lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

emilski 17-11-2011 17:26

Dobrze, że Mahuna był z nim. Siedząc w taksówce, przemierzającej dziwne ulice Teheranu, Chopp dziękował w myślach za to, że Hindus z nim pojechał. Za to, że pojechał z nim ktokolwiek; ktoś, kto będzie umiał go zatrzymać w odpowiednim momencie i powiedzieć: „Stój, Walt, zagalopowałeś się”.

To dobrze, że był ktoś taki, kto emanował spokojem tak, jak Mahuna.

Żaeden z mężczyzn nie odzywał się podczas podróży. Walter był skupiony. Był mocno skoncentrowany na odpowiednim umiejscowieniu swojej nienawiści, żeby mógł czerpać z niej energię potrzebną do wykonania zadania. Przed nim zupełnie nowa rola: musiał zapomnieć, przynajmniej na jakiś czas, o Walterze Choppie – teraz był Paul May, księgowy obrzydliwe bogatego Rockefellera. Zamierzał odgrywać tę rolę we wszystkich szczegółach – tak, żeby doprowadziło go to do szczęśliwego zakończenia tej historii. Teraz musiał się bardzo mocno skoncentrować na tym, żeby u Raphaela zdać się człowiekiem całkowicie wyluzowanym i bardzo pewnym siebie, znającym swoją wartość. W końcu szedł do Raphaela Florentina – przyjaciela Saniyi, czyli również jego własnego przyjaciela.

To, że taksówka zawiozła ich w jedne z najgorszych dzielnic miasta, w ogóle go nie zaskoczyło. Przyzwyczaił się już do tych ciągłych kontrastów: noclegi w wypasionych hotelach, a biznesy się załatwia w slumsach. Okolica go nie przeraziła, mogło być gorzej. Natomiast sam Florentin... starszy białas, wychudzony, zagrzebany w trybach i trybikach. Zegarmistrz, doskonały w swoim fachu.

Księgowy wszedł do jego przybytku jak do siebie. Zachowywał się niemalże jowialnie, co kosztowało go sporo sił, ale w końcu nie był już Walterem Choppem, tylko:

-Ja jestem Paul May, a to nasz przewodnik po obcych lądach, pan Mahuna Tulavara. Bardzo mi miło pana poznać, panie Florentin - księgowy wyciągnął w jego kierunku dłoń. -Nawet pan nie wie, jak się cieszę, że udało mi się pana odnaleźć, panie Florentin. Poruszanie się po mieście dla białych nie jest najprzyjemniejszą czynnością.

- Taaak? - zegarmistrz zaszczycił ich zaledwie skrawkiem spojrzenia, które miało udawać zainteresowanie, jakie okazuje swoim niezapowiedzianym gościom.

-Bo to pan jest Florentin, prawda?

-Taaak. - Mężczyzna z precyzją nie pasującą do jego wieku wsunął jakąś część do zegara, nad którym pracował. Wyglądał, jakby ani przez chwilę nie zamierzał odrywać się od swojej roboty. -O co chodzi? - zapytał, po raz pierwszy pokazując, że zna troszkę więcej słów niż jedne, przeciągłe “tak”.

-Mam mały kłopot, a Saniyya Isra Samara powiedziała, że możesz mi pomóc.

Westchnął przeciągle, odkładając zegar na stół. Spojrzał na gości z nowym zainteresowaniem. Oko pod szkłem powiększającym wyglądało naprawdę niesamowicie, powiększone ponad ludzkie proporcje. Zegarmistrz westchnął ponownie i zorientował się, że nadal ma swój okular. Zdjął go.

-Jak? - zapytał krótko.

-Po prostu powiedz mi gdzie ona jest - Paulr położył zdjęcie Natalie na biurku. -A jeśli nie wiesz, to pomóż mi ją znaleźć. Cholerna złodziejka – ostatnie słowa burknął pod nosem, jakby nie mógł się powstrzymać.

-Ładna - stwierdził Raphael przyglądając się zdjęciu z uwagą. - Gdybym był młodszy.... - uśmiechnął się z rozmarzeniem. - Nie pytam co przeskrobała, nie pytam dlaczego jej panowie szukacie, pytam - jak cenna jest dla was ta wiedza?

-To zależy, jak skuteczne są Twoje metody.

-Jestem zegarmistrzem, panie May. Precyzja i cierpliwość to atuty mojego zawodu. Każdy zegar to złożona, skomplikowana maszyneria. Podobnie to, o co mnie prosicie. Wymaga niekiedy czasu. Wymaga nakładów. Ale zawsze, na sam koniec, zegarek działa tak, jak powinien.

-A propos czasu: mamy go bardzo mało. Mój pracodawca nie chce zabawić tu dłużej niż to konieczne dla załatwienia kilku spraw biznesowych. Nie będzie później czekał, aż pozałatwiam “swoje fanaberie”, jak on to nazywa. Ile, panie Florentin? Ile?

-Pan mi to powie, panie May. Ile jest pan gotów zapłacić za interesującą pana informację?

-Nie mogę dać panu w ciemno więcej niż tę pięćdziesiątkę, ale jak pokaże mi ją pan osobiście, kolejne 50. Chyba że mówi pan o jakimś innym wynagrodzeniu. Jeśli poleca pana Saniya, to nigdy nie można być pewnym do końca, czego można się spodziewać - Paul uśmiechnął się znacząco.

-Pieniądze wystarczą, ale wolałbym, gdyby zamiast gotówki, był kruszec. Srebro lub złoto. To uczciwa cena, Gdzie dostarczyć panu zegarek, jak już go naprawię? No i muszę zostawić sobie to zdjęcie.

-Czy jest pan w stanie określić wstępnie, ile potrzeba panu czasu?

-Wszystko bywa poniekąd kwestią przypadku. Czasami mechanizm jest prosty w obsłudze i wystarczy trafić na właściwy trybik, by zegar ruszył. A czasami nawet długie miesiące poszukiwań nic nie dają. Tak to już jest - wzruszył chudymi ramionami. - Ale prędzej, czy później każdy zegar da się w końcu naprawić. Robię sobie chwilę przerwy. Czy napijecie się ze mną herbaty?

Paul spojrzał na Mahunę – czy wspólna herbata to już ten moment, w którym się zagalopował? Najwidoczniej nie, bo Hindus nie miał nic przeciwko.

-Herbata... świetny pomysł - powiedział księgowy, przyjmując zaproszenie.

Zegarmistrz pokiwał głową i wstał. Jak się okazało, był niski. Najwyżej metr i pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, tak na oko. I chudy, na co już wcześniej zwrócili uwagę. Podszedł do drzwi, przekręcił klucz w drzwiach i ruszył w stronę kotary na końcu pracowni. Po jej odsunięciu oczom gości ukazał się mały korytarzyk. Nim dotarli do sporej wielkości pokoju. Wszędzie, gdzie tylko się dało, właściciel upchał zegary - stare i nowe. Niektóre jeszcze w skrzyniach. Poza tym ujrzeli sprzęt fotograficzny - statywy, duże lampy błyskowe, aparaty a nawet kamery. Wśród tego rozgardiaszu stał stół, dość duży, gdzieś na sześć osób oraz krzesła przy nich. Przy zakratowanym oknie z widokiem na ponure i małe podwórze znajdował się zlew z ręczną pompą. Gospodarz podszedł do niego i napełnił mały czajniczek wodą. Wlał go do wielkiego samowaru i usiadł.

-To moja samotnia. Moje królestwo - powiedział Florentin z dumą i nostalgią w głosie.

Usiedli na starej i zniszczonej, ale bardzo wygodnej kanapie i obserwowali ruchy swojego gospodarza. Paul zachowywał się nad wyraz swobodnie, przeczesując ciekawskim wzrokiem pomieszczenie. Nagle zobaczył skrzynię. Stała w rogu, pod kolejnymi drzwiami. Na jej zewnętrznej części widać było logo dobrze mu znanej, nowojorskiej firmy Kuturb. Głośno przełknął ślinę i o mało się nie zakrztusił. Walter musiał znaleźć w sobie dodatkowe pokłady życiodajnej nienawiści, która pozwoli Paulowi nawt w tej sytuacji nie zmieniać strategii. Na razie udał, że skrzynia w ogóle go nie zainteresowała.

-Lubią panowie mocną, czy słabą herbatę? - zapytał zegarmistrz.

-Mocną - odpowiedział Mahuna.

-A pan, panie May? Jaką herbatę pan woli?

-Zawsze myślałem, że mocną, ale od czasu pobytu w Indiach, zrozumiałem, że jednak słabą.
- Indie. Madras. Odmiany herbat liściastych ze Sri Lanki. Oczywiście najbardziej niesamowite, jak dla mnie, są herbaty asamskie. Ten ostry smak. Ten intensywny napar. Są prawie tak pobudzające jak kawa. Ale dużo smaczniejsze – Raphael na pewno był smakoszem, podczas gdy dla Maya była to tylko uciążliwa grzeczność, ale dająca pewien temat do dyskusji o rzeczach niezwiązanych bezpośrednio ze sprawą. To ułatwiło księgowemu udać zupełnie nieszkodliwą reakcję na widok skrzyni Kuturba.

-O, Kuturb! - zawołał, podniósł się z kanapy, podszedł do skrzyni i zapytał: -Mogę zajrzeć? Swego czasu szef dużo z nimi handlował. Nagłowiłem się kiedyś nieźle, żeby ukryć pewne, khm... nieprawidłowości - puścił oko do Florentina i z niecierpliwością czekał, aż będzie mógł zobaczyć co jest w środku. Cieszył się przy tym, jak dziecko.

-Zawartość już poszła dalej. To były części maszyn wiertniczych, z tego co się orientuję. Po przewrocie Rezy sytuacja spółek wydobywczych stała się dość niepewna. Teraz trzymam tam większe tryby. Ehh. czasy. - Florentin wstał i zaczął krzątać się przy herbacie. Po chwili wrócił z trzema naczynkami. Odpowiedź co prawda zbiła Paula z pantałyku, bo liczył zdecydowanie na coś zupełnie innego, ale Raphael zdawał się być przy tym tak szczerym człowiekiem, że księgowy nie miał innego wyboru, jak uwierzyć mu i wrócić do swojej filiżanki.

-Co tam u Sanyi. Nadal taka urodziwa. Ile to ona już będzie miała lat? Z sześćdziesiąt, może nawet siedemdziesiąt. Mimo że była ode mnie starsza, to jednak... ehhh. Czasy.

-Piękna... naprawdę piękna... nic się nie zmienia. No, i rzeczywiście oddana przyjaciółka - Paul podniósł do góry kikut i uśmiechnął się. -Można powiedzieć, że uratowała mi życie.

-To mamy wspólną tajemnicę.

-Hmm... skoro nazywasz to tajemnicą, to pewnie nie będziesz chciał mi o tym opowiedzieć.

-Słusznie myślisz. Nie będę. Jak herbata?

-Hmmm... rzeczywiście specyficzny aromat... ale smaczna - Paul wziął jeszcze łyka tego cierpkiego płynu, który zamiast zaspokajać pragnienie, osuszał jego podniebienie, z filiżanki, która była tak niewygodna, że mnóstwo energii musiał włożyć w to, żeby nie opuścić jej na podłogę. -Bardzo dziękujemy za twoją gościnę. Naprawdę cieszę się, że mogłem cię poznać, Raphaelu - podniósł się i ponownie wyciągnął dłoń w jego kierunku. Tym razem, zegarmistrz odwzajemnił jego gest. -Jakbyś coś już wiedział, jestem zameldowany w hotelu “de Ville”, albo „Piaski pustyni”. Jeszcze nie wiem dokładnie, jakie będą konkretnie plany mojego szefa. Aha i jeszcze jedno, pomyślałem, że mogło by ci się przydać jeszcze kilka wskazówek: Natalie, bo tak nazywa się Francuzka z fotografii: Natalie Dupont podróżuje razem z wojskowym, Richardem Corbinem. Mam nadzieję, że w jakiś sposób to pomoże...

Już wychodząc, zawrócił się jeszcze na pięcie i spojrzał w oczy Raphaelowi: -A nie wiesz może, czy Larkin Andarus pojawił się w mieście?

-Hmmm - zastanawiał się przez chwilę - Nie znam człowieka. Mnie również było miło poznać, Paul. Zaraz zajmę się twoim zegarkiem i postaram się zakończyć pracę nad nim najszybciej, jak się tylko da. Po starej znajomości z naszą wspólną, czarującą przyjaciółką.

Florentin najwyraźniej rzeczywiście nie znał Larkina, albo Sallazar mógłby uczyć się od niego kłamstw.

-I co o tym sądzisz, Mahuna? - zapytał Walt, gdy byli już na zewnątrz.

-Wydaje się być szczery, jak na zawód, którym się para. Sanyyia ma na niego niewątpliwy wpływ. Nie zrobi niczego, by poczuła się niezadowolona. To na swój pokrętny sposób uczciwy oszust. Czy ją znajdzie? Nie mam pojęcia.

***

Początkowo mieli wrócić do „de Ville”. Na pieszo. Spacer na pewno by im nie zaszkodził, a może by i zobaczyli coś ciekawego. Po drodze jednak, Walter pomyślał, że skoro pozostali udali się do „Piasków pustyni”, gdzie ewentualnie musieli by się przeprowadzić, żeby zbadać ten hotel, czemu by nie spróbować załapać ich tam na miejscu. Szybko więc znaleźli taksówkę i po chwili wylądowali w pobliżu tego pięknego przybytku.

