Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-07-2013, 14:09   #51
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
c.d. tego powyżej :)

Znacznie dalej miał Roberto. Nim zdążył wybiec na zewnątrz i obiec domostwo, pozostała dwójka była już prawie pod sąsiednią chatą. Tavani z rozpędu podbiegł kilkanaście metrów, ale szybko stało się dla niego jasne, że dalszy bieg w tamtym kierunku nie miał sensu. Mógł za to zablokować drogę w dół wzgórza, tyle że wiązały się z tym dwie niewiadome: pierwsza taka, że morderca mógł próbować uciekać w stronę bram miejskich i mieć nadzieję, że przebije się przez ciżbę nim jakiś strażnik wpakuje mu w plecy bełt; po drugie, skoro zabił staruszka, to co powstrzymywałoby go przed stratowaniem Roberto?

Ale trzy metry, jeśli koń wystartowałby, natychmiast przerodziłoby się w dużo więcej. Któż lepiej wiedziałby to, niż będący kawalerzystą Marco? Dlatego szansa była teraz. Skok gwałtowny do przodu oraz próba zranienia rumaka, nawet lekkiego, żeby wierzgnął, zrzucił jeźdźca. Jeśli zaś nie udałoby się go sięgnąć rozpaczliwy rzut bronią. Może trafiłby.
Visconti rzucił się w przód niczym szermierz w pchnięciu. Ostrze zagłębiło się w koński zad, nim zwierzę zdążyło się rozpędzić. Z przestraszonym rżeniem próbowało stanąć dęba, ale tylne nogi się pod nim ugięły i runął na ziemię, pociągając za sobą jeźdźca. Ten, co trzeba mu było przyznać, jakoś zdążył zareagować i próbował zeskoczyć, ale stopa uwięzła mu w strzemieniu. I tak oto, leżał teraz morderca na ziemi, przygnieciony końskim cielskiem, łypiąc brązowymi oczami na Marco. Wyraz twarzy zasłaniała mu ciemna chusta, ale na pewno nie był przyjazny.

Trupów stanowczo było zbyt wiele, przynajmniej wedle gustu porucznika. Ten obwiązany chustą drań był obecnie ich podstawowym tropem, nie mógł pozwolić, żeby jeszcze popełnił samobójstwo, czy coś takiego. Dlatego zamiast ściągać chustę czy cokolwiek podobnie nonsensownego, trzasnął go pięścią po głowie. Niezbyt mocno, ale na tyle, żeby otumanić, lub ogłuszyć mężczyznę. Kiedy przywiążą go, przeszukają etc, będzie czas na ściąganie chusty.

Właściwie chciał krzyknąć po Tavaniego, ale po pierwsze niewątpliwie sam widział, po wtóre, jeśli tamten miał wspólnika, mógłby niepotrzebnie go zawiadomić. Pewnie właściwie taka ostrożność przesadę stanowiła, jednak Rzym bardziej przypominał gniazdo szakali, niżeli normalną miejscowość.

Roberto zjawił się po dłuższej chwili i rzekł.- No to wiążemy i go zabieramy ze sobą, już kaci Cezare wyrwą z niego prawdę.
Tavani nie zamierzał sam się angażować w przesłuchiwanie owego bandyty, z racji tego że był dyplomatą i nie miał odpowiednich form nacisku. A nie lubił się męczyć bez potrzeby.
Podobną opinię wyrażał także Pizańczyk. Specem wyciągania informacji nie był oraz nie chciał się tym babrać.
- Wobec tego tak właśnie postąpimy - zdjął tamtemu chustę po szczegółowszym przyglądnięciu, ale nie zdejmując rękawiczek. Właściwie na wszelki wypadek. Później ostro skrępował używając chociażby sznurów znalezionych wewnątrz chaty. Pierwej ręce oraz nogi. Starannie oraz ostrożnie przeszukał. Później skrępował na baleronika oraz założył solidny knebel wsadzając do gęby potężny pakuł szmat. -Trzeba będzie wezwać kogoś tam wewnątrz - mruknął skrzywiony sytuacją, bowiem pewnie tamten człowiek nikomu nie przewinił. - Pytanie jednak, czy naprawdę przypadek to, że ciągle nas wyprzedzają tuż tuż, czy jednak mają jakiegoś informatora, bowiem trudno uwierzyć takiemu splotowi wypadków - powiedział spoglądając na pewnie lepiej poinformowanego młodego dyplomatę.
-Możliwe. Ale nie mnie osądzać dostojników stojących przy papieżu, zwłaszcza że żadnego z nich nie znam dość dobrze, by móc wyrobić o nim swe zdanie.- odparł Roberto obojętnym tonem, przyglądając się działaniom kondotiera.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 11-07-2013, 16:21   #52
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Roberto Tavaniego i Marco Viscontiego
28 kwietnia, A.D. 1500


Visconti i Tavani mieli przesłuchać ojca zabitej zamachowczyni, lecz śmierć najwyraźniej była u nich cechą rodzinną. Bardzo jednak możliwe, że schwytany żywcem morderca był o wiele lepszym źródłem informacji niż martwy staruszek kiedykolwiek mógłby być. Mężczyźni szybko ustalili, że nie będą go sami ciągnąć przez miasto, zamiast tego Roberto zawoła strażników przy najbliższym posterunku – ich to w końcu zawód, aby łapać wszelakich przestępców i odprowadzić ich do lochów.
Visconti tymczasem zdjął nieprzytomnemu zabójcy maskę. Twarz, jaka się pod nią znajdowała była zupełnie przeciętna – owalna, z parodniowym zarostem, prostym nosem i gładkimi kośćmi policzkowymi. Pojmany mógł mieć równie dobrze dwadzieścia pięć, jak trzydzieści pięć lat. Nie trzeba dodawać, że Marco twarzy tej znikąd nie kojarzył.

Roberto uwinął się dość szybko. Wieści o morderstwie i umiejętnie zasugerowane zainteresowanie tą sprawą Ojca Świętego zaowocowały konnym oficerem i dwoma rosłymi żołnierzami, którzy zdążyli dotrzeć do pilnowanego przez Viscontiego mordercy, nim ten zdołał odzyskać przytomność. Jeszcze jeden żołnierz został oddelegowany do zajęcia się trupem. Przez parę chwil oficer upierał się, że powinien zabrać pojmanego do aresztu przy północnej bramie, ale Marco skutecznie przekonał go, że ciemnica w Castel Gandolfo jest odpowiedniejszym miejscem. Cesare na pewno będzie chciał, by zabójca został przesłuchany pod jego czujnym okiem i przez wybranych przez niego ludzi.


Visconti się nie mylił. Po przybyciu przez Roberto i Marco do papieskiego zamku i przekazaniu więźnia tamtejszym strażnikom, mężczyźni bardzo szybko zostali zaproszeni do gościnnych pokoi w zamku. Młoda służąca przyniosła wino i trochę owoców, aby mogli ugasić pragnienie i przekąsić coś oczekując na Borgię. Książę Velentino pojawił się po pół godzinie, oczekując sprawozdania z dzisiejszych dokonań Viscontiego i Tavaniego – wizyty na cmentarzu i schwytania mordercy. Oczywistym było, że to drugie zdarzenie nie było przypadkowe, staruszek prawie niczego nie miał, marna szansa, że wszystko to miało podłoże rabunkowe. Marco jednak z jakichś powodów nie chciał dzielić się tym spostrzeżeniem. Jeżeli Cesare naprawdę jest tak mądry, jak się o nim mówi, to sam domyśli się, że gdzieś w swoich szeregach ma szpiega.
-Nieoczekiwana, lecz bardzo dobra robota – pochwalił Borgia. -Ujęty przez panów mężczyzna znajduje się już w lochach i jedynie kwestią czasu jest, kiedy zacznie mówić. Spiskowcy popełnili błąd zacierając za sobą ślady, a ja mam zamiar wykorzystać ten błąd do granic możliwości. Nie przewidywałem takiego rozwoju sytuacji, także nie mam gotowej dla panów żadnej nagrody... Dobrą służbę trzeba jednak doceniać i sowicie wynagradzać. Wierzę, że znają panowie swoją cenę i zażądają stosownej odpłaty – książę dał im otwarcie do zrozumienia, że mogą prosić o co chcą, co szczególnie cieszyło Tavaniego. Oczywiście wypowiedzenie wojny Ottomanom na pewno wychodziło poza możliwą pulę nagród, ale audiencja u papieża już nie. A to otwierało dyplomacie całe pole do manewrowania.


Gdy spotkanie z Cesare dobiegło końca, był już wieczór. Nie dziwota, wszak dzisiejsze obowiązki przegoniły Tavaniego i Viscontiego wzdłuż i wszerz Rzymu. Pozostawało mieć jedynie nadzieję, że Bóg wybaczy im, że nie świętowali Jego dnia, a poświęcali się pracy. Wszak to praca była dla dobra papieża. Marco zastanawiał się, czy o tej porze wypada jeszcze odwiedzać Carminę, czy raczej pójść do niej nazajutrz. Roberto zaś... cóż, w głowie Roberto rozgrywały się właśnie losy Wenecji i żydowskiej diaspory.
 
Zapatashura jest offline  
Stary 26-07-2013, 17:47   #53
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
współpraca Maura

Niedziela wieczór 28 kwietnia 1500 AD


Uratowanie papieża oraz schwytanie łajdaka stanowiące solidny krok naprzód zostało docenione wspaniałymi obietnicami. Ponieważ jednak każdy książę miał usta pełne frazesów Marco bardziej czekał na fakty, zaś te brzmiały jednoznacznie: szykowała się kampania przeciwko miastom Romanii, on zaś chciał mieć tam angaż dowódczy lub, co lepiej, dyplomatyczny. Wtedy faktycznie jego kariera nabrałaby pozytywnego impulsu. Ambicje oraz inne, istotniejsze rzeczy, pchały bowiem Marco ku Borgiom. Przynajmniej póki co, bowiem nie było się co łudzić, każdy nowy papież przynosił nowych totumfackich. Istotne więc było, żeby się zawsze umieć zabrać na ten statek karierowiczów. Im zaś więcej waży się wśród szlachty, tym bardziej pożądane było wsparcie takiej osoby oraz tym więcej papieże skłonni byli płacić. Bowiem cokolwiek powiedzieć Marco przyzwoitym był względnie człowiekiem, ale także dostrzegał doskonale, co tak naprawdę kręciło rzymskimi elitami.

Trudno, jeszcze nikt wyżej własnego tyłka nie przeskoczył, dlatego zmęczony Marco wrócił od księcia do pałacu hrabiego di Modrone oraz walnął się spać.

Poniedziałek 29 kwietnia 1500 AD


Rankiem przeciągając wstał, oraz uśmiechnął się do wschodzącego słońca.


Rzym tonął wewnątrz żółtoczerwonego blasku, kościoły, domy, Forum. Wszystko przypominało mu Carminę, barwa ciemnożółtego złota oraz purpura miłości. Nawet nie chciał za bardzo zjeść śniadania, tylko pognał do łaźni.


Były wprawdzie mało popularne na północy, gdzie perfumy zastępowały czystość, ale do Rzymu nie dotarła jeszcze wspomniana moda. Toteż łaźnie funkcjonowały oraz miały swoich zwolenników. Chociaż nowocześni przybysze kręcili nosem na te dawne wymysły. Mrr, uwielbiał to, czuć wodę opływającą ciało oraz skórę wolną od potu. Dlatego czysto oraz schludnie zajął się myciem, chociaż krócej nieco niżeli zwykle. Chciał bowiem spotkać się ze swoją ukochaną, toteż po kąpieli szybkim krokiem udał się do niej susząc mokre włosy na porannym słoneczku. Stuku puku! Popukał wygiętym palcem mając nadzieję, że uda mu się Carminę zastać jeszcze.

Otworzyła mu Ana. Ubrana w prostą, ale ładną sukienkę, która ukrywała nieco jej stan, z upiętymi włosami i z niepewnym uśmiechem na twarzy, który stał się zrozumiały, gdy za plecami dziewczyny ukazał się Nicolas.
- Właśnie wychodzimy. Jak dobrze, że przyszedłeś, Marco! Nicolas zabiera mnie na zwiedzanie rzymu, a Carmina... - zająknęła się, obracając głowę i jakby nasłuchując z tyłu- Carmina źle się czuje, siedzi na loggi, wiesz, uczennice nie przyszły, nie ma humoru, martwi się, o ciebie tez chyba, dobrze, że wszystko w porządku, rozchmurzysz ją może, do zobaczenia!
I już jej nie było, a poeta wychodząc, klepnał Viscontiego w ramię i mruknął -Powodzenia, stary!
Wyszli.

Carmina nie tyle siedziała, co półleżała na loggi, na starym fotelu, owinięta w stary, cienki pled, z włosami byle jak zaplecionymi w warkocz i orzechowymi oczyma utkwionymi w panoramie Rzymu. Jej ręka powolnymi ruchami głaskała futerko kotki, a na twarzy dziewczyny widać było wyraz przygnębienia.

Chyba nawet pływając po falach smutnego oceanu swych myśli nie dostrzegła wchodzącego mężczyzny. Może nawet nie usłyszała pukania, albo przypuszczała, że to jakiś sąsiad lub natrętny handlarz oferujący kawałki mydła, garnki, lub cokolwiek innego. Rzeczywiście wydawała się zmartwiona, kochający ją Marco wyczuwał ten smutek bardzo osobiście, tak dokładnie, jak zawsze się człowiek przejmuje przygnębieniem kogoś wyjątkowego dla własnego serca. Carmina półleżała, kiedy cicho Visconti podszedł do niej oraz przyklękając z boku ucałował jej dłoń.
- Ciao la mia più bella – powiedział cicho, ale można było dostrzec w jego głosie szczere uczucie. - Mgły powoli się rozejdą, zwłaszcza jeśli rozdmuchuje je wspólnie więcej, niż jedna osoba.

