lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

arm1tage 14-02-2012 12:06

Plan. Potrzebny był plan, choć szczątkowy. To, co wydawało mi się oczywiste, sądząc po twarzach niektórych - wcale dla wszystkich takie nie było. Przynajmniej udało się zebrać wszystkich do kupy.

- Posłuchajcie mnie...- siedziałem zgarbiony na rozgrzanym kamieniu i paliłem to dziwne świństwo które mieli ze sobą Arabowie - ...mam nadzieję, że atak odwracający uwagę nastąpi już jak będzie przynajmniej szarawo. Za widnego, na takiej otwartej przestrzeni - niemal na pewno nas wypatrzą: taki obóz na pewno ma wystawionych wartowników. Przyglądałem się. To dość dziwne, ale wygląda na to, że nie ma póki co straży które patrolują teren aż za skały, ale wartownicy strzegą wyłącznie wejścia do świątyni.

Zaciągnąłem się dymem.

- Powiem teraz coś, co pewnie nie każdemu się spodoba. Nie będzie łatwo się tam podkraść. Ja umiem poruszać się cicho...bardzo cicho. Czy wy też to potraficie? Tylko jeśli odpowiedź brzmi tak, powinniście do mnie dołączyć. Grupa dywersyjna nie powinna być zbyt duża, nie ma to sensu. Ci, którzy nie czują się pewnie we skradaniu, powinni zająć się czymś o wiele bardziej pożytecznym. Na przykład ubezpieczaniem tych, którzy tam wejdą - a pewnie później wyjdą i będą uciekać. Ubezpieczaniem poprzez ostrzał ewentualnej pogoni z dobrych pozycji strzeleckich.

- Robi się ciemno, ale zrobię co się da. Skautem to ja byłem ze 20 lat temu. - zamruczał Hiddink.
- Rozsądnie. - powiedziałem. Na rozsądek Hiddinka zawsze właściwie można było liczyć - A co wami?
- Mogę pójść z Tobą, Garrett. Może nie niewidzialna, ale kilkakrotnie zdarzyło mi się już skradać. - odezwała się Emily.
Spojrzałem na nią, milczący. Ważyłem to w myślach. Właściwie jednak miałem to już obmyślane.
- Dobra. - powiedziałem wreszcie. Po długiej chwili ciszy, ale za to zdecydowanie - Wierzę. Jak mówisz, że dasz radę - to dasz. Owiń czymś twarz.

Potem popatrzyłem na pozostałych. Tu już było trudniej. Zwłaszcza Luca wyglądał, jakby miał wszystko w dupie. Jakby miał zamiar tak po prostu...




* * *



Po prostu zerwał się i bez oglądania się na nikogo puścił w dół zbocza. No jasne. Cholerny narwany makaroniarz. Nie czekając na żadne umówione sygnały, bez zastanowienia. Dwight patrzył na niego, zastanawiając się czy w ogóle Luca nie ma zamiaru wpaść z krzykiem na środek obozu, wysadzając się w powietrze z poczuciem że to załatwi temat.

Bez paniki. Garrett stał na zboczu, uzbrojony w lunetę, którą udało mu się wydębić od przewodnika. Arab niemal się popłakał, bo chyba była jakąś pamiątką rodzinną, ale dał przyrząd a detektyw obiecał że odda. Wcześniej Dwight na migi pokazał mu jeszcze, jak przewodnik może pomóc w całej akcji. Detektyw miał wrażenie, że gość jest wystarczająco bystry i że pojął przesłanie. To się jednak dopiero miało okazać.

Na razie Garrett obserwował przez lunetę poczynania Luci i pościg Choppa. Mruknął. Zatrzymanie narwańca było niewątpliwie dobrym pomysłem, o ile bezręki Walter da radę to zrobić bez postawienia na nogi wart. Detektyw przyglądał się uważnie to całej akcji, w której karkołomnie obaj druhowie znaleźli się w lepszym lub gorszym położeniu, ale jednak na dole. Z niepokojem przesunął lunetę na obóz. Tam jednak nikt nic nie zauważył. Dopiero w tym momencie detektyw zrozumiał przemyślność Mansura.

Słońce...

Garrett uśmiechnął się pod nosem. To wilk zasługiwał na miano lisa, może bardziej niż on sam. Plan Mansura ratował im póki co tyłki, przewidując zdarzenia jak to, w którym Chopp z hukiem stacza się po zboczu niemal pod nos wartowników.

Odsunął lunetę od oczu i popatrzył na pozostałych członków ich przetrzebionej załogi. Nie musiał nic mówić, wybryk Włocha automatycznie rozpoczął całą zabawę. Karty, choć przedwcześnie, zostały rozdane. Trzeba było je podjąć.

Przerzucił przez ramię plecak z dynamitem, sprawdził broń i bez słowa ruszył w dół stoku, swoją własną, opracowaną w ciągu dnia z lotu ptaka, marszrutą.



* * *


Garrett był już na dole. Ale jego własny plan nie przewidywał oczekiwania na kupie z innymi. Gdy tylko znalazł się w okolicy makaroniarza, skręcił w bok. Obejrzał się raz. Zobaczył Emily, której nie usłyszał, co było dobrym prognostykiem - wyglądało na to, że tam na górze mówiła prawdę. Uśmiechnął się do niej blado przez ramię. Potem spojrzał gdzieś w bok, mruknął coś do siebie pod nosem i zgarbiony, jak dziad na modłach, ruszył w stronę ruin. Zachodził je bokiem, nadkładając drogi. Wyglądało na to, że chce znaleźć miejsce oddalone nieco od innych, znajdujące się pod innym kątem w stosunku do obozu. Szedł cicho, niemal bezgłośnie. Reszta z fascynacją i odrobinę przerażenia widziała, jak detektyw pokonuje szybko dystans do ruin, kilka razy zapadając się aż po kostki w miałkim piasku, aż w końcu przypada do pierwszego fragmentu rdzawego muru, wysokiego na jakieś metr może odrobinę więcej i poszczerbionego i pokruszonego przez czas i słońce pustyni. Emily podążała za nim, jak cień.





* * *



Tam. Jakieś sto metrów od niego. Detektyw dostrzegł tę samą czarną panterę, siedzącą nisko przy ziemi i spoglądającą w stronę detektywa. Była na linii ruin, przy pierwszym zniszczonym budynku. Zaschło mu w gardle. Zapomniał nawet, że gdzieś za jego plecami jest Emily. Był tylko on, i to majestatyczne, groźne i fascynujące zwierzę.

- Cholera jasna...- detektyw poczuł, że na jego czoło występuje pot - Znowu ten kot. A może....Przecież ciało zniknęło...
Nie. Chyba zwariowałem.


Kląc pod nosem, zaczął się ostrożnie przemieszczać, w kierunku kolejnej zasłony. Zasłony bliższej przyczajonej panterze. Zaciskał dłoń na broni, czując że poci się jeszcze bardziej.

Był już blisko, cholernie blisko. Garrett zaczaił się w takiej odległości od pantery, by mogła usłyszeć jego głos - a przy tym nie być słyszalny w obozie. Popatrzył na wartowników, a potem znów na zwierzę. Włosy niemal stawały mu dęba, a serce waliło. Jeśli się mylił...Mógł zostać rozszarpany w mgnieniu oka.

- Mahuna...? - syknął, zerkając jednocześnie cały czas w kierunku ruin - To ty? Jeśli to ty, przewróć się na plecy.

Zwariowałem. - myślał do siebie. - Nie, no na pewno. Jestem pierdolnięty. Zdrowo pierdolnięty.

Pantera nie przewróciła się na plecy, ale zeskoczył z kawałka muru, wystającego z zasolonych piasków. Znikła pomiędzy pokruszonymi, pradawnymi zgliszczami. Ale Garrett był już przy pierwszym z murów. Cegły, z których wykonano budynki, wydawały się być dużo bardziej czerwone, niż widziane z daleka. Jakby nasiąkły krwią dawnych ofiar morderczego kultu.

- Fuck...- zamruczał do siebie. - Cholerny debilu. Więcej szczęścia niż rozumu.

Kiedy spojrzał w stronę gdzie znikło zwierzę znów je zobaczył. Stało i ... patrzyło na niego tymi niesamowicie mądrymi ślepiami.

- Nie...Drugi raz nie okażę się samobójcą...- pomyślał Dwight. - Tylko spokojnie, połóż się powoli Dwight, nieruchomo, nie prowokuj jej niczym...Może sama odejdzie...

Pantera przetoczyła się na plecy. Nie wzniecając ani śladu kurzu czy pyłu. Po prostu. Uwaliła się z jakimś dziwacznym majestatem, spokojem, który cechował Shardula. A potem gibko, jak to tylko potrafią drapieżniki, poderwała na nogi. Nie zostawiała śladów na piasku, chociaż ślady Garretta w pustynnym pyle były dobrze widoczne.

- Mahuna! - Dwight w ostatniej chwili powstrzymał się od krzyku, prawie zatykając sobie gębę. - Oż ty skurwysynu, niech Cię szczur popieści...Chcesz żebym umarł na zawał?! - mamrotał cicho do siebie, zgrzytając zębami, ale koniec końców wyszczerzył się do zwierzęcia - Niech tam, cieszę się że cię tu widzę. Cieszę się jak cholera.

Podrapał się po głowie, zasłaniając znów część twarzy chustą.

- Nawet...- spoważniał nagle - ...nawet jeśli okazałbyś się tylko pieprzonym duchem.

Garrett przyczaił się, zajmując pozycję. Pokiwał głową w stronę pantery,sam nie będąc do końca pewnym co to miało oznaczać. Położył się, starając się zasłonić jak najwięcej ciała murem, a jednocześnie mieć dogodną pozycję do obserwacji obozu. Nie spuszczał oka z wartowników, co jakiś czas tylko popatrując na to, co robią tam dalej jego kompani. Otarł pot z czoła. Czekał.

Pantera chodziła w kółko, kręciła się, zawracała, jakby ... chciała coś pokazać.

Dwight mruknął, popatrzył na obóz, a potem podniósł się powoli i zaczął pomału, ostrożnie przemieszczać się w kierunku zwierzęcia. Wyglądało na to, że pantera chce by podążał za nią. O co mogło tu chodzić?!

Szedł cicho pomiędzy starożytnymi zgliszczami. Pantera prowadziła. W bok. Aż zatrzymała się przy zawalonej wieży, gdzie widać było pęknięcie w podłożu. Piasek sypał się przez ranę w ziemi do środka, do podziemnej sali. To było inne wejście do kompleksu. Położone z boku. Zapomniane. Problemem była jedynie szerokość szczeliny. Ktoś taki jak Luca, czy Garrett bez trudu mogli przecisnąć się przez nią, ale Hiddink już raczej nie dałby rady.

- Dzięki, stary. - Dwight z uznaniem pokiwał głową w stronę kota - Poczekaj, muszę...

Zamarł. Zastanawiał się. Miał ważny dylemat, który postanowił na chwilę odwlec w czasie. Najpierw rzut oka...Przysunął się bliżej szczeliny, próbując zajrzeć do środka.

Zanim jednak to uczynił, usłyszał za sobą jakiś szelest. Garrett szarpnął się, chwytając za rękojeść broni, ale nagle zastygł nieruchomo przy ziemi.

- Emily? Niech cię stolec ściśnie, dziewczyno...Naprawdę umiesz chodzić cicho.

Bogdan 14-02-2012 20:06

Nie powinien był pozwolić im odejść. Luca niewiele orientował się w lokalnych zwyczajach, praktycznie to nie wiedział o nich nic, ale jego zdaniem nic nie tłumaczyło Mansura z popełnienia takiego błędu. Pod pretekstem braku zgody na walkę ramię w ramię z „niewiernymi” pozwolił odejść zdrajcy i jego ludziom. Mało tego, nie zrobił nic by przeszkodzić tamtym ostrzec kultystów o planowanym ataku. Skrajna głupota. Nawet dla takiego żółtodzioba jak Luka! Powinien był ich wszystkich zabić niż pozwolić odjechać.
Święty Bernard, opat z Clairvaux miał rację. Są takie chwile kiedy cel uświęca środki. Miał cholerną rację kiedy nawoływał – Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich.

