lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Felidae 06-05-2011 13:30

Tysiące pytań, które zawisły nad stołem jadalnym czekając aż ktoś na nie odpowie. Znaki zapytania, które jak haki zakotwiły się w nad ich głowami.

A co jeśli…? A może by tak…? To kiedy…? Które z nas…? Co z Lucą…?

Do tego pogoda na zewnątrz kompletnie zwariowała. Krople deszczu z łoskotem uderzały o dachy wybijając rytm, w które wpasowały się wyśpiewywane przez Hindusów mantry.
Zanosiło się na długą, intensywną ulewę.

Jadła w milczeniu kolację czując na sobie ciężar całej sytuacji. Czy zaufać obcemu facetowi, do tego Australijczykowi i popłynąć najlepiej w nocy, podczas sztormu w nieznane i bez przygotowania? Zamiast odpowiedzi pojawiały się kolejne niewiadome.
Przełknęła ostatni kąsek i postanowiła przerwać wreszcie tą nieznośną ciszę.


- Myślę, że powinniśmy przyjąć ofertę Logana. – wypaliła - Nawet jeśli jest nasłany przez Fundację to lepiej trzymać potencjalnych wrogów blisko siebie. Nie mamy przecież gwarancji, że w przypadku innego transportu nie wkradnie nam się ktoś obcy, w otoczenie.
-A jak się czuje Luca? – wtrącił nagle Walter
Prawie zapomniała o chłopaku, który w tej sytuacji musiałby zostać w Cuttack. Wstyd zalał jej poliki.
- Zaraz po kolacji zajrzę do niego. Noga wygląda paskudnie i boję się już nie tylko o nogę Luci, ale o jego życie - dodała smutno - Kiedy będzie znów u niego lekarz?
- Zwykły lekarz nie wystarczy. - odezwał się ponuro Dwight - Potrzebny jest dobry lekarz. Cholerny cudotwórca. A cuda kosztują.
Powolnym ruchem odsunął od ust dłoń z papierosem. Dym leniwie wirował w powietrzu, tworząc fantasmagoryczne wzory w oświetleniu.
- Jeszcze ten cały Logan. Ja bym mu nie ufał, ale w końcu nawet go nie spotkałem.
Westchnął ciężko.
- Wy go poznaliście, przyjrzeliście się mu. Skoro mówicie, że mamy z nim pojechać, to niech tak będzie.
- Logan, choć irytujący nawet bardziej, niż niektóry z tu obecnych - odłożywszy widelec, ze złośliwym uśmiechem Emily skinęła Garrettowi - nie kłamał w co najmniej jednej kwestii. Nie sądzę, by kłamał mówiąc, że nie zabija kobiet. Zbyt dużo wysiłku włożył w prezentację swojego pawiego ogona.
Dwight puścił oko do Emily, w odpowiedzi na kąśliwą uwagę prezentując tylko przemiły uśmiech.
-I zostawiamy tak naszego wyznawcę? – dodał Chopp po chwili
- Zawsze można mu łomot spuścić - zaoferował się Boria. - Taki job twoju mati.
- A m-może, jak D-dwight mówił – zaczął Lynch wchodząc nagle do wspólnego salonu, prosto z pokoju Luci - poznać ich z-ze sobą? - odpalił papierosa, po czym przysiadł przy wyjściu na taras - wyglądał, j-jakby miał mi p-pucować buty, więc p-pobudka w nocy nie p-powinna mu przeszkadzać.
-Jeśli okaże się, że się znają, to mamy czego się obawiać, ale jeśli nie, to rozkazy wydawane przez Leo mogą stworzyć z niego dobrego pomocnika w przedzieraniu się przez dżunglę - ucieszył się Walter, że ktoś poparł jego pomysł. -Spuścić łomot zawsze mu zdążymy, Misza.
- Da. - zgodził się Ukrainiec.
- A przypomnijcie mi - wtrąciła się Emily - z jakiego powodu zakładamy, że ten ‘wyznawca’ nie zrobił tutaj po prostu niezłego teatrzyku, byle się do nas zbliżyć?
- Na tej samej podstawie, na jakiej decydujemy się zabierać z nami Logana. - odparł spokojnie Dwight - Opierając się na znajomości ludzi. Waszej - Logana. Mojej - Sarrangela. Ten człowiek to autentyczny świr. One hundred percent looney. Over the rainbow. Crazy.
Zrobił przerwę.
- Ale to, że nie wydaje mi się by odegrał przedstawienie...- zapalił nowego papierosa - ...nie znaczy, że popieram pomysł zabrania go ze sobą. Przeciwnie, powtarzam: uważam że jest zbyt niebezpieczny i nieobliczalny by mieć go za plecami. Powinniśmy obarczyć go jakimś innym zadaniem, z daleka od nas. Może nawet mu się uda i się do czegoś przyda.
- Popieram Dwighta, tym bardziej, że w drodze z nami szybko zorientuje się, że nie spożywamy mięska z ludzi ani nie odczyniamy dziwnych rytuałów. Wolę już mieć Australijczyka u boku niż szaleńca, którym się brzydzę. Nie sądzę też abym zdołała ukryć moje uczucia względem tego pana.
- Nie dość, że piękna...- otwartą dłonią Garrett pokazał na Amandę - ...to jeszcze mądra.
Amanda z trudem powstrzymała ochotę wystawienia języka do Garretta.
- No co? - szczerze zdziwił się detektyw - Mówię całkowicie poważnie. Rzadko kiedy zdarza się taka dobra kombinacja.
Dwight przelotnie popatrzył na Emily.
- Ok - Amanda machnęła ręką i uśmiechnęła się - Skoncentrujmy się lepiej na poważnych tematach.
- Szkoda. - Garrett uśmiechnął się do niej i ucałował jej dłoń
I po raz kolejny jej poliki pokrył rumieniec.
- Ten bardzo mi się podoba, panno Gordon. Ale cóż, sługa uniżony. Skupmy się na konkretach.
Oparł się wygodnie, z wyraźnym trudem odrywając wzrok od Amandy.
- Wybiorę się na tę przejażdżkę łódką. Chcę poznać pana Guesta. Jeśli ktoś ma pomysł na zadanie dla wujcia wariatuńcia, to przekażcie go Lynchowi albo mnie. Trzeba jeszcze zdążyć zanieść wiadomość do tego motelu.

Emily poddała do ogólnej dyskusji pomysł, który Amandzie bardzo się spodobał.
Fanatycznego wyznawcę można by było wykorzystać do ich własnych celów. Mógłby przecież odciągnąć od nich uwagę, choćby na chwilę dając im przewagę czasową.
Wszystko wskazywało na to, że to tajemnicze Misterium miało się odbyć w najbliższym czasie. Czas był więc dla nich najcenniejszy. Nie była tylko pewna czy Lynch i Garrret zdołają tego potwora przekonać…
W końcu dogadali się na tyle, żeby wyruszyć, jak to wcześniej ustalali z Loganem, łodzią do Banki. Herbert miał zająć się rozmową z Australijczykiem i obejrzeć łódź.

Teraz czekało ją najgorsze. Musiała powiedzieć Luce, że nie będą mogli na niego poczekać.

Zapukała ostrożnie do drzwi chłopaka i weszła do środka. W pokoju niemiłosiernie cuchnęło, ale łóżko Luci było puste.
Amanda zdębiała w pierwszej chwili. Czyżby zabrali Lucę do szpitala? A może… ?
Nie zdążyła nawet pomyśleć o najgorszym kiedy chłopak, owinięty jedynie w ręcznik i mokry wyszedł z łazienki.
Wyszedł! O własnych siłach! Wyglądał co prawda jak siedem nieszczęść, miał sine kręgi pod oczami, ale noga wyglądała na prawie zdrową. Była jedynie zaczerwieniona i trochę obrzęknięta.

- Luca! – Amanda nie mogła zrobić kroku – Jak? Co?
- A co? Myśleliście, że już zdechłem, co? – Luca odburknął w swoim stylu
- Nie, Luca, przecież…
- Dobrze wiem, ze chcieliście obciąć mi nogę i zostawić mnie w jakimś zapyziałym szpitalu – chłopak nadal wyzywająco patrzył jej w oczy wykrzykując oskarżenia.
- Daj spokój chłopaku – Amanda wreszcie wykrztusiła z siebie jakieś zdanie. Podeszła do Luci i mocno go uściskała. A potem jakby skrępowana jego nagością, cofnęła się o krok i powiedziała:
- Nie wiem jaki cud sprawił, że ta rana się zasklepiła, ale nawet nie wiesz jak się cieszę, że zdrowiejesz
Luca po raz pierwszy się uśmiechnął
- Złego licho nie bierze – zaśmiał się cicho – Miss Amanda, przepraszam, że przyjmuję w takim stroju, ale musiałem z siebie zrzucić brudne łachy.
- Masz coś na przebranie? – spytała
Chłopak widocznie walczył ze sobą. Rzuciła więc tylko krótkie:
- Czekaj – i pobiegła do siebie do pokoju po torbę z ciuchami. Po chwili była już z powrotem. – Wybierz coś sobie, no już, bez skrępowania. – i po chwili dodała kiedy chłopak zaczął oglądać ubrania - Nadal nie mogę uwierzyć w to co się stało z Twoją nogą…

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, a Amanda cieszyła się jak dziecko. Luca wyglądał na szczęśliwego i jakby złagodniał po tym co go spotkało.
Wszyscy się zmieniali po ciężkich przeżyciach. A była niestety świadoma tego, że to jeszcze nie koniec.
Przez chwilę jeszcze zastanawiała się nad tym jak to możliwe żeby rana wyglądająca na śmiertelną mogła sie tak szybko zagoić, ale postanowiła nie zawracać sobie tym głowy. Najwyraźniej jakieś dobre duchy czuwały nad młodym Włochem i była tym duchom naprawdę wdzięczna.

Zadbała jeszcze o to żeby chłopakowi dostarczono coś do jedzenia i picia, a sama poleciała się pakować.
Odpływali za parę godzin do Banki.

emilski 06-05-2011 23:07

Nikt, kto nie był w Indiach nie wie nic na temat deszczu, ani przemoknięcia do suchej nitki. Nic. Kompletnie. A jeśli myśli, że wie, to musi tam pojechać i natychmiast zrewiduje swoje poglądy. Deszcz to deszcz, raz pada, a raz nie. Najgorzej było na froncie, kiedy Walter kilkadziesiąt razy siedział w okopie i nie miał kompletnie gdzie się schować, a z nieba lało się i lało. Ale nawet wtedy deszcz po jakimś czasie po prostu ustawał – tutaj raczej nie mieli na co liczyć.

