lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Bogdan 04-08-2011 23:54

Ludzie są jak zagadki. Czasem trzeba miesięcy żeby poznać kogoś z kim stale się przebywa. Jesteś z kimś, jesz razem, śpisz, rozmawiasz, co dzień poznajesz odruchy, zwyczaje i przyzwyczajenia, i nagle dajesz się zaskoczyć, orientujesz, że osoba, co do której byłeś pewien że zachowa się w ten a nie inny sposób reaguje zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałeś.
Normalnie budzisz któregoś ranka w obcym kraju, którego języka nawet nie znasz, w obcym hotelu, gdzie meldowałeś się nawet nie bardzo pamiętając meldunku, bez centa przy dupie, bez znajomych, kurwa! nawet bez możliwości powrotu do przyszywanej ojczyzny, bo tam czeka policja albo co gorsza łapsy cara. Budzisz normalnie wyspany, głodny jak to po zasłużonym odpoczynku, szczęśliwy, że wreszcie nie buja, że do snu nie przygrywał koszmarny stukot kół o tory. Budzisz się i jebut. Jesteś sam. Samiuśki jak palec, a na ulicach wrze. Uzbrojone patrole, exodus brytoli. Stan wojenny, niemal rewolucja i nic. Nawet kartki „Bujaj się Luca”!

I co miał robić? Zwyczajnie nie wiedział. Miotał się jak wściekły wilk w klatce hotelowego pokoju, palił papierosa za papierosem, bo co? Szukać ich? Nauczony doświadczeniem wyniesionym z Bombaju wolał nie wychylać nosa samotnie. Tam wszystko było normalne, tu niemal trwała wojna. Wiadomo czym mógł dla niego skończyć się taki spacer. No i gdzie ich szukać? Wszędzie. Czyli tak jakby nigdzie. Zostawili toboły więc mieli zamiar wrócić. Ale czy wrócą? Kolejne doświadczenia z Indii podpowiadały jak najgorsze scenariusze. Oni wprost przyciągali kłopoty, więc całkiem logicznym wydawało się że i tym razem się w coś wpakują. A wtedy… W dupie. Jesteś w czarnej dupie Afryki Luca – podpowiadała rozgalopowana wyobraźnia. Sam, zdany wyłącznie na siebie, bezradny w sytuacji, kiedy to on powinien biec pozostałym na ratunek. Ale jak?! Dokąd? Z czym? Jak dotąd to oni układali plany. Decydowali dokąd i dlaczego. On był… właśnie. Od roboty? Nawet to często nie było takie oczywiste. Co robić Luca? Co robić?!
Nie wytrzymał. Sprawdził armatę i wyszedł. Bezczynność zabija bardziej niż nadmiar adrenaliny. Dzięki Bogu nadział się na tego archeologa. Tak, tylko Bóg mógł postawić mu na drodze zagubionego krajana, który zmagał się z własnymi kłopotami przy recepcji. Tamta rozmowa podobnie jak i filiżanka aromatycznej kawy otrzeźwiła chłopaka i ściągnęła na powrót na ziemię. Zajął czymś głowę i gorączka gdzieś znikła. Powrócił do pokoju i mimo wszystko postanowił czekać. Jak się zastanowić to wybrał najlepiej jak mógł.

Czasem starczy jednej chwili by zobaczyć to, na opowiedzenie czego trzeba by wielu godzin. Luce wystarczyło kilku spojrzeń w skropione potem twarze towarzyszy by w jednej chwili porzucić zamiar wyrzucenia im prosto w twarz wszystkich niemiłych rzeczy jakie w ciągu całego dnia starannie sobie ułożył na okazję kiedy się wreszcie pojawią. Tych kilka głębokich spojrzeń w oczy to było aż nadto. Bądź co bądź nie jedno wspólnie przeszli. Nie jedną okropność razem przyszło im oglądać. Tak patrzą ludzie, którzy dopiero co oglądali straszne rzeczy. Nie darł więc mordy, nie było wymówek ani pretensji. Pomógł w zataszczeniu rannego Borii na łóżko i nie przerywając wysłuchał krótkiej wymiany zdań po czym zabrał się z pozostałymi do przeglądania wyniesionych z Abdulowej piwnicy papierów i zdjęć.
Niestety lektura listów niewiele światła rzuciła na powodzenie śledztwa. Znów trzeba było improwizować, strzelać na ślepo licząc na fart i na to, że się coś trafi. Ale kto nie ryzykuje, nie wygrywa. Luca tak zapalił się do pomysłu Hiddinka, że nie zrozumiał żartu Choppa gdy Herbert zastanawiał się nad ryzykiem swoim grubym jak cały on sam głosem.
- Owszem to ryzykowne, ale jej zdjęcie mamy od Abdula, a Brudas kupił naszą mistyfikację, zatem nie miał zdjęcia Morgana. Po za tym, jak inaczej przekonać ją do nas?
- Może rozkochać? - filuternie puścił oko Walter. - Może powinieneś wziąć ze sobą Lucę.
- Pierdol się Walter - warknął Luca, który nie do końca zrozumiał jego sugestii. Tym razem jednak Luca nie miał zamiaru stać z boku i czekać na to co powiedzą inni, więc propozycja Hiddinka by mu towarzyszył kiedy wydawca miał podszywać się za ojca miss Vivarro nawet go ucieszyła. Już normalnym tonem zwrócił się do Hiddinka - Mi tam pasuje. Możemy połazić po hotelach. Przy okazji - dodał bo coś sobie przypomniał - poznałem dziś jednego gościa. Archologa z Torino. Mówił że ma tutaj sporo znajomków.... może jego podpytać...?
- Zgoda. Być może Natalii jest znana w tym środowisku. Podobnie jak Morgan Vivarro. - spojrzał na Manoldiego strapiony Hiddink. - Wybacz Luca, że Cię nie wzieliśmy ze sobą. Powinniśmy chociaż zostawić Ci wiadomość gdzie jesteśmy. Przez pośpiech jakoś to nam umkneło. Pogadaj z tym archeologiem i spróbuj wybadać, czy zna Morgana. Nie chciałbym być zdemaskowany zbyt szybko.
- Ok - zgodził się chłopak - Tylko nie bardzo wiem o co pytać. Znaczy ja się nie znam na tych antropo... i archologiach... - pytanie było skierowane bezpośrednio do Emily - Jak mam pytać o pani ojca miss, to z czego mógł być znany? Bo tamten to wykopał podobno jakieś świątynie w Kampanii.
- Ojciec zajmował się przede wszystkim badaniem wierzeń hinduskich, ale jego artykuł na temat obrzędu sati w periodyku Królewskiego Towarzystwa Geograficznego odbił się w tych kręgach dosyć głośnym echem. Powiedzmy, że nie był on nastawiony życzliwie względem instytucji kolonii i wróżył im rychły upadek.
Chłopak kiwnął głową i chyba starał się wszystko bardziej zapamiętać niż zrozumieć, ale najwyraźniej mu to wystarczyło. Kiedy wiadomym już było że niczego więcej się nie dowie, wstał i skierował się do wyjścia.
- On mieszka w tym hotelu - wyjaśnił już w drzwiach i tyle go widzieli.

Wrócił po przeszło pół godzinie z nieco zafrasowaną miną. Nim się odezwał klapnął ciężko na wyrku i chwilę rozmyślał. Wreszcie powiedział z grobową miną.
- Nazwisk nie słyszał. O Wielkiej Pustyni Słonej wie niewiele. Specjalizuje się w archeologii Rzymskiej. Bada teraz wpływy Cesarstwa na rozwój architektury Egiptu w czasach jakiegoś faraona Kleopatra i Cezara Juliusza. Przybył do Egiptu pierwszy raz i ma się spotkać ze swoim kolegą po fachu. Tyle.

Tyle. Bo w zasadzie to było wszystko co zdaniem Luci da się na spokojnie z niego wyciągnąć. Czasem potrzeba miesięcy, żeby poznać, czy ktoś kłamie ci w żywe oczy, czy nie. Garret, gdzie ty się do ciężkiej cholery podziewasz….

Tom Atos 05-08-2011 11:14

Musieli go zostawić. Nie mieli innego wyjścia psiakrew. Abdul Brudas konał. Jedyna osoba z której mogli coś wyciągnąć zdychała pośród ruin własnego sklepu. Hiddink w bezsilnej złości miał ochotę kląć na czym świat stoi, albo komuś przyłożyć. Najchętniej Choppowi którego ośli upór doprowadził Emily do załamania. Łatwo mu było tak sądzić. Lubił Emily, a Choppa nie. W chwili złości bardzo jasno to sobie uświadomił.
Na podwórku na którym się znaleźli po wyjściu z piwnicy suszyły się na sznurku burki, jakby zapraszając do przywdziania. Jednak kompanii nie wykazywali chęci na przebieranki, a Hiddink przecież nie chciał z siebie robić idioty przebierając się sam. Tym niemniej je po prostu i bezczelnie ukradł. Tłumacząc się przed sobą stanem wyższej konieczności. Na szczęście nikt z miejscowych tego nie zauważył.
Los im sprzyjał i nikt ich nie ścigał. Choć Hiddinkowi serce podskakiwało do gardła za każdym razem, gdy spotkali na swej drodze tubylca. Nerwy wydawcy były mocno nadwyrężone. Miał na głowie rozdygotaną Emily i rannego Borie, bo Chopp miał wszystko gdzieś i chciał tylko ze znalezionymi papierami dotrzeć do hotelu. Herbert czuł do Waltera coraz większą niechęć. W końcu dotarli do bardziej cywilizowanej dzielnicy i nawet udało im się złapać taksówkę, uciekając nią ostatecznie z piekielnych zaułków Kairu.

Hiddink był tak wyczerpany, że w swoim pokoju tak jak stał padł na łóżko i nie ruszył się z niego dopóki towarzysze nie zebrali się na naradę. W toku rozmów udało im się ustalić ogólny plan działania. Otóż Emily i Walter mieli wrócić do herbaciarni w pobliżu sklepu Abdula i pozostawić wiadomość dla Natalii Dupont. Kobiety która miała się skontaktować z Abdulem. Hiddink i Luka zaś mieli za zadanie przeszukać hotele w poszukiwaniu Francuzki.

Gdy już nieco odpoczął Herbert zszedł do recepcji, by dowiedzieć się jak wygląda kwestia meldunku.
Za kontuarem stał zawsze uśmiechnięty Mister Wilson ze swoim nieodłącznym:
- Czym mogę służyć?
- Tak. Chciałbym się dowiedzieć czy wszystkich meldujecie w hotelu na dowód tożsamości?
- Owszem panie Hiddink.
- I dokąd te dane trafiają? –
spytał Amerykanin.
- Obawiam się, ze nie rozumiem Pańskiego pytania Sir.
- Dane z naszymi nazwiskami dokąd przekazujecie? Do jakiegoś urzędu?
- Niezupełnie Sir. Owszem przekazujemy do magistratu dane dotyczące ilości zameldowanych osób, oraz czasu pobytu. Dokonujemy tego raz na kwartał. Jednak dane dotyczące personaliów nie są wymagane. –
odpowiedział jak zwykle uprzejmie Mr Wilson.
Hiddink zasępił się mimowolnie bębniąc palcami po blacie hotelowego kontuaru. Próby pójścia na skróty nie powiodły się. Należało przejść do planu B.
- Panie Wilson. – Herbert nachylił się nieco do rozmówcy.
- Czy wie Pan gdzie najchętniej w Kairze zatrzymują się Francuzi? Mają jakieś ulubione hotele.
- Owszem. –
odparł zagadnięty wyraźnie zdziwiony konfidencjonalnym tonem Hiddinka.
- Hotel „Napoleon” i „Auterlitz”. W tym pierwszy zatrzymują się goście nieco zamożniejsi, ale nie zawsze.
- „Napoleon” i „Auterlitz”? Serio? –
Herbert nie wiedział czy Wilson nie żartuje.
- Obawiam się, że tak sir. – odparł recepcjonista przepraszającym i komicznie poważnym tonem.
- Cóż. Poproszę zatem o taksówkę za dziesięć minut do tego … „Napoleona”.

Wkrótce wraz z Lucą Herbert udał się we wskazanym kierunku. Za kolejnym kontuarem łudząco podobnym do tego z ich własnego hotelu stał uśmiechnięty Monsieur Chirac, a przynajmniej tak miał napisane na plakietce.



I tak Herbert po raz kolejny tego samego dnia usłyszał:
- Czym mogę służyć?
Hiddink postanowił zastosować metodę na bezczelniaka.
- Zechciałby Pan powiadomić Pannę Natalii Dupont, że przybył Morgan Vivarro i prosi o spotkanie w hotelowej restauracji.
- Obawiam się, że to będzie niemożliwe, Monsieur. -
powiedział recepcjonista z zawodowym uśmiechem.
- Dlaczegóż to. - Hiddink zbliżył nos do plakietki. - Panie Chirac?
- Spóźnił się pan monsieur Vivarro. Panna Dupoint wraz z przyjaciółmi wymeldowała się z hotelu. Zapewne jednak opuściła Kair. Możliwe, że także Egipt. Tego, niestety nie wiem.

Herbert sięgnął ręką po ulotkę reklamową jakich cały stos leżał na kontuarze. Zgiął ją w pół, a do środka dyskretnie wsunął banknot o średnim nominale. Całość położył na blacie dokładnie pośrodku pomiędzy nim, a Francuzem.
- A wie pan może kim byli przyjaciele Pani Dupont? Może ma pan jakieś przypuszczenia dokąd mogli się udać? - spytał Hiddink przesuwając ulotkę w stronę mężczyzny. - Byłbym bardzo wdzięczny.
- Przyjechał pan niedawno, Monsieur Vivarro? Prawda?
- Owszem. -
odparł zdziwionym tonem.
- To niech pan poczyta sobie rubryki towarzyskie sprzed dwóch ostatnich tygodni w miejscowych gazetach.
Uśmiechnął się delikatnie.
Hiddink nie przepadał za Francuzami, teraz już wiedział dlaczego. Byli wyniosłymi dupkami.
- Macie tu takie gazety?
- Tylko najnowsze egzemplarze, Monsieur. To porządny hotel. Dbamy o aktualną prasę.
- Powiedz zatem pan, co takiego znajdę w owych gazetach. -
spytał poirytowany Hiddink.
- Informację, Monsieur Vivarro. O skandalu, jaki pana znajoma wywołała w kręgach brytyjskich oficerów.
Słowo brytyjskich powiedział tak, jakby coś zaległo mu na jezyku
- Doprawdy? - Hiddink lekko się uśmiechnął, już wyczuwał krew - A cóż takiego wywinęła Brytolom? Swoją drogą dziwne, że Brytyjskie Imperium nie potrafi sobie poradzić z Egiptem. Nie sądzisz Luca? - zwrócił sie do kompana. - Jak się nie potrafi utrzymać kolonii, to nie powinno się ich mieć.
Recepcjonista spojrzał nieco nieprzychylnym wzorkiem zachowując jednak profesjonalny spokój.
- Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze, Monsieur Vivarro?
- Nie. -
dalsza rozmowa najwyraźniej nie miała sensu. - Kup Pan sobie colę. Niedługo wszyscy ją będziecie pili.
Nie mógł się powstrzymać od złośliwości.
Wyszedł zostawiając na kontuarze łapówkę.