A teraz kwestią minut był fakt, że ghoule zostaną ostrzeżone o ich planie, i żeby tego nie było dość, nawet o liczebności napastników. W oczach Luci i tak mizerne szanse na powodzenie ich przedsięwzięcia właśnie malały dramatycznie z każdą sekundą. Dlatego też nie oglądając się na pozostałych ruszył w stronę położonych na dnie doliny ruin.

Teren nie był trudny. Chodzenie po górach chłopak miał we krwi. W końcu był góralem. Ostrożnie, by nie spowodować osunięcia kamieni spod nóg, ani nie wystraszyć jakiego kryjącego się w rozpadlinie stada ptaków, posuwał się od niecki do niecki, od głazu do głazu. Potoczyło się kilka kamieni, posypało trochę żwiru, ale to wszystko.
Luca obawiał się, że ostrzeżeni kultyści rozstawią posterunki, może nawet wyruszą na czatę by ich szukać. Nawet się tego spodziewał. Te chore popaprańce z pewnością nie powstrzymają się by ich zarżnąć na swoich ołtarzach. A teraz na pewno już wiedzieli, że są gdzieś w okolicy.
Chciał więc zyskać jak najwięcej terenu i jak najwięcej czasu, kiedy jeszcze nie odkryty mógłby podejść jak najbliżej. Byle na odległość skutecznego strzału. Byle choć na tyle blisko żeby dorzucić laską dynamitu…

Dźwięki szorującego dupskiem po piargu Waltera rzuciły chłopakiem o ziemię. Klapnął plackiem i z przerażeniem obserwował rosnącą chmurę pyłu najpierw unoszącą się, potem opadającą nad miejscem do którego na plecach przyszorował Chopp. Nawet nie metry, ledwie dziesiątki centymetrów dzieliły teraz księgowego od upadku kilka ładnych metrów w dół, między kamienie. Ale Luca nawet nie drgnął, żeby mu pomóc. Wściekły wpatrywał się tylko przez chwilę w księgowego wzrokiem którego pozazdrościł by grzechotnik.
Walter miał szczęście. Tylko czy oni nadal mieli? Rzut okiem na znajdującą się w dole grupę arabów pokazał że chyba jeszcze tak. Araby zajęci byli na razie sobą. W każdym razie nic nie wskazywało na to, by wszczęli alarm.
Walter musi dać sobie radę sam – stwierdził chłopak i ruszył stokiem w dalszą drogę.

Wszystko szło jak po maśle. Zbyt gładko. I jak to zwykle bywa w takich razach, pani fortuna ciągnąca dotąd za rączkę nagle wywinęła się i z zaskoczenia kopnęła go w zadek. Był już na skraju skał kiedy nieostrożny krok mało nie pozbawił go szansy na dokończenie tego, co właśnie mieli zamiar tu dokonać.
Kamień wysunął się spod stopy, a Luca nagle w najdrobniejszych szczegółach przypomniał sobie pewną piwniczkę w Nowym Yorku i okoliczności w jakich się w niej znalazł. Kostkę przeszył ostry ból. Cudem chyba jakim, a może w wyniku ostatnio pędzonego, pełnego niebezpieczeństw życia nie oparł całego ciężaru ciała na tkliwej kostce. Runął jak długi, ale noga ocalała. Długo trwało nim rozmasował obolałe miejsce. Wystarczająco, by niemal wszyscy, łącznie z Emily doszli go, a nawet przegonili.
Luca z zazdrością patrzył za pomykającymi w stronę ruin. Ale co było robić? Nawet pod piachem mogło wciąż być gruzowisko, a kulawy byłby bezużyteczny. Równie dobrze mógłby sam sobie wywalić w łeb.

Widok czołgającego się niczym wielka foka przez plażę Hiddinka podsunął chłopakowi doskonałe rozwiązanie. Też postanowił tym sposobem dostać się w wypatrzone miejsce. Miejsce, które miał już wybrane. Jeszcze schodząc po pochyłości zwrócił uwagę na znajdujące się obecnie niedaleko naturalne wzniesienie – idealne, by kryć z niego ogniem pozostałych, a przez sąsiedztwo dużych głazów częściowo osłonięte. Niewiele się zastanawiając ruszył pełzając w kierunku swojej półki skalnej.
- Niżej tyłek Luca, niżej dupa…
W życiu by się nie spodziewał że tak można się zmachać na czołganiu. Kiedy dotarł na miejsce, cały oblepiony był piachem, bo choć szło na noc i w dolinie było już wyraźnie chłodno, Luca był mokry z wysiłku i rozgrzany niczym piec.
Ale udało się. Miał wszystkich jak na dłoni. No, może nie jak na dłoni i nie wszystkich, ale i tak osiągnął, co sobie założył. Niedostrzeżony dotarł w miejsce, skąd mógł skutecznie szkodzić swoim wrogom.
Byle tylko Mensur tym razem nie zawiódł…

Czekał.

Tom Atos 15-02-2012 11:47

Widok na kotlinę był piękny i gdyby nie słony posmak w ustach i dychawiczny oddech po wspinaczce Herbert zapewne bardziej, by docenił piękno natury, a tak skupił się na obserwowaniu ruin świątyni i dwóch nieludzkich postaci, które z niej wypełzły. Jakieś 300 metrów. Dla remington ósemki nie stanowiło to jakiegoś wielkiego wyzwania. Cele były absolutnie w zasięgu zarówno broni, jak i umiejętności Hiddinka i wydawca walczył z pokusą by oprzeć sobie broń o skałkę, wycelować i odstrzelić łeb kutruba. Tylko co dalej. Reszta by się pochowała, a zdradziłby ich pozycję. Zaś na oblężenie nie mogli sobie pozwolić.
Hiddink zaopatrzył się w swoją część dynamitu i teraz przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu przycinacza do cygar. Z pośród niepotrzebnych dupereli jakie nosił miał przy sobie zwykle takie coś. Teraz świetnie by mu się to przydało do przycięcia lontu. Po chwili znalazł mały, posrebrzany przyrząd. Tymczasem Luca wybrał się w dół zbocza dając tym samym do zrozumienia, że ma wszelkie plany i wszystkich w swojej włoskiej dupie.
Przez chwilę Herbert myślał, by zostać tu na górze, ale słońce chyliło się nieuchronnie ku zachodowi i nim towarzysze dotarliby do wejścia do świątyni pewnie widoczność uniemożliwiłaby skuteczny ostrzał z odległości w jakiej się znajdował. Postanowił zatem zejść do ruin miasta. Jednak niespiesznie. Nie był młodzikiem, a ekwipunek już mu nieźle ciążył. Po za tym było gorąco i słono. Puścił więc młodzików przodem. Sam powoli schodził na końcu uważając, by się nie wywalić.
Pomimo tego, gdy dotarł na dół, był kompletnie wykończony. Skrył się za jakimś większym kamieniem i pił łapczywie wodę z manierki, która w jego ustach zamieniała się w ciepłą, słoną i ohydną ciecz. Po chwili ściągnął z pleców sztucer .

Herbert zza swojego ukrycia obserwował ruiny miasta zastanawiając się gdzie znaleźć najlepszą pozycję do ukrycia i wspierania działań towarzyszy. Widział swą rolę w osłonie działań kompanów. Hiddink czekał, aż Dwight pokona pustą przestrzeń gotów w każdej chwili do strzału.
Hiddink wypatrzył odpowiedni punkt. Wyższa od wszystkich ruina położona niezbyt głęboko w sieci zgliszcz. Gdyby dach okazał się wytrzymały, lub przynajmniej dało się na nim przystanąć, miałby stamtąd doskonałe pole do ostrzału, samemu będąc osłoniętym z dołu i bezpiecznym przed szablami Arabów. Problem polegał na tym, że trzeba było się do niej dostać niespostrzeżenie, a potem wspiąć. A to było ryzykowne.
Czasami jednak ryzyko należało podejmować. Gdy Garrett znalazł się po drugiej stronie Herbert stękając położył się na brzuchu i niczym wielki żółw z karabinem na plecach zaczął się czołgać próbując być jak najmniej widocznym, co przy jego tuszy było cokolwiek mało skuteczne.
- Kalahari. Zupełnie jak na Kalahari. – mruknął.

Pełzał powoli, bardzo powoli, od kamienia do kamienia, co chwila plując piaskiem i solą, której w powietrzu było od groma. Pocił się przy tym niemiłosiernie. Zmieszana z piaskiem sól kleiła się do ubrania. Pomagała Herbertowi wtopić się w otoczenie. Czołganie się nie było najszybszą formą przemieszczania. Ale w końcu, spocony i zakurzony, dotarł do pierwszej zrujnowanej budowli. Kawałka ściany, resztek fundamentów, zrobionych z krwistoczerownych cegieł. Na języku czuł smak soli.
Odwrócił się do towarzyszy, by im pomachać na znak, że wszystko w porządku. Rozejrzał się za Dwightem. Jednak nigdzie nie zauważył, ani jego ani Emily.

Hiddink odpoczął chwilę, by ponownie ruszyć w stronę upatrzonego budynku. Nie spieszył się. Sprzymierzeńcy póki co i tak na razie nie atakowali. Za to w ruinach mógł się kryć ktoś jeszcze. Nie chciał wszystkiego zawalić przez brak ostrożności.

Armiel 19-02-2012 20:18

HERBERT HIDDINK

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Był na to za stary. Zdecydowanie za stary. Pot zalewał mu oczy, a w coraz szybciej zapadającej ciemności widział coraz mniej. Z jednej strony było to pomocą przy podkradaniu, z drugiej jednak i on miał przez to pewne kłopoty.

Teren ruin pełen był kamieni skrytych zdradziecko pod piaskiem, niskich murków, o które łatwo było się potknąć i innych tego typu niespodzianek. Hiddink zatem musiał zachowywać się nad wyraz ostrożnie, aby dać radę dotrzeć do wybranego punktu strzeleckiego nie dość że cało to jeszcze niespostrzeżenie. Zgięty w pół od dłuższego czasu kręgosłup protestował coraz bardziej.

Niby nie było daleko, ale Herbertowi zdawało się, że podkradanie się przez posępne ruiny trwa całe wieki. Że nigdy się nie skończy. Ale jednak udało się. Podkradł się pod wypatrzoną wieżę i zaklął cicho pod nosem widząc, w jakim stanie ona się znajduje. To co z dalszej odległości wydawało się być wieżyczką jakiejś dawnej budowli z bliska okazało się stertą zwietrzałych, ledwie trzymających się jeden drugiego kamieni. Ruiną, na którą może i wspięłaby się wiewiórka, ale na pewno nie ważący swoje Herbert. Zapewne w połowie drogi obciążona ponad swoją wytrzymałość konstrukcja zwaliłaby się na ziemię w huku i pyle grzebiąc pod sobą Hiddinka. Jeśli chciał znaleźć sobie dobre stanowisko ogniowe, musiał się pośpieszyć, nim wszystko się zacznie.

Niedaleko Herbert dostrzegł Lucę. W sumie połączenie sił z narwanym ale młodym makaroniarzem wydawało się teraz dość rozsądnym pomysłem.


WALTER CHOPP

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Zejście na dół skarpy dla jednorękiego Choppa okazało się bardziej wyczerpujące niż sądził. Przez chwilę mógł tylko dyszeć i łapać oddech na przemian i obserwować pogrążającą się w mroku kotlinę.