Jedyną ochroną była plandeka. Ale i ona niewiele dawała, bo woda lała się nie tylko z góry, ale i z boków i spod spodu i ze wszystkich możliwych kierunków. Przyjaciel Logana musiał być naprawdę dobrym sternikiem, kierowca łodzi, czy jak go nazywać. Ważne, żeby dopłynęli do celu. Można było w to wątpić, bo płynęli w totalnych ciemnościach. Walter nie wiedział, jak ten cały Panka Chunka dawał sobie radę z omijaniem przeszkód, które wciąż dawały o sobie znać z głuchym odgłosem dobijając się do ich łodzi.

Chopp obserwował Emily, która zapewne tez miała dosyć wody, niepewności i ciężkich warunków, w jakich im przyszło spędzać ostatnie dni. Była co prawda przyzwyczajona do różnych niewygód, ale teraz było zupełnie inaczej. Żałował, że nie płynęli sami, bo mógłby teraz po prostu do niej podejść i ją przytulić. Zastanawiał się jakby zareagowali pozostali. Zastanawiał się, jakby zareagowała ona. Na razie pozostawało mu walczyć z tym pragnieniem i obserwować, jak w tej kobiecie rodzi się zacięcie i determinacja w doprowadzeniu sprawy do finału. Zdał sobie sprawę, że aktualnie jej powody są chyba najsilniejsze z nich wszystkich. Straciła siostrę i jedzie ocalić życie ojca. Nie ma co, uczucia, które goszczą teraz w jej sercu, na pewno muszą siać spustoszenie. Walter jedzie zaledwie z pomocą Victorowi. Co prawda, po drodze przeżył wiele rzeczy, które zmieniły go w stu procentach, ale im dalej są od Stanów, im dalej w ten groteskowy, indyjski ląd, im dalej od procesu Prooda i możliwości ujrzenia jego zgnojonej facjaty, tym bardziej staje się to zamglone, a pobudki Waltera zupełnie inne. Teraz bardziej Emily stała się dla niego motorem do działania, niż cokolwiek innego. Dlatego nie wykłócał się w hotelu o to, żeby zabrać Serrengela ze sobą. W duchu przeklinał wszystkich za zachowawczość i ostrożność. Denerwowała go delikatność Amandy, która obawiała się ubrudzić ręce kimś, kto ma kontakt z gulami. Przecież, do jasnej cholery, jedziemy po to, żeby brudzić się razem z nimi i w końcu ich zniszczyć. Nigdy nie uda się tego zrobić w białych rękawiczkach. Był zdania, że ten cały Wyznawca mógłby być dla nich kopalnią wiedzy i świetnym materiałem na kogoś, kto będzie dla nich przecierał szlaki.

Ale Emily uważała inaczej. A jej sprawa jest teraz najważniejsza. To w końcu jej ojciec czeka gdzieś tam na ocalenie. To jej potrzeby powinny być najważniejsze. To ona liczy się najbardziej, to dla niej Walter robi wszystko to, co robi, to dla niej...

Chopp nie wytrzymał. Podszedł do niej niepewnym krokiem przez szerokość bujającej się łajby. Usiadł obok i po prostu objął swoim ramieniem.

-Już niedługo koszmar się skończy, Emily – szepnął jej do ucha.

arm1tage 07-05-2011 08:57

- Nie. Nie skończy się.

W szumie ulewy chyba nikt nie usłyszał nawet głosu Garretta. Dwight siedział na samym dziobie, wpatrzony w bombardowanie ciemnej toni przez miliardy kropli. Absolutna czerń nocy i rozszalali bogowie deszczu - to wszystko sprawiało, że detektyw czuł się jakby poruszali się nie po krętej rzece, ale sunęli po dnie oceanu. Była tylko woda, woda i mrok. Deszcz ciął z każdej strony, bez znaczenia stawało się czy siedzisz pod budą, czy na pokładzie, sięgał cię swoimi zimnymi rękami wszędzie...
Garrett siedział więc na dziobie, w ciemnościach wyglądając raczej na jakieś zwierzę niż człowieka. Pochylona, masywna bryła mężczyzny wyglądała jednolicie, z powodu brezentowego okrycia, którym przykryty był cały człowiek. Deszcz łomotał o to okrycie z wściekłością. Niewyraźny kontur na tle czarnej toni wyglądał bardziej na przyczajonego na łodzi niedźwiedzia, dopiero niezwykle uważny obserwator dostrzegłby wyróżniający się nieco pod brezentem zarys kapelusza czy odstający w bok kształt zawiniętego również w kawał brezentu sztucer, który Garrett trzymał na kolanach. O dostrzeżeniu szczegółów podróżnego ubrania już nie mogło byc mowy w tych warunkach.

Za jego plecami, tam dalej na pokładzie w różnych pozach i miejscach chowali się przed deszczem inni uczestnicy wyprawy. Łeb Garretta odchylił się nieco, łypiąc po ludziach białkiem jednego oka. Byli tu jak on, płynęli w nieznane, w świat nocy o której głębi nie mieli jeszcze pojęcia. W szaleńczym pościgu, bez wytchnienia. Niektórzy, z misjonarskim wręcz poświęceniem. Dwight plunął za burtę, zagryzając ze złości zęby. Monsunowy deszcz pozbawiał go największej przyjemności - palenia papierosów. To sprawiało, że nerwy detektywa były jak postrzępione postronki. Jeszcze raz popatrzył na tamtych, odwracając z trudem głowę. Przebiegł tylko spojrzeniem po tych, których się nie obawiał. Błyskające spod brezentu białka oczu skupiały się za to na tych innych. Przede wszystkim, na tym troglodycie, który, trzeba to było przyznac, znał się na prowadzeniu łodzi...



* * *


Detektyw powolnym ruchem odsunął od ust dłoń z papierosem. Dym leniwie wirował w powietrzu, tworząc fantasmagoryczne wzory w oświetleniu.
- Jeszcze ten cały Logan. Ja bym mu nie ufał, ale w końcu nawet go nie spotkałem.
Westchnął ciężko.
- Wy go poznaliście, przyjrzeliście się mu. Skoro mówicie, że mamy z nim pojechać, to niech tak będzie.
- Logan, choć irytujący nawet bardziej, niż niektóry z tu obecnych - odłożywszy widelec, ze złośliwym uśmiechem skinęła Garrettowi - nie kłamał w co najmniej jednej kwestii. Nie sądzę, by kłamał mówiąc, że nie zabija kobiet. Zbyt dużo wysiłku włożył w prezentację swojego pawiego ogona.
Dwight puścił oko do Emily, w odpowiedzi na kąśliwą uwagę prezentując tylko przemiły uśmiech.
-I zostawiamy tak naszego wyznawcę?
- Zawsze można mu łomot spuścić - zaoferował się Boria. - Taki. job twoju mati.
- A m-może, jak D-dwight mówił - zaczął wchodząc do wspólnego salonu, prosto z pokoju Luci - poznać ich z-ze sobą? - odpalił papierosa, po czym przysiadł przy wyjściu na taras - wyglądał, j-jakby miał mi p-pucować buty, więc p-pobudka w nocy nie p-powinna mu przeszkadzać.
-Jeśli okaże się, że się znają, to mamy czego się obawiać, ale jeśli nie, to rozkazy wydawane przez Leo mogą stworzyć z niego dobrego pomocnika w przedzieraniu się przez dżunglę - ucieszył się Walter, że ktoś poparł jego pomysł. -Spuścić łomot zawsze mu zdążymy, Misza.
- Da. - zgodził się Ukrainiec. Może faktycznie to był Misza, a nie Boria.
Nikt ich nie rozróżniał.
- A przypomnijcie mi - wtrąciła się - z jakiego powodu zakładamy, że ten ‘wyznawca’ nie zrobił tutaj po prostu niezłego teatrzyku, byle się do nas zbliżyć?
- Na tej samej podstawie, na jakiej decydujemy się zabierać z nami Logana. - odparł spokojnie Dwight - Opierając się na znajomości ludzi. Waszej - Logana. Mojej - Sarrangela. Ten człowiek to autentyczny świr. One hundred percent looney. Over the rainbow. Crazy.
Zrobił przerwę.
- Ale to, że nie wydaje mi się by odegrał przedstawienie...- zapalił nowego papierosa - ...nie znaczy, że popieram pomysł zabrania go ze sobą. Przeciwnie, powtarzam: uważam że jest zbyt niebezpieczny i nieobliczalny by mieć go za plecami. Powinniśmy obarczyć go jakimś innym zadaniem, z daleka od nas. Może nawet mu się uda i się do czegoś przyda.
- Popieram Dwighta, tym bardziej, że w drodze z nami szybko zorientuje się, że nie spożywamy mięska z ludzi ani nie odczyniamy dziwnych rytuałów. Wolę już mieć Australijczyka u boku niż szaleńca, którym się brzydzę. Nie sądzę też abym zdołała ukryć moje uczucia względem tego pana.
- Nie dość, że piękna...- otwartą dłonią Garrett pokazał na Amandę - ...to jeszcze mądra.
Amanda z trudem powstrzymała ochotę wystawienia języka do Garretta.
- No co? - szczerze zdziwił się detektyw - Mówię całkowicie poważnie. Rzadko kiedy zdarza się taka dobra kombinacja.
Dwight przelotnie popatrzył na Emily.
- Ok - Amanda machnęła ręką i uśmiechnęła się - Skoncentrujmy się lepiej na poważnych tematach.
- Szkoda. - Garrett uśmiechnął się do niej i ucałował jej dłoń. - Ten bardzo mi się podoba, panno Gordon. Ale cóż, sługa uniżony. Skupmy się na konkretach.
Oparł się wygodnie, z wyraźnym trudem odrywając wzrok od Amandy.

- Wybiorę się na tę przejażdżkę łódką. Chcę poznać pana Guesta. Jeśli ktoś ma pomysł na zadanie dla wujcia wariatuńcia, to przekażcie go Lynchowi albo mnie: trzeba jeszcze zdążyć zanieść wiadomość do tego motelu.
Rozparła się wygodniej w fotelu, z rozbawieniem przyglądając się jasełkom wystawianym przez Garretta. Z uśmiechem na wargach odgasiła papierosa - koniec końców i tak wyszło po jej myśli.

- Cieszę się, że udało się nam dojść do porozumienia. Może każcie mu znaleźć i obserwować Tygrysy? To znaczy po cichu dołączyć do nich w polowaniu na złych Amerykanów? Dobrze byłoby wiedzieć co dokładnie planują.
- Dobra myśl. - przyznał Garrett - Tyle tylko, że z rozmowy wynikało że on nie za bardzo wie gdzie ich szukać. Ale przecież może się bardzo postarać. Leo, najbardziej chyba posłucha ciebie - pewnie zesra się ze szczęścia że dajesz mu jakąś robotę osobiście.

