Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy Oznacz fora jako przeczytane

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-10-2010, 11:28   #1
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Karen przysłuchiwała się całej rozmowie z kamienną miną wsparta bokiem o drzewo. Cały czas miała na oku Miri która wpierw skryta za nogą kobiety powoli wysuwała się do przodu z coraz bardziej urzeczoną miną na śniadej twarzyczce, jednak nawet na chwilę nie puściła jej ręki.

Obdarzona całej sytuacji przyglądała się z coraz większym niepokojem. Nowo poznana osóbka nie wydawała się na tyle wrażliwa czy pojętna żeby umieć im logicznie wyjaśnić co się działo. Wspominała coś o jakiś Thagorczykach ale nie miało to większego ładu, składu czy sensu. Gdy wyjawiła im co robiła na drzewie Karen poważnie w nią zwątpiła. Wynieść się na pustkowie położyć gołą w gnieździe i czekać do końca świata aż przyjdzie jakiś mityczny zły człowiek żeby oddać się mu w niewolę. Brawo. Sądząc po poziomie idiotyzmu zawartym w pomyśle goły tyłek był jedynym atutem Aliny. W takim razie ukazywanie go na samym początku było kolejnym poważnym błędem dziewczyny.

Opowieść była nie tyle fantastyczna co niespójna i jedyne co Karen z niej wyniosła to świadomość tego, że dzieje się coś złego. Jej bliscy prawdopodobnie byli w niebezpieczeństwie. Miała mniej czasu niż myślała.

Obserwując swoich towarzyszy po raz kolejny zastanawiała się jak potężny musi być Samuel. Bo tylko ta jego niby mityczna moc mogła ten cały interes trzymać w kupie. Hybryda nic właściwe swoim ludziom nie dawał, żadnej idei, której mogliby się trzymać, nic w co mogliby wierzyć. Na tym co sobą prezentował teoretycznie nie powinno się dać niczego zbudować. Strach był zbyt słabym spoiwem. Ponadto ich światły przywódca nie umiał zupełnie zarządzać ludźmi.

To, że ktoś był wiernym psem łańcuchowym nie znaczyło, że może poprowadzić zaprzęg. To byłe jedna z myśli jakie krążyły jej po głowie gdy patrzyła na dowodzącego grupą Fina. Drugą była pogadanka z babką o tym że każdy mężczyzna to tchórz, większy lub mniejszy i tych większych trzeba się wystrzegać.

Oni przy nim poumierają. Sam ich zabije albo zginą na skutek jego zupełnej nieumiejętności radzenia sobie z ludźmi, pomyślała ponuro. Tyle, ze nie mogła wiele z tym zrobić. Ba wręcz nie chciała. Do potworów nic nie czuła, były jej obce i zupełnie obojetne. A ludzie... Cóż każdy miał wybór. Czasami niełatwy ale zawsze jakiś był. Oni swojego dokonali. Ona również.
Westchnęła ciężko i zabrała się za szukanie suchego względnie wolnego od robali i umożliwiającego schronienie się przed deszczem. Liczyła, ze rozkładanie obozu w dżungli nie będzie się zbytnio różniło od biwakowania w głuszy Maine. Coś jej się wydawało, ze tylko ona ma tu o tym choć blade pojęcie, albo co gorsza tylko jej chce się ruszyć tyłek.

***

Scyzoryk ślizgał się wolno po drewienku, odłupując kolejne wióry. Ruchy ostrza były coraz delikatniejsze, opadające na ziemię skrawki drewna przypominały łzy.
Kobieta miała skupiony wyraz twarzy, po jej wychudzonej twarzy ślizgały się cienie rzucane przez tańczący w ognisku ogień.

Płomienie oraz dym może i zdradzały ich pozycję jednak były niezbędne żeby odstraszyć dzikie zwierzęta i dać ludziom choć cień poczucia bezpieczeństwa. Bo ledwie kilka metrów od nich, za smolistą granicą mroku i listowia czaiła się dżungla. Dzicz w nocy była czymś zupełnie innym niż za dnia. Każdy dźwięk nabierał intensywności, cienie pchały się za wszystkich stron pożerając świat jaki znali. Nagle wszystko wydawało się obce i tysiąckroć bardziej niebezpieczne.

Karen Feary przycupnęła przy jednym z palenisk z figurką, którą strugała od kilku dni. Jeszcze w zatopionym mieście znalazła mały kawałek drewna w którym po dokładnych oględzinach odkryła ukryty kształt.
Nigdy nie wybierała formy jaką miały mieć jej rzeźby. Ona już była w drewnie, uśpiona gdzieś między słojami. Widziała ją biorąc klocek do ręki, czując jego ciężar i fakturę. Czasem postanawiała wydobyć to co ukryte.

Jej oczy w świetle ognia stawały się ciemne jak obsydianowe lustra w których odbijał się obraz figurki. Kilka ciemnych kosmyków wymknęło się z kucyka opadając na białe skronie, ale skupiona kobieta nie zawracała sobie nimi głowy. Pogrążona w pracy zdawała się być zupełnie gdzie indziej. Zręczne palce przytrzymywały drewienko gdy nóż z czułą precyzją artysty wycinał ostatnie detale.