W pobliżu. I na razie tam postanowili się trzymać. Tym bardziej, że ich oczom właśnie ukazał się kordon złożony z trzech znajomych osób: Dwight Garett, Herbert Hiddink i, najpiękniejsza kobieta na świecie, Emily Vivarro. Wyglądali jakby działali w pośpiechu. Szybkie spojrzenia wokół, taryfa i już ich nie ma. Wzrok księgowego nie wyłonił z ruchu ulicznego niczego, co mogło by wskazywać, czy są śledzeni.

Chyba nie wynajęli pokoju, skoro tak szybko się urwali. A może właśnie zarezerwowali? a może dowiedzieli się czegoś? Dosyć tego gdybania, trzeba się skoncentrować i pozwolić działać Paulowi Mayowi.

-Wracaj do de Ville. Ja załatwię jeszcze coś w „Piaskach" - powiedział do Hindusa.

-Nie sam - pokręcił przecząco głową. - Zaczekam tam - wskazał bramę w pobliskim budynku. - Kwadrans, nie dłużej. Nie łammy zasad, które reszta stworzyła. Grupa musi sobie ufać. Zaczekam.

-Kwadrans nie wystarczy. Chciałem wynająć pokój na jedną noc. Domyślam się, że jest drogo, dlatego chciałem obciąć koszty i zostać samemu - wyjaśnił księgowy.

-Rozumiem. Niech będzie. Poczekam kwadrans mimo wszystko. Daj mi znać, ze wszystko dobrze. Wyjdź pod jakimś pretekstem na zewnątrz na chwilę. To będzie sygnał. Jak nie zrobisz tego przez kwadrans, reaguję.

-Odczekajmy jeszcze chwilę. Nie wiem, jaką szopkę odstawił Garett w środku, ale na pewno trzymał się roli. Podam się za księgowego - jeśli wynajęli tu pokoje, to po prostu zostaniemy, a jeśli nie to powiem, że wynajmę na próbę na jedną noc. Tylko niech upłynie chwila od ich wyjścia.

Pół godziny. Więcej się nie dało. Nie pozwalało na to świerzbienie, które Walter odczuwał w brakującej dłoni. Świerzbienie dało się uspokoić tylko porządnym ciosem w mordę. Albo jakimkolwiek innym przejawem działania.

Recepcjonista spojrzał na Paula szczególnie dłużej zatrzymując wzrok na nieco pomiętym garniturze i kikucie ręki. Jednak twarz nadal pozostawała wystudiowaną maską uprzejmości.

-W czym mogę panu pomóc? - zapytał pracownik przyjemnym głosem.

-Nazywam się Paul May i jestem księgowym pana Rockefellera - mówił księgowy tonem zupełnie bez emocji. Wcześniej o tym nie pomyślał, ale wiele mówiący wzrok bubka w hotelowej recepcji uzmysłowił sobie, że jego strój może i pasuje do otoczenia, ale niekoniecznie do milionów, jakie zarabia jego szef oraz do tego miejsca, które aż lepi się od wszechobecnego snobizmu. Musiał zagrać profesjonalizmem. Musiał być na dyle dobrym księgowym, na tyle skutecznym profesjonalistą, że nie musiał przejmować
się takimi głupotami, jak strój, czy fryzura. Dlatego mówił do recepcjonisty, ale jakby zupełnie go ignorował, starając się pokazać, co myśli o wykonywanej przez niego pracy. Stwarzał wrażenie, jakby miał do wykonania kolejne nudne widzimisię swojego szefa. -Nie do końca go jednak zrozumiałem. Miałem wynająć pokój na jedną noc. Teraz są dwie możliwości: miałem albo do nich dołączyć, albo samemu wynająć na próbę - zrobił zmarszczoną minę. - te telefony doprowadzą mnie do szału kiedyś. Może mi
pan powiedzieć, czy te pokoje są już wynajęte, czy właśnie mam wynająć?

-Pański... szef - recepcjonista przez chwilę zawahał się nad tym słowem - był tutaj przed dosłownie chwilką. Ale wyszedł dość pośpiesznie. Zapewne interesy, mister May. Oczywiście wspomniał panu, że interesuje go jedynie apartament z daleka, jak to się wyraził, zbędnych gości, szczególnie francuzów. Tak się składa, że mamy wolny taki apartament. Koszt zaledwie sto dolarów za noc. Czy mam dać klucze?

-Ci jego Francuzi - Walt prychnął i uśmiechnął się pod nosem, kiwając głową. - Niech pan daje.

-Proszę o wpis w karcie - podał Walterowi pióro i blankiet w języku angielskim - i jakiś dokument. Czy życzy sobie pan pomoc w wypełnieniu formularza - spojrzenie bardzo dyskretnie, ledwie na ułamek sekundy, powędrowało na kikut dłoni.

-Nie jestem mańkutem, jeśli o to panu chodzi - wypełnił, zapłacił, rzucił swoje papiery i powiedział: -Niech mi pan przyśle do pokoju wykaz wszystkich atrakcji, z jakich mój szef mógłby tu skorzystać.

Odchodząc od recepcji, kiwał głową, mówiąc: -Jak ja nie lubię tych jego misji specjalnych...

-Zaraz jestem z powrotem - powiedział głośniej i wyszedł z hotelu. Podszedł do Mahuny.
-Wszystko gra. Zostaję tu na noc. Przekażesz pozostałym? Jutro mam zamiar wrócić do de Ville, czyli jeśli się nie pojawię, to znaczy, że coś się stało. Opowiedz pozostałym o naszym spotkaniu z Raphaelem. Weź taksówkę i nie daj się zabić po drodze, przyjacielu - uśmiechnął się i klepnął go poufale po ramieniu. -Garettowi powiedz, że jego księgowy testuje dla niego atrakcje hotelu.

-Dobrze - pokiwał głową Hindus. - Bądź ostrożny.

Walter odprowadził go wzrokiem, aż był pewny, że nic mu nie grozi i wszedł z powrotem do hotelu. Gdy był już w swoim pokoju, tfu, apartamencie, bo z pokojem nie miało to wiele wspólnego, usiadł ciężko na łóżko. Odetchnął i choć na chwilę zrzucił z siebie ciężar Paula Maya. Przez chwilę mógł znowu być Walterem. Ale nie za długo, musiał przecież wyjść z pokoju i rozpocząć obserwację. Liczył na to, że uda mu się sprowadzić na siebie czyjś wzrok, a to spowodowałoby kolejną lawinę zdarzeń, doprowadzając do samego gniazda tych gnid. Chociaż gnidy chyba nie mieszkają w gniazdach. To w czym mieszkają gnidy?


Może po prostu w „Piaskach Persji”? Walter, sprawdzając rewolwery, uśmiechnął się do własnych myśli. „Wszystkie gnidy mieszkają w „Piaskach Persji”, ha ha. Wszystkie gnidy... ha, ha, ha...” - śmiał się coraz głośniej i głośniej, mierząc z rewolweru to w jedną ścianę, to w drugą, jakby sprawdzał, czy jeszcze umie celować. Przestał się śmiać dopiero gdy wycelował w stronę lustra i zobaczył w nim śmiertelnie poważnego, mierzącego do niego Waltera Choppa. Wiedział, że ten facet z lustra nie zawaha się wystrzelić.

Paul May zacisnął usta i zszedł do restauracji. Kiszki zaczynały grać mu marsza.

Tom Atos 18-11-2011 11:48

W hotelu podczas spotkania Herbert nie wiadomo który już raz przyglądał się karteczce.
- “Wezwij skrzydła pośród nocy, by wskazały ci drogę”, o co tu może chodzić, o jakieś nocne stworzenie? Ćmy, nietoperze, jakieś latające plugastwo. Pachnie mi tu czarną magią. - westchnął ciężko. - I co tu robić? Może ten portier to wtyka Andarusa? A może chodzi o to, by udać się do Asmadabadu i tam wypatrywać znaku, ale to “wezwij” sugeruje jakiś rytuał. Ktoś coś wie o tych “skrzydłach pośród nocy”? - spytał z nadzieją w głosie.
- Mam nadzieję, że nie mówią tu o smokach albo jeszcze czymś gorszym - mruknęła Amanda
- Ja zastanawiam się nad dwoma kwestiami. - powiedział Dwight, dymiąc jak parowóz, czyli jak zwykle. - Asmadabad brzmi podobnie jak nazwy innych tutejszych miejscowości, ktoś z was wie gdzie to jest? Bo jeśli tak, to po cholerę skrzydła pośród nocy, przecież wtedy zarówno my, jak i Vivarro mógłby dostać się tam za pomocą konwencjonalnych środków transportu. Oszczędność czasu? Chyba że w ogóle nie ma takiego miasta...
Zrobił przerwę na trzy szybkie i głębokie zaciągnięcia się papierosem.
- Ale jest jeszcze coś. Posłuchajcie. Portier, który nam dał tę wiadomość...Ciało ludzkie wysyła pewne sygnały, gdy człowiek się jest w stanie napięcia. Jego wysłało, gdy podawał nam ten list. Mówię wam, w jakimś stopniu jest powiązany z tą sprawą. Może tylko ktoś uprzedził go, by miał oko na takich jak my. Ale może też...
Wydmuchany obłok dymu przesłonił twarz detektywa.
- Musimy poważnie rozważać opcję, że cały ten list i Asmadabad jest zastawioną na nas pułapką.
- Duża naiwnością byłoby zakładać, ze nie wiedzą o tym, że depczemy im po piętach. Podarowaliśmy im nieco czasu, tyle siedząc w Kairze, mogli się lepiej przygotować. Wiedzą już pewnie, że weszliśmy w posiadanie listów Andarusa.
- stwierdziła Emily.
- To właśnie miałem na myśli. - pokiwał głową detektyw - Zachowanie portiera tylko podsyciło moje obawy.
Na spotkaniu obecny był również Mahuna, który poinformował na wstępie, że Walter Chopp, grając dalej rolę księgowego Rockefellerów, został na noc w “Piaskach Persji”.
- Mam zamiar również spędzić noc w tym hotelu. Wszyscy wiemy, że rozdzielanie się na nieznanym terenie może okazać się złym pomysłem. Co do tych skrzydeł, o których wspomniał pan Hiddink. Zapewne chodzi o przyzwanie któregoś z pomniejszych demonów służących kultowi. Najpierw musimy dowiedzieć się, gdzie znajduje się owe miejsce. Myślę, że pomocni mogą być ludzie znający teren, organizujący wyprawy za miasto. Lokalizacja może nam powiedzieć coś więcej. Odludzie może świadczyć o tym, że właśnie tam planują rytuał. Tereny należące do dzikich plemion - o tym, że chcą nas wprowadzić w zasadzkę. Nie będę meldował się w “Piaskach Persji”, ale będę miał oko na Waltera Choppa. Mam tylko prośbę, do mister Garretta, by miał oko na Leonarda. Leonard nadal jest Cuna Sapita i nie możemy o tym zapominać. Na razie kontroluje swoje zachowanie doskonale, ale czujność musi zostać zachowana.
Zamilkł na moment.
- Czy mam twoje słowo, śri Garrett?
- Sure thing, pal. -
Dwight popatrzył na niego poważnie - Masz. A co do Waltera, to obecnie trzeba mieć na niego oko nie mniej uważne, jak na Leo. Aha, jak już tam będziesz, to przekaż mu że byliśmy tam przed wami. Ja przedstawiłem się jako Rockefeller i powiedziałem, że jeśli zdecyduję się wynająć piętro to przyślę księgowego. Hiddink odebrał przesyłkę przeznaczoną dla Vivarro. Jeszcze jedno. Uważajcie na portiera, jest w to zamieszany.
Skinął głową i ruszył do wyjścia z pokoju.
Herbert zaś zajrzał ponownie do swoich notatek.
- Iman Osama, tłumacz, przewodnik po tutejszych plemionach i Deniz Alp zwany Turkiem, organizator wypraw na tereny dzikie. Trzeba się z nimi skontaktować. – zastanawiał się na głos Herbert.
- Może najpierw uderzyć do tego Imana zanim zaczniemy organizować wyprawę z Turkiem, bo zakładam, iż nie będziemy korzystać z usług „pomniejszego demona”. – zauważył z przekąsem.

zodiaq 18-11-2011 19:50

- Mam cię - mruknął szczerząc zęby do czarno-białej fotografii - ...Kashan...cholera, b-będziemy musieli jechać na p-południe...jeśli to prawda, jeśli to ty...Natalie - przez chwilę sprawdzał coś w swoim notesie, po czym zarzucił marynarkę na ramiona i wyszedł z pokoju pozostawiając niedogaszonego kiepa upchanego w przepełnionej popielnicy.
" Czy to na pewno ona...cholera, muszę mieć pewność...Czerwony Krzyż"
Początkowo chciał zabrać ze sobą Shardula, jednak okazało się, że ten jakiś czas temu rozpłynął się razem z Choppem.
" Nie łazić samotnie po mieście...tia"
Kaburę upiętą miał na uprzęży pod pachą, którą swego czasu zwinął ojcu. Dzięki temu broń miał ciągle pod ręką i w pełnej gotowości, plus nie była tak widoczna, jak przy zapięciu na pasie spodni. Mimo tego, miał nadzieję nie używać broni, w sytuacji, w której się znajdowali robienie wokół siebie zamieszania z gnatem w tle oznaczałoby koniec podróży.