Strzepał popiół z papierosa, a poźniej po krótkim namyśle jednak go dogasił.
- To będzie ostatni test. Niech znajdzie Tygrysy. Potem niech je obserwuje, jak sobie dają radę, Wybraniec podejrzewa że jeden z nich jest zdrajcą. Będzie wiarygodnie, jeśli ustalisz dla miłego Antonio jakiś punkt w przestrzeni i czasie gdzie będziemy mieli odebrać raport z jego poczynań. Wymyśl jakieś miejsce, byle daleko i w przeciwnym kierunku niż się wybieramy. To da fałszywy trop, a gdybyśmy jednak chcieli liczyć na zdobyte przez niego informacje, zawsze ktoś może tam pojechać na umówione spotkanie.
Leo kiwnął jedynie głową, wertując jakąś rozpadającą się książkę.
- Gnębi mnie jeszcze jedna sprawa - rzuciła Amanda, jak tylko Garrett skończył przemowę - Sarrengel powiedział, że we wczorajszym przywołaniu ghouli one powiedziały mu, że przybędzie tutaj jakiś wybraniec. Wygląda na to, że to całe misterium ma się odbyć w najbliższym czasie. Inaczej po co gromadziliby się tutaj wyznawcy i inne szychy. Czy zdążymy w takim razie na czas odnaleźć wyprawę?

- Na pewno nie zdołamy tego zrobić siedząc tutaj i zastanawiając się co dalej. Ojciec, zdaje się, miał coś odnaleźć tutaj, w Chandace; podążanie tropem jego wyprawy to najlepsze, co możemy zrobić. I powinniśmy zmierzać do tego celu najszybciej, jak to możliwe.
- Grób Pierwszej Małżonki. - przypomniał Garrett - Czy komuś z Państwa w ogóle mówi coś takie pojęcie? Niestety mnie nie, choć muszę przyznać, że po paru prowadzonych przeze mnie sprawach dwóch zleceniodawców w obliczu przedstawionych dowodów zdrady zastrzeliło swoje niewierne żony.
- Cóż, pewnie chodzi o jakąś ghoulicę, albo coś w tym rodzaju. Ale co to za różnica i tak nie mamy czasu na głębokie studia kultury hinduskiej. Kto w takim razie powiadomi Logana o wyjeździe? Czeka na nas w knajpie...



* * *

Czekał. A teraz był tutaj, cholerny australijczyk, byc może prowadzący nas prosto w zasadzkę. Może nie trzeba będzie szukac Tygrysów...Przeniosłem wzrok na Wybrańca. Przekazał wiadomośc Sarrangelowi...Teraz siedział skulony obok Sundaya, który dostał swoją szansę na dalszą podróż. Hinduski gówniarz się cieszy, wydaje się byc najspokojniejszy ze wszystkich na tej łupinie śmigającej po wąskiej i zdradliwej rzece, śmigającej w sam środek czarnej dupy. Czy zafundowałem mu bilet do piekła? No i ten, który siedzi gdzieś tam za nimi. Luca. Pamiętam, co mówili lekarze na temat zimnego Lyncha. Pamiętam, jak wyglądała jeszcze wczoraj noga makaroniarza. Choc żaden ze mnie łapiduch, widziało się to i owo na sekcjach zwłok i po szpitalach. Luca i Leo, dwa cholerne przypadki nieznane medycynie, siedzące na naszej łodzi...

Dlatego mam coś na wszelki wypadek w mojej torbie. Siedzi tam mój własny pan doktor, który umie leczyc nietypowe przypadki. Na szczęście w Cuttack można było zakupic porządnego, amerykańskiego obrzyna. Jeśli zajdzie taka potrzeba, pan doktor zajrzy do chorych.
Uśmiecham się lekko, gdy w pamięci staje mi scena przed wyjazdem, gdy ładuję do obu luf po jednym grubym, tłustym naboju. Dla każdego coś miłego. Jeden dla makaroniarza, drugi dla Wybrańca.

Bogdan 08-05-2011 01:03

Na końcu każdej burzy jest tęcza.

Chociaż luca miał zaledwie siedemnaście lat w bajki od dawna już nie wierzył. Ani w bajki, ani cuda. Mimo, że wychowany na wsi, w tradycyjnie katolickiej rodzinie w tradycyjnie katolickim kraju, to jednak był dzieckiem XX wieku. Wieku, w którym matki co prawda jeszcze chętnie przelewały nad niemowlętami jajko, jednak w kwestii życia i śmierci swoich pociech nadzieję pokładały bardziej w lekarzach niż modłach o cud. Tylko jak tu nie wierzyć w cuda?

Mało pamiętał z kilku ostatnich dni. W zasadzie nic konkretnego, co mógłby ułożyć i powiązać w jakąś logiczną całość. Jedynie jakieś nieokreślone strzępy wspomnień i związane z nimi uczucia, które zresztą wcale mu się nie podobały... Rodzinny dom... matczyny głos... żółte ślepia potworków w ludzkiej skórze... żarliwą modlitwę... kłótnie... i ból... podróż pociągiem... deszcz... odrąbany kozi łeb... Wszystkie wspomnienia wirowały w głowie chłopaka i mieszały się w jedną gorzką i trudna do przełknięcia zupę. I tylko świadomość ocalenia koiła niesmak. Świadomość cudu, który wymodlił.

Nadal był chory. Tak się czuł. Obudził się słaby, obolały, potwornie głodny i spragniony. Ale nie było bólu. Nie było śmierdzącej ropy sączącej się z nabrzmiałej rany. Co za radość! Pijany ze szczęścia długo płakał jak małe dziecko, kiedy wreszcie dotarło do niego jak był daleko i że jednak powrócił. Znaczenie samego faktu i sam jego sens - to przyszło potem. Teraz była euforia. Cudowny nastrój burzyło tylko od czasu do czasu wspomnienie okoliczności. Miejsca w którym się znajdował, ludzi jacy go otaczali i powodu, dla którego znalazł się właśnie w tym miejscu i pośród tych ludzi. Pewnie dlatego wyładował się na biednej Amandzie... miss Amandzie... miss Gordon... A przecież niczym mu nie zawiniła. Jakby się dobrze zastanowić, to jeszcze przed tygodniem sama była w takim samym jak on położeniu, Gorzej. Ją pozostawili. Samą, nieprzytomną... cholera. A ona chyba naprawdę się ucieszyła na jego ozdrowienie. I jeszcze obdarowała swoją własną garderobą... i przysłała żarcie... cholera wstyd...

Potem poleciała się pakować, bo okazało się że za kilka godzin znowu wyruszają. Zdziwiło go, że tak nagle, w deszczu i w środku nocy, ale biorąc pod uwagę szaleństwo pomysłów prowadzących ich zwariowaną ekspedycję wcale dziwić nie powinno. Pakować się nie musiał, bo i nie miał czego, ani w co. Nie pamiętał, ale w pokoju nie znalazł ani swojej walizki, ani żadnej osobistej rzeczy poza tymi, które musiał mieć przy sobie. Szkoda, bo z Marzenia Maharadźy zwędził kilka fajnych fantów.... Tak więc na cały aktualny Luci majątek składały się podarowane przez Am... miss Gordon koszula i spodnie z paskiem! oraz ze starych rzeczy kurtka, kaszkiet i buty. W kieszeniach znalazł jeszcze swojego colta, sześć łusek w bębenku, dokumenty, fajkę i ten słodkogorzki tytoń. Stare, śmierdzące ciuchy po prostu wyrzucił przez okno. Nie miał ochoty ani prać, ani zatrzymywać porwanych i cuchnących szmat. Pod tym względem się nie zmienił. Zmianie uległo jednak co innego. W pewien sposób czy to pod wpływem całego zdarzenia, czy przez aromatyczny dym i monotonny, miarowy szum rozbijających się za oknami kropel przewartościowaniu uległy pewne priorytety. Zdawało mu się nawet, że jest w stanie zrozumieć determinacje miss Vivarro i reszty. Jej najbardziej. Oczywiście w niczym nie zmieniało to jego planów, jednak mieć czegoś świadomość, zawsze to coś...

Pojawienie się w składzie ekspedycji nawego członka, tego bezpretensjonalnego typka przyjął beznamiętnie. Poświęcił tamtemu dokładnie tyle samo uwagi, co on jemu. Duźo więcej uwagi poświęcał za to Leonardowi bojąc się, że uroni coś, czegoś nie zauważy. No i Garrettowi. Nie podobały się Luce ukradkowe spojrzenia detektywa, które ten posyłał Lynchowi, gdy myślał że nie patrzy. Oj, nie podobały, a były wypisz wymaluj takie same jak wtedy, gdy widział takie po raz pierwszy. Na nasypie, nieopodal wykolejonego pociągu.

hija 08-05-2011 12:19

Tektura, blacha falista, drewno, wszelkiego rodzaju tkaniny – slumsy Cuttack wypełnione były mnogością faktur. O doznaniach olfaktorycznych nie wspominając. Wyprawy nie mogła uznać za udaną – zamiast informacji od Dhiry, wrócili do hotelu bogatsi o znajomość z bardziej niż irytującym potomkiem nowozelandzkiej owcy i australijskiego kangura.
O nie, Guest nie trafił na listę ulubionych ludzi Emily. I to bynajmniej nie dlatego, że nazwał ją głupiutką. Drobiazg. Bycie kobietą badaczem pociągało za sobą ryzyko podobnych insynuacji. To nie o to chodziło. Zirytowała ją łatwość z jaką rozłożył jej ochronę, bo przez lata współpracy, nigdy jeszcze nie widziała żadnego z Bliźniaków, by zwijał się z bólu, klnąc przy tym siarczyście.
Przedstawił się w Cuttack jako samozwańczy Mesjasz, który przyświecając im, błądzącym we mgle dzieciątkom, pochodną wspaniałości własnej wywiódł ich z ziemi nieznanej, domu niewiedzy.

Dyskusja przy kolacji nie trwała długo, biorąc pod uwagę wypracowywane od początku podróży standardy. W tym byli najlepsi, w wiecznym gadaniu. W dywagacjach o kolejnych stronach medalu. Tym razem, na szczęście, zdążyli podjąć decyzję, zanim puściły jej nerwy. Wietrzejący trop zagubionego w Chandace ojca, wywoływał u Emily palące fale niecierpliwości. Każda kolejna wątpliwość zwiększała dystans pomiędzy nim a ekspedycją.