- Piesek? - Miricle nie wiadomo kiedy pojawiła się u boku Karen. Duszątko było bardzo niecierpliwe choć uwielbiało patrzeć jak obdarzona rzeźbi. Przybiegało co chwilę sprawdzić przebieg pracy, zaraz jednak odbiegało gdzieś za świetlikami albo jakąś wyjątkowo ładną ćmą.
Teraz mała wróciła i wsparta na plecach kobiety wpatrywała się w figurkę.

- Nie, ale blisko. Lis – odpowiedziała cicho Feary, jej wargi ledwie się poruszały. Jak zawsze usiadła na uboczu i nie miała nic przeciwko opinii dziwaczki co mówi do siebie, jednak wolała żeby nie słyszeli co mówiła.

- Lis?
Obdarzona uśmiechnęła się delikatnie, wiedziała, że maleństwo zada to pytanie. Dziewczynka zawsze musiała wiedzieć wszystko.

- Żyją w lasach w których się wychowywałam. Dla psów są jak dalecy dzicy kuzyni. Mają piękne ogniste futro z białymi akcentami. - Skupiona kończyła strugać puszysty ogon pleciony wokół stup siedzącego zwierzęcia. Potem przerwała na chwilę krytycznie patrząc na swoje działo. Szukała detali do uwydatnienia. Delikatnie dotknęła spiczastych uszu leśnego spryciarza. Przesunęła wzrokiem po jego paszczy i zabrała się za szczegóły lekko rozwartego pyszczka.

- Co jedzą? - Miri widocznie jeszcze nie była
- Wszystko. Najbardziej lubią mięso ale potrafią też wyjadać owoce z ogródka i inne rzeczy ze śmietnika – odpowiedziała. Poczuła jak palce dziecka zaciskają się mocniej na jej ramieniu. Płowy podkoszulek który nosiła musiał się widocznie zmarszczyć.

- A dzieci?
- Nie malutka, są na to za małe. W ogóle dzikie zwierzęta rzadko jedzą ludzi. Atakują zazwyczaj jak za bardzo zbliżymy się do ich młodych albo gdy są już stare, niedołężne i nie umieją zabić swojej naturalnej ofiary. - Tłumaczyła spokojnie, tak jak kiedyś swojemu synkowi w czasie spacerów po lasach wokół domu Sinsjew. - Dzikie zwierzęta są mądre, jak dasz im spokój ona dadzą go tobie. Człowiek to dla nich nic nowego, instynkt każe im nie ryzykować bez potrzeby. To co jest naprawdę niebezpieczne to zdziczałe psy.

- Dlaczego?
No tak, święte dziecięce pytanie.
Karen oderwała się na chwile od rzeźbienia lisich kłów. Odszukała wzrokiem Lauriego.
- Zostały zmienione, ich naturę wypaczono wciśnięto w narzucone przez człowieka ramy. Puszczone samopas miotają się jak szalone w obcym dla siebie świecie. Nie umieją być jego częścią, zamiast tego kąsają wszystko co się da, nie z głodu ale po to żeby zabić, zniszczyć, rozszarpać. Nic innego zwyczajnie nie umieją. Sfora takich zwierząt to największa plaga w lesie.

Spuściła wzrok nim Fin pochwycił jej spojrzenie. Wróciła do ostrzenia kłów zabawce. Gdy skończyła jeszcze raz krytycznie się jej przyjrzała ważąc zwierzaka w dłoniach. Wzrok mimowolnie powędrował w dół do kamiennej bransoletki która zsuwała się po chudym przedramieniu zatrzymując się na kciuku.

Pamiętała dobrze dzień gdy po raz pierwszy zobaczyła ślady lisa w lesie.
Matka zawsze przestrzegała ją przed wyprawami do głuszy jaka otaczała ich małe niebo. Mówiła o dzikich zwierzętach i kłusownikach którzy strzelają do wszystkiego co się napatoczy, ostrych drutach, porozrzucanych kolczastych pułapkach i psychopatach. Wszystko by ukrócić wyprawy córki. Nie mogła wtedy mieć jej na oku, kontrolować ani chronić przed zawartym w Karen pierworodnym grzechem.
Na przekór temu każdego dnia po szkole obdarzona biegła jak spuszczony ze smyczy ogar wprost do lasu gdzie szykowała się duchowo na to by znowu zmierzyć się z tym co chodziło po rodzinnym zakładzie pogrzebowym.
Tego dnia wpadła w gęstwinę, czując napływającą wraz z cieniem drzew ulgę. Szła znaną tylko sobie ścieżką przez gęstwinę dotykając pieni drzew wdychając muskający liście wiatr i zamarła nagle.
Krwawy ślad pełzł pomiędzy liśćmi jak wąż, brunatna gęsta ciecz osiadła na trawie. Mała Karen zatrzymała się czując jak coś zaciska się jej na gardle. Na drżących nogach podeszłą bliżej. Pomiędzy zakrwawionymi źdźbłami dostrzegła błysk drutu i uwalany w szkarłacie podłużny kształt. Pojedyncza, podobna do psiej łapka urwana tuż ponad kostką.
Wiatru niósł od niej zapach strachu, desperacji i bólu. Zamarłą dziewczyna wdychała go głęboko w siebie. Był boleśnie znajomy. Krew znaczyła ściółkę tworząc dróżkę w głąb lasu. Coś odeszło nią niedawno zataczając się co chwila. Zwierze umknęło strasznej, głodowej śmierci, pytanie tylko czy nie pędziło wprost w ramiona równie przykrego losu. Mimo to już w tamtej chwili doskonale je rozumiała.
Czasem żeby być wolnym trzeba było wiele poświęcić.