Widział, jak Emily znikła między gruzami razem z Dwightem i przez chwilę poczuł strach, że być może właśnie to jest ostatni moment, kiedy widzi ją w życiu. Że tego wieczoru mogą zginąć – ona lub on, albo nawet oboje. Ta bolesna świadomość, mroczne przeczucie, spowodowało, że przez chwilę miał ochotę wybiec za swojej osłony i popędzić za znikającą kobietą. Ale przemógł się. Powstrzymał. I miał nadzieję, że nie będzie tego żałował.

Prze chwilę obserwował Hiddinka pełznącego w stronę ruin. Widok wielkiego mężczyzny pełznącego przez piaski i kamienie w innych okolicznościach mógłby być nawet zabawny, ale w tej chwili nie było mu do śmiechu. W tej chwili czuł strach. Niedługo miała nadejść ciemność. A wraz z nią miriady JEGO oczu wpatrujących się zimno w świat na dole i ukrytego na nim Waltera. Tej nocy Nyarlathothep był blisko. Zbyt blisko i Walter zaczynał się bać.

Czekał. Ułożony tak, by pomiędzy zrujnowanymi budynkami widzieć wejście do świątyni i kręcących się przy niej ludzi. Było coraz ciemniej i za chwilę Walter będzie musiał poszukać sobie innej pozycji by mógł prowadzić potencjalny ostrzał.

Czekał. Na gwiazdy lub ludzi Mansura. W zależności od tego, co nadejdzie wcześniej.


LUCA MANOLDI

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie


Luca był jak w transie. Chłopak stał się mężczyzną. Z ulicznika przerodził w wojownika. Żołnierza, który bez strachu, w imię zemsty, ruszał do walki. Gotowy na to, co mogło go spotkać. Pogodzony z losem.
Tak właśnie historia wykuwała bohaterów. Jednak większość ich imion znikła pochłonięta przez czas i ludzką niepamięć. Tak to zazwyczaj jest z bohaterami. Nikt o nich nie pamięta, kiedy przychodzi na to pora.

Widział Dwighta i Emily znikających pomiędzy ruinami. Widział Hiddinka pełznącego w stronę kręgu zburzonych domostw z zamierzchłych czasów. Widział Choppa, który blady i spocony przypadł do głazów walających się przy stoku.

On sam przeczołgał się przez upstrzoną kamieniami i skalnymi odłamkami powierzchnię pustyni, licząc na to, że nie wpadnie w oko żadnemu strażnikowi świątyni. Wiedział, że konfrontacja była nieunikniona, lecz nie teraz, nie w tym momencie, ale na warunkach dyktowanych przez nich samych.

Udało się i po chwili był już przy pierwszym, czerwonym murku. Spojrzał zza niego ostrożnie i ujrzał prawdziwy labirynt ścian i domów.


Na widok tych pustych skorup Luca poczuł zimny dreszcz. Co mogło skrywać się w takim miejscu? Jakie pradawne moce zła?

Pomiędzy nimi panował już głęboki cień. Zobaczył Hiddinka, który ruszył w stronę wysokiej budowli. Postanowił trzymać się blisko. Jakoś przestało mu się uśmiechać pozostać samemu w tym labiryncie ruin.


DWIGHT GARRETT, EMILY VIVARRO

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Dwight zerknął do znalezionej szczeliny. Pęknięcie nie było szerokie, a ciemność panująca w dole tak gęsta, że bez źródła światła raczej nie był w stanie niczego wypatrzyć, poza tym, że chyba rozdarcie prowadziło do zasypanej piaskiem i zasłanej kawałkami skalnych bloków sali. Ściany porastały kryształki soli, migocząc tajemniczo w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Garrett zaryzykował. Leżąc na brzuchu przyświecił sobie zapałką. Dużą, sztormową, podarowaną przed wyjazdem przez Mansura.

W niespokojnym świetle pełgającego płomienia ujrzał nieco więcej. Podniszczone, krzywe ściany, popękany sufit i .... kolejną dziurę, prowadzącą gdzieś w podziemia. Możliwe nawet, że do serca przeklętej świątyni. Jeśli tak było naprawdę dawało to większą szansę na dostanie się do maszynerii niespostrzeżenie i wysadzenie jej w powietrze.

Tymczasem Emily walczyła z pokusą. Wpatrzona w plecy detektywa z trudem powstrzymała się od niespokojnych myśli. W końcu oderwała wzrok od Garretta i zaczęła lustrować okolicę. Przycupnięta za solidnym kawałem gruzu. Czujna, niczym płochliwe zwierzątko. Broń w jej dłoni, co zauważyła z pewną dumą, nie drgnęła nawet odrobinę. Serce, pobudzone do szybszego rytmu przez emocje związane z podkradaniem, teraz zwalniało. Zimna krew. Tak. Musiała ją zachować, jeśli chciała ocalić Teresę. Luce Manoldiemu udało się. Jeden cud się zdarzył. Czy mogła liczyć na drugi? Nie mogła. Musiała!


WSZYSCY

20 listopada 1921 roku, wieczór zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia

Słońce skryło się za jedną z wysokich, postrzępionych skał na zachodzie i w kotlinie nagle zapanowała ciemność. Mimo, że już wcześniej spodziewali się nadejścia nocy, to jednak teraz, kiedy rozpostarła się ona nad zapomnianymi ruinami, niczym płaszcz bogini ciemności, poczuli dreszcz lęku.

Pierwsi usłyszeli to ludzie przebywający w ruinach, a zaraz po nich nieco dalej Chopp. Od strony świątyni doleciało ich uszu dziwne trąbienie. Potężne, dudniące, przeszywające duszę na skroś. Mieli wrażenie, że od tego zawodzenia drży ziemia, że z pokruszonych zębem czasu ścian sypią się kawałki kamieni i gruzu. Że ziemia drży pod ich stopami, jęczy przenikliwie.

Zadrżeli i oni. Nagle mali i czujący się dziwnie bezbronnymi przed siłami, które miały tej nocy objawić się w tym przeklętym i zapomnianym miejscu.

* * *

Zadrżał Walter Chopp widząc na ciemnym niebie pierwsze gwiazdy. Przez chwilę próbował walczyć ze swoim strachem. Jednak nie dał rady. Księgowy skulił się, oparł rozpalonym nagle czołem do chłodnego kamienia i zaczął się bezgłośnie modlić. Pierwszy raz, z niepohamowanymi łzami płynącymi mu po brudnej twarzy, modlił się do Boga o siłę. Zrobił coś, czego nie robił nawet na froncie Wielkiej Wojny. Potrzebował tej siły, by przezwyciężyć paniczny strach. Jak na razie jednak Bóg pozostał głuchy na modlitwę okaleczonego księgowego.

* * *

Zadrżał i Dwight Garrett , zagłębiony połową ciała w ciemną czeluść rozpadliny. Zgasła zapałka. Spadła w dół, na piasek, parząc mu palce. Z dziury w sali, którą wypatrzył detektyw, wyraźnie dało się słyszeć odgłos trąbienia. Wyraźny, głośny, potężny. Teraz wszelkie wątpliwości, jakie żywił Dwight, zostały rozwiane. Wskazane przez ducha – panterę przejście było alternatywną drogą do świątyni. Świątyni, w której Rash Lamar zaczął zapewne przyzwanie swego ojca.

* * *

Zadrżała i Emilly Vivarro . Nie tylko ze względu na muzykę. Lecz między innymi dlatego, że kątem oka złowiła jakieś poruszenie w głębi ruin. Instynktownie przypadła za głaz wystawiając zza niego głowę, tak by zobaczyć, co ją zaalarmowało. To, co ujrzała spowodowało, że o mało nie jęknęła z przerażenia. To, że ghoule będą na miejscu, było niemal pewne, lecz gdzieś tam, podświadomie liczyła na to, że może będą gdzieś tam, gdzie nie dane będzie się im spotkać. Przy jakimś ołtarzu, studni, bramie do piekła – gdziekolwiek, ale nie tutaj.

Niestety. Los był okrutny. Z leżącej od nich jakieś dwadzieścia kroków ruiny wynurzały się – liczyła w myślach – jeden, dwa, trzy osobniki. Pokraczne, ze zwierzęcymi łbami. Czuła ich smród nawet z tej odległości. Widziała lśniące zgniłą żółcią ślepia. Trzy! Nie miała szans w bezpośredniej konfrontacji z tyloma potworami na raz.

Pierwszy ghoul szczeknął niezbyt głośno Gdzieś z głębi ruin inny stwór odpowiedział podobnym szczeknięciem. I nagle ruiny wokół nich rozbrzmiały kolejnymi szczęknięciami. Jeśli mogła wierzyć swoim uszom, wśród skał i skruszałych murów pojawił się przynajmniej tuzin, może nawet dwa lub trzy tych potwornych stworzeń. Byli zgubieni.

* * *

Zadrżał i Herbert Joseph Hiddink , który w końcu znalazł dobre miejsce. Nie tak wysokie, jak wypatrzona wcześniej wieża, ale na tyle, by miał widok na pobliskie ruiny i pole ostrzału na strażników przy wejściu do świątyni. Odległość niespełna stu metrów, może nawet mniej. Wejście do wygrzebanego z zasolonego piachu zigguratu oświetlały pochodnie zatknięte przed ruinami.

W ich blasku strażnicy stanowili dobrze widoczne cele. Herbert wspiął się na mur, przyjął pozycję strzelecką kładąc na brzuchu. I wtedy usłyszał szczeknięcie gdzieś z boku, a potem kolejne tuż pod sobą. Z budynku, którego w miarę wytrzymały dach wybrał sobie na swoje stanowisko wynurzały się pokraczne ghoule. Do nozdrzy wydawcy doleciał smród ich cielsk. Widział je, nieludzkie, budzące odrazę kreatury wychodzące z kryjówek po zachodzie słońca.

Słyszał je. Ich szczeknięcia rozbrzmiewały w jego uszach niczym zapowiedź klęski. Zaschnięte usta łapczywie domagały się wody, ale Herbert wiedział, że najlżejsze poruszenie może zdradzić jego położenie. Wiedział, że dla zwinnych potworów zrzucenie go z dachu, pod szczęki i szpony pobratymców, byłoby chwilą. A taka śmierć nie była raczej niczym przyjemnym.

* * *

Zadrżał i Luca Manoldi . Początkowo z nocnego chłodu, który nadszedł wraz z nocą, a potem, gdy zrozumiał, w jakie gówno wdepnęli. Zajął wypatrzoną pozycję, skąd mógł spokojnie ostrzelać Arabów przy wejściu do świątyni. Widział też Hiddinka, który odrobinę dalej zrobił podobnie.

Wymierzył, czekając na rozwój wydarzeń i wtedy usłyszał szczekanie ghouli. Rozbrzmiewało ze wszystkich stron. Zimny pot zrosił młodzieńcowi czoło. Broń zadrżała w ręce. Było oczywistym, że kiedy zacznie strzelać, to w chwilę później będzie po nim. Potwory dopadną go – szybkie niczym śmierć i zapewne rozedrą na strzępy. Nie był Mahuną, by sprostać tym bydlakom w walce wręcz, a kule – jak wiedział – spisywały się średnio w konfrontacji z bestiami. Zacisnął zęby w myślach przywołując modlitwę. Wiedział już, że nie będzie mu raczej dane znów spojrzeć w oczy Domenico. Nie wyjdzie z tego żywy. Taka myśl, jak trucizna, zagościła w jego wylęknionym sercu i nie chciała zniknąć.


* * *

Wystrzelona raca rozbłysła krwistą czerwienią na południu kotliny. A po niej dwie kolejne od strony południowego wschodu i północy. W chwilę po tych ogniach na niebie usłyszeli odległe hałkowania oraz poczuli drżenie ziemi. Dziki tętent kopyt. Rytmiczny, potężny, przybliżający się. Atakowali z trzech stron. Ludzie Mansura. To musieli być oni, bo któż by inny! Tylko, dlaczego było ich tak wielu? Nie dało się policzyć konnych w ciemnościach, ale wrzaski ludzi i dudnienia kopyt sugerowały, że w ataku bierze udział o wiele więcej wojowników, niż widzieli ich na miejscu spotkania. Na pewno więcej niż te kilka dziesiątek. Może stu?! Może i więcej! Skądkolwiek wzięli się ci ludzie byli dla nich szansą.