Przed hotelem złapali taksówkę, a Herbert wydał kierowcy dość dziwne polecenie:
- Do wydawnictwa największej gazety.
Ową największą gazetą okazała się być „Gwiazda Kairu” mieszcząca się w trzypiętrowym budynku przy jednej z większych ulic niedaleko pałacu sułtana. Budynek sprawiał solidne wrażenie oazy spokoju. Nic bardziej błędnego. Gdy weszli do środka wpadli w tłum rozbieganych i rozkrzyczanych Arabów i Brytyjczyków. Sytuacja przypominała iście atmosferę pożaru w burdelu. Do tego nakładał się jeszcze hałas telefonów, nowoczesnych dalekopisów i przestarzałych telegrafów. Redakcja była całkiem nieźle wyposażona. Hiddink poczuł się nieomal jak w domy.
Chwycił brutalnie za rękaw jakiegoś przebiegającego właśnie Europejczyka i trzymając, by się nie wyrwał spytał przekrzykując panujący rozgardiasz.
- Gdzie tu archiwum?
- Tam. –
wskazał zagadnięty paluchem i już popędził dalej wyrywając się Herbertowi.
Wskazany korytarz kończył się przeszklonymi drzwiami z napisem, jakże by inaczej, „Archiwum”. W środku kręciło się paru ludzi.
- Cześć chłopaki. – przywitał się Herbert z uśmiechem. – Pomożecie koledze po fachu z Bostonu?


emilski 05-08-2011 22:13

To było bardzo dziwne uczucie, kiedy zeszli do piwnicy i nagle cała sytuacja odmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Ludzie, z którymi przed chwilą miał tak niejasną sytuację, że o mały włos nie pozabijali się nawzajem, a na pewno traktowali siebie najgorszymi z możliwych podejrzeń, teraz biegli razem z nim w ciasnej piwnicy, uciekając przed narastającym niebezpieczeństwem, które było coraz bliżej z nich i dawało o sobie znać ciężkimi oddechami i strzałami z pistoletów, które wydawały się rozlegać tuż przy głowach uciekinierów. Sytuacja po raz kolejny spowodowała, że w tym momencie stali się sobie najbliższymi osobami i czuli, że tylko trzymając się razem, mają jakąś szansę na przetrwanie.

Abdul był dla nich stracony. Niestety, ale wybuch, który towarzyszył ich wydostaniu się z budynku nie pozostawiał co do tego wątpliwości. Abdul – ich jedyny trop. To, co znaleźli w piwnicy na razie ciężko było ocenić. W głowie Waltera cały czas kołatało: Duvarro Sprocket. Duvarro Sprocket. Duvarro Sprocket. Pulsowało mu w głowie, niczym migający neon w ciemnościach nocy. Jak to się stało, że coś co produkuje koła zębate i żelazne części nagle przesyła do Kairu ceramikę? Trzeba będzie tu wrócić. To pewne. I zobaczyć, czy uda się jeszcze coś uratować.

Na razie jednak zostawił za plecami piwnicę Abdula, która notabene uratowała im życie, mimo zapewnień niektórych, że piwnica nigdy nie jest ratunkiem. Teraz jedyne, co czuł, to wściekłość. Gdy tylko poczuł świeże powietrze, zaraz na powrót stanęły mu przed oczami sceny, które rozegrały się kilka chwil wcześniej, czyli Emily, strzelająca do niego z pistoletu oraz Hiddink, któremu zdawało się być wszystko obojętne. Obraz panny Vivarro przesłonił mu widok na całą resztę. Gdyby była na wojnie, to wiedziałaby, że strzelanie do ludzi z własnego oddziału kończy się śmiercią tego, co strzelał. Wiedziałaby, że jest to najgorsze wykroczenie z możliwych. W tak ciężkich warunkach, gdzie śmierć czyha na każdego, trzeba mieć coś, na czym można się oprzeć – przyjaciół, współtowarzyszy tej samej niedoli, który oddadzą za siebie życie. Serce Waltera krwawiło. Boleśnie skręcało się w pokracznych konwulsjach. Zdradziła go najbliższa mu osoba.

W tej chwili nie myślał. W pierwszym odruchu chciał zatrzymać jakąś taksówkę, żeby najszybciej dotrzeć do hotelu. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że w tej okolicy wszystko śmierdzi brakiem pieniądza i na taksówkę raczej nie ma co liczyć. Odruchowo ruszył więc w stronę hotelu na pieszo. Szedł przed siebie, tocząc wewnętrzną walkę o uniewinnienie ukochanej. Przedstawiał w myślach argumenty, mające ją obronić w tak beznadziejnej sprawie i zaraz rozgniatał obronę celnością argumentów oskarżenia. Jednak końcowa mowa obrony była na tyle przekonująca, że wewnętrzna ława przysięgłych, przygotowana naprędce na użytek własny przez księgowego, wydała nieco złagodzony werdykt. Mianowicie, Emily była winna – co do tego nie było żadnych wątpliwości, ale nie działała w jasności umysłu. Kolor oczu oraz szał, jaki w nich tańczył, gdy Chopp przez chwilę się im przyjrzał dowodził, że kobieta działała pod wpływem skrajnych emocji i ciężkiego szoku, który musiał wywołać nagły atak, ujawnienie się demona i trupy w sklepiku.

Tak, to sprawiło, że wchodząc do hotelu, czuł się już nieco lepiej, a przynajmniej był zdolny do jasnego myślenia. Wchodząc do pokoju, nawet nie zauważył, czy ktoś w nim jest, czy nie. Skierował się od razu do łazienki i wziął prysznic. Potem, siedząc na muszli przeglądał wszystko, co zgarnął ze stolika Abdula do plecaka.

W środku był list autorstwa Larkina:

Cytat:

Drogi Abdulu.

Jeszcze raz dziękuję za twoją nieocenioną pomoc. Mistrz wyznaczył ci jeszcze jedno zadanie, zapewne nie ostatnie, ponieważ, jak już zapewne zauważyłeś, darzy cię wielkim zaufaniem. Skontaktują się z tobą dwie grupy naszych współbraci – cudzoziemców. W jednej z nich będzie przebywał starszy, dystyngowany mężczyzna – to Morgan Vivarro. Być może będzie mu towarzyszyła sama Haran Jakashka. Drugą osobą będzie piękna kobieta – Natalii Dupont z Lionu. Zapewnij im właściwą opiekę i skieruj do nas. Gdyby im czegoś brakowało, mieli jakieś specjalne żądania (szczególnie panna Natalii) masz zrobić wszystko, co w twojej mocy, by Mistrz nie usłyszał z ich ust ni słowa skargi. Nasz Mistrz wie już, gdzie uwięziono jego Ojca i jest coraz bliżej celu. Dzień Powrotu nadchodzi. Pamiętaj, byś najpóźniej w listopadzie zjawił się w umówionym miejscu.

Larkin Andarus


Kopertę podbito pieczęcią wskazującą na korespondencję z jakimś miastem leżącym blisko Kavīr-e Namak (Wielkiej Pustyni Słonej) – tyle Walt się dowiedział wertując atlas. Nie było jednak pewności, czy to koperta od tego listu. Charakter pisma wydawał się inny, a poza tym list jest pisany po angielsku, a adresowanie koperty typowo arabskie.

Oprócz tego w plecaku wylądował starannie prowadzony foliał z wycinkami z arabskich pism, zdjęciami w sepii pokazującymi jakieś budynki, ludzi, budowle, które na chwilę obecną nic nie mówiły Walterowi oraz zdjęcia. Na jednym z nich była na pewno Natalii. Pojawiała się też w towarzystwie innych osób, które Waltowi znowu nic nie mówiły. Ale w jej twarzy było coś niepokojącego.


Coś cholernie niepokojącego. Duże oczy, duże usta... Walt miał wrażenie, że jeszcze chwila patrzenia na zdjęcia, a zostanie zahipnotyzowany. Musiał wreszcie przestać. Oderwać wzrok. Miał przecież do załatwienia jeszcze jedną sprawę. A raczej rozmowę. Bardzo poważną rozmowę. Wsadził wszystkie papiery do torby, którą przewiesił sobie przez ramię i po chwili zapukał do drzwi pokoju Emily. Usłyszał ciche zaproszenie i wszedł. Ujrzał Emily siedzącą w fotelu i skuloną w sobie. Od razu zrobiło mu się jej żal. Mały włos, a wszystkie pretensje prysnęłyby gdzie pieprz rośnie. Ale był twardy. Wiedział, że w takich sprawach nie może być kompromisów. Emily musiała wiedzieć, jak poważny był jej czyn.

Zamknął powoli drzwi i oparł się o nie ciężko. Chwilę stał tak i obserwował biedną pannę Vivarro, którą przecież tak kochał. Usta miał zaciśnięte, długo przeżuwał to, co chciał powiedzieć.

-Co się z tobą dzisiaj działo? - zaczął ostrożnie. Mówił cicho, ważąc słowa. -Co to miało znaczyć?

-Dlaczego go zabiłeś? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Trochę zbiło go to z tropu, bo niezupełnie rozumiał, o co jej chodziło. Kogo zabił? Kiedy zabił?

-Niby kogo?

-Tego Araba. To było okrutne - obrzuciła go krótkim, wystraszonym spojrzeniem. - Zabiłeś go. A jeśli on coś wiedział?

-Emily, czy my byliśmy w dwóch różnych miejscach? W dwóch różnych rzeczywistościach? - teraz był ożywiony. Upewnił się ostatecznie, że dziewczyna zwariowała. Gestykulował i nie powstrzymywał już emocji. -Co ty wygadujesz? Robiłem wszystko, żeby przeżył. Udawałem cały czas, że jesteśmy jego przyjaciółmi. Mówiłem mu, żeby nie zasypiał. Więcej nikt z nas by mu nie pomógł bez lekarza. Ratowałem go, a ty... a ty mierzyłaś do mnie z pistoletu.

Podszedł do niej rozgorączkowany i chwycił za ramiona:

-Emily, popatrz na mnie. Strzeliłaś do mnie. Strzeliłaś, kiedy ja próbowałem ratować tego człowieka. Co chciałaś osiągnąć? Czy coś się z tobą dzieje? To przez tą ranę? Emily, jeśli zaczynasz się zmieniać, muszę to wiedzieć. Muszę, rozumiesz? Przed chwilą strzelałaś do mnie. Emily. Mierzyłaś do mnie. Jak mogłaś? Jak mogłaś? - delikatnie nią potrząsnął. -Obudź się wreszcie, dziewczyno. Przez ciebie mogliśmy wszyscy się tam pozabijać! Emily, musisz się wreszcie otrząsnąć. Bez ciebie nie damy rady. Emily!

-Czy Ty jesteś tak kompletnie nieświadom tego, co robisz? - wyszła mu w końcu naprzeciw, złapała za nadgarstki. - Uklęknąłeś na piersi konającego mężczyzny, który i bez tego dusił się własną krwią! To było okrutne! Ten człowiek mógł coś wiedzieć o Teresie! A teraz?! Jak mam ją odnaleźć?!

-Ten człowiek, to był morderca! Szkolony fanatyk, nigdy by nam nic nie powiedział, a zanim do niego podszedłem, już był martwy. To Abdula trzeba było ratować, tylko że nikt z was jakoś się nie ruszył!

-Szkolony fanatyk, Walter? Zapomniałeś, po której stronie ogrodzenia siedzisz? Ten szkolony fanatyk być może uratował nas przed tym.. psem - wzdrygnęła się na wspomnienie upiornej przemiany zwierzęcia. - Abdul był poplecznikiem ludzi, którzy rozbili moją rodzinę, pamiętasz?

-Nie wiesz, kim on był, ale wiemy na pewno, że Abdul uwierzył, że jesteśmy przyjaciółmi i tylko on wie coś więcej na temat Misterium i tylko on mógłby nam wszystko powiedzieć
-Zresztą to nieważne, Emily... każdy ma prawo do własnego osądu sytuacji, ale wzajemne zaufanie to podstawa. Rozumiesz? - patrzył jej w oczy i chwilę milczał. -Następnym razem, jeżeli wycelujesz we mnie broń, to lepiej mnie zabij, Emily

Mówiąc to, wyszedł. Tak po prostu.

Emily wyszła jednak za nim, upierając się, że chce przejrzeć znalezione papiery. Pewnie. Trzeba umieć oddzielić profesjonalizm od prywatnych emocji. Wszyscy zebrali się w jednym pokoju, gdzie księgowy rzucił dokumenty na stół. Podzielili się robotą, a Walt dopiero zdał sobie sprawę, że przez swoje emocje zupełnie zapomniał o postrzelonym Borii. Miał tylko nadzieję, że nie będzie miał mu tego za złe, bo nie chciałby mieć wroga w takim osiłku.

Zjedli szybki posiłek i wyruszyli z powrotem do herbaciarni koło sklepiku Abdula. Zgodnie z powiedzeniem, że przestępca zawsze wraca na miejsce zbrodni. Walter miał zamiar przy okazji spróbować dostać się jeszcze raz do piwnicy, z której ledwo wyszli żywcem. Pod warunkiem, że wybuch zupełnie nie przekreślił jej istnienia.

Armiel 07-08-2011 22:30

HERBERT HIDDINK

„Chłopaki” okazali się pomocni. Znaleźli dla wydawcy kawałek biurka, wysłuchali jego zmyślonej opowieści, dlaczego interesuje go Natalie Dupoint i z ich polecenia goniec przyniósł archiwalne gazety „Gwiazdy Kairu”. Na szczęście były to anglojęzyczne wydania i Herbert, z kawą przygotowaną przez drugiego gońca, siadł robiąc notatki dla reszty badaczy.

Historia była dość ciekawa. Otóż młoda, urodziwa Francuzka przybywa do Kairu przed prawie dwoma miesiącami szybko zyskując popularność wśród śmietanki kairskiej społeczności. Bryluje na spotkaniach towarzyskich, na rautach pozyskując wielu sympatyków, dzięki wręcz niesamowitemu obyciu towarzyskiemu i pięknemu głosowi. Skandal wybucha, gdy okazuje się, że rozkochuje w sobie dwóch oficerów jednocześnie, co doprowadza do pojedynku szermierczego pomiędzy kapitanem Braiden Graeme oraz porucznikiem Richardem Corbinem. Pojedynek wygrywa sir Corbin, który w trzy dni później, zamieszany w kilka zabójstw i kradzież kilku cennych eksponatów ze zbioru prywatnego kolekcjonera Aarona Yissakhara. W ten niecodzienny i brutalny rabunek wmieszany jest bezpośrednio sir Corbin, sama Natalie Dupoint oraz jej zaufana służąca Maeva Emilienne. Zaraz po napaści na dom kolekcjonera dziel sztuki i zabójstwie pięciorga ludzi sir Corbin i obie panie uciekają z Kairu.

Wśród materiałów Hiddink znalazł również informacje o pokonanym Braidenie, który z trudem przeżył pojedynek i był hospitowany w szpitalu wojskowym w Kairze. Dziennikarze pisali, że ów wybryk kosztować będzie mężczyznę karierę, bowiem armia brytyjska nie toleruje podobnych zachowań w swoich szeregach. Za Richardem Corbinem, za dezercję i wmieszanie się w przestępczy proceder wysłano list gończy.

To w zasadzie było wszystko. Nadal niestety nie wiedzieli, dokąd uciekła Natalii, jednak znali nazwisko osoby, która być może wiedziała, skoro również – jak wynikało z artykułów – sir Braiden Graeme był zaangażowany w sprawy młodej Francuski. Poza tym cenną informacją była bez wątpienia ta, o napaści poszukiwanej członkini Misterium na prywatnego kolekcjonera. Sam Aaron Yissakhar wyznaczył sporą nagrodę za pomoc w odzyskaniu skradzionych mu „cennych klejnotów” z czasów IV dynastii i panowania faraona Snofru w Egipcie, co przypadało na okres między 2629 do 2604 przed naszą erą.


