lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

arm1tage 16-08-2011 09:04

Świat zmienia się. Nie jest, nie będzie już nigdy taki sam.

Albo to raczej ja byłem ślepy. I once was blind, but now now I see. Myśli takie dręczyły mnie, gdy zatęchły barak który ktoś śmiał nazywać okrętem cumował w Suez. Cumował, wypluwając z siebie podróżników takich jak ja, takich którzy już dawno nie mieli nawet czym rzygać. Ludzi, którzy niedawno modlili się do swoich bogów czy kto tam kogo miał, by okręt zatonął wreszcie i udręka morskiej eskapady skończyła się wreszcie, raz i na zawsze. Teraz, z szarymi jak ptasie gówno twarzami i na drżących girach ciągnęliśmy się po porcie, oglądając z niedowierzaniem obrazki z wojny. Tak, wszędzie byli brytyjscy wojacy, wszędzie była ta atmosfera napięcia, gdy coś ma zaraz bardzo, ale to bardzo głośno dupnąć.

A może tak po prostu wygląda imperium przeżarte rdzą, którego fundamenty dawno się już rozsypały...Teraz wysłane przez królową mrówki z karabinami biegają jak oszalałe, by oczyścić syf, ale jest już za późno...Nic nie trwa wiecznie, a coś czemu nie poświęcasz tyle czasu i energii ile trzeba, nie trwa nawet zasranych piętnastu minut.

Ulica Suezu była jak śmietnik, na który wypuszczono świeżo wypoczęte karaluchy. Przeciskaliśmy się przez motłoch, który wszędzie na świecie wykazuje te same cechy. Ostrzegłem, by pilnować dobrze swoich rzeczy, ale nie dotykać też za często miejsc gdzie macie pieniądze - bo to jak pieprzony neon ze strzałką dla złodzieja. Zatrzymaliśmy się, zapaliłem kolejnego papierosa - jeszcze któregoś z tych, którymi uraczył mnie "pszyjaciel". Niezłe gówno, nie ma co. Popatrzyłem na towarzystwo.

Mahuna, w dżungli drapieżnik którego nawet nie usłyszysz - tutaj, pośrodku ludzkiego bagniska ogarniętego stanem wojennym - bezradny jak dziecko. To nie był jego świat. Cholera, mój też nie. Nie brałem udziału w żadnej wojnie, takiej z okopami i generałami przesuwającymi strzałki po mapie. Ale miałem wyobraźnię i słyszałem co nieco o konfliktach zbrojnych. Jeśli chodzi o miasta, to właściwie trzeba było tylko pamiętać, że w czasie wskazówka na cyferblacie ludzkiego skurwysyństwa, upodlenia i zdradzieckich ruchów przesuwała się dużo bardziej na prawo, ku czerwonemu polu. Poza tym, w mieście niewiele najczęściej się zmieniało. Chyba, że za chwilę miasto zmieni się we front, ale liczyłem na to, że tak się na razie nie stanie.

Piękna Amanda. Dziewczyna, która przeszła za wiele. Jej przyszłość w miejscu takich jak to, to były same kłopoty, incydenty na przemytniczej krypie tylko to zapowiadały. Mężczyźni stąd, zachęceni tym że była zagubiona daleko od domu, podchodzili ją jak wilki. Nie po to jednak wyciągnąłem ją z samego zadu świata, gdzie siedziała w klatce i gdzie rządziły jaszczury, żeby dać ją teraz rozszarpać. Na boku porozmawiałem z kapitanem, dając do zrozumienia, że jeśli on nie powstrzyma swoich piesków, to sam to zrobię. Nie przestraszył się, był z niego kawał nielichego skurwysyna, ale też i nie zlekceważył. Pokazał to, szlachtując jednego ze swoich podwładnych za amory do Panny Gordon. Potem był już spokój. Ale od kiedy zeszliśmy na ląd, taki Kapitan czaił się na każdym rogu. Westchnąłem. Ale ona trzymała się. Podniosła się, było w niej więcej samozaparcia niż myślałem, być może przybyliśmy w ostatniej chwili - ale Amanda nie pozostała już jako zwierzę w tej cholernej klatce. Rytuał...Gdy odchodziła wtedy z Mahuną, na odchodne powiedziałem Jej że czuję, że się uda. Naprawdę tak czułem, choć gdyby tak nie było, powiedziałbym to samo. Udało się. Teraz była wykończona jak my wszyscy, ale w jej oczach widziałem coś, co za każdym razem mówiło mi: było warto.

Lynch.

Odwróciłem wzrok ku ulicy. Popatrzyłem na naganiaczy, złodziei i ciemne typy kryjące się w cieniach. To jednak był mój świat. Pierwszy ruch należał do mnie.

- Karma. - powiedział Pierwszy Miecz.

Popatrzyłem na wszystkich jeszcze raz.

- Karma. - mruknąłem. - Chodźcie, tam chyba widzę jakiś hotel.

Zostawiłem dziewczynę i Lyncha w towarzystwie Tulavary w podłym hoteliku, obecność Miecza z nimi gwarantowała mój spokój. Tak szybko, jak to możliwe sprawdziłem zatłoczony dworzec i linię do Kairu, wykupiłem bilety dla wszystkich po czym spracowany jak dziwka wróciłem do speluny. Na szczęście wszyscy, tak jak ja, chcieli wyruszać dalej jak najszybciej. Rano. Pogadaliśmy trochę, ale po podróży Dzikim Lotosem każdy marzył już o kawałku łóżka, które nie jest wreszcie bujającą się huśtawką dla nadpobudliwych dzieci.

Plany na Kair? Ostrożność. Najpierw miałem zamiar zakwaterować wszystkich w jakimś, nie rzucającym się w oczy hotelu. Nie, nie w tym na A. Na razie na dobę lub dwie. Potem ja sam planowałem poszukać takiego, w jakim się umawialiśmy i zrobić dyskretny rekonesans w miejscach, które będą pasować do opisu. Dopiero, gdy będę pewien grupa tam jest i że jest tam bezpiecznie, przemieścimy się z Amandą, Lynchem i Mahuną w to nowe miejsce...

Wieczór, właściwie noc. Paliłem jednego za drugim. Zabezpieczyłem już dobrze lichawe drzwi czym się dało i wygiąłem nożem kilka gwoździ w dolnej framudze okna tak, by stały kolcami do góry. Było gorąco jak w piekle, a może to ja odchorowywałem jeszcze podróż. Przepocona marynarka rzucona na łóżko, bo nie było tu wieszaków, leżała jak jakieś zwierzę czające się w mroku. Stałem przy oknie, w samym białym, kiedyś białym, podkoszulku, wyglądając przez szpary w przechodzonych nieludzko żaluzjach. Ciężar gnata, podczepionego w kaburze na skórzanych paskach pod moim bokiem, sprawiał, że jakoś trzymałem się jeszcze bez kolejnej butelki. Noc suezkiej ulicy nie nastrajała optymistycznie. Imperium upadało. Gdy zapadł zmrok, na ulicach rozbrzmiewały okrzyki ośmielonych ciemnościami Egipcjan i pokrzykiwania sił porządkowych. Zdarzał się daleki strzał. W tym kotle gotowało się. Nie ulegało wątpliwości, że pod angolami się gotuje. Świat zmienia się. Nie jest, nie będzie już nigdy taki sam.Nie tylko mój świat, w którym nagle latarka oświetliła czające się w kątach potwory. Cały świat. Tupot biegnących po ulicy żołnierzy nie chciał wcale ucichnąć w moich uszach. I once was blind, but now now I see. Nie było tylko - Brother, sister, mourner, All shout glory hallelujah. I nie będzie, kurwa. Zamiast tego kolejne okrzyki i wystrzały.

Wyjąłem gnata, przyjemnym chłodem rękojeści pieścił moją rozpaloną dłoń. Przysunąłem się do okna, ostrożnie przyglądając się zza żaluzji spektaklowi, w którym łatwo było dostać postrzał zza kulis albo nawet z pieprzonej widowni.




emilski 17-08-2011 12:06

Koszmarem była niemoc.

Nieważne, co widział. Nieważne, co działo się na ołtarzu. Nieważne, co robił faraon. Nieważne, że nagle wprowadzili Emily i upuszczali z niej krew. Nieważne...

Bo jeśli tylko mógłby się ruszyć, mógłby walczyć. Mógłby coś zrobić, żeby ją ratować. Popełnił straszny błąd. Zaufał eunuchowi. Ten tłusty pokurcz mamił go wspólnymi celami, pomocą, a to było bardzo potrzebne Walterowi: sprzymierzeńcy. Przecież do tej pory cały czas sami stawiali czoła całemu złu tego świata. Byli wykończeni, ranni, umysł płatał im figle, puszczały nerwy. Sprzymierzeniec, który znał się na rzecz, byłby zbawieniem. Choćby taki miejscowy Brand, albo Wagner, a tu cała organizacja.

Dlatego Walter im zaufał. Potrzebował tego. Potrzebował wiary, że jeszcze nie wszystko skończone.

A teraz... teraz stał i... był bezradny. Totalnie bezradny. Jego zmysły pochłaniały wszystko, co działo się wokół niego, co wyrabiali ci ludzie, te obrzydliwe, przerażające rzeczy... A najgorsze było to, co robili z Emily... Przecież miała być w hotelu, do kurwy nędzy! Czy rzeczywiście wpadł w pułapkę? A może to zmysły płatały mu figle i to wcale nie jest Emily?

Tego nie wiedział. Nie mógł wiedzieć. Jedyne, co mógł, to stać i patrzeć. Był przerażony. PRZERAŻONY.

***


Otworzył oczy. Zamrugał. Po chwili przyzwyczaił się do światła, które wpadało przez zakratowane okna. Mrugał dalej. Pomagało mu to przypomnieć sobie wydarzenia z minionej nocy. A to było trudne zadanie. Nie wiedział, jak to wszystko się skończyło. Nie wiedział dokładnie, co tam się wydarzyło. Jedyne wyraźne odczucie, jakie posiadał to Emily... Tak, ona musiała tam być... Jezu... robili jej straszne rzeczy... Ale zaraz zaczynał wątpić, czy ona była tam rzeczywiście. Może to ktoś podobny. Nic, co wczoraj widział nie wydawało mu się prawdą. I nic nie wydawało mu się kłamstwem. Był oszołomiony. Czuł się, jakby nagle ktoś go okradł ze wszystkiego, co w życiu posiadał i stał teraz nago przed ludźmi, którzy mają nad nim władzę absolutną i mogą z nim zrobić, czego tylko dusza zapragnie.

Nagle poczuł, że ktoś leży obok niego. Prężąca się czarnowłosa kotka, której pomrukiwania jasno wskazywały na charakter ich znajomości. Chopp odrzucił kołdrę i zerwał się na nogi:

-Coście z nią zrobili? Gadaj!

Dziewczyna przestraszona skuliła się na krawędzi łóżka mowiąc coś szybko w swoim języku. Ton głosu wyraźnie mówił Walterowi, że była przestraszona i zdziwiona. Jej ciemnobrązowe oczy wpatrywały się w niego z zaskoczeniem.

Jej twarz zdawała się mówić: “nie poznaję cię, przed chwilą byłeś zupełnie inny...”. Walter patrzył na nią ze zrezygnowaniem. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Dotarło do niego, że jest cały czas w gościnie u eunucha. Bez większych szans na ucieczkę.

-Mówisz po angielsku? - rzucił bez większych nadziei.

Tak jak się spodziewał, odpowiedzią było tylko kilka niezrozumiałych niego słów. Walter zanurzył dłoń we włosach i przez moment się zastanawiał. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Księgowy nie znał tej kobiety, nie wiedział, co jeszcze dla niego planują i co robi z nim w jednym łóżku. W pierwszym odruchu, chciał wręcz rzucić się na drzwi i wyważyć własnym ciałem - na pewno są zamknięte, ale po krótkim zastanowieniu stwierdził, że to może doprowadzić tylko do jednego końca. Postanowił czekać. Czekać i udawać, że ceremonia bardzo mu się podobała.

Czekał bardzo długo. Dziewczyna już się nie odzywała. Siedziała jedynie jak wylękniony ptak wpatrując się w niego z obawą wyraźnie wypisaną na urodziwej twarzy, a Chopp się posilał. Stół był zastawiony, niczego tam nie brakowało. Sądził, że stawianiem się niczego nie zyska. Znajdował się przecież w samym gnieździe os. Musi ciągnąć tę zabawę do końca, jeśli chce wyjść z niej zwycięsko.

Dopiero, kiedy słońce przesunęło się znacznie w stronę zachodu i zrobiło się późne popołudnie, Chopp usłyszał kroki pod drzwiami. Zgrzytnął zamek i do środka wszedł Sallazar w towarzystwie jeszcze jednego, wysokiego i ponurego Araba.

-Mister Chopp - powitał eunuch Waltera jak gdyby nigdy nic. - Mam nadzieję, że mała Jamal spisała się w nocy. Mój przyjaciel uznał, że wasza nieoceniona pomoc w rytuale zasługuje na nagrodę. Pana potrzeby cielesne były wręcz zauważalne, zatem jako pańscy przyjaciele postanowiliśmy pomóc panu, mister Chopp, w ich rozładowaniu.

-Rzeczywiście było mi to potrzebne. Czy wszystko się udało zeszłej nocy?

-Wręcz doskonale, mister Chopp, Abdul Brudas powiedział nam wszystko na temat Rash Lamara. Niestety, ten szczur, mimo że dość biegły w sztuce magii, jednocześnie nie był darzony zbyt wielkim zaufaniem swoich heretyckich współwyznawców. Myślę, że rytuał który odprawimy dzisiejszej nocy na pustymi powie nam o wiele więcej. Będzie pan nam nadal towarzyszył mister Chopp?