Jej zaskoczenie było szczere, a radość ogromna, nieudawana. Ku zdumieniu obrazonej kotki, zepchneła ją z kolan lekko i mocno, gwaltownie objęła Marca, czołem opierając się o jego czoło i gładząc go po ramionach, po włosach szczupłymi dłońmi. Pled zsunał się, odsłaniając skromną, domową suknię dziewczyny.
- Marco... Marco!
Jakby to słowo miało zastąpić wszystko, wyjaśnienia, powitanie, wyznania, ulgę, radość, które, jak widziała, całkowicie podzielał.
- Cieszę się, moje słońce, że mogę znowu cię zobaczyć i nie pozwolę - podniósł palec - ci się smucić samej. Oraz smucić w ogóle w tak piękny dzień. Ana wspomniała mi, ale cóż przyjdą jeszcze, a skoro tak, to mamy wolne oraz możemy się gdzieś wybrać. Gdzieś, gdzie nie będziemy myśleli ani na temat rzymskich spraw, ani na temat jakichkolwiek innych. Co ty na to moja piękna? - spytał poddając się jej słodkiej pieszczocie.
Kiwnęła głową z ulgą, podając mu usta do pocałunku. Widać było, że odżyła nieco, a przynajmniej na chwilę jej troski odeszły, pod wpływem ciepła słów mężczyzny.
- Gdzie chcesz... gdzie uważasz. Moje uczennice nie przyszły... nie mam lekcji, a Ana poszła gdzieś z Nicolasem, on ją bardzo lubi, wiesz... tylko przebiorę się w coś i możemy iść. Jak dobrze, że jesteś... - obejrzała się, wstając, nie zdejmując dłoni z jego ramienia, jakby nie chcąc rozstać się nawet na sekundę. Stała nad nim, jeszcze klęczącym, patrząc z uczuciem na szlachetny, męski profil, na zarys ciemnych brwi, znajome rysy. Z wolna uśmiech wykwitał na bladych policzkach dziewczyny.
- Iść powiadasz? - zamyślił się. - Pomyślałem, że może pojedziemy gdzieś za miasto. Wiesz, pole pełne kwiatów, wiejska gospoda, pluskające strumyki. Jeśli umiesz jeździć konno, pojedziemy tak, inaczej spróbuję zorganizować jakąś kolaskę. Wyjedźmy na parę dni, ot po prostu tak, żeby chwilę odetchnąć sielskim krajobrazem oraz pobyć jedynie ze sobą - powiedział czule przypatrując się jej buzi. Słyszał bowiem gdzieś, że zmiana miejsca jest dobrym lekarstwem na takie problemy, niekiedy zaś po powrocie otrzymuje się znacznie lepsze nowiny. Ponadto kochając Carminę cieszyła Viscontiego potencjalna perspektywa wspólnego wyjazdu.
- Jako dziecko jeździłam na kucyku, sądzę, że zdołam się utrzymać na koniu, ale nic więcej - zarumieniła się - Ale parę dni...muszę zostawić list Anie, najwyżej dwa, dzisiaj i jutro, pojutrze muszę być w Rzymie, by zapłacić czynsz pani Giulianie.
Następne minuty spędziła, przebierając się w wygodną, szeroką suknię, dobrą do konnej jazdy, spakowała też małą sakwę na drogę, uczesała włosy, oraz napisała list.

Wyjeżdżam z Markiem, wracam jutro, kochana, karm Damę i nie zapominaj zamknąć okien i drzwi na noc. “

Przeczucie podróży ożywiło ją, zabarwiło buzię rumieńcem, w oczach pojawił się dawny blask. O tak, wyjechać, z dala od intryg, dziwnych kuglarzy, problemów, smutków, cieżarów... w końcu odetchnąć wiosną podrzymską, zapachem kwitnących gajów cytrynowych, bzów i łąk.

Zbiegła ku Markowi, dźwigając swoją sakwę, a uśmiech rozkwitał na jej twarzy jak niebo po deszczu.

Minęła jakas godzina, kiedy dwa konie ruszyły spod pałacu Modrone ku północnej bramie. Jeden był klasycznym gniadym ogierkiem, aż przebierającym kopytkami skrząc iskry na twardych kamieniach, drugim zaś, była śliczna oraz spokojna srokata klaczka. Obydwa konie ewidentnie cieszyły się, żemogą ruszyć ze stajen hrabiego, parskały wesoło oraz oganiały się mocnymi machnięcami ogonów przed pojawiającymi się niekiedy owadami. Pierwszego konia dosiadał papieski oficer Marco, zaś drugiego, obarczonego damskim siodłem, malarka Carmina. Można było dostrzec ich wzajemnie ścigające się uśmiechy oraz wesołą rozmowę, która wypchnęła smutne myśli dziewczyny.
- Jestem ci winien wyjaśnienie za wczorajszy wieczór - rzekł Marco przerywając na moment rozmowę na temat samego wyjazdu. - Rzeczywiście spotkałem posła weneckiego oraz wyobraź sobie kardynała Farnesee … - przerwał, bowiem właśnie zbliżali się do ruchliwej bramy miejskiej, przy której stało kilku zakapiorowatych strażników spoglądających ponuro na co bogatszych kupców. Jednak kochającej się pary na rumakach nie ruszyli, może kojarząc papieskiego oficera.

Carmina była wrażliwa, zmienna w nastrojach, odczuwała je całą sobą, dlatego, tak jak wcześniejszy smutek zgasił ją niemal zupełnie, tak obecna raość wypełniała światłem od stóp do głów. Jasne włosy chłonęły ciepło poranka, spadając w zdrowych pasmach na plecy, twarz obracała się to ku Marcowi, to iu słońcu. Ciżba ludzka, miejskie bramy, straż, głosy kupców, zapachy, kolory ubrań; to zielonego robbe, to czerwonego houppelande, to błękitnej sukni jakiejś damy, to brązowych mnichów - wszystko ją radowało.
- Ja też mam sporo do wyjaśnienia, Marco - westchnęła, gdy minęli bramę miejską - Nie dość, że straciłam uczennice, że ukradziono mi sakiewkę, rzucano we mnie nożami, to jeszcze szantażowano mnie i chciano, bym pośredniczyła w tej sprawie z Borgią i morderstwem... ale to już minęło, a twoja obecność rozpędza chmury. Gdzie byłeś wczoraj, Marco? I co chcesz wyjaśniać?


Mury miejskie zostawały za nimi, kolory sztandarów, dachówek, stary kamien murów, ciemne płaszcze rycerzy, suburbia, kutlofy, zaułki, jechali traktem, wiodącym wśród zielonych łąk, a wiatr targał włosy dziewczyny, jak czuły przyjaciel.

Minęli kilka praczek, w białych czepeczkach i fartuchach, wesoło zaśmiewających się z jakichś opowieści i dźwigających swe brzemiona nad pobliską rzekę. Carmina zapatrzyła się za nimi z przyjemnością. Mogłaby je namalować, w słońcu, w bieli, błękicie i zieleni, barwach Najświętszej Panny...


Przez chwilkę nie odpowiadał, gdyż własnie mijała ich para wieśniaków. Arcydobrana, jeden wysoki oraz chudy, natomiast drugi niski, lecz gruby niczym baryła. rozmawiali, dyskutowali, gestykulowali tak zażarcie na temat jakiejś puszczalskiej Marcelli, że skutecznie zagłuszyliby nawet róg wojskowy. Dopiero kiedy trochę odjechali od nich wyjeżdżając na pusty skraj przedmieść, odpowiedział.
- Wczoraj jedynie mogę przepraszać, ze nie spędziłem przy tobie całego dnia. Rozkaz papieski. Pamiętasz może weneckiego posła Tavaniego? Taki stosunkowo młody dyplomata trzymający się blisko patriarchy Konstantynopola - przypomniał postać, którą może kojarzyła. - Był także na balu Borgiów. Dostałem rozkaz wsparcia go, można powiedzieć, podczas poszukiwań dotyczących znanej ci sprawy. Tyle, że najpierw Tavani skierował nas do, eee - przymknął się na chwilkę nie wiedząc jakiego słowa użyć - przybytku dla niewiast nieobyczajnych, gdzie podobno miał mieć informację. Tyle, ze nikogo tam nie było. Później mieliśmy iść zidentyfikować ciało może tamtego łotra udziałowca pewnie zamachu. Może poznane zostało, może nie, za to spotkaliśmy nie kogo innego tylko kardynała Farnesee, interesujące całkiem.

Niewątpliwie Aleksander Farnesee, brat kochanki papieża należał do niezwykle wypływowego grona bliskiego kręgu Borgiów. Pytanie jedynie, czy przypadkowe spotkanie stanowiło fragment jego własnej polityki, czy raczej pogrywał jako orkiestrant czyjejś kapeli.
- Następnie udaliśmy się odwiedzić dom rodziny owej kobiety, która próbowała ubić Jego Świątobliwość. Akurat rodzina została ubita, jednak bandziora udało się schwytać. Przekazaliśmy go gwardzistom księcia Valence. Tyle że jednak kochanie moje - powiedział bardzo poważnie - ewidentnie coś przy tym nie gra. Ciągle ktoś nas wyprzedza mały włos. Najprawdopodobniej ktoś przy papieżu prowadzi swoją grę. Dlatego proszę, uważaj na siebie, gdyż mam podejrzenia nawet co do księcia Valence, który wydał rozkaz zabicia tamtej zamachowczyni bez jakiegokolwiek przesłuchania. Albo więc Borgiowie grają swoją grę, albo dzieje się coś, czego nie pojmuję jeszcze - opowiadał dziewczynie cichym głosem wiedząc, że może dzięki temu ostrożność wesprze jej własne bezpieczeństwo.
- Będę uważać - potwierdziła, czując dojmującą słodycz, gdy nazwał ją “kochaniem” - Pojutrze będę w pałacu, musze dokończyć obraz Lukrecji i niczego bardziej nie pragnę, niż trzymać się z dala od polityki i tych wydarzeń...moje farby i płótna przynajmniej nie zabijają nikogo...i tęsknię za spokojnym życiem, dla nas, dla Any, Marco...

Jechała obok, nie wiedząc, dokąd prowadzi ich droga, a może własnie ta swobodna podróż, cieszenie się dniem, sobą, wiosną, tak koiło jej serce? Klacz była ułożona, łagodna, nawet mizerne jeździeckie umiejętności dziewczyny wystarczały. Spod skraju błękitnej sukni błyskał czasem bucik i skraj jasnej nogi dziewczyny, twarz Carmina poddawała podmuchom wietrzyka.
- Dokąd jedziemy, Marco?
Chwilkę zastanawiał się.
- Niedaleko na północ, nad morzem jest mała wioska Soledor – rozważał -właściwie wstyd mi trochę, ze nie pomyślałem – parsknął śmiechem – ale jakoś wydało mi się, że znajdziemy miłe miejsca. Kiedy spytałaś teraz, pomyślałem, że Soledor byłby dobry. Leży nad morzem oraz trochę na boku trasy pielgrzymkowej. Kiedyś odwiedziłem tamtą gospodę, „Złoty osioł”, wydaje się niezła, chociaż niewielka. Sama wioska to trzydzieści mil stąd, ale przyzwoitym traktem. Leży nad miła zatoką. Można popływać łodzią, pospacerować po łąkach, zaś gospodarz oferuje dobre wino. Cóż słoneczko moje na taką właśnie propozycję?

Uśmiech Carminy był odpowiedzią i gest wyciągniętej do Marca ręki.
 
Kelly jest offline  
Stary 29-07-2013, 21:34   #54
 
Maura's Avatar
 
Reputacja: 1 Maura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodze
Jechali wiosennym traktem, to rozmawiając, to milcząc, podziwiając obłoki, słuchając rozgwaru ptaków, klekotu foluszy podmiejskich, a co jakiś czas rzymskich dzwonów, których głos, choć słabo, dolatywał za nimi, jakby nagląc do powagi, jak świątobliwa ciotka, grożąca palcem.
Ora et labora! Memento mori! Bam, dam, bam, bamm...
Ale Carmina, zanurzona w życiu i radości, chciała zapomnieć o troskach i pamietać tylko o życiu.
Pili wodę z cynowego kubka w jakiejś wiosce, u studni, ścigali się trochę wśród winnic, przejeżdżali dwa mosty, kierując się ku morzu i wspomnianej wiosce. Gdy Carmina zmęczyła się, odpoczywali w cieniu starej oliwki, na rozścielonej derce...


Niewątpliwie “Złoty osioł” wydawać się mógł oazą spokoju. Aż dziwaczną, biorąc pod uwagę przemarsze wojsk oraz zmienne sytuacje polityczne. Jednak pewnikiem omijały go większe burze ze względu na położenie nieco na uboczu. Wioska bowiem była częścią niewielkiej kotlinki na wybrzeżu Lacjum. Ziemie tu były dobre, nadające się pod oliwkę oraz winnice. Teoretycznie należały do papieża, chociaż niekiedy kolejni włodarze oddawali je swoim zaufanym. Przy Borgii stanowiło to właściwie plus, gdyż pobiera on po prostu podatek od mieszkańców, zaś jego wątpliwa sława stanowczo dawała do zrozumienia, że nie ma co niszczyć papieskiej własności.

Budynek karczmy wydawał się miły oraz względnie czysty, chociaż niewątpliwie wiele trosk spotkało go od chwili budowy. Świadczyły dobitnie o tym mieszanki konstrukcyjne przypominające połączenie cegły oraz alzackiej myśli technicznej, kryte solidną strzechą. Miał jedno piętro, zaś z komina leniwie sączył się lekki obłoczek dymu. Przed karczmą stało dwóch mężczyzn, pewnie miejscowych wieśniaków. Obydwaj pili coś, rozprawiali głośno gestykulując oraz co chwila powtarzając wrzaskliwie “Mamma mia”, zaś jeden spośród nich trzymał wodze jucznego osiołka. Kiedy dostrzegli zbliżających się parę przyjezdnych jednak zamilkli, albo przynajmniej ściszyli głos do szeptu.

Przywiązawszy konie do palików po chwili obydwoje weszli do wnętrza.


Wewnątrz właściwie nie było zbyt wielu gości, zresztą pewnie godzina zbyt wczesna powodowała, iż chłopi oraz ewentualni goście zajmowali się jeszcze pracą. Niemniej, przy ścianie obok wejścia wylegiwał się jakiś podchmielony wieśniak, zaś dalej przy stole piło kilku innych. Ogólnie jednak karczma świeciła pustkami.


Gości obsługiwała Julianna, młoda córka właścicieli, pannica niezłej urody oraz pokaźnego biustu, który odkrywała na ile tylko pozwalały miejscowe zwyczaje. Podobno wdzięki Julianny ściągały do “Złotego osła” niejednego gościa. Karczmarka rozmawiała akurat z kimś miejscowym, widząc jednak wchodzącą parę dobrze ubranych podróżnych natychmiast pozostawiła zawiedzionego rozmówcę oraz uśmiechnęła się do przybyłych państwa.
- Witamy serdecznie na gościnnej ziemi. Nasza karczma rada jest gościom - uśmiechnęła się tak, jak właśnie potrafią właściciele takich przybytków. - Państwo sobie życzą pokój, obiad może, gdyż na kolację stanowczo zbyt wcześnie?
- Pokój najlepszy, może gdyby wolny był ten na piętrze po lewej - powiedział spokojnie Marco dając znak, że był tu juz oraz nie będzie się dawał zbytnio naciagać. Julianna chyba zrozumiała.
- Ach, więc mamy stałego klienta. Oczywiście dla państwa pokój oraz coś do jedzenia?
Pizańczyk spojrzał pytająco na ukochaną.