Biuro Czerwonego Krzyża znajdowało się w odległości kilku ulic od hotelu, dotarł tam bez niepotrzebnych ekscesów. Problem pojawił się jednak w biurze, gdy oczekiwał na przyjęcie przez urzędnika rezydującego w oddziale.
" Przykrywka...cholera...jak się wytłumaczę? Nie mogę wypytywać otwarcie o Natalie Dupont, przyciągnąłbym do siebie niepotrzebne podejrzenia...poza tym część z tych "doktorków" to wtyki...zauroczenie po wypatrzeniu dziewczyny w gazecie? błahe i bez sensu...odpada"
Nerwowe postukiwanie palcami o oparcia krzesła "umilały" oczekiwania pozostałej dwójce interesantów, którzy z wyrzutem spoglądali na Lyncha.
"A może...otwarte karty...jako agent mógłbym wyciągnąć najwięcej informacji z jednego źródła..."
Przez chwilę przystał na tym pomyśle, po czym skarcił sam siebie
" Myśl! Jesteś tu sam, nie masz żadnej odznaki czy legitymacji, poza tym nie wiadomo kto tam będzie...zbyt ryzykowne...kurwa, dlaczego nie ma tu kogoś innego..."
- Następny - krzyknął nie podnosząc się z miejsca grubawy facet...
"Czyń magię...Leo"
Rezultat jego wysiłków był mizerny...podał się za pismaka z National Geographic, pragnącego napisać reportaż dotyczący pracy Czerwonego Krzyża na rzecz tubylców. Próbował przekonać urzędasa, że potrzebuje "twarzy", która poruszy ludzi z zachodu i ukaże całą organizację, nie jako starych, zrzędliwych lekarzy patrzących na tubylców "z góry", a młodych, silnych ludzi, którzy gotowi są poświęcić swój wolny czas na rzecz pomocy innym. Sam pomysł był dobry, problemem okazała się ilość takich "rycerzy w lśniących zbrojach", jedyne co mu pozostało to odegranie "duszy artysty". Rzucił gazetę z fotografią na biurko i wskazał Natalie plotąc przy okazji mnóstwo głupot na temat tego jak świetnie by pasowała, jak ją wypatrzył w tej gazecie polując na dobry materiał itp.
Urzędnik w końcu skapitulował, przyglądał się zdjęciu dłuższą chwilę, po czym pokręcił głową ze zrezygnowaniem...nijak nie mógł jej rozpoznać, zdjęcie było zbyt niewyraźne...

Z kwaśną miną wrócił do hotelu, gdzie przebrał się w ludzkie ubrania zrzucając z siebie garnitur. Po chwili wylegiwania się na łóżku olśniło go...poderwał się z łóżka, chwycił "Wieści codzienne" i znów ruszył "na miasto", wcześniej zamieniając dwa słowa z portierem hotelu.
Biuro było nieco obskurne, po trzech pokojach krzątało się sześć osób, dźwięk drukarni pracującej piętro niżej idealnie komponował się z zabieganą atmosferą panującą w redakcji.
- Więc...jest p-pan fotografem "Wieści codziennych", Douglas Brink...mam pewną dość nietypową sprawę do pana, panie...
- Paolo Marchebo - odpowiedział ze "śródziemnomorskim" uśmiechem mężczyzna - w czym mogę służyć Doug? - przetłuszczona grzywa opadała mu co chwilę na oczy.
- Interesuje mnie jedno zdjęcie...a raczej osoba, k-która się na nim znajduje - Leo wydobył z torby gazetę wskazując na zdjęcie - wiesz...Paolo...jestem t-tu służbowo, jednak moja bliska przyjaciółka zaciągnęła się do Czerwonego Krzyża i dotychczas pracowała w Teheranie, sporo do siebie pisaliśmy, ale nic nie wspominała o przeniesieniu, z drugiej strony ci c-cholerni urzędnicy nie chcą udzielać żadnych informacji. Chciałem jej zrobić n-niespodziankę, szczególnie, że mam trochę czasu wolnego.
- Chwytam - zaśmiał się makaroniarz - to ta lalunia? - wskazał ogryzkiem ołówka Natalie.
- Dokładnie o-ona, zdjęcie jest nieco...niewyraźne przez co nie byłem pewny czy to ona.
- Oooo, bracie, dobrze trafiłeś, mam świetną pamięć do takich jak ona...- kolejne pięć minut rozwodził się nad każdym, najdrobniejszym szczegółem dotyczącej dziewczyny ze zdjęcie...sekunda po sekundzie...słowo po słowie Lynch był coraz pewniejszy. To była Natalie...cholera, znalazł ją!
Wymienili jeszcze kilka grzeczności i uwag co do "komuchów", po czym Leo wrócił do hotelu. Teheran zalegał już w mroku.

Po dwóch stuknięciach pociągnął za klamkę, ze środka wystrzelił prosto w niego papierosowy dym:
- Szefie...znalazłem j-ją - powiedział dziarskim głosem rzucając gazetę na stół.

sickboi 19-11-2011 13:14

Edmund czuł się dziwnie nieswojo jadąc taksówką w cywilnych ciuchach. Mimo, że od nocy, w której starł się z kultystami minęło sporo czasu wciąż nie był pewien swoich decyzji. Nadal nachodziła go masa wątpliwości. Dotyczyły one jednak bardziej tego co stanie się po rozwiązaniu zagadki. Powrót do armii nie wchodził w grę, pozostanie w Anglii także mogło nieść ze sobą pewne ryzyko. Oczywiście bez problemu mógłby, gdzieś wyemigrować. Ale pozostawała jeszcze sprawa Margaret. Blackadder napisał do niej krótki i bardzo stonowany list. Był świadom tego, że niedługo zarówno jego narzeczona jak i rodzina otrzyma wiadomość o jego zaginięciu. Dlatego musiał ich zapewnić, że wszystko jest z nim w porządku, jednocześnie nie mogąc zdradzić za dużo. Zasłaniając się tajemnicą wojskową upchnął swój wyjazd pod szyldem bardzo ważnej misji. Na razie to musiało wystarczyć. Anglik liczył, że wszystko wkrótce się skończy i będzie mógł jakoś ułożyć sobie życie.

Tymczasem znalazł się właśnie pod adresem pod którym powinien urzędować Arkadi Kolyenko. Budynek, pod który zawiózł ich samochód, okazał się być sklepem mięsnym. Kiedy wysiedli, od razu poczuli złowieszczy zapach zakrzepłej krwi i mięsa. Gdzieś, być może na tyłach budynku, musiała też funkcjonować ubojnia.

Pod wejściem do sklepiku stała wysłużona ciężarówka z arabskimi napisami na plandece, do której dwóch białych mężczyzn, pod czujnym okiem trzeciego, skrupulatnie coś piszącego w małym notesiku, wnosiło jakieś skrzynie. Edmund bez większego problemu odczytał z ciężarówki nazwę sklepu „U Rosjanina” oraz adres, dokładnie ten sam pod którym się znajdowali.

-Wygląda na to, że trafiliśmy- mruknął do Borii i przekroczył próg.
Powiedzieć, że wnętrze sklepu wyglądało obskurnie to mało. Pełne plam i łuszczącej się żółtej farby ściany oraz wszechobecny smród doskonale komponowały się z towarem. Wiszące na stalowych hakach płaty mięsa upstrzone były połyskliwymi odwłokami tłustych much. Taki widok nie był dla Edmunda niczym nowym, w końcu na Bliskim Wschodzie służył od ponad trzech lat, ale i tak poczuł obrzydzenie. Stojący za ladą Arab od niechcenia odganiał wiecznie głodne owady. Z pewnością jego zadaniem nie było zachęcanie klientów do robienia zakupów. Przypominał bowiem najbardziej mordercę ze swoją szeroką i kwadratową szczęką oraz małymi oczkami. Gdy Boria i Blackadder wkroczyli do środka zmierzył ich ponurym wzrokiem i podszedł w kierunku potencjalnych klientów.

- Szanowni panowie, czego życzą? – zapytał po angielsku chrapliwym głosem.

- Szukamy Arkadiego Kolyenko – powiedział Boria z wyczuwalnym, rosyjskim akcentem.

-Tak? – zdziwił się rzeźnik. – A po co?- Ukrainiec starcił cały rezon z jakim wkroczył do budynku. Wyczekująco spojrzał na Anglika. Ten uśmiechnął się kurtuazyjnie do Araba.

-Proszę wybaczyć mojemu towarzyszowi. Strasznie nieokrzesaniec z niego- Edmund skłonił się lekko- Jestem Colin Crapspray, inżynier przemysłu naftowego. Przyszliśmy, rzecz jasna, w interesach

- To, co widać na półkach. Ale sklep załatwia tyż zlycenia indywi..induwidu...indewide... inne.Bladi.

-Zlecenia indywidualne, doskonale- Blackadder z aprobatą pokiwał głową- To jest właśnie to co nas interesuje. Chętnie kupilibyśmy trochę “gnatów”. Ma pan może coś szczególnego?

- Znaczy.. kości. mamy. Baranie. Cielęce. Nawet wieprzowe, lecz to nie jest towar chodyliwy tutaj. Ile zważyć?

Edmund skrzywił się nieco. Wyglądało na to, że przecenił znajomość angielskiego u sprzedawcy, a także jego inteligencję. Z drugiej strony czego się spodziewać od człowieka o wyglądzie troglodyty? Najwyraźniej trzeba być nieco bardziej bezpośrednim.

-Miałem na myśli coś dużo mniej zwierzęcego. Mniejsza o to. Wróćmy do tych innych zamówień. Wiem pan, planujemy wyjechać daleko poza miasto, a czasy takie niespokojne. Znajdzie się coś by temu zaradzić?-

- Znaczy... - rzeźnik nie bardzo chyba rozumiał, czego oczekują od niego klienci. - Znaczy?

- W czym panowie mają problem - zza zaplecza wyszedł jakiś szczupły mężczyzna w średnim wieku i czujnym spojrzeniem ocenił sytuację.

- Они спросили, как вы, босс - powiedział rzeźnik.

- И что вы сказали? - odpowiedział nowo przybyły.

- Nичто

- W czym mogę pomóc? - zapytał mężczyzna tym razem kierując słowa do Edmunda.

Anglik przysłuchiwał się krótkiej wymianie zdań. Starał się przy tym zrobić wrażenie jakby nie rozumiał, ani słowa. Najwyraźniej rzeźnik krył Rosjanina, ale w tej chwili nie było to już ważne. W końcu wreszcie pojawił się człowiek, którego szukali.

-Witam, Colin Crapspray. Jak mniemam pan Kolyenko? Dobrze, że wreszcie się pan zjawił, mieliśmy pewne problemy z porozumieniem się. W każdym bądź razie planujemy wybrać się w teren i doszły nas słuchy, że jest pan w stanie pomóc nam uczynić podróż trochę bezpieczniejszą

- Kto tak mówił?- głos Rosjanina był spokojny, ale uniesposób było nie zauważyć błysku w jego oku.

-Poleciła nam pana pani Saniyya Isra Samara- odparł nieco cichszym głosem Anglik. Nie czuł się zbytnio komfortowo w sytuacji, w której się znalazł. Co prawda za sobą miał Ukrainca, który z pewnością potrafił przywalić, a w kieszeni marynarki spoczywał Webley, ale w razie czego nie zdążyli by pewnie dobiec do drzwi. Okazało się jednak, że podanie imienia kobiety, która gościła ich w Kairze potrafiło zjednać niejedną osobę.

- Chodźcie na zaplecze- rzucił krótko Kolyenko.

Mimo to Edmund zacisnął pięści i spojrzał znacząco na Borię, ostrożność przede wszystkim. Tak naprawdę nie miał pojęcia czy za zdawkową odpowiedzią nie kryje się groźba. Przecież Słowianie byli tacy nieobliczalni. Z drugiej strony tej chwili oficer poważnie wątpił, że zostali skierowani w niebezpieczne miejsce. Ruszył więc za Arkadiem.
Rosjanin zaprowadził ich do pomieszczenia biurowego przylegającego do sklepu. Nie było ono ani duże, ani specjalnie bogato urządzone. Raczej ponure, prześmiardnięte smrodem krwi dochodzącym spod kolejnych drzwi. Edmund dałby sobie rękę uciąć, że za nimi znajduje się ubojna zwierząt, których mięso trafia na sklepowe haki. Arkadi Kolyenko wskazał dwa krzesła a sam przysiadł na rogu stołu zawalonego papierami. Wśród dokumentów stała butelka i szklanka. Arkadi spojrzał na Borię i zaśmiał się cicho. Potem, bez słowa, nalał płynu z butelki do szklanki podając Ukraińcowi. Boria przyjął naczynie i wykonując gest podziękowania upił. Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech.

- Mocne - pochwalił, oddając szklankę.

Rosjanin przyjął ją i spojrzał na Edmunda.

- Też chcesz?

Blackadder czuł drażniący zapach mocnego alkoholu już z daleka. Z pewnością nie był to trunek, do którego przyzwyczajone zostało gardło Anglika. Ciecz była również niezbyt klarowna. Mogło to oznaczać, że w szklaneczce znajduje się dawka śmiertelna dla człowieka z zachodniej Europy. Oczywiście między bajki można włożyć opowieści o dzieciach pojonych wódką, ale prawdą był fakt, iż Rosjanie byli nie do pokonania w piciu. Jednak Edmund nie mógł teraz odmówić, nie przed Kolyenką.

- Jasne!- zawołał radośnie. Tymczasem jego koszula robiła się coraz bardziej mokra od potu. Szczerze nie chciał próbować proponowanego specyfiku, ale nie wypadało odmówić gospodarzowi.
Smak był jeszcze gorszy, niż sobie wyobrażał. Jakby napił się ługu. Alkohol smakował straszliwie. Palił gardło i pozostawał na języku osad ze spleśniałych skarpet. Edmundowi nie udało się powstrzymać grymasu. O dziwo Boria i Arkadi zaśmiali się równocześnie szczerze rozbawieni niedyspozycją Edmunda.