Grób Pierwszej Małżonki.
Po raz kolejny ta nazwa rozjarzyła się w myślach Emily alarmująco. Czuła, że powinna skojarzyć. Że wie, co przygnało jej ojca na drugą stronę globu.
Tridevi?
Z prędkością światła przemknęła jej przez głowę ławica imion.
Śakti, Ćanda, Parwati, Durga, Saraswati, Lakszmi... Kali.
Kali?
Trop stygnie, Emily. Trop stygnie, a Ty dalej nie wiesz, w którą stronę biec.
Nie. Pierwsza Małżonka to zapach mirry i wody różanej. Harem. Cywilizacje Bliskiego Wschodu.
To zapach rozpuszczanej laki. Dwór Cesarza, Syna Słońca.
Ale w Indiach?

Wzdrygnęła się na szczęk pokrywek, spod których obsługa wydobywała deser.

*

Lubiła pływać statkiem. Deszcz jej nie dotyczył – tym razem nie zapomniała o wysłużonym olejaku, który z ojczyzny Guesta przywiózł jej kiedyś ojciec. Woda ie imała się impregnowanej tkaniny i Emily, skutecznie ukryta w cieniu obszernego kaptura siedziała skulona, wpatrując się w sieczoną deszczem ciemność. Przed nimi, za nimi i wszędzie dookoła była woda. Ani ulewa, ani wątpliwie przyjemna obecność Guesta nie nastrajały optymistycznie, ale przynajmniej parli naprzód. A to pozwalało choćby łudzić się, że zbliżają się do celu. Dawało jej nadzieję, że rodzina Vivarro usiądzie jeszcze w całości przy jednym stołem.

- Już niedługo koszmar się skończy, Emily – rozległo się nagle tuż przy jej uchu. Walter otoczył ją ramieniem, a ona zesztywniała, zaskoczona nieoczekiwanym dotykiem. Nie wiedziała jak zareagować, zachowanie Choppa autentycznie wprawiło ją w osłupienie.

- Walter – drgnęła, rozluźniając napięte mięśnie i z westchnieniem złożyła głowę na jego ramieniu. To był ostatni moment; póki byli na wodzie, mogła sobie pozwolić na chwilę słabości. - To się nie skończy nigdy. Jeśli ktoś widział to, co my widzieliśmy, to nie ma już dla niego powrotu.

zodiaq 08-05-2011 15:34

- P-pobił was? - wzdrygnął się stojąc przed wejściem do hotelu, mókł...potrzebował tego, musiał ochłonąć, po tym co stało się w pokoju Luci, jak i przed rozmową która go czeka. Boria milczał, jedyną reakcją było nerwowe kiwnięcie głową. Leo zaciągnął się, po czym przygasił papierosa o podeszwę buta -...n-następnym razem potraktuj g-go tym - mruknął wskazując, na kaburę upakowaną pod grubym swetrem Ukraińca - tego nie u-uniknie - uśmiechnął się krzywo, po czym zniknął w ulewie..."Taniec Księżyca"...

*

- To będzie ostatni test. Niech znajdzie Tygrysy. Potem niech je obserwuje, jak sobie dają radę, Wybraniec podejrzewa że jeden z nich jest zdrajcą. Będzie wiarygodnie, jeśli ustalisz dla miłego Antonio jakiś punkt w przestrzeni i czasie gdzie będziemy mieli odebrać raport z jego poczynań. Wymyśl jakieś miejsce, byle daleko i w przeciwnym kierunku niż się wybieramy. To da fałszywy trop, a gdybyśmy jednak chcieli liczyć na zdobyte przez niego informacje, zawsze ktoś może tam pojechać na umówione spotkanie.

"Widziałeś go? Fałszywy trop? Proszę...on zrobi wszystko...WSZYSTKO"
Dłoń owiniętą miał bandażem...nie chciał żeby widzieli, miał już dość pytań jak na dwa wieczory. Granatowy kciuk nie pomagał w przekonaniu reszty grupy do siebie...przynajmniej Lucę miał po swojej stronie. Nie

*
Hotel był taki, jak go sobie wyobrażał. słabo utrzymany, podmywany z jednej strony, różnobarwny budynek. Słowo barwy, to może lekka przesada, ale w świetle błyskawic budynek nie wyglądał aż tak strasznie...w recepcji siedział przygarbiony staruszek. Jedynym oświetleniem była tu mała lampa naftowa.
- Serrengel - rzucił Lynch, starając się wymodelować jak najgrubszy głos.
Mężczyzna rzucił jedynie obojętne spojrzenie na przemoczonego studenta, po czym wskazał mu wpis do księgi, a w tym przypadku bardziej ubabranego zeszyciku, gości...pokój nr.5.

" Powoli...to ty jesteś panem..."
Sunął korytarzem, spoglądając co chwilę, na tabliczki uwieszone przy drzwiach.
"...wsłuchaj się, wpasuj w sytuacje, przeanalizuj, bądź obojętny..."
Z końca korytarza dobiegały nieskrępowane okrzyki, sądząc po głosie, mężczyzny.
- 3...4...- wyliczał szeptem mijając poniszczone drzwi - ...5 - zamarł. Okrzyki dochodziły właśnie z tego pokoju, podobnie jak duszący smród zwierzęcej juchy. Mdliło go, zalany mrokiem korytarz zaczął wirować.
" Jesteś Wybrańcem...nie możesz być słaby...chcesz, żeby cię zabili...tak łatwo, taki kruchy"
Krzyk urwał się w jednej chwili. Później już tylko przytłumione przez dziurawą ścianę mlaśnięcia...
"Zapukaj..."
Wstrzymywał się, coś go hamowało, czuł się chory, wilgoć i smród tego miejsc przekręcały jego żołądek do góry nogami.
"...zapukaj, albo ja to zrobię..."

Uderzył raz, nie czekał, rozchylił drzwi na oścież. Mętnym wzrokiem przebiegł całe pomieszczenie. Krąg, roznegliżowana i martwa kobieta, Serrengel opychający się ryżowymi kulkami. Jego oczy świeciły, zafascynowany, wpatrywał się w postać stojącą w drzwiach, niczym w pomnik, arcydzieło, Dawida.
- Wynieś ją - wydobył z siebie pewnym głosem Lynch. Serrengel owinął truchło do pomieszczenia obok, Leo przez chwilę został sam.
Sięgnął po nią...krew spływała dwoma strużkami po bandażu. Głowa kozła powoli ulegała rozkładowi.
Antoni leżał u jego stóp, nie zdążył nawet zauważyć kiedy udało mu się zeskoczyć z kanapy:
- Wstań - syknął obojętnie odrzucając ochłap mięsa przez ramie.
- Tak...tak, dziękuję, dziękuję że przyszedłeś - mężczyzna miotał się po pomieszczeniu, targając jedyny, nadający się do siedzenia fotel, tuż za plecy Lyncha - wiedziałem, że mnie nie opuścisz - wypluwane przez niego słowa zlewały się w jedno - wiedziałem, że przyjdziesz, nie zostawisz mnie, swojego sługi, swojego praw...- urwał w pół słowa. Zrobił to dokładnie w tym samym momencie, kiedy Leo podniósł dłoń, na wysokość swojej klatki piersiowej:
- Udowodnij - brzytwa leżała w jego otwartej dłoni...nie drżał, nie czuł strachu, to on był tutaj panem.
Krew zalewała całą lewą część twarzy. Przyduszony syk i odgłos kapiącej posoki idealnie komponował się z cichym chichotem siedzącego w wysokim fotelu Lyncha. Delikatnym gestem przejechał po zalanym krwią policzku.
Wstał, Antoni rozbieganym wzrokiem szukał Wybrańca:
- Tygrysy...nie wszystkie są lojalne naszej sprawie. Musisz znaleźć zdrajców i nakarmić nimi samice...każdy...- wzrokiem przewiercał jedyne sprawne oko wiarusa - każdy, kto okaże niesubordynacje przysłuży się jako pokarm dla nich. Przed Misterium potrzebują go dużo...postaraj się...nienawidzę kiedy są głodne...za pięć dni zdasz relację mi, lub Garrettowi...miejsca i imiona tych których poświęciłeś, w Kalkucie, znajdę cię Antoni, teraz cię znajdę wszędzie, więc mnie nie zawiedź - mówił, zatrzaskując mały flakonik wypełniony krwią fanatyka... wyszedł na zewnątrz, powolnym krokiem przemierzał zalane mrokiem i monsunową ulewą Cuttack...port.

Łódź...jeśli tą łupinkę można było nazwać łodzią dziarsko przedzierała się przez krętą rzekę...sytuacja na pokładzie była napięta, romansujący Chopp z panienką Vivarro i Luca ciągle obserwujący buszujące po torbie ręce Garetta:
- D-dalej chce pan t-to zrobić, prawda? - krzyknął do detektywa, jednak jego głos był ledwo słyszalny przez całą ulewę panującą wokół - ... w końcu l-lepiej zapobiegać niż l-leczyć - uśmiechnął się krzywo...tylko to mu teraz pozostawało...to i poczucie, że udało mu się uratować Lucę...albo chociaż jego nieszczęsną nogę.

Armiel 08-05-2011 15:57

WSZYSCY


Panka Chunka okazał się być warty ceny, jaką trzeba mu było zapłacić. Dowiózł was od Banki szczęśliwie i jeszcze przed świtem zacumował łódź do koślawej, śliskiej od deszczu, prymitywnej przystani.

Podczas podróży wasze myśli krążyły wokół dwóch osób poznanych w dziwnych i dość podejrzanych okolicznościach.

Jedna z nich – Logan Guest – płynął obok Panka Chunki. Wysoki, zwalisty, lekko skacowany, o manierach nieskomplikowanego goryla, uzbrojony po zęby w karabin, dwa ciężkie rewolwery, dwa długie noże i maczetę wyglądał niezwykle groźnie. I nawet twardziele pokroju Garretta lub wyszczekani makaroniarze, jak Manoldi musieli przyznać w duchu, że nie mieliby ochoty spotkać się z Loganem w sytuacji, kiedy miałoby dojść do starcia. Ci, którzy widzieli, jak ten mięśniak poradził sobie z Borią i Miszą, wszak większymi od niego o całą głowę, dawał do myślenia co do jego bojowych umiejętności. Przez całą drogę Logan był jednak „miły” na swój obcesowy, australijski sposób i poza kilkoma kąśliwymi uwagami i niedwuznacznymi spojrzeniami posyłanymi w stronę panny Gordon i panny Vivarro, zachowywał się przyzwoicie.