Przy karczmareczce Carmina wydawała się delikatnym, wiotkim kwiatem polnego bławatka, zwanego podróżniczkiem. Jej suknia była dopasowana w talii i sięgała kostek, ani dekolt, ani rękawy nie kusiły nowoczesną modą, zakrywając akurat tyle ciała, by nie zgorszyć nawet mnicha. Niebieska barwa podkreślała pszeniczną barwę włosów dziewczyny. Zmęczona drogą, wsparta na ramieniu Marca, ciekawie rozglądała się po izbie, chłonąc barwy, zapachy, nieznane widoki.
- Zjadłabym coś gorącego - wyznała - I do picia cydr, dla odmiany chłodny, jeśli można. Bardzo ładnie tu macie i cicho...
Przez małe okienka zaglądało młode dzikie wino, prześwietlone słońcem, w smugach blasku zachodzącego już boskiego Sol Carmina czuła się jak zagubiona w baśni.
- Szczęśliwie zawsze tak tutaj mamy, panienko - karczmarka dygnęła radośnie. - Proszę siadać, zaraz przyniosę. A dla pana?
- Gulasz oraz lekkie wino, raczej chłodne, piwniczne oraz nie słodkie.
- Dobrze. stolików jest wolnych mnóstwo jeszcze, prosze sobie wybrać. Dopiero po zachodzie zazwyczaj wiele osób schodzi się tak, że jest duży tłok - wspomniała Julianna pędząc na zaplecze.

Tymczasem lekko niespokojny Marco poprowadził ukochaną do stolika.
- Zjedzmy - zaproponował - potem zaś chodźmy na wybrzeże. Zachód słońca nad morzem to jedna z tych rzeczy, które pozostawiają na sercu krople piękna.
Przerwał na moment.
- Kochanie moje, widzę, że ciągle się martwisz. Będzie dobrze, zobaczysz. wiem doskonale, ze ciężko nie wspominać rzymskich problemów, ale któż wie, może po powrocie zastaniesz wiele spraw pozytywnie rozwiązanych. Ponadto jesteśmy razem. Kocham cię - wyszeptał prosto do uszka dziewczyny.

Spłonęła rumieńcem, zajmując swoje miejsce, czuły szept był dla jej serca jak kojący dotyk.
- Ja cię też, Marco... ogromnie...

Jadła, ciesząc się każdym kęsem, smakując ziołową nutę jabłkowego cydru, wyrazisty smak gulaszu, pachnącego bazylią i oregano. Naprawdę troski odpływały - jej dłoń mimowolnie szukała co chwilę dłoni kochanego, muskając go opuszkami palców, jak gdyby upewniając się, że jest blisko. Karczma zawęziła się do ich prywatnego, podwójnego świata, w którym serca rozmawiały ze sobą spojrzeniami, uśmiechami, niedpopowiedzeniami, ciepłymi żartami. Carmina była dobrym kompanem, pogodna z natury, zdystansowana wobec siebie, szczera, bezpośrednia w obyciu.
Kiedy skończyła jeść, odsunęła talerz, wspierając brodę na złożonej w łódeczkę dłoni.
- Bywałeś już w tej gospodzie, Marco? - zapytała ciekawie.
Skinął.
- Tak, kiedyś z wojskiem. Tak naprawdę tutaj nie ma czego bronić, ale po prostu pobłądzilismy prowadząc rekonesans. Ot, prosty błąd przewodnika, jednak poprowadził ku dobremu miejscu na nocleg. Gospoda solidna, właściciele mili, karaluchów nie ma. Za to mają prawdziwą łaźnię - dodał - niemal taką, jak rzymskie, chociaż rzecz jasna, drewnianą. Podobno gdzieś tutaj jest źródło gorace, stąd gospodarze mają darmową wodę do mycia oraz wylegiwania się wewnątrz balii. Ponadto dobre jedzenie, bardzo świeże oraz niewysokie ceny. Rzym jest drogi moja kochana. Nasi kupcy żerują na pielgrzymach, przez właśnie ten proceder, także mieszkańcy kupują drogo. Tutaj cennik jest wiele lepszy. Ponadto wiesz, tak naprawdę wszystkie wspomniane rzeczy mało istotne, kiedy jesteśmy razem.
Pomyślał chwilkę.
- Wspomniałaś, że pojutrze musisz się spotkać co do mieszkania. Jesli nie masz okreslonej rankiem pory, wyjedźmy stąd pojutrze wedle świtu - spytał. - Sam Rzym jakies kilka godzin drogi zaledwie. Jeśli wyjedziemy rano, będziemy przed południem, natomiast mielibyśmy cały dzień dla siebie.
- Dobrze, Marco...- splotła palce z jego palcami, starając się wygonić z oczu cienie, a z uśmiechu przeczucie kruchości tej chwili - Niech ten czas trwa, jak święto... a teraz chodźmy nad morze, chcę znowu poczuć się dzieckiem...

Carmina często bywała nad morzem, Piza leżała blisko, czy to przez Tirrenię, czy którąś z bliższych wioseczek łatwo było dostać się nad urokliwe wybrzeże. Lubiła oddech morza, słony, wilgotny, niosący wolność i radość, lubiła zmienność barw, piasku, wody, nieba, pływała chętnie i z radością, nie przejmując się skąpością krótkiego, dziewczęcego giezła. Często malowała morze, lazurowy przestwór, białe sylwetki ptaków, piniowe lasy, skromne rybackie wioski, nadbrzeżne skały, przytulne, piaszczyste plaże, trawy, toskańskie krajobrazy. Pamiętała jeszcze smak pysznego cacciucco z owoców morza.

Późny obiad szybko pochłonięty przez głodną parę mile rozgrzewał tym bardziej motywując do ożywczego spaceru. Uradowany zgodą ukochanej Marco zerwal się radośnie.
- Chodź, poprowadzę cię nad zatokę. Wprawdzie nie ma tu wielkiej plaży. Właściwie wcale nie ma, ale pieknie jest. Trawy oraz krzewinki schodzą niemal do samego morza, płytka woda natomiast cudownie odbija światło.

Wskazał dłonią, kiedy wyszli.
- To tam za tym pagórkiem. Jest ścieżka, chodź, poprowadzę. Można zejść do samej wody. Jest ciepła.Jak pamiętam, uwielbiałem kiedys bawić się z innymi chłopakami nad morzem - przyznał uśmiechając się. Trochę także czuł się chłopakiem, chociaż stojąc przy niej nigdy nie zamieniłby się z nikim, ani chłopcem, ani królem, ani nawet Roderigiem Borgią.

Idąc ścieżką, wśród falujących pod wpływem morskiej bryzy traw, wreszcie doszli na pobliską górkę. Przed nimi rozlegało się wspaniałe morze. Thalassa, jak zwali je dawni Grecy, zaś Rzymianie dodawali Navigare necesse est. Prawda, bowiem nawet wśród lądowych istot blask słońca na fali morskiej wywoływał dziwną tęsknotę oraz dotykał nuty estetycznej. Objął dziewczynę ręką. Stali przez moment tak wpatrzeni delektując się pięknym widokiem.


Patrzyła, długo, tuląc się do Marca. A potem beztroska zwyciężyła rozsądek i Carmina, pośpiesznie zzuwszy ciżemki i ściągnąwszy suknię podróżną, w samym gieźle popędziła przez sypki piasek, czując jego ciepło i kierując się ku wodzie. Rozbryzgując lazurową wodę, zachęcając Marca ze śmiechem, zanurzyła się w fale, parskając jak młody źrebak. Była dobrym pływakiem, smukła i lekka, niemal unosiła się na wodzie, a jasne włosy roztańczyły się po wodzie długimi pasmami, opadając na ramiona bawiącej się dziewczyny.

Wprawdzie Marco tak długich, ślicznych włosów nie miał oraz nie wyglądał tak czarująco, nie przejmując się szybko zrzucił wszystko do pludrów pędząc za ukochaną do ciepłej wody.
- Juhuuuu! - krzyknął wreszcie dopływając do niej. - I jak? Pięknie tutaj oraz spokojnie, niewielu ludzi, zaś okręty ledwie na horyzoncie - wskazał dłonią jakis daleki żaglowiec, który kierował się ku portowi Ostia.
Podpłynęła ku niemu, wynurzając się blisko i obejmując wpół, by wciągnąć pod wodę.
- Czy wiesz, jaką pieśń śpiewają żeglarzom syreny? - zamruczała mu w mokre ucho, nie przejmując się żaglowcem, wszak był daleko, a Marco blisko - a ona znowu czuła się szczęśliwa jak dziecko. Pocałowała go słonymi ustami, po czym zwinnie wywinęła się, opływając go wokoło i kierując ku leniwej zatoczce. Ich rzeczy, spiętrzone na plaży, zarys brzegu, piniowego lasu na wzgórzach, były niczym kontrapunkt dla bezkresu lazurowego morza, tak przezroczystego, że doskonale widać było jasne dno.
Nie myślała już o Borgiach, tajemnicach, morderstwach, człowieku z wąsami, kuglarzach, uczennicach, starej kamienicy, pustej sakiewce i troskach. Fale spłukiwały wszystko błogosławionym spokojem. A ona miała obok siebie ukochanego i nie była sama. Zaśmiała się głośno, gdy dłoń mężczyzny zamknęła się na jej kostce, a jego ramiona wyciągnęły się ku niej, tak samo jak jej - ku niemu.

Dotknięcia słodkie niczym nimfy. Czyż zresztą nie była nimfą? Przyodziana ledwo leciutkim giezłem, które mokre niewiele ukrywało, zaś jeszcze bardziej pewnie eksponowało słodkie krągłości ukochanej kobiety. Bliskość, pocałunki oraz powoli zachodzące słońce, które oświetlało wspaniale morze. Nagle dostrzegł go. Nieczęsto widywano te neizwykłe zwierzęta przy tej zatoce. Pojawił jednak się, jakby chciał swoją obecnością nadać ich pobytowi dodatkowy blask.
- Popatrz - szepnął Carminie - do tyłu - akurat na tyle, że mogła dostrzec piękny, wysoki skok uśmiechniętego stworzenia.


Trudno wręcz było uwierzyć, iż własnie podpłynął.

Patrzyła urzeczona, zapamiętując tę chwilę na zawsze, póki delfin odpłynął. A potem pociągnęła za sobą Marca, ku brzegowi, gdy rozsądek w końcu wrócił, oznajmiając, że niedługo zastanie ich tu chłodna noc, a w gospodzie czeka pokój, posiłek, ciepłe łoże - i tu Carmina zarumieniła się, gdy jej myśli pobiegły do owego łoża rozkoszy, nie tylko rozkoszy podniebienia. Wychodząc z wody, wykręciła jasny warkocz, a krople błysnęły ostatnim refleksem. Słońce właśnie zaszło.

Resztę wieczora spędzili zachwyceni delfinem, naturą, wioską. Spacerowali, wypili nieco młodego wina, które sprawiło, że wracając do pokoju po prostu padli na łoże przytuleni do siebie niczym przysłowiowe gołąbki. Kolejny dzień przebiegał ponownie słodko - sentymentalnie - dziwnie. Marco opowiadał o swoich wojskowych kampaniach, Carmina odwdzięczała się informacjami na temat swojej pracy oraz malarskiej pasji. Poznawali się, cóż więc dziwnego, iż chcieli poznać się naprawdę dobrze.

Wtorek, 30 kwietnia 1500 AD


Ranny śpiew skowronka, donośny wspaniały świergot zerwał ich względnie rano.

Skowronek polny - YouTube

Ponadto odgłosy porannego udoju, ryki bydła, skrzypienie studni, gdakanie wypuszczonego stada kur sprawiły, że nabrali energii, jakiejś radosnej. Wioska potrafiła ofiarować coś, czego nie dawało śmierdzące, przenikane intrygami miasto. Nie musieli jeszcze wstawać, przytuleni wrócili do poprzednich rozmów. Tym jednak razem bardziej skupionych na wydarzeniach niedawnych.

Leżała na boku, wodząc opuszkami palców po piersi ukochanego, jakby dłonie były wędrowcami, leniwie poznającymi nieznany nadal kraj. Czasem palce zawędrowały ku szyi, obojczykowej kości, czasem powędrowały za nimi usta, pocałunek, szept... Przesiany tanią, perkalową zasłonką blask łagodził ich rysy, odrealniał poranek.
- Ci kuglarze, o których ci mówiłam, oddali mi sakiewkę, ale rzecz w tym, że coś wiedzieli... chcieli bym pośredniczyła w przekazaniu wiadomości, liczyli na nagrodę, a bali się, że chyba wiarygodni nie są... Kulas był ze mną, dośc ostro im odrzekł, że szantażem wiele nie zyskają, a wtedy sprawa rozwiała się. Jeden z nich mówił, że miasto planowali opuścić, może opuścili... - westchnęła - Nie wiem, czy to wiadomości warte przekazania komukolwiek, nie chce w owo śledztwo być zamieszana... Dziewczynę zwali Viola, nożownika Benito...dużo wiedzieli, i o tym, że dziewka papieża zaatakowała, że zamtuzy przetrząsają, że portret pokazują człeka, że nagroda jest... co myslisz, Marco?
- Wydaje mi się - leżąc Marco poddawał się jej słodkiej pieszczocie - że sprawa śmierdzi, zbyt śmierdzi, żebys mogła zajmować nią samodzielnie, ale wszakże nie oznacza to - uśmiechnął się - czegoś fałszywego. Przynajmniej niekoniecznie. Czyli należy sprawdzić. Jeśli dałoby się z nimi skontaktować, rzeczywiście nagroda mogłaby być solidna. Książę Valence obiecał nam po schwytaniu owego bandyty właściwie swobodę wyboru zapłaty. Przypuszczam, że wieści od tamtych mogłyby wspomóc sakwę każdego. Oczywiście jakieś ryzyko jest, ale mam niezłą grupę swoich chłopaków, którzy chętnie zaryzykowaliby za nadzieję zarobku. Jeśli chcieliby więc wciągnąć kogokolwiek organizując pułapkę, drogo mogliby się przejechać. Jeśli natomiast nie, możemy zyskać cenne informacje - rozważał cichym glosem otrzymane informacje. Bał się, że cos może jej się stać, ale taki był Rzym, że dla lepszej pozycji trzeba było ryzykować. Mając chociażby O’Sullivanów przy sobie, byłaby względnie bezpieczna. - Jednak Carmina, pytanie brzmi, czy chcesz się w to angażować? Wiesz kochanie, że wesprę cię jak mogę oraz osłonię, lecz to gra, gdzie biorą się za bary wielcy tego świata. Można wiele wygrać, ale stracić, hm owszem, niekiedy bywa.
Widać było, że drży by jej się nic nie stało, jednocześnie zaś dostrzega okazję.
- Trzeba by sprawdzić, czy tamci rzeczywiście opuścili Rzym, można popytać w gospodzie... - westchnęła, wstając leniwie i odziana tylko w ten jutrzenkowy blask, kierując się ku parawanowi, za którym mogła umyć się i ubrać - Owszem, mogę spróbować... pomyślimy o tym jutro, skoro jutro mają zwalić się na mnie wszystkie trudy tego świata. A teraz zjedzmy coś i wybierzmy się na przejażdżkę raz jeszcze, Marco... patrz, jaki dzien piękny.