- Wot, słabe angielskie gardlo - poklepał sojusznika po plecach Boria.

- Wot, rogata ukraińska dusza - Arkadi poklepał Borię.

- To co wam potrzeba, przyjaciele?

Do oczu oficera naleciały łzy, pociągnął nosem. Jeśli w piekle piją, to zapewne właśnie to świństwo, przeszło przez głowę Anglika. Bokiem dłoni wytarł twarz i nie zwracając uwagi na przytyk Borii przeszedł od razu do rzeczy.

-Właściwie to nic nadzwyczajnego. Kilka sztuk broni krótkiej, kilka długiej i amunicja do nich. To ile sztuk weźmiemy zależy w dużej części od tego, co ma pan na stanie. I za ile. Zależy nam przede wszystkim na czymś poręcznym. Wolałbym uniknąć na przykład tych wielkich rosyjskich karabinów.-

- No. Broń mamy do dupy. - pokiwał głową. - Widać, ze się znasz. Chodź, pokażę ci co mam na sklepie.

Wstał, kierując się w stronę drzwi, zza których dochodził przykry odór krwi i mięsa.

-Tak, chodźmy

Poprowadził ich do szerokiej, rozległej masarni na tyłach sklepu. Pracowało w niej kilku mężczyzn w uwalanych krwią fartuchach, w wysokich gumowych butach i w rękawicach. Cięli piłami mięso i kości, rąbali siekierami i porcjowali. Krew zalegała na betonowej podłodze. spływając gęstą czerwienią w stronę studzienek kanalizacyjnych. Smród mięsa i juchy aż zatykał oddech. Arkadi przeprowadził ich przez halę do kolejnego pomieszczenia, tym razem do małej przybudówki, gdzie znajdowały się maszyny do mielenia mięsa i puszkowania ich. Tutaj śmierdziało zdecydowanie mniej, albo nos Edmunda już przywykł do smrodu rzeźni.

Rosjanin doprowadził ich do półki przysłoniętej kocami, odsunął je, a potem zdjął kilka paczek z konserwami dostając się do skrzyń w głębi.

- Pomóżcie, panowie.

Boria pośpieszył z pomocą i po chwili na ziemi leżało kilka skrzyń. W jednej były pistolety. Głównie niemieckie, francuskie i brytyjskie. W innej karabiny. Le Enfieldy, Mausery i inne. Edmund poczuł się nieco jak mały chłopiec w sklepie z zabawkami. Wyciągał kolejne sztuki broni, ważył w rękach, przeładowywał, przykładał do ramienia. Ale jego prawdziwą ciekawość wzbudziła dopiero strzelba Winchester M97. W dodatku był to model ze skróconą lufą, doskonały w walce na bliskie odległości.





-Przypatrz się dobrze Boria. Nie stworzono jeszcze lepszej strzelby pump-action. Podobno Jankesi strzelali z nich do szwabskich grantów. Szkoda tylko, że nie ma ich więcej- Kolyenko bezradnie rozłożył ręce. W gruncie rzeczy Edmund nie miał na co narzekać. Wybór pistoletów i rewolwerów był dobry, udało mu się znaleźć kilka krótkich niemieckich Mauserów. Właściwie całkiem nieźle jak na tak mało cywilizowane państwo, daleki od Europy.

Po niedługim czasie na stole w pokoju leżała cała potrzebna im broń wybrana przez Anglika.

- Amunicja? - zapytał Boria.

- Do wyboru do koloru, panowie- zaśmiał się Kolyenko. - Dostaniecie dziesięć procent upustu ze względu na piękną wspólną znajomą. Proszę. Obejrzyjcie- zejście z ceny było całkiem miłym gestem, i to całe dziesięć procent. Edmund był całkiem zadowolony. Niespodziewanie jednak pochylił się nad nim Boria i szepnął mu do ucha.

-Targuj się!- Blackadder zmarszczył brwi. Nigdy wcześniej tego nie robił i jedyne doświadczenie jakie posiadał to podpatrzone zachowania arabskich kupców w Kairze. Brytyjskiemu oficerowi po prostu nie wypadało kłócić się o cenę towaru. Ale teraz to była jednak inna sytuacja.

-Z całym szacunkiem, ale pan chce nas chyba okraść!- powiedział wzburzony- Nie będziemy robić interesów!- Kolyenko uśmiechnął się szelmowsko i nie wiedzieć skąd wyciągnął butelkę bimbru. Tym razem Edmundowi zrobiło się niedobrze na samą myśl o picu tego, ale teraz wycofanie się było tym bardziej nie możliwe.

-Spokojnie. Napijmy się, pogadajmy- mówił Rosjanin nalewając trucizny. Cała trójka przystawiła szklaneczki do ust.

-Jest pan ciekawym przypadkiem, panie Crapspray. Mogę się zgodzić na dwanaście procent- kolejna porcja alkoholu podziałała na Edmunda niezwykle pobudzająco. Zupełnie pozbył się skrępowania, a po kolejnych paru kolejkach zaczął kląć jak stary doker z East Endu. Szczęśliwie udało mu się dobrnąć do szesnastu procent, gdyż ostatnia szklaneczka bimbru odebrała Anglikowi umiejętność sensownego wypowiadani się. Rzecz jasna Boria był w dużo lepszym stanie, więc to on dokończył interesów z Kolyenką i załadował oficera do podstawionego przez Rosjanina auta.

Porucznik Edmund Blackadder rozwaliwszy się na tylnej kanapie samochodu zaczął śpiewać „Jerusalem”. Pojazd ruszył ku hotelowi.

Bogdan 20-11-2011 11:08

Nie siorb. Nie ciamkaj. Łokcie trzymaj poza stołem. Nie garb się, wyprostuj. Widelec, ten mały jest do raków. Nie mów z pełnymi ustami. Serweta chłopie!
Ja pier…nicze. Ale tego było. A to dopiero początek i jedynie podstawy. Tak mówiła Am… miss Gordon, a Luca nie miał podstaw by nie wierzyć w ani jedno choć jej słowo.
Zabrała się za niego z zapałem oficera liniowego. Nie było forów. Żadnego pobłażania. Wszystko czego pragnęła go nauczyć, miał opanować i basta. Takie przynajmniej odniósł wrażenie, co na jedno wychodziło, ale stawka była zbyt wysoka żeby przebierać w półśrodkach. Miał się ukulturalnić i tyle.

I jakoś to szło. Każdą dostępną chwilę wykorzystywał na naukę. Amanda zaraziła go swoim entuzjazmem i chyba tylko dzięki temu na samym początku nie rzucił tego w diabły i nie zrezygnował. Potem było już tylko lepiej. Tak mówiła miss Gordon. Czy przez grzeczność, żeby chłopaka nie deprymować, czy faktycznie widziała postępy… ważne że on sam w nie uwierzył i jakoś to szło.
I co ważniejsze, z całej tej szopki płynęły korzyści. Ubrali go jak na wypacykowanego gogusia przystało. Nowe, porządnej jakości ciuchy przyjemnie wpływały na nastrój, kieszenie przestały świecić pustkami, najadał się do syta i to nie byle czego, bo nauka etykiety przy stole zawsze szła w parze z ćwiczeniami w praktycznymi. No i buty. Nowiuskie, zarombiste trzewiki aż prosiły się, żeby je nałożyć. Jednak, to co najwyżej cenił sobie Luca z korzyści jakie niosła nauka, to była możliwość częstego przebywania blisko niej. I to bez głupich komentarzy i spojrzeń jakie dotąd towarzyszyły Walterowi i miss Vivarro.

Ciastka i pogaduchy. I nauka. Fajnie.
Nawet tutaj, w Teheranie wszyscy zaraz po przyjeździe rozleźli się za czym kto tam musiał, a oni? Luzik i swoboda. Ciasteczko, widelczyk, ą i ę. He, he. Jak by kto go spytał, to w życiu by się nie przyznał ale pasowało mu takie nic nie robienie. Po tym posranym Egipcie miał wszystkiego dosyć. Modlił się do Boga nadal o ocalenie brata, brał tym udział… ale sny… Koszmary przerażały go na wskroś. Obgryzione kości Domenico z tych snów przeszywały dreszczem, tym bardziej jeśli sobie przypomnieć sen o latającej bestii w zestawieniu z bandażami Hiddinka…

- …mam nadzjeję, że mlodjeniec nie będzje miał nic przecjwko tjemu, że doroślj chwilję pogawarjat samemu? Hę?
Niepewność i zaskoczenie. Zara, zara. Chłopak poczół się jakby właśnie dostał przez pysk. Dobrze zrozumiał każde słowo ruskiego, choć może wolałby się łudzić że się pomylił. Cholera i zaraza! Ten typ go w tym uprzejmoimpertynenckim tonie zwyczajnie wypraszał od ich własnego stolika! To się w głowie nie mieściło. Żeby nie te całe brednie o etykiecie zwyczajnie by ćwoka objechał a może i nakopał do dupy, ale trzeba było grać. Grać rolę. Najtrudniejszą w życiu, bo nikt nie zdążył go nauczyć co w takiej sytuacji zrobiłby przeciętny landryn w wyprasowanym gangu...
Luca jednak dobrze odrobił swoje lekcje. Dobrze pamiętał słowa Amandy. Twarz pierwsza zdradzi co się dzieje w środku. Zaskoczenia nie zdołał już ukryć, złości ukrywać nie potrafił. Bogaty chłystek czy nie, nie miał zamiaru dać się pomiatać jakiemuś ruskowi. W ryj?! – darło się na zewnątrz, ale się opanował.
- Chybaś zdurniał... mister - wypalił Luca wygodniej rozsiadając się w plecionym fotelu i strząsając nieistniejący pyłek z nogawki wbił w umundurowanego bezczelne spojrzenie.
- Szto? - ruski oficer zamrugał powiekami z niedowierzaniem. Potem, niespodziewanie, grymas niechęci na twarzy zmienił mu się w szczery uśmiech. - Wot, sjostry bronji. Odważnyj mołodjeniec. Odważnyj.
Rosjanin zaśmiał się głośno przyciągając kilka zaciekawionych spojrzeń.
- Ot, ja durak - powiedział już spokojniej - Nie gniewajsie mołodjec. Nie gniewajsie. Niczjego złego ja nie mjał na myślj. Niczjego. Pogawendzić tolko chcjał. Tak sobie myljam, czemu nije z toboj takoż?
Oficer był jednak zdenerwowany. Widać to było po tym, jak z trudem dobiera słowa w języku angielskim, jak koszmarny stał się jego akcent. Podziałało. Spokojniej i grzeczniej, ale podziałało…
Luca, choć wyraźnie zadowolony ze swej pierwszej aktorskiej sztuczki starał się jak potrafił nie dać ruskiemu poznać ile zdrowia go to w rzeczywistości kosztowało. Nadal siląc się na bezczelną minę przeniósł spojrzenie z żołnierza na miss Gordon z pytaniem w oczach: No i co z tym dalej? Sam nie miał pojęcia co robić dalej. Pogonić dziada? Czy może pozwolić mu się dosiąść? Takiej sytuacji jego nauka “gentlemana” nie przewidziała.
Żeby zyskać nieco na czasie wyciągnął niedbałym ruchem cygarnicę, po czym odpalił sobie papierosa. I modlił w duchu, że w końcu Am... miss Gordon przerwie to niezręczne milczenie i zadecyduje za niego, co robić dalej, bo sam zgłupiał.
Amanda musiała przełknąć “uprzejmości” Rosjanina. Jedynie po jej twarzy można było zobaczyć lekki gniew ukryty w zmarszczkach na czole. Opanowała się jednak widząc i słysząc reakcję Luci i poprawiwszy zagniecenie na spódnicy powiedziała z “zawodowym” uśmiechem:
- Pan Rockefeler nie jest moim bratem. Jest synem mojego pracodawcy i w chwili obecnej moją “przyzwoitką” w tym egzotycznym kraju. Jeśli ma pan ochotę proszę się do nas przysiąść, jednak mój pobyt w Teheranie jest stricte zawodowy panie... Przepraszam, nie dosłyszałam nazwiska?
- Antoni Denikin - powtórzył uprzejmym tonem, a na jego czole pojawiła się kropla potu i pulsująca, gruba żyłka. - Generał Antoni Denikin i emisjarjusz Rewolucyjej. Wcześnijej głównodowodzący południowymi siłami zbrojnymi - podkręcił wąsa i siadł przy stoliku. - Obecnje, emisarijusz i trochę tułacz. Djusza romantyczna.
Pstryknął palcami przywołując kelnera.
- Przyzwoijtką - zarechotał grubiańsko spoglądając na Lucę. - Takji mołodyji. Sam powjinien nieco zmężnijeć. Znam kilka mijejsc, gdzie młodieniec na poziomie może dobrze siję bawić.
O czym ten dziadyga… Coś w głębi duszy szeptało Luce że tamten mówi o burdelach, jednak pewności nie miał, więc nie chcąc wyjść na głupka trzymał język za zębami, ale spokoju nie zaznał. Podszedł kelner.
- Napjijom się państwo szampańskoije - zapytał konspiracyjnym szeptem Denikin.
- Jeśli nas za to od razu nie aresztują... - powiedziała równie konspiracyjnym tonem Amanda - Ociupinkę... - i zachichotała cichutko.
Rosyjski oficer szepnął coś cicho do ucha usłużnemu kelnerowi, a ten zawinął się i po kilku minutach na ich stoliku pojawiły się trzy zmrożone szklaneczki z … gazowaną lemoniadą. Z tym że aromat i drobne bąbelki sugerowały, że zawartość szklanek jest daleka od niewinnego napoju gazowanego.
- Za pijękne panije - powiedział Antoni unosząc dyskretnie szklaneczkę. - I najpijękniejszą z nijch w tym hotelu, z którją mam zaszczyt sijedzieć przy jenym stoljiku.
Po wypiciu szampana uśmiechnął się ukontentowany.
- Cóż za ijnteresy sprowadzaiją panjstwa do Teheranu? Jeslji można wijedzijeć?
Teraz Luca miał pewność. Mowa sprzed chwili szła o burdelu.
- Nie wiem czy można... - burknął pod nosem Luca z wbitym z byka wzrokiem w generała - …to zależy.
Nie miał zamiaru mimo uszu puszczać przytyków do jego wieku. Nawet pomimo wagi roli, jaką przyszło mu odgrywać.
- Od czjego, mlodieńcze? Syn szefa tak ładnej dzijewczyny musji być ważnym dla ojca, który zabjera go do kraiju ogarnijetego woijną domową. Na tyle odpowijedzialnym, że siam chjba potrafi odpowjedzieć, co można powijedzieć, a co nije. Prawda, mołodjec?
- Może i prawda. - znów odburknął chłopak, po czym udał że się nad czymś zastanawia i dokończył - Wojna nie wojna, interesy przede wszystkim. - cokolwiek by to zdanie nie znaczyło, usłyszał je kiedyś i zdawało się pasować do sytuacji.
- Wot, umnie powiedziane, panie Rockefjeler - zaśmiał się życzliwie Rosjanin. - Rjopa? Prawda. Rjopa. To was, amerykańców, sprawdziło do Persjij? Możje poszukujecje konsutanta? Znam jednego. Doskonały. Zaijnteresowanyj? - Luca tak po prawdzie wystraszył się nagle odpowiedzialności, więc zbył pytanie miną, która miała świadczyć że się zastanawia. - No, ale ja nie o intjeresach chcjałem pogawarit. A o życju. O ładnej diewuszce, ze smutnymji oczjami. Priekrasnymi oczjami, powjem z sjerca.
Chłopak, który nie bardzo wiedział czy przyznawać ruskiemu generałowi od razu rację i gratulować przenikliwości, czy ostrzec by nie wtykał nosa w nie swoje sprawy uśmiechał się nadal milcząc i kiwał głową. Nie orientował się co to są konsutanta, a nie miał zamiaru zdradzać się z tej niewiedzy, nawet przed miss Gordon. Na szczęście typ zmienił temat i głupkowaty uśmiech Luci i milczące potakiwanie można było wziąć za zgodę, co do opinii generała na temat jej oczu.
Nagle zdał sobie sprawę z nauk Amandy i przypomniał, że jako kurturalny człowiek powinien dokonać prezentacji. W końcu chcący lub nie, siedzieli właśnie przy wspólnym stole i pili częstowanego szampana. Uniósł się więc i pamiętając wszystkie nauki rzekł oficjalnym tonem.
- To miss Woolf, pięknooka nieoceniona pomoc mojego staruszka i podpora korporacji.



