Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-06-2014, 03:22   #1
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Jakiegoś rodzaju triumfalny okrzyk po takiej przeprawie, kiedy wilczy łeb potoczył się już po posadzce, a paskudne pieczyste ledwie skwierczało w rozwalisku ambony, nie byłby pewnie całkiem od rzeczy. Ale Spieler pozwolił sobie tylko na skromny pomruk ni to głębokiej satysfakcji, ni ulgi. Że opartym na mglistych dosyć wspomnieniach hazardem nie przegrał więcej, niż miał; że odzyskali Julę; że wszyscy, którzy powinni – a w tym gronie i on sam – jako tako jeszcze żyją.
Na więcej szkoda mu było siły.

Tym bardziej, że w rozwalającym się w oczach zamczysku, radość z samego tylko przeżycia łatwo okazać się mogła czcza zgoła i przedwczesna. Żeby cieszyć się z zachowanych czy to dzięki umiejętnościom, talentom i hartowi ducha, czy szczęśliwym trafem żywotów, trzeba je było bezsprzecznie wynieść jeszcze w ciut spokojniejsze miejsce.

Bez fałszywej brawury przyjął pomocną dłoń krasnoluda, a po prawdzie całe ramię, uwiesiwszy się na nim niby moczymorda, z którego najpodlejsze trunki zupełnie wypłukały jeśli nie poczucie wstydu, to przynajmniej rozeznanie w tak ważkich kwestiach jak odmienność góry i dołu bądź też nogi lewej i prawej. Chociaż w tej ostatniej akurat sprawie raczej nie mógłby mieć wątpliwości, nawet gdyby bardzo chciał. Jedna noga działała mniej więcej tak samo, jak większa część Spielera, ale druga zdecydowanie gorzej, w dodatku oblepiało ją szczelnie ciężkie od krwi płótno spodni. Tak samo już przesiąknięty, śmieszny gałgan raczej nie mógł tu dużo pomóc, ale Spieler i tak dociskał go do rany przez dziurę w pancernym kaftanie.
Bo mimo wszystko naprawdę miał nadzieje, że Gomrund doholuje go gdzieś, gdzie będą mogli bez przeszkód zająć się tym problemem.
 
Betterman jest offline  
Stary 28-06-2014, 07:22   #2
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Lady Margritta. Zdumiał się widząc jak młodziutka i śliczna czarnulka była. Krucze, rozwiane włosy i ciemne, głębokiej toni oczy mogły sie podobać. Eh.. Gdyby przyszło im spotkac się w innym miejscu i o innym czasie, gdzie demony, czarnoksięstwo i bogowie chaosu byłyby tylko opowiastką do straszenia dzieci. Skrzyżowałby wtedy z nią nogi w łożu... Oj ukłuł by baronessę aż miło i zaklaskał z animuszem naleśnikowymi uszami... A tak... Przyszło mu krzyżować rdzewiejącą Igłę, pamiętającą lepsze czasy zamku Witgenstein z córką tej ziemi niezdobytej fortecy stojącej na straży Imperium co cień rzuca na potężną i wierną rzekę Reik.

Lecz o ile w Margrittcie zaklęte było piękno w licach, to od Sylwii biło również dziwną mocą kojącego Eckhartowi przeświadczenia, że przeznaczenie jego początkiem i końcem jest w tej prostej dziewczynie o dużych, mądrych oczach i tajemniczego uśmiechu, który tak dawno nie gościł na jej zaciętych teraz w determinacji wargach. Sylwia, Sylwia... Sylwia... Na Sigmara! Nawet nie wiedział jakie nazwisko nosiła jego dama. Sylwia von Ficker mogło pasować, tak, ale czyż najpierw do nazwiska nie musiał zdobyć majątku? Aby nie świecić rzycią gołego tytułu? Wypadało, chyba, że córka Ranalda posag ma przez ojca przygotowany za kołem fortuny a wtedy do okraszenia szczęścia wystarczyć mogło tylko von przed Ficker.