Wobec tego wstali, umyli się oraz rzeczywiście ruszyli poprzez łąki, po skalistym wybrzeżu, jakimiś polnymi dróżkami obrośniętymi mchem oraz kwiatami. Poprzez zagajniki kępy drzew oliwnych traktem obok idących chłopów ciagnących na pola, jakiegoś wędrownego dudziarza oraz handlarza, który ode wsi do wsi chodził sprzedając, wymieniając, kupując dobytek targany wewnątrz przepastnego worka.


Wreszcie dotarli do jakiejś wioski na wysokim brzegu klifowym, gdzie fale morskie pieniscie uderzały wapienny brzeg sielskiego Lacjum.

Carmina, która czuła już lekkie znużenie, ożywiła się na widok kamiennego domku, nieopodal drogi; pod jego ścianami stały równe rzędy glinianych waz, amfor, garnków i mis, niektóre pomalowane i wypalone, inne kuszące surowością świeżej gliny. Sterta owego tworzywa za chatką, szopa - a nade wszystko garncarskie koło przed chatką i siedzący za nim siwowłosy mężczyzna o opalonej, pobrużdżonej twarzy - wszystko mówiło im, że trafili do siedziby garncarza.
- Marco...- Carmina wskazała towarzyszowi niezwykły jak dla niej widok - Patrz... te amfory... jakby cudem przeniesione z czasów starożytnego imperium...
Rzeczywiście, garncarz musiał lubować się w antycznych wzorach, bowiem spora część naczyń nie była współczesnych im kształtów, ale zachowywała w sobie dumę i piękno Hellady i Imperium Romanum.
Z żywością podeszła do rzemieślnika, który mimo, że świadom gości, nie uniósł głowy znad koła. Jego pobrudzone glina palce z miłością kształtowały kolejne naczynie.
- Witaj, panie! Jakież cuda tu robicie... przecie te amfory na stole Cycyerona śmiało stać by mogły! - rzekła żywo, ucieszona i podekscytowana - A spróbować można, czy to trudne bardzo?


Koło garncarskie oraz zręczne palce. Przed warsztatem wystawione były wyroby rzadkiej urody, zaś wewnątrz, za otwartymi drzwiami wesoło obracało się koło, które sprawiało, iż amfory, dzbany, kubki, nagle rosły oraz nabierały kształtu.
- Ano chcecie spróbować, panienko? Wiele lat uczyłem się od ojca oraz dziada, zaś ci od kolejnych przodków, ale jeśli chcecie … - uśmiechnął się rzemieślnik - tyle, że praca to brudna, zaś piękne dzbany wychodzą dopiero na końcu, po wypaleniu emalii. Jednak jeśli chcecie zabrudzić swoją suknię, proszę bardzo, albo od baby mojej fartuch moglibyście wziąć na chwilę - dostrzec można było dobrą twarz pracowitego człeka, który nie miałby nic przeciwko pokazując nieco swoich umiejętności.

Jakoż i wzięła fartuch, a potem śmiejąc się do Marca, zajęła miejsce za kołem, słuchając instrukcji i próbując stworzyć coś na kształt dzbana, kierowana życzliwymi uwagami i pewnymi gestami.
- Zdolną żonę macie, panie - pochwalił Marca rzemieślnik, gdy zręczne ręce malarki zaczęły formować kształt misy. Dziewczyna zarumieniła się po uszy, a glina pod jej palcami skrzywiła się - pospiesznie skupiła się nad naczyniem, próbując pracować pedałem i wyrównywać kontur naczynia, otwierając usta, by sprostować prostodusznego rzemieślnika, ale rezygnując w końcu z tego i po prostu kończąc pracę.

Pominąwszy uwagę rzemieślnika, któremu nic było do ich relacji, Marco po prostu obserwował. Szczerze mówiąc od poczatku wyprawy myślał, chciał, planował uklęknąć przed panną di Betto oraz poprosić ją, by zgodziła się wyjść za niego. Faktem bowiem było, iż nie znali się specjalnie wprawdzie, ale ich serca zabiły mocno ku sobie. Naprawdę czuł, iż to jest jego prawdziwa, wyjątkowa, ukochana. Wspaniały wyjazd, oni razem, problemy gdzieś dalej … Przynajmniej miało tak być, ale wcale nie było. Tymczasem chyba kazdy pragnąłby, żeby jego zaręczyny były jakieś wyjątkowe. Cieszył oczywiście się, że Carmina znalazła nieco spokoju oraz uśmiechu, ale ogólnie jakos tak klimat nie był taki, jaki sobie wyobrażał. Coś nie grało, może przez słońce, które potężnie świeciło nad italską ziemią. Cóż ewentualnie miał jeszcze trochę czasu oraz Rzym, oczywiście, jeśli Carmina przyjęłaby jego oświadczyny.

Póki dlatego co stał oraz obserwował. Rzeczywiście wychodziło jej ładnie oraz była zadowolona. Dobrze właściwie, jednak można się było tego spodziewać, wszak dziewczyna miała artystyczne spojrzenie oraz ukształtowaną dłoń.
- Pokażcie proszę coś spośród swoich najlepszych dzieł - zwrócił się Pizańczyk do wiejskiego garncarza. - Coś wybierzemy pewnie oraz oczywista dzieło, które obecnie jest robione.

Pieczołowicie dokończyła naczynie; nieco nieforemne, nieco koślawe, ale pierwsze w jej życiu. Delikatnym rylcem wyryła napis: Carmina i Marco. Wstała, by wymyć dłonie w cebrze z wodą i wytrzeć je fartuchem, oglądając się za Markiem i posyłając mu promienny uśmiech. Za to rzemieślnik pokazał im prawdziwe cuda; aż kucnęła, z fascynacją gładząc szyje amfor, brzuchy waz, kraterów i dzbanów. Wybrała przepiękną, szkliwioną butlę na oliwę, zdobioną motywami delfinów i winogron, na pamiątkę niezwykłego spotkania nad morzem. Spojrzała na Marca pytająco - pewnie cena będzie za wysoka, jak na jej skromne mozliwości...

- Co myślisz o tym, Marco?
Cóż mógł myśleć, rzeczywiście, piękny był wyrób, ale właściwie Carmina stworzyła także niezłe cacko, które wywołało uśmiech na jego obliczu.
- Weźmiemy obydwa - zwrócił się do garncarza.
- Obydwa panie?
- Ano tak, ile kosztują?
- Ależ panie, piękna robota, muszę się zastanowić ...
Typowi Italianie, uwielbiający targi, albo przynajmniej nie czujący się przy tym źle. Targowanie stanowiło część rytuału kupna, który pozwalał ustalić cenę właściwą oraz przekazać, iż szanuje się wytwórcę tak znamienitego dzieła.
- Będą pięknie wyglądały na półce twojej pracowni - uruchomił wyobraźnię stawiając tam obydwa dzieła.

Garncarz i Marco doszli w końcu do porozumienia co do ceny, w dodatku rzemieślnik obiecał wypalić i poszkliwić zrobione przez Carminę naczynie, będą mogli odebrać je, wracając jutro rano do Rzymu.
Jej poczucie piękna było nasycone obcowaniem ze sztuką garncarza, krajobrazami, zapachami, kolorami... serce biło mocniej, gdy spoglądała na męski profil obok. Żałowała, że będą musieli wrócić niedługo do rzeczywistosci, czekającej z nierozwiązanymi problemami. Ale zarazem była to rzeczywistość z Markiem, a to dodawało jej otuchy. Delikatnie wsunęła swoją dłoń w jego ciepłą rękę.
- Cieszę się, że tu jesteśmy.. - szepnęła, a jej oczy dopowiedziały: że jesteś ze mną...
- Także bardzo się cieszę. Chwile dziwnie piękne, bowiem jesteś tutaj - trzymał jej dłoń mówiąc cicho. Ponownie stali nad brzegiem zatoki, ponownie fale uderzały pieniąc swoje grzywiaste czuby. - Warto pamiętać to miejsce, pewnie udałoby się jeszcze je kiedyś odwiedzić. Może powiemy także Anie, gdyby chciała na moment odsapnąć od miejskich ulic...

Oparła głowę o jego ramię, poddając twarz słonej, porywistej i zarazem delikatnej pieszczocie wiatru.
- Morze mnie uspokaja - powiedziała cicho - Rzym jest gwarny, zawsze pełen nerwowości, życia, ruchu, nigdy nie śpi, nigdy nie ucisza się, żąda od nas ciągłej uwagi, energii, pracy, pieniędzy, sił... ale to Rzym nauczył mnie walczyć, nie poddawać się, tam znalazłam przyjaciół... i ciebie, Marco.

Podniosła głowę w górę, podając mu usta do pocałunku.
- Mamy jeszcze pół dnia, wieczór i noc tylko dla siebie - szepnęła - Może wynajmiemy łódź i popłyniemy gdzieś, we dwoje?
Skinął pogrążywszy się wewnątrz myśli, gdzie można wypożyczyć łódź.
- Przypuszczam, że po drodze dostaniemy w wiosce rybackiej. Nie wiem wprawdzie, czy będa mieli taką niewielką, dla dwóch osób, ale przecież możemy się zapytać. Rzeczywiście dobry to pomysł wyprawy. Morze, fale, wiatr wydają się odpowiednie. Może spotkamy delfiny? Byłoby miło je ponownie spotkać.

Szczęście im sprzyjało. A może, wspomnienie amfor przywołało Cyprydę, grecką boginię miłości? Bo udało im się znaleźć życzliwego rybaka, który w zamian za niewygórowaną cenę pozwolił zostawić ich wierzchowce w obejściu, użyczając łodzi i to wcale niezgorszej, używanej przez niego do żeglugi wzdłuż brzegu i na urokliwe wysepki, a nie do zwykłego połowu ryb. Był to mały ket z żagielkiem grotowym, do niego dostali parę wioseł, a żona rybaka dodała bukłaczek młodego wina i kilka placków kminkowych, ze słodkimi rodzynkami.
- Niedaleko, na południe, państwo mogą wysepki zobaczyć, co je Naszyjnikiem Marii Panny zwą, wszystkie prawie bezludne, jeno kozy, mewy, cisza i plaże śliczne... - uśmiechnęła się, na młodych patrząc z jakiś westchnieniem, wspomnieniem może. Może i sama kiedyś białe plaże i skały odwiedzała z ukochanym swoim, nim czas twarz jej zbrązowił, pomarszczył, odebrał sylwetce wiotkość i urodę.

Łódka miała długość niewielką, lecz wydawała się solidna. Stosunkowo nowa, odmalowana, służąca raczej wędrówce oraz ratownictwu, niż samym połowom, bowiem nie uderzała swoistą, charakterystyczną wonią.


Ściągnął łódź na wodę, dziewczyna mogła do niej wejść, zaś potem spokojnie ruszyli. Wiosłował płynąc ku wspomnianym wyspom. Opłynęli kilka z nich, przyglądając się, jak słońce tańczy na falach, opalając ich twarze, niosąc krzyki mew, plusk wody na wietrze. I niczym perłę w środku naszyjnika odkryli większą od innych wysepkę, z małym zagajnikiem piniowym, zaciszną zatoczką i skałami wyżej, gdzie mocne słońce nie szczędziło promieni. Mogli przybić nie niepokojeni przez nikogo, a Carmina zzuwszy ciżemki i trzymając je w jednej ręce, a w drugiej kosz z wiktuałami, brnęła przez płytką wodę, mrużąc oczy w słońcu i śmiejąc się do Marca. Pod dziką oliwką, na skrawku trawiastej łączki, pokrytej wrzoścem i mirtem, wyciągnęła się na plecach, a błękitna szarfa z jej sukienki zawinęła się wokół bosej, zapiaszczonej stopy dziewczyny.
- I oto objawiło nam się piękno naszej ziemi - powiedziała do Marca, wskazując czystą linię brzegu na horyzoncie, linie nieba i wody. Jej oczy stały się cieplejsze, figlarne, z rękoma założonymi pod głowę patrzyła na niego czule, muskając go stopą.. Żadna dobrze wychowana panna nie powinna się tak zachowywać, ale Carmina była naturalna, swobodna, nieco ekscentryczna, jej wrażliwa dusza rezonowała, odbierając sygnały wyciszenia i zamyslenia ukochanego.

Tego typu wysepki wszyscy mniej ogólnie gdzieś. Nie nadawały się do upraw ani hodowli, jako zbyt kamieniste oraz zbyt małe. Nie mieszkał na nich nikt poza jakąś drobną zwierzyną, co akurat im całkowicie pasowało. Jakże piękna była, jakże emanowała radością, wręcz nie dało sie nie odpowiedzieć jej słodkim uśmiechem.
- Tak chyba, jest piękna, nie tak jak ty, ale jest - powiedział nagle zamyślony po jej słowach siadajac na kawałku przewróconego pnia oraz patrząc na wskazane przez dziewczynę ukochaną Lacjum.
Podniosła się nieco, siadając obok i wtulając twarz w jego bok, obejmując go ramieniem.
- Pachniesz morzem, wiatrem, ciepłem, sobą - powiedziała cicho - Jak ziemia i niebo. Jak to się stało, że stalismy się częścią swojego świata, Marco? Dziękuję Bogu, że postawił cię na mojej ścieżce, bo obraz mego życia ma teraz w końcu więcej jasnych, niż ciemnych barw.
Wsunęła dłoń pod jego koszulę, by dotknąć ciepłej skóry i przekazać mu kojącą czułość, wyczuć bicie jego serca...


… dalsze chwile były błękitem, szumem fal, miłością i nadzieją...



... A gdy następnego dnia dotarli do Rzymu, Carmina miała w oczach spokój i marzenia. Rozstali się pod kamienicą, dziewczyna niosła owinięte w płótno naczynia, a pocałunek, którym pożegnała Marca był podziękowaniem za prezent, jakim były te dni. Wchodząc do kuchni zatrzymała się - stęskniona kotka nie wybiegła jej na przeciw, jak zwykle, to było cos dziwnego...
- Ana? - zapytała, rozglądając się po cichym wnętrzu - Gdzie jest Dama?
Siostra podniosła się na jej widok z szezlonga, była sama, bez Nicholasa. I miała zapuchnięte oczy, a w ręku trzymała list.
- Kotka nie żyje, zjadła chyba coś zatrutego, może szczura... och, Carmino.... a matka pisze, że ojciec jest umierający i chce nas widzieć...
 