-Oczywiście, że tak, mister Sallazar - odparł Walter. -Tylko niech mi pan powie, co pan rozumie pod pojęciem: “udany”? Udało się kogoś przywołać? Czegoś się dowiedzieliśmy?

-Na krótką chwilę przywołaliśmy zabitego Abdula Brudasa. Ta sztuka nazywa się nekromancją, mister Chopp. Ożywianiem zmarłych. Dla pana wiedzy, jestem w tym mistrzem. Ale i w panu wyczułem spory potencjał. Wcześniejsze kontakty ze zmarłą żoną rozbudziły w panu odpowiednią świadomość. Czy nie chciałby pan... praktykować tej sztuki. Kto wie, może udałoby się przywołać pana małżonkę z miejsca, do którego chodzą dusze zamordowanych osób. Oblec ją w ciało i dać panu możliwość życia z nią razem. Nic nie jest niemożliwe dla naszego pana i jego wiernych słów, mister Chopp. Robiłem już podobne rzeczy. Jak dawno temu zmarła pańska żona.

Sallazar był dla Waltera prawdziwą zagadką. Jeśli tam w nocy rzeczywiście była Emily, to jest świetnym kłamcą, któremu wprost nie sposób się oprzeć, a jeśli Emily była tylko przywidzeniem, to grubas zdawał się być kimś nad wyraz godnym zaufania we wspólnej walce. Tylko co z tych dwóch było prawdą, do kurwy?

-Proszę nie rozdrapywać moich starych ran. Bardzo dużo kosztowało mnie pożegnanie się z nią i pogodzenie z tym faktem, żebym teraz mógł jeszcze do tego wracać. To mogłoby się dla mnie źle skończyć... Ale, panie Sallazar, gdybym znalazł pana jeszcze cztery miesiące wcześniej, uszczęśliwiłby mnie pan tą propozycją - na chwilę przerwał i wziął owoc z tacy. Przetarł go rękawem, po czym zanurzył zęby w miąższu. - Przez moment zdawało mi się, że widziałem Emily... Wydawało mi się, że miała być w hotelu...

- Musiało się panu pokręcić, mister Chopp. Pana przyjaciółka była w hotelu. Osobą biorącą udział w rytuale była Fatma, nasza wierna i oddana sprawie przyjaciółka. Ahhh - uśmiechnął się. - Ma pan obsesję na jej punkcie, mister Chopp. Stała się pana niespełnionym pragnieniem, które widzi pan wokół siebie. Cóż. Obawiam się mister Chopp, że pana umysł był przemęczony i obudzony tą sytuacją i całą magią. Dzisiejszej nocy musi być pan gotów na ujrzenie prawdziwego boga, panie Chopp. Tego, który kroczy między śmiertelnymi i nieśmiertelnymi twarzami nakładając na siebie tysiące różnych masek. My czcimy go pod inkarnacją Czarnego Faraona, mister Chopp. Ale tak naprawdę on nosi inne imię. Stokroć potężniejsze.

-Coż, też tak mi się wydaje. Mister Sallazar... nawet pan nie wie, jak bardzo nie mogę się już doczekać, aż przybędzie ten, który ma nam pomóc. Jestem gotów zrobić wszystko, co konieczne... - zawiesił głos. -Nawet więcej... - Chopp spojrzał głęboko w oczy eunucha. -Jeśli to miałoby ocalić świat i moich przyjaciół od Misterium, jestem gotów nawet poświęcić samego siebie.

Mowę wygłosił pewnie i z przekonaniem. Chciał przekonać Sallazara co do jasności swoich intencji.

-A teraz, jeśli pan pozwolisz, zamówcie mi taksówkę do hotelu. Muszę ostatni raz zobaczyć się z panną Vivarro. Jeśli dzisiejszy wieczór wymagałby ode mnie najwyższych poświęceń, muszę ją zobaczyć. Ona musi wiedzieć, że już wkrótce wszystko się ułoży.

Walter odszukał swoją marynarkę, której stan pozostawiał wiele do życzenia i, nie bacząc na eunucha, zaczął zbierać się do wyjścia.

- Obawiam się, że może pan jedynie zadzwonić. Nie będziemy mieli za wiele czasu. Przygotowania do tak potężnego rytuału zajmą nam wszystkim sporo czasu. Także panu, mister Chopp.

Uśmiechnął się łagodnie.

- Obiecuję jednak, że jutro z przyjemnością spotkamy się z pana przyjaciółmi. Wymienimy posiadaną wiedzą i tą, którą zdobędziemy tej nocy. Czy takie rozwiązanie pana zadowoli, mister Chopp?

-Cóż, rozumiem, że ceremonia jest najważniejsza. Gdzie jest telefon?

- W holu. Ahmed pana zaprowadzi, mister Chopp.

Chopp dał się poprowadzić do samego aparatu, który wisiał w pięknie przystrojonym i jasno oświetlonym holu. Ahmed spoglądał na Choppa z pytającym wyrazem twarzy. Najwyraźniej byl w stanie służyć za tłumacza. Walter poprosił, aby ten połączył go z hotelem. W tym czasie uważnie lustrował Araba, czy byłby w stanie go obezwładnić, gdyby zaszła go taka konieczność. Niestety, luźne szaty, w jakich paradował, skutecznie uniemożliwiały mu ocenę sytuacji. Ahmed mógł być zarówno bezbronny, jak i skrywać pod spodem niezły arsenał. Poza tym w całym budynku roiło się od strażników. Miejsce było mocno chronione i zabezpieczone. Ucieczka raczej nie wchodziła w grę.

- Hotel “Astoria”? Portierna. W czym mogę pomóc?

-Chciałbym rozmawiać z panną Emily Vivarro. Jest u was zameldowana. Czy może ją pan sprowadzić do telefonu? Proszę powiedzieć, że dzwoni Walter – patrzył na Ahmeda, który odsunął się od niego na kilka kroków. Walt odwrócił się do niego plecami i mówił szeptem.

- Zaraz sprawdzę czy jest w swoim pokoju. - Po chwili ciszy, w słuchawce ponownie rozległ się głos. - Niestety. Klucz nadal jest w recepcji.

-Czy może pan sprawdzić, kiedy ostatnio panna Vivarro pojawiła się w hotelu? Może zostawiła jakąś wiadomość? Czy Herbert Hiddink, albo Luca Manoldi są u siebie?

-Nie. Panna Vivarro nie zostawiła żadnej wiadomości - powiedział portier po dłuższej chwili. -Na mojej zmianie jej nie widziałem, ale zacząłem ją o dziewiątej. Co do pozostałych dwóch panów … spróbuję połączyć pana z ich pokojem, jeśli to panu odpowiada?

- Halllo – w słuchawce rozległ się charakterystyczny wschodnioeuropejski akcent, wyraźnie wskazujący na to, że telefon odebrał Boria - Kto mówi?

-Boria... to ty? - zapytał szeptem Walt, który prawie podskoczył z radości, że się udało.

-Tak, to ty Walt? Gdzie jest Emm? Gdzie jest, kurwa, Emm?!

-Posłuchaj mnie uważnie - cały czas szeptał. -Nie wiem, gdzie jesteśmy i nie widziałem Emily. Ale jestem przekonany, że też tu jest. Wpadliśmy w ręce ludziom, którzy zabili Brudasa i którzy będą chcieli dzisiaj w nocy zabić nas.

-Gdzie jesteście? - emocje lub lekarstwa przeciwbólowe powodowały, że Boria nie słuchał za dobrze.

-Nie wiem. Wiem tylko, że rytuał ma się odbyć w nocy pośród piramid. Więzi nas niejaki mister Sallazar. Boria... jeśli my tego nie przetrzymamy... musicie dokończyć pracę...

-Znajdziemy was, nic się nie martw chłopie. Nic się nie martw. Sallazar. Tak. Znajdziemy chujka. Zobaczysz.

-Zróbcie to Boria. Zróbcie to - to taki mały, gruby eunuch. Muszę już kończyć. Nie wiem, czy mnie tu nie podsłuchują - Walter odłożył słuchawkę i kiwnął w stronę Ahmeda. - Muszę jeszcze zamienić dwa zdania z Sallazarem.

Arab skinął głową i wskazał kierunek. Po chwili wprowadził Choppa do przestronnego, pięknego salonu w stylu tysiąca i jednej nocy. Sallazar siedział na miękkiej kanapie wyłożonej wielobarwnymi narzutami. Wskazał ręką Walterowi miejsce niedaleko siebie i gestem odprawił Ahmeda.

-Udało się dodzwonić, mister Chopp? -zapytał eunuch tym swoim słodkim, uprzejmym głosem.

Księgowy rozsiadł się wygodnie, zapalił papierosa, głęboko się zaciągnął i obserwował grubasa. Jakiś czas to trwało. Aż w końcu się odezwał:

-Panie Sallazar... powiedz mi pan, w co pan grasz? Czy naprawdę wspólny wróg, to dla pana za mało?

Grubasek zamrugał powiekami, jak zraniona niewinność: -Nie rozumiem pytania, mister Chopp. Mógłby pan je, z łaski swojej, doprecyzować? Byłbym wdzięczny.

-Zapytam inaczej: czy jeśli chciałbym teraz stąd wyjść, wypuścił by mnie pan?

- Ależ oczywiście, mister Chopp - Sallazar zrobił zdziwioną minę. - Sądziłem, że nasza współpraca ma pewne podłoże zaufania. W końcu, dzisiejszej nocy, chcemy pokazać panu coś, czego niewielu zwykłych ludzi miało okazję doświadczyć. Spotkanie z prawdziwym bogiem, mister Chopp. Prawdziwym. takim, które nie są obojętne nasze modlitwy do niego. Co więcej, chcieliśmy, by to pan złożył ofiarę z ghoula, jako symbol swojego zjednoczenia z naszą sprawą.

Spojrzał na księgowego swoimi czujnymi oczami: -Skąd te nagłe podejrzenia? Czyżby panny Vivarro nie było w hotelu?
-Nie było jej w hotelu, odkąd wyszła razem ze mną i co więcej... - chwilę się zaciął. -Rozumiem, że podczas rytuału, moje zmysły mogły ulec jakimś zaburzeniom, ale jestem przekonany, że była tam ze mną i raniliście ją nożem, żeby wykorzystać jej krew. Panie Sallazar, zanim zacznie pan protestować i mówić, ze mi się coś pomyliło, proszę mnie zrozumieć... Nie mogę z panem współpracować, dopóki nie dostanę dowodu na to, że wszystko co mówicie o Emily, jest prawdą. Co więcej, jeśli rzeczywiście działamy po tej samej stronie i mylę się w swoich osądach, informacja o zaginięciu Emily powinna być dla was tak samo ważna, jak i dla mnie. W związku z tym powinniście coś przedsięwziąć w tej sprawie. Może być w niebezpieczeństwie - Chopp mówił to ze stoickim spokojem, dopalając do końca papierosa.

-Panna Vivarro była na pana bardzo, ale to bardzo zła. Może zwyczajnie pana unika, mister Chopp? Jeden z naszych ludzi zawiózł ją wczoraj do hotelu “Golden Lion” do którego kazała się zawieść. Jeśli pan zechce wezwę go i wypytam szczegółowo?

-Jeśli nie ma pan nic przeciwko, to będę wdzięczny.

Zawołał przez drzwi po arabsku a po chwili przeszedł przez nie kolejny Arab. Podobny do Ahmeda.

-To jest Mustafa. Już go wypytuję.

Sallazar zaczął rozmowę, a Arab odpowiedział w tym samym języku. Jedyne co rozumiał Chopp to słowa Emily, Vivarro i hotel.

-Tak jak sądziłem, mister Chopp - pokiwał grubasek zadowolony. - Panna Vivarro kazała się zawieźć do hotelu “Złoty Lew”. To chyba nie jest hotel w którym się zatrzymaliście? Mustafa słabo zna język angielski, ale zrozumiał tyle, że miała pana serdecznie dosyć i, jak to mówiła. tej całej wyprawy. Obawiam się, że chyba nasze małe porwanie spłoszyło ją bardziej, niż sądziliśmy. Przykro mi - powiedział ze szczerą troską. - Jeżeli pan chce, może pan dopytać Mustafę o szczegóły. W przypadku bariery językowej służę panu pomocą, mister Chopp.
-Bariera językowa nie przeszkodziła widzę świetnie się dogadać mojej przyjaciółce i pana pracownikowi – mruknął pod nosem. -Cóż, w takim razie pozwolę sobie wykonać jeszcze jeden telefon.

-Ależ proszę bardzo. Ahmed czeka pod drzwiami. Zaprowadzi pana do holu.

Księgowy po raz kolejny usłyszał w słuchawce głos. Tym razem miły, męski, z oksfordzkim akcentem:

-Tak? Recepcja hotelu “Złoty Lew”. Czym możemy panu służyć?

-Dzień dobry, chciałbym połączyć się z panną Vivarro, podobno się u was zatrzymała.

-Obawiam się, że nie wolno mi udzielać takich informacji telefonicznie. Pana godność? Zakładając, że panna Vivarro faktycznie skorzystała z usług naszego hotelu, może okazać się, że zostawiła dla pana jakieś informację lub zezwoliła na ewentualną rozmowę.

-Mam na imię Boria - to powinnio wystarczyć.

-Oczywiście. Zaraz sprawdzę. Niestety. Panna Vivarro nie zostawiła żadnej informacji dla pana. Przykro mi. Nie jest pan też na liście osób, które miałem połączyć na niespodziewany wypadek. Proszę wybaczyć. Czy coś przekazać, kiedy pani Vivarro zejdzie do lobby?

-Proszę mnie uważnie posłuchać - Walter ściszył głos. -Jestem ochroniarzem tej pani. Jedyne, co mogę teraz powiedzieć to, że grozi jej niebezpieczeństwo. Muszę mieć pewność, że ta osoba w ogóle żyje. Czy mógłby mi pan opisać, jak wygląda panna Emily? Wtedy będę miał dowód, że na razie nic jej nie grozi. Proszę.