LUCA MANOLDI


Podczas, gdy Herbert pracował. Luca najzwyczajniej w świecie się nudził. Starał się pomóc, jednak starszy wydawca miał ogromną wprawę w wyszukiwaniu informacji z gazet, a czytanie nigdy nie było mocną stroną młodego Włocha. Odpuścił więc sobie prawdziwą pracę, udając jedynie że coś robi. Przeglądał gazety w sposób sugerujący zainteresowanie, ale tak naprawdę jedynie dla zabicia czasu. W pewnym momencie jednak o mało nie wrzasnął z przestrachu, przejęcia, szczęścia i zgrozy. Chwycił powiększające szkło, by przyjrzeć się dokładniej zdjęciu, które wzbudziło jego atencję.

To był on! Nie miał, co do tego najmniejszych wątpliwości. Pośród ludzi na jakiś zdjęciu, opierając dłoń na czyimś ramieniu stal brodaty zbir z nowojorskiej Cichej Cerkwi. A tym kimś, na kim ów brodacz opierał swą dłoń był Domenico! Luca nie miał wątpliwości.

Zdjęcie podpisane było „Pasażerowie cudem ocalonego parowca „Klejnot Nilu” schodzą na ląd w Kairskim porcie rzecznym". Wydarzenie datowane było na dzień 20 sierpnia 1921 roku. Dwa dni przed waszą datą przybycia do Indii.


WALTER CHOPP, EMILY VIVARRO



Wróciliście do herbaciarni w pobliżu ulicy Hien. Było wczesne popołudnie i słońce prażyło niemiłosiernie ulice Kairu. Większość mieszkańców o tej porze zażywała sjesty kryjąc się przed skwarem w swoich domach lub właśnie takich przybytkach, jak herbaciarnie.

Ta, przy ulicy Hien, była dość mocno zatłoczona. Brodaci mężczyźni w tradycyjnych strojach siedzieli na wzorzystych poduszkach popijając herbatę lub paląc haszysz zmieszany z tytoniem z fajek wodnych. W herbaciarni unosił się słodkawy zapach dymu i leniwy, udzielający się gościom nastrój.
Przychodząc tutaj ponownie mieli zamiar dowiedzieć się czegoś więcej zarówno o samym Abdulu „Brudasie”, jak również o napastnikach, którzy zaatakowali jego sklepik.

Nie wzięli pod uwagę trzech czynników: niechęci Arabów do białych i kobiet w szczególności, bariery kulturowej, która ograniczała znacznie możliwość wywierania stosownych nacisków, jak też faktu, że większość Arabów z tej dzielnicy albo nie zna języka angielskiego, albo zna go na tyle słabo, iż poważniejsza konwersacja była w zasadzie niemożliwa.

Wasza obecność była mocno nie na rękę właścicielowi – również Abdulowi, co pamiętaliście z pierwszej wizyty. Oczywiście ugościł was herbatą i kawą i trzeba było przyznać, że oba napoje herbaciarnia oferowała zaiste wyśmienite. Ciemne, mocne, idealnie kojące pragnienie w taki upał. Poza jednak możliwością napicia się trunku, nie udało wam się zyskać niczego więcej. Chociaż może nie. Opuściliście herbaciarnię cali, odprowadzani jedynie niechętnymi spojrzeniami miejscowych. Powrót tutaj był dość nierozsądnym pomysłem. Sklepik Abdula wyleciał w powietrze w kilkanaście minut po tym, jak wy o niego rozpytywaliście. I miejscowi o tym dobrze wiedzieli, bo eksplozja uszkodziła klika okolicznych domów. A dwójka białych, która być może maczała swe paluchy w tym incydencie wróciła i jakby nigdy nic, próbowała dalej drążyć temat.

Zdążyliście przejść kilkanaście metrów, kiedy zorientowaliście się, że jednak ktoś zainteresował się waszym powrotem.

Za waszymi plecami rozległ się głośny gwizd, a nim na dobrze przebrzmiał, zza zakrętu wyłonił się automobil, w którym zauważyliście bez trudu trzech ubranych na czarno Arabów.



Czwarty z nich właśnie pędził w waszą stronę, a w jego dłoniach pojawił się dobrze wam już znany niemiecki pistolet. Dokładnie taki sam, jakich używali napastnicy w sklepie Abdula.


INDIE
(obecnie Bangladesz)



http://www.youtube.com/watch?v=DZ1UE...eature=related


Trzy dni. Tyle czasu zajęło wam dotarcie do Pathukali. Mahuna Tulavara dotrzymał słowa. Przybył o świcie i znaną już Garrettowi łodzią zabrał ich do kogoś, kogo nazywał Darshramem Mitrajitem.

Przez całą drogę zarówno Amanda jak i Leonard byli słabi. Odzyskiwali przytomność jedynie na krótkie chwile. Większą część czasu spędzali śpiąc pod pokładem. Z uwagi na Amandę Mahuna Tulavara postarał się o kobietę – straszą już panią o imieniu Avani, która zajęła się opieką nad osłabioną Amerykanką. Trzeba przyznać, że w ten sposób przywódca Zakonu Świtu zyskał kilka dodatkowych punktów w oczach Garretta.

Avani znała się nie tylko na pielęgnowaniu , ale także na ziołach i to ich tajemnicza mieszanka utrzymywała ponoć Lyncha i pannę Gordon w stanie półsnu. Miało to ponoć opóźnić klątwę. Z tym Garrett już się nie sprzeczał. Widział zbyt wiele dziwnych rzeczy, by teraz oponować przeciwko czemuś, co mogło być zarówno kolejnym gusłem, jak też najprawdziwszą prawdą.
Większość czasu płynęli szeroką przez dżunglę. To był Ganges. Królowa rzek w Indiach. jedna z największych rzek na świecie. Z rozbudowanym systemem dorzecza. Nie zatrzymywali się nigdzie, tylko czasami zwalniali zakupując owoce w którejś z brudnej, zapomnianej wsi na brzegu rzeki.



Drugiego dnia opuścili jednak monsunowy las i wypłynęli na krętą rzekę, przecinającą malowniczą równinę. Na wodzie aż roiło się od innych łodzi. Amerykanie stali na pokładzie przyglądając się niecodziennemu widokowi i musieli przyznać, ze na swój prymitywny sposób jest to piękny widok.



W końcu, koło godzin późno popołudniowych, zobaczyli za kolejnym zakrętem rzeki miasto. Dwie godziny później zeszli na ląd i prowadzeni przez ludzi Zakonu, z Mahuną Tulavarem na przedzie, zagłębili się w szerokie, brudne ulice nieznanego, egzotycznego miasta. Ludzie zwracali na nich uwagę, ale raz w tumie kłębiącym się przy rzece, ujrzeli charakterystycznie ubranych żołnierzy Korony Brytyjskiej. Pamiętając o tym, że w zasadzie powinni opuścić już granice Indii, skryli się przed ich wzrokiem w którejś z bocznych ulic.

Po kwadransie kluczenia dotarli w końcu do celu, którym okazała się kolejna egzotyczna budowa sakralna.




Zakratowane drzwi zostały otworzone przed nimi przez dwóch ubranych w pomarańczowe szaty Hindusów i wkroczyli do środka chłodnej, pachnącej wilgocią budowli.

Otępieni ziołowymi naparami Amanda i Leo poczuli się niespodziewanie pobudzeni. Ich serca zaczęły bić w szalonym tempie, w uszach słyszeli dziwaczne odgłosy, jękliwe, pełne protestu ludzkie zawodzenia. Jakby ... duchy zamieszkujące świątynię, były im nieprzychylne. Jakby ich obecność w tych murach wzbudzała czyjś gniew. Gniew, który wręcz zdawał się być fizycznie namacalny.

Weszli do okrągłej świątyni otoczonej przez posągi stojące w niszach wykutych w ścianach. Wiele posągów. z których każdy miał wiele rąk. Niektóre z posągów dzierżyły w rękach trójząb, na ramieniu innych widać było kobrę.




Pomiędzy dwoma posągami było przejście, z którego wyszedł starszy mężczyzna, z siwą brodą odziany w pomarańczowe szaty.
Na jego widok Mahuna Tulavara przyklęknął szybko na jedno kolano, skłaniając nisko głowę. Powiedział kilka słów, z których Amerykanie zrozumieli tylko dwa. Darshrama Mitrajita.

Imię mędrca, do którego mieli przybyć.

Darshrama Mitrajita dał znać przywódcy Zakonu Świtu, że może wstać z kolan. Mahuna Tulavara uczynił to, jednak nadal z szacunkiem trzymał głowę opuszczoną nisko.

Obaj mężczyźni przez chwilę rozmawiali ze sobą w ojczystym języku, potem Mahuna odwrócił się i spojrzał na detektywa.

- Śri Garrett – powiedział. – Moi dwaj ludzie zaprowadzą was teraz gdzieś, gdzie będziecie mogli odpocząć. Darshrama Mitrajita poprosi was do siebie, kiedy już zakończymy naszą rozmowę.

Trzy minuty później cała trójka obcokrajowców siedziała już w skromnie urządzonym pomieszczeniu w domu, na tyłach świątyni. Za oknem słońce powoli zbliżało się do kresu i zaczynało padać. Zgodnie z ich obliczeniami reszta ich przyjaciół właśnie opuszczała Indie na pokładzie brytyjskiego okrętu wojennego. O ile ich obliczenia nie były błędne i nie zdarzyło się coś nieprzewidzianego.

Ręka Leonarda zdawała się płonąć – pierwszy raz od kilku dni. Z kolei Amanda znów poczuła głód mięsa. Najwyraźniej kuracja ziołowa starszej Avani przestawała dawać oczekiwane rezultaty, co zresztą ich opiekunka zapowiedziała na samym jej początku.

hija 10-08-2011 15:32

Niewiele rzeczy irytowało Emily bardziej, niż protekcjonalne traktowanie jej przez mężczyzn, którym wydawało się, że są lepsi. Naprawdę niewiele, a przewiezienie jej do więzienia w śmierdzącym worku na głowie był już szczyt wszystkich szczytów.
Siedziała w samochodzie, zaciskając usta, ale w duchu bluzgała na czym świat stoi.
Już w pokoju, gdy wreszcie łaskawi oprawcy zdjęli jej z głowy worek, jednego z nich kopnęła niezwykle boleśnie w kostkę. Zamierzył się na nią, ale powstrzymał go inny. Wyszedł z więzienia utykając.
Rozejrzała się po klatce, samej sobie gratulując przenikliwej inteligencji, oraz przysięgając w duchu, że nigdy już nigdzie nie pójdzie z Choppem. Ba! Jeśli ten kiedykolwiek jeszcze odważy się do niej odezwać, żeby przedstawić jej kolejny błyskotliwy pomysł, Emily osobiście wyrwie mu język.
- Kurwa - prychnęła pod nosem, sprawdzając wytrzymałość krat – kurwa, kurwa, kurwa!
Podeszła do drzwi. Uzbrojeni Egipcjanie nie zachęcali do negocjacji. Miała przesrane.