Druga osoba była nieobecna na łodzi. Szalony kultysta – Antoni Serrengel. Człowiek śliski, parszywy jak szczur i zupełnie obłąkany. I to obłąkany w przerażający sposób. Jak do tej pory ich styczność z wyznawcami odrażającego kultu ghouli ograniczał się do uciekania, podchodów i jednej czy dwóch wymian ognia. Tylko Chopp i Stypper w Bostonie mieli wątpliwą przyjemność poznania jednego z wyznawców bliżej. Teraz ten „zaszczyt” spotkał także Garretta i Lyncha. A nie było to coś, o czym łatwo się zapominało. Na szczęście jednak, dzięki wymyślonemu fortelowi, zakładali, że Antoni Serrnegel traci teraz czas próbując nawiązać kontakt z niesławnymi Tygrysami. Mieli tylko nadzieję, że tak jest i że spuszczony z oka kultysta nie narobi im jakiś kłopotów.

Ciemności, deszcz i nieznane środowisko sprzyjało ponurym rozmyślaniom. Nic więc dziwnego, że kiedy dopływali do Banki większość podróżników miała ponure i zmęczone miny. Poza tym wszyscy pasażerowie, poza tymi ktorzy zainwestowali w peleryny ochronne, mogli narzekać na przemoczone ubrania.


* * *


Zbliżał się świt. Był nadal tak ciemno, że ledwie widzieliście kontury budynków. Wokół śmierdziało mułem, rzeką i przegniłym próchnem.

Przy przystani wznosił się mały bungalow, pod którym mogliście złożyć swoje rzeczy. Hałas silnika cumującej łodzi obudził mieszkańców wsi. Po chwili na nabrzeżu zamajaczyły jakieś sylwetki. Pojawiła się czteroosobowa grupka niosąca w rękach kije i smolne, dymiące szczapy. Ogień syczał w zderzeniu z padającym deszczem, lecz jakimś cudem nie zgasł. W jego blasku mogliście zauważyć wychudzone, zapadnięte twarze, poszarpane ubrania i chude kończyny, które wystawały z nich na podobieństwo obleczonych w skórę patyków. Zbliżający się ludzie wyglądali naprawdę nędznie.
Logan przejął rolę przewodnika i tłumacza. Wyszedł wieśniakom na spotkanie i zapytał o coś, twardym, autorytarnym, działającym na tych ludzi tonem. Osoby blisko niego usłyszały, że pyta o Mukula Rajjeva. To, co usłyszał, chyba mu się nie spodobało, bo przez chwilę zadziałał dość impulsywnie. Przyciągnął jednego z obszarpanych, szczerbatych Hindusów do siebie i coś nawrzeszczał mu w twarz, a ten zaczął trajkotać w takim tempie, że dopiero lekkie palnięcie, jakie sprzedał mu Australijczyk przez głowę, uspokoiło nieco potok słów.
Logan Guest puścił wieśniaka i wrócił pod bungalow, o który rozbijały się krople deszczu.

- Fuck! – powiedział, kompletnie zapominając o obecności dam. – Wyjął papierosa, sztormową zapałkę i zapalił z lubością zaciągając się dymem. To go nieco uspokoiło.

- Byli tutaj – wyjaśnił wam w końcu. – Profesorek szukał czegoś w dżungli. W lasach Chandaki. Nie był sam. Towarzyszyło mu pięciu innych białych ludzi. Profesor wziął kilku miejscowych chłopaczków, jako tragarzy i przewodników, i tyle ich widzieli. To było ponad miesiąc temu.

Logan splunął wściekle w błoto.

- Nie podoba mi się to.

Milczał kilka sekund wpatrując się w coraz wyraźniej widoczną rzekę.

- Wczorajszego ranka zdarzyło się coś, co postawiło miejscowych na nogi – dodał po chwili, kiedy sądziliście, że już skończył swoją gadkę. - Do osady przyszedł na pół żywy chłopak. Jeden z tragarzy, którzy udali się z profesorkiem w dżunglę. Ponoć był przerażony, wycieńczony i ciężko ranny. Nie minęły dwie godziny, a we wsi pojawili się obcy. Rozpytywali miejscowych o chłopaka. Ludzie sądzą, że to Tygrysy. Uważają, że ekspedycja została przez nich napadnięta i, być może, wybita do nogi.

Ostatnie zdanie powiedział cedząc dziwnie słowa przez zęby, jakby mówienie o tym sprawiało mu ból. Tak bystry obserwator ludzkiej natury, jak Garrett, mógł bez trudu zauważyć tą reakcję, ale również Lynch, Hiddink, Chopp i panna Gordon mogli dostrzec symptomy, jakie towarzyszą człowiekowi, który przeżywa właśnie jakąś osobistą tragedię. Ale Logan raczej nie należał do ludzi, którzy okazują jakieś inne emocje, poza tworzeniem maski twardego zabójcy krokodyli, rekinów i skorpionów.

Wstał gwałtownie i ruszył w stronę „komitetu powitalnego” znów wdając się w dyskusję.


* * *

Minęło kilkanaście minut i zrobiło się prawie jasno. To pozwoliło wam rozejrzeć się dookoła.

Banki było małe. Naprawdę małe. Przyklejone do zakola rzeki, zabudowane biednymi domami z bambusa, drewna i błota. Domów było około trzydziestu i poza nielicznymi, stały blisko siebie tworząc dość zwartą zabudowę.

Banki otaczały pola ryżowe – poletka pełne brudnej wody przypominające bardziej bagnisko niż uprawę - a zaraz za nimi zaczynała się dżungla. Zwarta, zbita masa drzew, bambusowych krzewów i dzikiej roślinności. To były prawdziwe Indie. Jakże inne od tych widzianych z okien pociągów czy wygodnych hoteli. Nawet inne od zaułków nędzy wielkich miast, które poznali niektórzy z was.
Przerażający, pełen tajemnic gąszcz roślinności mógł skrywać w sobie niejedną mroczną tajemnicę, niejednego potwornego mieszkańca, podobnego do tej maszkary z piekła rodem, która zaatakowała pociąg do Kalkuty.

Logan wyciągnął od miejscowych, gdzie ukryli dzieciaka, który jako jedyny wrócił z wyprawy w dżunglę. Groźbą, prośbą i tym, że nie był Tygrysem. Potem kazał się tam zaprowadzić. Część z was zdecydowała się mu towarzyszyć. Część, w tym Sunday, Boria i Misza, pozostali pod bungalowem pilnując waszych bagaży i ekwipunku.


* * *


Chłopak leżał na barłogu, w nędznej chatynce wzniesionej na skraju osady. Obok głowy postawiono mały, kopcący kadzidłami ołtarzyk z jakimś niebiałoskórym bożkiem. Emily Vivarro i Leonard Lynch rozpoznali w nim Krysznę. Dla pozostałych młodzieniec o błękitnej skórze był jeszcze jednym dziwacznym bożkiem Hindusów.

Ranny chłopak był chudy, jak większość Hindusów z niższych kast. Na pierwszy rzut oka wyglądał kiepsko. Był rozpalony, miał spierzchnięte od gorączki usta, trząsł się przy tym i miotał, jak w febrze. Stracił pół twarzy. Dosłownie. Kość policzkowa, i fragment oczodołowy zostały zmasakrowane, a paskudną, szarpaną ranę spowijał mu niezbyt dokładnie gruby, zbrązowiały od krwi opatrunek. Chłopak wyglądał, jakby miał w każdej chwili pożegnać się z tym światem.

- Tygrysy – powiedział Logan ponuro przyglądając się ranie. – Na pewno. Używają takiej dziwnej broni. Nazywają ją szponami tygrysa. Takie rękawice z nożami w miejscach palców. To ich broń rytualna, czy coś. Skurwiele.

Logan Guest pogadał chwilę z przerażoną i przybitą kobieciną stojącą z załamanymi rękami w rogu nędznej chaty, w miejscu gdzie deszcz lał się do środka przez dziurę w suficie. Kobiecinka zdawała się tego nie zauważać.

- Guppta – powiedział Logan kiwając głową w stronę dzieciaka. – Tak nazywa się chłopak. Matka mówi, że majaczył, nim stracił przytomność. Mówił coś o .. rakszasach. Chyba dobrze zapamiętałem słowo, ale nie wiem, co ono oznacza. Chyba jakieś dziwaczne zwierzęta. Mówił też coś o jakiejś, zaraz .... - zapytał o coś matkę, a ta odpowiedziała. – O jakiejś studni czaszek. Tak. O studni czaszek. To chyba jakieś miejsce.

Znów nastąpiła wymiana zdań pomiędzy Loganem, a kobietą.

- Tak. To miejsce – przetłumaczył dialog Guest. - Można się tam dostać tylko łodziami, bo wokół same rozlewiska i bagna Ale nie taką dużą łajbą, jak ta Panka Chunki. Mniejszymi. Matka Guppty mówi, że jak przyciśniemy niejakiego Chidarrka, to nas tam poprowadzi. Mówi, że jego syn tez popłynął z profesorem.

Logan podał kobiecinie banknot, odpowiednik jego miesięcznej pensji u was i wskazując na chłopaka powiedział coś w orji.

- No co ... – mruknął groźnie wychodząc z rudery. – Niech nikt nie waży się nic mówić. Bo przypierdolę.

Ton głosu nie pozostawał wątpliwości, że zrobi to, co zapowiedział. Na taryfę ulgową mogły liczyć tylko kobiety.


* * *


Godzinę później Logan Guest siedział już na tobołkach i ładował winchestera. Mina Australijczyka dobitnie świadczyła o tym, że lepiej do niego nie podchodzić. Kule znikały we wnętrzu karabinu jedna po drugiej, a kiedy broń została załadowana, przyszła kolej na dwa rewolwery o długich lufach oraz pasy z ładownicami, których przegródki wypełniły lśniące kule. W końcu jednak ostatni pocisk znalazł się na miejscu. Wtedy Logan westchnął przeciągle i wyjął zza pasa nóż, który długością dorównywał niektórym szablom. Zaczął go zapamiętale ostrzyć używając do tego małej osełki i oliwy, którą wcześniej smarował broń.

Jedynymi dźwiękami zakłócającymi ciszę poranka był dźwięk łodzi Panka Chunki, która właśnie opuszczała Banki oraz dźwięk osełki przesuwającej się, bo błyszczącej stali.


* * *


Kiedy zrobiło się na tyle jasno, że tubylcy mogli zaprowadzić Logana do owej „studni czaszek” Guest przerwał przygotowania i podszedł do miejscowych. Wieśniacy przygotowali łodzie, jednak ich miny wyrażały jedynie chęć bycia jak najdalej od miejsca, do którego ciągnął ich szalony biały człowiek. Gadali coś do siebie w swoim języku, ale nie trzeba było go znać, by wiedzieć, że ludzie ci cholernie się boją. Przez te kilka dni pobytu w Indiach członkowie wprawy zdołali już z mętliku słów wyłapać pojedyncze fragmenty, które były dla nich jasne: „Kali”, „rakszas”, „deva”, czyli demon. Wypowiadanie ich tym tonem mogło oznaczać tylko jedno - miejsce, do którego mieli zamiar popłynąć, było raczej omijane szerokim łukiem i wiązało się zapewne ze straszliwymi opowieściami.