- Miri? - powiedziała cicho wpatrzona w lisią figurkę. Zamknęła oczy żeby wyczyścić głowę z niepotrzebnych zmartwień i strachów. To nie był czas na takie decyzje. Kiedy przyjdzie wtedy je podejmie. Problemy rozwiązywało sie pojedynczo i po kolei. A ona miała chwilowo większe niż ten.
- Tak? - dziewczynka wciąż była tuż obok.
- Pamiętasz o czym niedawno rozmawiałyśmy? - Karen odwróciła się spoglądając w twarz dziecka. Obie nagle stały się bardzo poważne. Mała w końcu skinęła głową, w jej ciemnych oczach błyszczało wymieszane ze strachem napięcie.
- Dobrze. Położę się teraz spać. Wiesz kiedy masz mnie obudzić. - poleciła obdarzona po czym uśmiechnęła się łagodnie. - Głowa do góry malutka. Wszystko będzie dobrze.
Sama tak bardzo chciała w to wierzyć.
 
Lirymoor jest offline  
Stary 11-10-2010, 21:37   #2
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Był Strażnikiem, nie mordercą. Był lekarzem i grabarzem. W mieście stał się również alchemikiem. Gdyby nie miasto, zostałby pewnie opiekunem cmentarza którego szukał. Do tej pory czuł w udzie ślad po zaszytym kluczu. Teraz miałby przyjąć początek ścieżki wojownika, stanąć twarzą twarz z pająkiem. Obronić się go, zabić. Zamordować istotę. Morderca. Już nie lekarz, zielarz starannie odcinający zioła aby nie uszkodzić właściwej rośliny. Już nie opiekun, którego najokrutniejszym czynem było wyrwanie z korzeniami młodego cisu na swój kij oraz zamordowanie góra trzydziestu insektów nie większych od jeden dwunastej jego pazura. Nigdy nic bardziej świadomego, nic większego. Morderca.
”Morderca! Morderca! Zabójca!” - krzyczała część Mortesimera, ten Mortesimer opiekun który pragnął uciekać. Lecz jego rasa nie nazywała się ani mordercy, ani opiekunowie. Byli Strażnikami. Strzegli. Skoro przeznaczenie tak mówiło. Myśli śmigały jak błyskawice, ły ten konflikt wewnętrzny rozegrał się szybciej niżeli uderzenie serca Mortesimera. Potem był już tylko czyn.
Jego oczy zgasły natychmiastowo, towarzyszyło temu ulotnienie się ostatnich iskier z powiek. Jednocześnie wokół zrobiło się zimniej, wiatr zaczął zataczać koło wokół Mortesimerowej sylwety. Właściwie to tylko pragnąłby to zrobić. Na razie było tylko zimno. Wiedziony pamięcią i założeniem, że przez ten czas pająk nie uczyni nic, Strażnik obiegł przerośnięte zwierze bokiem. Biegł szybko, towarzyszył temu świst wiatru podobny jak świszczy pomiędzy skalnymi kolumnami w jaskini. Potrzeba było niewiele czasu, Aby Mortesimer stał z lewej strony nieruchomego pająka. Zimno odeszło, odeszła szybkość ruchów. Nadciągającemu wiatrowi nie dane było osiągnąć celu. Pająkowi nie dane było żyć.
Strażnik wyprostował się i rozdarł swe długie ręce tak, jakby mierzył pająka. Gładsze niżeli u innych przedstawicieli jego rasy szpony nie zwisły w powietrzu, natychmiastowo runęły jak gilotyna lub kleszcze przechodząc z obu stron przez wszystkiej odnóża z tej strony. Nogi pająka zostały ucięte u nasady, opadły podrygując. Zwierze przewaliło się na bok, tracąc podporę. Ma to czekał, sprawnym uderzeniem dwóch palców przebił się prosto do mózgu ofiary. Trzy, pojedyncze spazmy i pająk wydał ostatnie tchnienie. Tymczasem on ciągle tak stał z obu trupa, z dwoma palami tkwiącymi w głowie, odciętymi nogami u stóp i wypływającymi przez otwory płynami zwierzęcia. Jeszcze nie chciał widzieć co uczynił. Wystarczyła wiedza. Wyrwał pazury z łba pajęczaka. Oparł się łapami o truchło, zbliżył głowę do niego. Był Strażnikiem, czuł jak życie odchodzi z każdej komórki, jak padają bez tlenu, jak prąd płynów granicznych niesionych bezwładnością ustaje.

-Przepraszam... Ja... Przepraszam... Wybacz mi, przepraszam...