Szczekanie ghouli przeszło w dziki, szaleńczy wrzask. Ruiny zaroiły się ich sylwetkami. Potwory szykowały się do odparcia ataku. Podobnie, jak Arabowie przy wejściu do świątyni.

Sytuacja Hiddinka i Manoldiego nadal była jednak nieciekawa. Jasnym było, że kiedy zaczną strzelać może i zabiją kilku przeciwników, może nawet uda się uśmiercić i kilka ghouli, ale na pewno zginą. Nie obronią się przed potworami, jeśli te postanowią rzucić się w ich stronę.

W nieco lepszym położeniu znajdował się Walter Choop. Skryty za kamieniem mógł prowadzić ostrzał przedpola, na którym zapewne zetrą się przeciwnicy. O ile przełamie swój lęk przed gwiazdami. Jakieś sto metrów od niego pędziła konno do walki pierwsza grupa jeźdźców. W czerwonym poblasku racy wyglądali jak uzbrojeni w szable i karabiny żołnierze piekieł, a ich okrzyki mogły przerazić, co słabszych ludzi. Lecz na pewno nie przeraziłyby kultystów Baphometa.

Także Emilly Vivarro i Dwight Garrett znajdowali się nieco z boku wydarzeń. Nie mieli zbyt wiele czasu, by podjąć się jakiś wyborów. Pojawienie się ghouli czyniło walkę w mroku pośród ruin znacznie niebezpieczniejszą, ale zejście do podziemi też mogło okazać się złym wyborem.

Ciszę nocna przeszyły pierwsze strzały.

Serca skrytych pośród pradawnych ruin Amerykanów zaczęły wybijać szybki, szaleńczy, wojenny rytm. Zaczynało się. Noc krwi, rzezi i śmierci. Pozostawało tylko pod znakiem zapytania, kto spotka się z nią nim nastanie świt.

arm1tage 20-02-2012 15:24

Cienie zaczynające przemykać tu i tam redukowały liczbę opcji, między którymi musiał wybierać. Potwory wyszły na żer. A Dwight Garrett znów musiał zejść pod ziemię. Jak wtedy, gdy niemal cudem uszedł z życiem.

Dać się zabić teraz, po tym wszystkim co przeszedł? Przed samym...celem? - myślał detektyw oceniając spojrzeniem rozmiar rozpadliny. - Nie. Zapomnij o wątpliwościach i strachu. Zejdź tam, i wsadź im cały dynamit jaki masz do ich śmierdzącej, czarnej dupy. A tą samą zapałką, którą odpalisz lont, odpalisz jeszcze sobie papierosa i to wszystko się skończy.

Popatrzył na Emily, przyczajoną jak zwierzak, wpatrzoną w niego z zagadkową miną. Odwiązał szybko pęk liny. Tam na dole, widać było hałdę piachu. Dość wysoko, mógł potem nie doskoczyć. Za duże ryzyko, większe niż zostawienie końcówki liny tutaj. Poruszając się nisko przy ziemi, obwiązał grubym sznurem podstawę kamiennego bloku, sprawdził węzeł. Nisko, jak najniżej - myślał, ciągnąc linę ku wyłomowi. Potem zaczął rękoma zasypywać piachem ciągnącą się po ziemi linę, oraz podstawę kamienia. Patrol mógł wywęszyć, że ktoś tędy schodził.
- Szybciej. - ponaglił Emily - Pomóż mi z tym.

Gdy uznał, że wystarczy chwycił rękoma koniec liny i wśliznął się do otworu, stając na ostatnim załamaniu. Opuścił tam sznur i obwiązał sobie szczelnie twarz chustą. Gdyby nie białe dłonie i okolice oczu, w całym tym stroju wyglądał właściwie jak Arab. Ponownie ujął linę i popatrzył wyżej, ku Vivarro.

- Zawsze robiłaś, co chciałaś. - rzucił detektyw - Teraz też zdecydujesz sama. Trzymaj się, Em. Cycki do góry.

Widok jej twarzy zabrał w pamięci, opuszczając się na linie w ciemną przestrzeń. Już pod powierzchnią, usłyszał pierwsze strzały z góry.

- Here we go. - mruknął, stawiając stopy na łachu piachu.

Znalazł się w czymś, co wyglądało jak stary, zniszczony, na poły zawalony korytarz. Pęknięte ściany, piasek sypiący się z szczelin w suficie. Miał wiele szczęścia, że podłoże nie zarwało się pod nim, jak przechodził przez ruiny. Wisząc widział wąski otwór, górną część zasypanego korytarza w zawalonym fragmencie świątyni. Mógł tamtędy przedostać się dalej, pełznąc na brzuchu z twarzą przy piasku. Jak tunelem. Ale potrzebował światła tam, po drugiej stronie, bo nie widział żadnego z drugiej strony, a raczej nie uśmiechało mu się eksplorowanie nieznanych tuneli po omacku. Z drugiej jednak strony blask mógł zdradzić go ewentualnym wrogom. To też nie było dobre.. Muzyka dobiegająca z tunelu mieszała się z coraz gwałtowniejszą kanonadą na górze.

Nie...- puścił dłoń już sięgającą po pochodnię przy pasie. Światło przyciągnie spojrzenia. Lepiej już...Zaryzykować.
Wyciągnął nóż i jednym ruchem odciął linę, przy ziemi. To wystarczało, by tędy wrócić a reszta długiego sznura mogła się przydać.

Schował nóż, odbezpieczył broń i wszedł w tunel. Czołganie się po ciemku tunelem, powoli i nasłuchując każdego szmeru, z bronią w ręku i zapałkami sztormowymi gotowymi w kieszeni do łatwego wyciągnięcia - plus rana. Kupa zabawy. Jednak dotarł w miarę szybko do wylotu.

W końcu wyczołgał się w jakiejś komnacie. Dość sporej - wielkości dwóch solidnych salonów w NY. Podpartej kolumnami z rzędami potłuczonych mis i urn z gliny pod ścianami. Wyjście z tej sali było tylko jedno. Żadnych drzwi, tylko prosty korytarz o dziwnym kształcie ściętego trójkąta. Przejechał ręką po twarzy. Był sakramencko brudny po czołganiu. Kurz na okolach oczu i nosie przykleił się do potu. Dobrze - pomyślał, i jeszcze bardziej roztarł wszystko na gębie. Bielsza skóra, przy lepszym świetle była jedynym co odróżniało go od Arabów. Teraz wyglądał jeszcze bardziej jak tubylec, co mogło potem mieć znaczenie. Czyjaś wątpliwość mogła mu dać cenne sekundy.

Teraz jednak trzeba było być czujnym. Dał dwa kroki dalej. Pomiędzy skorupami Dwight widział kości. Dziesiątki, jeśli nie setki. Walały się wszędzie wokół. Bez ładu i składu, jak na wysypisku odpadków. Większość była stara i zwapniała, ale bliżej wejścia widział chyba świeższe. W sali panował stęchły zaduch. A dźwięki trąb zdawały się narastać, były naprawdę blisko. Odbijały się echem pośród kamieni i sal.

Sprawdził, czy ekwipunek się nie odwiązał. Wszystko było na swoim miejscu, worek z dynamitem, zwój liny, bukłak z wodą...Nóż od Mansura przytroczony do buta. Rewolwer po zamęczonym legioniście miał za pasem, tam gdzie tkwiła też nieużywana na razie pochodnia.. W ręku przeładowany sztucer, który podniósł lufą ku otworowi. Powoli, pochylony, ostrożnie stawiając stopa za stopą, omijając kupki kości, wszedł do prostego korytarza.

Szedł ledwie chwilę, kiedy przed sobą ujrzał poblask ognia. Na końcu korytarza tkwiła pochodnia zatknięta w ścianę. A pod nią stał ubrany w białe szaty tubylec. Jakieś dziesięć, może dwanaście kroków od przyczajonego detektywa. Bez wątpienia strażnik. Gdzieś, przez muzykę Garrett usłyszał również krzyk człowieka. Przeraźliwy, obłąkańczy, pełen bólu. A potem do dźwięków trąby przyłączył się klekot jakiejś maszynerii. Hałas wypełnił podziemia dysharmonią dźwięków. Odgłosy walki toczonej na górze utonęły w tych pandemicznych stukotach, krzykach i trąbach.

Odwrócony plecami. Łut szczęścia w nieszczęśliwych terminach. Garrett nie wahał się. Było zbyt daleko i późno, by bawić się w sentymenty. By bawić się w udawanie kogoś, kim nie był. Ręka powoli i ostrożnie odłożyła sztucer, opierając go o ścianę i wyciągnęła bezszelestnie nóż...

Podwinął wysoko rękawy szaty, by nie przeszkodziły .Ruszył, nisko przy ziemi. Powoli, powolutku...Nie było tu miejsca na pomyłkę, musiał zakraść się pod same plecy strażnika. Oczy, ledwo widoczne znad chusty i między grubą warstwą przyklejonego do skóry pyłu kontrolowały pozycję wartownika, popatrując szybkimi błyskawicami spojrzeń tam gdzie miała stanąć kolejna stopa...

Jeszcze tylko jeden krok...I jeszcze jeden...I...

Skoczył, prostując się. Szybko, jak kot. Gdy był w ruchu, słyszał za plecami cichy zgrzyt osuwającego się po ścianie, cholernego sztucera. Strażnik też go usłyszał, ale było już za późno. Wartownik nie zdążył się odwrócić, a jedynie szarpnąć. Mocna dłoń chwyciła go za twarz, i Garrett jednym, posuwistym, głębokim cięciem ostrza poderżnął mu gardło.

Cisnąc silnie plującą krwią gębę Araba, chwycił całe jego wiotczejące ciało, by nie wydało huku. Krew zabitego płynęła w szczelinach między jego palcami. Ostrożnie ułożył truchło, przyczajony, lustrujący dalszą część korytarza przymrużonymi oczyma. Odczekał chwilę. Było cicho, nie licząc przytłumionego trzaskania ognia pochodni nad jego głową. Nie licząc muzyki szaleństwa, która rozbrzmiewała gdzieś dalej. Tam, gdzie prowadziła jego droga.

Bogdan 21-02-2012 06:46

Wciąż targany sprzecznymi emocjami leżał ukryty między głazami na skalnym rumowisku i z niecierpliwością wyczekiwał chwili kiedy wszystko się zacznie. Czekanie było najgorsze. Luca, który zwykle potrafił i najbardziej lubił próżniaczyć i pędzić czas na nic nie robieniu teraz aż trząsł się z niecierpliwości. Niech to wszystko wreszcie się skończy. Tak albo inaczej, ale niech się zacznie, a potem skończy! – powtarzał sobie w duchu.

Wciąż nie miał pewności, że dobrze zrobił idąc w dolinę z pozostałymi. Zdawał sobie sprawę, że nadrzędnym celem było powstrzymanie tych chorych zboków i ich planów. Najlepiej zabijając ich wszystkich. Podobno mieli zamiar obudzić coś przedwiecznego, coś co było w stanie zagrozić całemu światu… podobno. Chłopak nie bardzo wierzył w to, że takie istoty istnieją. Widział co prawda na własne oczy ghoule, widział inne okropności, opowiadania o których jeszcze pół roku temu zwyczajnie by wyśmiał. Ale coś, jedna istota, tak potężna żeby zdolna była zatrząść całym światem? Nie. To się wciąż jakoś nie mieściło chłopakowi w głowie…

Wiedział że musi iść. Wiedział że tak trzeba… a i tak miał poczucie, że źle wybrał.