__________________
Nie ma zmartwienia.
Maura jest offline  
Stary 13-08-2013, 19:06   #55
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Nadmiar szczęścia bywa czasem kłopotliwy. Cezare Borgia obiecał Roberto sowitą zapłatę za jego sukces. Wenecjanin wierzył jednak w Boga, a nie hojność bogaczy.
Wiedział więc, że łaska jaką obdarzy ich Cezare nie będzie aż tak wspaniała. I jednorazowa. Należało więc ją wykorzystać jak najlepiej.
I w tym celu poradzić się osoby, która miała cele zbieżne z szlachcicem i lepiej radziła sobie od niego w mętnych wodach rzymskiej polityki.
Roberto zjawił się więc po południu u patriarchy Konstantynopola, pewny że jego uszy już doniosły mu dobre wieści. Szlachcic, skłonił się i pocałował pierścień biskupi.
-Powinienem się cieszyć, czy martwić faktem ujęcia kolejnego mordercy w Rzymie?- zapytał kapłan po dopełnieniu etykiety.
-Ponoć zyskaliśmy nieco łaski Cezare Borgii, którą można przekuć w...- tu Roberto przerwał. Bo właściwie co zyskali? Wdzięczność Cezare. Dużo, ale Roberto nie wiedział jak ją wykorzystać. Dlatego tu był.
-W łaskę papieską, mam nadzieję.
-Dlatego przybyłem do waszej ekscelencji po poradę, jak wykorzystać ten dar z niebios ku chwale Boga i Wenecji.- wyjaśnił Roberto.
-Osobista audiencja u papieża nie jest złą opcją... - Michiel na chwilę zawiesił głos. -Możemy nawet zaryzykować mezalians z Żydami, ale najpierw sam musiałbym z nimi porozmawiać. W końcu do tej pory trzymają karty pod stołem, a nie możemy przecież zaryzykować przyprowadzenia ich do Ojca Świętego z niczym poza pejsami.
-Czy mam więc udać się do Żydów?- spytał Roberto po chwili zastanowienia.
-Skoro już powiedzieliśmy A i brudzimy sobie ręce... - kardynałowi jakoś nie chciało przejść przez gardło proste 'tak'.
-Tak też i uczynię ekscelencjo. -zapewnił Roberto,choć mierziła go wizja kolejnego wyjazdu i przekazywania wieści... tym razem Żydom.
-Oczywiście jest drobny kłopot z tym, że nie maja wstępu do miasta, zatem sam też będę musiał udać się do nich - słowa te wypowiedziane były z mieszaniną zrezygnowania i gniewu.
-Niestety... zapewne innej możliwości nie ma.- odparł szlachcic tuszując złośliwy uśmieszek schyleniem smętnie głowy i współczującym tonem głosu.
-Mam wciąż zaufanych ludzi z dawnych lat w Castel di Decima. Tam mógłbym się spotkać z Żydami z dala od niepowołanych oczu - powiedział po dłuższej przerwie patriarcha
-Coś jeszcze mam przekazać Żydom?- spytał usłużnie Roberto.
-Nie. Niech oni w końcu coś przekażą nam.
-Tak ekscelencjo.
- Tavani się skłonił na pożegnanie i wyszedł.
Teraz pozostało mu się udać do Abrama Cabeci'ego i przekazać dobrą nowinę. Znów na koń i znów jedynie jako pionek... chyba był bardziej kurierem, niż dyplomatą. Z drugiej strony jego sprawy powoli posuwały się naprzód.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 26-08-2013, 13:34   #56
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Roberto Tavaniego
28 kwietnia, A.D. 1500


Praca posła bywa naprawdę przyjemna: można podróżować, spotykać nietuzinkowych, wpływowych ludzi, wykonywać odpowiedzialne zadania. Z drugiej strony praca posła potrafi być szalenie nieprzyjemna: trzeba podróżować w niewygodach, spotykać się z głupimi, upartymi ludźmi, a do tego wszystkiego dochodzi jeszcze wielka odpowiedzialność! Wszystko wszak ma dobre i złe strony.
Drugie spotkanie z Abramem Cabeci przebiegło szybko. Tavani wyłożył karty na stół – Wenecja zaoferuje swą pomoc i przybliży papieskiego ucha tylko i wyłącznie wtedy, gdy Żydzi przedstawią wprost, co mogą zaoferować w zamian. Żadnego kota w worku. Data została ustalona, a twierdza Castel di Decima oczekiwała na przyjęcie gości.


30 kwietnia, A.D. 1500

Roberto ominęła wątpliwa przyjemność organizacji spotkania w Castel di Decima, najwyraźniej innym podwładnym kardynała przypadła ta robota. Tavani został jednak zaproszony na samo spotkanie. Jako, że twierdza znajdowała się w pewnej odległości od Rzymu, Giovanni Michiel zabrał weneckiego posła w podróż ze sobą, nie narażając na żadne zbędne koszta. Kontrole przy miejskich bramach nie zelżały, co kazało Tavaniemu sądzić, że mimo ujęcia mordercy niemal z pewnością powiązanego ze spiskiem przeciwko papieżowi, to prowodyr zamachu wciąż był na wolności.
Okolice Wiecznego Miasta były za to spokojniejsze. Tam wszystko toczyło się swoim rytmem, niepomne na dworskie intrygi. Chłopi szli w pole, kupcy prowadzili swe wozy, podróżni zmierzali ku swym celom. Skoro prosty lud nie mógł niczego zmienić, to czemu miałby się czymkolwiek przejmować?


1

Castel di Decima wywierał spore wrażenie. Zamek połączony był z wieżami i fortyfikacjami, które były w stanie oprzeć się niejednej armii. Tyle tylko, że nie trwałą żadna wojna, przez co wszystkie te fortyfikacje wyglądały... pusto. Garstka żołnierzy patrolowała mury i okolice zamku, aby sprawiać choć minimum pozorów. Ale może to i lepiej? Mniej oczu i uszu podsłuchiwać będzie weneckich rozmów. Kardynał Michiel faktycznie miał na miejscu zaufanych ludzi i to nie byle jakich, bo samego dowódcę zamkowego garnizonu. Dzięki temu zarówno dla purpurata jak i Tavaniego znalazły się doskonale wyposażone komnaty, w których mogli oczekiwać przybycia Żydów.
Ci pojawili się późnym popołudniem. Delegacja składała się z trzech osób i w przeciwieństwie do tego, jak nosili się w swoim siole, na spotkanie z kardynałem wystroili się należycie. Oczywiście, należycie jak przystało na Żyda, nie na Włocha. Pochodzenia przybyłych mężczyzn nie sposób byłoby nie rozpoznać, tym bardziej Michiel cieszył się z wyboru miejsca na spotkanie. Wyglądało też na to, że nie przybyli z pustymi rękami, nieśli bowiem ze sobą tuby na pergaminy. Purpurat widząc to, złośliwie stwierdził, że ani chybi zamieżają uraczyć Kościół odpisem Starego Testamentu w języku hebrajskim, rzeczywistość miała jednak okazać się z goła inna.

Negocjacje się przeciągały, ale kardynałowi i Abramowi udało się dojść do porozumienia. W zamian za poparcie przez Wenecję dążeń Żydów do osiedlenia się w Rzymie, ci wesprą krucjatę przeciwko Ottomanom. Rzecz jasna, o poparciu można mówić długo i barwnie, ale Cabeci miał kartę przetargową - relikwię. Pergaminy, z którymi pojawili się Żydzi zawierały spisaną historię losów przedmiotu, który od wieków wydawał się zaginiony: włóczni Longinusa.


Rabin zapewniał, że relikwia spoczywa w bezpiecznym miejscu i można ją szybko sprowadzić do Rzymu, pergaminy miały jedynie udowodnić, że nie są to czcze przechwałki. Kardynał był zbyt obeznany w dyplomacji, by zadawać tak naiwne pytania, jak to czemu Żyd nie stawił się od razu z włócznią - oczywistym było, że wzajemne zaufanie rozmówców było ograniczone.
W zamian za broń, którą przebito bok Pana, Aleksander VI byłby niewątpliwie gotów na wiele. Wpuszczenie do miasta Żydów nic by go nie kosztowało, kończyłoby się bowiem na wydaniu dekretu, a następnie zatykaniu uszu ilekroć ktoś wypomniałby Ojcu Świętemu bratanie się z oprawcami Chrystusa. Wyruszenie przeciw Ottomanom to sprawa zupełnie inna, ale można było liczyć na użyczenie papieskich wojsk, negocjacje z Francją, której siły i tak już znajdowały się na włoskich ziemiach, a także odezwę do księstw Italii.
Po zakończeniu rozmów purpurat w dowód dobrej woli oddelegował, a raczej kazał dowódcy garnizonu oddelegować, kilku żołnierzy jako eskortę dla Abrama i jego towarzyszy. Sam zaś zaczął omawiać usłyszane rewelacje z Tavanim.
-Cesare Borgia jest człowiekiem swego słowa, jeśli jest mu to na rękę - rozpoczął. -Twoją tedy rolą będzie przekonanie go, że zapewnienie żydowskim posłom audiencji u papieża, jest w jego najlepszym interesie.
Roberto był nieco skołowany rewelacjami Żydów. Bo niby skąd oni mieli chrześcijańską relikwię? I co najważniejsze jaki mieli dowód na jej autentyczność. Nie… Włoch nie był gotowy położyć na szali swojej głowy dla tak niepewnego interesu. Musiał sam być pewien, iż włócznia jest świętym przedmiotem. Zresztą, o ile papież może byłby zainteresowany, o tyle...pragmatyczny Cesare nie wydawał się Roberto aż tak religijny. I mógł uznać że Święte Miasto kolejnej relikwi nie potrzebuje. Ani on osobiście Tavaniego.
-Nie wiem… czy będzie widział jakiś interes. Przydałaby się dodatkowa przynęta dla Cesare, coś bardziej błyszącego niż stara relikwia, choć mniej cennego duchowo… a bardziej materialnie- stwierdził po namyśle Roberto.- Choć… na samą audiencję, może słowo wystarczy? Nie jest to dług, który Borgii będzie specjalnie ciążył. Spłata jego nie wymaga wielkie wysiłku z jego strony.
A przynajmniej Tavani miał taką nadzieję.
-Relikwia zdobyta z rąk Żydów po tysiącu pięciuset lat? W dodatku z losami udokumentowanymi na piśmie? Myślę, że Borgiowie dostrzegą wartość takiego przedmiotu - ponieważ jednak Michiel widział w oczach Tavaniego powątpiewanie, dodał - włócznia nie musi być prawdziwa. Liczy się wiara. A wiara, którą można poprzeć odpowiednią oprawą jest najlepszą z możliwych. Zresztą, tak jak mówisz mości Tavani. Co Cesarego kosztuje pół godziny czasu jego ojca?
-Nie wiem, czy ta dokumentacja będzie przekonująca… a oprawę papież sam może sobie zrobić- westchnął Roberto pocierając podbródek w zamyśleniu.-Ale co nam szkodzi spróbować. W razie kłopotów udamy ofiary żydowskiego spisku naiwnie wierzących w dobre intencje innych…
-Haha. Podoba mi się twój sposób myślenia. Skoro tak Żydom zależy na zamieszkaniu w Rzymie, to w najgorszym wypadku spoczną tam w mogile.
-Zobaczę co da się uczynić w tej sprawie. Jeśli Cesare będzie się wzbraniał, mogę napomknąć o małym datku w złocie w ramach… przyjaźni- westchnął Roberto, zdając sobie sprawę jak śliski i obosieczny to argument.


1 maja, A.D. 1500

Cesare Borgia, wciąż pochłonięty sprawą zamachu na swego ojca, miotał się pomiędzy Pałacem Apostolskim, Castel Gandolfo, a różnymi posterunkami miejskiej straży - planował, kontrolował, a gdy trzeba było poganiał podwładnych. Niełatwo było go tego dnia odnaleźć w Rzymie, lecz Roberto zdecydował zamiast biegać jak pies z wywalonym ozorem, zwyczajnie poczekać w jednym miejscu. Zdecydował się na Pałac, może dzięki temu papież szybko usłyszy o prośbie weneckiego dyplomaty.
Cesare zatrzymał się pod budynkiem około południa. Przyjechał konno, w obstawie swego wiernego sługi Michelotto. Tavani, który dość się już naczekał, bez wahania zbliżył się do papieskiego syna, skłonił się, a po upewnieniu się, że w zasięgu głosu nie ma niepożądanych uszu, przedstawił jakiej nagrody oczekuje za swe dotychczasowe usługi. Borgia był... zdziwiony. Taki termin najlepiej opisywał jego reakcję. Sama sugestia, żeby papież przyjmował w Watykanie Żydów była niedorzeczna dla katolika, lecz kondotiera chyba to nie obchodziło. Zaprosił Roberto do swych komnat w pałacu, aby tam przy kielichu wina omówić szczegóły.

-Włócznia Longinusa... -powtórzył pod nosem, gdy Tavani przedstawił całą sprawę. -To nie lada relikwia, jeśli jest prawdziwa. Teraz, gdy wiosna w pełni i pielgrzymi ściągają do Rzymu, taki obiekt kultu cieszyłby się wielkim zainteresowaniem. Byłoby nietaktem z mej strony, gdybym nie poinformował mego ojca o chęci dokonania przez Żydów tak hojnego gestu. Naturalnie dopełnię starań, by uzyskał signore audiencję u Jego Świętobliwości.
Tak, jak Roberto podejrzewał, Cesare najwyraźniej uznał taką zapłatę za drobnostkę. Poseł nie mógł jednak nie dostrzec w oczach swego rozmówcy chytrego błysku, jakby wieść o relikwii obudziła w jego wyobraźni jakieś plany. Kto wie, może Wenecji uda się ugrać na tej audiencji więcej, niż Tavani liczył?
-Gdy wszystko będzie należycie przygotowane, każę wysłać do signore gońca - zapewnił Borgia. -Tymczasem wzywają mnie obowiązki, a i signore jest z pewnością zabieganym człowiekiem. - spotkanie dobiegło końca.


Informacja o przyznaniu audiencji dotarła dnia następnego. Roberto musiał jedynie poinformować o rozwoju wydarzeń kardynała Michiela, a ten już swoimi kanałami miał omówić transport włóczni przez Żydów. Tavani zaś, korzystając z okazji, zabrał się do napisania raportu dla swych mocodawców w Wenecji. Do tej pory wszystko układało się pomyślnie, toteż poseł mógł liczyć na sowitą nagrodę za swą służbę miastu. Gdy już ostatnie słowo wyschło na pergaminie, Roberto zalakował list i przystąpił do innych czynności - na audiencji papieskiej należało odpowiednio wyglądać. Musiał przygotować swój najlepszy strój, usługi balwierza również by się przydały. Dyplomacja wszak w dużej mierze opierała się na sprawianiu odpowiedniego wrażenia.


3 maja, A.D. 1500

W dniu audiencji Tavani przygotowany był najlepiej, jak tylko było to możliwe. Przedni strój, uczesanie, a i nuta perfum, który to luksus czasy ostatnimi zdobywał we Włoszech coraz większą popularność. Nietypowa audiencja ponoć zdążyła odbić się już echem w Watykanie, toteż w pałacu nie brakowało karynałów, z wyjątkiem Giovanniego Michiela, który ryzykował swą pozycję, biorąc na swe barki przyprowadzenie przedstawicieli żydowskiej diaspory.
Pojawili się w sześcioosobowej grupie, gdy sala audiencyjna była już pełna członków kardynalskiego kolegium. Roberto miał nadzieję na prywatne spotkanie z Aleksandrem VI, ale wyraźnie nie było mu to pisane.