Tylko po co zakładał ten cholerny kapelusz..? Szampan smakował.... i działał.
- No proszę, proszję - powiedział oficer. - Panijski ojiciec ma dobry gust i oko na pijękne dzijewczyny. W takjim krajiu trzeba jei pijlnować. Ojj trzeba.
- Pilnujemy, pilnujemy - odpowiedział chłopak z udawanym rozbawieniem - A staruszek zatrudnił uroczą miss, uwierz mi pan, nie dla urody pięknych oczu.
Amanda, jak przystało w towarzystwie skromnie spuściła wzrok. W głowie jednak oceniała czy obecność tego człowieka nie mogłaby okazać się przydatna. Wiedział już jakie nazwisko nosił “młody bogacz”, ciekawe ile jeszcze informacji zdołał o nich zebrać.
- Cóż - rozpoczęła Amanda popijając szampana małymi łykami - to nadzwyczaj uprzejme co mówi Lucas. - udała, że zastanawia się przez chwilę - Myślę, że pan Rockefeller chętnie by z panem porozmawiał o interesach. Dobry miejscowy konsultant to cenne źródło informacji - zanurzyła ponownie usta w szklance - Czy długo przebywa pan już w tym kraju?
Luca odetchnął z ulgą. Oto nadchodziła pomoc. I to w samą porę, bo ile można w kółko machać łbem?
- Prawije dzijewięć mijesięcy - powiedział z dumą. - Pomagałem samamu Rhezjie w organizacji rewolucji. Towarzysz Lenin przydzijelił mnie do tego osobijście. Można powijedzieć, że poznałjem tutjeszych ludzji i ich obyczaije.
- Wystarczająco dobrze, żeby wzniecić wojnę domową... - burknął pod nosem Manoldi, teraz już Rockefeller i zmierzył Rosjanina jadowitym spojrzeniem, bo nie wytrzymał, choć jeszcze przed chwilą cieszył się że nie musi nic mówić. Nie lubił typa. Nie chodziło o jego bezpośrednie zachowanie jakby był przywykły do brania sobie po prostu wszystkiego na co naszła go ochota, ani o mundur czy kretyński angielski, nawet gorszy od jego własnego. Nie podobał mu się ten typ i już.
Generał nie chciał słyszeć lub zwyczajnie nie słyszał słów Luci, za to dość nachalnie obserwował Amandę. Przypomniał mu brodatego rozpustnika, który szacował, jak dobrać się do kolejnej dziewczyny. Jego wzrok był paskudny, chociaż maskował go uśmiechem, który zdaniem Rosjanina miał być szarmancki, a był zwyczajnie obleśny.
- Mam wijele kontaktów i znaijomości - przechwalał się mężczyzna. - Jeśli pani zechce, panji szef będzie zadowolony. Mogję ulatwjić zdobycije pozwoleń, dokumentjów, wsijewo. Co szjef zeche. Za odpowiednią opłatą i przysługiję...
Zwiesil wzrok przez chwilę w okolicach dekoltu panny Gordon.
Oczy Amandy zwęziły się kiedy mężczyzna zbyt nachalnie naruszył jej prywatność.
- Panie Denikin, moje piekne oczy są na górze mojej twarzy, nie na wysokości dekoltu. - kobieta zasyczała ostrzegawczo - Źle mnie pan ocenił. Nie będę częścią niczyjej transakcji. Ani tym bardziej zapłatą za nią.
- Oj, drogja panji. Po cóż tje nerwy. U nas, w Rosyji, mówji się, że każda pijękna kobijeta jiest do kupijenia, tylko czasami nije za cenę rublji. Proszję potraktować mnije jako konesera dzijeł sztukji, bo nijewątpijwije jest panji takją sztuką. Nawet franscuscy malarze, nie stworzyliby dzijela doskonalszjego, niż panji uroda. Proszję raz jeszcje o wybaczijenie. całujię rączki, szanownej panij.
To ostatnie zdanie było na szczęście jedynie metaforą, bo oficer nie zrobił żadnego gestu, by wcielić swoje słowa w czyny.
Amanda miała dosyć natrętnych Rosjan, którzy rościli sobie prawa do jej osoby. Jakiekolwiek prawa. Z furii aż gotowało się jej w głowie. Niemniej jednak nie chciała zrazić do swojego “pracodawcy” potencjalnych kontaktów, dlatego tylko powiedziała chłodno:
- Jestem Amerykanką drogi panie. Niestety obce jest mi tego typu zachowanie, ale rozumiem, że różnice kulturowe nie powinny być przyczyną kłótni. Jeśli nadal jest pan zainteresowany kontaktami handlowymi chętnie umówię pana z moim bossem. Jednak na przyszłość chciałabym uprzedzić, że nie życzę sobie podobnych aluzji czynionych względem mojej persony nawet jeśli intencje pana były tak szlachetne.
Zarechotał, jak uczniak złapany na kradzieży cukierków. Udał skruszonego, ale oboje wiedzieli, że dobrze się tym bawi.
Potem jednak zmrużył oczy. Znów przypomniał jej Wagonowa.
- A jjak wijdzą państwo Iran? - zdecydowal się zmienić temat, a Luca z przerażeniem stwierdził jak wiele nauki go jeszcze czeka. Tych dwoje siedziało z nim przy jednym stoliku, rozmawiało w tym samym języku i sprawnie zadawało i oddawało ciosy, podczas gdy on, mimo iż doskonale wiedział o czym mówią, skrępowany swoją niewiedzą co właściwe był w stanie tylko siedzieć i się gapić. Obiecał sobie jak najszybciej naprawić ten błąd. Na szczęście tematy zmieniały się niczym widoki z okna pędzącego pociągu.
- No cóż. - odpowiedziała nieco swobodniej Amanda - To kraj wielkich możliwości, nawet jeśli jest nam tak kulturowo obcy. Nigdy jeszcze nie miałam okazji tutaj przebywać, ale chętnie się dowiem o jego urokach od takiego bywalca jak pan. *
- A co paniją intjerjesujie…?

Obrzydliwy typ. Oboje wyraźnie odetchnęli, kiedy po przydługiej tyradzie w końcu wyniósł się z ich towarzystwa. Am… miss Gor… Wollf musiały chyba te odwiedziny sporo kosztować, bo niedługo wymówiła się potrzebą odpoczynku. Luca został jeszcze przy stoliku. Na swoje nieszczęście, bo zaraz przyplątał się ten Oackhill i gdyby niespodziewane pojawienie się Garretta nie wiadomo jak by się zakończyła ta przygoda. Wychodzi na to, że „Nikt nie chodzi sam” odnosi się także do hotelowego patio. Może rzeczywiście coś było w tym, co tak malowniczo opisywał ów ruski generał, mówiąc im o mnogich zagrożeniach, jakie czyhać będą na nich w tym kraju… może, ale to już broszka Garretta. Staruszka. Ale farsa. Luce jeszcze wciąż chciało się śmiać, a jednak miał poważanie dla aktorskich umiejętności detektywa. Objeżdżał go jak najprawdziwszy ojciec. Ktoś obcy mógłby się pomylić. I o to chodziło. Trzeba było grać swoje w tej dziwacznej trupie straceńców i zdążyć. We właściwym miejscu i czasie znaleźć się i przeszkodzić innej bandzie przebierańców w odegraniu ich przedstawienia. Dramatu, który zmieni świat.

Felidae 20-11-2011 17:49

Nawet jeśli czas spędzony z Lucą miał głębszy wymiar, bo przecież miał przygotować ich do pewnej roli, to jednak Amanda musiała przyznać, że dobrze na nią wpłynął. Przywrócił choć na chwilę ułudę normalności i pozwolił aby zapomniała o niewygodach poprzednich podróży. A Luca okazał się pojętnym uczniem i całkiem miłym kompanem.
Jedynie od czasu do czasu pojawiało się w niej poczucie winy, że przesiadują sobie w wygodnym hotelu podczas kiedy reszta ugania się po obcym mieście w poszukiwaniu informacji i kontaktów, ale szybko tłumaczyła sobie, że to co robią tez jest ważne.

W czasie jednego z takich momentów przypałętał się ten Rosjanin. Już sama narodowość budziła w Amandzie złe skojarzenia, ale jakby tego było mało ten nachalny pyszałek próbował ją podrywać jak jakąś tanią ulicznicę…. Normalnie zasapałaby ze złości i strzeliła wojskowego w twarz, ale przecież dzisiaj nie była Amandą Gordon, była profesjonalną sekretarką amerykańskiego biznesmena – Wirginią Woolf. To dlatego w ogóle ciągnęła całą tą rozmowę. Nadarzyła się okazja aby oprócz „odpoczynku” jakim była nauka Luci nareszcie popracować nad kontaktem. Nawet jeśli był to taki plugawiec jak ten generał.
Postawiła jednak jasne granice, aby mężczyzna nie zagalopował się za daleko. Obiecała sobie po doświadczeniach z Wagonowem, że nie dopuści aby jeszcze kiedyś jakiś nadęty bubek przejął kontrolę nad jej życiem. Zresztą ten człowiek zdawał się być wyzuty z jakichkolwiek ludzkich uczuć.
Jego wzrok… od samego spojrzenia włoski jeżyły jej się na karku w poczuciu zagrożenia. A myśl, że mógłby jej dotknąć, nawet przypadkiem, napawała Amandę odrazą.

Na szczęście rozmowa zmieniła swój tor. Antoni Denikin zaczął swoją opowieść o kulturze miejscowych tubylców nie skąpiąc im szczegółów o sprawach, które straszyły ich już od samego przyjazdu – okaleczenia, porwania dla okupu. Rzucał przy tym krwawymi przykładami, jak choćby przypadek Lafitte, dyrektora generalnego francusko-niderlandzkiej kompanii naftowej , którego głowę odnaleziono w małej wsi na południe od miasta trzy miesiące po porwaniu, albo historię Lukrecji Vistell…

- Bjedaczka, powiadam panjstwu. To jedna z tych wielu kobiet uprowadzonych do harjemów – głos Denikina był przy tym zdaniu dziwnie chrapiący, jakby jego właściciel napawał się samym brzmieniem słowa harem.