Kiedy blade słońce rozproszyło poranne mgły Logan spojrzał w waszą stronę.

- To kto z was, jankesi, chce sobie troszkę postrzelać do tygrysów, co?.

Najwyraźniej Guest nie miał pojęcia o prawdziwej naturze zagrożenia. I albo grał swoją rolę idealnie, albo faktycznie był „czysty”. A mówiąc „tygrysy” na pewno nie miał na myśli pręgowanych zwierząt.

Nie czekając na waszą odpowiedź ruszył w stronę pierwszej łodzi, gdzie czekał ów Chidarrk. Mężczyzna brązowy, brudny, pomarszczony i niewzbudzający zaufania. Coś w jego oczach sugerowało, że porzuci wyprawę, jak tylko poczuje zagrożenie. Nie przejmując się losem syna, który popłynął wraz z profesorem Vivarro. Coś w jego fizjonomii zdradzało, że gdy poczuje jakieś zagrożenie, to zwieje jak szczur, którego nieco nawet przypominał.

Łódź, przy której stał Chidarrk była niczym więcej, niż długim, czteroosobowym czółnem. Jeśli wszyscy zdecydujecie się na tą eskapadę potrzebne wam będą, jak łatwo było policzyć, przynajmniej trzy takie łodzie. Każdy z was spoglądał na nie z niepokojem. Nie zapewniały one ani odrobiny komfortu, dyskrecji, a prowadziło się je wiosłując szerokimi pagajami. Co więcej najwyraźniej poza Chidarrkiem nikt z osady nie kwapił się wam do pomocy, więc kwestia machania wiosłami pozostałaby na głowie załogi.

Spojrzeliście potem na zbitą i zwartą ścianę tropikalnej roślinności. Rzeczka, którą mieliście udać się w nieznane - dopływ tej, którą się dostaliście do Banki - była niezbyt szerokim ciekiem wodnym. Gdyby ktoś stanął na łodzi i rozpostarł szeroko ramiona, mógłby bez trudu dotknąć nadbrzeżnych krzaków po jednej i drugiej stronie. Jej głębokość trudno było oszacować, bo w wodzie więcej było iłu i mułu, niż czystej wody. Ale faktycznie taka łódź, jak odpływająca łajba Panka Chunki, nie byłaby pewnie w stanie zmieścić się w odnodze.

Potem spojrzeliście po sobie. Logan już ładował się do łodzi, kładąc broń na kolanach. Australijczyk wyglądał na zdecydowanego płynąć od momentu, kiedy usłyszał o tym, że obóz profesora Vivarro mógł zostać zaatakowany. Pytanie – dlaczego?

Pozostawało podjąć decyzję szybko, nim łódź z jedynym przewodnikiem odbije od brzegu...

Deszcz mżył, szeleścił na liściach ....

W dżungli skrzeczały dzikie zwierzęta. Tropikalny las zdawał się czekać, a gęstwa roślinności skrywać jakąś mroczną, ponurą tajemnicę ....

Mieliście złe przeczucia.

Bogdan 10-05-2011 13:32

Wieś jak wieś. Biedna i przyklejona do rzeki niczym chłopaka nie urzekła. Przeciwnie, odpychała prymitywizmem zabudowań i biedą, która aż cisnęła się w oczy i nawet w porównaniu do tego, co widział do tej pory była okropna. Świt wydobywał z ciemności każdy marny szczegół wioski. Luce wystarczyło to, co mógł zobaczyć w najbliższej okolicy. Nie rozglądał się nie ciekawy odkrywania tylko jeszcze większej biedy i niedoli. Poza tym nie zaopatrzony w nic nieprzemakalnego wolał nad konieczność nie moknąć. Popatrywał więc tylko z oddalenia na poczynania owego tajemniczego australijczyka, który z właściwą białym pewnością siebie pojawił się we wsi i rozstawiał tubylców jak chciał. Nie był jedynym, który tak postąpił. Misza i Boria również wybrali cierpliwe siedzenie pod dachem od uganiania się po wsi, ale oni byli w robocie, co się mieli niepotrzebnie trudzić?
Wypytywania Guesta jak się okazało przyniosły rezultaty. Z ust miejscowych padały wypowiadane w trwodze znajome przynajmniej niektórym z nich nazwy. Rakszas, deva, Kali, studnia czaszek... Byli na dobrym tropie, co bynajmniej pełnego złych przeczuć Luci wcale nie ucieszyło, jednak postawa Logana jednoznacznie świadczyła że nie odpuści, a to akurat było Luce bardzo na rękę.

- Studnia c-czaszek? - Luca obserwujący cały czas Logana usłyszał mruknięcie Leo upychającego przemoczoną pelerynę do torby - Brzmi c-co najmniej intrygująco - w miejscu peleryny Leonarda pojawił się rewolwer - N-nawet jeśli jest ich szpiegiem, t-to nie m-możemy puścić go samego...jeśli k-ktoś chce tu zostać, z-zabezpieczę chatę w k-której się zatrzymacie. - powiedział i pomaszerował z uwieszoną na ramieniu torbą w stronę łódki.
Już we wsi Luca siedząc z małym hinduskim obsmarkańcem i ruskimi Vivarro na bagażach z niemałym trudem doliczył się, że jeden ze złożonych pośród bagaży owiniętych w brezent sztucerów musiał być tym podarowanym swego czasu przez Waltera. Co prawda nie posiadał aktualnie nawet sztuki amunicji ani do sztucera, ani tym bardziej do spoczywającego w kieszeni rewolweru, jednak to, co usłyszał, oraz widok ładującego się na pirogę Logana podziałał na chłopaka jak ruch języka spustowego na kurek broni. Wstał, wziął karabin i powolnym, miarowym krokiem zbliżył się do tamtego.
Logan rzucił okiem w stronę młodego Włocha. Zmierzył karabin czujnym spojrzeniem. Potem wyjął garść nabojów z kieszeni i położył na bagażach obok Manoldiego.
- Powinny pasować - powiedział. - To chyba ten sam model. Mężczyzna ruszając w busz powinien być uzbrojony - dodał.
Chłopak uśmiechnął się słabo i bez słowa sięgnął po podane pociski, które sprawnymi ruchami załadował do broni. Te, które się nie zmieściły schował do kieszeni, a następnie wydobył swojego colta i wysypał w błoto puste łuski z bębenka.
- A do tego znajdzie się kilka pestek.... mister? - wycedził siląc się jednak mimo oporu na spojrzenie australijczykowi w oczy. Starał się jak mógł sprawiać wrażenie zimnego profesjonała i choć nie był pewny efektu wiedział, że nie ma nic do stracenia. Gęba nie szklanka, a tamten nie był durniem. W obecnych okolicznościach obaj potrzebowali się nawzajem tak samo.
- Nie bardzo. Twoja pukawka jest mała, ale zaraz coś zaradzimy.
Poszperał w swoich jukach i wyjął cięzki, podobny do tych co sam używał, rewolwer.
- Trzymaj. Tu masz pestki. Dbaj o niego. Oddasz, jak już skończymy robotę.
- Sie wie - tylko tyle zdołał wykrztusić autentycznie zaskoczony chłopak, po czym wpakował się do łódki, gdzie na spokojnie zajął się ładowaniem nowej broni. Deszcz był ciepły, a on już i tak kompletnie przemoczony, nie zwracał więc uwagi na nic, poza przygotowaniami. Mocno wiązał buty, dopinał pas i guziki koszuli, sprawdzał działanie mechanizmów broni. Kiedy skończył z braku zajęcia pomógł nawet Loganowi wtaszczyć na pirogę jakiś ładunek. Był zdeterminowany i gotowy. Coś sobie obiecał i miał zamiar dotrzymać słowa, a idealna ku temu okazja właśnie sama pchała się w ręce.
Logan też zajął miejsce obserwując brzeg i rzekę. Miał zaciętą minę.
- Mister - australijczyk usłyszał ciche pytanie Luci - Dasz radę dogadać się z tymi Tygrysami? No wiesz... w ich języku..?
- Tak. W jedynym języku jaki rozumieją. Żeby to było jasne, młody. Ja nie mam zamiaru z nimi gadać. Jeśli zaatakowali wyprawę Vivarro, jak gadał ten Guptta, zastrzelę tylu, ilu zdołam. Jak wściekłe psy dingo.
Luca, który już miał nadzieję zaklął pod nosem po swojemu po wyjaśnieniach tamtego. Jednak po chwili znowu się odezwał.
- Ja tam mam zamiar rozwalić kutasów bez względu czy już to zrobili. Chcę tylko jednego żywego.... na razie - dodał wyjaśniająco.
- Takie podejście też mi pasuje - Logan uśmiechnął się ponuro. - Kogut z ciebie, co? Zabiłeś już kogoś?
- No - odpowiedział tylko tyle Luca po chwili zastanowienia. Nie bardzo wiedział jak odpowiedział by Garrett, ale uznał że nie ma co kłamać.
- Twardziel. I dobrze. Mężczyzna powiniem być twardy. Zawsze, kiedy trzeba - uśmiechnął się dwuznacznie spoglądając w stronę Amandy i Emily.
Kolejne “No” i kretyński uśmieszek to było wszystko na co zdobył się jeszcze chłopak. Nie chciał psuć swojego wizerunku w oczach tamtego, a i gadać mu się nie chciało. Myślami był już w dżungli. Złość jaka wzbierała w nim od jakiegoś czasu szukała ujścia, a coś mówiło, że to właśnie tam najlepiej ją spożytkuje.
- N-nawet jeśli t-to oznacza dziurę wielkości orzecha w brzuchu? - stęknął Leo wrzucając torbę na “łódź”, spoglądając na nowy nabytek Luci.
- Nie dali mi rady w Nowym Yorku, nie dali rady w Kalkucie. - Luca nawet nie patrzył w stronę przyjaciela - Jestem, kurwa, niezniszczalny Leo, wiesz? - a z tonu jego wypowiedzi trudno było wymiarkować czy jest to gra przed Loganem, czy naprawdę w to wierzy.
- Skoro t-tak mówisz... - zawiesił w pół zdania, po czym wolnym krokiem, z notesem w ręce wrócił do reszty grupy.