Rapier zagłębiał się w ciele walczącej z von Fickerówną von Wittgensainówny. Krew tryskała. Ze źrenic skrzyły się iskry i płomienie. Bólu, złości i nienawiści oraz zaciętej słuszności kutego losu przez niezłomną pannę Sylwię.
Waląca się ambona była proroczym symbolem upadku rodziny Wittgenstein.

Auć! Na Sprawiedliwe Piersi Vereny! Ależ zabolało kurza rzyć! Ledwie co opatrzona przez szalonego medykusa w lochu stopa dała mu odetchnąć choć trochę, to znowu się oberwało tym zezowatym szczęściem w nieszczęściu, że już skoro przetrącony kulas, to przynajmniej nadal wciąż tylko jeden...

Sylwia żyła. Jej dekolt unosił się jak poruszane podmuchem zefiru nadymane czyste firany. Odrzucił na bok deskę z płaskiego brzucha córki Ranalda i z szacunkiem zaciągnął podwinięta kieckę aby okryć uda i kolana. Potem wziął nieprzytomną niewiastę na ręce delikatnie jakby podnosił z ziemi upuszczone jajko.

Idąc koślawie ze skręconą stopą jednocześnie był wyprostowany dumnie jakby połknął podczas upadku filar ambony albo Igłę. Nie mógł przejść obojętnie nad ciałem złamanej Margitty co leżała jak czarna kawka na połamanych gałązkach chrustu.

W zaszklonych łzami oczach szlachcianki von Ficker zobaczył oszukanego człowieka. Zal mu zrobiło się nie tej Margritty von Wittgenstein, co nekromancka mocą ożywiała trupy ujarzmiając skrzące się z niebios pioruny. Pożałował tej dziewczyny z dobrego domu, która kiedyś, może lat kilka temu a może miesięcy, taką zepsutą latoroślą nie była. Tamta Margitta na pewno śmiała się, grała na harfie i śniła o małżeństwie z miłości rodem z romansu „Juliana i Romei”... Nie żal mu było tej zepsutej ścierki co Sigmara zmieniła w Kutasodzierżcę sama w rzyci mając pewnie więcej członków niż gosposia przy wyposzczonym za wszystkie czasy Domu Pielgrzyma przy Lektoracie Kapituły Altdorfu.

Nie mając ani możliwości, ani ochoty, by o głowe skrócić Witgenstainównę, Eckart z pełnymi rękoma wszystkich wdzięków Sylwii, ostrogą oficerskich cholew spod munduru nulneńskiego najemnika, nie przeszedł obojętnie nad zwiotczałymi plecami i nieruchomą, długą szyja odkrytą przez rozłożony jak czarny kobierzec włosów dookoła zgrabnej główki. Schwartzenmarcki kabłąk srebro-podobnym kolcem zagłębił się w pulsującej pod bladą skórą żałośnie niczym podrygująca na brzegu ryba.

- Niechaj Sigmar ci wybaczy Margritto a Morr bezpiecznie przeprawi twą łódź na drugi brzeg...

Przestąpił nad zwiędłym kwiatem rodziny Wittgenstein szukając wzrokiem ocalałych towarzyszy Sylwii.

Potem pokuśtykał byle szybciej wydostać się z woli bogów zapewne równanego z Reikiem zamku. Miał poruchać, miał wynieść złoto, miał zdobyć sławę. A zamiast tego niósł tuląc do spoconej szlacheckiej piersi Czarnowłosą Dziewicę zapomniawszy zupełnie o wojennych łupach zdobywców... Nie wiedział dokąd idzie, choć czuł, że z panną Sylwią być musi a więc blisko jej przyjaciół. Odgarnął niesforny kosmyk z policzka dziewczyny, który wciąż podpuchnięty był od tamtego uderzenia w namiocie Ulrykanina, kiedy Eckhart wykręcał jej ramiona. Ileż by dał móc cofnąć czas i rzucić rękawicą tarczownika w rycerski pysk dowódcy...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 28-06-2014 o 07:29. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 28-06-2014, 21:02   #3
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Góra przemówiła.

Gomrund syn Gharta z domu Rot – Gorr usłyszał.