Usłyszeli wiele. A z każdym słowem Rosjanina w Amandzie rosła nienawiść do tego człowieka.
Denikin opowiadał im o tutejszej polityce i oceniał ich przyjazd do Teheranu.
Usłyszeli więc o rewolucji, jaka to jest wspaniała i ile dobrego światu przyniesie i ze pokaże takim nadętym pyszałkom jak, bez urazy, oni, którzy mają wszystko, podczas gdy klasy uciskane przymierają głodem musząc żebrać o resztki w darmowych garkuchniach lub z kościelnych stołów. Twarz mu przy tym poczerwieniała, a dłonie, oparte do tej pory o stół zwinęły się pięści. Amanda mimowolnie odsunęła się w głąb fotela. Luca siedział z zaciśniętymi ustami i sama nie wiedziała co o tym wszystkim myśli. Przecież on także wywodził się z jednej z uboższych klas…
Denikin musiał zauważyć, że odrobinę zagalopował się w swojej tyradzie, bo już mniej podekscytowanym tonem podsumował, ze kiedyś rewolucja przetoczy się przez cały świat, tak jak w jego kraju, a wtedy spadną te ich (cyzli między innymi Lucasa i Wirginii) bogate głowy, a ludzei tacy jak on, zwykły kułak czyli chłop staną się generałami i wodzami nowego, prawdziwego ładu.
Szaleniec. Jeden z gatunku tych niebezpiecznych. - pomyślała Amanda.

Atmosfera przy stole zrobiła się naprawdę gęsta. Wtedy, jakby na życzenie, Denikin podniósł się i zaczął żegnać. A po tym jak zniknął przy kolejnym stoliku nagabując kolejnych ludzi Amanda szybko dopiła resztę szampana i odetchnęła. I ona i Luca byli bladzi jak ściana. Ten obrzydliwiec sprawił, że poczuła się jak jakiś pasożyt… A kontrast odzianego wytwornie chłopaka z tym, co widziała jeszcze parę miesięcy temu przyprawiał ją o ból głowy.
Uśmiechnęła się więc blado do Luci i wymawiając się złym samopoczuciem postanowiła ukryć swoje emocje… w pokoju.
Pojawiła się ponownie dopiero w porze poobiedniej kiedy z wieściami do hotelu powrócili pozostali uczestnicy tej szalonej i niebezpiecznej wyprawy.

hija 20-11-2011 19:20

Wilgotne, ciemnobrązowe oczy recepcjonisty wyrażały coś więcej niż zainteresowanie. Uśmiechał się do niej tak, aż Emily poczuła się odrobinę niepewnie. Nie zamierzała jednak zachować się jak dzikus i uciec sprzed lady, nie załatwiwszy swoich spraw.
Gdy w końcu, z uśmiechem szerokim jak rozlewisko Amazonki wręczył jej listy, i gdy w końcu wśród wyszczególnionych nazwisk i adresów odnalazła te, które zdążyła już poznać w Egipcie, poczuła coś na kształt ulgi.
A więc jednak byli to prawdziwi ludzie! Po raz pierwszy nie nazwiska, które mogły okazać się pustymi, pozbawionymi sensu zlepkami liter, nie nazwiska a całe, dające nadzieję adresy!

*

Choć towarzyszyła Hiddinkowi w jego wyprawie do „Piasków Persji”, jej myśli wciąż krążyły wokół adresów, które zdążyła już opanować na pamięć, mimo ich obcego brzmienia. Zastanawiała się czy to z ich pomocy korzystała Natalie Dupoint, by dostać się tam, gdzie przetrzymywano jej Teresę.
Myśl o siostrze na nowo rozpaliła w sercu Emily złość, jednak w mgnienie oka potem, coś zupełnie innego zaprzątnęło jej głowę. Kolejny list.

- Hmm.. w takim razie dobrze by było porozmawiać z Imanem Osamą i Denizem Alpem. Może oni będą wiedzieli gdzie mamy szukać naszej lokalizacji - odezwała się po chwili Amanda.
Tak! Emily była już na to przygotowana. Wyciągnęła na stół listy, które przygotował dla niej recepcjonista.
- Mam tu namiary, myślę, że najlepiej byłoby, gdybyśmy to ojciec i ja zajęli się organizacją wyprawy. Jeśli wiedzą już, że on – jej głos zawahał się na krótką chwilę – to i tak jesteśmy spaleni. Jeśli nie, lepiej nie informować ich, że sprawie przyglądają się postronni. Co więcej, myślę, że nie powinniśmy zwlekać i zająć się tym jeszcze dziś. I tak nie będą zapewne gotowi przed jutrzejszym południem.

*

Amanda nadal czuła się nieswojo po spotkaniu z nachalnym generałem. Mimo, że rozmowy zeszły na tematy bieżące w jej uszach ciągle jeszcze rozbrzmiewał lubieżny głos tamtego. Nie uszło to uwadze Emily. Jak tylko towarzystwo rozeszło się na spoczynek zagadnęła przyjaciólkę o powód dziwnej bladości i roztargnienia.
- Wiesz - uśmiechnęła się blado Amanda - mam chyba pecha jesli chodzi o facetów... Pamiętasz Wagonowa? - spytała nagle.
- Opowiadałaś o nim - skinęła.
- Dzisiaj pojawił się nagle kolejny obmierzły typ i do tego znowu Rosjanin, który pozwolił sobie na niewybredne i bezpośrednie zaczepki. Zaproponował bezczelnie transakcje wymienną. Informacje i kontakt dla Rockefellera w zamian za... pewne "usługi" jak to ujął gapiąc sie w mój dekolt.
- Zaiste masz szczęście - westchnęła - taki mężczyzna to prawdziwy skarb. Wiesz, czasami zastanawiam się, skąd oni biorą ten tupet.
Amanda westchnęła.
- Szczęściem można nazwać to, że nie urodziłam się w jednym z takich krajów jak Egipt czy Iran... Nie wyobrażam sobie życia tutejszych kobiet.
Potem spojrzała żwawiej na Emily.
- A co u ciebie i Waltera? No wiesz... po tym wszystkim...
Vivarro wydała z siebie odgłos o złudzenia przypominający stłumione przekleństwo. Amanda słyszała podobne dźwięki juz tyle razy, że z łatwością mogła się domyślić pełnej treści komunikatu.
- Nijak - schyliła się ku leżącej na stole paczce papierosów. - Nie wiem jak go traktować. Chyba wolałam go, kiedy był nachalny, przynajmniej wiadomo było o co mu chodzi, a teraz... ten dziwny wzrok i milczące wyrzuty.
- Wiesz.. on chyba czuje się mocno winny, że byłaś uwięziona...
- Sto razy mówiłam mu, żeby wracał do Stanów.
- A czy ty wróciłabyś na jego miejscu? - powiedziała spokojnie Amanda
- Tak. Nie wiem... - zaciągała się nerwowo. - Nie wiem, czego on oczekuje i to mnie złości.
- I pewnie nie dowiesz się dopóki się to wszystko nie skończy... Albo po prostu przejmij inicjatywę
Odchyliła głowę, wydmuchując dym pod sam sufit.
- Dlaczego świat musiał zwariować? Jakbym nie miała dosyć na głowie.
- Nic już nie będzie takie jak było dawniej. Nawet nie pamietam zbyt dobrze tej starej Amandy. Mam tylko nadzieję, że kiedy wrócimy do Bostonu.... - przrewała na chwilę - jeśli wrócimy to że będę umiała z tym żyć. Wiesz...czasem nienawidzę Victora za to, że mnie w to wciągnął
- Chyba żadne z nas nie prosiło się o ten wątpliwy przywilej gonienia za czymś, co znamienita większość ludzkości uważa za bujdę. Nie jestem pewna, czy jest dla nas powrót. Moja rodzina się rozpadła.
- Ja straciłam kuzyna i przyjaciół... Do tego nadal nie mam pewności, że Wagonow zniknął na dobre z mojego życia. Cóż... pozostało nam jedynie przeć do przodu z nadzieją na to, że życie samo pokaże nam co dalej. Masz jeszcze Waltera. Jestem przekonana, że on nadal cię kocha - dodała po chwili.
Na dźwięk tego imienia Emily skrzywiła się kwaśno.
- Kocha. Nie dałam mu przecież najmniejszych powodów, wręcz przeciwnie! Już kilkakrotnie zachowałam się wobec niego naprawdę paskudnie. Czy to nie świadczy o tym, że on naprawdę oszalał?
- A czy którekolwiek z nas jest jeszcze normalne Emily? Walter przeżył już niejedno. I nawet jeśli trochę zwariował, to przecież jego uczucia nie uległy zmianie...
- Mam wrażenie, ze robię mu krzywdę, wodząc za nos, gdy sama nie jestem pewna swoich uczuć. To nie fair.
- Mówiłaś mu o tym? Może po prostu oboje potrzebujecie czasu na przemyślenie kilku spraw. Porozmawiaj z nim Emily. Osobiście radziłabym wam zaczekać z decyzjami do końca tej przeklętej sprawy z kuturbem.
- Nie mówmy już o tym - ucięła. Wolała przemilczeć swoje wyrzuty sumienia, troskę o stan Waltera i drążącą ją niepewnosć. - To zły moment na decyzje. Powiedz mi lepiej, kiedy zamierzasz spotkać się z nowym Wagonowem - zażartowała.
Twarz Amandy skrzywiła się w grymasie niechęci.
- Nie wiem. Muszę najpierw porozmawiać z moim "szefem". Nie wiem czy ma sens takie spotkanie, trzeba tego typka najpierw sprawdzić. Może to po prostu oszust... - powiedziała w końcu.
- Tak mi przyszło do głowy... może jest związany z ruskimi z Ar Kurturb czy jak się ta firma nazywała. Może pilnują nas, choć nie jesteśmy tego świadomi.
- Myślałam już o tym. Właśnie dlatego chciałabym żeby mr. Rockefeler przyjrzał się mu dokładniej. Tutaj wszędzie mogą czyhać na nas szpiedzy.
- Trzeba znaleźc sposób, by sprawdzić to jak najszybciej. Nie powinniśmy już zwlekać. Jest listopad, zbliża się Misterium Amando. Nie mamy czasu.

Armiel 20-11-2011 20:38

WSZYSCY


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=cTnx3_Zs9XM&feature=related[/MEDIA]


Dzień zbliżał się powoli ku schyłkowi. Nad Teheranem wydłużały się cienie i robiło się coraz chłodniej. Była jesień, więc temperatury nie należały do tych najwyższych i chociaż ostatnie dni były dość ciepłe, to obecnie wiatr z północy niósł z sobą ochłodzenie. W dzień termometry pokazywały troszkę ponad dwadzieścia stopni w skali Celsjusza, ale zazwyczaj średnie listopadowe temperatury wahały się w okolicach 12 stopni. Wielu tubylców okrywało się więc ciężkimi szatami z grubej, wielbłądziej wełny. Niektórzy nosili rosyjskie szynele lub szyte na europejską modłę wojskową płaszcze. Spośród nielicznych obcokrajowców dumnych potomków Persów wyróżniało zawsze nakrycie głowy: turban, zawój, kraciasta chusta lub mała, turecka czapeczka.

Wczesnym wieczorem Teheran ożywał. Mężczyźni spotykali się w herbaciarniach i popijając herbatę i paląc fajki wodne dyskutowali o ważnych sprawach: polityce, nowym władcy, niepokojach i gospodarce. Kobiety w tym samym czasie spotykały się z przyjaciółkami w domach zajmując plotkami i wspólnie oddając pracy rzemieślniczej. Spod zręcznych dłoni wychodziły prawdziwe, znane na cały świat arcydzieła tkackie – słynne, wielobarwne, i wzorzyste perskie dywany.

W odróżnieniu od Kairu i Egiptu w Teheranie nie wyczuwało się zagrożenia. Persja Rezy Khana już wygrała swoje miejsce na mapie Bliskiego Wschodu. Teraz zaczynał się trudny proces odbudowy kraju i stłumienia ognisk oporu na prowincji. Stolica była już w pełni podporządkowana nowemu władcy i wysłannicy z całego świata próbowali uszczknąć coś ze stołu nowego króla.


WSZYSCY POZA WALTEREM CHOPPEM


Załatwianie spraw związanych ze śledztwem zajęło im całe przedpołudnie i znaczną część popołudnia. Byli zmęczeni, nawet Amanda i Luca, mimo, że nie opuścili terenu hotelu. Zarówno jednak pannę Gordon, jak i Manoldiego, zmęczyła maskarada. Mieli wrażenie, że większość ludzi w hotelu patrzy na nich i myśli:, „po co robią tą szopkę”.

To, że w „Hotelu de Ville” załatwiano przeróżne interesy, było oczywistym dla każdego. Na pewno kilkoro z gości, podobnie jak i oni, nie było tym, za kogo się podawali. Reza Khan był wielką niewiadomą dla Zachodu, a i bolszewicy z Rosji mieli ochotę zaprzyjaźnić się z nim jeszcze bliżej, niż do tej pory się im udało. Gra szpiegów i walka wywiadów w takim miejscu jak to, była czymś normalnym. Większość z nich wiedziała, że nie minie wiele czasu, nim różne siły „wezmą ich pod lupę”. Jeśli chcieli tego uniknąć, musieli szybko opuścić Teheran, czy nawet Iran. Ostatnim, czego by sobie na pewno życzyli, było aresztowanie przez jakieś służby wewnętrzne Rezy Khana i osadzenie w którymś z miejscowych, zapewne straszliwych więzień, pod zarzutem szpiegostwa lub dywersji. Z tego powodu, bardziej niż z powodu siepaczy kultu ghouli i fanatyków, musieli zachować szczególną ostrożność


* * *

Dlatego też skontaktowali się z Imanem Osamą jeszcze tego samego popołudnia. Nie było to zbyt trudne, bo adres podany na kartce pokazywał, że tłumacza można spotkać niedaleko od hotelu w herbaciarni Malika.

Było to miejsce umożliwiające swobodną konwersację, przesycone zapachem herbaty i palonego tytoniu. W większości klientami byli tubylcy, ale i najwyraźniej cieszyło się popularnością wśród białych, bo – jak na warunki – było ich tam, co najmniej kilku.