Kilka łez poleciało mu z oczu, kapały na truchło. ”Przerwałem żywot za wcześnie... Czuję to, wybacz... Las pochłonie istotę twego żywota, stopisz się skąd przybyłeś. Za wcześnie.” Oczy Strażnika ponownie się zapaliły w akompaniamencie iskier. Sprawnie, lecz tak jakby pająka przepraszał to co robi, jakby jeszcze mógł coś poczuć - Mortesimer wyciął ze zwierzęcia dwa jadowe kły które zawisły u pasa oraz gruczoł służący do produkcji sieci, to powędrowało do torby, do osobnej przegródki.

-Będę pamiętał. To moja pokuta.

Obejrzał się wokół siebie dopiero teraz, kiedy burza myśli częściowo ustała. Strażnik nie był wyrachowany, pragnął ratować co się da. Obrócił głowę raz jeszcze w stronę oprawionego truchła pająka, ponownie skulił się, oparł na łapach, a kaptur sam zsunął się mu na głowę. Rozważał, czy podejść do ptaków które mimo wszystko radziły sobie dobrze, czy do orka. Ten leżał bez ducha. ”Nawąchasz się ziółek i zaraz staniesz na nagach.” Jak pomyślał, postanowił zrobić. Ocucić ziołami chodząca kupę mięśni.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 15-10-2010, 12:54   #3
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Ostatecznie wszystko wskazywało na to, że to Viv wyłącznie dowodziła ich grupą, choć to słowo zdecydowanie nie pasowało w tym przypadku. „Rządziła” było bardziej na miejscu. Traktowała ich tak samo jak jej mistrz, jak niewolników. Mattias jak pewnie większość jego towarzyszy, rozmyślał już nad ewentualnymi możliwościami pozbycia się suki Samuela. Było to zajęcie niezwykle ciekawe i kreatywne zarazem, idealne na zabicie czasu podczas podróży… bądź też innej rzeczy.

Żywiołaki prowadziły ich od jakiegoś czasu w stronę wieży, w której mieszkała kolejną popieprzona istota. Berg nie zaprzątałby sobie tym głowy, ale w całym bałaganie informacji odnalazł jedną, która go interesowała. Możliwość ucieczki z tego miejsca brzmiała obiecująco, nawet, jeśli pozostawała na razie w sferze teorii. Obawiał się jednak, że Viv pragnęła pozbawić go możliwości sprawdzenia tej opcji. Prezentowała interesy Samuela, w których raczej „magiczne tylne drzwi” do jego twierdzy stanowiły niemały kłopot. Musiał pozbyć się jej przy pierwszej lepszej okazji.

Podczas marszu zrównał się z driadą. Nikt nie zwrócił większej uwagi na fakt, iż potrafiła mówić w tym samym języku co ludzie. Prawdopodobnie wpływ miało na to pojawienie się żywiołaków, które również nie miały z tym problemu. Tak czy owak Mattias był wdzięczny za to.

- Obserwuj uważnie naszą przywódczynie. – mruknął pod nosem, starając się żeby nikt więcej oprócz leśnej zjawy tego nie usłyszał. – Musimy się jej pozbyć, jeśli chcemy uciec z tego miejsca…

Jego roślinna znajoma zdecydowanie nie była typem zimnokrwistej morderczyni, nie mówiąc o tym, że od jakiegoś czasu zachowywała się dziwnie. Mattias liczył jednak na jej pomoc. Druga osoba, była znakiem zapytania, ale musiał zaryzykować.

Po kilkunastu minutach marszu podszedł do Johniego. Nie znał go za dobrze, ale tamten nie wydawał mu się typem pasującym do profilu wiernych sługusów Samuela.

- Przy pierwszej okazji musimy załatwić Viv. – szepnął uśmiechając się niczym niewinne pięcioletnie dziecko. – O ile chcesz stąd uciec oczywiście…


Nie chciał ciągnąć rozmowy zbyt długo, wolał całą swoją uwagę skupić na szukaniu możliwości ataku. Czas mijał nieubłaganie i kiedy coraz bardziej wydawało mu się to bezcelowe, okazja sama pojawiła się na horyzoncie.



Ich ścieżkę przecinał wartki strumień wody, nad powierzchnią którego wzniesiono niewielki kamienny mostek. Gdy wszyscy podróżni stali już na nim, Mattias zatrzymał się i pozwolił oby czarne żyły z jego stóp wbiły się w kamienną budowle łącząc się z nią w jeden organizm. Nie mógł sprawnie sterować całością, ale wystarczyła mu kontrola nad niewielką jego częścią.

- Jak ja nie lubię przejawiać inicjatywy... cholera – powiedział sam do siebie wiedząc jakie konsekwencję mogą go spotkać. Bycie biernym miewało swoje plusy, ale Mattias miał już tego dosyć. Najwyższy czas na to żeby pokazać Samuelowi, że nie jest jedynie kukiełką w jego chorym teatrzyku.

Głośno wypuścił powietrze z płuc i w jeden chwili uwolnił swoją moc w miejscu, w którym stała Viv. Podłoże pod jej nogami zafalowało stając się płynną substancją rzadszą od wody. Berg chciał, aby kobieta zatopiła się po szyję w kamiennej breji, a potem planował przywrócić jej pierwotne właściwości utwardzając grunt i tym samym unieruchamiając ręce i tułów kobiety.