Po jakimś czasie do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku. Szczupły. Ubrany w tradycyjny strój zamożnego Araba, z charakterystycznym nakryciem głowy. Sokole ryzy twarzy nadawały mu drapieżnego wyglądu, a coś w spojrzeniu ciemnobrązowych oczu przykuwało uwagę i niepokoiło.
- Witam serdecznie, panno Vivarro - skłonił się szarmancko Arab mówiąc po angielsku z pięknym, oksfordzkim akcentem - Proszę wybaczyć formę zaproszenia. Ale pani i pani przyjaciel najpewniej macie coś, co należy do mnie i mojego klienta. Nazywam się Safik al Salekh. Proszę sobie usiąść wygodnie.
Popatrzyła na mężczyznę wzrokiem nie zdradzającym choćby odrobiny zrozumienia.
- Mamy coś? - rozejrzała się dookoła - Jak pan widzi... Mamy raczej niewiele.
Spojrzał na nią jak jastrząb na biegnącego w dole zająca.
- Co państwa łączyło z Abdulem zwanym Brudasem? - zapytał nadal uprzejmym tonem niespodziewanie zmieniając przebieg rozmowy. Niedługo Emily miała się nauczyć, że ów Arab często tak robił. Skacząc z pytania na pytanie, jak królik po polu.
- Miał wiedzieć, gdzie jest przetrzymywana moja siostra.
- Kim jest dla pani Morgan Vivarro? Mężem? Bratem? Ojcem? Nawiasem mówiąc, ciekawe pióro.
- Ojcem.
- Gratuluję. Pani ojciec ciekawie pisze i ma całkiem interesujące spojrzenie na kolonializm i teorię upadków imperiów. Co powiedział wam Abdul przed śmiercią? Nim wysadził się w sklepie. I jak uciekliście z budynku przed wybuchem?
- To musiało nastąpić, prędzej czy później. Wycofają się, zostawiając za sobą administracyjny bałagan - nie mogła się powstrzymać. - Jak cesarstwo rzymskie. Jeśli chcecie sobie z tym poradzić, powinniście dobrze przemyśleć, co później. Co kiedy już zostaniecie sami. To nie takie proste pozbierać się po tylu latach administracyjnego ubezwłasnowolnienia - paplała jak nakręcona, tracąc chyba panowanie nad nerwami. - A Abdul... Abdul nie powiedział nic. Wasi ludzie przestrzelili mu gardło.
- Przykro mi, miss Vivarro ale jestem zwolennikiem Wielkiej Korony Brytyjskiej. Mi ten stan zupełnie nie odpowiada. Ale wracając do rozmowy. Przestrzelone gardło? Ciekawe. Zważywszy na fakt, że po sklepiku i samym właścicielu pozostały jedynie strzępy.
- Może nie trzeba go było wysadzać w powietrze, jak to zrobiliście? Może nie trzeba było grzebać wszystkich odpowiedzi pod gruzem?
- Niefortunnie się składa, ale wygląda na to, że pani znajomy sam wysadził się w powietrze. My tego nie zrobiliśmy. Wiem, że był zaangażowany w pewną spektakularną kradzież z moich prywatnych zbiorów.
- Niefortunnie się składa, b jeśli nadal mówimy o tym samym Abdulu, to nie był on w stanie wycharczeć jednego słowa. Ani iść. Ani tym bardziej wysadzić się w powietrze. ten człowiek umierał na naszych oczach. Nie miał szansy przeżyć
- Zakon Baphometa. Zna pani tą nazwę.
- Nie. Kojarzę, rzecz jasna imię ‘Baphomet’, jestem religioznawcą. Ale zakon? A co to za rzecz, w której posiadanie mielibyśmy wejść?
- Obawiam się, że mieliście być jedynie pośrednikami. Pomiędzy Abdulem “Brudasem” a jego mistrzem. Możliwe, że nawet nieświadomi roli, jaką mieliście odegrać.
- Abdul nic nam nie przekazał. Nie zdążył. Może gdybyśmy nie zostali wówczas napadnięci przez waszych ludzi, sprawa przedstawiałaby się inaczej. Wszystko, cała wiedza została pogrzebana wraz z nim.
Uśmiechnął się dziwnie. Bardzo dziwnie. Od tego uśmiechu poczuła zimny dreszcz spływający w dół jej kręgosłupa.
- Rash Lamar? Pracujesz dla niego?
Skamieniała, nie wiedząc, w którą stronę popchnąć rozmowę. Wciąż nie potrafiła odgadnąć czy mężczyzna jest kultystą czy wręcz przeciwnie.
- Powiedzmy – wycedziła w końcu przez zaciśnięte zęby – że mam z nim kilka niedokończonych spraw.
- Jakich spraw? - drążył temat.
- Mówiłam już wcześniej. Rodzinnych.
- Konkretniej, poproszę miss Vivarro.
Ton głosu odrobinę się ochłodził.
- Mają moją siostrę.
- Któż taki?
- Gdybym to wiedziała, czego mogłabym szukać z tym upiornym sklepiku Brudasa?
- Miss Vivarro. To ja tutaj zadaję pytania. Dobrze. Możemy się tak umówić? Więc zadam takie pytanie, miss Vivarro. Czy wie pani, że przez pani przyjaciół moi ludzie, jak pani raczyła zauważyć, najprawdopodobniej stracili szansę na odzyskanie pewnego bardzo ważnego … artefaktu. To stawia panią i ich w dość niefortunnym położeniu. Nie zna mnie pani, miss Vivarro. Ale zaręczam panią, że jestem człowiekiem mało pobłażliwym. Wyjątkowo nietolerancyjnym i zawsze, ale to zawsze, otrzymuję to, czego chcę. Czy to jest jasne?
Przyglądała się perorującemu Arabowi w milczeniu. Uniesiona brew zdradzała dystans do tego, co mówił.
- Jak słusznie pan zauważył, nie znam pana. I pan nie zna mnie. Nie wie pan, od jak dawna i jak bardzo niefortunne jest moje położenie. Jeśli chce mnie pan zabić, nie mam jak się obronić. Może mnie pan zabić, ale jeśli mieliśmy wziąć udział w odzyskaniu tego... artefaktu, to moja śmierć nie przybliży pana do celu ani o krok. Nie wiem czy kłania się pan Rash Lamarowi, czy wręcz przeciwnie. Nie wiem też, dlaczego miałabym panu wyjawiać powody, dla których przybyłam tutaj ze Stanów przez Indie. Wiem natomiast, że istnieją rzeczy gorsze od śmierci. I że beztroskie rozmowy z nieznanymi ludźmi mogą te rzeczy gwałtownie przybliżyć.
Na jego twarzy pojawił się kolejny uśmiech. W oczach błysnęły iskierki uznania.
- To imponujący akt determinacji i pewnie odwagi. Ale również głupoty, jeśli mam być z panią szczery - zrobił lekko przepraszającą minę. - Nie mówiłem o zabijaniu. Nie morduję kobiet czy dzieci, miss Vivarro. Zresztą, chce pani, z tego co zrozumiałem, ratować siostrę. Jak pani chce osiągnąć ten cel będąc martwą. Dlatego proponuję, by jednak zdobyła się pani na szczerość i jednak wyjawiła powody, dla których przebyła pani tą zapewne długą drogę, miss Vivarro. Szczerość pani intencji może dać dobre owoce. Chce pani kawy, lub czegoś do jedzenia, miss Vivarro?
Jeśli sądził, ze dobrotliwy uśmiech wujka sprawi, ze Emily opuści gardę i zacznie śpiewać niczym kanarek w klatce, to się pomylił. Nadal nie znała jego intencji. Zbyt wiele przeżyła od chwili opuszczenia ojczyzny, by wierzyć gładkim słówkom.
- Dziękuję, nie trzeba – nadal nie siadała. - Jeśli chce pan być miły, to może mnie pan po prostu wypuści. I powie mi, gdzie jest Walter?
- Rozmawia z moim współpracownikiem, miss Vivarro. Problem z pani przyjacielem, mister Walterem, jest taki, że miał przy sobie pistolet, którego zakup osobiście nadzorowałem dla moich ludzi. To stawia go w całkiem nieciekawej sytuacji.
- Oczywiście. Chyba nie sądzi pan, że długo byśmy przeżyli w podróży, gdybyśmy nie potrafili się obronić przed tymi, którzy do nas strzelają?
- Miss Vivarro - uśmiechnął się a w oczach pojawił mu się ponownie zimy błysk. - Teraz wyjdę. A jak wrócę proszę sobie przypomnieć o co panią prosiłem. Dobrze?
Skierował się w stronę drzwi, za którymi czekało dwóch ubranych na czarno Arabów.
W progu zatrzymał się jeszcze na chwilę.
- Pytania, przypominam, zadaję t y l k o ja.


Wyszedł, a Emily ogarnęła apatia.
Miała wrażenie, że od wyjazdu z Ameryki coś trzyma ją za kołnierz jak niesforne, wyrywające się dziecko. Nic jej nie wychodziło. Każda decyzja okazywała się błędna. Każdy trop zimny.
Są w życiu takie chwile, że chociaż człowiek walczy; chociaż za wszelką cenę stara się doszukiwać we wszystkim jaśniejszych stron, i tak tonie w gównie a jego serce robi się czarne i usycha.
W takiej właśnie sytuacji była Emily, miotająca się po szczelnie zamkniętym więzieniu. Bo choć pokój nosił znamiona elegancji, był niczym innym niż więzienie. Do którego przywieziono ją w oburzający sposób.
I jeszcze ta beznadziejna dyskusja. Nie mogła pozbyć się, że gospodarz – choć bez wątpienia starannie to ukrywał – jest kretynem. Nie słuchał jej odpowiedzi, ale ciągle i ciągle zadawał te same pytania. Miała ochotę ogłuszyć go nogą od stołka i uciec. Zrobiłaby to zapewne, gdyby nie uzbrojona po zęby obstawa szejka, czuwająca pod drzwiami pierdla.


Wrócił po pół godziny. Po pełnych trzydziestu minutach, które Vivarro spędziła na miotaniu się po pokoju w poszukiwaniu jakiegokolwiek sposobu na wydostanie się. Lub zrobienie komuś bardzo poważnej krzywdy.
Zapach jedzenia stojącego na podgrzewanych paterach i półmiskach przyjemnie podrażnił nos Emily. Do tego była aromatyczna kawa i herbata, ciemna jak kawa. I suszone owoce. Służący ustawili to wszystko sprawnie, a potem wycofali się z pokoju pozostawiając Emily z Safikiem al Salekh zasiadł na krześle i spojrzał z wyczekiwaniem na Emily.
- Co miss Vivarro sobie życzy?
Miss Vivarro życzy sobie stąd wyjść! - pomyślała.
- Może to sobie ułatwimy? Pan mi powie, co pan chce ode mnie usłyszeć, ja to powtórzę i pan mnie wypuści?
- Wszystko, miss Vivarro. Chcę usłyszeć wszystko na temat nieszczęśliwego incydentu w sklepiku Abdula i pani wiedzy na temat Rash Lamara. Mamy czas. mamy jedzenie. Jak mawiają moi krajanie, wieczór spędzony z piękną, młodą kobietą, nigdy nie jest wieczorem straconym. Proszę się nie śpieszyć. Proszę mówić.
Nie uśmiechnęła się, słysząc domniemany komplement. Nie patrzyła również na jedzenie, choc zaczynało jej burczeć w brzuchu.
- Zdaje się, że już opowiadałam o wizycie u Abdula. Zostaliśmy napadnięci przez pańskich ludzi, postrzelili mojego pracownika. Potem zabili Abdula, a jeszcze chwilę później usiłowali zastrzelić mnie. Moi towarzysze odpowiedzieli ogniem. Nie czekaliśmy, aż następni czarno ubrani napastnicy spróbują nas pozbawić życia, uciekliśmy. Martwy Abdul został w sklepie, nie było sensu... i tyle. Wybuch usłyszeliśmy będąc już dość daleko.
-Rozumiem. Teraz to nabiera faktycznie znamion dość krwawego nieporozumienia. Zostaje zatem kwestia Rash Lamara i pani powiązań z nim i wiedzy na jego temat, miss Vivarro. Liczę na podobną szczerość, co przed chwilą. Proszę spróbować kus kusu. Jest wyśmienity.
- Dziękuję, nie jadam o tej porze. O Rash Lamar niestety nie wiem wiele, ponad to, że wedle pewnych wierzeń jest to Al Kuturb, samiec gatunku nazywanego ghulami. Jest to, rzecz jasna, postać mityczna. Mój ojciec zajmował się w Indiach badaniem lokalnych podań zawierających wzmianki o tych... stworzeniach.
- Postać mityczna - uśmiechnął się. - A ghoule. Spotkała je pani, prawda?
Patrzyła na rozmówcę wyczekująco, ani nie przecząc, ani nie potwierdzając.
- Paskudne istoty, prawda? A miała pani wątpliwą przyjemność spotkać ich mistrza?
- Mistrza?! - wyrwało jej się.
- Kuturba? Użyła pani określenia które znane jest jedynie nielicznym znawcom tematu. Nie do końca precyzyjnego, ale niemniej dającego do myślenia, że wie pani wiele więcej na temat ghouli, niż udaje pani przede mną, miss Vivarro.
- Niewiele ponad to, co można wyczytać z podań.
- Czuć na pani aurę ghoula. Została pani zraniona przez ghoula, miss Vivarro - popił odrobiną soku kawałek mięsa. - Prawda?
- Jak już mówiłam, przyjechałam do Egiptu z daleka.
- Cóż to ma do rzeczy?
- Ano to, że pokonałam długą drogę, żeby naleźć się tutaj. Siedzieć i spowiadać się obcemu człowiekowi, gdy moja siostra potrzebuje pomocy.
- A skąd ta myśl, że potrzebuje. Kiedy w grę wchodzą pewne … siły … nic nie jest pewne.
Tym razem przeszyła go morderczym, pełnym nienawiści spojrzeniem.
- Odpowiedziałam już na wszystkie pańskie pytania. Proszę mnie wypuścić.
- Z przykrością muszę stwierdzić, że przez jakiś czas, póki nie potwierdzimy pani słów miss Vivarro, będzie pani naszym gościem
Wstał płynnym, miękkim ruchem.
- Teraz zostawię panią, miss Vivarro, by pani odpoczęła. Muszę porozmawiać z pani znajomym. Bon Apetit.
Ruszył w stronę wyjścia.

emilski 10-08-2011 22:59

Z ponownych odwiedzin w sklepiku Abdula wyszły nici. Zresztą stało się to, czego po cichu Walt się obawiał. Nie odzywał się jednak, bo stwierdził, że w tak napiętej sytuacji nie będzie pogarszał sprawy i, w porządku, zrobi to, co sugerują pozostali. No i stało się, ich obecność w herbaciarni wzbudziła niechęć. Nie byli tu dobrze widziani i nikt nie zamierzał im tutaj pomagać. Szczególnie po niedawnych wydarzeniach w ich dzielnicy. Pościg Arabów też nie był dla księgowego jakimś zaskoczeniem. Prawdę mówiąc, spodziewał się nawet czegoś gorszego. Spodziewał się, że wracając w to miejsce, wejdą w sam środek zasadzki, a tak przynajmniej mają jakieś pole manewru: albo ucieczka, albo poddanie się. Walka raczej odpadała. Zeby walczyć, trzeba mieć czym walczyć. I najważniejsza kwestia: Arabowie chcieli zabić Brudasa, więc powinni być ich przyjaciółmi. Teraz, kiedy nie mają żadnego innego tropu, muszą im zaufać.

Walter poszedł więc w ślady panny Vivarro i stał z podniesionymi rękami.

Następne, co pamięta, to piwnica. Śmierdząca piwnica. Na odległość było czuć, że w tej piwnicy umierali ludzie. Albo co najmniej czekali na śmierć. Teraz był w niej Chopp i nie wiedział, co czeka go za pięć minut.

Emily! Co z nią? Przez moment przeszło mu przez myśl, że od jakiegoś czasu może już być martwa. Nie! Nie może tak myśleć. Musi trzymać się wersji, że trafili na sprzymierzeńców. Że Arabusy nie są ich wrogami, że mają wspólny cel, tylko wyczuwają się nawzajem. Obie strony nie wiedzą, na kogo trafiły. Amerykanie w końcu pozbawili życia ich ludzi. I to ich bronią. Właśnie, broń... Dopiero teraz o tym pomyślał, ale szybkie dotknięcie miejsc, gdzie nosił swoje skarby, nie pozostawiło mu złudzeń: zabrali im wszystko. Siedział w tej ciemnej piwnicy, w której ledwo mógł wyciągnąć ramiona, żeby nie trafić na opór ściany, zupełnie bezbronny. Mieli go jak na dłoni. Ale żył. To znaczy, że muszą być przyjaciółmi.

Muszą.

Minęło pół godziny. Zresztą, skąd Walter mógł to wiedzieć. Poczucie czasu w takim miejscu przestawało zupełnie istnieć. Nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich niski, kurpulentny mężczyzna ubrany w kolorowy strój - zielone spodnie, buty z wywiniętymi czubkami i wzorzystą kamizelką. Łysą, okrągłą głowę grubaska zakrywała mała czerwona czapeczka zakończona chwostem. Zagadką pozostawało, jak ona trzyma się na jego czaszce. Chopp zerwał się z ziemi.

-Witam mister - powiedział grubasek życzliwym tonem. - Przepraszam za warunki, ale chyba służąc Rash Lamarowi przywykł pan do gorszych, nieprawdaż?


-Jestem przyzwyczajony do gorszych warunków, to fakt - odrzekł Walt - ale z zupełnie innych powodów. Czy mogę już porozmawiać z jakimś szefem? Dobrze pan wiesz, że gdybym służył Lamarowi, nie czekałbym na was z podniesionymi rękami. Co zrobiliście z kobietą?

Chopp takiego widoku akurat się nie spodziewał. Facet nie sprawiał wrażenia przerażającego i księgowy nie mógł teraz zrozumieć, że mogli mu się poddać. Niemniej jednak ze sposobu mówienia grubasa wnioskował, że z jego strony nic mu nie grozi. Przynajmniej na razie. W jego głosie brzmiała ciekawość.

Grubasek załamał ręce.
-To okrutne pytanie, mister. Ja już od dziecka niczego, nigdy nie zrobiłem z żadną kobietą. Nazywam się Sallazar. Jamir Sallazar. A pan?

Chopp nie wiedział, czy to miał być żart, ale nie sposób było się nie uśmiechnąć. Wyciągnął dłoń w jego stronę i przedstawił się: -Walter Chopp. Rozumiem środki ostrożności, jakie musicie zachować, dlatego puszczam w niepamięć tę piwnicę, w której mnie trzymacie. Teraz niech pan prowadzi, gdzie możemy porozmawiać o interesach.

-Bardzo bym chciał, mister, ale nie bardzo mogę - Sallazar załamał ponownie ręce. - Widzi pan, broń, którą panu zabrano, należała do naszego człowieka. Człowieka, który zszedł z tego świata w dość gwałtownych i niezbyt jasnych okolicznościach. A pan, mister Chopp, jest być może osobą, która rzuci nieco światła na te okoliczności. Dlatego, póki pana status nie zostanie określony jasno jako gościa czy też więźnia, zmuszeni będziemy rozmawiać w tym nader obrzydliwym miejscu. Przykro mi. Więc, Co pan powie o pistolecie i wydarzeniach w sklepiku Abdula zwanego Brudasem oraz jak pan wyjaśni swoje powiązania z Rash Lamarem?