Iman okazał się niewysokim, ruchliwym i wesołym człowieczkiem, a wzmianka o Sanyii – jak w przypadku pozostałych „kontaktów” automatycznie zyskała im jego sympatię. Sposób, w jaki „Kocica” działała na mężczyzn był wręcz niesamowity. No, ale trudno było się temu dziwić.



Iman wysłuchał tego, co badacze mieli do powiedzenia, kiwając głową. Zapytany o Asmadabad zrobił zamartwioną minę.

- Który? – padło w końcu burzące spokój pytanie. – Znam dwa. Jeden jakieś trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południe na pograniczu Wielkiej Pustyni Słonej, a drugi, znacznie większy, z osiemset kilometrów od stolicy. Aż pod granicą z Irakiem.


* * *


Za dużo informacji było równie męczące, co ich brak.

Po pierwszym dniu śledztwa udało im się ustalić dwa potencjalne miejsca, w których mogą przebywać poszukiwani przez nich ludzi.

Pierwszy trop – koperta do Morgana Vivarro zostawiona najpewniej przez Larkina Andarusa wskazywała miejscowość Asmadabad. Pozostawało jedynie pytanie, którą?

Drugi wątek – wyłapany przez Leonarda Lyncha – wskazywał na ostan Isfahan – miasto Kashan.

Przytomnie, zaopatrzeni w dość dokładną mapę terenów zakupioną po przybyciu do Teheranu poszukali obu miejscowości. Znaleźli położenie drugiego miasta bez trudu. Znajdowało się około trzystu dwudziestu kilometrów na południe od Teheranu. Nie mogli jednak nigdzie znaleźć Asmadabadu. Możliwe, że było to zbyt małe skupisko ludności. Ale słowa Imana Osamy, że jeden z Asmadabadów leży „jakieś trzysta pięćdziesiąt kilometrów od Teheranu na południe” układało kolejny element układanki.

Garrett palił papierosa i przyglądał się rozłożonej mapie z uwagą, jakby miała za moment zmienić się w węża i ukąsić zgromadzonych wokół niej ludzi.

To było za proste. Zdecydowanie za łatwo im szło.

Czyżby kultyści nie mieli już czasu zacierać dokładniej śladów? Czy też uznali, że nie dotrą za nimi aż tak daleko? A może zwyczajnie ... spóźnili się i było już po tym całym misterium? Może starożytny, zagrzebany w piaskach Wielkiej Pustyni Słonej diabeł już został przebudzony, a ci, którzy dokonali rytuału zwyczajnie ciągną ich za sobą, prosto w jego wygłodzone ludzkich dusz gardło?


* * *

Położyli się spać dość późno, dyskutując nad opcjonalnymi rozwiązaniami i dalszymi planami. Wszyscy byli zmęczeni – zarówno psychicznie, jak też fizycznie.
Dzielili wspólny sekret, tak nieprawdopodobny i tak mroczny, że nikt inny nie uwierzyłby im nawet w drobną część prawdy.

Ani jednak ten mroczny sekret, ani wątpliwości, co do dalszych losów nie zakłóciło im kolejnej nocy spędzonej w wygodnych łóżkach i pachnącej pościeli.

Każde z nich zasypiało z myślą, że następnego dnia zmuszeni będą podjąć trudna decyzję, – co robić dalej – i wcielić plany w czyn.


WALTER CHOPP

Walter zjadł kolację w hotelowej restauracji, stając się centrum uwagi innych gości. Co, jak co, ale utrata dłoni w takiej chwili, kiedy trzeba było coś pokroić, stawała się prawdziwą udręką. A na dodatek, kiedy trzeba było zrobić to finezyjnie, nie ochlapując się przy tym jedzeniem i nie brudząc za bardzo okolicy talerza, było to prawie nie do wykonania.



Z dziką jednak satysfakcją Walter Chopp pobrudził nieskazitelnie biały obrus i swoją własną koszulę, mimo, że księgowy May był tym faktem mocno zawstydzony. Nikt jednak nie robił mu uwag, nie wyprosił go z sali, a niektórzy ludzie patrzyli na niego z niezdrową litością. Ta litość w ich oczach wkurzała Choppa najbardziej i musiał wyjść z Sali, nie kończąc przepysznego posiłku, bo bał się, że zacznie wrzeszczeć na te wszystkie kreatury, te gnidy, te robactwo udające ludzi.

W pokoju ochłonął nieco. Siedząc na zasłanym wielobarwną, perską narzutą łóżku i sycąc oczy przepychem apartamentu. Lśnieniem mebli, paletą barw dywanu i posadzek oraz tapicerki mebli. Czuł się tutaj jak pustynny szejk.

Czekał, aż zapadł zmrok. Hotel wydawał się być dziwnie cichym i wyludnionym miejscem. Spędziwszy kilka ostatnich nocy w miejscach, gdzie odgłosy silników towarzyszyły ich odpoczynkowi, Walter czuł się z tym dziwacznie. W końcu jednak położył się na spoczynek, z bronią w zasięgu ręki.

Noc minęła mu jednak spokojnie i rankiem wstał wypoczęty i nieco zawiedziony.


WSZYSCY

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=MgXhLLCOSBU&feature=related[/MEDIA]

Iran przebudził się muśnięty pierwszymi promieniami słońca. Ulice ożyły. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiali się na nich pierwsi przechodnie, pierwsze zwierzęta, pierwsi straganiarze, pierwsi żołnierze i naciągacze.

Pierwsze, co rzucało się w oczy, to zmiana pogody. Niebo, wczoraj jeszcze słoneczne, dzisiaj przesłaniały ciężkie, postrzępione chmury. Porywisty wiatr niósł z sobą zapowiedź burzy. Kołysał wierzchołkami palm. Sypał piaskiem po oczach zamiatając z niego wybrukowane ulice i place.

- Idzie burza piaskowa – to było pierwsze, o czym usłyszeli schodząc na śniadanie w hotelach, w których spędzili noc.

- Idzie samum – mówili przekupnie przy swoich straganach.

I tylko najstarsi z nich, najbardziej wiekowi – pomarszczeni i przygarbieni brzemieniem lat - spoglądali na czerwonawe słońce i robili znaki mające odpędzić zło.

- Idzie samum Arhimana – mówili do siebie przy mocnej, porannej kawie.

Zaczynał się dzień 15 listopada 1921 roku.



* * *


GDZIEŚ, WIECZÓR WCZEŚNIEJ

Thomas J. Bergersen - A Place In Heaven (Illusions) - YouTube

Mężczyzna z plemiennymi znakami przyglądał się zgromadzonym w jaskini wojownikom.



- Nie możemy działać pochopnie – powiedział, kiedy ucichła wrzawa. – Nasze siły nie są już tak liczne, jak przed laty. Zebraliśmy za mało szabel, by zdecydować się na działania bez dobrego planu.

Niektórzy zamaskowani wojownicy spojrzeli na niego z nieskrywaną pogardą, ten jednak nie przejął się. Najstarszy z mężczyzn, któremu zza zawoju wystawał tylko fragment twarzy i oczu wzniósł rękę do góry.



- Mansur mówi mądrze, ale czas mądrych słów się skończył. Niewierni są bliscy poznania sekretu, którego kazano nam strzec. Sami wiemy, że za kilka dni gwiazdy będą w porządku. Wiemy, co może się wtedy wydarzyć.

Zgromadzeni w jaskini mężczyźni przytaknęli gniewnie.

- Sam wiesz, Mansurze synu Borzy, że nie możemy pozwolić sobie na pomyłkę. Wiesz, co skrywają piaski i kamienie w tamtym miejscu. Musimy działać! Tego chcą od nas nasi przodkowie i nasz Bóg.

Mansur syn Borzy pokornie opuścił głowę, ale co czujniejsze oczy mogły wypatrzyć gniewne błyski w ciemnych oczach.

- Stanie się wedle twej woli, Assifie, synu Rhamiego.

- Zaatakujemy jutrzejszej nocy – powiedział stary Assif. – Szczegóły ustalimy jutrzejszego ranka. Mansurze, ty poprowadzisz zwiadowców.

-Stanie się wedle twej woli, Assifie, synu Rhamiego.

Mężczyzna ze znakami plemiennymi wstał od ogniska, przy którym trwała narada.

- Ale, wspomnisz moje słowa, Assifie, że popełniasz błąd. Oby kosztował nas mniej niż krew czy życie.

Z tymi słowami krewki wojownik opuścił jaskinię.

Przez chwilę przyglądał się postrzępionym skałom, które było domem jego ludu od setek lat. Potem gwizdnął przeciągle czekając aż pojawi się Sokół. Wierny koń przybył na wezwanie swojego pana, a Mansur, syn Borzy wskoczył na jego grzbiet i ruszył w zapadającą nad pustkowiem ciemność.

emilski 24-11-2011 20:23

Głos dzwonka wdarł mu się przez ucho do samego centrum jego głowy. Ręka samodzielnie wydobyła się spod kołdry i odruchowo powędrowała w kierunku trzęsącego się aparatu telefonicznego.

-Halo?

-Panie May? Tu recepcja hotelu.

-Taa... - słuchawkę położył na poduszce tak, żeby głos dolatywał do ucha, a ręka szperała teraz w pościeli i na szafce w poszukiwania jego busoli. Na razie bezskutecznie. - Która godzina?

-Za kwadrans ósma – odparł głos po drugiej stronie linii.

-Kto pozwolił budzić mnie o tej godzinie?! - Paul błyskawicznie usiadł na łóżku i nie zamierzał powstrzymywać się z wylewaniem swojego żalu. -Czy zgłaszałem wam, że chcę wstać o takiej nieludzkiej porze?!

-Ale, panie May...

-Czy prosiłem was o to?! Nie!

-Ale. panie May... pański szef...

-Co mój szef? Co mój szef? On też doskonale wie, że nie można budzić mnie przed dziewiątą!

-Panie May – nagle głos z recepcji stał się twardszy. Najwyraźniej miał coś do powiedzenia i zamierzał to powiedzieć. -Pański szef dzwonił tutaj już o szóstej i kazał nam zadzwonić do pana, żeby poinformować pana, że punkt o dziewiątej ma pan być u Tabora i odebrać dokumenty.

-Co?! - Paul aż popatrzył na słuchawkę, jakby właśnie usłyszał największy nonsens na świecie. -Zaraz tam zejdę.

Chwilę zajęło mu odnalezienie miejsc, w których porzucił wczorajszego wieczoru poszczególne elementy swojej garderoby. Przez moment poczuł się w tych wnętrzach zagubiony, jakby był sam w jakimś wielkim, obcym mieście, gdzie nikt nie mówi po angielsku i zaraz zdał sobie sprawę z przereklamowania tego porównania. Przecież jest właśnie w takiej sytuacji i wcale nie jest tak źle, jak w tym apartamencie. Za dużo tu wszystkiego, za dużo.

Powkładał na siebie to, co znalazł, zadowolony, że nauczył się już spożywać posiłki w odpowiednim śliniaku – inaczej jego ubiór nadawałby się tylko do pralni. Jeszcze chwilę potrwa, zanim będzie zupełnie sprawny bez lewej dłoni.

Windziarzowi polecił się zawieźć na parter i od razu poprosił recepcjonistę o telefon i o połączenie z hotelem de Ville. Paul zadbał o odpowiednią odległość, dzielącą go od recepcji i odezwał się:

-Dzień dobry, z tej strony Paul May. Proszę mnie połączyć z panem Rockefellerem.

-Już się robi, sir. Proszę poczekać.

-Rockefeller - odezwał się znajomy głos.

-Witaj szefie, tu Paul. Spędziłem noc w “Piaskach Persji”, jak mi poleciłeś. Mam dla ciebie raport z pobytu. Na recepcji dzisiaj rano czekała mnie wiadomość, że mam się zjawić o 9 rano u niejakiego Tabora po dokumenty. Wedle naszego zwyczaju, chciałem potwierdzić to polecenie u źródła. Przekazałeś taką wiadomość do “Piasków”?

Przez chwilę odpowiedzią było tylko milczenie.

-Nic podobnego. Jakie znowu dokumenty? - głos Garretta był zdecydowany - Paul, konkurencja która chciałaby by nasz kontrakt nie doszedł do skutku, najwyraźniej nie śpi. Ja dostałem dziś rano list z pogróżkami.

-Dobrze więc zrobiłem, że zadzwoniłem. Tutaj jest spokojnie. Czy mam wracać do ciebie, szefie? Czy może testować ten hotel dalej?

-Dobrze zrobiłeś. Wracaj. Jedna noc to chyba wystarczająco, by wyrobić sobie zdanie.

To mu wystarczyło. „Dokumenty, skurwysyny jedne. Dokumenty... dobre sobie”. Odstawił telefon na blat recepcji, popatrzył się na recepcjonistę, jakby chciał na niego splunąć.

-Musicie bardziej się wysilić – wycedził i oddalił się w stronę windy. W połowie drogi obejrzał się i zawołał: -Proszę mnie wymeldować. W ciągu pół godziny opuszczam hotel. W imieniu Rockefellera, nie za bardzo mu się tu podobało.

Do windy wszedł w ściekły i wściekły wszedł też do pokoju. Zamknął za sobą drzwi, oparł się o nie i powoli rozglądał się po apartamencie. „Do Tabora, skurwysyny... niedoczekanie wasze... wszyscy w tym siedzicie...”. Walter spuścił ze smyczy swoją nienawiść, żeby pobiegała sobie po 5 gwiazdkowcu. Początkowo chciał wyjąć z torby swój nóż, rzucić się na tapety, dywany, obrusy, porozcinać je, zniszczyć i na końcu spuścić wszystko w klozecie, ale szybko doszedł do wniosku, że to zbyt mało subtelne i trochę prostackie. Narazi hotel tylko na koszty, ale na nic więcej, a jemu i pozostałym może nawet zaszkodzić. W ostateczności, podszedł do łóżka, stanął pośrodku miękkiego materaca, pościelonego niezwykle delikatnym materiałem, rozpiął rozporek i po chwili, z dziką satysfakcją, mógł obserwować, jak żółty strumień rozbryzguje się na tej pięknej pościeli.