I polazł w tę pieprzona dolinę. Wściekły na siebie. Na całą tą poronioną imprezę w której się znalazł. Wbrew sobie. Na przekór zdrowemu rozsądkowi każącemu strzec jak oka w głowie brata, za którym tłukł się całymi miesiącami po wielkim świecie. Poszedł. Zamiast opiekować się wreszcie jak należy odnalezionym dzieciakiem, pozostawił go obcej babie, za zapewnienie że należycie zaopiekuje się Domenico mając tylko słowa araba poznanego dzień wcześniej i to coś w jej oczach. Coś, co przypominało mu spojrzenie matki. Niewiele. Prawie nic. Chryste…! Jaką on miał wtedy ochotę ukraść kilka koni, najwięcej wody ile by zdołał, i wiać z tego przeklętego miejsca najdalej i najszybciej jak tylko by się dało…

Jednak wybrał. Podjął bodaj najtrudniejszą w życiu decyzję, bo od jej wyniku zależało życie jego samego, ale i Domenico. Znowu. Kolejny raz. Tym razem świadomie i licząc się z konsekwencjami…
Jakoś świadomość wagi wyboru nie przynosiła ulgi. Przeciwnie. Gryzła duszę zębami niepewności. Niech się to wszystko wreszcie skończy. Zacznie, a potem raz na zawsze skończy! Niech się zacznie rzeź, niczego innego się nie spodziewał, a potem ci, co wciąż będą stali na nogach wezmą nagrodę. Albo ghoule ich truchła na pożarcie, albo… on Domenico. I wreszcie spokój o jego bezpieczeństwo.

Ręce potrzebowały zajęcia. Głowa też, bo czuł że jeśli zaraz nie zajdzie słońce i nie nastąpi atak sam zrobi coś głupiego. Z ukrycia przyglądał się arabom, ghoulim pomagierom. Oceniał odległości i stopień trudności strzału. Był w stanie im szkodzić. Żeby tylko utrzymać nerwy na wodzy… - myślał sobie chłopak – spokojnie mierzyć, strzelać, mierzyć, strzelać… ładować opróżnione magazynki, mierzyć, strzelać… A ghoule?! Boże, przecież skoro na swej drodze napotykali wciąż całe stada, to tu i teraz było niemal pewne, że też się pojawią! A Shardul nie żyje… Jaką bronią mieli z nimi walczyć? Luca jakoś nie widział siebie zwycięskiego w walce z ghoulem jedynie bronią palną…
Na szczęście miał dynamit. Wytarganą z rękawa kurtki włóczką omotywał lonty pęczkami zapałek. Już teraz ręce nieco mu się trzęsły. Nie chciał ryzykować w decydującym momencie „szarpaniny” z opornie się zapalającym lontem. Postanowił je również skrócić. Zębami. Udało się. Teraz wystarczyło tylko potrzeć łepki zapałek draską i rzucać. Nieco spokojniejszy wyjrzał zza głazu.
I zaraz się schował, bo ciemności, które zapadły tymczasem nad doliną rozjaśniły łuny rac. Jednak nie skrewił. Mensur przyprowadził swoich ludzi. I jak się Luce wydawało chyba nie tylko swoich. Urwiska doliny zaroiły się od konnych.
Odważni ludzie – oceniał chłopak – między ruinami pojawiły się ghoule, a jednak tamci gnali w dół na złamanie karków.

Luca zrobił dokładnie tak, jak sobie zaplanował. Strzelać pierwszy. Zanim padnie pierwsza salwa broniących wejścia do ruin. Bał się. Wokół wszędzie poszczekiwały ghoule. Cholernie się bał, ale skoro tamci pruli w dół zboczy w samobójczym ataku nie dbając o własne bezpieczeństwo, przecież musieli wiedzieć że na dole roi się od tych śmierdzących straszydeł, to co? On miał być gorszy niż jakieś brudne araby? Kiedy wyczekał na odpowiedni moment wziął głęboki oddech, polecił się w myśli Bogu ostatni raz, przycisnął policzek do kolby broni, wycelował i nacisnął spust. Ludzie Mansura byli już blisko.

Chyba nie trafił, bo arab jakby nigdy nic przypadł do kawałka muru i przyjął pozycję do prowadzenia ognia. Strzał padł. I nic. W rosnącym zamieszaniu nikt chyba go nie dostrzegł. - Merda! – warknął chłopak zły i zmierzył się do kolejnej próby.
Wtedy kątem oka zauważył jak na jednym z samochodów zaparkowanych przy wejściu poruszyła się plandeka. Przez połę wysunął się opasły cylinder, końcówka plującego śmiercią z prędkością sześciuset kul na minutę mechanizmu karabinu maszynowego z charakterystyczną obłą, tłoczoną lufą mierzącą wprost na jedyną drogę prowadzącą pomiędzy zrujnowanymi domami do wejścia świątyni.
Ojciec raz kiedyś opowiadał mu co potrafi z ludźmi zrobić seria karabinu maszynowego. Raz zaledwie, bo przysłuchująca się ich rozmowie przypadkiem matka nieźle później ojcu nawtykała. A nie kłócili się często. Ale ten raz wystarczył, żeby Luca miał świadomość co może czekać ich sprzymierzeńców jeśli dopuści do otwarcia ognia przez strzelca na ciężarówce. Zmienił nieco ułożenie ciała i cel. Szukał strzelca.
Wrodzy Arabowie też szukali sobie pozycji strzeleckich za murkami, głazami i ścianami. Czekali na swoich pobratymców z klanu. Podobnie do ataku szykowały się ghoule. A Mansur zdawało się nieświadomie prowadził swoich ludzi po lufy wrogów!

Wiedział, co musi zrobić. Nie miał wyboru. Zaczął strzelać celując tam, gdzie jak mu się zdawało będzie strzelec i podający mu taśmę pomocnik. Kule waliły w plandekę. Po trzecim strzale jednak Luca usłyszał paskudne klik. Niewypał. Kurwa!! Cholerny niewypał! Cholerny piach!! Walcząc z narastającą paniką zaczął mocować się z karabinem, by jak najszybciej poradzić sobie z problemem. Karabin maszynowy na ciężarówce milczał, więc może się udało? Chyba, że strzelcy nadal czekali, aż więcej wrogów wejdzie im pod lufę.

Wokół rozpętało się piekło. Kanonada.
Luca liczył że może jakimś cudem pozostał niezauważony.
Nie. Jednak ktoś dostrzegł rozbłysk lufy bo w stronę Luci szła węsząc przygarbiona, nieludzka postać. Ghoul.
Kątem oka dostrzegł, że pobliska ghoulica, przecież to były same suki, zorientowała się gdzie jest. Widział, jak kreatura rusza w jego stronę pędem. Widział mord w jej oczach. Kapiącą z pyska ślinę.

W końcu udało mu się usunąć zacięcie. Jednak czy nie za późno!?
I tak nie było czasu się zastanawiać. Tym bardziej, że chłopak miał dla ghouli niespodziankę. Wiedział, że z bronią konwencjonalną nie da rady. Nawet z pełnym magazynkiem, jeden na jeden. A co dopiero w takiej ciżbie? Jeszcze nim się zaczęło przygotował sobie... bomby. Bo jak inaczej nazwać pęk dynamitu ze skróconym lontem, tylko na tyle by zdążyć odpalić i rzucić? Miał nadzieję, że z podrzuconego takim ładunkiem potwora wiele nie zostanie, a i pozostałym da taka akcja do myślenia. Teraz, kiedy wściekła i pewna swego kreatura rwała ku niemu przyszła pora, by przekonać się o skuteczności swojego wynalazku. Szybko sięgnął po przygotowany ładunek. Owinięte włóczką na loncie zapałki czekały już przygotowane na potarcie draską. – Głodna? To żryj to!!

Odpalił swój prowizoryczny ładunek i cisnął nim w stronę pędzącego potwora. Ku swojemu zdziwieniu, bo ręce mu dygotały trafił go prosto w pierś. Ładunek cofnął ghoula, który zaskoczony wywalił się w gruzowisko. Luca nie miał czasu się dziwić, też padał. I to z całkiem innych powodów. Po to, żeby uniknąć efektów wybuchu.

Kilka powiązanych ze sobą lasek dynamitu eksplodowało z potwornym hukiem, od którego zadźwięczało Luce w uszach. Kawałki śmierdzącego cielska ghoula, kamieni, żwiru i innych odłamków przecięły powietrze jak szrapnel, a fala uderzeniowa zniszczyła pobliskie mury. Żwir, pył i kawałki ciepłego mięsa spadły deszczem na Lucę, a potem przez ziemię przetoczyło się drżenie. Przynajmniej jeden większy kamień walnął chłopaka w głowę, rozcinając skórę do krwi. Czuł też, że mniejszy i większy gruz poobijał i poranił mu lekko plecy. Wybuch nastąpił zdecydowanie za blisko.

- Wooow... – wyjęczał tylko gramoląc się z ziemi. Na nic więcej na razie nie starczyło fantazji. Na dłuższą chwilę ucichły wystrzały i odgłosy masakry dziejącej się tuż obok. Ucichło wszystko. Słyszał tylko jednostajny, świdrujący gwizd, a w akompaniamencie tego dzwonienia sceny rozgrywające się opodal nabrały dość surrealistycznych kształtów.

hija 21-02-2012 13:34

Dlaczego w ogóle zrobiła?

Zaczęło się od tego, że zzunęła się po zboczu za Luką. Nie była pewna jego intencji. Odzyskał brata i mógł teraz zrobić w zasadzie cokolwiek, choćby i odwrócić sie na pięcie i wracać do Ameryki, bo cel, do którego zmierzał chłopak, został wreszcie osiągnięty. Mały Domenico żył. Być może poczuła nawet jakieś delikatne uczucie wyrzutów sumienia, gdy odrzuciła propozycję Persa. Trzeba było się dzieckiem zaopiekować, ale Emily nie należała do typu kobiet, dla których spełnieniem marzeń był domek z białym płotkiem, utrzymującym rodzinę mężczyzną i stadkiem złotowłosych cherubinków cierpliwie pokrywających dom warstwą wyplutego jedzenia, kredek świecowych i ekskrementów.
Podeszła tak blisko! Jej gładką niegdyś skórę pokrywała cala sieć blizn, twarz ogorzała od słońca, mięśnie wzmocniły się a oczy nabrały dzikiego, nieustępliwego blasku. Zmieniła się, a każda z tych zmian miała ja przystosować do tego właśnie momentu. Do nadchodzącej walki o to, co najdroższe.

Gdy gdzieś wśród skał wyminął ją Garrett, wiedziała już, co robić. Musiała mu pomóc. Była jedynym z nich, które mogło pomóc tam, w środku. Błyskawicznym ruchem dopadła Waltera, i zanim zdążył zaprotestować, pocałowała gwałtownie.
- Wrócę - syknęła.
I ruszyła przez piach w ślad za detektywem.
Kłamstwem byłoby powiedzieć, że się nie bała. Była przerażona, ale im bardziej lęk ściskał jej wnętrzności, tym bardziej wszystko na zewnątrz zwalniało i tym bardziej skupiała się na tym, by pozostać niezauważoną. Przemknęła połać piachu jak duch, jak jeden z niespokojnych cieni pustyni.
Garrett prowadził, jakby wychował sie wśród tych ruin i już samo to było dostatecznie niepokojące. Jeszcze dziwniej zrobiło się, gdy naraz zaczął mówić do siebie. Nie mogła wprawdzie rozróżnić słów, ale była niemal pewna, że detektyw rozmawia z... Mahuną. Niech go szlag! I niech ją szlag, jeśli właśnie wypuściła się na spacer z sabotującym ich poczynania szaleńcem. Zaciśnięte na kolbie rewolweru palce swędziały. Może powinna unieść lufę i skończyć ta maskaradę? Jednak mimo wyglądających na logiczne argumentów, nie potrafiła po prostu w niego wymierzyć...