Rzeka była paskudnym miejscem. Rozgałęziała się na wiele jeszcze mniejszych od tej którą płynęli odnóg. Śmierdziała bagnem, zresztą bardziej przypominała bagno, niż rzekę, bowiem często jej nurt rozlewał się na okoliczne pola czy pomiędzy drzewa. Widać było, że daje schronienie wielu gatunkom dziwacznych stworzeń. Niektóre z nich zapewne były niegroźne - jak ptaki, czy owady, lecz inne... Inne miały zęby i wyglądały na takie, które nie pogardziłyby ludzkim mięsem. Niektóre długością dorównywały łodziom na których płynęli
Poza tym sama flora utrudniała przeprawę. Rzeka w wielu miejscach zarośnięta była gęstą roślinnością, w którą zaplątywały się wiosła. Czasami, by przepłynąć dalej, trzeba było kłaść się jeden na drugim, nisko, by zmieścić się w wąskich tunelach zrobionych przez konary drzew.
Im dalej od wsi byli tym rzeka nabierała dzikszej aury. Stawała się jakaś bardziej nieprzyjazna. Bardziej ponura. Nie było już słychać wrzasków małp, klekotu ptaków. Odgłosy te nadal były słyszalne, ale dolatywały do nich jakby z pewnego oddalenia. Było coś złowieszczego w tej upstrzonej liśćmi, brudnej wodzie. Jakby pod leniwą tonią, w mule, skryte były nieodgadnione sekrety. Mroczne i ponure tajemnice, które lepiej by było, gdyby nie zostały nigdy odkryte.
Luca czuł się dziwnie. Z jednej strony odczuwał obawę z wyprawą i całym tym przerażającym otoczeniem, z drugiej jakąś niezrozumiałą ekscytację. Ekscytację, która po kilku godzinach przerodziła się w silny niepokój. Często zerkał na Lyncha. Widział wtedy, że Leo ma problemy. Widział, że coś działo się z jego ręką i na dodatek niekiedy przez twarz przyjaciela przebiegały jakieś mimiczne spazmy, których tamten chyba nawet nie zauważał. Usta Leo zdawały się poruszać, jakby chłopak coś szeptał, ale szybko przestawał, kiedy tylko wyczuwał na sobie czyjś wzrok. Luca martwił się o Leo, ale płynęli na innych czółnach więc nie było sposobu żeby nawet zapytać. Niedyspozycja Leonarda nie była jedynym problemem Luci, krtóry w lesie dostrzegł jakieś dziwne cienie. To mogła być ułuda, jednak po dłuższej, ukradkowej obserwacji był pewien, że były realne. I co gorsza uświadomił sobie, że towarzyszą one łodzi od momentu opuszczenia Banki. Postanowił coś z tym zrobić.

Całkiem dobrze się złożyło, że akurat teraz przyszła kolej na zmianę wioseł. Siedzenie tylko i pełne napięcia wyczekiwanie nie wiadomo czego, w dodatku pod ciągłym obstrzałem wszędobylskich spojrzeń lasu działało Luce źle na nerwy. Palić chciało mu się jak cholera, jednak już po kilku poprzednich spróbowaniach tego zakupionego jeszcze w Kalkucie tytoniu zauważył, że ma on, no delikatnie mówiąc nie zdrowe działanie. Postanowił więc w oparciu o swoje przeczucia poczekać z kolejnym spróbowaniem na zdecydowanie spokojniejsze czasy, a machanie wiosłem świetnie nadawało się żeby zająć czymś tak rozbiegany umysł, jak i ręce.
To, że wiosłował nie znaczyło, że stracił czujność i przestał bacznie rozglądać się na boki. Toteż kiedy miał już pewność, przysunął się nieco do Logana i nie przerywając sobie mruknął.
- Mister, za kępą tamtych drzew jest łacha, może podpłyniemy... Można by rozprostować gnaty... odlać się - mówiąc te słowa z głupim nieco wyrazem twarzy zzezował na Amandę - Pół godzinki różnicy nie zrobi, nie?
- Chcesz srać? - Logan był subtelny jak krokodyl. - Bo odlać możesz się w minutę.
- No - odpowiedział szybko Luca. Drugiej szansy mógł nie mieć, więc zapobiegawczo zrobił jeszcze cierpiętniczą i nieco zmieszaną minę.
- Dobra - Logan walnął siedzącego na przodzie Hindusa i wskazał mu brzeg. Po kilku chwilach byli już na suchym lądzie.
- Uważaj na kobry i aligatory. - rzucił Logan do Luci.
- Młody chce srać - wyjaśnił reszcie niewyszukanym słownictwem. - Sam też odcedzę kartofle. - dodał głośno.
Luca wyskoczył na piaszczysty brzeg z werwą jakby faktycznie go goniło i gdy tylko znalazł się na piachu mrugnął do Guesta i nieznacznie kiwnął by ten zagłębił się wraz z nim w zaroślach.
- Obserwują nas. - szepnął gdy tylko Logan znalazł się na tyle blisko, by można bez ryzyka podsłuchania rozmawiać.
- Jak się wstydasz to właź głębiej w krzaczory. I nie mrugaj na mnie bo tyłka ci nie podetrę. Co to to nie.
- Nie oni, kurwa. - zdenerwował się nieco zaskoczony chłopak. - Od dobrych dwuch godzin, ciągną się za nami jakieś cienie w lesie.
Logan spojrzał na młodego Włocha dziwnie.
- Po wodzie lezą czy po drzewach? Rozejrzyj się wokół gęstwa. Nikt nie da rady poruszać się w takim terenie szybciej niż łódź. Coś musiało ci się przywidzieć.
- Nawet Tygrysy? - nie dawał za wygraną chłopak i widać było, że nie robi sobie jaj z australijczyka.
- To ludzie, nie małpy. - spojrzał na Lucę z powagą - Ile razy byłeś już w dżungli? Bo wiesz czasami liście poruszane wiatrem mogą zdawać się ludźmi.
- Gówno nie liście - chłopak był wyraźnie zły i wcale tego nie ukrywał, mimo, że stał przed typem, który z tego co słyszał rozpieprzył obu ruskich na raz. - Wiem co widziałem mister. Idą za nami od samej Banki.
- Dobra - zamyślił się Logan - Popłyniemy wolniej i przyjrzę się uważniej brzegom. Dzięki. A teraz rób co masz robić.
Luce wcale nie chciało się srać, a na zawołanie raczej trudno jednak postanowił skorzystać z okazji i przynajmniej ulżył pęcherzowi, po czym wrócił na brzeg. Miał złe przeczucia. W Bogu i bystrym wzroku Guesta pokładał nadzieję, że nie wpakują się w żadną zasadzkę i cali wrócą z tego nawiedzonego lasu.

emilski 10-05-2011 22:46

Już byli blisko... Już mieli to, czego szukali na wyciągnięcie dłoni... Walter czuł dreszcze na skórze. Z jednej strony dawało o sobie znać przemoczone ciało, a z drugiej, jego przeczucie, które mówiło mu, że zaraz ich dopadną.

Chopp powoli szykował się do przeprawy przez rzekę. Zrobił przegląd swojej broni, czyli sztucera, rewolweru i oczywiście swojego noża do patroszenia ryb. Robił to powoli i systematycznie. Tak samo jak Logan i Garett. Gdy tylko usłyszał od Guesta, że tam przy Studni Czaszek może być wyprawa profesora Vivarro, stał się zimny i nieodgadniony. Zdawało się, że bieda, w jakiej nurzała się wioska, nie robiła na nim żadnego wrażenia. Również wygląd chłopaka, któremu udało się uciec z miejsca, do którego oni mieli się udać całkiem dobrowolnie. Choć, gdy go zobaczył, wiedział, że to żadne Tygrysy, tylko to, czego szukają tak go załatwiło. Chyba że Tygrysy służą gulom i są ich wyznawcami, ale Logan zdawał się tego nie potwierdzać. Na pytanie, czy te Tygrysy są religijnymi popaprańcami, czy zwykłymi mordercami, odpowiedział tak, jakby nie miało to żadnego znaczenia. To mogło świadczyć tylko o jednym: mimo całej swojej buty, Logan nie miał pojęcia, co go tam czeka i z czym przyjdzie mu walczyć.

Przed nimi tylko osiem godzin wiosłowania. Tylko osiem godzin mordęgi, ale zaraz po tym dotrą wreszcie do swojego celu. A jeszcze niedawno, Chopp wątpił, czy w ogóle im się uda. Relacja chłopaka budziła lekki niepokój, bo podobno nikt nie został tam żywy. ale księgowy nie miał wątpliwości, że tyczyło się to tylko i wyłącznie tragarzy i hinduskich pomocników. W końcu po co oni są potrzebni wielkiemu samcowi, jakiego Chopp spodziewał się tam ujrzeć. Ujrzeć i co...? Ukatrupić? Ale najpierw wolałby z nim porozmawiać. Profesor Wegner byłby teraz nieoceniony.

***

Na przedzie siedział Misza, za nim Leonard, za nim Emily, a Chopp na końcu. Do tej pory Walter wyobrażał sobie dżunglę tak:


i myślał, że nic dziwniejszego, niż zurbanizowane i wiejskie tereny tego chorego kraju nie spotkają. Przed wejściem na wąską łódź, która nie mogła nawet udawać, że jest stabilna, księgowy miał wizję, że będzie wiosłował i odganiał od zmęczonej Emily natrętne owady, za co ta będzie mu wdzięczna. Że będzie to już ostatni etap ich podróży, który od biedy można będzie zaliczyć do tych beztroskich – w przeciwieństwie do podróży kolejowych, które już na zawsze Walter będzie witał z niepokojem.

Jakież było jego zdziwienie, kiedy dżungla okazała się czymś zupełnie innym. A rzeka, którą płynęli, stawała się w jego oczach gęstą breją, wypełnioną po brzegi przedziwnymi kształtami i wystającymi przeszkodami. Żywymi przeszkodami! I stało się, Chopp zamiast chronić pannę Vivarro, ściągał na nią niebezpieczeństwo. A tylko chciał odsunąć wiosłem kłodę drewna... Przez moment, widząc nagle rozwarte dziesięć centymetrów nad swoją głową dwa rzędy długich kłów ociekających śmierdzącą śliną, że zaatakowało ich znowu drzewo, albo jakiś jego pomocnik. Po chwili dotarło do niego, że to musi być krokodyl. Oglądał takie na fotografiach, ale nie wierzył, że mogą być straszne. Mało brakowało, a łódź wywróciła by się do góry dnem od tańca z wiosłem, jaki zaczął wykonywać księgowy. Na szczęście krokodyl musiał być świeżo po posiłku, bo sam odpuścił, a może zniechęciły go grymasy, które zagościły na twarzy Amerykanina. Nie wiadomo. Ale dalsza podróż nie była już taka sama.