-Proszę mi wybaczyć, ale ja nie widziałem tej pani. Jestem tutaj od rannej zmiany, a z tego co widzę, ta pani zameldowała się wczoraj w nocy. Poza tym i tak informacje, które panu udzieliłem wykraczają poza to, co powinienem. A jeżeli jest pan dla przykładu absztyfikantem, który się jej narzuca lub zdradzonym mężem? Nie mam pewności. Mogę panu tylko potwierdzić, chociaż i tak łamię w ten sposób regulamin hotelu, że pana znajoma zatrzymała się u nas. Nic więcej, panie Boria, nie mogę dla pana niestety zrobić. Obiecuję, że przekażę wiadomość od pana, pańskiej znajomej, najszybciej jak tylko to będzie możliwe.
-I tak mi pan dużo pomógł. Dziękuję bardzo - Walter oddał telefon Ahmedowi.

-Dziękuję, mister Sallazar - uśmiechnął się, gdy był z powrotem w pokoju. - To mnie uspokoiło. Rzeczywiście jest w hotelu. Tylko czemu widziałem ją wczoraj w nocy? Co jeszcze mogę zobaczyć, na co mogę nie być gotowy?

-Magia bywa zwodnicza, mister Chopp. Czasami nasz umysł nie nadąża za rzeczywistością. Po prostu. To kwestia nierozbudzonej percepcji. Tego, co magowie nazywają trzecim okiem.

-Przejdźmy do konkretów, mister Sallazar. Jak mam się przygotować?

-Wykąpać się i odpocząć. Opuścimy rezydencje zaraz po zmroku. Czeka nas ponad godzina jazdy przez pustynię.

Gdy tylko Sallazar wyszedł, Walter głęboko odetchnął. Widział ją tam, czy nie widział? To była Emily, czy nie? Jakie są ich prawdziwe zamiary? Może gorący prysznic pomoże rozjaśnić jego mroczne dylematy...

Wanna rzeczywiście okazała się pomocna. Gdy tylko poczuł wysoką temperaturę wody, zaraz zasnął. Ale szybko stało się dla niego jasne, co powinien zrobić. A raczej, co może zrobić. Musi zaufać. Ponownie im zaufać i wziąć udział w ceremonii. Prawda jest taka, że obojętnie co jest prawdą, jeśli księgowy podczas rytuału zabije gula, to na pewno przyczyni się dla ogólnego dobra. Tylko przed wyjazdem będzie musiał wykonać jeszcze jeden telefon, żeby przekazać Borii, że droga w piramidy ma im zająć ponad godzinę i ruszają po zmroku.

hija 18-08-2011 09:39

Płakała tak długo, ze w pewnej chwili przestała wierzyć, że jeszcze kiedykolwiek będzie mogła przestać. Całe napięcie, cały strach, który zbierał się w niej już od tak dawna, zaczął się wreszcie przeciskać przez kanaliki łzowe. Bolało jak jasna cholera. Opuszczające ją napięcie robiło miejsce dla nowych doznań i powoli zaczęło docierać do niej, że nie wie, gdzie się znajduje, że nie ma pojęcia, gdzie jest Chopp i czy kiedykolwiek jeszcze chce go widzieć oraz że bardzo, ale to bardzo boli ją ręką.
Rozum odmawiał upiornemu rytuałowi znamion rzeczywistego zdarzenia – masakryczne wspomnienie zdawało się snem. Mimo protestów czuwającej nad nią dziewczyny, zerwała bandaż. Równiutkie szwy były certyfikatem oryginalności dla jej koszmarnych wspomnień.

- Gdzie jestem? - złapała, jak jej się zdawało pielęgniarkę, za rękę. Usiadła tak szybko, że zakręciło się jej w głowie. - Muszę zadzwonić!
- Proszę poczekać na lekarza - powiedziała spłoszona pielęgniarka. - O już idzie. Doktorze. Tutaj.

Mężczyzna, który wszedł do pokoju miał około pięćdziesiątki, a na sobie biały fartuch, zmęczone oczy, ogorzałą cerę i starannie przyciętą w szpic brodę. Uśmiechnął się do Emily i chwycił, ją za nadgarstek padając puls.

- Jak się pani czuje?
- Muszę zadzwonić.
- Pozwoli pani, że najpierw przeprowadzę kilka podstawowych badań. Dobrze?
- To bardzo ważne. Ważniejsze niż badania.
- Rozumiem. Ale nie mamy pewności czy dojdzie pani sama do telefonu. W takim razie przynajmniej zaproponuję pani wózek, dobrze? Telefon jest dość daleko od tej sali.
- Dobrze, tylko już. Już teraz.-
- Dobrze - lekarz wymienił porozumiewawcze spojrzenia z pielęgniarką, a ta wyszła.
- Proszę wybaczyć, ale trafiła tutaj pani w dość nieoczekiwanych okolicznościach. Policja była zainteresowana pani stanem. W zasadzie łamię prawo pozwalając pani na wykonanie telefonu bez poinformowania ich o tym fakcie.
Zrobił zmartwioną minę.
- Proszę mi pomóc. Muszę wykonać telefon, potem możemy porozmawiać i przeprowadzać badania - Emily sprawiała wrażenie jakby umknęła jej co najmniej połowa słów wypowiedzianych przez lekarza.
Pielęgniarka wróciła z wózkiem i po chwili Emily jechała już ponurym korytarzem aż do recepcji szpitala, gdzie na ścianie wisiał aparat. Widziała ludzi w okrwawionych bandażach, w większości wyglądali na żołnierzy.
I wtedy ujrzała Lucę Manoldiego, rozmawiającego z dyżurną pielęgniarką. Młody Włoch był sam i pokazywał dziewczynie jakieś zdjęcie.
Szukali jej! Szukali jej! To było oczywiste, ze zaczną poszukiwania od szpitali.
- Luca! - krzyknęła, znów zalewając się łzami. Tym razem ulgi. - Luca! Jesteś!

Włoch odwrócił się gwałtownie i ruszył jej na spotkanie. Przyglądał się jej wystraszonym wzrokiem oceniając pewnie stan zdrowia.

- Co się stało? - zapytał - Wszędzie was szukamy.
- Nie pamiętam - roześmiała się, wciąż nie przestając płakać. Wbiła w chłopaka przenikliwe spojrzenie jasnych oczu. Próbowała powstrzymać nerwowy chichot. Bezskutecznie. - Jesteś. Gdzie ojciec?
Podniosła się z wózka i choć ugięły się pod nią nogi, stanęła prosto.
- Chciałabym już wyjść - zwróciła się do lekarza.
- Obawiam się, że muszę najpierw panią zbadać, i musi się pani spotkać z funkcjonariuszem policji - rozłożył bezradnie ręce. - To potrwa najwyżej pół godziny, a potem oddam panią w ręce pani … przyjaciela, tak?
Mówił głosem spokojnym, starannie dobierając słowa, jak do kogoś, kto jest niespełna rozumu.
Widać było po Luce, że nie bardzo podoba mu się ton głosu lekarza i gotów jest zrobić coś niezbyt mądrego. Emocje kipiały w młodym Włochu, jak w garnku.

- Luca - zdrową ręką złapała chłopaka za ramię. - Luca, musisz powiedzieć mojemu ojcu, żeby się nie martwił, dobrze? Jedź do Hotelu, powiedz mu gdzie jestem, tak? To ważne. I Boria, przekaż im, gdzie jestem.
- Zrobię inaczej, pani Vivarro. - zadął się Włoch, jak to miał w zwyczaju. - Poczekam tutaj, aż panią ten łapiduch wymaca i stwierdzi, że nic pani nie jest, a wcześniej zadzwonię do Borii. A potem zawiozę panią do hotelu.
Westchnęła.
- Ja zadzwonię.
- To ja zapalę.

Krótki telefon do hotelu Astoria wcale jej nie uspokoił. Walter jej szukał, a ona nie wiedziała jak zinterpretować ten fakt. Była porządnie przerażona.
Jego wzrok... stał tam i patrzył jak ją oprawiają nad ołtarzem pełnym gnijącego mięsa. Nie pomógł jej, ale przecież... pamiętała jasno ucisk czyjej woli. Dławił jej ból i opór. Nie mogła zrobić nic.

- Już – zwróciła się do lekarza, dając znak, ze może poddać się badaniom. W niedługim czasie dołączył do nich policjant, Egipcjanin z cienkim wąsikiem noszonym w charakterze wątpliwej ozdoby. Po odpowiedzeniu na kilka formalnych pytań, Emily była gotowa, by z pomocą Luki wrócić do hotelu.
Czuła się słabo. Upływ krwi odebrał jej sporo sił. Czuła się zdradzona i wykorzystana. Raz za razem odtwarzała w myślach przebieg rozmowy z Safikiem al Salekhem. Czy powiedziała mu zbyt wiele? Nazbyt łatwo obcy ludzie przybierali w jej oczach maski sprzymierzeńców.

Po dotarciu na miejsce okazało się, że Walter Chopp zostawił jeszcze jedną wiadomość. Informował o rytuale, który odbyć miał się w cieniu piramid.
Poczuła, że powinna tam pojechać. Że jeśli ma go spisać na straty, to musi mieć niezbity dowód, że Walter całkowicie postradał swoje człowieczeństwo.

Armiel 18-08-2011 10:11

AMANDA GORDON, DWIGHT GARRETT i LEONARD LYNCH


Który to już raz ta trójka ludzi przemieszcza się w przestrzeni do kolejnego punktu na mapie. Do stolicy ogarniętego zamieszkami Egiptu.
Wszyscy odnoszą wrażenie, że ostatnimi czasy podróżowanie stało się ich życiem. Jakby byli jakimiś nomadami. Do tego dochodziło nieuchwytne wrażenie, że ścigają się z czasem. Że czas przesypuje się im między palcami, jak ziarenka piasku przez zwężenie w klepsydrze.

Tym razem jadą pociągiem. Niewygodne, drewniane ławki wbijają się w ich ciała. Za to widoki za oknem są przyjemne. Jeśli ktoś lubi kamienie, skały, piasek i palmy. Mahuna Tulavara siedzi milczący. Jako towarzysz podróży jest albo utrapieniem, albo nieocenionym skarbem. Zależy, czy ktoś ceni sobie możliwość prowadzenia konwersacji czy też właśnie preferuje ciszę i spokój. Patrząc na tą surową, brodatą twarz o śniadej, niemal brązowej karnacji, patrząc w te ciemnobrązowe oczy, spokojne jak górskie jeziora, trudno powiedzieć, jakim człowiekiem jest Sharol Vinod i co tak naprawdę myśli. Jest tutaj z wami, a tylko to się liczy naprawdę.

* * *


KAIR.
4 PAŹDZIERNIKA 1921 roku


Kolej Jej Wysokości Królowej zawsze dumna była ze swojej punktualności. Nawet w kraju stojącym na krawędzi wojny na dworzec w Kairze skład wtacza się punktualnie. Pociąg zatrzymuje się z piskiem metalu i sykiem pary ulatującym z kotłów i na peron wylewają się z niego potoczki ludzi, łączące się w większy strumień, aż w końcu znikające w środku budynku dworcowego.

Cudzoziemców jest niewielu, a większość z nich stanowią umundurowani żołnierze. Jest ich tutaj naprawdę wielu. Pod bronią, na której lśnią nasadzone bagnety. Zmęczone, spięte twarze. Widać fortyfikacje w strategicznych miejscach dworca. Umocnienia zrobione z worków wypełnionych piaskiem, najeżone karabinami maszynowymi.

Nieco dalej, skierowane w stronę miasta stoją działa, przy których, aż roi się od brytyjskich żołnierzy. Te widoki nie nastrajają optymistycznie.

Mimo sytuacji Garrett czuje się jednak, jak ryba w wodzie. Musi dowiedzieć się czegoś o tym obcym, stojącym nad przepaścią mieście. Po krótkiej wymianie zdań wie już, że w Kairze są trzy hotele na A, z których korzystają cudzoziemcy. „Arabic Night”, „Astoria” i „Al Amra”. Ten pierwszy jest dość tanią speluną dla marynarzy, ten ostatni ma spore problemy, ponieważ leży w niespokojnej dzielnicy. Pozostaje „Astoria”.

Dwight jest prawie pewien, że tam znajdzie resztę zespołu. Ale ma inne plany. Taksówka wiezie ich ulicami, gdzie dominują barwy biała i brązowa. Biel noszą tubylcy, a brąz angielscy żołnierze. Przejadą jedynie koło „Astorii”, by poznać jej lokalizację, a potem pojadą do „Gościnnego Krokodyla”. To właśnie jego intrygująca nazwa skłoniła Garretta do pokierowania tam ich grupki. A reszta zdaje się w tej kwestii na decyzje detektywa.



* * *


„Gościnny Krokodyl” okazuje się być czymś pomiędzy speluną, a hotelem. Ale na kilka dni wystarczy. Co najważniejsze zatrzymują się w nim cudzoziemcy. Garrett potrafi na pierwszy rzut oka rozpoznać ludzi, którzy często żyją na granicy bezprawia. Prawdopodobnie najemnicy, rabusie grobowców, – co zrobiło się intratnym zajęciem, naciągacze i wszelkiej maści szumowiny.

Hotel idealny dla ludzi, którzy nie chcą się rzucać w oczy, a jego obsługa wygląda na takich ludzi, którzy nie zadają zbędnych pytań.

Kiedy zrzucili swoje tobołki w wynajętych pokojach dochodziło południe. To w Kairze pora, kiedy nikt o zdrowych zmysłach nie wychodzi na ulice. Słońce i suche pustynne powietrze bardzo szybko zniechęcą każdego do opuszczenia cienia, jakie dają jasne ściany.