Miał nadzieję, że jego towarzysze zareagują błyskawicznie.
 
mataichi jest offline  
Stary 15-10-2010, 16:26   #4
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Ubicie Marcusa było konieczne i co do tego Lauri nie miał wątpliwości. Po jego likwidacji, będzie mógł się skupić na zadaniu wraz z drużyną. Nikt już nie podważy jego autorytetu. Chociaż nie wydawali się zbyt zgrani, to raczej nie spodziewał się po nich kłopotów. Ale...? Zbyt wczesne przemyślenia i z pewnością mylne. Zachowaniem wobec Ukrainki na pewno zachwiał wiarę niektórych zebranych. Należałoby czymś zyskać ich zaufanie.

Nie zdążył tego zrobić, gdy ich miejsce zostało zaatakowane. Zdawał sobie sprawę z tej możliwości, czy raczej pewnika, od kiedy kruk objawił wszystkim obecność drużyny. Ci ludzie wyłonili się z ziemi, a ich siła była na tyle ogromna, że kości Sadesyksa musiały ulec. Dziób złamał się, chlapiąc tkanką i lepką krwią. Bolało. Dziękował duchom, że nie znajdował się akurat w ludzkiej formie, bo po uderzeniu nie uszedłby z życiem. Drużyna również była zaangażowana. Minusem formy Salartus było to, że nie miał dostępu do swoich mistycznych mocy. Wtedy mógłby użyć zdolności zagrzewających ich do walki. Daliby sobie radę.

Teraz musiał myśleć bardzo szybko. Sadesyks zapłonął czarnym ogniem niczym dziwna pochodnia. Ludzie wokół powinni mieć ognioodporną skórę, inaczej napotkają dość parzące przywitanie. Kościasty stwór zacisnął pięść i z całej siły oddał w twarz przeciwnikowi;
- Kto żyw zebrać się blisko mnie! - krzyknął.
Kruk i Feniks walczyli w górze, z tego co słyszał. Strażnik miał na głowie pajęczaka.
- Ryan, twoja manipulacja energią, czy co tam masz! Już szybko! Alina! Przyszli też po ciebie, więc broń się.

Drugie uderzenie pięścią w kolejnego człowieka.
- Gdzie jest Marcus?! - krzyknął na koniec.
Kiedy tylko skończą walkę, musi zmienić się w człowieka. Drużyna nie nadawała się na siepaczy. Łagodnie mówiąc.

----

Lauri w formie Sadesyksa używa zdolności Płonące cienie
 
Terrapodian jest offline  
Stary 15-10-2010, 17:15   #5
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Jeszcze nad tym nie panuje, mówił sobie. Jeszcze wiele muszę się nauczyć. Cieszyła go jednak inna rzecz. A dokładnie to co zobaczył na twarzy żywiołaka powietrza. Zdziwienie. Sam był równie zdziwiony co on - może nawet bardziej. Całość wyglądało jak jedna wielka parodia, jak scena z Monty Pythona. Lecz zanim ktokolwiek zacząłby się zastanawiać co i jak, Johny udał przerażonego.

- Co ty wyprawiasz odmieńcze. - i odszedł na krok nie zważając na tłumaczenie powietrznego stworzenia. Odwrócił się tyłem do reszty i przeszedł zszokowany kilka kroków. Na szczęście (przynajmniej tak się wydawało Johnemu) nikt nie zwrócił większej uwagi na sytuację. Ot tak po prostu, jak by to była najzwyklejsza rzecz na tym bożym świecie. Wszyscy zajęci rozmowami i dowiadywaniem się co i jak. Gdy ruszyli rozłupywacz szedł na końcu.

Lubił tą pozycję w społeczeństwie. W końcu od dłuższego czasu był tym ostatnim. Tym, na którego nikt nie czeka i nie zwraca uwagi. Tutaj trochę się to zmieniło. Albo nie... Zmieniło się już ponad pół roku temu. W innym kiedyś i innym gdzieś, gdzie żył Agent Federalny Ben. To Ben i Rachel pierwsi pokazali Johnemu - bezdomnemu Johnemu, że można żyć inaczej. Ale to co kiedyś było przekleństwem teraz zdawało się być wybawieniem. Lubił być "niewidzialny". Mógł sobie, dzięki temu, pozwolić na więcej. Mógł wtedy iść sobie spokojnie na końcu i obserwować.

Jeszcze nad tym nie panuje. Co prawda, już jakiś czas temu przyzwyczaił się do swoich umiejętności i nauczył się z nich korzystać. Do tego wygląda na to, że zdobył nowe. Ale ten niesmak pozostał. To, coś co czyniło z człowieka właśnie człowieka. Czyli strach przed nieznany. To co nazistów pchało do boju, to co ludzi sprowadza do okrucieństw, właśnie to też powstrzymuje Johnego od posługiwania się swymi umiejętnościami. A może, był to film Spidermen, gdzie była mowa o odpowiedzialności? Johny już sam nie wiedział.