-Rozumiem - odrzekł spokojnie. -Rzeczywiście sytuacja jest co najmniej dwuznaczna i z chęcią udzielę wszelkich wyjaśnień. Chciałbym jednak najpierw papierosa i informację, jak wyglądają wasze relacje z Lamarem. Proszę zrozumieć, ale nie wiem, czy rozmawiam z tymi, za kogo rzeczywiście was uważam. Dlaczego zaatakowaliście Abdula?

-Bo ukradł nam coś bardzo cennego. Chcieliśmy go nastraszyć, ale najwyraźniej wysłani specjaliści okazali się dość niekompetentni. Bo zginęli. A wy żyjecie. A co do Rash Lamara. Powiedzmy, że nasze interesy nigdy nie są, nie były i nie będą zbieżne. Czy taka odpowiedź pana zadowala, mister Chopp?

-Panie Sallazar, jak najbardziej mnie zadowala. Cieszę się, że się nie pomyliliśmy co do waszych intencji. To, co działo się w sklepiku, to była samoobrona. Byliśmy u Abdula, bo miał cenne dla nas informacje o ludziach, z którymi również mamy rozbieżne interesy. Pana ludzie napadli na sklepik i po prostu się broniliśmy. Przykro mi z tego powodu, panie Sallazar, a Rash Lamar to człowiek... jakby to powiedzieć... który już kilkakrotnie próbował nas zabić.

-Obawiam się, mister Chopp, że się pan poważnie myli. Rash Lamar to dość... hmmmmm... specyficzny... hmmmm... człowiek.

-Co nie znaczy, że nie może zabijać. Podobnie jak Haran Jakashka.

Grubas zmrużył oczy zaciekawiony.

-Ciekawe. Ciekawe. Proszę poczekać. Muszę się… naradzić.

Zniknął. Zostawił Waltera samego z myślami. Znowu zostały mu dwa wyjścia: albo wróci i go zabije, albo wróci i go ugości. Przez moment pomyślał jeszcze o trzeciej możliwości. Mógł przecież wrócić i go ugościć, a później powiedzieć, że zjadł... Emily...

Na szczęście wrócił dosyć szybko i wszystko wskazywało, że wszystko idzie po myśli Waltera.

-Proszę za mną, mister Chopp. Myślę, że zaszło nieporozumienie. Mam nadzieję jednak, że guz na głowie w porównaniu do śmierci kilku wiernych nam ludzi nie będzie dla nas ością niezgody. Jest pan głodny? Może spragniony?

-Oczywiście, że nie będzie ością niezgody, panie Sallazar. Jeśli to nie będzie nadużyciem państwa gościnności, to z chęcią bym coś przekąsił.

-A co pan nam może powiedzieć o pana przyjaciółce, mister Chopp? Jakież relacje państwa łączą, jeśli to nie będzie wścibstwem - mężczyzna chodził dość osobliwie stawiając nogi, jakby miał z nimi problem. Troszkę przypominało to człapanie pingwina lub kaczki.
Dwaj ponurzy, ubrani na czarno Arabowie szli za nimi, trzymając się na dystans.

-Emily... - Walt nagle zatrzymał się w miejscu i spojrzał grubego: - Niech pan powie, że nic jej nie jest, proszę.

-Z tego, co wiem je teraz obiad z panem Safikiem al Salekhem, a to, jak mawiacie wy, Europejczycy, gentelman całą klasą. Wracając jednak do pytania. Jakaż to wspaniała dziewczyna, nieprawdaż?

-T.. tak - Walt się jakby zaciął na chwilę, bo nie za bardzo rozumiał intencję rozmówcy. -Czy coś mówiła o mnie?

-Nic dobrego, niestety - wzruszył ramionami. - Ale kto rozsądny wierzy kobiecie, mister Chopp. Obawiała się o swoje życie i chciała sprzedać nam pana. Kobiety - zaśmiał się nieprzyjemnym, lepkim śmiechem.

Walter zbladł: -Nie wierzę. Nie wierzę ci człowieku. Co jej zrobiliście? - zaczął być coraz bardziej nerwowy.

-Mister Chopp. Przecież mówiłem, że rozmawia z Safikiem. O sprawach sklepiku Abdula, incydencie i tego, czego chcieliście od Brudasa. A właśnie. Byłbym zapomniał. Czego chcieliście od Abdula Brudasa?

-Niczego - odburknął. -Proszę ze mną nie pogrywać w ten sposób. Od tej pory będę rozmawiał tylko z mister Safikiem.

-Ojojoj. Potraktowałbym bym to jako osobistą urazę, gdyby nie fakt, mister Chopp, że to ja jestem szefem naszej małej spółki. Zresztą, muszę pana zmartwić, pan Safik nie wyraził woli spotkania z panem. To ja zdecydowałem o porozmawianiu z panem w bardziej sprzyjającym ku swobodnej konwersacji miejscu. Więc proszę się nie obruszać. Ta młoda dama, jak widzę, jest bliska pana sercu. To dobrze. Bo od tego, jak pan zechce współpracować zależeć będzie jej życie. Może pan Safik jest gentelmanem, ale o eunuchach nikt tak przecież nigdy nie mówi - uśmiechnął się niewinnie, lecz w jego oczach pojawiło się coś, co mogło zmrozić serce nawet twardego człowieka, gdyby przeszedł mniej niż Walter.

Księgowy wytrzymał jego wzrok jeszcze tylko chwilę. Uzmysłowił sobie, że cały czas toczy się gra i Arabowie wciąż nie są przekonani. Nie ma nic do stracenia, trzeba porozmawiać z nimi szczerze: -Informacji, panie Sallazar - odezwał się. -Szukaliśmy informacji. Niech pan prowadzi dalej.

-Więc powiada pan, ze interesuje pana wiedza. Ciekawe - w końcu doszli do sporego pokoju, gustownie ozdobionego na orientalną modłę. Miękkie dywany, w których grzęzła stopa, wzorzyste kobierce, posągi przedstawiające, z tego co się orientował Walter, faraonów oraz sfinksy. Pachniało tu dziwnie. Jak w… terrarium. Na stoliku rzeźbionym w węże stała wielka patera z owocami.
Sallazar zajął jedno z miejsc przy stoliku, siadając z wprawą na miękkiej, wzorzystej, szerokiej pufie i wskazał miejsce Choppowi. Obmył ręce w misce z wodą, wytarł w jasne płótno i zaczął zajadać jakiś starannie wybrany owoc:

-Informacji? Jakich informacji pan szukał, mister Chopp? Może będę w stanie panu pomóc. Proszę się częstować. Owoce są wyborne. Chyba, że woli pan coś bardziej treściwego?

-Coś treściwszego, jeśli można – Walt postanowił, że będzie się zachowywał, jakby nigdy nic. -Trochę boję się tutejszych owoców. A co do informacji... to sprawa osobista. Widzi pan, wszystko zaczęło się od naszego przyjaciela w Bostonie. Historia jest bardzo długa, więc nie widzę sensu opowiadać wszystkiego od początku. Najważniejsze jest to, że mają teraz siostrę panny Emily i musimy ją odzyskać oraz to, że planują Misterium, jak wam pewnie dobrze wiadomo. Nie możemy do tego dopuścić. Obudzili Haran Jakashipu. Trzeba ich powstrzymać. Osobiście liczę na to, że wam zależy na tym samo, jak i nam. Abdul wiedział, gdzie mają się spotkać i gdzie kontynuować rytuały - teraz on nie żyje. Straciliśmy jedyny trop, ale poznaliśmy was...

Grubas pokiwal łysą głową, z uwagą wsłuchując się w słowa Waltera. Potem wykrzyknął coś po arabsku - zapewne do jednego z ochroniarzy, którzy zostali po drugiej stronie drzwi:

-Obudzili Haran Jakashipu. Misterium. Chcą przebudzić Baphometa. Tak. Teraz rozumiem po co zaatakowli zigurrat. Po co skradli Oko Boga. Czyżby poznali lokalizację grobowca? To chcesz powiedzieć, mister Chopp?

-Oko Boga - zawołał Walt. - To ten kryształ. Mieliśmy go, ale ta... Haran nam go ukradła i raniła naszych -Walt był podekscytowany. -Studnia czaszek, panie Sallazar. Studnia czaszek w Indiach. Byliśmy tam.

-Ho, ho, ho - zaśmiał się wesoło tłuścioszek. -To przeszliście więcej, niż sądziłem. Stanęliście oko w oko z kimś bardzo potężnym, a jednak rozmawiamy tu i teraz. Rozumiem, że chcecie przerwać Misterium. Powstrzymać Rash Lamara. Powstrzymać przed odnalezieniem i uwolnieniem swego ojca. Jednego z pierwszych strąconych. Samego Baphometha. A jak zamierzacie to zrobić?

-Z waszą pomocą, mister Sallazar - powiedział Chopp, odstawiając kielich z cierpką miną. Jego zawartość przypominała grejpfruty. -Z waszą pomocą, bo Zakon Świtu niewiele się tym zainteresował.

- Zakon Świtu. Indie. To oczywiste. Jeszcze istnieją? Ciekawe. Nadal tacy dumni i tacy chętni do zabijania ghouli? Pełni pasji? Kto im teraz przewodzi? - Sallazar wziął garść daktyli i wepchnął sobie do ust. Przeżuwał z błogą miną.

-Pan wybaczy, ale nie mam pamięci do tych pokręconych nazwisk... tylko bez urazy proszę. Tak, są buńczuczni, ale nie byli zainteresowani naszą wyprawą. - Walt na chwilę zamilkł, po czym kontynuował: -Panie Sallazar, pozwoli pan, że teraz ja zapytam: czy możemy liczyć na waszą pomoc?

-To nie tylko wasza sprawa, drogi przyjacielu, jeśli pozwolisz bym cię tak nazywał. Ale … obawiam się, że sami nie poradzimy sobie z czymś tak starym i potężnym jak Rash Lamar. Musimy wezwać… pomoc. Czy zechcesz mi w tym pomóc? Czy… weźmiesz udział w pewnym rytuale za dwie noce pośród piramid?

-Oczywiście, że tak. Kogo chcecie wezwać?

-Kogoś potężniejszego. Dużo potężniejszego. Kogoś, kto bez trudu zmiecie takiego robaka, jak Rash lamar, czy nawet jego zagrzebany gdzieś, nie wiadomo gdzie, ojciec.

-Jaka będzie jego cena? Domyślam się, że nie pojawi się ot, tak żeby nam pomóc

-Życie, mister Chopp. Życie ghoula. Sam, jeśli zechcesz, przebijesz mu serce.

-Gula? Trzymacie tutaj gule? Czy wybieramy się na polowanie?

-Wezwiemy go, mister Chopp. Utrzemy nosa Necrosis.

-Panie Sallazar, nawet pan nie wie, jak to dobrze jest spotkać po tak długim czasie kogoś, z kim można o tym porozmawiać i nie być branym za wariata – chyba dopiero teraz Walter odetchnął w pełni. Czuł, że mu się udało, że wreszcie zetknęli się z ludźmi, którzy im naprawdę pomogą. -Czy do tego czasu pomożecie nam się dozbroić? Zarekwirowano nam wszelką broń, jak tylko wjechaliśmy do Kairu.

-Broń? Broń to zawodna sprawa. I ie będzie wam potrzebna tutaj, w Kairze. Zaręczam pana, mister Chopp, że tutaj nie ukrywa się ani Rash lamar, ani żadne z jego sług, a ostatni wysadził się w piwnicy swojego sklepu, chcą uniknąć odpowiedzi. Lecz dzisiejszej nocy dowiemy się wszystkiego. Właśnie. Czy jest pan ciekawy … magii, panie Chopp? Czy zechce pan wziąć udział w jeszcze jednym rytuale, dzisiejszej nocy?

-Kilka miesięcy temu poznałem pewnego człowieka, który pomagał nam w Bostonie. Razem z nim przywołałem gule, żeby on mógł z nimi porozmawiać, dowiedzieć się co się dzieje. Wcześniej odwiedzała mnie moja zamordowana żona... Panie Sallazar... magia... bardzo mnie ciekawi.

-Świetnie. Odpocznij. Wykąp się. A wieczorem pokażemy ci prawdziwą rzeczywistość. Należy się komuś, kto stanął oko w oko z Haran Jakashipu i przeżył. Musisz mieć w sobie silę woli, której nawet nie pojmujesz, mister Chopp. Czy chcesz, by towarzyszyła ci twoja kobieta?

-Obawiam się, że ona już nigdy więcej nie zechce być moją kobietą... - zawiesił głos. -Niech sama zdecyduje. Dla mnie najważniejsze, żeby była bezpieczna.

-U nas kobiety same nie decydują, mister Chopp. A o ich bezpieczeństwo dbają mężczyźni. Prawdziwi. Nie tacy niekompletni, jak ja.
Uśmiechnął się wesoło.

-Tylko proszę jej nie powtarzać tego fragmentu o decydowaniu, dobrze? Czasem potrafi być gorsza od gula, niech pan mi wierzy, mister. Jeszcze jedno... w plecaku miałem notatki, które znaleźliśmy u Abdula. Może wy znajdziecie w nich coś, co może nam się przydać.

-Możemy na nie zerknąć - powiedział niewinnym tonem, który upewnił Waltera, ze już to uczynili. - A co do miss Vivarro. Proszę pamiętać, że większość ghouli, które zapewne pan spotkał było samicami - uśmiechnął się ponownie. -Dobrze mister Chopp. Ja muszę iść spotkać się z moim przyjacielem. Niech pan odpoczywa. Pokój jest do pana dyspozycji. Za chwilę służący przyniosą szisz kebaba, kus kus i inne pożywne potrawy. Zapewne przypadną panu do gustu. Proszę wybaczyć.

-Oczywiście, mister Sallazar.

Ostatnie chwile rozmowy, odbyły się w takim luźno żartobliwym tonie, że Chopp kompletnie zapomniał, że przed chwilą siedział jeszcze w śmierdzącej piwnicy. Upewnił się, że Emily jest bezpieczna i to było najważniejsze. Miał ochotę nawet utrzeć jej w jakiś sposób nosa, tylko nie wiedział jeszcze jak. Tak, żeby przestała wreszcie być taka... no właśnie, jaka? Może to właśnie taką ją kochał? Ale w tym momencie nie chciał z nią rozmawiać. Wiedział, że w tym momencie go nie cierpi. To dało się wyczuć podczas wyprawy do herbaciarni. Wyprawy zimnej, cichej i napiętej.

Teraz Walt zamierza skorzystać z gościnności Arabów i przez moment w ogóle nie myśleć o tym, że jest co ś takiego, jak gule.

***

Spoczywając na kanapie z pełnym brzuchem, zupełnie zapomniał, że wojna jeszcze się nie skończyła. Ale nawet takie rozprężenie, taki relaks nie dały mu spokoju. Coś cały czas z niepokojem szurało pod jego czaszką. Szurało i szurało, aż w końcu księgowy zrozumiał, że dłużej nie wytrzyma bez rozmowy z panną Vivarro. Co prawda wieczorem czeka go rytuał, ale do tego czasu jeszcze trochę zostało.

Chopp otworzył drzwi i wyszedł w śmiesznym szlafroku, który znalazł w łazience, na korytarz. Gdzie też może być ta Emily?