HERBERT HIDDINK, EMILY VIVARRO, LUCA MANOLDI


KAIR,
3 PAŹDZIERNIKA 1921 r


Po powrocie ze szpitala Emily zwyczajnie zasnęła. Był to efekt środków farmaceutycznych, które dostała w szpitalu.

Przez ten czas reszta mężczyzn zmuszona była czekać na jej przebudzenie.

Nie musieli czekać długo. Emily odzyskała świadomość i w końcu mogła im opowiedzieć wszystko, na temat porwania przez Arabów przy herbaciarni, rozmowy z Safikiem, rytuał w piwnicy, podczas którego Safik przebrany za faraona ożywił razem z człowiekiem – jaszczurem szczątki Abdula Brudasa.

To była przerażająca historia, która mimo zgiełku miasta i słonecznego dnia za oknem wywołała na ciałach słuchaczy ciarki. Gdyby zamiast Hiddinka, Manoldiego i Borii w pokoju był ktoś inny, pewnie wybiegłby szybko, aby wezwać panów z długim kaftanem. Bowiem opowieść Emily była szalona i dla większości ludzi nieprawdopodobna. Zresztą ona sama nie wiedziała już, co było prawdą, a co tylko jej urojeniami. Chiała, by były to jedynie urojenia. Majaki zrodzone w umyśle ze strachu, stresu i zmartwień. Lecz wiedziała, że niestety, to co widziała, było prawdą.

* * *

Nie mieli zbyt dużo informacji. Ale nie mogli zostawić Choppa samego. Mimo wszystko. Emily nie miała pojęcia gdzie znajduje się rezydencja Safika el Salekha, a kilka telefonów wykonanych przez Hiddinka nie pomogło w ustaleniu ani porywacza, ani adresu. Było wielce prawdopodobnym, że Arab podał zmyślone nazwisko.

Pozostawał im tylko jeden punkt zaczepienia. Nocna wyprawa w okolice piramid.

Okazało się, że logistyka takiego przedsięwzięcia nie jest łatwa. W czasach niepokojów społecznych większość wykopalisk wokół piramid zawiesiła swoją działalność. Ludzi bardziej interesowała przyszłość niż przeszłość. Poza tym ostrzegano obcokrajowców przed samotnymi wyprawami w tamte regiony z różnych powodów. Po pierwsze – rabusie grobów, którzy nie zawahaliby się przed usunięciem świadków. Po drugie – zwykli bandyci, którzy bez mrugnięcia okiem napadliby, zamordowali i obrabowali cudzoziemców. Większość z nich miała po ostatniej wojnie dostęp do broni. Trzecim powodem były także plemiona Beduinów, które niekiedy w sąsiedztwie piramidami rozbijali swoje obozowiska. Ci dzicy barbarzyńcy po prostu nie lubili obcokrajowców.

Jednak badacze byli nieubłagani w tej kwestii.

Hiddink zajął się przygotowaniami. Za pomocą łapówek i hotelowych kontaktów znalazł przewodników gotowych na nocną przejażdżkę oraz wynajął samochody i ochronę. Wszyscy mieli być godnymi zaufania ludźmi. Tuż przed zmrokiem ruszyli w drogę.



WALTER CHOPP

KAIR, NOC Z 3 NA 4 PAŹDZIERNIKA 1921 roku,
PUSTYNIA, GDZIEŚ NIEDALEKO KAIRU


Wyjechaliście dwoma samochodami przypominającymi bardziej łodzie na kołach, kiedy już zapadły ciemności. W jednym z automobilów siedziała czwórka Arabów w tym prowadzący wczorajszą ceremonię „faraon”. W drugim jechał Walter, Sallazar i jeszcze dwóch arabów.

Nocą na pustyni było naprawdę zimno. Przydały się luźne, arabskie szaty, które eunuch podarował księgowemu.

Z tego, co zdążył się zorientować Chopp, kiedy wyjeżdżali otworzoną przez strażników, szeroką bramę, domostwo, w którym był przetrzymywany, znajdowało się gdzieś na obrzeżach miasta. Zdążyli przejechać obok zaledwie kilku domów nim znaleźli się na pogrążonej w ciemnościach pustyni.

Światła centrum Kariu zostały za ich plecami, a Walter zaczął się bać. Było jednak za późno. Podjął decyzję. Złą, czy dobrą, miał się za chwilę przekonać.

* * *

Jechali faktycznie ponad godzinę, ale niezbyt szybko, bo w zasadzie nie trzymali się drogi, tylko przecinali kamienisto – piaszczystą równinę ciągnąc za sobą piaskową kurzawę. Nikt nic nie mówił. Wiatr, pył i warkot silnika skutecznie zagłuszałby wszelkie próby rozmowy.

Samochody zwolniły i zatrzymały się u stóp jakiś pochłoniętych przez piasek ruin. W roziskrzone miliardem gwiazd niebo godziły, niczym kamienne palce, owalne kolumny. Wygładzony przez piasek i czas kamień, koło którego przeszedł Walter, zdawał się trwać tutaj od wieków. Zapewne wzniesiono go w czasach, kiedy narodem Egipcjan rządzili pierwsi faraonowie.
Co było w tym miejscu? Świątynia? Pałac? Cokolwiek to było, teraz pozostało z budynku zaledwie kilka kamieni.

W ruinach czekali już inni ludzie. Pięcioro ubranych w arabskie szaty ludzi.

I wtedy Walter ujrzał go. Ghoula. Związany łańcuchem, rozciągnięty na podłużnym kamieniu, służącym za ołtarz. Żółte ślepia wpatrywały się w otaczających go ludzi z wściekłością i ... strachem. To, że potwór bał się ich w jakiś sposób zaimponowało Walterowi. Pierwszy raz widział, by te bestie były zdolne do takich emocji.

Sallazar znalazł się obok Amerykanina. Kiedy chciał, eunuch potrafił poruszać się cicho, jak nocna zjawa. Na okrągłej twarzy błąkał się tajemniczy uśmieszek i wyraz podniecenia.
Eunuch wcisnął w ręce zaskoczonego Choppa zawiniątko. Księgowy rozwinął płótno. W rękach trzymał ciężki, przypominający sierp księżyca sztylet. Ostrze było stare, pokryte falistymi znaczkami, które zdawały się wić na powierzchni klingi.

- Ty zabijesz ghoula, mister Chopp. Zrobisz to wtedy, kiedy dam ci znak. Na razie stań tutaj – wskazał dłonią miejsce tuż przy kamieniu z ghoulem. – Stań i czekaj. Obserwuj.


* * *

Nad zagubionymi na pustyni ruinami słychać było dźwięki piszczałek i miarowe zaśpiewy. Rytuał trwał już blisko godzinę, ale po odprawiających go ludziach nie znać było zmęczenia, a jedynie podniecenie i religijną ekstazę.

- Ia ia Nyarlathothep, fhatagn! – Sallazar już nawet nie przypominał człowieka.

Był dziwną hybrydą jaszczura, czy też węża i humanoida, jak noc wcześniej podczas rytuału w piwnicy.

- Nyarlathothep fhatagn! – zakrzyknęli jednym głosem kultyści. – Nyarlathoteph!

Ten okrzyk miał w sobie moc. Walter stał, czując jak bije mu szybciej serce, jak niewidzialna energia jeży mu włosy na całym ciele. Czuł się podniecony, przerażony i jednocześnie ... spełniony.

Sallazar dał mu znak, a Walter podszedł do oszołomionego i wyczekującego ghoula.

Wiedział, co ma zrobić! Dłonie wiedziały!

Zadał cios, patrosząc maszkarę, jak wieprzka. Ciało poddawało się ostrzu, jakby to było rozgrzane do czerwoności, a ciało potwora zrobione z wosku. Chopp czuł euforię! Czuł potęgę, jakiej nie odczuwał od dawna!
Sam nie pamiętał, jak ociekające czarną, lepką jak smoła posoką serce monstrum, znalazło się w jego dłoni. Sam nie pamiętał, jak przekazał je Sallazarowi.

Człowiek – jaszczur stanął przed płonącym truchłem ghoula i wzniósł serce w górę. Wysyczał wezwanie.

Nad ruinami zaczęły kłębić się czarne chmury, wirować, niczym środek cyklonu. Wokół Choppa rozszalał się wicher, zimny jak lód, wtłaczający mu oddech do płuc.

I wtedy na niebie nad nimi pojawiło się .... rozdarcie.

Wyrwa, z której wyłoniły się skrzydlate monstra, przypominające chrześcijańskie demony. Miały rogi, kopyta i nietoperze skrzydła. Zaczęły wirować nad nimi skrzecząc straszliwie.

I wtedy z rozdarcia wyłonił się kształt. Ogromny, przypominający mackę lub jęzor. Nie dało się opisać tego, co wyłaniało się z otchłani. Macka sięgnęła w stronę ofiary na ołtarzu. Schwyciła ją, niczym wielki jęzor żaby i pociągnęła, zrywając bez trudu łańcuchy.

Kiedy z rozdarcia na niebie wynurzył się cały wezwany przez nich stwór .... Chopp zaczął wrzeszczeć w panice.



Ale było już za późno na krzyki, za późno na ucieczkę, za późno na wszystko!

Oczy nie rejestrowały już koszmaru, uszy nie słyszały wycia i skrzeków skrzydlatych demonów, ciało nie odczuwało zimna, nos potwornego odoru wezwanej istoty.

Wielki Przedwieczny czczony pod imieniem Nyarlathothepa sięgnął myślą do tych, co go wezwali. Wypełnił ich swoją chaotyczną wolą, swoją nieludzką i niepisanie potężną świadomością.

Walter Chopp padł na kolana łkając i wyjąc, jak kilku innych wyznawców, którzy jeszcze nie mieli okazji ujrzeć swego bóstwa.

Szaleństwo było dla księgowego wybawieniem.


HERBERT HIDDINK, EMILY VIVARRO, LUCA MANOLDI


NOC Z 3 NA 4 PAŹDZIERNIKA 1921 r
TEREN WOKÓŁ PIRAMID, NIEDALEKO KAIRU


Nocą pustynia była zimna. Z rozgrzanej patelni zmieniała się w piwnice z lodem. Dla niektórych ludzi było to nie lada zdziwienie.
Niebo było ciemne. Odległe gwiazdy świeciły na nim, niczym klejnoty na płaszczu nocy.
Czekali ukryci za wydmami podziwiając zarówno nieboskłon, jak i pustkę otaczającego ich krajobrazu.




Światła Kairu już dawno znikły za morzem piasku i mimo tego, że miasto było nie dalej niż godzinę drogi od ich pozycji, to wydawało się być tak samo osiągalne, jak te gwiazdy.

Czekali.

Mijały godziny. Już dawno skończyła się kawa. Ogarniała ich senność, ale nic się nie wydarzyło.

O trzeciej w nocy było prawie pewne, że nie ma sensu, by dłużej czekali.

W mieście byli przed piątą rano, ponieważ zatrzymał ich patrol brytyjski i wypuścił dopiero po dłuższej chwili, upewniwszy się, że nie wywożą niczego z terenu piramid w bagażnikach. Na broń nawet nie zwrócili uwagi.

Kiedy dotarli do pokoju mieli jedynie tyle sił, by ogarnąć się odrobinę po nocnej wyprawie i udaniu się na spoczynek.

arm1tage 22-08-2011 14:47

W Kairze poczułem się...Lepiej.

Może dlatego, że to miasto-moloch połknęło nas i krążyliśmy jak małe krwinki jego żyłami. To mi odpowiadało, to już nie była dziura w której srając w hotelu na środku miasta, na peryferiach słychać było jak wypada klocek. Kair był wielki i hałaśliwy, pod pewnymi względami przypominał mi Nowy York. Choć pośladki jeszcze bolały od twardych jak cholerne kamienie siedzeń pociągu, z lubością odnalazłem się zaraz w szerokim strumieniu ludzi. Strumieniu, który wraz z innymi łączył się w przelewające się ulicami rzeki. Łatwo tu było nie rzucać się w oczy, każdy biały nie był już tu taką cholerną sensacją - choć oprócz sołdatów nie było ich tu wielu.

Wśród połyskujących w pełnym słońcu bagnetów żołnierzy przeciskaliśmy się do wewnątrz miejskiego potwora. Kiedy patrzyłem na te tabuny niespokojnych brudasów wypełniających Kair, cieszył mnie zapamiętany widok angielskich dział nakierowanych na miasto. Te działa, fortyfikacje najeżone karabinami maszynowymi, dawały tymczasową gwarancję, że już z marszu tłum rozjuszonych i ośmielonych niepokojami społecznymi Egipcjan nie zapragnie nagle rozedrzeć na strzępy podróżników o innym kolorze skóry.

Grupa zdała się na mnie, i dobrze, bo w miejskiej dżungli czułem się wreszcie u siebie - w przeciwieństwie do takiej zielonej, z lianami i jaszczurami - gdzie byłem jak dziecko we mgle, któremu tatuś dolał do mleczka trzy setki wódki żeby się nie darł. Nie minęło wiele czasu, a znalazłem dokładnie takie miejsce, o jakie chodziło. Poszedłem na nos, i po raz kolejny mnie nie omylił. „Gościnny Krokodyl” był typową meliną przemytników i typów spod ciemnej gwiazdy, tylko że jego klientela składała się w dużej części z szemranych gości zza granicy Egiptu. Idealny dla kogoś, kto nie chce rzucać się w oczy. Po krótkiej rozmowie z obsługą wiedziałem już na pewno, że nikt tu nie zadaje zbędnych pytań i oczekuje od przyjezdnych dokładnie tego samego. Na dole obejrzałem sobie twarze drogich gości. Najemnicy, naciągacze, karciarze. Zwykłe szumowiny i paru gości, z którymi trzeba było raczej naprawdę uważać.