2

Żydzi ubrani byli w tradycyjne, zachowane w ciemnej kolorystyce szaty, dwóch z nich niosło misternie zdobioną, drewnianą skrzynię, Cabeci zaś trzymał znane już dyplomacie tuby z pergaminami. Kardynał Michiel wymienił jeszcze z rabinem parę słów, po czym podszedł do Roberto.
-Pozostaje mieć wiarę, że to spotkanie będzie owocne.
Na dłuższą wymianę zdań nie było jednak czasu, bowiem do sali wkroczył sam papież. Szedł niespiesznie, nawykły do widoku padających przed nim na kolana ludzi. Reakcja Żydów zatrzymałą go jednak w pół kroku - oni bowiem jedynie pochylili z szacunkiem głowami. Aleksander szybko jednak się opanował, wszedł na podest i usiadł na swoim tronie. Przesunął spojrzeniem po zebranych purpuratach, służących, a na koniec po Tavanim i innowiercach. Pobłogosławił wszystkich znakiem krzyża i zdecydowanym głosem oznajmił:
-Wstańcie wszyscy i podnieście głowy. Naszej Świątobliwości wiele już powiedziano o powodach, dla których spotkanie to miało się odbyć, chcielibyśmy jednak wszystko usłyszeć bezpośrednio z ust zainteresowanych.

_______________________________________
1 - Zamek Decima
2 - kadr z serialu Rodzina Borgiów
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 26-08-2013 o 14:26.
Zapatashura jest offline  
Stary 03-09-2013, 18:18   #57
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wenecjanin drgnął słysząc te słowa, ale usta jego ostatecznie nie otworzyły się.Roberto na razie milczał. Powodów ku temu było kilka… Pierwszym był fakt, że Tavani de facto nie był stroną w tych negocjacjach, a Żydzi.
Wenecjanin załatwił poprzez Cesare audiencję, ale to właśnie na starozakonnych spoczywało przekonanie papieża co do autentyczności relikwii.
Roberto do tej roli się nie nadawał, nie tylko znał wszystkich faktów, ale też… Nie był przekonany do końca co do tego, że słowa Cabeciego są prawdziwe. Wszak kwitł handel podrabianymi relikwiami, więc odnalezienie włóczni było zbyt piękne, by być prawdziwe.
Ale… skoro Cabeci miał niepodważalne dowody, to była najlepsza okazja by się nimi pochwalić.

Jako, że Roberto nie kwapił się na razie by mówić, Abram Cabeci raz jeszcze z szacunkiem pochylił głowę nim zwrócił się do papieża:
-Jak Wasza Świątobliwość wie, Ferdynand II Aragoński wygnał Hebrajczyków ze swego królestwa. Od ośmiu lat trwa nasza tułaczka po Europie. Dziś, dzięki dobrej woli Wenecjan stajemy przed szansą osiedlenia się w Wiecznym Mieście. W dowód wdzięczności wobec Ojca Świętego za udzielenie nam gościny, chcielibyśmy sprezentować wam relikwię skąpaną we krwi Jezusa z Nazaretu – dobór słów może nie był szczególnie trafny, wszak męczeńska śmierć Chrystusa była kością niezgody pomiędzy chrześcijanami a żydami, ale papieża bardziej od słów interesowały czyny. Czekał, aż zobaczy włócznię Longinusa i doczekał się. Dwóch Żydów trzymających skrzynię wysunęło się naprzeciw Aleksandra VI. Powoli i z niemal nabożnym namaszczeniem uchylili wieko. Jego Świątobliwość przesunął się na krawędź swego tronu i pochylił się, by lepiej widzieć skryty we wnętrzu grot, przymocowany do ułamanego drzewca długości około dwóch dłoni.


-To... to naprawdę broń, która przebiła bok Pana – trudno było ocenić z tonu głosu papieża, czy pytał, czy też wyrażał objawioną mu prawdę.
-Tak, Wasza Świątobliwość - potwierdził rabin. -Mam przy sobie dokumenty, na których spisana jest historia włóczni - zbliżył się do papieża i klęknąwszy, złożył na jego dłonie pergaminy.
Zarówno Aleksander, jak i przybyli na audiencję posłowie zamilkli, a ciszę w sali mąciły szepty podekscytowanych kardynałów. Ojciec Święty, z uwagi na wiek niektórych pergaminów, bardzo ostrożnie przyglądał się ich zawartości. Tavani wiedział, że wszystkie spisane były po hebrajsku, o ile zatem Borgia nie znał tego języka, to mógł się gapić w literki aż do jutra.

Korzystając z tego, że papież zaaferowany był dokumentami, patriarcha Michiel nachylił się do Tavaniego i szepnął.
-Jeśli to naprawdę relikwia, następca Piotra powinien móc wyczuć jej moc.
Wenecjanin skinął głową odruchowo, choć… nie widział w Aleksandrze VI udanego następcy pierwszego z Apostołów. Raczej jego przeciwieństwo.
Po chwili przyglądania szlachcic wenecki wtrącił się uprzejmie. -Odnalezienie takiej relikwii, można niemalże porównać do odnalezienia świętego Graala. Jej odzyskanie na pewno odbije się echem w całym chrześcijańskim świecie. I zapewni miejsce w historii.
-Tak, tak - odruchowo potwierdził papież, wyrwany ze swego zamyślenia. -To wspaniały dar.
Borgia podniósł się ze swego tronu, odkładając dokumenty na bok. Podszedł do skrzyni i przyjrzał się z bliska włóczni. Czy możemy?- zapytał, a gdy Cabeci nie zaprzeczył, wziął drzewiec w dłonie i uniósł wysoko, wywołując w sali wybuch westchnień i szeptów. Stał tak przynajmniej przez dwie modlitwy, z zamkniętymi oczami, jakby czekając aż wszyscy znowu się uciszą. Wtem otworzył szeroko oczy, jakby ze zdziwienia, i odłożył relikwię z powrotem do skrzyni.
-Poczuliśmy jak drży! - oznajmił donośnym głosem, a na jego twarzy malowało się duchowe uniesienie.
-Zaprawdę to święta relikwia i zaprawdę… papież następcą świętego Piotra…- odparł w skupieniu Roberto, starając się zachować powagę i wykazać duchowością. Jakkolwiek owa włócznia mogła być relikwią, to jednak Borgia nie był tak świętobliwy jak papież być powinien. Raczej nie drżenie wyczuć powinien, a ból za swe złe czyny i te wszeteczne też.
Żydzi od razu zareagowali na słowa Wenecjanina.
-Relikwia ukazuje swą naturę przed boskim namiestnikiem - podjęli -nie może być zatem wątpliwości co do jej pochodzenia.
-Nie! Żadnych wątpliwości. Oto jest włócznia, która przebiła bok Pana naszego, Jezusa Chrystusa - gromko oznajmił papież. -Tylko przyjaciel gotów jest na sprezentowanie takiego daru, a dla przyjaciół wrota Rzymu stoją otworem - te słowa ponownie wywołały falę szeptów. Żydzi w Rzymie? Pod Watykanem? Nie do pomyślenia. To skandal. Aleksander się tym jednak nie przejmował, a i Cabeci dyplomatycznie nie zwracał na szepty uwagi.
-Cóż jeszcze nasza osoba może zrobić dla swoich przyjaciół? - spytał Borgia, w całym tym zaaferowaniu stojąc przy posłach, zamiast wrócić na swój tron.
-Czyż sama włócznia nie jest znakiem, że czas zwrócić oczy przeciw zagrożeniu czającemu się u bram chrześcijańskiego świata.Czyż jej przybycie nie jest dowodem, że nie można lekceważyć muzułmańskiego zagrożenia, które nie dość że trzyma w swych łapskach ziemię świętą i zmieniło kościoły Konstantynopola w meczety, to jeszcze w swej chciwości wyciąga łapy po resztę chrześcijańskiego świata?- pytał retorycznie Wenecjanin. Prawdopodobnie z tego przemówienia nic nie wyniknie, poza paroma słowami poparcia, ale czyż nie warto było spróbować.-Wenecja jest kolejnym celem osmańskiego smoka, czas by świat chrześcijański przypomniał arabskiemu, że Europa należy do wiary katolickiej.
-Są to słowa, które i my popieramy- rzekł Cabeci. -Włócznia Longinusa zastała wykradziona z sułtańskiego pałacu. Nie może wrócić w muzułmańskie ręce. Tylko Ojciec Święty jest władny zorganizować krucjatę przeciw Ottomanom.
-Być może macie racje. Włócznia wszak to broń, a broń zwiastuje wojnę. Rozpoczęcie krucjaty nie jest przedsięwzięciem, które podejmuje się lekko, ale bądźcie pewni, że to sprawa, którą Nasza Święta Osoba ma na swojej uwadze. Konieczna byłaby mobilizacja naszej armii, wysłanie posłów do włoskich książąt. Może nawet pertraktacje z królem Francji. Nie możemy podjąć tej decyzji dziś, ale wiedzcie, że dni tureckiej agresji są już policzone - słowa, słowa. Ale od słów przecież wszystko się rozpoczyna. A świadkami tej deklaracji było kardynalskie konklawe, ludzie przed którymi nawet papież nie mógł rzucać słów na wiatr.
To dawało nadzieję Wenecji… to dawało szansę Roberto na wybicie się. Ale też było dopiero pierwszym krokiem z wielu. Europa ma wielu władców, a Papież jest jednym z wielu z nich, nawet mając duchową władzę następcy świętego Piorta jak i będąc tak śliskim jak Borgia…
Czas pokaże co będzie dalej. Na razie wypadało by świętować te małe zwycięstwo. I przypilnować, by pejsaci dotrzymywali danych obietnic.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 05-09-2013, 19:23   #58
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Roberto Tavaniego

Kolejne dni upływały Roberto na przemian na rozrywkach i prowadzeniu rozmów handlowych z Żydami. Następowała wymiana propozycji i nazwisk, targowanie się o podatki w handlu z Wenecją i o wielkość finansowego wsparcia wojny Wenecji z Turkami. Tavani nie był kupcem, toteż dużą część pertraktacji scedował na przebywających w Rzymie kupców z rodzinnego miasta albo też polecał komunikację listowną z odpowiednimi ludźmi. Jego samego bardziej zaprzątały szanse, jakie otworzyłoby zorganizowanie przez papieża krucjaty. Jako że Roberto aktywnie się do takich planów przyczynił, mógł to sprzedać w Wenecji jako swój wielki sukces i ubiegać się o miejsce w Wielkiej Radzie. A potem, kto wie – może za kilka lat zostałby mianowany elektorem? Albo zamiast cierpliwie piąć się po szczeblach kariery, wkupić się od razu w łaski doży? Może nie Agostina Barbarigo, który widział już osiemdziesiąt wiosen i wyglądał jak chodzący trup, ale czyż jego następca nie zyskałby na prestiżu mając na swych usługach Roberto Tavaniego, który skierował wzrok Watykanu na Imperium Osmańskie? Ot, piękne plany i marzenia, prawda jednak była taka, że rozmowy papieża nad planami wojny dopiero raczkowały. Włochy były wobec Borgii nieufne z powodu jego związków z panoszącymi się w Milanie Francuzami, mogły być zatem bardzo niechętne wchodzeniu z nim w przymierza.


Była już późna noc, ale Rodrigo Borgia wciąż nie spał. Siedząc w fotelu przyglądał się płonącym w kominku szczapom drewna. Być może ogień przypominał mu o karze, która czeka grzeszników – wieczności w piekle? Być może przywodził na myśl Savonarole, który dokonał swego heretyckiego życia na stosie? A może, po prostu, trzaskanie i ciepło ogniska pomagało mu się skupić, gdy myślał nad kolejnymi ruchami na politycznej szachownicy Włoch? Z cichej kontemplacji wyrwał Rodrigo dźwięk otwierających się drzwi pokoju.
-Wciąż nie śpisz ojcze?- zapytał Cesare, chociaż w jego głosie nie słychać było ni krzty troski. Po prostu jakoś musiał rozpocząć rozmowę.
-Nie- odparł krótko papież. -Rozmyślam nad twoimi planami i nowymi możliwościami, jakie się przed nami pojawiły.
-Nowymi możliwościami?- Cesare niemal się roześmiał. -W związku z czym? Relikwią? Chyba nie wierzysz, że Żydzi naprawdę sprezentowali ci włócznię Longinusa?
-Jestem boskim pomazańcem na tej ziemi!- Rodrigo podniósł głos. -To ja decyduję w co należy wierzyć, a w co nie. I w tę relikwię wierzę. I pielgrzymi również uwierzą– powiedział zdecydowanie.
-Pielgrzymi– powtórzył papieski syn, dostrzegając w jakim kierunku płyną myśli Rodrigo.
-Tak, pielgrzymi. Którzy z pewnością nie poskąpią grosza, aby na własne oczy zobaczyć włócznię, która przebiła bok Pana.
-A grosz ten przekazany zostanie...?
-Na uzupełnienie braków w papieskiej armii, rzecz jasna– podsumował papież Aleksander. Wojenne plany od dawna były tematem rozmów pomiędzy Borgiami.
-Czy mam zatem ogłosić, że schwytaliśmy osobę odpowiedzialną za zamach, na Waszą Świętobliwość? I zmobilizować żołnierzy?
-Nie– szybko odparł Rodrigo, co zdziwiło jego syna.
-Dlaczego? Francuzi czekają na moje słowo. W każdej chwili mogę rozpocząć kampanię i odzyskać twe ziemie, ojcze.
-I jak wiele bitew uda ci się wygrać tym razem?– papież zjadliwie przypomniał pozbawioną sukcesu kampanię w Romanii. -Francuzi są wierni swemu władcy, nie tobie. Od kaprysu Ludwika zależy, czy jego armia będzie za tobą maszerować. Musimy liczyć na własne siły. Wenecja dała nam pretekst do zbrojeń. Niech nasi wrogowie myślą, że przygotowujemy się do walki z Ottomanami. I dopiero kiedy będziemy silni, przedstawisz nazwisko zamachowca. Wtedy i tylko wtedy– oznajmił twardo Aleksander.
Cesare zmełł w ustach przekleństwo. Był papieskim gonfalonieri, wojna była jego domeną. Nie mógł jednak zaprzeczyć mądrości swego ojca. Cierpliwość mogła przynieść im więcej korzyści, niż pośpiech.