Na widok szczeliny, wrzawa myśli w głowie ucichła. Emily przypadła do ziemi, próbując uspokoić oddech. Inne... wejście? Jak to możliwe, że Dwight trafił tu bez wahania? Kiedy miał czas na taki rekonesans? Zacisnęła na moment powieki. Przestań. W tej chwili. Rusz się, decyduj, zamiast prowadzić w myślach prowadzące do nikąd debaty.
Drgnęła wreszcie, pomagając mu z liną.

- Zawsze robiłaś, co chciałaś. Teraz też zdecydujesz sama. Trzymaj się, Em. Cycki do góry.

Tkwił do połowy zanurzony w czeluści, a ona nadal milczała. Zajrzała mu w oczy i pod osłoną chusty uśmiechnęła się szelmowsko. Wreszcie mogła coś zrobić. Coś od niej zależało. Gdy głowa mężczyzny znikała w otchłani, pustynne powietrze rozdarło wycie. Ghule. Uniosła głowę, wietrząc i nasłuchując jak zwierzę, którym w tamtym właśnie momencie była. Dobrze znajomy fetor wyparł z jej głowy jakiekolwiek wachanie. Gdy poczuła, że lina traci wywołane ciężarem ciała Garretta napięcie, szybkim, wężowym ruchem przerzuciła nogi nad krawędzią szczeliny.
Gdy zsuwała się w ciemność, tuż nad jej głową rozgorzała walka. Dzikie pandemonium.
Zaczęło się, teraz już nie mogła się cofnąć.


Wylądowała jak kot w ciasnym korytarzu. To chyba strach tak ją mobilizował, bo choć wysportowana, nigdy nie miała okazji zaprawić się w skradaniu. Mając to w pamięci, trzymała dystans wobec detektywa. Jeśli jedno z nich schrzani i zostanie odkryte, drugie wciąż będzie mieć szansę. Po to tu była i ciężar lasek dynamitu przypominał jej o tym dobitnie.

Wychynęła z tunelu, gdy Garrett po drugiej stronie dziwacznej komnaty na powrót znikał w ciemnościach. Może nawet nie wiedział, że dziewczyna podąża tuż za nim? Przycupnęła przy wyjściu... kości. Dziesiątki tysięcy. Zachłysnęła się stęchłym powietrzem, dźwięk trąb prawie ogłuszał. Zgromadzone w sali skorupy i ludzkie szczątki mogłyby niejednego poszukiwacza przyprawić o zawał ze szczęścia. To było Odkrycie. Mimo półmroku poznawała perskie ornamenty, była w stanie z grubsza określić ich wiek, jednak to nie one wzbudzały w niej dreszcz. Czaszki różnych kształtów dawały upiorne świadectwo - nikt, kto tu wszedł, nie wychodził cało.
Odczekała chwilę nim ruszyła dalej. Wślizgnęła się w dziwny korytarz w chwili, gdy jej uszu dobiegł upiorny ludzki krzyk. To ją na moment zdekoncentrowało.Tuż przed sobą usłyszała zduszone westchnienie i jakiś ruch. Dalej, przed nią na ziemi rysował się krąg światła. Na jego obrzeżu, Dwight Garrett właśnie kładł na ziemi trzymanego w czułym uścisku strażnika.
Gwałtownie odwrócił się w jej kierunku. Uśmiechnęła się do niego jasnymi oczyma. Urękawiczoną dłonią wskazała zabitego, wystawiła dwa palce i siebie. Choć widok Garretta sprawił, że poczuła się bezpiecznie, nie mogła zapomnieć, gdzie się znajdują.
Przykucnęła przy trupie i przełamując obrzydzenie, zwilżyła przód koszuli świeżą krwią, namaszczając nią także swoje gardło. Jeśli nie będzie okazji zdobyć nowego przebrania, udawanie trupa może się okazać trafionym pomysłem. Może wśród wrzawy nikt nie zechce sprawdzać, gdzie ją trafiono.


Gdy skończyła, uniosła twarz ku Garrettowi. W jasnych oczach kryło się pytanie. Grała z nim jak wtedy, w Indiach. Czekała na jego ruch.

Armiel 22-02-2012 15:15

Ten post wrzuciłem zamiast Tom Atosa na jego porśbę.
 
Leżący na dachu Hiddink też widział nową niespodziankę w samochodzie. Karabin maszynowy mierzący prosto w stronę nacierających sojuszników. Ukrytą śmierć. Widział też przyczajonego Lucę kawałek dalej i Arabów szykujących się do odparcia szarży. Widział niewyraźne sylwetki ghuli przemykające się pomiędzy zgliszczami domów. Czekał, aż rozpocznie się walka, bo zamieszanie dawało mu większą szansę na dłuższe pozostanie niewykrytym.

Poniżej Luca strzelił raz. Prosto w stronę samochodu. Za wcześnie. Odsłonił swoją pozycję! Niedobrze. Potem jednak dzielny Włoch zaczął prawdziwą kanonadę.

Pierwsi sojusznicy Rash Lamara ochraniający rytuał nie wytrzymali nerwowo i otworzyli ogień w stronę nacierających. Mrok przecięły rozbłyski z luf wojowników, huk strzałów wypełnił okolicę. Ludzie Mansura pędzili jednak bez oglądania się na siebie i ostrzeliwania ukrytych pomiędzy ruinami wrogów. Szarżowali bez strachu/ Ziemia drżała pod końskimi kopytami. Serca przygotowanych do walki ludzi zdawały się bić w rytmie tych kopyt. Karabin maszynowy na pace samochodu jeszcze milczał, mimo, że pierwsi konni już wchodzili w jego zasięg. Widocznie strzelcy przy nim zaczajeni czekali na moment, aż więcej wrogów znajdzie się w jego morderczym polu rażenia.

Hiddink usłyszał pod sobą jakiś ruch. Potem ujrzał, jak na murze sąsiedniej kamienicy wskoczył jeden z ghuli. Na szczęście był obrócony plecami. Jakieś dziesięć metrów od wydawcy przyczajony potwór gotów był oderwać się i skoczyć w dół. No chyba, że wcześniej się odwróci.

Hiddink powoli odwrócił się w stronę ghula kierując lufę w stronę bestii. Starał się być cicho. Pomimo że już spocony pocił się intensywnie i co tu dużo mówić, po prostu śmierdział. Tym niemniej mając niejako na muszce bestię czekał na to co będzie pierwsze. Czy ghul go zauważy, czy rozpocznie się bitewne zamieszanie dając mu szansę na w miarę bezpieczne zdjęcie strażników sprzed wejścia.

Kiedy jeźdźcy wjechali pomiędzy ruiny ghul przed Hididnkiem odbił się i skoczył w ich stronę. Nie zauważył wydawcy leżącego tuż za jego plecami. Ruszył do walki, która rozgorzała na dole.

To był ten moment. Hiddink zaczął strzelać.

Celował, strzelał, przeładowywał, celował, strzelał. Z różnym skutkiem. Ciemność i zamieszanie robiły swoje. Na razie mógł walczyć bez zagrożenia, że ktoś go za szybko wypatrzy. Dwóch, trzech przeciwników z karabinami, do których mierzył wydawca, padło na piasek. Jeden odczołgiwał się w bok szukając schronienia. Karabin maszynowy milczał, więc Manoldi chyba jednak wyeliminował jego obsługę. Przynajmniej tyle!

Ghule nie czekały dłużej. Wyskakiwały z kryjówek na spodziewających się ataku jeźdźców. Skakały na plecy wojowników Mansura. Rzucały się na zady koni. Obrywały szablami od jeźdźców i kopytami od ich wierzchowców. Konni strzelali do nich z przyłożenia.

W jednej chwili pomiędzy ruinami rozpętało się piekło. Strzały, wrzaski ludzi, kwiki koni, ryki ghuli. Chaos bitewny, który młody Herbert poznał podczas wojen burskich. Czuł się tak, jakby właśnie cofnął się w czasie do swej burzliwej młodości. Ponoć wielu ludzi w jego wieku marzyło o czymś takim, lecz akurat wojna w Afryce była ostatnim momentem w życiu Hiddnika, który chciałby przeżywać powtórnie. Mimo, że był wtedy młody, Mniej więcej w wieku Luci, może odrobinę starszy.

Walka pomiędzy tubylcami a ghulami i ich sprzymierzeńcami była brutalna, chaotyczna i dzika. Pazury przeciwko szablom! I mimo, że ludzie mieli przewagę liczebną, to walka z potworami nie była łatwa. Jej losy nie były przesądzone. Jeźdźcy i ghule stanowiły teraz jedną, zdawałoby się splątaną ze sobą, mieszaninę walczących. Co jakiś czas któryś z konnych spadał na ziemię. W kilku miejscach Arabowie zeskakiwali z siodeł i siekli wroga tam, gdzie go dopadli. Walka przenosiła się także pomiędzy ruiny. Powoli rozdzielała z tej plątaniny na szereg pojedynków i mniejszych potyczek. Ale nie zanosiło się na to, że skończy się za szybko, że szybko któraś ze stron złamie opór przeciwnika.

Hiddink nie próżnował. Leżał na dachu strzelając do wrogów, kiedy tylko nadarzyła się sposobność na w miarę czysty strzał. Wybierał zarówno broniących się zza kamieni Arabów – sojuszników Rash Lamara, jak i ghule, jeśli któryś rzucił mu się tylko w oko.

I wtedy Herbert zobaczył jakieś poruszenie pod plandeką ciężarówki. Lufa karabinu obracała się powoli w stronę flanki. Mniej więcej w kierunku jego i Luci pozycji.
W tej samej prawie chwili, z miejsca, w którym walczył Luca dało się słyszeć huk, a zaraz potem podniosła się chmura pyłu.

Ruina na której leżał, osłabiona pobliską eksplozją, zachwiała się i zaczęła walić z trzaskiem pękających murów. Hiddinik nie czekał, aż konstrukcja runie w dół. Przeturlał się w bok z zamiarem oddalenia od zagrożonego miejsca. Karabin trzymał kurczowo w rękach. Za żadne skarby świata by go teraz nie wypuścił. Nie w momencie, w którym staczał się na poziom gruntu, gdzie nadal roiło się od ghuli.

Armiel 22-02-2012 15:19

LUCA MANOLDI

20 listopada 1921 roku, wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

W uszach huczało mu od pobliskiej eksplozji. Świstało, jakby ktoś stanął mu przy uchu i gwizdał szalone kuranty. Luca potrząsnął głową, by pozbyć się tego irytującego dźwięku, jednak bez skutku. Nadal nieco oszołomiony wypatrzył swój karabin, leżący kilka kroków dalej, przysypany piachem, solą i kawałkami gruzu.

Ruszył w stronę broni i wtedy ujrzał kolejne ghule, które pędziły w jego stronę. Pierwotny instynkt grozy zadziałał i Luca zamarł na ułamek sekundy.


HERBERT HIDDINK

20 listopada 1921 rok, wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Osłabiony potężnym wybuchem budynek, na którym „uwił sobie gniazdko” Herbert zaczął się walić. Wydawca nie czekał, aż runie w dół, wraz z pradawnymi kamieniami i wyschniętą gliną. Przetoczył się w bok i sturlał przez krawędź dachu starając jak najbardziej zminimalizować impet zderzenia z ziemią.
Nie było wysoko, ale pechowy manewr mógł kosztować go zwichnięcie nogi lub nawet gorzej.

Dał radę. Wylądował dość miękko, na hałdzie zasolonego piasku, którą przez wieki wiatr nawiał przy ścianie budynku. Uniósł się plując słonym piaskiem, kaszląc i rozglądając wokół. Tuż obok niego, budynek na którym jeszcze chwilę temu leżał, zawalił się w huku i chmurze pyłu.