Ze strzępków rozmów jednej załogi można było wywnioskować, że przyjechali tu czyścić groby z fantów. Ot, archeolodzy. - powiedziałem do naszej grupy, gdy i oni z ciekawością ale dyskretnie poświęcali uwagę tym kolesiom rozpartym przy sąsiednim stoliku. W pewnych miejscach trzeba zajmować się sobą, nie innymi. Objaśniłem wszystkim, że to jest właśnie takie miejsce, ale zdaje się że dostrzegli już to sami wcześniej. Świetnie. W południe nasze bagaże były już rozładowane w pokojach. Spacer po słońcu w hałasie Kairu już dawno wyczerpał nas wszystkich, do tego żar południowy pozwalał na dalsze wycieczki chyba tylko szaleńcom. Amanda, Lynch i Mahuna skwapliwie skorzystali z możliwości odpoczynku. Ja również nieco odzipnąłem, niemal bezmyślnie podziwiając przez dwie godziny jasne ściany, po których leniwie spacerowały muchy. Zdychałem z gorąca, ale mięśnie odpoczęły.

Ekipie powiedziałem, że zanim się ujawnimy pozostałym - pojadę najpierw wybadać teren. Oni mieli się stąd nie ruszać, a Tulavara: zapewnić by ewentualne podchody ze strony miejscowych szumowin zakończyły się dla szumowin życiową nauczką na własnych błędach.

- Minęło już sporo czasu. - wyjaśniłem na odchodnym - O ile zdążyłem poznać pozostałą część bandy, to już na pewno zdążyli wpakować się w jakieś kłopoty. Gdy upewnię się, że nasz powrót nie wpakuje nas przypadkiem w sam środek wielkiego gówna, wtedy wrócę po was do Krokodyla. Uważajcie na portfele i nikomu się nie przyglądajcie.

W porze, gdy dało się w ogóle wystawić już nos na słońce, wyruszyłem z tej uroczej speluny na miasto. Na szczęście sieć taksówek funkcjonowała tu sprawnie, choć niezupełnie słowo "taksówka" oznaczało tu to samo co w NYC. W stosunkowo szybkim czasie miałem już za sobą założenie skrzynki z depozytem i zakup nowych ciuchów. No, może niezupełnie nowych, ale ważne że wyglądały zupełnie inaczej niż te w których ostatnio mnie widywano. Luźne ubranie kolonialne w jasnych barwach, nieco znoszone i wytarte, plus biały, kiedyś, kapelusz. Żadnych bagaży ze sobą. Od parunastu dni specjalnie już się nie goliłem, więc moją opaloną mocno twarz zasłaniała częściowo gęsta broda.

Tak przygotowany ruszyłem do hotelu Astoria, którego położenie już znałem. Popytałem na okolicznych straganach i u przechodzących żołnierzy na temat tego przybytku, poobserwowałem też budynek przez godzinę popijając na ulicy jakąś dziwną, sprzedawaną tu, ciecz. Hotel był lokalem dość dobrej klasy, posadowionym blisko posterunków brytyjskich, więc w miarę bezpiecznym. Przyjmował bardziej zamożnych klientów spoza kraju. Przed hotelem panował normalny ruch, zwracała uwagę raczej tylko spora ilość angielskich żołnierzy . Chyba to było tu normalne. Ruch klientów nie wyglądał na zbyt duży, co również nie dziwiło biorąc pod uwagę sytuację polityczną. Z daleka, poprzez zieleń za szkłem, widziałem nawet w lobby gościa, którego na dziewięćdziesiąt procent mogłem rozpoznać jako Lucę. Wiedziałem już, że są tutaj. Ale zanim wszedłem przez spore drzwi, upewniłem się że chłopak zniknął na górze, a także w hallu nie ma nikogo innego ze znajomych. Skończyłem spokojnie papierosa i otrzepując buty z kurzu przestąpiłem próg Astorii.




* * *


- Good morning, sir. - powitał recepcjonistę Dwight, a potem przesunął w jego kierunku trzy zwinięte w rulonik banknoty o dużym nominale i dodał ciszej - Coś panu wypadło, przed hotelem. Proszę, oddaję zgubę.
- Naprawdę... - bez skrępowania pieniądze znalazły się w kieszeni recepcjonisty. - Dziękuję, sir. Czym mogę służyć, sir?

Garrett oparł się nonszalancko o kontuar, jednym okiem łypiąc na hotelowe lobby, a drugim co jakiś czas taksując recepcjonistę.
- Szukam po całym Kairze pewnej dziewczyny. Amerykanki, niedawno przybyłej do miasta. Szukam w imieniu kolegi, który spotkał ją na liniowcu, a teraz chciałby ją odnaleźć i wysłać jej kwiaty. Biedaczysko, zupełnie się w niej zadurzył.
Detektyw westchnął i teraz całkiem przeniósł spojrzenie na faceta za kontuarem.
- Nie wiem doprawdy, co Rudolf w niej zobaczył. Zupełnie przeciętna, nic specjalnego. Poznał na statku tylko jej nazwisko: Vivarro. Ruda. Pyskata taka. Może przypadkiem zatrzymała się akurat w tym hotelu?

- Oczywiście - recepcjonista zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu. - Faktycznie, bardzo ładna osoba. Ale … dziwna. No, ale nie mi oceniać, Nie mi. Trafił pan bez pudła. Zatrzymała się tutaj z czterema mężczyznami. Amerykaninami. I to nie jej krewnymi - powiedział to lekko oburzonym tonem wychowanego konserwatywnie anglika.
- Zanim trafiłem do tego hotelu, obszedłem już chyba ze dwadzieścia. - machnął ręką Dwight - Z nieba mi pan spadasz...Uff, jest tutaj. Co pan powie - z czterema mężczyznami?! Bez rodziny, bez narzeczonego? To oburzające. No cóż, nie każdy odbiera staranne wychowanie...Czy teraz oni wszyscy są w swoich pokojach? I co pan miał na myśli, mówiąc że ta kobieta jest...dziwna?
- Nie mi oceniać, nie mi - wzruszył ramionami. - Ale chyba interesowała się nią - ściszył głos jeszcze bardziej - policja. Wie pan. Mam teorię, że ona i jej … kompani … to przemytnicy dzieł sztuki. Pana znajomy źle inwestuje uczucia. Naprawdę źle.
Pokręcił głową zniesmaczony.
- Przemytnicy...
-Tak sądzę, sir.
- No, no. Kto by pomyślał. Wyglądała dosyć niewinnie. - zadumał się Dwight - W każdym razie...Rozumiem, że mimo kłopotów z policją nadal zamieszkują hotel? Głupio byłoby, gdyby Rudi szarpnął się na wiecheć, a ona by w tym czasie wyjechała, prawda?
- Nie opłacali z góry...- wzruszył ramionami angol - ...na razie ich dokumenty są jako zastaw, płacą przy wyjeździe.

-Poda mi pan numer pokoju tej Pani? - zapytał po chwili milczenia detektyw - Przekażę wszystko Rudolfowi, spróbuję go odwieść od tych kwiatów. Ale, sam pan rozumie, serce nie sługa a Rudolf jak się uprze...
- Numer pokoju - poskrobał się po głowie. - Trudna sprawa. Wie pan, przepisy. Ale w końcu był pan na tyle uprzejmy, że oddał mi zgubione pieniądze. Powiedzmy. Ja się na moment odwrócę, a pan zajrzy do księgi meldunkowej. W ten sposób nie dowie się pan numeru ode mnie. W porządku?
- Przecież od razu widać, że jest Pan człowiekiem który nigdy nie łamie przepisów. - uśmiechnął się Dwight. - Dziękuję. A gdyby Pani Vivarro zdecydowała się jednak zostawić jakąś wiadomość dla poznanego na statku Pana Rudolfa, proszę ją przechować - zgłoszę się po nią ja, albo ktoś przeze mnie przysłany kto poda to imię...

Kiedy recepcjonista już zajął się własnymi sprawami, Garrett ostrożnie rozejrzał się czy nikt nie zwraca na niego uwagi, a potem podsunął bliżej książkę i nie zmieniając swojej pozycji przy kontuarze, począł przelatywać wzrokiem po indeksie. Szukał nie tylko nazwiska Vivarro, ale też innych znajomych sobie nazwisk. Wpisów nie było wiele. Emily miała osobny pokój. Boria i Chopp byli zakwaterowani w dwójce, podobnie jak Hiddink i Luca. Pokoje miały kolejne numery, Dwight powtórzył je sobie parokrotnie w myślach. Wszyscy byli nadal zameldowani, przynajmniej dotarli na miejsce w całości. Detektyw przeleciał też szybko wzrokiem inne nazwiska. Zapamiętał jeszcze parę tych, których właściciele byli zakwaterowani w pobliżu pokojów ekipy, ale ogólnie żadne z obcych nazwisk w hotelowej książce nic Garretowi nie mówiło, nie poruszyło dzwoneczka alarmowego w głowie detektywa.

- Czy dysponujecie Państwo jeszcze wolnymi pokojami...? - zapytał Garrett głośno, już po tym jak odwrócił wzrok od książki.
- Tak. Ruch jest raczej niewielki, ze względu na niepokoje społeczne. Mamy spory wybór pokojów, od apartamentów dla VIPów, jak też zwykłe, mniej ekskluzywne. Życzy pan sobie jakiś, sir?
- Na razie chciałem się tylko rozeznać w sytuacji. - odparł Garrett - Nie wiem jeszcze czy zabawię w Kairze. Ale dobrze wiedzieć, że w razie czego można znaleźć miejsce w porządnym hotelu, z kompetentną i znakomicie przygotowaną do pracy obsługą.

Detektyw machnął kapeluszem, pożegnał się i wolnym krokiem opuścił lobby.




* * *


Chowając się przed wciąż mocnym słońcem, odszedłem na tyle daleko od hotelu, by nikt stamtąd nie mógł już mnie oglądać. W niewielkim lokalu, gdzie odpoczywali w większości biali żołnierze, ścierałem pot z czoła zbierając myśli. Niestety moje obawy potwierdzały się. Policja egipska myszkująca za Vivarro musiała oznaczać jedną z dwóch rzeczy. Albo zdążyli już w Kairze nagrabić śmierdzących liści, albo też wrogie nam siły już ich namierzyły i starały się zatruwać życie podróżnych wykorzystując sobie znane kanały. Niezaleźnie od odpowiedzi: na pewno ściągnęli na siebie uwagę.

Zakląłem, nie trudząc się nawet wyjmowaniem papierosa. Pot płynął, a ja najchętniej rozpłynąłbym się razem z nim. Rozważałem opcje. Rozpytując wcześniej o hotele na "A", zrobiłem od razu rekonesans co do innych miejsc, stosunkowo bezpiecznych dla białych. "Bristol..." - wyjąłem notes i odnalazłem odpowiednią stronę - "Faraon" oraz "Grand Hotel". Co do odległości od innych hoteli to większość tych dobrych była dość blisko od siebie - w centrum, na terytoriach mocno kontrolowanych przez brytoli. Największy dystans od Astorii - to hotel znajdujący się kilkanaście przecznic stąd. "Faraon" - przyjrzałem się literom. Potem zapaliłem kolejnego papierosa i przerzuciłem notes na czystą stronę. Żar tlił się, a ja zapisałem spokojnie zapamiętane numery pokojów i odpowiadające im nazwiska. Schowałem notes, zamyśliłem się, opierając się o kamienną ścianę i zaciągając się dymem aż po same bebechy.
Dylemat nie był może z gatunku na śmierć i życie, ale trzeba było przewidywać ewentualne ruchy przeciwników. "Krokodyl" był dobrą kryjówką, ale dłuższe przebywanie w nim mogło być niebezpieczne. Poza tym, był pewnie jednym z miejsc w które policja zagląda najpierw, gdy szuka kogoś kto ma z nimi na bakier. Ale takich miejsc było pewnie w ogromnym Kairze jak psów. "Faraon" oferował bardzo dobry standard, ale był zlokalizowany w centrum - ktoś kto szukał zamożnych białych lubiących czuć się bezpiecznie nie miał w Kairze wiele miejsc do przeszukania, ani wiele ulic do obejścia...

Wyjąłem kartkę i zacząłem pisać. Po skreśleniu paru zdań zakleiłem wiadomość w kopercie i schowałem ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyszedłem znów na słońce, zasłaniając oczy. Już za drugim rogiem stał wielki stragan z kwiatami, który swoim asortymentem mógł zrobić wrażenie nawet na nowojorczykach. Właściciel nie zdziwił się wcale, gdy zażądałem usługi dostarczenia bukietu do Astorii - także i pod tym względem Kair wykazywał cechy normalnego miasta. Nie żałując grosza, szarpnąłem się na wielki kosz pełen namiętnie wyglądających róż. Na przypiętym, specjalnie przywiązanym do bukietu bileciku, dopisałem: "Najpiękniejszej z pięknych: na pamiątkę naszego pierwszego spotkania - Rudolf."

Kopertę z listem włożyłem między róże, głęboko, tak by nie wypadła ale jednocześnie by można ją było odnaleźć. Zanim posłaniec z pachnącym na całą okolicę koszem zaczął przebijać się przez tabuny wojskowych i hałaśliwych egipcjan, ja byłem już w drodze powrotnej do Gościnnego Krokodyla, pocąc się i paląc łapczywie kolejnego papierosa.


"Emily!

Jesteśmy już w Kairze. Udało się. Przywiozłem obie zguby i jednego sojusznika. Ściągnęliście na siebie uwagę - musicie jak najszybciej zmienić hotel. Czekamy na was w "Gościnnym Krokodylu". Opuśćcie "Astorię" dyskretnie, nie zostawiajcie nikomu wiadomości gdzie się przenosicie, upewnijcie się że nikt was nie śledzi. Jeśli to nie będzie z jakiegoś powodu możliwe, zostaw wiadomość na recepcji Astorii w zamkniętej kopercie, z dopiskiem "dla Rudolfa".

Twój ulubieniec,

G."