***

Taksówka zawiozła go do de Ville, gdzie miał nadzieję zdążyć jeszcze na śniadanie. Już z daleka, w restauracji wypatrzył pannę Woolf. Siedziała sama przy stoliku i zdradzała chyba wszystkie możliwe oznaki tego, że coś się stało.

-Coś się stało? Strasznie zbladłaś? - zapytał Paul, dosiadając się bez pytania.

Amanda podała mu liścik. Na kartce skreślone były następujące słowa:

Cytat:

"Pięknie pasują do koloru twoich oczów, Amando. Przepraszam, że tak długo ci ich nie dawałem.
Twój na zawsze

F.W."

-Znaleźli nas Wal... Paul... całe przebranie na nic... - powiedziała cicho starając się opanować.

Paul przeczytał liścik, rzucił okiem na kosz z kwiatami i zapytał:

-Kto ci to dał, Virginio?

-Przyniósł jakiś chłopak... chyba posłaniec. - głos panny Woolf drżał jeszcze, ale dziewczyna walczyła ze zdenerwowaniem.

Walter zabrał kosz z liścikiem Virginii i wyszedł na recepcję. Postawił kosz na ladzie, mówiąc:

-Panowie, zaszła jakaś pomyłka. Był tutaj przed chwilą jakiś posłaniec i dał kosz pełen kwiatów mojej towarzyszce. Proszę zobaczyć na liścik... kosz skierowany był do niejakiej Amandy, a nie do panny Woolf. Czy nie ma obecnie w hotelu jakiejś Amandy? A jeśli nie, to może wie pan, skąd był ten posłaniec. Szkoda przecież takich pięknych kwiatów.

-Ma pan rację - recepcjonista pokiwał głową, zerkając w dokumenty. - Sprawdzam. Amanda. Amanda. jest Amelia i Alina, ale nie ma Amandy. Do nas kwiaty dostarczają dwie kwiaciarnie. Wie pan. Naszym kobietom nie kupuje się kwiatów. To La Pettite Fleur oraz Blance - neige Lily. Sprawdzić w którym złożono zamówienie?

-Bardzo bym prosił.

-Poślę umyślnego z kwiatami. To zajmie chwilkę. Raczy pan dokończyć śniadanie.

-Nie przejmuj się, Virginio – powiedział May, ponownie siadając przy stoliku. - To jakaś pomyłka z tymi kwiatami. Gdzie szef i pozostali? Musimy szybko działać, interesy Rockefellera są w tej chwili wystawione na szwank.

Ale Virginia dalej była roztrzęsiona. W taki stan wprawił ją głupi liścik od Wagonowa. Pomyśleć, co by się z nią działo, gdyby stało się coś gorszego. Każdy che zakończyć szopkę i wyjeżdżać stąd dalej. I co to da? Ich wrogowie śledzą każdy ich ruch, profesora Vivarro próbowali nawet podtruć dzisiejszej nocy – tak można było wnioskować po wyglądzie Hiddinka, schodzącego na śniadanie. Szopka jest świetna, kłamanie w żywe oczy jest świetne, a poza tym... obecność Paula Maya trzyma w ryzach samobójcze zapędy Waltera. Jechać dalej, być cały czas na widoku tych morderców i jechać dokładnie po śladach tam, gdzie oni chcą. „Jesteśmy na ich smyczy. Bez dwóch zdań” - skwitował swoje rozmyślania i zamówił tacę ze śniadaniem tak, żeby mógł zanieść ją do pokoju Emily.

Rozmowa z nią nie do końca przyniosła mu to, czego oczekiwał, więc wrócił do siebie i położył się w ciuchach na łóżku. Wyobraził sobie przez chwilę wściekłą minę tych, co będą sprzątać jego apartament i uśmiechnął się w duchu. Potem zastanowił się, co tak naprawdę mają: tu na miejscu mają dwa adresy (Tabor i kwiaciarnia, które mogą sprawdzić), a poza tym poszlaki, dotyczące miejsc, gdzie dalej powinna przemieścić się ich wyprawa.

-A gdzie tu miejsce na otwartą walkę? - pytał na głos sam siebie. -Cholerne podchody...

Przed nim cały dzień. Poczeka, nie będzie nic robił. Jeśli do rana nie zjawi się wiadomość od Raphaela, albo nie uda im się zorganizować dalszej podróży, zajmie się tymi adresami.

Na razie jednak, trzeba zachować czujność, bo skoro wszyscy ich tutaj znają i każdy wie, kto kim jest naprawdę, to w każdej chwili mogą zostać zaatakowani i każdy, kto by w tej chwili spojrzał na twarz księgowego, wiedziałby, że ten już cieszy się na tę chwilę.


Tom Atos 25-11-2011 09:25

Hotelowy poranek zaczął się od tradycyjnej krzątaniny personelu związanej z przygotowywaniem śniadania dla gości. Zapach kawy, herbaty i świeżego pieczywa, choć na chwilę dawał złudzenie przytulności i domowego bezpieczeństwa. Zaczynał się nowy dzień. Nie dla wszystkich jednak zaczynał się on miło.
Siedem nieszczęść, to za mało by określić wygląd Herberta. Raczej siedemdziesiąt nieszczęść. Mężczyzna wyglądał jakby nie spał całą noc, a zbolała mina wcale mu nie dodawała urody. Hiddink swoim zwyczajem zwalił się na krzesło i od razu ze stęknięciem chwycił za brzuch. Skinął ręką na kelnera.
- Herbatę. Nie słodzoną. - wyjęczał.
- Patrząc na waszą dwójkę, cieszę się, że spałem w “Piaskach Persji” - śmiał się Walter.
- Czymś się zatrułem. Całą noc przesiedziałem na sedesie. - odwrócił wzrok z obrzydzeniem od jedzenia.
Normalnie Amanda współczułaby obydwu przybyłym, ale dzisiaj jej uwagę zaprzątały zupełnie inne myśli.
- Mamy problem profesorze - powiedziała cicho do Hiddinka - Wagonow mnie odnalazł. Przysłał dziś kwiaty przez posłańca, a opis podany przez kwiaciarza, który sprzedał bukiet, wskazuje, że to na pewno ten zbir.
- Wagonow? Fiodor Wagonow? Ten z Bostonu? -
spytał Herbert z niedowierzaniem.
- No to faktycznie mamy problem. - dodał kiedy Amanda przytaknęła kiwiając głową.
- Trzeba jak najszybciej opuścić Teheran. Czort wie co on uknuł i jak mnie znalazł. Ale jego powiązania mogą być dla nas bardzo niebezpieczne. – powiedziała podenerwowana Amanda.
- On i Larkin, to ta sama szajka. Trzeba szybko się skontaktować z tym specem od wypraw … tym Turkiem. Lepiej mieć Wagonowa za sobą, niż przed sobą. Postaram się, ale nie wiem czy dam radę. To chyba coś poważnego. - stwierdził Herbert ze zbolałą miną.
Kelner tymczasem przyniósł herbatę. Hiddink ostrożnie upił łyk.
- Nasz Asmadabad leży zapewne koło Wielkiej Pustyni Słonej. To sugeruje znaleziona przez Waltera koperta. Musimy się stąd zbierać. Czas znów pakować manatki. O litości … - westchnął ciężko.
- Może najpierw powinien obejrzeć cię lekarz ? - w Amandzie obudził się zdrowy rozsądek - i tak musimy zaczekać na resztę.
Hiddink tylko pokiwał głową.
- Pewnie w hotelu mają jakiegoś łapiducha. Faktycznie dawno już nie czułem się tak podle. W dodatku boli mnie głowa. - Herbert wyglądał naprawdę źle.
- Zaczekaj, zajmę się tym. Pij tymczasem dużo płynów. - powiedziała i podniosła się z krzesła żeby w recepcji spytać o lekarza.
W tym momencie coś otarło się o jej łydki, a po chwili na kolana Hiddinka miękko wskoczyła kotka. Podarunek od Saniyy.
- Ooo - w pierwszym momencie Amanda wystraszyła się, ale zaraz potem uśmiechnęła dodając - Widzę, że twoja dziewczyna cię pilnuje. W takim razie mogę spokojnie się oddalić.
Kotka spojrzała na Amandę, jakby zrozumiała, iż o niej jest mowa, po czym ułożyła się na brzuchu Herberta.
- Całą noc gdzieś się włóczyła, a teraz się łasi. - Hiddink podrapał zwierzątko za uchem i wrócił do picia herbaty.
- A gdzie reszta? - spytał teraz dostrzegając pewne braki w ich składzie.
- Rano w “Piaskach Persji” czekała na mnie wiadomość, że szef kazał mi się zjawić u niejakiego Tabora po dokumenty. Rockefeller oczywiście wcale mi tego nie zlecił. Jesteśmy na cenzurowanym drodzy państwo. Możemy jechać dalej, a możemy posprawdzać kilka adresów, np. tego Tabora, albo kto nadał kwiaty - mówił Walt. - I tak wszyscy wszystko o nas tu wiedzą.
- Czas kończyć, tą szpiegowską szopkę. Zmywajmy się stąd. Wiemy tyle ile nam się udało zgromadzić informacji i to musi nam wystarczyć. - powiedział Herbert.
- A mamy jakiś konkretny trop związany z Natalie? – spytał Chopp.
- Dobre pytanie. Leonard chyba coś miał ... – zauważył Hiddink.
- Jak mamy jechać dalej, to gdzie? – podzielił się swymi wątpliwościami Walter.
Lynch zjawił się w tym samym momencie, w którym wspomniano jego imię. Podobnie jak reszta wyglądał na zmęczonego nocą:
- Kashan - powiedział posyłając blade wspomnienie Walterowi, po czym przywitał się z resztą - do tego m-miasta p-prowadzi trop Natalie Dupoint, a p-przynajmniej zdjęcie, które znalazłem w g-gazecie...t-to na p-pograniczu Wielkiej Pustyni Słonej...stamtąd d-do Asmadabadu - dokończył sadzając tyłek na krześle.
- Asmadabad. - powiedziała Amanda po powrocie .
- No tak i to ten koło słonej pustyni. To nasz jedyny trop póki co. - stwierdził bostoński wydawca. - Cały widz polega na tym by wyruszyć jak najszybciej i skrycie. - uśmiechnął się kpiąco - Jak zwykle z resztą.
- Poruszamy się jak słoń w składzie porcelany. Powinniśmy stanąć z nimi do otwartej walki. –
stwierdził Chopp.
- Może to i jest jakiś pomysł, tyle że oni nie staną do otwartej walki, a do tanga trzeba dwojga. - skomentował Hiddink pomysł kompana.
- N-nie mamy czasu n-na walkę tutaj w Teheranie...właściwie t-to w ogóle n-nie mamy czasu...widzieliście Shardula? – dodał Leonard po chwili, przyglądając się liścikowi, który dostała Amanda
- Możemy liczyć na dodatkowy ogon. O ile porucznik Corbin wciąż jest zamieszany w sprawę - odezwał się wreszcie Edmund dopiwszy drugą kawę - W holu minąłem kogoś. Zdaje mi się, a właściwie to jestem prawie pewien, że był to kapitan Williams. Żandarm, tak dla ścisłości.
- Ś-świetnie...Brytole...bez urazy -
zmieszany skinął głową w kierunku Edmunda - do t-tego mamy tu Wagonowa, Brodacza, Dupoint i jej trójkę podwładnych, H-haran, Larkina o którym nic n-nie wiemy i syna Baphometa, który chce odkopać ojca...brakuje t-tylko Duvarro...- nakreślił kilka linii w notesie, dopił kawę, po czym podniósł się - t-tak czy inaczej, musimy działać i w-wydostać się z miasta jak najszybciej, a z-zbliża się burza piaskowa, o czym od rana trąbi cały Teheran...
- Upewnijmy się, czy pozostali żyją. W końcu nigdy nie możemy być tego pewni -
Walter podniósł się i poprosił kelnera o przygotowanie śniadania tak, żeby mógł z nim pójść do pokoju Emily. Po przygotowaniu udaje się właśnie tam.
Herbert zaś po dokończeniu herbaty powlókł się do pokoju na spotkanie z lekarzem. W duchu myśląc, że Choppowi też by się przydała pomoc medyczna.

Lekarz okazał się być miłym panem o wyglądzie przypominającym cokolwiek mniej miłego pana. Łysy i z kozią bródką jak Lenin. Zbadał Hiddinka i oświadczył ku zdumieniu pacjenta, iż ten został otruty. Toksyny na szczęście dostały się do organizmy Herberta w małych ilościach, jednak nie wcześniej jak w ciągu 12 godzin. Objawy zaś przypominają zatrucie trójtlenkiem arsenu, czyli arszenikiem, choć „Lenin” zastrzegł, iż może się mylić, gdyż nie jest ekspertem w tej dziedzinie. Podane zaś to mogło być z pokarmem, napojem, lub poprzez kontakt skórny.
Jedyne remedium jakie zalecił, to lewatywa, środki wzmacniające i picie dużej ilości płynów.
Hiddink ze zbolałą miną opuścił spodnie. Żałował, iż w takiej chwili nie ma przy nim Amandy, by trzymała go za rękę dodając otuchy. Kotka chodź miła czasami nie wystarczała.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:47.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172