Hiddink zasłonił usta, by ochronić się przed piaskowym podmuchem i wtedy ujrzał kształt ghula pędzący wprost na niego.


WALTER CHOPP

20 listopada 1921 roku, wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Walter widział jeden z oddziałów pustynnych wojowników, który w luźnej formacji klina pędził w stronę ruin. Widział też większą grupę atakującą wzdłuż drogi. Otaczała ich chmura pyłu wzbita kopytami w górę, co na pewno dawało im osłonę przed wzrokiem i ogniem nieprzyjaciela. Widział też niewyraźne sylwetki wrogów gdzieś pomiędzy ruinami. Niestety pozycja jaką teraz zajmował utrudniała mu efektywną walkę. Ostrzał z większej odległości po nocy był mocno utrudniony.

Podjął decyzję i opuścił kryjówkę biegnąc w stronę ruin. Nie patrzył w górę, na gwiazdy.

Walter dobiegł do skał skulony w pół. Niepotrzebnie, bo okazało się, że w ruinach starożytnego miasta ruin walka zaczynała się na dobre i nikt nie zwracał uwagi na samotnego człowieka. Szybko okazało się, że Walter nie biegnie sam. Obok niego pędził Khaliq – ich przewodnik z szablą w ręku i błyszczącymi dziko oczami. Mając przy boku wojownika Walter poczuł się odrobinę lepiej. Nawet widok zasłoniętej kwefem twarzy Araba dodawał mu sił.

Kiedy dobiegli do pierwszej linii zgliszcz Khaliq kucnął i pociągnął Choppa za odzienie, dając znać, że ma zrobić to samo. Walter posłuchał wojownika. Przykucnął. Postanowił działać tak, jak ten najwyraźniej doświadczony w podobnych podjazdach człowiek zdecyduje.

Gdzieś niedaleko od nich dało się słyszeć potężną eksplozję. Ziemia zatrzęsła się pod ich stopami.


DWIGHT GARRETT

20 listopada 1921 roku wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Krew na rękach Garretta zastygała powoli. Jak kiedyś. Nie czuł wyrzutów sumienia. Tym razem nie miał najmniejszej wątpliwości, że zabija, bo tak trzeba. Bo wyznawcy plugawego kultu są wrzodem, który trzeba usunąć. A on, Dwight Garrett, jest chirurgiem. Odnalazł swoje mroczne i krwawe powołanie. Karma – jakby to powiedział Mahuna Tulavara.

Z miejsca, w którym zlikwidował strażnika Garrett mógł udać się w dwie strony. Korytarzem w lewo, który prowadził zasypanymi schodami w górę, w stronę, gdzie wyraźnie słyszał odgłosy walki. Zapewne na powierzchnię. I drugim – w prawo. Drugi korytarz oświetlały pochodnie i to stamtąd, na ile mógł Garrett ocenić, dochodziły dźwięki rytuału. Ludzkie krzyki, dudnienie trombit, odgłosy pracującej maszynerii.

Wahał się jedynie chwilę, nie oglądając się na nikogo i ruszył w prawo. Bo pewne sprawy domagały się dokończenia, a niesiony dynamit przyjemnie ciążył Dwightowi.


EMILY VIVARRO

20 listopada 1921 roku, wieczór, zapomniana świątynia Baphometa, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Była niczym cień Garretta. Kilkanaście kroków za nim. Na granicy widoczności w oświetlonym płonącymi łuczywami korytarzu. Była skołowana. Jeszcze przed chwilą fakty przemawiały na niekorzyść Garretta. Stawiały go w świetle szpiega kultystów. To on przecież wyjechał przedwcześnie by – rzekomo – odeskortować rannego „kuzyna”, który do celu jednak nie dotarł. To on jako ostatni widział, jak sam powiedział, Mahunę. To on przyprowadził ludzi, którzy nie tylko zabili Shardula, ale także wspierali, jak było widać, kultystów Rash Lamara. To on w jakiś tajemniczy sposób znalazł ich na środku pustkowia. To on z zimną krwią zastrzelił Lyncha. Wszystko układało się w logiczną całość. To detektyw był zdrajcą!

Ale teraz, gdy Dwight zamordował człowieka na ich drodze, Emily poczuła wątpliwości.

Szybko jednak inne myśli zaprzątnęły jej uwagę. Z głębi kompleksu słyszała krzyki, wrzaski bólu i męczarni. Czy jeden z tych głosów należał do Teresy? Czy jej siostra konała właśnie w agonii na ołtarzu plugawego demona? Mimowolnie przyśpieszyła kroku. W końcu jednak zwolniła, nadal utrzymując bezpieczny dystans.

Jak na razie nikt nie zwracał na nich uwagi, ale też nikogo nie mijali. Oprócz dwóch strażników przy wejściu, od których się oddalali, świątynia zdawała się być pusta. Co zapewne oznaczało, że wszyscy liczący się przeciwnicy znajdowali się w jej sercu czy też centrum.

W ustach zrobiło się jej nagle sucho. Nawet jeśli zniszczą maszynę ich szanse na wyjście stąd żywe wydawały się być bliskie zeru.



Konny wojownik wzniósł szablę wskazując cele do ataku i kolejni jeźdźcy włączyli się do boju. Pomiędzy ruinami śmierć zbierała obfite żniwo. Mimo, że ghuli było mniej, to jednak ich przerażająca siła i zwinność, nieporównywalna do ludzkiej, dawała im przewagę. Ich zgubą była jednak żądza krwi, która niczym szaleństwo ogarniała kolejne osobniki, a te, zamiast walczyć ze zdrowymi wrogami, rzucały się na już powalonych, rannych lub konających jeźdźców pustyni i zaczynały żerowanie, na nieszczęsnych ofiarach. To jednak dawało szansę tym spośród wojowników, którzy nadal byli zdolni do walki.


LUCA MANOLDI

Nie było czasu na użycie kolejnej bomby. Nie było czasu na cokolwiek innego, niż próba doskoczenia do karabinu i zastrzelenia potwora.

W chwilach takich, jak ta, człowiek nie roztrząsa wszelkich za i przeciw, nie zastanawia się nad tym, co zrobić, a czego nie zrobić. W takich chwilach jak ta, człowiek po prostu działa kierowany najprostszym impulsem. Instynktownie, jak zwierzę walczące o przetrwanie.

Luca dopadł karabinu nim ghule dopadły jego. Zdołał wymierzyć do najbliższego potwora i pociągnąć za spust. Z tej odległości nie mógł spudłować. Trafił bestię prosto w pierś, ale to jej nie powstrzymało. Samica skoczyła na chłopaka, a ten w przypływie desperacji zasłonił się karabinem.

Ośliniona, pełna zębisk paszcza zacisnęła się na broni. Lucę owiał śmierdzący oddech bestii. Poleciał na plecy z krzykiem, przygnieciony przez monstrum, czując ślinę kapiącą mu na twarz. Wrzeszczał próbując bez rezultatu zrzucić z siebie potwornego przeciwnika. Wiedział, że nie zdoła, że łoże karabinu w końcu pęknie, zmiażdżone potworną szczęką, a w chwilę później ghulica rozszarpie mu twarz lub gardło i Luca Manoldi umrze.


HERBERT HIDDINK

Odruchy i strach wzięły górę nad zmęczeniem Herberta i wydawca uniósł karabin do ramienia strzelając w stronę widocznej bestii. Huknął strzał! Potwór oberwał, zachwiał się, lecz pędził dalej. Kolejne dwa pociski również trafiły cel, lecz brocząca posoką potwora podchodziła dalej, jednak tracąc swoją szybkość i chwiejąc się na nogach. Hiddink strzelił czwarty raz i tym razem strzał okazał się skuteczny. Ghul padł pośród gruzowiska.

Jednak Herbert nie miał czasu, by ucieszyć się swoim sukcesem. Podczas, gdy on koncentrował swoją uwagę na pędzącym monstrum, drugi ghul zaszedł go z boku i wyskoczywszy niespodziewanie zza rogu zawalonego budynku wpadł na wydawcę i obalił na ziemię. Karabin wypadł z dłoni Hiddinka, a na wyciągnięcie innej broni już było za późno. Ośliniona paszcza rozwarła się szeroko, a dłoń przerażonego Herberta zacisnęła się na kawałku gruzu. Jak kiedyś, ludzie pierwotni bronili się przed koszmarnymi stworami zaostrzonym kamieniem, tak teraz on – dziecko nowoczesnej cywilizacji technicznej – został sprowadzony na ten sam poziom w beznadziejnej obronie życia.


WALTER CHOPP


Strzały, ryki i wrzaski docierały do niego lekko przytłumione. Odruchowo spojrzał w stronę, gdzie usłyszał eksplozję i ujrzał Lucę Manoldiego, próbującego stawać do walki z trzema ghulami. Walter nie namyślał się wiele. Oparł lufę karabinu o pobliski murek i skierował ja w stronę pędzących bestii. Strzelanie jedną ręką nie było łatwą sztuką, a zarepetowanie broni było istnym koszmarem, lecz Chopp radził sobie znośnie.

Był strzelcem wyborowym i czy to te umiejętności, czy też zwykły przypadek pozwoliły mu trafić pierwszą z bestii prosto w oko. Nie widział rozbryzgu juchy, ale potwór zwalił się na ziemię w agonalnych drgawkach.

Przeładowanie broni trwało jednak za długo i druga bestia dopadła Lucę, obalając wrzeszczącego chłopaka na ziemię. Khaliq wyskoczył zza osłony i wyrwał w stronę walczącego z ghulem człowieka. Chopp wymierzył do drugiej bestii i strzelił. Trafił, tym razem mniej skutecznie, ale odciągnął ghoula od Manoldiego. Problemem było jednak to, że odciągając potwora od Luci Chopp skierował go na siebie.

A na przeładowanie sztucera nie miał co specjalnie liczyć.




LUCA MANOLDI

Przegrywał i wiedział o tym. Tracił siły, a zęby potwora zbliżały się już do jego twarzy. Dłoń Luci, unieruchomiona przez cuchnące cielsko, nie była w stanie dosięgnąć Loganowego colta, chociaż chłopak desperacko próbował to zrobić.

Tracił siły.

Gorąca posoka bryznęła mu na twarz, zalepiła oczy i pobrudziła czoło. Koło siebie Luca zobaczył jakieś poruszenie. Z pyska ghulicy miażdżącego karabin popłynęła jucha, zmieszana z krwią i potwór znieruchomiał. W chwilę później Luca ujrzał ostrze szabli tnące mięcho na szyi potwora. Raz, drugi. Trzeci raz już nie było trzeba.

Manoldi wrzasnął, spiął wszystkie mięśnie i zrzucił z siebie truchło. Nie miał siły wstać przez chwilę przyglądając się niespodziewanej odsieczy. To był ich przewodnik – Khaliq. Arab wyciągnął dłoń w stronę powalonego chłopaka.

Ten gest był prosty i zrozumiały w swoim przekazie. „Wstawaj! Walka się jeszcze nie skończyła”.


HERBERT HIDDINK

Nim zdesperowany Hiddink zdołał zamachnąć się kamieniem, zdarzyło się coś niespodziewanego. Ghoul syknął, a na jego pysku, drapiąc pazurami zmaterializowała się nie wiadomo skąd Mimi. Kocica musiała trafić potwora w oko, bo nagle opór minął.

Hiddink nie czekał. Zadał cios kamieniem, z taką zrodzoną z wściekłości i desperacji siłą, że czaszka normalnego człowieka zapadłaby się z trzaskiem.

Dla ghula jednakże nie było to aż tak poważne. Niemniej jednak cios na chwilę oszołomił stwora, a Herbert zdołał wyszarpnąć pistolet i z przyłożenia, naciskając z wrzaskiem cyngiel, władować pełen bębenek kul w plugawe, cuchnące cielsko.