Bogdan 28-08-2011 07:36

Strach, gorączka i beznadzieja.
To były uczucia jakie targały Lucą na przemian bez przerwy, odkąd odczytał tekst podpisany pod zdjęciem w tej gazecie. Pasażerowie cudem ocalonego parowca „Klejnot Nilu” schodzą na ląd w Kairskim porcie rzecznym. W kółko i wciąż. Czytał je i powtarzał tak wiele razy, że znał już na pamięć.

Żył. On żył! Domenico, dziecko, które przez jego głupotę i nieodpowiedzialność padło ofiarą tych kanalii, brat, którego nawet nie mając najmniejszego dowodu śmierci w duszy już pochował żył! Jeszcze dwa tygodnie temu. Tu. W tym samym kraju. W tym samym mieście zszedł na ląd w towarzystwie człowieka, bestii, wroga przeciw którego celom i zamierzeniom Luca przebył pół świata, poświęcił ostatnie miesiące życia, nawet zabijał. Święty Krzysztofie, Boże w Niebiesiech, chwała Ci po wieki wieków. Modlitwy dotarły do Twych uszu!

Tylko zamiast ulgi i nadziei przyszła obawa i strach. Że znów go nie odnajdzie, że kolejny raz zawiedzie. Że nie zdoła wykorzystać szansy jaką zesłał mu Bóg. Przed oczami stawały obrazy z tamtych sennych majaków. Nigdy nie wierzył w sny, choć babka Giulia zawsze mawiała, że nie należy ich lekceważyć. On go wołał. Krzyczał o ratunek, a Luca jak głupiec był na to wołanie głuchy.

Teraz zaczął się bać ze jak dotąd, tak i teraz przeoczy znaki. Że minie się gdzieś z zaginionym braciszkiem. Samotnym, zagubionym i przerażonym. Na samą tą myśl krew gotowała mu się w żyłach i z niespotykaną dotąd gorliwością modlił się w takich chwilach do Boga, by dał mu tę kanalię w swoje ręce. Sukienka nie sukienka, zresztą grek to przecież schizmatyk i wróg prawdziwego kościoła. Już on mu odpłaci takiemu synowi za wszystkie krzywdy. Swoje i brata! Niech no go tylko dorwie…

Z rozpaczą odganiał myśli, przez co też musiał przejść Domenico w ciągu tych kilku miesięcy. Niemal odchodził od zmysłów, kiedy słuchał opowieści miss Vivarro o tym co spotkało ją z rąk tych tajemniczych ludzi w Kairze. I o tym co stało się z Hoppem. Jeśli te świnie robili podobne rzeczy jego bratu…
Chciało mu się wyć. Choć na zewnątrz starał się z niczym nie zdradzać i zachowywać racjonalnie, w środku szalał. Żeby dać zajęcie wariującej głowie chętnie polecał się do załatwienia wszystkiego, czego tylko potrzebowali inni. Chodził gdzie chcieli, pytał o co kazali, przynosił, dostarczał, robił co kazali bez słowa skargi czy sprzeciwu. Byle dać zajęcie rękom, nogom, głowie. Bał się, że inaczej oszaleje.

A mimo wszystko nie zdradził się ze swej tajemnicy nikomu. Choć wiele razy chciał i nieraz niemal próbował, nie powiedział nic Hiddinkowi i tak zajętemu doglądaniem Borii i poszukiwaniem zaginionych miss Vivarro i Choppa. Potem już wszystkich pochłonęła sprawa odnalezionej miss Vivarro i jej rewelacji. Owych guseł, jakie miały odbywać się na pustyni. A i tak nie wiedział, czy potraktowali by jego słowa poważnie. Znaczy, czy nie uznali by, że problemy jakiegoś włoskiego gówniarza to jego problemy. Eh, żeby tu był Leo. Tylko on go rozumiał. Ale Leo zaginął. On, i panna Am… Gordon. Czy jeszcze ich kiedyś zobaczy? Czy Garrett zdoła odnaleźć ich w tych dzikich Indiach? Nie wiedział. Chciał w to wierzyć, choć każdy mijający dzień nadwątlał tą wiarę. Oszukiwał się, że przecież miss Emily się odnalazła. Że po wielu trudach odnaleźli w dżungli starego profesora. Tylko czy nie będzie wtedy za późno? Tak jak z profesorem? Czy nie będzie za późno dla Lyncha? Miss Gordon? Dla Domenico..?

Modlił się oto gorąco i z całego serca. Kiedy był sam, lub gdy nikt nie patrzył modlił się żarliwie ściskając kurczowo w spotniałej garści swój talizman, tę rąbniętą pod nieuwagę dziennikarzy gazetę z redakcji. Modlił się, żeby nie było za późno. I o siłę i pewność ręki kiedy już odnajdzie brata.

zodiaq 30-08-2011 17:44

Sztylety sunęły, poruszane nieznaną mu siłą, bez jakiejkolwiek fizycznej ingerencji odprawiających rytuał...były coraz bliżej
" Dasz się zabić...ot tak? Co?! Zmarnujesz to, do czego nas doprowadziłem? Ty bezczelny skurwysy..."
Pierwsze ostrze przebiło ciało studenta...

*

- W-więc...teraz będziesz m-mnie pilnował, na wypadek g-gdyby klątwa znów s-się przebudziła?
- Dokładnie, Cuna sapita.
Stali wpatrując się w Garretta taszczącego bagaże zarówno swoje, jak i panny Gordon.
- Przynajmniej t-teraz wygląda bardziej....ludzko...s-swoją drogą, dzięki z-za ocalenie m-moich bagaży - mówił zapinając mankiet koszuli, zakrywając przy tym tatuaż.
Cała czwórka bez zbędnego paplania szła w dół kamienistej drogi taszcząc ze sobą bagaże, do "transportu", który załatwił dla nich Shardul.

*


Podróż "Dzikim Lotosem" nie należała do najwygodniejszych, szczególnie, że większą jej część musieli spędzić pod pokładem, co oznaczało na ciągłe towarzystwo reszty załogi.
- M-masz ciekawe z-znajomości - mruknął przyglądając się grającym w karty piratom.
Nie odpowiedział, polerował ostrze, mrucząc pod nosem, nieznane Lynchowi słowa w ojczystym języku. Podróż dłużyła się, większość czasu spędził dopieszczając zapisy z Indii, podpisując pudełka z kliszami, robiąc notatki na marginesach wertowanych ksiąg.
- Skąd je masz? - zapytał chowając miecz w pochwę i chwytając pierwszą z brzegu książkę, rozłożoną przed oczyma Lyncha.
- P-przyjaciel, który z-zauważył u mnie...dar...j-jak to ładnie ujął.
- Ciekawe znajomości, Cuna sapita - rzucił z delikatnym uśmieszkiem, kartkując książkę.
- M-mam pytanie
- Nie wątpię, pytaj więc w końcu przed nami długa podróż - mówił, ze skupionym wyrazem twarzy przeglądając ryciny i przypisy, którymi oznaczył je Leo.
- C-czym dokładnie z-zajmuje się ten...C-cuna sapita?
- Interesujące, twoja...ciemna strona też o to pytała, jednak moja odpowiedź jest taka sama - do czasu spotkania z tobą, Cuna sapita, nie spotkałem ani jednego. Wiem jednak jedno - osoby takie pozostawiają po sobie trwały ślad w dziejach ludzkości, a ich zdolności magiczne wykraczają poza pewne standardy.
- J-jaka jest więc m-moja r-rola w...tym? - wyraźnie brakowało mu słów.
- Żadna, Cuna sapita...jesteś po prostu kimś, kto mimowolnie przyciąga wzrok tych, którzy przeminęli, sił, o których niedawno nie miałeś pojęcia.
- Czyli t-to był czysty p-przypadek? - zamyślony wrócił do notesu.
- Cuna Sapita - odezwał się dopiero po kilku minutach, kładąc przed oczyma Lyncha książkę ze szkicem obelisku z bagien, który sam starał się wykonać z pamięci - wiesz co to jest?
- Cthulhu...m-miałem już dawno o n-niego zapytać...o n-niego i porywaczy.
- Świat jest staszry niż się wydaje, dużo starszy..wierzono kiedyś w innych bogów, w demoniczne byty, Cthulhu to jeden z nich, znam jego imię...zna je każdy, kto miał do czynienia z prawdziwym, pierwotnym złem - urwał na chwilę przyglądając się szkicowi -a sekty - sekty kalliballi, nomagji i inni czczą nadal takie zapomniane byty, wyklęci pośród rodzaju liudzkiego.
Leo pokiwał jedynie głową zabierając książkę, sprzed ciekawskich oczu reszty załogi, która w większości, szczęśliwie dla nich, nie znała angielskiego.
- P-pamiętam jeszcze jedno...gdy uciekaliśmy p-przed Haran...ze S-studni Czaszek, próbowałem j-ją spętać używając k-kła - na twarzy Shardula malował się lekki grymas ciekawości - widziałem o-obrazy, j-jej życie...p-pamiętam jedno imię...Necrosis.
Mahuna rozsiadł się wygodniej opierając ręce na kolanach, po czym jego wzrok przebił Lyncha:
- Historia mówi, że Haran Jakahsk uciekła z krain piasków wraz ze swoim potomstwem łącząc się z rakszasami i tworząc Czarne Miasto, było to wiele tysiącleci temu, a uciekli ze zniszczonego miasta przez sługi potężnego Czarnego Faraona, legendy mówią, że słudzy Czarnego Faraona, który jest inkarnacją jednego z potężniejszych i bardziej niezrozumiałych mocy wszechświata nie potrafili pokonać małżonka Haran Jakashy
że pogrzebali go żywcem w grobowcu po kres czasu i ze potem zwycięzcy i przegrani zapomnieli o tym gdzie jest grobowiec tamtego Pierwszego Spośród Khuturbów - nazywanego też niekiedy Baphometem Jedyna która wiedziała Haran Jakashipu wdała się walki terytorialne w Indiach z Zakonem Świtu u szczytu jego potęgi - została pokonana i uwieziona jako posąg w swojej świątyni i zapomniana. Mijał czas, aż do teraz, a jednak ktoś dowiedział się o Haran Jakashce i miejscu jej uwięzienia Miał dość siły by ją odnaleźć, dość wiedzy by ożywić, zapewne ta jest w stanie zaprowadzić go tam, gdzie pogrzebano jej małżonka - ale co dalej? Czy istnieje jakiś rytuał by wydobyć go z jego więzienia, czy ktoś zna jego słowa? - głos hindusa stawał się ponury i monotonny - Niektórzy mówią, że po świecie wędruje syn Baphometa i Haran Jakashipu - niejaki Rash Lamar - nieśmiertelna dusza czarownika - ghoula, być może to on stoi za tą próbą - zamyślonym wzrokiem powędrował na cieknącą z pokładu strużkę wody - znasz magię Cuna sapita?
- C-cóż...n-niezbyt dużo.
- Wystarczająco...chcę Ci coś pokazać Cuna sapita. Coś, co ułatwia walkę z ghulami nam, Tulavarom....

Ciężka mgła oplatała zbliżającą się do lądu łódź...to był ostatni dzień rejsu, po którym urok piratów, jako kolorowej bandy rozbójników z ciekawymi charakterami i przepaskami na oku prysł niczym bańka mydlana.

*
3 PAŹDZIERNIKA Suez

- Więc...w j-jaki sposób mam go powstrzymać?
- Kogo chcesz powstrzymać, Cuna Sapita? - cała czwórka była zmęczona, jednak ani Garrett, ani Amanda nie podejmowali prób rozmów, Mahuna, który wydawał się teraz główną siłą grupy szybko podchwycił temat.
- Swoją...j-jak t-to nazwałeś...c-ciemną stronę - wyrecytował Leo, przygotowany do tej rozmowy od czasu zakończenia rytuału ostrzy.
- Jesteś jednością, Cuna sapita, nie możesz powstrzymywać swojej ukrytej części duszy, nawet ona...mimo iż poznałem jej działania i zachowanie...ma prawo istnieć - mowa którą wygłosił, kompletnie zgasiła Lyncha ogłupiałego od nadmiaru hinduskiej filozofii w głowie - jednak pomogę Ci...pokażę sposób dzięki któremu być może będziesz mógł osiągnąć z nią jedność.
Cały pobyt w hotelu, jak i podróż pociągiem przemilczał rozkoszując się krajobrazami za oknem i wprawiając studenta w lekką...irytację.
Sytuacja zmieniła się dopiero w "Gościnnym Krokodylu", który swoim całokształtem przypominał mu jedną z tych spelun, które nawiedzał razem z Malcolmem w Bostonie.

4 PAŹDZIERNIKA Kair

Po wylądowaniu w Egipcie Garret ujawnił swoją prawdziwą twarz - pełną zacięcia, węszącą spiski i mającą mózg pełen scenariuszy. Mówiąc otwarcie - Lynch w głębi duszy dziękował detektywowi za to, że po nich wrócił...mimo tego iż "nich" oznaczało raczej "nią",
- Minęło już sporo czasu. - Garrett w pełnym oporządzeniu, ze szlugą w zębach instruował resztę - O ile zdążyłem poznać pozostałą część bandy, to już na pewno zdążyli wpakować się w jakieś kłopoty. Gdy upewnię się, że nasz powrót nie wpakuje nas przypadkiem w sam środek wielkiego gówna, wtedy wrócę po was do Krokodyla. Uważajcie na portfele i nikomu się nie przyglądajcie.
Przekaz był bardziej niż jasny - poczekajcie dzieci, dorośli wszystko załatwią.
"Bagno...mam nadzieję, że Luca tym razem jest cały..."