Felidae 11-08-2011 14:00

Kres podróży… myślała o nim nieustannie od momentu, kiedy ich „akcja ratunkowa” zmieniała się w koszmar. Czy Victor naprawdę zdawał sobie do końca sprawę w co ją i innych wpakował? W końcu ghoule tak zmanipulowały jego psychikę, że zabił niewinną kobietę… Czy gdyby dowiedział się o ich losach ponownie zdecydowałby się poprosić kuzynkę o pomoc?
Przyjrzała się sobie w małym, kieszonkowym lusterku. Wyglądała tak samo jak jeszcze kilka miesięcy temu. Ale wiedziała dobrze, że właściwie nie była już tą sama osobą. Wydarzenia, które rozegrały się najpierw w Bostonie, a potem w Indiach wpłynęły na nią bardzo mocno. A za sprawą Haran Jakashipu niemalże nieodwracalnie miały zmienić jej los. Zmienić ją.
Chwile, jakie przeżyła na tej obskurnej łodzi, kiedy zaklęcia czarownika miały wydrzeć z niej duszę i wolę, kiedy myślała, że już nigdy się nie obudzi jako Amanda Gordon, że te kreatury uczynią z niej swoją niewolnicę, otworzyły w jej sercu głęboką ranę.
Ratunek Dwighta, który zajął się nią jak troskliwy przyjaciel był tylko, pomimo ogromnej wdzięczności jaką czuła do tego człowieka, malutką iskierką w ciemności, jaka spowiła jej duszę.

Teraz bowiem zbliżała się do wielkiego zakrętu na swojej drodze. Zakrętu, za którym albo czekała na nią wielka niewiadoma...

*****


Amanda ciągle jeszcze oszołomiona była podróżą i w zasadzie wszystko na czym mogła się skoncentrować dotyczyło jej wewnętrznej walki z głodem mięsa i demonami ze snów. Nadal się bała. Patrzyła na dwójkę swoich towarzyszy zastanawiając się co powinna powiedzieć.
W końcu odezwała się cicho do Garetta
- Co z nami zrobią? W tej świątyni... to było straszne. Ktoś... coś bardzo się na nas, mnie i Leo gniewa. Czułeś to Leo?
Lynch potrząsnął jedynie głową w potwierdzeniu, jego twarz zdradzała okropny ból.
Garrett siedział oparty o ścianę, z przekrzywionym ku przodowi kapeluszem. Pałił. Górna część jego twarzy była niewidoczna, ale usta poruszyły się.
- Obawiam się... jeśli stwierdzą że nie da wam się już pomóc...będą chcieli was zabić.
Mahuna Tulavara pojawił się koło Amerykanów przechodząc przez wąskie drzwi. Musiał słyszeć ostatnie zdanie Garretta bo spojrzał na detektywa. Dwight palcem uniósł przód kapelusza i odwzajemnił spojrzenie. Garrett potrafił już czytać emocje tego “twardziela” i ujrzał w oczach pewną sympatię. No pewnie. Nic tak nie łączy ludzi jak walka ramie w ramię.
- Śri Garrett - powiedział Mahuna swoim spokojnym, opanowanym głosem - nie masz racji, obawiam się. Jeśli nie uda nam się im pomóc, to sami poproszą o śmierć. Śrimati Gordon zmienia się w rakszasa. Za jakiś czas iskierka świadomości tego, że jest śrimati Amandą Gordon zgaśnie i zostanie tylko ślepe posłuszeństwo kutrubowi, którego mentalny rozkaz usłyszy oraz kanibalistyczny głód. A Cuna Sapita stanie się jak granat bez zawleczki. Zabije wielu wokół siebie, a to sprawi że będzie chciał zabijać coraz bardziej i bardziej, aż spirala zabijania sprowadzi go w mrok, z którego się już nie wynurzy.
- On ma niestety rację Dwight. Wolę śmierć, niż .... sam wiesz co - wstrząsnęła się z obrzydzenia.
Mahuna ukłonił się w stronę Amandy. Spoglądał na nią surowo, ale z życzliwością i sympatią.
- Proszę się nie obawiać śrimati Gordon. Mędrzec, do którego was przyprowadziłem jest najpotężniejszym guru, jakiego dane mi było poznać. Na pewno znajdzie sposób by wam pomóc. Nawet jemu - wskazał głową na Lyncha. - Chłopak stoczył walkę, którą niewielu z nas by wygrało. Wydaje mi się, że wcześniej przedwcześnie i źle go oceniłem. Jestem jedynie człowiekiem. Też popełniam błędy w osądach.
- Oby się Pan nie pomylił tym razem - Amanda uśmiechnęła sie blado.
- Darshrama Mitrajita jest gotów się z państwem spotkać. Pojedyńczo. Kto z państwa pierwszy. Śrimati Gordon?

*****


Prowadził ją korytarzami niedaleko. Kawałek, Do bocznej sali gdzie siedział już Hindus, którego widziała wcześniej w głównej sali. Z bliska sprawiał sympatyczne wrażenie wesołego staruszka.
- Proszę usiądź - przetłumaczył słowa starca Mahuna Tulavara.
Guru wskazywał miejsce obok siebie, obok niewielkiego paleniska. Amandzie zdawało się, że wielorękie bóstwa patrzą na nią z gniewem, szyderstwem, niechęcią na niebieskich twarzach.

Amanda czuła wewnętrzny lęk. Za chwilę miała się dowiedzieć, czy jeszcze kiedykolwiek będzie taka jak dawniej, czy też jej jestestwo zakończy się gdzieś z dala od domu, od przyjaciół, z dala... Odetchnęła głęboko i usiadła we wskazanym miejscu. Spojrzała na starca z szacunkiem. Starała się uspokoić kołaczące się serce.

- Powiedz mi o swoich lękach. - przetłumaczył Mahuna na angielski słowa mędrca. - O tym, co kryje się na dnie twojego serca.
- Boję się wielu rzeczy Mistrzu... jak chyba każdy człowiek... ale te lęki to nic w porównaniu z tym największym. Tym, że mogłabym zmienić się w poczwarę, sługę demona, żywiącą się ludzkim mięsem, żyjącą w podłości. Boję się szlachetny panie o to, że nie będzie już Amandy Gordon... że będzie już tylko posłuszne.... coś, bez własnej woli, bez człowieczeństwa, bez nadziei i serca... - Amanda przerwała na chwilę - Pewnie plotę jakieś bzdury - dodała cicho...
- Mistrz tak nie sądzi. Mistrz wyczuwa w tobie łagodność i pokłady dobra. Mówi, że obawa jest rzeczą słuszną. Że odradzałaś się wiele razy, czasami w ciele zwierzęcia, to naturalna kolej rzeczy. Cykl karmy i reinkarnacji. Ale twoja wędrówka w stronę zjednania z Absolutem została teraz zakłócona. Brutalnie podjęto próbę zawładnięcia nie twoim ciałem, lecz twoją duszą i musisz opierać się temu ze wszystkich sił. Z całej siły jaką jeszcze w sobie masz. Mistrz mówi, że strach staje się pożywką dla klątwy. Im bardziej się boisz, tym szybciej zmienia cie w to, czym nie chcesz się stać. Strach, nienawiść, niskie instynkty. Musisz się im opierać. W każdej chwili. Czuć miłość do przyjaciół i bliskich, czuć dobre rzeczy starając się nie myśleć o tych złych. Mistrz pyta, czy dasz sobie z tym radę? Czy wierzysz, że przetrzymasz najbliższy rok z dala od złych emocji? Czy wolisz łatwiejsze i szybsze, lecz bardziej niebezpieczne rozwiązanie?
Mahuna tłumaczył spokojnie, a jego mocny, męski głos stanowił pewnego rodzaju kotwicę, oparcie, punkt zaczepienia dla oczu i uszu Amandy.
Amanda zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią. Potem spokojnie odpowiedziała, choć w jej oczach błyszczały łzy.
- Chcę być silna i będę walczyć do końca. O siebie, o przyjaciół i wszystkich mi życzliwych, jeśli będzie trzeba. Nie mogę zagwarantować, ani Mistrzowi ani sobie, że będę żyła z dala od złych emocji. Przecież życie jest nieprzewidywalne... - spojrzała na Mistrza i kontynuowała - Jaki jest ten drugi sposób?
- Próba. - Mahuna Tulavara słuchał spokojnego, hipnotyzującego głosu starca. - Próba Pramatki. Próba Sadzawki Ognia. Ognia, który wypali w tobie całą złą energię zaklęcia. Klątwy. Ale równie dobrze może wypalić zbyt dużo. Jeśli twoje zło jest silnie zakorzenione, jeśli wynika z twoich intencyjnych pobudek, chociaż może nie do końca uświadamianych, rytuał może cię …. zabić.
Przy ostatnim słowie zawahał się na moment.
- Czy jesteś gotowa przejść taką próbę?
- To brzmi jak pytanie o to czy jestem pewna, że jestem dobrym człowiekiem.... - Amanda przez chwilę wahała się. Potem podniosła głowę i skinęła twierdząco - Przekonajmy się. Nie chcę ryzykować przemiany. Wolę śmierć, niż życie w szponach demonów.
Starzec zaśmiał się przyjaźnie po przetłumaczeniu słów przez Mahunę. Powiedział coś, na co uśmiechnął się i Pierwszy Miecz, ale też przez jego twarz przemknął cień zakłopotania.
- Mędrzec mówi, że spokojnie możesz spróbować, że nie martwi się o ciebie. Teraz zaprowadzę cię do pokoju, gdzie zaczniesz przygotowania do rytuału. Przede wszystkim woda z ziołami, żadnych pokarmów stałych. Musisz oczyścić swoje ciało ze złych energii. Kiedy Darshrama Mitrajita uzna, że jesteś gotowa zaprowadzimy cię do sadzawki ognia a on przeprowadzi rytuał. Dobrze?
Amanda skinęła głową, skłaniając się lekko.
Posty nie trwały długo. Może dlatego, ze Amanda nie jadła za wiele od kilku dni, bo każdy posiłek wzbudzał w niej natychmiast odruch wymiotny. Niezależnie co włożyła do ust, smakowało dla niej jak zepsute mięso. Woda podawana jej do oczyszczenia była zimna, słodka i pachniała nieznanymi jej ziołami. Piło się ją przyjemnie i wprowadzała w przyjemny nastrój. Ale nie bezrefleksyjny, jak po narkotykach. Lecz przyjemny, po prostu. Umysł nadal pracował sprawnie. Może nawet sprawniej niż przed dietą.
Darshrama Mitrajita uznał że jest gotowa do próby tuż przed świtaniem. Przyszedł po nią Mahuna Tulavara. Z pochodnią w ręce i poważną, zaniepokojoną twarzą. Pamiętała marsz przez korytarze. Pamiętała posągi i cienie. A potem, po kilkudziesięiu schodach, wyszli do jakiejś komnaty. W jej środku wykonano okrągłą sadzawkę wypełnioną wodą. Na wodzie pływały kwiaty, wokół płonęły misy z wonnymi olejami i dymiły kadzielnice. Gdzieś w tle słychać było drażniącą zmysły muzykę. Dobiegała za kotary przewieszonej na jednej ze ścian, ale Amanda nie widziała orkiestry, ani muzycy nie widzieli jej.
W komnacie był jedynie Darshrama Mitrajita, ona i Mahuna Tulavara.
Stary mędrzec powiedział coś a Mahuna z kamienną twarzą przetłumaczył.
- Musisz rozebrać się i wejść do wody.
Potem odwrócił się plecami do Amandy, by ułatwić jej przełamanie wstydu. Starzec tego nie zrobił, ale jego wzrok był skoncentrowany na innych rzeczach. Jakby mędrzec patrzył nie tutaj, tylko w miejsca niedostępne zwykłym śmiertelnikom.
Tylko przez chwilę rumieniec oblał jej twarz. Potem zebrała się w sobie i szybko zrzuciła odzienie. Wchodząc do wody przeżegnała się... Już dawno nie była w kościele, ale teraz po prostu modliła się o siłę i odwagę. A myśli z całej siły koncentrowała na tych dobrych momentach jej życia.

Woda była chłodna. Nie zimna. Ale i tak dreszcz przeszył jej ciało. Darshrama Mitrajita wskazał jej ręką by usiadła. Potem zaczął coś szeptać. Wydawało jej się, że przez salę przetacza się powiew powietrza. Że słyszy w nim wrzaski, że słyszy krzyki, że słyszy głosy oburzenia. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Zupełnie nic. Ale potem nagle Amanda zobaczyła, że woda w sadzawce zmienia kolor. Na szmaragdowozielony. Nagle poczuła także, że już nie ma pod nią dna. Jakby nagle płytka sadzawka w komnacie stała się bezdennie głęboką otchłanią.
Woda stała się dużo zimniejsza i pojawiły się na niej jakieś refleksy światła. Coś z niewyobrażalnej przestrzeni wypływało na powierzchnię. Coś, co świeciło jak najpotężniejszy reflektor. Wraz ze zbliżaniem się tego światła woda zaczynała robić się coraz cieplejsza. Obaj Hindusi mantrowali coś niezrozumiale. Muzyka zdawała się rozrywać głowę Amandy na strzępy. Światło było coraz bliżej. Niosło w sobie obietnicę zarówno spełnienia pragnień jak i szybkiej oraz bolesnej śmierci. Za chwilę będzie za późno, jeśli miała uciec to tylko teraz.
Wsłuchiwała się w muzykę, mimo tego, że ból prawie rozsadzał jej czaszkę. Myślała o wuju, bracie i Victorze. Myślała o wszystkim tym co do tej pory przeszła i o tym co jeszcze chciała zrealizować w życiu. Nie chciała umierać, chciała wrócić do Bostonu, do swojego życia. Zaczęła śpiewać. Najpierw cicho, a potem coraz głośniej. Śpiewała piosenkę, którą razem z bratem śpiewali w czasie burzy, kiedy statek wiozący ich i rodziców tonął. Wtedy przetrwali. Teraz także nie podda się wodzie. I nie ucieknie przed sobą samą.
Ogień! Woda płonęła! Amanda płonęła! Blask, który wynurzył się na powierzchnię pochłonął ją! Całą!




Zrozumiała w jednej chwili. To, co zostało przywołane... ta siła.... ta moc..... Najbliższym odpowiednikiem słowa ja opisującą było słowo bóg!


Widziała siebie z boku. Amandę z dymiacą lufą wpatrzoną w ciało Tygrysa u swoich stóp, siebie krzyczącą na Logana by nie zabijał ludzi złapanych na wyspie, siebie rozdającą cukierki dzieciom, odczuwającą smutek na widok nędzy. Widziała łzy rozpaczy i smutku po śmierci Lafayetta, widziała swój strach gdy spotykała się z Wagonowem. Taniec wyborów. Podejmowanych decyzji. Osąd. Ocena.

I zrozumiała coś jeszcze, coś co dało jej pewną siłę. Świat pełen był potworów i tajemnic, to był fakt z którym nie mogła już się kłócić. Pełen był magii i potworów tak złych, że nawet ghoule wydawały się przy nich grzecznymi psiakami i tak przerażajacych, że ghoule wydawały się być tylko niegroźnymi insektami - obrzydliwymi, wzbudzającymi strach i odrazę, lecz nic poza tym. Ale gdzieś tam, w pustce Wszechświatów, skrywały się moce inne, dużo straszniejsze i nie do ogarnięcia przez ludzkie zmysły. I właśnie jedna z tych mocy została zawezwana przez Darshrama Mitrajita. Tu, teraz, dla niej.
I ta moc …. była …. dobra? Była przyjazna ludziom! Więc nie tylko zło skrywało się za niezliczonymi kotarami tajemnic.

Moc przepłynęła przez nią, a kiedy odpłynęła pozostawiła po sobie spokój, ciszę i … poczucie siły.