Po tygodniu od negocjacji w mieście zaczęły rozchodzić się plotki. Z bram miejskich zniknęły portrety wąsacza, a ludzie służący w Castel Gandolfo plotkowali, że został pojmany i teraz torturują go w lochach. Kiedy wieści te doszły do uszu Roberto, ten nie mógł nie zastanawiać się, czemu usłyszał o nich dopiero z trzeciej ręki. Przecież osobiście, z pomocą Marco Viscontiego, schwytał mordercę, który bez wątpienia posłużył jako dobry trop do schwytania wąsacza. I nagle odstawiono go na bok? O nic nie pytano, nic mu nie powiedziano. Owszem, był trochę zajęty negocjacjami z Żydami, o których rychłym wprowadzeniu się do Rzymu również gorąco plotkowano, ale nie aż tak, by nie miał czasu na nic innego. Podejrzane.

Minął kolejny tydzień i do uszu Roberto, tym razem już oficjalną drogą, dotarły informacje o zbrojeniach papieskiej armii. Rzymska arystokracja została poinformowana o planach krucjaty, co zaowocowało ożywieniem na rynku zbrojeniowym – ruszyła produkcja muszkietów, wzrosło zainteresowanie prochem. Rozesłano też listy poza Rzym, do włoskich księstw, ale Tavani zupełnie nie wierzył w to, że odpowiedzą na nie wrogowie Borgii, a i jego sojusznicy ograniczą się pewnie do minimum. Każde wsparcie było jednak dla Wenecji na wagę złota, Roberto nie mógł zatem narzekać, a i kardynał Michiel zapewniał, że Aleksander VI podszedł do sprawy bardzo poważnie. Ale mimo to Tavani czuł, że coś jest nie tak. Poszło zbyt gładko, zbyt szybko. Decyzji o wojnie nie podejmuje się z dnia na dzień, szczególnie o wojnie z całym Imperium.
No i wciąż nierozwiązana była kwestia zamachu. Wąsacza schwytano już niemal dwa tygodnie wcześniej, a nie pojawiła się nawet najmniejsza ploteczka o tym, co się z nim stało. Czy coś wyjawił, czy też dalej był na mękach? Ach, cóż by Roberto dał za solidnych informatorów! Obiecał sobie, że jeśli jego pobyt w Rzymie miałby się przedłużać, to wysupła trochę złota by opłacić kogo trzeba.
Nie mógł wszak wiedzieć, że jego najbliższa przyszłość miała rzucić go w intrygi poza Wiecznym Miastem.

Koniec Prologu
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 16-09-2013 o 13:59.
Zapatashura jest offline  
Stary 19-09-2013, 16:06   #59
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
Rzym w roku pańskim 1500 był świadkiem wielu nietypowych zdarzeń. Pod miastem coraz częściej można było oglądać proporce papieskiej armii, podlegającej przeglądowi liczebności i uzbrojenia. Nie trzeba było geniusza, by wiedzieć, że szykowali się do czynnej służby, pytanie jeno gdzie?


Jedni twierdzili, że mieli patrolować drogi prowadzące do miasta, jako że wiosna była w pełni i pielgrzymi coraz tłumniej zmierzali do Watykanu, a i sytuacja we Włoszech nie była stabilna, przez co trzeba było liczyć się z bandyckimi napaściami. Inni twierdzili, że Aleksander VI szykuje się do krucjaty, mającej być odpowiedzią na agresję ze strony Imperium Osmańskiego na Wenecję. Jeszcze inni sugerowali, że Wenecji i papieżowi nie zależy na starciu z Osmanami tak bardzo, jak na przymierzu z Francją i szansie uszczknięcia kawałka tortu o nazwie Księstwo Mediolanu.

Na placach i rynkach przekupki plotkowały także o pojawiających się w Wiecznym Mieście Żydach. Podobno chcieli wykupywać kamienice i osiedlić się na stałe. I to za pozwoleniem papieża! Jeden Hiszpan pogonił ich ze swoich ziem po to, by inny Hiszpan przyjął u siebie. Dość powiedzieć, że Rzymianie nie byli z tego faktu szczególnie zadowoleni, nawet jeśli nie do końca potrafili powiedzieć dlaczego. Ot, Żyd to Żyd.
Skoro już jednak o ludzie Abrahama mowa, Rzym wprost huczał od wieści o darze, jaki Żydzi złożyli w ręce Ojca Świętego. Włócznia Przeznaczenia spoczęła w Watykanie, przyciągając chrześcijan ze wszystkich okolic. Szybko została wystawiona na publiczny widok... dla tych, którzy mogli się rozstać z kilkoma złotymi monetami. Kościół nie ośmielił się ustalić ceny za zaszczyt spoglądania na broń, która przebiła bok Pana, poprzestając na darach co łaska. Tajemnicą poliszynela jednak było, że owo 'co łaska' miało wyraźną dolną granicę, poniżej której pielgrzym był wywalany za drzwi.

Ostatnim gorącym tematem, którego żar jednak przygasał z braku świeżej podpałki, był zamach na papieża. Ponoć od tygodni w lochach Castel Gandolfo trzymany był jeden z zamachowców, jednak chyba nic z tego nie wynikało. Ani nie ogłoszono publicznej egzekucji, ani nie ujawniono nazwisk ludzi, którzy stali za spiskiem. Oczywiście szeptano, że to wszystko plany Sforzów, albo Colonnów, ale nie podsycane żadnymi nowymi wieściami, plotki umierały naturalną śmiercią. Byli jednak w Rzymie tacy, którzy uznali, że ten stan rzeczy należy zmienić.


do Roberto Tavaniego
26 maja, A.D. 1500


Na jednym z rutynowych spotkać pomiędzy Tavanim a kardynałem Michielem poruszona została ponownie kwestia, która zaprzątała myśli Roberto od tygodni. Sytuacja Wenecji się stabilizowała, szczególnie w obliczu przymierza zawiązanego z Francją. Posłowi udało się również doprowadzić do nawiązania kontaktów handlowych między Żydami a paroma kupcami w rodzinnym mieście – spodziewał się wymiernych dowodów wdzięczności na dniach. Ale ta jedna sprawa wciąż go gryzła.
-Doszły mnie słuchy, że Hiszpan gotowy jest na ogłoszenie, kto stał za zamachem na jego życie. Szykuje się publiczne okazanie winnego, ekskomunika, święte oburzenie i cała reszta przedstawienia dla gawiedzi – oznajmił jakby nigdy nic Giovanni.
-Interesujące…- stwierdził z udawaną ciekawością Roberto zastanawiając się przeciw komu papież wyciągnie sztylet. Wszak kto naprawdę zaplanował zabójstwo Borgii, nie miało tu znaczenia. Obecny papież nie potrzebował pokazów publicznych, by rozprawiać się ze swymi wrogami.
-Warto mieć w tej sprawie rękę na pulsie. Jeśli papież nagle skupi się na polowaniu na spiskowców, nasze plany mogą ucierpieć. Wenecji potrzebna jest teraz wojna, a nie dworskie intrygi.
- Warto…-- odparł bez przekonania w głosie Tavani. Problem polegał bowiem na tym, że bez względu na to co uczyni bądź powie papież, ani Roberto ani Giovanni nie mieli na to wpływu. Tak jak i na samego papieża. Włoch bardziej liczył na pomoc finansową Żydów, niż na przychylność jego świętobliwości. -Kiedyż to i gdzie papież ogłosi tą wieść?
-Najpewniej jutro, bądź pojutrze - odparł kardynał i zawiesił na chwilę głos. -Co do miejsca, nie jestem pewien. Zapewne na placu św. Piotra.
-Zapewne po to, by do wiele do uszu dotarło. Nie pozostanie więc nam nic więcej, jak zjawić się tam, gdy papież ogłosi tą nowinę.- Roberto spojrzał na kardynał zastanawiając się nad czymś.-Bo chyba nic innego zrobić nie możemy, prawda?
Tavani rozważał możliwości działania, ale wiele ich nie było. Skoro kardynał nawet nie wie, gdzie miałby papież ogłaszać swe orędzie, to znaczy, że jego wpływy na dworze papieskim, nie uległy zwiększeniu. A i Roberto nie został przyjacielem Cesare na tyle, by ten wykazywał się niedyskrecją wobec niego.
-Obawiam się, że faktycznie nie możemy. Ale ponieważ brałeś czynny udział w wynajdywaniu zamachowców, może po wydaniu wyroków udałoby ci się wspomóc papieża w jego dalszych planach wobec spiskowców? Wtedy mielibyśmy chociaż świeże informacje z pierwszej ręki - zastanowił się patriarcha.
-Jeśli będzie taka możliwość- uśmiechnął się skromnie Włoch, pocierając podbródek.- I jeśli Borgia… będą przychylni takiemu obrotowi sprawy.


Dwa dni później plac św. Piotra zapełnił się szukającym rozrywki tłumem. W mieście ogłoszono publiczną egzekucję zamachowca, który nastawał na życie Aleksandra VI. Wydarzenia takie nie były zbyt częste, dzięki czemu cieszyły się dużą popularnością – w ludzkiej naturze leżała niezdrowa chęć do oglądania cudzego nieszczęścia. Bardziej optymistycznie można by powiedzieć, że ludzie lubią mieć świadomość, że winnych spotyka kara, lecz obecny Ojciec Święty miał na tyle złą opinię, że lud pewnie cieszyłby się, gdyby ten zginął.


1

Na placu był także Tavani, bardziej z obowiązku niż z chęci zobaczenia w jak krwawy sposób papież pozbędzie się człowieka, który czyhał na jego życie. Szczególnie, że krwi raczej nie było się co spodziewać, na placu postawiono bardzo klasyczną szubienicę. O ile kat nie okaże się sadystą i nie przygotuje zbyt krótkiej liny, to przedstawienie nie potrwa za długo.
Gdy słońce sięgnęło zenitu, tłum ożył na widok prowadzonego skazańca, zaś na balkonie Pałacu Apostolskiego pojawił się Aleksander VI w towarzystwie swego syna. Stojący na podwyższeniu przy szubenicy herold zaczął wygłaszać winy skazańca i trzeba było mu przyznać, że głos miał donośny, bowiem udawało mu się przebić ponad zgiełkiem... no, a przynajmniej byli w stanie usłyszeć go ci, którzy byli najbliżej. Roberto słuchał go jednak tylko jednym uchem, przyglądając się raczej prowadzonemu przez straż mężczyźnie. Po pierwsze był blady – niby normalne po tygodniach spędzonych w lochach, ale rysopis który udało się Tavaniemu uzyskać i portret sporządzony przez pannę di Betto sugerowały raczej, że poszukiwany mężczyzna miał cerę typowego południowca, a ten wyglądał bardziej na kogoś z Mediolanu, albo Werony. Po drugie poszukiwany wąsacz był lekko garbaty, a ten tutaj choć zgięty w pół przez kajdany wydawał się mieć zupełnie normalną posturę. I tylko ten wąs miał solidny, jak to miało być.

do Alessandry Matuzzi

Ostatnie tygodnie nie należały do najszczęśliwszych w życiu Alessandry. Zdjęła ją choroba, która przykuła dziewczynę na całe tygodnie do łóżka. Borgiowie nie szczędzili pieniędzy, by jej pomóc, dzięki czemu ziołowe terapie zarządzone przez rzymskich medyków postawiły ją w końcu na nogi. I to niemalże w ostatniej chwili, bowiem Lukrecja Borgia, u której Alessandra była dwórką, miała wkrótce opuścić Rzym i powrócić do swych włości w Neapolu. Bardzo możliwe, że wyruszyłaby już wcześniej, gdyby nie czekała na obraz, którego namalowanie zleciła miejscowej malarce imieniem Carmina di Betto.
Choć Lukrecja była ciotką Alessandry, więzy rodzinne nie oddziaływały na nie zbyt silnie. Lukrecja i matka Alessandry – Isabella, dzieliły wspólnego ojca, lecz nie było między nimi miłości, a jedynie pobieżna znajomość. Dzieci Rodrigo zrodzone przez Vanozzę Cattanei miały szczególną pozycję w sercu i planach papieża, reszta trzymana była na obrzeżasz rodziny. Krew była jednak krwią i Rodrigo nie pozostawiał swego potomstwa własnemu losowi. Tak i młoda Matuzzi miała lepszą pozycję społeczną i perspektywy niż wiele szlachcianek z prawego łoża.
Teraz, gdy zdrowie do niej wracało i mogła częściej przebywać w towarzystwie ulubionej córki Ojca Świętego, została poproszona o prywatną rozmowę. Sytuacja taka nie zdarzała się pomiędzy Alessandrą i Lukrecją często.

Nadszedł dzień w który zarówno od pani matki, jak i od Alonssa Baccarin medyka jaki doglądal jej w czasie choroby Lessa usłyszała, że tak, może wyjść z domu, i to nie tylko do otoczonego wysokim murem, pelnego wiosennej zieleni ogrodu.
Kilka dni wcześniej, gdy jej zdrowie było już coraz lepsze została przyslana z Pałacu Apostolskiego krótka notka od Lukrecji, szanownej przyrodniej siostry jej matki, Izabelli.
Lessa była damą w jej fraucymerze, więc teraz gdy wyzdrowiała została wezwana do ponownego stawienia się przed obliczem swej niewiele od niej starszej ciotki.

Wsiadła do powozu wraz z Maria Augustyną, swą dawną piastunką, a dziś przyzwoitka.
Na koźle prócz woźnicy jechał też Fabian, jeden z mieczników jej ojca.
Droga przez Rzym zazwyczaj jest dość długa, zatłoczone, wąskie uliczki nie ułatwiają przemieszczania się. W Watykanie jednak, w tym okresie, było jeszcze gorzej. Zatrzęsienie pielgrzymów, mnichów, księży i strażników, którzy próbowali jakoś opanować cały ten tłum. Siła przebicia, jaką miał powóz ułatwiała sprawę, ale nawet mimo to dotarcie do Pałacu Apostolskiego zajęło więcej czasu niż by się to Alessandrze podobało, szczególnie po chorobie.
We wnętrzu pałacu było już lepiej. Panował w nim rzecz jasna ruch, jak co dzień gdy kościelni dostojnicy pochłonięci byli sprawami wiary (a jeszcze bardziej polityki), ale przynajmniej chodząc po korytarzach nie trzeba było przepychać się łokciami. Lukrecja przebywała w komnatach, które praktycznie od dnia objęcia przez Rodriga Borgię tronu piotrowego stały się jej nowym domem, nawet jeśli teraz większość czasu spędzała ze swym mężem w Neapolu. Panna Matuzzi nie musiała przejmować się pukaniem do drzwi, czy zaanonsowaniem, bowiem gdy tylko zbliżyła się do komnat, wartownik bez słowa otworzył przed nią drzwi.

Lukrecja stała przy oknie, przyglądając się zza szyby ludzkiemu zgiełkowi na placu.