- Cuna sapita, musimy porozmawiać - oznajmił hindus grobowym tonem, odprowadzając detektywa wzrokiem. Jak się okazało, wszystkie cztery pokoje były równie ciasne - łóżko, krzesło, szafa, "biurko".
Lynch usiadł na rozklekotanym krześle przypatrując się nierozpakowanemu bagażowi hindusa.
- Z-zanim c-coś powiesz, mam jedno p-pytanie - Mahuna spojrzał na niego badawczym wzrokiem - jestem f-fatalnym strzelcem...w p-przeciwieństwie d-do Douglasa...jednak pomyślałem, że m-może mógłbyś...c-cóż, wiem, że s-szkolisz się całe życie, j-jednak może mógłbyś - Leo był wyraźnie zakłopotany, gubił sylaby, mówił w sposób, który nawet rodowitego Amerykanina przyprawiłby o bolączkę, co dopiero mówić hindusa
- Chcesz, żebym pokazał Ci jak walczyć mieczem? - zapytał spokojnie Sharol, w odpowiedzi mógł zobaczyć jedynie kiwnięcie głową - To trudna sztuka, której opanowanie wymaga lat ćwiczeń, jednak podstawy...cóż, mogę udzielić Ci kilku lekcji Cuna Sapita...a teraz wracając do mojej sprawy...co wiesz na temat medytacji...Cuna Sapita?
- Niewiele...p-poza tym....mógłbyś m-mówić mi po imieniu? C-cuna sapita b-brzmi jak g-gdybyś...cóż...p-po prostu mów mi L-leo
- Przyjdzie na to pora, Cuna Sapita...a teraz, co się tyczy medytacji...

Gdzieś kilka kilometrów dalej wystrzelił karabin, przecznicę obok brytyjski żołnierz dźgał bagnetem araba, który próbował go zaatakować, gdzieś indziej wybuchł pocisk artyleryjski...gdzieś indziej odprawiają się tubylcze, plugawe obrzędy.

Tom Atos 31-08-2011 10:41

Chłopcy z redakcji okazali się bardzo pomocni. Budujące było, to iż tu na drugim końcu świata zawodowa solidarność miała się całkiem nieźle. Herbert przeglądał po raz kolejny materiały i notatki zastanawiając się nad ilością tropów jakie otrzymał. Rzeczą logiczną wydała mu się rozmowa z kapitanem Graeme, który wciąż przebywał w szpitalu. Nie uśmiechało mu się opuszczenie budynku w ten piekielny skwar, ale nie miał wyjścia. Jadąc w taksówce zastanawiał się jak podejść Anglika.

SZPITAL DLA ANGLIKÓW IMIENIA ŚWIĘTEGO JERZEGO

Hiddink znalazł poszukiwanego oficera w szpitalnym ogrodzie, w cieniu rozłożystej palmy. Rekonwalescent sączył jakiś napój, półleżąc wygodnie na leżaku. Twarz miał młodą, surową, ogorzałą, ale też spiętą. Pielęgniarka wskazała Braidena Graeme dłonią i dyskretnie wycofała się do swoich obowiązków. W ogrodzie panował dość przyjemny chłód rzucany przez piaskowe ściany gmachu szpitala. Było to na pewno lepsze miejsce na spotkanie, niż duszna wieloosobowa izba.


- Witam Panie kapitanie. - wysapał Hiddink ocierając spocony kark chustką. - Pozwoli Pan że się przysiądę.
Nie czekając na reakcję Anglika usadowił się na wyplatanym fotelu, który aż zaskrzypiał pod jego ciężarem.
- Jestem Vivarro. Profesor Morgan Vivarro z Bostonu, jak Pan zapewne poznał po akcencie. - uśmiechnął się lekko. - Jakże się Pan czuje?
- Profesor? -
żołnierz oderwał wzrok od jakiegoś niewidocznego punktu w przestrzeni. - Rozumiem, profesorze Vivarro. Czy Korona nie ma już brytyjskich specjalistów od głowy, czy mój przypadek jest taki … - chwilę szukał słowa - specyficzny. Jak się czuję? Mam złamane serce, złamany honor oficera i złamaną karierę. Jak pan myśli, panie profesorze, jak się mogę czuć?
Wbrew słowom ton głosu nie krył gniewu, jedynie smutek i rozgoryczenie.
Herbert niezwykle uważnie przysłuchiwał się wypowiedzi Anglika. Bardziej od treści słów interesował go ton wypowiedzi i emocje jakie w sobie niósł.
- Panie kapitanie Graeme, być może ma Pan złamaną karierę, ale honoru tak łatwo złamać nie można i dlatego zwracam się do Pana jako człowieka honoru o pomoc. Pomoc dla Natalie. Nie jestem lekarzem, lecz profesorem archeologii, a Natalie była moją studentką, niestety wpadła w złe towarzystwo. Została wykorzystana przez człowieka o nazwisku Larkin Andarus. To nie jest zła dziewczyna. Musze ją odnaleźć nim będzie za późno. Czy może mi Pan w jakikolwiek sposób pomóc? Proszę. Jest Pan moją ostatnią nadzieją. Ponoć znał Pan sprawy jakimi się tu zajmowała.
Oficer spojrzał na Hiddinka. Ponurym, podejrzliwym wzrokiem, ale chyba też z pewną dozą politowania.
- Natalie nie jest złą dziewczyną ! - prychnął. - Nie zna jej pan, profesorze w takim wypadku. To diablica wcielona. Jakieś trzysta lat temu na pewno trafiłaby na stos. Nie znam tego Larkina Andereksa, ale skoro była blisko niego, to pewnie on, a nie ona jest ofiarą. Niech pan jej nie szuka! To nie przyniesie panu niczego dobrego.
Ostatnie słowa wyszeptał opadając ciężko na leżak i popijając łapczywie ze szklaneczki.
- Ona jest zła, profesorze - powiedział raz jeszcze silniejszym głosem.
- Panie kapitanie nie dziwię się, iż tak Pan o niej sądzi. Tym niemniej muszę ją odnaleźć. Niestety zbiegła z pewnym artefaktem, który był pod moją pieczą będąc własnością uczelni. Nie wdając się w szczegóły jeśli go nie odzyskam moja reputacja, a także mojej córki będzie zrujnowana. Dlatego jeszcze raz proszę Pana o pomoc. Musze ją odnaleźć. - ostatnie słowa wypowiedział tonem błagalnie zakłopotanym.
- Wierzę panu. - powiedział serdecznym tonem kapitan. - Ta dziewczyna zdolna jest do wszystkiego. Na pewno do kradzieży. Niestety. Przejrzałem na oczy dużo za późno. Dużo za późno.
Westchnął rozdzierająco, jak człowiek, który za chwile straci nad sobą panowanie i zaleje się łzami.
- Poróżniła nas, wie pan profesorze. Mnie i mojego najlepszego przyjaciela. I uciekła z nim, z tego co wiem. Z Richardem. Nie wiem dokładnie gdzie, ale ona miała się z kimś gdzieś spotkać. Zamierzała chyba udać się do … chyba do Teheranu. Ale nie mam pewności. Wie pan co, panie profesorze. Dam panu namiary na mojego przyjaciela. Porucznika Mc Garrena. Shan Mac Garren może wiedzieć coś więcej. Bo z tego co wiem to Richard uciekł w pośpiechu i jest ścigany jako dezerter. Myślę, ze to wina tej wiedźmy. Że zmąciła mu umysł, tak jak i mi. Ona, profesorze, jest do tego zdolna.
- Teheranu? -
z ust Hiddinka wyrwał sie mimowolnie bolesny jęk. Szybko się jednak opanował.
- Dziękuję Panu. Dziękuję Panu serdecznie panie kapitanie, a gdzie mogę odnaleść porucznika Mc Garrena?
- Mam pan coś do pisania i jakąś kartkę? Zanotuję panu. Proszę powiedzieć, że to ja pana przysłałem. Powinno pomóc. Shan jako jedyny chyba nadal żywi do mnie nieuzasadniony szacunek.

Westchnął przeciągle.
Herbert pożegnał się zabierając kartkę z adresem. Niestety Mc Garrena nie było w pensjonacie dla oficerów przy alei Generała Gordona 8. Burkliwy cieć za to skierował go na dworzec, gdzie ponoć porucznik pełnił służbę przy umocnieniach. Hiddink w morderczej spiekocie dotarł na miejsce.

Porucznik był człowiekiem dość młodym, góra dwudzistopięcioletnim, ale zakurzona twarz i przekrwione oczy dodawały mu lat. Miał na sobie nienagannie uprasowany mundur, jednak ze zbrązowieniami pod pachami od potu i czapkę, na której lśniły oficerskie szlify. Sprawiał wrażenie służbisty i twardego mężczyzny o silnym charakterze, co zdradzały szaroniebieskie, głęboko osadzone oczy. Porucznik Mac Garren był uzbrojony po zęby. Miał pistolet w kaburze, miał szablę przy boku.
- Czym mogę panu służyć, sir? - zapytał stając prawie na baczność i taksując Hiddinka czujnym, nieco podejrzliwym spojrzeniem. - Nie mam, jak pan zapewne sam widzi, za wiele czasu na pogaduszki.
- Rozumiem. Przychodzę z rekomendacji kapitana Graeme. Chodzi o pannę Natalie Dupoint. Poszukuję jej w ważnej sprawie. Podobno może mi Pan pomóc ją odnaleźć, a raczej porucznika Richarda Corbina. -
oznajmił krótko Hiddink.
Wzrok oficera przez chwilę błądził po twarzy Hiddinka.
- Kim pan jest, u licha ciężkiego? - powiedział w końcu porucznik ale bez cienia gniewu w głosie. - I czemu szuka pan Corbina?
- Nie interesuję mnie porucznik Corbin jako taki. Zapewniam Pana. Jestem profesor Morgan Vivarro z Bostonu. Natalie Dupoint była moją studentką i przywłaszczyła sobie własność uczelni. Musze ją odnaleźć, a zrobię to jeśli uda mi się dotrzeć do Richarda, po prostu. -
powtórzył historyjkę Hiddink.
- Ha, ha, ha, ha - nie zapanował nad wybuchem wesołości Anglik. - Ale z tej dziewczyny ziółko. A mówiłem, ostrzegałem obu. I nie słuchali - powiedział już smutniejszym tonem. - Panie profesorze. To co panu powiem musi pozostać między nami. Jest pan zapewne człowiekiem honoru. Proszę mi dać słowo, że nasza rozmowa nie dotrze do uszu nikogo innego.
- Daję Panu słowo, na głowę mojej córki Emily. –
skłamał gładko Herbert.
- Dobrze. - porucznik długo spoglądał w oczy Hiddinka jakby próbował przełamać ostatni swój opór. W końcu skapitulował. - W sprawie Richarda prowadzone jest śledztwo, ponieważ wmieszał się w jakieś zbrodnicze sprawki. Jako, że byłem jego przyjacielem, osobiście poprosiłem o możliwość jego poprowadzenia i o dziwo, moi przełożeni, wyrazili na to zgodę. Sprawa dotyczyła rabunkowego napadu połączonego z poczwórnym zabójstwem i niestety wszelkie poszlaki wskazywały na to, że to Richard był współodpowiedzialny za ten godny pożałowania dramat. Z tego co wiem Corbin uciekł za granicę terenów pod protektoratem Królowej. Do Iranu. A jak pan zapewne wie, nie jest to najspokojniejszy obszar. Z jednej strony komuniści i bolszewicy, z drugiej lokalne plemiona, ten cały Reza Khan. Wojska francuskie już dawno odeszły stamtąd. Nasze również. To kocioł, gorszy niż obecnie Egipt. Od początku wydaje mi się, że ta cała Natalia zagięła parol na Corbina, bo był doskonałym żołnierzem. Potrzebowała ochrony. Wiem, że wypytywała ona o Wielką Pustynię Słoną. Nawet próbowała przekonać tutejszych dowódców, by zapewnili jej ochronę w drodze na tamte terytoria. Bezskutecznie. Potem sięgnęła po inne metody. Jak pan już wie, profesorze.
Moje śledztwo wykazało, że Natalie nadawała kilka razy depeszę do Teheranu do kogoś o inicjałach L.A oraz R.L. Depeszę dostarczano do hotelu “Piaski Persji” w Teheranie. Potem, niestety sytuacja w Egipcie zaogniła się, i odsunięto mnie od sprawy, a samo śledztwo zawieszono. Sąd wojskowy skazał Richarda Corbina na degradację oraz zatrzymanie za dezercję do wyjaśnień. Grozi mu rozstrzelanie, ale jeśli jednak potwierdzi się jego udział w napadzie rabunkowym w Kairze, zapewne zostanie powieszony. Tylko tyle jestem w stanie panu pomóc. Dałbym panu nawet wgląd do teczek sprawy, gdyby to miało pomóc panu w ujęciu tej diablicy Natalie, Lecz niestety, teczki zostały już przekazane dowództwu - samemu pułkownikowi Philipowi Carnaby. Przykro mi. Może pan się zwrócić z oficjalną prośbą do jego gabinetu. Za jakieś dwa tygodnie na pewno dostanie pan odpowiedź, profesorze.