Na szczęście to był jedyny tak drastyczny przypadek. Później Walter zachowywał odpowiednią ostrożność przy usuwaniu przeszkód. Jeśli gałęzie suto wyposażonych drzew zwisały nisko nad ich głowami, wolał po prostu się pochylić, niż ryzykować kolejnego starcia z ożywającą gałęzią. Ale oczy miał dokoła głowy. Nie mógł już liczyć na beztroskę. Napięcie było olbrzymie. Bał się nawet zapalić papierosa. A co, gdy rzeka zajmie się wielkim płomieniem od wrzuconej doń zapałki. Gąszcz, jaki porósł oba brzegi również niepokoił. głównie to, ze był nieprzenikniony. Kto wie, co może się tam czaić. Walter wytężał wzrok, aż czuł ból pod powiekami, ale nie mógł nic dojrzeć. A raczej widział wiele, ale jeszcze był na tyle zrównoważony, żeby zrozumieć, że widzi jedynie coś, czego tam nie ma, coś, co istniej tylko dlatego, że bardzo chce to zobaczyć. I usłyszeć – bo to był kolejny aspekt tych niezapomnianych wrażeń. Odgłosy dżungli. Nie da się tej kakofonii porównać z niczym innym. Dla Logana, który te tereny ma w małym palcu, dźwięki te nie stanowią pewnie większego problemu, ale dla księgowego, który wszędzie wypatrywał niebezpieczeństwa, wsłuchiwanie się we wszystkie szmery, mamiło jego zmysły. Czuł, że jest to gorsze, niż niekończąca się nawałnica obstrzału podczas wojny. Może w innych warunkach, mógłby się nawet tym zachwycić, ale teraz... teraz, to on wie, że wojna jeszcze się nie skończyła.

Ale jedno jest pewne. Walter zrobił postanowienie. Zaraz po powrocie do Stanów, kiedy piekło się skończy, żeni się z Emily i zaczyna dbać o kondycję fizyczną. I to ostro! Bo te cholerne osiem godzin wiosłowania, pomijając wszelkie okoliczne niedogodności, okazało się być gorsze od walki z najgorszym z guli.

Felidae 11-05-2011 08:55

Banka okazała się być malutką i bardzo biedną osadą, którą mieszkańcy zbudowali tuż nad brzegiem rzeki. Deszcz nadal mżył, więc ponury obraz nędzy ludzkiej był jeszcze bardziej przytłaczający niż w świetle słonecznym.

Wizyta w chacie ocalałego chłopaka jeszcze bardziej przybiła Amandę. Była pewna, że twarz tego biednego Gupty będzie jej się śniła po nocach. Koszmar powiększała dodatkowo wiedza, że byli na właściwym tropie. Chyba tylko Logan, nieświadomy zagrożenia, nie rozumiał słów, które padały w chacie… Rakszasy….
Amandę aż mdliło od uczucia strachu, które nagle zakradło się do jej serca. Czy zdawali sobie w ogóle sprawę na co się porywają? Czy wrócą kiedykolwiek do domu? Czy przeżyją?
Musiała się przewietrzyć. Otuliwszy się szczelnie peleryną przeciwdeszczową postanowiła
się przejść.
Obejrzała dokładnie wioskę. Widok biedy wzbudzał w niej silne poczucie winy. Ile razy narzekała na brak wygód? Ile razy wydawała pieniądze na jakieś bzdury? Ci ludzie tutaj, cenili życie o wiele bardziej niż ona.
Za Amandą podążał tłumek miejscowych dzieciaków, które z gwarem komentowały coś i chichotały pokazując na jej blond włosy, ukryte pod hełmem safari. Dla niej ta okolica była prawdziwym wyzwaniem. Jeszcze nigdy nie widziała z bliska takiej biedy, w dodatku pośrodku dżungli. Bo dla niej to była największa dzicz, jaką do tej pory miała okazję zobaczyć i dotknąć.

Dziewczynki nie były natarczywe. Były w jakiś sposób … wzruszające. Te wielkie, ufne, pogodzone z losem i na swój sposób szczęśliwe oczy. Te białe uśmiechy błyskające w kontraście z ogorzałą twarzą. te radosne, szczebiotliwe śmiechy. Jakby nie zauważały, w jakiej nędzy egzystują, bo w Amandzie wszystko wzbraniało się przed słowem “żyją” i jakby ten kawałek brudnej wsi był ich rajem. Boria i Misza obserwowali Amandę spoglądając w jej stronę, zajęci - podobnie jak Logan czy Garret oglądaniem broni.

- Krasyva chy ne tak . I tak naïvno - poiwedział jeden z braci do drugiego, majac chyba na mysli Amandę.
- Shvydshe nevynnykh - drugi chyba coś sprostował, a pierwszy pokiwał głową. Chyba się zgadzał. Wrócili do pracy paląc papierosy i obserwując uważnie każdy krok członków wyprawy. Szczególnie Emily i Amandę. Wszak płacono im za ochronę.
Rozmawiali pewnie po ukraińsku.

Rozdała dzieciakom kilka ostatnich cukierków, które zaplątały się jej w kieszeniach spodni i kurtki. Nie miała nic więcej czym mogłaby umilić im trochę ich codzienną egzystencję. Zrobiła kilka fotografii wioski, okolicy i dzieci, a potem podeszła do rozmawiających mężczyzn.
Ukraińscy podnieśli twarze w jej stronę. Na twardych obliczach pojawiły się życzliwe uśmiechy.
Odwzajemniła uśmiechy. Boria i Misza byli, jak dwa wielkoludy, jakąś dziwną ostoją w tej dziczy.

- Proponuję, żeby Logan płynął z Chidarrkiem, Luką i Amandą. – perorował właśnie Walter - Ja popłynę z Miszą, Emily i Leonardem, a Dwight z Hiddinkiem, Borią i Sundayem. Chyba o nikim nie zapomniałem. Co wy na to?
Amanda spojrzała na chybotliwe łódki, potem na mętną i krętą rzekę, westchnęła głęboko i powiedziała:

- Dla mnie w porządku.
Zdawała sobie sprawę, że obie z Emily nie będą wielką pomocą w czasie wiosłowania, ale postanowiła robić dobrą minę do złej gry. Wiosło przynajmniej dawało złudne poczucie bezpieczeństwa przed zwierzętami wodnymi.

Kolejne wzruszenie ramion Australijczyka oznaczało chyba że on już wybrał miejsce. Kiedy wsiadała do jego łodzi Amanda zaciętą twarz Autsralijczyka przez chwilę rozjaśnił szelmowski uśmiech. Wzrok prześliznął się po figurze, ukrytej co prawda pod tropikalnym strojem, ale najwyraźniej Loganowi wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach bo szelmowski uśmiech nie schodził z twarzy. Co dziwniejsze, Amanda nie czuła zagrożenia i poza obcesowym zachowaniem była pewna, że nie grożą jej większe problemy ze strony Guesta. Na swój szorstki, prymitywny sposób był … gentlemanem. Chyba?
- Wiosłujemy na dwa, laleczko - powiedział, kiedy Amanda już siedziała w łodzi. - Znaczy ty nie wiosłujesz, póki nie dostaniesz takiego polecenia. Wiosłuje ja i brudas - chodziło mu chyba o Chidarrka. - Pozostała dwójka odpoczywa. Żal by takie piękne rączki dostały odcisków od wioseł. Są stworzone do całowania, nie pracy.
Chyba poprawił mu się lekko humor, bo znów wchodził w rolę “zadziornego amanta”. Luca spojrzał bykiem na typa, ale zacisnął usta i nie odezwał się słowem. Póki nie odbili wolał nie zostać wykopanym z łódki. Potem wszystko się zmieni.
“Laleczka” spojrzała trochę krzywo na zarośniętego Logana wsiadając do łodzi i odpowiedziała kiedy wreszcie łódź odbiła od brzegu.
- Tylko nie napinaj się zbytnio panie Logan, bo szew w gaciach panu puści. - mrugając przy tym okiem.
Zaśmiał się ochryple, pierwszy raz od informacji o ataku Tygrysów pokazując swój, chyba typowy, “luz”. Takie żarty przemawiały do Australijczyków chyba lepiej niż cokolwiek innego.


Żegnani wrzaskiem małp i krzykiem egzotycznych ptaków ruszyli. Im bardziej oddalali się od wioski tym dziksza zdawała się robić okolica. Było coś złowieszczego w tej upstrzonej liśćmi, brudnej wodzie. Jakby pod leniwą tonią, w mule, skryte były nieodgadnione sekrety. Mroczne i ponure tajemnice, które lepiej by było, by nie zostały nigdy odkryte.



Amanda siedziała spięta i czujna, trzymając w rękach wiosło. Gotowa była tłuc nim każde stworzenie, które odważyłoby się podpłynąć bliżej do czółna. A było ich sporo: krokodyle, pijawki, wielkości dwóch palców - czarne i paskudne, pływające na wodzie pająki, ryby, żaby, jaszczurki i najgorsze z nich – węże. Amanda najbardziej obawiała się spotkania z kobrą królewską. Ten jadowity potwór w skórze węża zawsze kojarzył jej się z Indiami.
Tak mijała podróż. W szarej, zgniłej zieleni, w odorze rozkładu, wszędobylskiej wilgoci, natrętnych owadów i obserwujących ludzi czujnie krokodyli. Od czasu do czasu z szelestem pobliskich krzewów nad brzegiem rzeki pojawiał się słoń, czy przemykał tygrys.
Z każdym kolejnym zakrętem mógł skrywać się koszmar. Na szczęście Logan siedział cicho, skupiony na wiosłowaniu i Amanda mogła się koncentrować na dalszym otoczeniu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/v/vcJBIw8mGaM?fs=1&hl=pl_PL[/MEDIA]

Nagle, za jednym z kolejnych łuków rzeki, ogarnęło ją dziwne, nieprzyjemne uczucie. Nie była pewna, czy wywołał je widok drzewa o dziwacznie skręconych korzeniach, czy możesz kształt rozłożystego konara z ogromnym gniazdem, czy też wielkich przybrzeżnych głazów. Coś z otoczenia przywołało obrazy z marzeń sennych, a raczej koszmarów, które utkwiły gdzieś głęboko w jej podświadomości. Nie umiała tego sprecyzować. Jedno czego była pewna to to, że widok otoczenia kojarzył jej się z czymś bardzo złym. Czymś, co czekało na nich na końcu drogi. Czuła zimną falę strachu, która paraliżujowała każdy kawałek jej ciała.

Bębny, tańce rytualne półnagich ludzi. I postać dziewczyny odzianej w naszyjnik z kwiatów. Znała to miejsce. Była tą dziewczyną. A może jest?

I nagle jeszcze jeden rozbłysk podświadomości. Studnia Czaszek?? O Boże!


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:56.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172