Zmierzali do wieży. Chyba najwyższego punktu w mieście. Interesująca sprawa. W ogóle tutaj to jest ogrom interesujących spraw. Mury, ludzie, te potworzaki, kopuła.... No właśnie kopuła. Johny spojrzał w górę. Dziwnie (i zarazem przyjemnie kojąco) jest patrzeć na ocean nad głową. Kopuła musi wytrzymać ogromne obciążenie. Magia to czy co? Rozłupywacz nie wiedział. Bo technika jest czasami nie zgorsza od magii. A poza tym, magią, wedle Johnego widzimisię, jest po prostu niezrozumiała jeszcze naukowo siła. King spojrzał na Mattiasa. Chociaż nie wiem jak można by naukowo wytłumaczyć to co ten typ zrobił ze swoją ręką.

John był właśnie myślami w innym świecie, gdy ktoś do niego przemówił. Mattias podszedł do niego. Szedł krok w krok. Johny szybko, z przyzwyczajenia, odwrócił wzrok, ale nie patrzył już na buty lecz czujniej na towarzyszy. Towarzyszy, zaśmiał się w duchu. Faktycznie jest tu jak w totalitarnym kraju.
Słowa młodzieńca, zaskoczyły go. Nie dlatego, że były one brutalne, czy szokujące. Tylko dlatego, że nie spodziewał się ich. To było śmiałe posunięcie. Johny sam nieraz zastanawiał się nad różnymi ewentualnościami. Sam był za słaby. Ale jakby to dobrze zorganizować?... Jedyną rekcją Kina było przeciągłe spojrzenie jakie spoczęło na Mattiasie. Osoba postronna mogła by może i odczytać z tego spojrzenia niechęć, ale Mattias powinien zauważyć kraśniejące oczy. Wręcz uśmiechnięte.

Przy pierwszej okazji musimy załatwić Viv. O ile chcesz stąd uciec oczywiście… Powtarzał sobie wciąż przyglądając się Vi. Była straszną kobietą. A jeszcze straszniejszą przywódczynią. Tyranką. Ale cóż się dziwić. Pochodzenie determinuje. Uciec... Oczywiście, że trzeba uciec. Ale czasami plany są lepsze od ich realizacji. Jednak czy to prawda okażę się pewnie niebawem.
Bo oto właśnie Mattias przystąpił do akcji.

Johny szybko rozejrzał się. Fuck!, zaklął w duchu. Co on wyrabia? Szybki rzut oka na to, co się działo, i Johny wiedział dwie rzeczy. Otóż, po pierwsze, jak nikt temu szaleńcowi nie pomoże, to wszystko pójdzie na marne. A Mattias mógł być kłopotliwym ale przydatnym kompanem. Po drugie, może być tak, że nie przychylny Vi Michael i tak ruszy jej na pomoc. Trzeba więc było zrobić to tak by wszyscy byli zadowoleni. No może nie Vi, one nie musiała.

Johny skupił się. Ręce powędrowały do skroni w obawie bólu. Zamierzał uchwycić w cień z litr wody z potoku płynącego pod mostem i wypełnić nią płuca Vi. Tak by się utopiła.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline  
Stary 16-10-2010, 00:20   #6
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Była wolna. Te dwa słowa pędziły z szepczącym do ucha wiatrem. Wypełniały Karen przy każdym kolejnym oddechu gdy biegła przemykając się pomiędzy ciemnozielonymi liśćmi. Zagłębiła się w nocy.
Sinsjew kiedyś nazwała ciemność lustrem w którym widzimy swoje wnętrze.
O tym właśnie myślała patrząc w wodę która wydawała się jak czysty obsydian. Przypominała jej o podwodnym mieście i tym co tam przeszła. O każdym dniu strachu i zamknięcia. O bólu, strachu i ciemności w której widziała siebie, całe swoje życie, błędy i sukcesy.
- Karen powinnyśmy iść. – głos Miricle dobiegał gdzieś z boku, słyszała w nim zarówno strach i podniecenie.
- Wiem – odpowiedziała. Tyle, że nie mogła się ruszyć.

Słyszała odgłosy walki.
I nagle na nic zdało się tłumaczenie, że nie jest im nic winna. Że każdy wybrał własny los a ona chce być wolna. Wspomnienia bliskich, którzy mogli potrzebować pomocy. Nagle widziała wyraźnie ich twarze. Fina, chłopaka, potworków. Nawet tej gołej idiotki.

Karen Feary nie chowa głowy w piasek przed odpowiedzialnością.

- Miri pilnuj okolicy przez chwilę. – poleciła stanowczo.
Chwile potem już jej nie było. Wiatr popędził do obozu, zrobił szybkie koło oceniając sytuację. Wygrają? Przegrają? Chwilowo bardziej skłaniała się do tego drugiego. Jej obecność niewiele mogła zmienić. Przynajmniej teraz.
Wpadła w swoje ciało gwałtownie.

- Ciekawe. – szepnęła po czym wyciągnęła rękę do dziewczynki. Gdy małe palce Miricle zaciskały się wokół jej dłoni czuła się silniejsza, pewniejsza. – Musimy znaleźć bezpieczne miejsce. I rozeznać się w sytuacji.

Ruszyły wolno przed siebie. Musiały się oddalić, tutaj wciąż groziło im odkrycie.
 