Cała sprawa przypominała Hiddinkowi historię pudełkową, jaką kiedyś czytał. „Rękopis Znaleziony …” gdzieś tam. Trop prowadził od jednej osoby do drugiej, aż w końcu okazało się, że Natalie pojechała gdzieś w cholerę. Hiddink był już tym wszystkim zmęczony. Postanowił zostawić sobie pułkownika Barnaby na następny dzień. Wrócił późnym wieczorem do hotelu, by zdać relację przyjaciołom z tego czego się dowiedział. Ku jego zaskoczeniu i niepokojowi dowiedział się od Borii, że Emily i Walter dotąd nie wrócili. Zmierzchało i za późno było na poszukiwania. Hiddink przez całą noc nie mógł zasnąć niepokojąc się o towarzyszy. Następnego dnia z rana wyruszył do dzielnicy Abdula Brudasa. W miarę możliwości pomagał mu Boria. Niczego nie znaleźli, ale nagabywani tubylcy chyba coś ukrywali. Przynajmniej miał takie wrażenie. Bomba wybuchła po powrocie do hotelu. Otrzymali wiadomość, że Emily została odnaleziona i trafiła do szpitala. Herbert natychmiast do niej pojechał. Wysłuchał w milczeniu tego co powiedziała. Był niemal pewien, iż dziewczyna została zahipnotyzowana, lecz nie podzielił się tymi spostrzeżeniami. Nie chciał jej dodatkowo denerwować. Wyprawa w okolice piramid w celu ratowania Choppa niestety nic nie dała. Lecz znów szczęście się do nich uśmiechnęło. Dowiedzieli się, że ich przyjaciele dotarli z Indii do Egiptu. Musieli się z nimi skontaktować. Wpierw jednak Herbert musiał poważnie porozmawiać z Emily. Sprawa nie była taka prosta.

hija 31-08-2011 13:46

Nocna wyprawa na pustynię zamiast ulgi przyniosła jeszcze większą niepewność.
Wpatrywała się w skąpane w mroku morze piasku aż do bólu szeroko otwartych oczu.
Ani śladu.
Walter przepadł jak kamień w wodę.
To była jej wina. Przyjechał tu za nią. Gdyby tylko była dosyć stanowcza, być może siedziałby bezpieczny na pokładzie liniowca i spokojnie wracał do Ameryki. Szlag.
Pocięte ramię niewyobrażalnie bolało. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, ale całe popołudnie spędziła wisząc na telefonie. Zaciskała palce na aparacie z całej siły, jakby był on ostatnią dryfującą po falach deską, a ona lada chwila miała utonąć i tylko siła własnych mięśni dawała szansę na przetrwanie.
Szpital. Policja. Posterunki wojska.
Nikt go nie widział. Ani cienia nadziei, poza niejasną wiadomością zostawioną Borii.
Ich grupa kurczyła się w zastraszającym tempie.
Wrócili do hotelu w minorowych nastrojach. Wciąż odczuwała słabość, a palone jeden za drugim papierosy nie poprawiały jej samopoczucia. Zasnęła w końcu, umęczona potężnym bólem głowy i własną słabością.

Poranek nie przyniósł poprawy.
Choć czuła się odrobinę lepiej, miała poczucie, ze każda kolejna wyczytana w lokalnej gazecie szpalta odbiera jej rozum. Wpatrywała się w litery, popijając przy tym kawę.
Chwilę później znów obdzwaniała wszystkie miejsca, w których mógłby się w Kairze znaleźć potrzebujący pomocy medycznej człowiek.

Dopiero popołudnie zmieniło cokolwiek w układzie.
Wróciła z objazdu bogatszych dzielnic Kairu. Szukała domu, który choć trochę przypominał by ten, w którym była przetrzymywana. Jak duże było jej rozczarowanie, kiedy zrozumiała, że wszystkie rezydencje bogatych Egipcjan wyglądają niemal dokładnie tak samo...
W recepcji Astorii czekało na nią zaskoczenie. Przyjęła kwiaty, nie kryjąc zaskoczenia.
Kopertę zauważyła dopiero w swoim pokoju, wydobyła ją spomiędzy kwiatów, kalecząc dłoń o kolce.
Garrett.
Cholerny, szowinisyczny i na wskroś przesiąknięty dymem tytoniowym Garrett.
Nigdy nie sądziła, że tak się ucieszy na wieść, ze przybył do miasta.

*

Hiddink uważnie wysłuchał relacji Emily i popadl w zadumę. Długo siedział zastanawiając sie nad nową sytuacją.
- Wydaje mi się, że ten Safik al Salekh może w rzeczywistosci nazywać się Aarona Yissakhara, bądź być jakoś z nim powiązany. Safik czci boga, który w jakiś sposób jest konkurencyjny do bóstwa Abdula Brudasa, Natalie Dupoint i Larkina Andarusa. Powinniśmy porozmawiać z resztą ekipy, skoro Amanda, Dwight i Leonard są już w Kairze. Jedyny ślad jaki mamy to ten Yissakara, ale bardzo niebezpieczny jeśli to Safik. Potrzebujemy pomocy Garretta.

- A jeśli Chopp został, tak jak ja, porzucony gdzieś w Kairze? Co jeśli wraca właśnie do Astorii ostatkiem sił? Jeśli wyniesiemy się z tego hotelu, to nie będzie miał jak złapać z nami kontaktu, jeśli nas szuka. Powinniśmy spotkać się z nimi, ale darować sobie przeprowadzkę.
- Zostawmy to na razie i spotkajmy się z nimi zatem. Wspólnie musimy ustalić co robimy. Przy okazji właśnie sobie przypomniałem, ze w redakcji dali mi zdjęcie Aarona Yissakhara. Niestety jakość nie jest zbyt dobra. Poznajesz go?
- Kto to jest?!
- Aarona Yissakhara. Człowiek którego okradła Natalie Dupoint z pewnych klejnotów z czasów IV dynastii i panowania faraona Snofru w Egipcie.
- Wygląda... To chyba on. W czasie rytuału był przebrany za faraona.
- W takim razie nie możesz się do niego zbliżyć. Napuścimy na niego Garretta. Chodźmy do naszych “Indian”. Mam nadzieję, że nie przeszli tyle co my.
- W porządku. Ale wrócimy tu? Na wszelki wypadek, gdyby jednak Walter...
- Zobaczymy co powie Garrett. Kazał nam się stąd wynosić. Jesteśmy śledzeni.
- Nie możemy go tak całkiem. Nie i koniec.
- Nie wierzę, że go wypuszczą. Minęło około doby od Twego uwolnienia. Jeśli jeszcze żyje, to jest w ich łapach. Powinniśmy zatrzeć za sobą ślady. Inaczej znów wpadną na nasz trop. Jedyny sposób uwolnienia Waltera to obserwować Yissakhara i mieć nadzieję, że dowiemy się, gdzie przetrzymuje Choppa.
- Chociaż jedno z nas powinno tu zostać. I czekać.
- Ja mogę zostać i czekać - zaproponował Boria. - I tak łapiduch kazał mi się oszczędzać. No i jest jeszcze Luca, gdyby coś.

Propozycja Borii tymczasowo zamknęła temat. Tak czy inaczej musieli udać się na spotkanie do “Krokodyla”. Uprzedzić resztę o tym, co może ich spotkać w Egipcie.

Felidae 31-08-2011 19:17

Karuzela emocji i wydarzeń. I to wszystko w tak krótkim czasie, że chyba nie było bardziej intensywnego okresu w życiu Amandy.
Najpierw jej cudowne ocalenie przed klątwą Haran Jakashipu dzięki Garrettowi i rytuał, po którym na nowo się odrodziła.
Dopiero kiedy chłonęła trochę, uzmysłowiła sobie jak wiele mieli szczęścia z Lynchem, że Dwight wraz z Hindusami zdołali ich odnaleźć w tej dziczy. Nie chciała nawet myśleć o tym co mogłoby się stać w innym przypadku. Obraz siebie w ładowni łodzi brudnej, na wpół zdziczałej i prawie zmienionej w coś niewyobrażalnego dla zwykłego człowieka, ciągle powracał we śnie i na jawie. Na szczęście z każdym dniem z mniejszą intensywnością..
Była wdzięczna… nawet bardziej niż wdzięczna człowiekowi, który ich uratował. Który nie zostawił ich na pastwę losu opuszczając Indie. Nigdy nie zapomni jego słów pociechy, kiedy odchodziła w stronę sadzawki na spotkanie z przeznaczeniem i na sąd… boży.

To również była nowość dla Amandy. Do tej pory jej życie duchowe było dość ubogie. Rzadko pojawiała się w kościele, ponieważ kojarzył jej się raczej z samą instytucją, a nie z potrzebą modlitwy. A teraz…teraz wiele rzeczy zmieniło swoją wartość. Jakże daleka była od beztroskiego życia młodej dziennikarki. Jakże odległe były myśli o bankietach, podwieczorkach i balach. Jej dotychczasowe życie wydało się Amandzie śmiesznie małostkowe.
Dojrzała świat w nowej, dojrzalszej perspektywie i chociaż jeszcze nie była pewna, czy tą wiedzę wykorzysta, to z całą pewnością wcześniejsze przeżycia wzbogaciły jej duszę. Tak. Duszę. Amanda przestała wstydzić się tego słowa.

A teraz odpływali na pokładzie „Dzikiego Lotosu” do Egiptu, prowadzeni śladem, który pozostawili za sobą ich towarzysze. Czy jeszcze się spotkają? Szanse na pewno były większe niż w dniu, kiedy obudziła się pod pokładem łodzi, w klatce.
Kraj, który opuszczała będzie pamiętać z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony zachwyciło ją jego piękno, dzikość i egzotyka, z drugiej pobyt w nim łączył się do tej pory z bardzo bolesnymi wspomnieniami.
Amanda oderwała się od burty statku, odprowadzając wzrokiem ostatnie zarysy kontynentu.

***



Podróż okazała się być koszmarem. Gdyby nie Garret pewnie załoga zjadłaby ją żywcem. Nie dość, że męczyła ją choroba morska, nie dość, że lękała się oceanu, to jeszcze te musiała znosić te głodne spojrzenia marynarzy. Mimo iż była przerażona, zaciskając zęby starała się nie pokazać strachu i udawała, że nie widzi i nie słyszy zaczepek.
Marzyły jej się fotografie, marzyły relacje spisane na papierze, a tym czasem bała się nawet zasnąć w nocy na dłużej. Wczepiona dłonią w koszulę Dwighta drzemała jedynie niespokojnie.
Kiedy więc wreszcie statek zawinął do portu w Suezie odetchnęła z ulgą.

Na krótko…

Pobyt w Suezie był pierwszą okazją do zetknięcia się z kulturą arabską… Gdyby tylko nie okazało się, że wylądowali w środku zamieszek narodowościowych. Amanda nie wiedziała już czy śmieć się czy płakać. Po raz kolejny los komplikował ich plany. Jakże mieli się poruszać po kraju, w którym za każdym rogiem czekał wkurzony na białasów Arab?
Jak wyobrażali sobie dalsze poszukiwania?? Czas ich gonił, czas, którego mieli zawsze tak mało…
Ponownie Garrett okazał się być nieoceniony w tego typu sytuacjach. Nie miała pojęcia jak zdoła mu się odpłacić za to wszystko co dla nich robił.
Podły hotelik, w którym się zatrzymali był niemalże luksusowym pałacem w porównaniu do warunków zaoferowanym im na „Dzikim Lotosie”. Amanda długo, bardzo długo zmywała z siebie kurz i brud. Także ten, który osiadł na jej psychice. Potem już tylko dobrnęła do łóżka i po raz pierwszy od wielu nocy zasnęła kamiennym snem. Następnego dnia rano wyruszyli pociągiem prosto do Kairu. Od czasu pobytu w Indiach nauczyła się nie narzekać na warunki. Ani twarde, drewniane ławki, ani tłok panujący w pociągu nie zdołały popsuć jej humoru. Z wyczekiwaniem wpatrywała się w monotonny pejzaż. Jej towarzysze równie milcząco pokonywali ostatni, jak na razie etap podróży. Mahuna Tulavara ze stoickim spokojem, Leo wyraźnie nad czymś myśląc, a Dwight? Z papierosem w ustach snuł pewnie kolejne plany w głowie. Nie przeszkadzała im.

Na dworcu w Kairze przywitały ich roje umundurowanych żołnierzy brytyjskich. Widać było, że Korona postawiła w gotowości bojowej całe miasto. Z jednej strony widok taki nieco przygnębiał, ale z drugiej dawał złudne poczucie bezpieczeństwa. Garret faktycznie wymyślił jakiś plan działania.
Zarządził zakwaterowanie w hotelu niższej kategorii, niż ten, w którym zatrzymała się druga połowa wyprawy.
Rozumiała jego tok myślowy. W hotelu takim jak ten mogli swobodniej coś zaplanować no i nie byli od razu tak zauważalni, jeśli pozostałą część grupy śledzono.
Kiedy Dwight udał się na rekonesans Amanda rozlokowała się w pokoju i po szybkiej toalecie postanowiła coś zjeść. Od czasu klątwy zmieniło się u niej coś jeszcze. Nie mogła patrzeć na mięso bez obrzydzenia, a już tym bardziej myśleć o jego skosztowaniu. Jej posiłki ograniczały się do warzyw i owoców oraz potraw mącznych.
Teraz również nie schodząc nawet do lobby zamówiła do pokoju kuskus z warzywami i trochę owoców oraz dobrą arabską kawę.
Do powrotu Garretta zajęła się segregowaniem wypstrykanych klisz i ich opisywaniem oraz zapisaniem kilku konceptów. Wieści przyniesione przez Dwighta nie były zbyt pomyślne. Nie zastał nikogo z grupy w drugim hotelu i zostawił jedynie wiadomość w recepcji dla Emily.
Amanda zaniepokoiła się. Nie mieli zielonego pojęcia co właściwie robili ich towarzysze przez ten czas w Kairze. Czy natknęli się na jakiś nowy trop? Czy nie wpakowali się w jakąś nową historię? A może ktoś podążał ich śladem aż z Indii?

Niewiadome mnożyły się, a im nie pozostawało nic innego tylko czekanie. Amanda nie miała czego szukać sama na ulicach Kairu. Jako biała i w dodatku jako kobieta stałaby się łatwym celem dla bandytów, albo jeszcze gorszych kanalii. Nie ośmielała się nawet wychylać nosa przez okno. Wciąż słychać było coraz to nowe strzały i gniewne okrzyki w obcym języku.
Czekała więc niecierpliwie na pojawienie się towarzyszy z hotelu „Astoria” i od czasu do czasu dopytywała się o nich w recepcji.
Niestety nikt się nie pojawiał…


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:57.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172