W końcu ghul padł trupem i Herbert wyrwał się z jego objęć. Wstał i nagle poczuł, że kręci mu się w głowie i z trudem utrzymuje się na nogach. Odgłosy masakry dokonującej się pośród ruin docierały do niego, jak przez mgłę, a przed oczami widział wirujące, czarne płaty.

Z zaskoczeniem i niejakim zdziwieniem zauważył, że potwór – sam nawet nie wiedział kiedy - zdołał poszarpać mu bok. Czy zrobił to podczas pierwszego ataku z zaskoczenia, czy też później, gdy mocowali się na ziemi, nie miało większego znaczenia.


DWIGHT GARRETT

Szedł prostym korytarzem, którego ściany, podłoga i sufit tworzyły kształt trapezu. Korytarz prowadził w dół łagodnym spadkiem co kilkanaście kroków pogłębionym kilkoma schodami.

Chcąc nie chcąc Garrett musiał podziwiać kunszt budowniczych świątyni. Mimo upływu tysiącleci miejsce to zdawało się być w idealnym stanie.

Głos trąb był coraz bliżej. Ucichł jedynie raz, ale wtedy Garrett mógł lepiej słyszeć klekot maszyny oraz ludzkie krzyki. Bolesne, agonalne. Jak zdążył poznać ten odrażający kult, przebudzenie Baphometa czy jak zwali go ludzie Mansura – Ahrimana, musiał pociągnąć za sobą liczne ofiary z ludzi. Garrett wiedział, że nie zdoła ich ocalić. Że będzie miał szansę zapewne tylko na dywersyjny atak na maszynę – zgodnie z planem ustalonym z Mansurem. Zacisnął jednak zęby i szedł dalej.

Trąby znów zagrały.

Co jakiś czas mijał boczne, wąskie korytarze. Ale w tej sytuacji już go one nie obchodziły. Rzucał tylko szybkie spojrzenie w ich głąb, upewniając czy nie czai się w nich jakiś ghul lub sługa Rah Lamara i kontynuował swoją wędrówkę w stronę, skąd dolatywał do niego odgłos trąb czy też rogów.

Atak przyszedł niespodziewanie. Nagle z mijanej przez niego, bocznej odnogi, wychynął jakiś kształt, jakieś ramię zacisnęło się wokół szyi Garretta i detektyw katem oka ujrzał ostrze niewielkiego, lecz zapewne piekielnie ostrego noża zbliżającego się w stronę jego oka. Tylko nadzwyczajne umiejętności obrony uratowały mu życie.

W ostatniej chwili zawinął się, ostrze zamiast wbić się detektywowi w oko, przeorało paskudnie twarz od kości oczodołowej po żuchwę. Garrettowi udało się wywinąć i zrzucić z siebie wroga. Nim zdołał jednak wyprowadzić jakąś ostrą kontrę, ten już był na nogach.

Stanęli ze sobą twarzą w twarz. Widząc różnobarwne oczy i twarz Garrett zamarł czując strach. Stał przed nim Tołłoczko - zabity przecież przez Hiddinka w domu sióstr Callahan.

Psychopata uśmiechał się drapieżnie. W obu dłoniach trzymał niewielkie, ale piekielnie ostre – jak Garrett już miał okazję się przekonać – noże. Tołłoczko ruszył do ataku, a ostrza w jego dłoniach rozmyły się w dwie świetliste smugi. Uśmiech szaleństwa nie znikał z jego twarzy.


EMILY VIVARRO


Szła prostym korytarzem, którego ściany, podłoga i sufit tworzyły kształt trapezu. Korytarz prowadził w dół łagodnym spadkiem co kilkanaście kroków pogłębionym kilkoma schodami. W tych miejscach na boki odbiegały węższe tunele – ciemne i ciche.

Wykształcenie Emilly rozpoznawało w świątyni kilka przemieszanych rozwiązań architektonicznych. Poznawała wpływy Sumerów, Egipcjan, Babilończyków, Akadyjczyków, Persów i kilku innych narodów. Więzienie Diabła było naprawdę fascynującym miejscem i ważnym odkryciem, aż żałowała, że świat nie miał prawa dowiedzieć się o nim, gdyby im jakiś cudem udało się wyjść z tego z życiem.

Wyraźnie zbliżali się do miejsca, gdzie odbywała się ceremonia uwolnienia Baphometa z jego więzienia, bowiem pandemonium dźwięków było coraz głośniejsze. Krzyki, wrzaski, odgłosy pracującej maszyny i przytłaczające, wprawiające serca i mięśnie w drżenie dźwięki trąb lub rogów.

I wtedy zobaczyła, że kiedy Garrett minął jakąś boczną odnogę, ktoś gwałtownie wciągnął go w bok. Jakaś niewyraźna postać, która tak samo szybko, jak się pojawiła w polu widzenia, tak samo szybko znikła z niego razem z detektywem.

Serce zabiło jej szybciej w panice. Ale nie tylko z powodów tego, co stało się z Garrettem. Korytarzem zna przeciwka, zza lekkiego zakrętu wyłoniło się bowiem troje ludzi. Półnagich, mocno zbudowanych mężczyzn w szerokich, ciemnych spodniach. Trójka była uzbrojona w szerokie szable o półksiężycowych ostrzach i już z daleka widać było, że ich oczy lśnią pomarańczowym, kocim blaskiem. Szli prosto w jej stronę. Albo w stronę Garretta, który być może właśnie walczył o życie w bocznej odnodze.

Bogdan 23-02-2012 12:24

Luca trząsł się na całym ciele. Ze strachu, z obrzydzenia, ale i z wściekłości. Ledwo poznawał tego arabskiego chłopaka, chyba niewiele starszego od niego samego. Ręce mu dygotały, przez gardło wciąż wydawało się dzikie charczenie. Krzyczał, choć nie słyszał na razie ani siebie, ani bitewnego zgiełku przez cały czas wrzeszczał na całe gardło. Ze strachu i gniewu jednocześnie darł się z całych sił. Nigdy jeszcze nie patrzył śmierci w oczy z tak bliska.

Gest Khaliqa przywołał go do rzeczywistości. Wokół wciąż ginęli ludzie. Niepotrzebnie. Nie musieli ginąć. Jeśli tylko zdołałby dokonać tego co przyszło mu na myśl na moment przed tym, jak zaatakowały go ghule... Dopaść karabinu. Dopaść go a potem ciąć jego seriami te poczwary z piekła rodem. Kroić je i ćwiartować na kawałki gorącym ołowiem.
Chwycił mocno podaną mu dłoń i pociągnięty zerwał się na nogi.
- Khaliq! - wrzasnął do araba nawet nie wiedząc czy dobrze zapamiętał imię tamtego i czy arab w ogóle rozumie angielski - Musimy dobiec do ciężarówki! Tam jest karabin maszynowy! Musi być nasz, kapujesz?! Nasz!! - darł się wciąż pociągając Khaliqa za sobą i próbując na migi - Karabin! Tatatatata...!!

Ruszył przed siebie, pomiędzy ruiny. Nie wiedział, czy Khaliq poszedł za nim, choć miał ogromną nadzieję, że tak.
Do upatrzonego samochodu miał jeszcze spory kawałek. Przez ruiny i coś, co można było nazwać “linią walki”. I to przy bardzo dużym nadużyciu. Wszędzie wokół walczyli ludzie z potworami i innymi ludźmi. Szable ze świstem cięły powietrze, czasami z mlaśnięciem wcinając się w cielska. Padały strzały. Kwiczały konie i krzyczeli ludzie. No i oczywiście ryczały ghoule. Tak, przez dzwonienie w uszach przedzierały się zwłaszcza ryki ghouli.
To było jak przejście przez otchłań szaleństwa. W całym zamieszaniu i w ciemnościach Luca ryzykował dużo więcej, niż atak ghula. Mógł oberwać przypadkowy postrzał. Mógł dostać szablą od wojownika pustyni, który nie rozpoznałby go w mroku.
Jednak ruszył. Nie miał czasu na okrążanie linii walk. Musiał się przez nią przebić.
Jakaś kula świsnęła mu koło ucha wbijając się w ruiny obok. Biegł gotów do obrony i ataku. Zza kolejnej ściany wyjechał na niego koń. Jeździec uwieszony siodła utrzymywał się tylko dlatego, że zaplątał nogi w strzemionach. Gardło Araba było rozszarpane. Kawałek dalej syknął do niego ghul. Luca wciąż w biegu strzelił mu prosto w pysk. Nie zatrzymywał się by sprawdzić, czy trafił. Wmieszał się pomiędzy walczących. Cudem jedynie uniknął rzuconej przez arabskiego sojusznika włóczni. Jakiś ghul skoczył w jego stronę. Luca strzelił mu w pierś i w tym momencie jakiś inny jeździec sieknął potwora po plecach nacierając nań konno. Manodli zanurkował pod kolejnym koniem, przeskoczył pod ciosem kolejnego potwora strzelając doń, ale trafiając prosto pod nogi. Potwór wskoczył na niego, wciskając w ziemię twarzą, i chyba łamiąc jakiś ząb. We łbie mu znowu zadzwoniło. Szarpnął się histerycznie, chociaż już wiedział że od ghuli jest zdecydowanie słabszy. Wciąż walczył, a jednak podświadomie już oczekiwał kłapnięcia potężnych szczęk na karku.
Jednak nagle ciężar został zrzucony.
Luca przetoczył się. To był Khaliq.
- Tatatatata! - krzyknął Arab ponownie ratujący mu życie. Już drugi raz. Luca solennie obiecał sobie zadośćuczynić potem temu chłopakowi w jakikolwiek sposób, jakiego zażąda.
I wtedy kula wystrzelona przez któregoś ze sług Rash Lamara czy też sojusznika, w panującym wokół zamęcie nie sposób było określić, trafiła Khaliqa w pierś. Arab zachwiał się, zapluł krwią brodę i padł w piach.
-Tatatata... - powiedział jeszcze, a z gardła Luci ponownie wyrwał się krzyk gniewu.

To nie było fair. Nie fair!! Na kolanach, w przesiąkniętym krwią piachu tłukł pięściami i wył ze złości. I dopiero teraz, będąc w samym sercu chaosu Luca ujrzał, że większość arabskich sojuszników leży już w piasku podobnie jak ich wierzchowce, a na nich ucztują okrwawione monstra. Dziesiątki. Dziesiątki ghuli! Zbyt wiele, by waleczni Arabowie dali im radę.

Chyba.

TATATATATATATATATATATA - mimo dzwonienia w uszach Luca usłyszał terkot kulomiotu. - TATATATATATATATATA.

Kule siekły pospołu wojowników jak i potwory. Ktokolwiek walił z karabinu maszynowego nie oszczędzał ani jednych, ani drugich.
Luca znajdował się jakieś piętnaście, może dwadzieścia metrów od plującego ogniem karabinu. Na szczęście leżał na piachu po ostatnim ataku ghula i kule przelatywały wysoko nad jego głową. Siekły walczących, siejąc śmierć, zniszczenie i popłoch po obu stronach, oraz rozwalały w drobny mak ruiny po drugiej stronie. Kimkolwiek był, dobrze mu się przysłużył. Jednak w tym piekle, w całym tym szaleństwie pozostało Luce jeszcze na tyle rozsądku i woli życia by pragnąć sprawdzić kim był tajemniczy strzelec. Jakimś sprzymierzonym arabem, czy oszalałym z żądzy mordowania kultystą. A może to było któreś z nich?...

Tak czy inaczej musiał się tego dowiedzieć. Nieporadnie, bo już nieźle był poobijany, ale i ze względów bezpieczeństwa, wciąż ukrywając za jeszcze ocalałymi szczątkami budynków chciał dotrzeć do ciężarówki. Wesprzeć, lub powstrzymać tajemniczego strzelca. W zależności kim okaże się być...


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:11.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172