Lirymoor jest offline  
Stary 16-10-2010, 16:29   #7
 
Kaworu's Avatar
 
Reputacja: 1 Kaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputację
- Dlaczego to robisz? - zaczęła niemal bezgłośnym szeptem, wiedząc, że dzięki wyostrzonym zmysłom doskonale ją słyszy. Z pewnością słyszał też pretensje i złość w jej głosie. - Nie wiem - westchnęła. - Nie wiem czy to wina Samuela, czy przeciągnął Cię na swoją stronę - zamilkła na chwilę. Szli wolno. Rose wciąż patrzyła przed siebie. - Wiem, że jesteś pochłonięty do reszty wypełnianiem rozkazów swojego Mistrza - prychnęła - i nie widzisz nic poza nimi, ale właśnie dowiedzieliśmy się, że można stąd uciec! - gdyby nie to, że w pobliżu znajdowała się całkiem pokaźna grupka ludzi i innych dziwnych stworzeń wykrzyczałaby mu to w twarz. Teraz jednak jej zimny ton przepełniony był żalem. - UCIEC - odwróciła ku niemu twarz - rozumiesz co do Ciebie mówię? Możesz być wolny - powiedziała patrząc mu w oczy. Była pewna, że nie ma na świecie rzeczy, na której zależy mu bardziej.

- Tak, mogę być wolny- potwierdził Michael po chwili wahania- Jeśli zechcę, mogę nawet teraz rzucić wszystko w diabły i biec szukać drogi ucieczki. Ale co wtedy będzie z moim oddziałem? Co wtedy będzie z Tobą? Z naszym dzieckiem? Jak myślisz, jak wtedy zareaguje ta wariatka? Powiedz, naprawdę chcesz, żebym uciekł i skazał Was na ten okrutny los bycia pod dowództwem osoby, która widzi w Was tylko narzędzia?- spytał, również spoglądając Rose głęboko w oczy.

- A nie myślałeś o tym, ci ludzie, też pewnie chcą się stąd wydostać, uciec? - niemal weszła mu z słowo.

- Myślałem. Pamiętasz, jak mówiłem Ci przy naszym pierwszym spotkaniu, że wszyscy tyranii upadali prędzej czy później?

- Ale zanim upadli zniszczyli mnóstwo istnień. Zabili masę ludzi! - ledwo powstrzymała się przed krzykiem.

- Ludzie zawsze ginęli w bratobójczych wojnach, nie możemy nic na to poradzić. To okrutne, ale taka jest już kolej losu. Czego ode mnie oczekujesz, że zmienię świat?- spytał, starając się zachować spokój. Emocje kobiety mogłyby mu się udzielić, a tego nie chciał. Było bardzo ważne, by zrozumiała, czemu zachowuje się tak a nie inaczej.

- Nie. Wystarczy, że się jej postawisz - była wkurzona, jej oddech był zdecydowanie przyspieszony, ciężki - postawimy. My i ludzie, którzy mają dość tego całego gówna!

Spojrzał na swoją bransoletkę, marszcząc brwi i wyraźnie się zastanawiając- Szeregowa Rose, jak Ci nie wstyd oceniać poczynania swego dowódcy? Jeśli masz zastrzeżenia do moich sposobów dowodzenia, to zgłoś je bezpośrednio na ręce dowódczyni Vi lub jeszcze lepiej, Mistrza Samuela. A jeśli nie chcesz tego uczynić, to podążaj ślepo za swym dowódcą. Z racje pełnionej funkcji mam dostęp do tajnych informacji, które sprawiają, iż podejmują takie a nie inne decyzje, wszystkie w duchu troski o mój oddział i Podwodne Miasto. Rozumiesz, szeregowa?- spytał bezosobowym, żołnierskim tonem, niczym prawdziwy generał.

Zrobiła wielkie oczy. Wpatrywała się chwilę w Michaela, później zerknęła przelotnie na bransoletkę. Szczerze, to w ogóle nie obchodziło jej co się z nią dzieje. Była wzburzona, bardzo.
- Co Ty pieprzysz? -pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Gdyby wszystko było takie proste, jak wygląda na pierwszy rzut oka, to nie musiał bym mieć bransoletki. Ja ją noszę, Vi nie. Rozumiesz?- potrząsnął przed oczami kobiety dłonią, na której nosił czerwoną ozdobę.

- Rozumiem, ale to nie znaczy, że nie możemy nic zrobić. Bo możemy, zawsze można coś zrobić - Uśmiechnęła się, łagodnie, jakby pocieszająco - Nie chcę, żeby moje dziecko urodziło się w tym miejscu - powiedziała w końcu. Słowa z trudem przeszły jej przez gardło.

Michael doskonale ją rozumiał. Tak samo jak ona, a może nawet bardziej chciał szczęścia dla jej dziecka i dla niej samej. To on ponosił odpowiedzialność za życie, które w niej zakiełkowało, on i tylko on. Ona niczego nie chciała, to on do niej przyszedł i zrobił jej brzuch. Teraz więc to on musiał się zatroszczyć o ich przyszły byt.

I robił wszystko, co w jego mocy, by jego troska się urzeczywistniła.

- I nie urodzi się. Obiecuję- zbliżył się do niej, całując w policzek.