- Udało się - powiedział Mahuna Tulavara pomagając wyciągnąć Amandę z wody. Lecz panna Gordon już tego nie czuła. Zasnęła wycieńczona - pierwszy raz od dłuższego czasu snem bez koszmarów.

Armiel 12-08-2011 10:15

WALTER CHOPP

Szukał Emily po całym domu, ale nigdzie jej nie potrafił znaleźć. Nie wszędzie miał jednak swobodny dostęp. Jak szybko się zorientował dom był pilnie strzeżony. Może powodem tego były zgromadzone eksponaty z egipskiej kultury starożytnej, które były warte zapewne niemałą sumkę, a może powód był zgoła inny. Trudno było stwierdzić jednoznacznie. Chopp zauważył, że sporo drzwi zamykały solidne zamki, a niektórych korytarzy strzegli ubrani w tradycyjne szaty Arabowie uzbrojeni w szable i pistolety. Nie potrafił się z nimi porozumieć. Strażnicy udawali, że nie znają angielskiego, lub też faktycznie tak było.

Wraz z upływającym czasem na bezowocnych poszukiwaniach frustracja Choppa rosła i sam nie wiedział, co by zrobił gdyby nie trafił na jednym z korytarzy na Sallazara. Grubiutki eunuch schodził właśnie po schodach z piętra.

- Mister Chopp – zawołał radośnie na widok Waltera. – Czegoż pan szuka na korytarzu w tak osobliwym stroju.

- Emily. Gdzie ją trzymacie? – poirytowany księgowy niemalże zawarczał, ale Sallazar zupełnie się nie przejął emocjami gościa.

- Kiedy pan zażywał kąpieli, panna Vivarro taksówką wróciła do hotelu. Niech pan nie każe powtarzać mi słów, jakie miałem panu przekazać, mister Chopp, gdyby pan o nią pytał. Chyba jest strasznie na pana zła.

Eunuch powiedział to z taką szczerością w głosie, że Walter uwierzył. Wszystko układało się w rozsądną całość. A spokój eunucha udzielał się także księgowemu.

- Widzi pan, mister Chopp. Podobnie jak w przypadku pana, przywożąc pannę Vivarro tutaj, nasi ludzie okazali się być nietaktownymi zbirami. Kazali jej założyć brudny worek na głowę. W jakiś dziwny, kobiecy sposób ona obwinia pana za ten dyskomfort i to, jak raczyła nazwać, uprowadzenie. Kobiety. Któż je zrozumie.

Wzruszył krągłymi, pulchnymi ramionami.

- Wydaje mi się, mister Chopp, że lepiej dla pana będzie przeczekać jej wapory.

Ta argumentacja przekonywała podobnie jak ton głosu eunucha.

- Niech pan wróci do swojego pokoju i się przebierze. Za pół godziny zajdzie słońce. Czeka nas praca do wykonania.


* * *


Rytuał miał się odbyć w podziemiach domu, do którego porwano Waltera. Nim zeszli na dół Chopp otrzymał od służącego długą, prostą tunikę w brązowym kolorze.

Do piwnic schodziło się pilnowanymi przez dwóch milczących strażników drzwiami od strony dziedzińca. Schodząc za małomówny, arabskim przewodnikiem Walter czuł dziwne podniecenie. Ci ludzie najwyraźniej posiadali wielką wiedzę tajemną i mogli stanowić naprawdę cennych sojuszników w konfrontacji z Rash Lamarem i jego kultem ghouli.

Piwnica, do której zeszli, była mroczna i ponura. Surowe ściany pokrywały hieroglify, a centralne miejsce zajmował posąg mężczyzny o czarnej skórze ubranego w szaty faraona. U jego stóp zaczynał się podłużny katafalk czy też raczej stół ofiarny, bo Chopp bez trudu dojrzał klamry na wysokości rąk i nóg. Ich zastosowanie było oczywiste. Ciarki przebiegły mu przez plecy. Na tym ołtarzu ofiarnym spoczywały trudne do rozpoznania kawałki mięsa, kości i skóry. Ktoś pieczołowicie ułożył je w niewielki stosik na środku powierzchni.

Bocznym wejściem do piwnicy wszedł Sallazar. Eunuch ubrany był w czarną suknię zakrywającą nogi i biodra. Górną część ciała – tłustą i obwisłą – miał odkrytą lecz pomalowaną ciemną farbą w zawijasy, które przywodziły nieodparte skojarzenie z gniazdem węży. Sallazar spojrzał w stronę Waltera. Księgowy poczuł siłę tego spojrzenia. Hipnotyczną moc która, niczym obręcz, zacisnęła się na świadomości Choppa, więżąc go i czyniąc coraz bardziej bezwolnym obserwatorem wydarzeń w piwnicy.

Do sali wkroczył mężczyzna ubrany tak, jak posąg – w ciemne, charakterystyczne szaty faraona. Mężczyznę o arabskich rysach otaczała silna aura władzy i mocy. Szedł wspierając się na lasce zakończonej łbem węża. Rubiny osadzone w oczach żmij świeciły czerwonawym, przypominającym krew poblaskiem.

Zaraz za mistrzem zgromadzenia, bo ów ubrany jak faraon człowiek musiał nim być bez wątpienia, ubrany podobnie do Choppa Arab wprowadził kogoś, na widok, kogo serce księgowego zabiło mocniej w piersi. Ale siła uroku Sallazara była zbyt mocna, by Walter mógł zrobić coś więcej.....

Mógł jedynie patrzeć na to, co wydarzy się za chwilę w piwnicy.


EMILY VIVARRO


Emily przeszła wszystkie trzy fazy uwięzienia. Pierwsza – oczekiwanie na to, co przyniesie los. Druga – rozpaczliwa próba znalezienia wyjścia, którego nie było. I w końcu trzecia – rezygnacja. Wydawało jej się nawet, że słyszała kogoś, kto gdzieś daleko nawoływał ją po imieniu.

Więc kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich Safik al Salekh, poderwała się z miejsca może nazbyt pośpiesznie zdradzając targające nią emocje. Na widok tego, jak mężczyzna jest ubrany, Emily nie wytrzymała i zaśmiała się rozbawiona. Arab miał na sobie szaty faraona.

Potem jednak Safik spojrzał w stronę Emily, a to, co dziewczyna ujrzała w jego oczach zupełnie jej się nie spodobało. Słyszała już o mężczyznach z dość dziwnymi upodobaniami łóżkowymi, którzy przebierali się za rycerzy, za królów, za żołnierzy by urozmaicić igraszki łóżkowe ze swoimi kobietami. Czyżby ....?

Emily była szybka. Zdążyła doskoczyć, kierowana impulsem osaczonej kobiety, do stolika, który pozostał po posiłku i chwyciła zeń ciężki, metalowy czajniczek. Rzuciła nim w stronę Araba, licząc na to, że zdoła szybko wybiec na korytarz i uciec przed zboczeńcem, jakim zapewne był.

Lecz to, co stało się potem po prostu ją zamurowało. Spowodowało, że nie była w stanie zrobić kolejnego kroku.

Czajniczek poleciał w stronę Safika, a ten machnął od niechcenia palcem i naczynie, jakby odepchnięte niewidzialną dłonią, poleciało w bok, rozbijając się o ścianę.

A potem ciemne oczy Safika al Salekha złapały spojrzenie zdziwionej dziewczyny i to było ostatnie, co zdołała zapamiętać, poza ciemnymi studniami, w które zmieniły się oczy Araba. Studniami, w które zapadła niczym w otchłań. Bezwolna i złapana w sidła uroku, niczym królik w szpony jastrzębia.


WALTER CHOPP, EMILY VIVARRO


Dwójka ludzi będących mimo wszystko w jakiś sposób sobie bliskimi miało stać się uczestnikami czy też może i ofiarami straszliwych wydarzeń. Bezwolne marionetki posłuszne czarownikom, którzy rzucili na nich swoje zaklęcia.

Bezsilni, przerażeni, zrozpaczeni ludzie......

Ludzie, którzy najwyraźniej popełnili błąd.

Może Sallazar czy Safik byli wrogami Rash Lamara, ale nie oznaczało to jednak, że są sojusznikami i sprzymierzeńcami badaczy. Najwyraźniej traktowali dwójkę Amerykanów, jak narzędzia do osiągnięcia własnych celów. Przydatne i potrzebne tylko wtedy, kiedy trzeba za ich pomocą zrobić coś, co służy interesom tej dziwacznej dwójki.

Ceremoniał się zaczął, a Emily Vivarro miała w nim, jak szybko się przekonali, odegrać znaczącą rolę.

* * *

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Tf4uEyOFYUM&feature=feedrec_grec_index[/MEDIA]

Najpierw były śpiewy i słowa wypowiadane w nieznanym ani Emily, ani Walterowi języku. Jednak ich ton, ich artykulacja powodowały, ze dwójka świadków rytuału w piwnicy, czuła, że słowa te wypowiadali jeszcze ludzie, z których początek wzięli Egipcjanie. Gdzieś, z uśpionych zakamarków podświadomości wypełzało, być może wywołane magią wspomnienie tajemniczych piramid, kapłanów z głowami węży zamiast ludzkich twarzy i okrwawionych, falistych sztyletów. Słowa Stygia. Mroczne. Straszne. Zapomniane.

Potem Safik al Salekh podszedł do Emily. W jego ręku pojawił się nóż. Falisty, jak ciało węża. Ostrze było utrzymane w doskonałym stanie, o czym dziewczyna przekonała się, gdy celebrujący ceremonię Arab, przejechał nim po jej ramieniu, łapiąc krew do małej, złotej czarki. Nawet nie czuła bólu. Była jak kukła, jak sklepowy manekin. Bezwolna.

Kapłan wylał krew na szczątki zgromadzone na ołtarzu i wtedy stało się najgorsze....

* * *

Szczątki otoczyła krwista mgła i czarny, wirujący dym. Asystujący ceremonii Arabowie zaczęli inkantować jakieś słowa, rytmicznie i głośno.
Sallaza powiedział coś do Safika, a ten wrócił do Emily i ciął nożem kolejny raz. Głęboko, tym razem popłynęło więcej krwi. Dużo więcej.

Pchana czyjąś wolą dziewczyna podeszła do szczątków na ołtarzu. Uniosła nad nimi zranioną rękę i obojętnie obserwowała, jak jej własna krew spływa na kamienie, wprost w kłębowisko czerwieni i czerni.

Walter chciał krzyczeć, rzucić się jej na pomoc. Ale jedyne, co mógł zrobić, to stać i patrzyć się. Widział, że Emily robi to wszystko wbrew sobie. Że jest pod wpływem tej samej mocy, która uwięziła jego.

Emily widziała twarz Waltera stojącego pośród Arabów. Twarz zimną i obojętną. Oczy księgowego zdawały się być oczami zabójcy. Patrzył na nią z wyrachowanym uśmieszkiem na ustach. Sprzedał ją ... Tego była pewna. Sprzedał ją, ale za co? Za obietnicę władzy? Mocy? Potęgi?

Tymczasem rytuał najwyraźniej dobiegał końca. Na katafalku siedział ... Abdul Brudas. Czy też raczej jego korpus. Bez nóg i rąk, z których pozostały jedynie krwawiące kikuty, ale to był on! Sklepikarz!

Widzieli jego przerażony, rozbiegany wzrok. A wtedy do akcji wszedł Sallazar.
Tłuścioszek podszedł do Abdula. Ciało eunucha .... zafalowało. Urosło. Już nie przypomniał grubasa. W ogóle nie przypomina człowieka, tylko raczej jakąś upiorną hybrydę jaszczura i istoty ludzkiej.

Sykliwym głosem wydobywającym się z podłużnej paszczy zaczął zadawać pytania. A Abdul zaczął odpowiadać po arabsku. Aż w końcu otaczająca go poświata znikła, a na katafalku pozostały jedynie krwawe, zapewne zebrane z ruin sklepiku kawałki Brudasa.

Rytuał skończył się. A Emily i Chopp odpłynęli w ciemność.



EMILY VIVARRO


Ocknęłaś się czując zapach .... krochmalu. Zapach czystej pościeli. Zapach spirytusu. W twojej głowie panował chaos. Panował zamęt. Wspomnienia uroku, widoku powracającego do życia Abdula, obrzydliwej przemiany tłustego mężczyzny i oczu Choppa kotłowały ci się, powodując, że miałaś ochotę zwymiotować.

- Panie doktorze – usłyszałaś gdzieś obok siebie głos młodej kobiety. – Panie doktorze! Obudziła się.

Spojrzałaś w tamtą stronę.

Wołającą młoda, niezbyt urodziwa dziewczyna o najpiękniejszych oczach jakie widziałaś w życiu. Łagodnych, brązowych i ciepłych.

- Nazywam się Joan Marrisa. Znaleziono panią wczorajszej nocy na jednej z ulic Kairu. Bez dokumentów, ranną i nieprzytomną. Ma pani szczęście, że znalazł panią ktoś uczciwy. Zaraz przyjdzie do pani doktor i się panią zajmie.

Słysząc jej młody głos poczułaś, jak coś ściska ci gardło. Jakaś niepohamowana, tym razem wypływającą z głębi samej ciebie siła. Chwilę później płakałaś już, jak bóbr. Te łzy były oczyszczeniem. Katharsis po niedawno przeżytym piekle.


WALTER CHOPP


Obudziłeś się w satynowej pościeli. Obok siebie czułeś ciepłe ciało. Odwróciłeś się gwałtownie, czując nagły przypływ irracjonalnej paniki.
To była jednak jakaś naprawdę piękna, ciemnowłosa i śniadoskóra dziewczyna o bliskowschodniej urodzie. Przewróciła się na bok, a wtedy ujrzałeś czerń włosów kaskadą rozsypujący się po policzku.
Dziewczyna otworzyła oczy. A kiedy ujrzała cię obok siebie powiedziała coś po arabsku i uśmiechnęła się promiennym, szczęśliwym uśmiechem.

- Khalid – wyciągnęła dłoń w twoją stronę, z zamiarem dotknięcia twarzy.

Przez zakratowane okna do pokoju wpadał blask słońca.

zodiaq 14-08-2011 19:29

"Nie potrafisz tego wykorzystać...nie potrafisz wykorzystać okazji jaka ci się przytrafiła Leo...nie potrafisz wykorzystać życia"
Urywki spomiędzy jawy a snu to jedyne co pamiętał - grupa uzbrojonych w szable hindusów, chata w której za powietrze robił odór palonych ziół, łódź...

- Nie wstawaj Cuna Sapita...odpoczywaj - kobiecy głos bębnił mu w głowie przez cały pierwszy dzień podróży. Później było już lepiej, odzyskał przytomność, rany zaczęły się zasklepiać:
- P-pierwszy raz w c-czasie c-całego śledztwa... - mruknął na pokładzie do palącego Garretta -...jestem c-ciężko ranny. - nie odpowiedział.
Pozostały czas podróży poświęcił na robieniu zapisków z ostatnich dni.