-Witaj.- Lessa, gdy tylko Lukrecja odwróciła się w jej stronę zastygła w wdzięcznym, eleganckim ukłonie.
Papieska córka uśmiechnęła się ciepło na widok swego gościa. Trudno było jednoznacznie określić, czy gest ten był szczery, czy nie, ze swych uśmiechów Lukrecja zrobiła bowiem dyplomatyczną broń. Fakt, że podeszła szybko do swej przyszywanej siostrzenicy i objęła ją serdecznie na przywitanie napawał jednak optymistycznie.
-Witaj, witaj. Wyglądasz znacznie lepiej - ni to stwierdziła, ni to pochwaliła.
-Dziękuję. Ty zaś promieniejesz niczym gwiazdy na nieboskłonie.
Lessa była świadoma ilości komplementów którymi Lukrecja była codziennie obdarowywana. Ale to były słowa służby, bądź mężczyzn. A takie samo stwierdzenie w ustach kobiety o podobnym statusie społecznym nabierało zupełnie innej wagi.
-Miło mi to usłyszeć - zapewniła blondwłosa. -Usiądź, chciałam ci coś pokazać i spytać o szczerą opinię.
Gdy Alessandra decydowała się nad wyborem jednego z foteli, Lukrecja przyniosła z sąsiedniego pokoju płótno. Obraz był dość spory i pewnie wygodniej byłoby kazać przynieść go służbie, albo rozpromieniona kobieta była chyba z niego zbyt zadowolona, by przejmować się takimi drobnostkami. Postawiła go na ziemi i ostrożnie oparła o stoli, tak by z siedzącej pozycji można było go wygodnie obejrzeć.
-Co uważasz? - zapytała. Obraz, niechybnie ten namalowany przez di Betto, mógłby zostać uznany przez niektórych kościelnych hierarchów niemal za herezję. Oto bowiem córka papieża przedstawiona była na nim jako bogini - antyczna, lecz nie mniej pogańska, Wenus.


2

Lessa zdążyła zręcznie ułożyć fałdy sukni tak, by nie pogniotły się, uniosła wzrok .
Jej oczom ukazał się niezwykłej urody obraz.
Lukrecja została na nim oddana jako świeżo narodzona z morskiej piany bogini miłości i piękna. Dookoła niej w pochwalnym tańcu unosiły się na tęczowych skrzydłach ważki, cała sylwetka była opromieniona niezwykłym blaskiem.
Mistrzem pędzla musi być malarz!
Na chwile młodej kobiecie zaschło w gardle na samą myśl co powiedziała by przeorysza Kunegunda z klasztoru, ale po chwili uświadomiła sobie, że klasztor to juz tylko wspomnienie.
Piękno kobiecego ciała oddane na płótnie było niezwykłe, obraz oddawała całą urodę Lukrecji, będąc jednocześnie obrazoburczym jak i pięknym dziełem.

-Jest...niezwykłe. Pochwały i prestiż powinny spłynąć na głowę artysty, z uwagi na niezwykły talent, jak i na odwagę. Na tym obrazie rzeczywiście wydajesz się być czymś więcej niż ludzką istotą!
-Myślisz, że spodoba się Alfonso? To ma być prezent dla niego - może i we Włoszech huczało od plotek na temat rozwiązłości papieskiej córy, ale w czasie w którym Matuzzi z nią przebywała, nabrała przekonania, że naprawdę kocha swego męża.

- Myślę, że twego męża uraduje wszystko co otrzyma z twych rąk. Walczył o ciebie niczym lew, pała do ciebie prawdziwym uczuciem.- Lessa powiedziała to z przekonaniem. Pomiędzy małżonkami była czułość, która według niej była warta pochwały.
-Tęsknię zanim. I chyba jeszcze bardziej za dziećmi - zwierzyła się. -Wracam do Neapolu lada dzień - Alessandrze nie umknęła liczba pojedyncza w tej wypowiedzi.
-Powiadają, że nie ma większego cierpienia dla ciała jak i duszy jak tęsknota. Ja zaznałam jej tylko jako dziecko, więc nie pamiętam tego zbyt wyraźnie..Ale skoro tęsknisz, to jedź. Co może zatrzymać prawdziwe uczucie? Obraz na pewno spotka się z gorącym przyjęciem.
Nie wiedziała, czemu Lukrecja może chcieć jechać sama. Może chodziło jej o fakt, nie podróżowania z najbliższą rodziną?
-A ty? Spodobało ci się w Rzymie?
-A ty? Masz jakąś tęsknotę w sercu?
-Tęsknota w sercu...Ładne określenie. Nie posiadam jednak takowej. Ostatnimi czasy, to za czym tęskniłam, to był powrót tu, do centrum Rzymu, miejsca gdzie dzieją się prawdziwe rzeczy.
-Prawdziwe rzeczy…- powtórzyła bezwiednie Lukrecja. -W pokojach tego pałacu ważą się losy tysięcy ludzi z Rzymu, z Francji, z Mediolanu, Wenecji… a także Neapolu - to ostatnie miasto wymieniła z nutą gniewu w swym głosie.
-Czy to aż tak źle? Ktoś owe losy tu, na ziemi, w swoje ręce wziąć musi. To ciężki obowiązek.
Lessa nie wiedziała, czy nie zabrzmi naiwnie.
-To czy to źle, czy dobrze, zależy od tego co planuje - odparła z przekonaniem blondwłosa.
-Mądrością niezwykłą się odznaczasz. Ja czasem mam bezbożne myśli na temat tego, co jeśli to właśnie mądre kobiety mogłyby władać światem podobnie jak mężczyźni…Rozglądając się dookoła, Lessa wyraziła swe myśli.
-Nie przejmuj się, myśli mężczyzn są równie bezbożne - stwierdziła z uśmiechem Lukrecja. -Dowiedziałam się niedawno z listu, że Francuzi po zdobyciu Mediolanu szykować się będą do marszu na Neapol - zaczęła mówić bardzo poważnym głosem. -Spytałam o to Cesare, bowiem kto, jak nie on może znać francuskie plany wobec Włoch? Zapewnił mnie, że jestem bezpieczna, ale… tak jak powiedziałaś, w Rzymie dzieją się prawdziwe rzeczy. W mym domu będę z dala od ojca i Cesare, nie dowiem się w porę co planują. Alessandro - spojrzała dziewczynie głęboko w oczy - potrzebuję kogoś na miejscu, by był moimi oczami i uszami.
Lessa nie wiedziała co myśleć. Jej ciotka chce za jej pomocą wiedzieć o ruchach swojego brata i ojca a jej wuja i dziadka. Ale to jej a nie im zawdzięczała więcej.
-Czego ode mnie oczekujesz, Lukrecjo?
-Chciałabym, żebyś została blisko Cesare. Słuchała co mówi i dopytywała służby, czym się zajmuje. W szczególności interesują mnie jego spotkania z francuskimi posłami. Jeśli mój brat coś przede mną ukrywa, to chcę wiedzieć co - wyjaśniła ogólną ideę.
-Wydaje mi się, że twój brat, Cesare wie, że jestem jedną z twoich dwórek. Czy memu wujowi nie wyda się podejrzane to,że po twoim wyjeździe próbuje dostać się do jego otoczenia? chyba, że miałabym być może polecona komuś z jego najbliższych.
-Charlotte d’Albert wymusiła na mym bracie, by w jego otoczeniu znajdowały się dwie jej dwórki. Jako przyzwoitki, tak dla pozoru - odparła. -Mogę zaaranżować, byś została u nich na naukach języka francuskiego, a i im przyda się ktoś dobrze znający nasz język.
Lessa poczuła podziw wobec swej krewnej. Naprawdę była mądra i sprytna.
-Doskonale. W klasztorze siostra Faustyna uczyła nas francuskiego jak i łaciny, aczkolwiek jesli chodzi o ten pierwszy były to same podstawy, a z chęcią nauczę się więcej.
-Cieszy mnie twój entuzjazm. Wszystko przygotuję i przekażę ci także trochę złota, abyś miała w razie czego czym przekupywać służbę. Jeśli dowiedziałabyś się czegoś ważnego, koniecznie wyślij do mnie list. A jako, że mamy jeszcze parę dni przed moim wyjazdem, na pewno zdążymy omówić wszystkie szczegóły.

________________________________
1 - "Borgia vol 01 - Blood for the Pope", Milo Manara i Alejandro Jodorowsky
2 - The birth of Venus by zhuzhu
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 21-09-2013 o 21:17.
Zapatashura jest offline  
Stary 28-09-2013, 22:13   #60
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Sytuacja ta się Tavaniemu nie podobała. Stojący wśród tłumów Roberto nie przypominał posła, a raczej najemnego kondotiera albo raubrittera szukającego okazji do zarobku. Wenecjanin uznał bowiem, że lepiej będzie nie wyróżniać się spośród gawiedzi za bardzo. Toteż z pewną obawą obserwował przygotowania do egzekucji przypadkowego nieszczęśnika. Bowiem na pewno nie był to ów zleceniodawca zamachu.
Niemniej bez względu na spostrzeżenia posłowi z Wenecji pozostało być biernym obserwatorem mających nastąpić wydarzeń.
Skazaniec próbował się wyrywać strażnikom, ale robił to bardzo anemicznie, resztkami sił. Żaden szanujący się dozorca lochów nie pozwoliłby swojemu więźniowi solidnie się najeść i wyspać, bo taki delikwent gotów byłby się stawiać. A tak - zagłodzony i skatowany, chciał nie chciał szedł potulnie jak baranek.
-Ten oto mężczyzna - wołał herold - imieniem Gustavo, nastawał na życie Ojca Świętego. Chciał zasztyletować papieża, a gdy wstrzymany ręką boską nie podołał swemu zadaniu, zbiegł i ukrywał się w Rzymie. Dzisiaj, za swoje czyny dozna kary śmierci. Śmierć ta jednak nie jest dla niego potępieniem a pokutą, bowiem wyznał przed Bogiem swe grzechy i ujawnił nazwisko człowieka, który go ku temu występkowi popchnął: lorda Pesaro, Giovanniego Sforzy!
To… Nie było dziwne, że papież wykorzystał okazję zamachu do osobistych porachunków. Oczywiście oznaczało to jednak, że za zamachem stał ktoś inny. Tylko kto?
Ta informacja pozostała pewnie jedynie w kręgu Borgiów. To jednak rodziło kolejne pytania, wiążące się z tym faktem. Jeśli papież nie chciał ujawnić światu prawdziwych zamachowców, to… miał zapewne jakiś powód ku temu. Nie był to strach, bo obecny Ojciec Święty raczej do strachliwych nie należał, więc… musiało się kryć coś innego.
Niemniej teraz pozostało obejrzeć te okrutne widowisko jakim była kaźń tego pechowca.
Gustavo tymczasem został przyprowadzony pod szafot. Kat stanowczym, wypracowanym ruchem zarzucił mu na gardło pętlę. Mężczyzna się rzecz jasna szamotał, ale nie miał żadnych szans wyrwać się trzem rosłym mężczyznom, szczególnie gdy miał skrępowane ręce. Próbował coś krzyczeć, ale Tavani nie miał żadnej szansy usłyszeć jego słów znad zgiełku tłumu, który poczuł zew przysłowiowej krwi. Jeszcze ostatnie zdania herolda, upewniającego się, że przewiny skazańca zostały odpowiednio przedstawione, gest krzyża wykonany przez papieża w dowód wybaczenia win i ostatni skok zakończył życie Gustavo. Pętla zacisnęła się na szyi w jednej chwili zrywając ją jak gałązkę. Zwłoki odtańczyły swój ostatni taniec ku niezdrowej radości rzymskiego ludu.

Ale tego Tavani nie widział oddalając się pospiesznie od placu kaźni. W jego głowie kłębiły się myśli ponure i pełne podejrzeń. To co widział zwiastowało bowiem papieską intrygę. Tak jak podejrzewał, słowa wypowiedziane przy “odzyskaniu” włóczni Longinusa mogłyby być słowami rzuconymi na wiatr. Papież nie ujawniając prawdziwych sprawców zapewne knuł już własną intrygę, w której to Wenecja mogła przestać się liczyć. Ale on akurat na dobrą wolę Borgii nie liczył. Bardziej już na żydowskie złoto.
Szlachcic nie znał tak dobrze rzymskiej sieci intryg, nie znał tak dobrze papieża, ale… patriarcha Konstantynopola już tak. I na pewno był ciekawy tego co ujrzał Wenecjanin. Toteż do nie pospiesznie się udał.



Roberto stał przed kardynałem pozbawionym emocji tonem relacjonując wydarzenia z placu, niczym kronikarz. Nie pomijał niczego, ani jednego słowa nie zagubił. Dokładnie opisał reakcję tłuszczy, a na końcu wyłożył swoje wątpliwości i spostrzeżenia przed kapłanem.
Po czym czekał na jego odpowiedź.
-Giovanni Sforza - powtórzył pod nosem purpurat. -Czyżby papież ponownie próbował odzyskać pełnię władzy nad swymi ziemiami i skorzystał z zamachu, by zdobyć pretekst? Tak to wygląda… Pewny jesteś signore Tavani, że powieszony nie był tym, którego szukano?
-Głowy uciąć bym sobie nie dał, ale… Nie wyglądał na tego zamachowca. Raczej na jakiegoś nieszczęśni do niego podobnego-odparł Wenecjanin pocierając podbródek.- Nie wiem, czy Sforza stał za zamachem, ale owego człeka powieszono nie za te zbrodnie, które mu przypisano.
-Niechaj Bóg go osądzi - przeżegnał się Michiel. -Nic nie zrobimy ani z trupem, ani ze Sforzą. Pozostaje nam tylko czekać.



To prawda, ale Roberto nie zamierzał czekać w bezczynności. Zbyt długo już siedział w Rzymie bez własnych uszu na ulicy. Teraz gdy miał nieco więcej złota w kiesce i wdzięczność Żydów i nie tylko…Bowiem blondynka którą uratował od przesłuchania pamiętnej nocy pozostała w jego komnatach. Nazywała się Bettina i była miejscową ladacznicą. I ceniła bezpieczeństwo u boku nowego patrona i dach nad głową za cenę urozmaicania mu nocy. Zwłaszcza, że praca ta ciężka nie była. Wszak Roberto mało miał czasu ostatnio na uciechy cielesne, tak więc niewiele nocy spędzała na grzaniu mu łoża. Czas było wykorzystać Bettinę do zasięgnięcia języka.
Czas było i inną znajomość wykorzystać do zwerbowania uszu. Rufino… żołnierz na usługach Cesare również mógł być pomocny przy poznawaniu tutejszych plotkarzy. Był zresztą przyjazny Wenecjaninowi od czasu, gdy razem przeszukali burdel. Szlachcic co prawda zdawał sobie, że jego wierność to Borgii należy, ale nie na wierność Rufino liczył, a na naiwność. I po trochu na słabą głowę. Liczył że spotkanie przy dobrym winie rozwiąże mu język, tym bardziej że nie zamierzał pytać o jego chlebodawców, a o miasto. I może użyć rozchełstanego dekoltu Bettiny jako czynnika rozpraszającego.
Tavani zamierzał zyskać uszy na ulicy… mierne uszy, ale lepsze niż żadne.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172