- Nie obiecuj - powiedziała krótko.

- Jeśli tak wolisz- delikatność w jego głosie zadziwiła go samego.

W tym momencie podeszła do nich Vi, wprowadzając szybko i precyzyjnie dwie świetliste kulki do ciała Rose. Michael zjeżył futro, wyczuwając, iż coś jest nie tak, mimo to nie uczynił nic, niespokojnie poruszając ogonem.

Jak się okazało, Vi niezbyt spodobały się słowa, które wypowiedział, bardziej go jednak zdziwiło to, że kobieta miała jakieś rozsądne argumenty, by poprzeć swoje zdanie. Rzeczywiście, teraz jej punkt widzenia nie był już tak idiotyczny, choć lew dalej uważał, że powinni przede wszystkim zająć się buntem, tak szybko, jak to możliwe.

Niestety, nie miał czasu, by poddać się podobnym rozmyślaniom, gdy córeczka Samuela wyjaśniła mu, co zrobi z dzieckiem Rose, gdy jeszcze raz podważy jej „autorytet” w obecności oddziału. Idiotka w ogóle nie zauważyła, że nie ma żadnego autorytetu, wszyscy w mieście boją się jej i nienawidzą, marząc o tym, by pozbawić ją życia, a jeśliby Rose spadł choć włos z głowy, będąc w stanie błogosławionym, to cała grupa mogłaby się na nią rzucić.

Niemniej, nie mógł wykrzyczeć jej w twarz tych i innych słów, które krążyły po jego głowie. Było to zbyt niebezpieczne.

- Pani, proszę o Twe wybaczenie- ukłonił się nisko niczym rodowity japończyk. Gęsta, złota grzywa opadła w dół, skrywając przed Vi nienawistne spojrzenie brązowych oczu.
 
Kaworu jest offline  
Stary 16-10-2010, 17:57   #8
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
Skinęła głową, wysłuchawszy odpowiedzi żywiołaka. W tym momencie wtrąciła się Vi. Dzięki zapuszczonym głęboko korzeniom udało jej się dotknąć przywódczyni grupy. Wyczuła ledwie błysk, odczucie, jednak w połączeniu z kolejnymi słowami, jakie padły z jej ust, zrozumiała wszystko. To będzie koniec Bryfliona i likwidacja jedynej możliwości ucieczki. Zaniemówiła na chwilę, kalkulując każdą z możliwości. Nie można dopuścić, by ona znalazła się w pobliżu Bryfliona. Jednak cokolwiek jej nie zrobią, wtedy straci swoją szansę u Samuela. Szansa, która dla Salartus i niej samej znaczyła niemal tyle samo co Bryflion. Ludzie patrzyli złowrogo na wprost z nich szydzącą kobietę. Plan jaki klarował się w głowie Lii był kruchy i nie wierzyła w jego skuteczność. Prędzej czy później jednak ludzie zabiją Vii. Widziała to w ich oczach, czasami ostrożnie dotykając pędem ich umysłów.

Zaczęła ją Poznawać.

Nagle kobieta umieściła w ciele ciężarnej garstkę swej mocy. Lii poczuła w sobie ciepło. Wiedziała co to oznacza. Jeśli zdecydują się na cokolwiek, ta kobieta i jej dziecko zginą pierwsze. Może... Może wtedy też zginie moja choroba? - myślała. Dopiero teraz zrozumiała odrobinę co właściwie miało miejsce. Wewnątrz siebie czuła ciepło, którego źródłem na pewno była energia Vii. Poznawała ją, delikatnie dotykając umysłem. Choroba też może nieść ze sobą jakieś korzyści. - pomyślała w duchu, mimowolnie jednak wzdrygając się z obrzydzenia.

Milczała, maszerując niedaleko Vii. Zwracała uwagę na niemal wszystko, wytężając zmysły do granic. Nie miała mało czasu, wieża rosła im w oczach. Jej przeczucia potwierdził Mattias. Jej plan nagle stał się bardzo kruchy. Skinęła mu jednak głową. Nie zamierzała powstrzymywać nieuniknionego. Odrobinę bała się też sprzeciwić człowiekowi o takiej mocy. Nie wiedziała jak bardzo brutalni bywają ludzie. To, co do tej pory widziała nie napawało jej optymizmem. Tego wrażenia nie mogło zatrzeć nawet przyjacielskie szczerzenie kłów Mattiasa.

Przechodzili właśnie mostem, gdy poczuła to. Korzenie stóp znów dotknęły jego umysłu. Zatrzymała się, by w jednej chwili przebłysku zrozumieć istotę planu. Postać Vii zaczęła zapadać się w skałę. Nie sądziła, by to wystarczyło...
- Ona zabije Bryfliona! - krzyknęła melodyjnie w mowie Salartus, jednocześnie zapuszczając korzenie między odroślami Mattiasa. Kolczaste pnącza wystrzeliły w kierunku Vii oplatając ją szczelnie. Kolce zaczęły delikatnie zasysać jej krew, ułatwiając Poznanie...

Nie miała nic do stracenia...
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...

Ostatnio edytowane przez Eileen : 16-10-2010 o 18:01.
Eileen jest offline  
 


Narzędzia wątku
Wygląd

Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172