*

Ręka płonęła żywym ogniem, a wibrujący ból rozchodził się po całym ciele. Było nawet gorzej niż w Kalkucie, jednak udawało mu się utrzymać na nogach.
Gdy zaprowadzili ich na tyły świątyni szybko przysiadł przy oknie. Nie słuchał reszty. wpatrzony w znikające za horyzontem słońce starał się nie myśleć o bólu:
-...Czułeś to Leo? - głos Amandy wcale nie przynosił ulgi...wręcz przeciwnie...
Słowa Garretta nie wywarły na nim wrażenia...właściwie to dotychczasowy brak jakiejkolwiek groźby pod jego adresem w czasie trzydniowej podróży był większym zdziwieniem. Później pojawił się Mahuna..jego słowa...cóż, w pewnym sensie go podbudowały. Jedynym komentarzem był mizerny uśmiech i skinięcie głową w kierunku hindusa...na więcej nie miał siły. Gdy panna Gordon i Mahuna zniknęli za drzwiami, Lynch i Garrett zostali sami.
Pokój wypełniło ciężkie powietrze będące efektem czegoś więcej niż kolejnych papierosów detektywa...cholera, jaką miał ochotę zapalić...
- Garrett...- odezwał się, jednak szybko umilkł...dopiero po kilku kwadransach, gdy Mahuna znów pojawił się w drzwiach udało mu się wydobyć z siebie niewyraźne "dzięki".
Prowadził go ciemnym korytarzem, asekurując jego każdy krok...rozumiał stan Lyncha, poza tym historia z bagien podniosła nieco postać Lyncha w oczach hindusa. Po kilku krokach skręcili do sali w której czekał na nich starzec.
Mahuna posadził Lyncha naprzeciw Darshrama. Starzec przyglądał się mu już od wejścia, w końcu odezwał się, kierując słowa do Mahuny, który tłumaczył słowa mężczyzny:
- Jesteś rzadkim widokiem Cuna Sapita, rzadkim i nieco...- Mahuna wyraźnie starał się dobierać słowa które najlepiej oddadzą to, o czym mówi jego Mistrz -...przerażającym.
Darshrama wpatrywał się teraz w przemienioną rękę Lyncha, ciągle mówiąc
- Przegrywasz walkę z klątwą Cuna Sapita, twoja ręka to pokazuje...- mędrzec wymienił porozumiewawczy wzrok z wojownikiem...teraz mówił sam, a starzec jedynie przytakiwał:
- Masz trzy wyjścia Cuna Sapita - w powietrzu wisiała ciężka mieszanka nerwów i skupienia - pierwsze...pozostaniesz tutaj i przez następne lata nauczysz się kontrolować swoją...- mężczyzna z wyrazem skupienia na twarzy szukał słowa -...ciemną stronę. Drugie, poddasz się rytuałowi Sadzawki i trzecie...odetniesz rękę - na ostatnie dwa słowa źrenice Lyncha poszerzyły się - co ty na to...Cuna Sapita? - mężczyźni wpatrywali się w niego wzrokiem pełnym mieszanki ciekawości i współczucia.
- N-nie mam t-tyle c-czasu, żeby t-tu zostać...m-muszę pomóc w r-ratowaniu p-profesora - wyjąkał - p-pozbycie s-się ręki p-przekreśli c-całe moje d-dalsze ż-życie, w-wiem, że d-dla was j-jest to d-dość śmieszne jednak n-nie mogę się na t-to z-zgodzić - Lynch był wyraźnie zmieszany.
Mahuna przetłumaczył wszystko Mistrzowi, który podsumował wypowiedź przyjaznym uśmiechem, po czym przemówił do wojownika
- Więc pozostaje jedynie rytuał Sadzawki Ognia...Próba Pramatki. Próba Sadzawki Ognia, który wypali w tobie całą złą energię zaklęcia. Klątwy. Ale równie dobrze może wypalić zbyt dużo. Jeśli twoje zło jest silnie zakorzenione, jeśli wynika z twoich intencyjnych pobudek, chociaż może nie do końca uświadamianych, rytuał może cię …. zabić, twoja towarzyszka...kobieta przeszła tą próbę pomyślnie, będąc tu przed tobą, jednak ty Cuna Sapita, mając Phate atma...rozdartą duszę...czy ufasz swojej drugiej połowie na tyle, aby postawić swoje życie na szali? - mędrzec umilkł.
Mahuna spoglądał na Lyncha nerwowym wzrokiem:
- Wiesz, że tego nie przeżyjesz Cuna Sapita...spotkałem cię w tamtym stanie...mieszanka arogancji i buty. Musisz się z tym pogodzić i odrzucić swoją słabość...odetnij ją.
Student analizował słowa Mahuny. Strach odebrał mu mowę. Strach przed prawdą...strach przed tym, że mężczyzna ma rację. Mimo tego iż większości z tego co działo się gdy Douglas "rządził" ciałem nie pamiętał, a resztę przypominał sobie w postaci wyrwanych z kontekstu urywków i snów to był pewien, że nie ma szans.
Starzec obrzucił pytającym wzrokiem hindusa. Chwilę milczenia przerwał ciężki i pełen niepokoju głos Darshramy, natychmiast tłumaczony przez Mahune:
- Mistrz wspomina, że możemy spróbować jeszcze jednej opcji...Próby Kręgu...jednak jest to bardzo...bardzo niebezpieczny rytuał, którego powodzenie będzie zależało jedynie od ciebie Cuna Sapita...jedynie od tego, czy będziesz potrafił stawić czoło swoim instynktom i ciemnej stronie swego bytu.
- A j-jeśli m-mi się n-nie uda? - znał odpowiedź na to pytanie...
- Zginiesz - odpowiedział chłodno.
- W-więc spróbujmy, jednak p-przed tym mam p-prośbę...Mahuna Tulavar...zdradź m-mi s-swoje imię - uśmiechnął się niemrawie oczekując rozwoju wydarzeń...oczekując Próby Kręgu.

Armiel 14-08-2011 21:38

AMANDA GORDON, DWIGHT GARRETT i LEONARD LYNCH


- Mam na imię Shardul Vinod – powiedział Pierwszy Miecz spoglądając prosto w oczy Leonarda Lyncha.

Spojrzenie miał dziwne, trudne do odgadnięcia, ale w jakiś sposób budzące zaufanie.

- Rytuał zaczniemy jutrzejszego dnia. W południe – przetłumaczył słowa mędrca Shardul. – Chyba, że Cuna Sapita się rozmyśli.

Nie było jednak takiej opcji i obecni w sali z posągami mężczyźni doskonale o tym wiedzieli.

* * *


Wzrok czytającego nerwowo przebiegał po zapisanej drobną czcionką stronie.

Cytat:

Z Boskiej Trójcy - Trimurti Brahma wzbudzał szacunek, Śiwa respekt, ale tylko Wisznu wywoływał u ludzi najbardziej pozytywne uczucie, jakim, jest miłość. Uczucie to jest niezbędne, aby przezwyciężyć poczucie osamotnienia człowieka w świecie i w kosmosie, aby wyciszyć "bojaźń i drżenie" integralnie związane z intelektualnym, ludzkim poznaniem. Uczucie miłości, aż do głęboko mistycznego przeżycia, wydaje się jedną z podstawowych potrzeb słabej i bezbronnej istoty, jaką czuje się niekiedy człowiek. Właśnie Wisznu, będący "jednością w trójcy i cały miłością", zaspokajał tę potrzebę najpełniej. Znalazło to wyraz w religijnych koncepcjach bhakti, ale i w mitologii było dość dowodów na miłosierną rolę wielkiego boga. Aby miłość boska mogła być uczuciem bardziej antropomorficznym i antropocentrycznym, inwencja ludzka stworzyła koncepcję boga, który stawał się nie tylko herosem, ale i człowiekiem. I w tej postaci, tak jak każdy z nas, borykał się z losem, z przeciwnościami, przezwyciężał je i działał tak również "w naszym imieniu". Z tej potrzeby pojawiły się być może koncepcje Mesjasza, Kalkina czy Majtrei. Postrzeganie bóstwa w ludzkiej skali, w godzinie śmierci, przedstawia piękna proza poetycka Rabindranatha Tagore - w zbiorze Ostatnie pieśni

Wydawałeś się z daleka
olbrzymi w grozie tajemniczej swego majestatu.
Stałem przed tobą z bijącym sercem.
Brwi ściągnięte miałeś złowróżbnie
I nagle z warknięciem groźnym i grzmotem spadł cios,
w chrzęście mych kości
głowę pochyliłem czekając
na ostateczny wybuch twej wściekłości.
Przyszedł.
I zdziwiłem się: to tylko tyle?
Z bronią ponad głową w zamachu byłeś tak ogromny.
Aby cios mi zadać, zniżyłeś się aż tam, gdzie ja się kuliłem przy samej ziemi.
Nagle zmalałeś
A ja się podniosłem.
Odtąd czułem już po prostu ból, ale nie strach.
Jesteś wielki jak sama śmierć,
Ale twoja ofiara jest większa od śmierci.


Koncepcja boga przyjaznego światu i ludziom ma swoje najbardziej rozbudowane przełożenie w ideach awatarów Wisznu.

Leonard zamknął książkę znalezioną w pokoju, który udostępnili mu mnisi. Książka miała inicjały T.R. Kim był poprzedni właściciel tego przewodnika po religiach Indii i Tybetu Leonard miał się nigdy nie dowiedzieć, podobnie jak nigdy miał się nie dowiedzieć, co ta książka robiła w świątyni w jakimś zapyziałym mieście w Bangladeszu.

Drzwi do jego pokoju otworzyły się. Stanął w nich Mahuna Tulavara.

- Już czas – powiedział.

Serce młodzieńca podeszło do gardła.


* * *


Miecze nie były długie. Bardziej przypominały długie sztylety. Ale były piekielnie ostre, o czym Lynch miał się za chwilę przekonać.

W tym czasie Amanda odpoczywała po porannym rytuale, a Garrett przechadzał się nerwowo po wewnętrznym dziedzińcu świątyni paląc papierosa za papierosem. Na szczęście „Pszyjaciel” był na miejscu i z przyjemnością zaopatrywał nowojorskiego detektywa w mocny, tutejszy tytoń i bibułę.

Wszyscy czekali. Na to, co przyniesie los.

Lynch rozebrał się do bielizny i wszedł do środka kręgu, wokół którego ułożono ostrzami w stronę środka dwadzieścia jeden noży. Z odrazą spojrzał na swoją rękę czy raczej na łapę, bowiem skóra na długości całego przedramienia zrogowaciała, zmieniła barwę na szarobrązową, a paznokcie przekształciły się w szpony. Na widok tej deformacji wielu asystujących w rytuale mnichów zbladło. Niewzruszeni pozostali tylko Darshrama Mitrajita i Shardul Vinod.

Lynch niewiele zapamiętał z całego rytuału. Oprócz tego, że był długi, że mnisi śpiewali monotonne pieśni przy wtórze egzotycznych instrumentów oraz tego, że w pewnej chwili większość sztyletów poszybowała w jego stronę przebijając i kalecząc ciało.

Taki był koniec rytuału. Pełen krwi, bólu i krzyku.


3 PAŹDZIERNIKA 1921 roku

MIASTO SUEZ W EGIPCIE



Mały, mocno podniszczony okręt wyłączył silniki i rzucił trap na jednej z bardziej oddalonych od portu przystani. Centralny port wypełniały wojenne okręty Wielkiej Brytanii przewożące na pokładzie brytyjskich żołnierzy.



Po trapie na ląd zeszła grupka pasażerów, kierując się w stronę zabudowań. Wszyscy mieli dosyć morskiej podroży. Okręt, który załatwił dl swoich amerykańskich przyjaciół Mahuna Tulavara był jednostką przemytników. Nie gwarantował ani wygód, ani odpoczynku a monsunowe sztormy sprawiły, że przedzierając się przez Zatokę Bengalską wszyscy pasażerowie modlili się tylko o to, by „DZIKI LOTOS” w końcu zatonął.
Obecność atrakcyjnej, białej dziewczyny, jaką była Amanda Gordon, miał – poza brakiem intymności dla niej – również inny minus. Kapitan, jednooki i ponury drab, na którego wołano Kaptāna śārka – czyli Kapitan Rekin – na ich oczach musiał zadźgać jednego ze swoich oprychów, mieniących się załogą, i wywalić za burtę, ponieważ ten nastawał na amerykankę.

Dwight wiedział, że fakt dopłynięcia do Suezu zawdzięczają zarówno pieniądzom, jakie zapłacił Mahuna Tulavara, jak również obecności samego Pierwszego Miecza na pokładzie. Hindus zdecydował się im towarzyszyć z jednego powodu.

Leonard Lynch wyszedł z rytuału z kilkoma poważniejszymi zranieniami, której jednak szybko zakonnicy świątynni wyleczyli za pomocą sobie tylko znanych sposobów. Jednak celebracja nie powiodła się w pełni. Owszem. Ręka uległa ponownej transformacji. Przypominała znów ludzką ręką, jednak tatuaż nadal na niej pozostał. Darshrama Mitrajita wyjaśnił im, że klątwa uległa częściowemu uśpieniu, ale że na pewno przebudzi się znowu. Mędrzec nie potrafił jednak powiedzieć, kiedy to nastąpi. Czy za tydzień, za miesiąc, za rok, czy może za dziesiątki lat.

Dlatego też Mahuna Tulavara pomógł im zdobyć nie do końca legalny transport do Egiptu. Co najważniejsze jednak, mieli podbite wizy wyjazdowe z Indii, mimo, że nigdy nie odwiedzili żadnego oficjalnego urzędu. Jak widać powiązania Zakonu Światu z piratami Zatoki Bengalskiej i przemytnikami opłaciły się.

Prosto z pokładu we czwórkę zagłębili się tłumek wypełniający ulicę Suezu, by odszukać jakiś hotel. Nie mieli za wiele pieniędzy oraz rzeczy, które po rewizji mogłyby im napytać biedy – broń – w tym miecz Mahuny Tulavara, bez którego Hindus nie ruszał się nigdzie.

- To już nie jest mój kraj – powtarzał przywódca Zakonu Świtu, kiedy maszerowaliście ciężko przez jedną z ulic Suezu.



- Teraz to ja jestem skazany, na waszą pomysłowość.

Po czym spoglądając na was uśmiechnął się łagodnie.

- Karma.

Już wiedzieliście, że w jego ustach to słowo oznacza bardzo wiele.

Na hotel natrafiliście niedaleko od portu.

Może nie był szczytem luksusów, ale po czterech dobach spędzonych na pokładzie „DZIKIEGO LOTOSU” możliwość przespania się w łóżku, a nie w śmierdzącym wymiotami hamaku oraz wzięcia prawdziwej kąpieli było czymś, co doceniało się po tysiąckroć silniej.

Byliście sami, w obcym kraju, z ograniczonym zapasem środków finansowych. Zgodnie z mapą od Kairu, gdzie być może nadal przebywali wasi przyjaciele i znajomi, oddzielało was zaledwie 140 kilometrów. A co najważniejsze oba miasta łączyła solidna linia kolejowa – zaleta panowania Wielkiej Brytanii.

Oczywiście już przed zejściem na ląd słyszeliście o wojennych nastawieniach rdzennych Egipcjan i tym, że Wielka Brytania traciła tą kolonię.

Świat wokół was się zmieniał. Ale wy wiedzieliście, że nawet te zmiany nie przesłonią i nie pozwolą wam zapomnieć o tym, jaki jest naprawdę i jakie zło skrywa się tam, gdzie nie patrzą ludzkie oczy.

Tą noc zamierzaliście odpocząć w Suezie, a zaraz po zebraniu sił wyruszyć kolejnego dnia do Kairu z zamiarem połączenia sił z resztą badaczy tajemnicy misterium.

Towarzyszył wam nie lada sprzymierzeniec i chociaż jego rolą było bardziej pilnowanie Lyncha, to jednak jego wiedza o sprawach tajemnych i umiejętności walki mogły się jeszcze przydać.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:26.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172