Do Khazada wreszcie dotarło to o czym szeptały skały. Pomruki górotworu i drżenie nie zostawiały mu złudzeń. Szept wcześniej nie przedarł się przez nieustępliwe parcie do porwanej Julity, bitewną złość, żądzę pomsty czy chęć wypełnienia przysięgi złożonej w świątyni Młotodzierżcy… Tak, wyczulony krasnoludzki słuch akurat na ten odwieczny język do tej pory zawodził. Do czasu aż Góra przemówiła jasno i wyraźnie – SPIERDALAJ ALBO ZOSTANIESZ TUTAJ NA WIEKI. Co w sumie z perspektywy Norsmena było jednym z lepszych końców żywota jakie mogło mu zaoferować Zamczysko Wittgensteinów. Oczywiście gdyby szukał śmierci… ale nie szukał jej póki co.

Ciężko dyszał, z trudem łapiąc oddech. Trochę się natrudził podczas tego tańca z umarlakami… mimo, że na pamiątkę po tych harcach zostanie mu tylko parę siniaków i może koszmarów to sakramęcko się zmęczył. Klepnięciem w plecy podziękował Konradowi za uratowanie mu skóry przed walącą się konstrukcją. Następnie spojrzał uważnie po wszystkich jakby chcąc ocenić ich możliwości motoryczne do dalszej drogi. Konrad był nieźle wymięty ale trzymał się dziarsko, nie licząc pokiereszowanej łapy. Eckhart też przyjął swoje… co gorsza mając na uwadze konieczność ucieczki jego noga nie była radosną perspektywą. – Sylwia? Krótkie pytanie o stan Kozy spotkało się z uspokajającym skinieniem głowy. A Dietrich… Eh, dojebali mu i to porządnie.

- Musimy uciekać… oznajmił tym wszystkim, którzy mogliby mieć jeszcze cień złudzeń co do złowieszczych odgłosów. – Zaraz to wszystko pierdolnie i nas pogrzebie. Widać było, że i logistyka i logika wytypowała pary… gładkolicym pięknisiom dostały się pyskate dziewki. Jemu zaś ochroniarz. W sumie to aktualnie tylko krasnolud miał dość siły aby ponieść towarzysza w razie czego.

Spieler był blady jak jakby cała krew z jego umęczonego żywota uszła przez nogawicę. Brodacz rozumiał zamysł rannego i na początku nawet się z nim zgodził… po chwili jednak wykoncypował, że może nie być lepszego momentu założenie opatrunku. Albo co gorsza nie będzie go komu zakładać. Nawet prowizorycznego. Zanim dotrą na łajbę albo zieją z zamczyska mogą upłynąć długie minuty i niewykluczone, że będą musieć przebijać się siłą. – Trzeba to opatrzyć. Teraz. Nie ma innej możliwości… poczekajcie albo was dogonimy… bez opaski jeszcze gotów się wykrwawić.

Przestudiowana księga z medycznymi sztuczkami nie czyniła rzecz jasna z niego żadnego konowała jednak nie była to pierwsza rana jaką przyszło mu opatrywać. Pomógł mu dotrzeć na stół, który jeszcze przed kilkoma chwilami miał być miejscem kaźni Julity… a teraz stał się stołem operacyjnym. – Kładź się na boku. Zakomenderował. Podwinął mu kolczugę. Rozciął nogawkę spodni… Jego oczom ukazała się krwawy ślad po cięciu. Ostrze poszarpało skórę i mięsień dochodząc do kości. Ta chyba była cała… chyba. Za wiele nie było widać przez obficie wydobywającą się juchę. Był pewny, że trzeba to by było przypalić albo pozszywać… co z tego jak czasu na to nie było. Zaklął w duchu oglądając to paskudne cięcie…

Komnaty Margeritty pełne były różnego rodzaju instrumentariów chirurgicznych i medykamentów. Krasnolud jednak nie zdecydował się sięgnąć po żaden z nich… wszystko niosło za sobą prawdopodobieństwo, że będzie to skażone nekromantycznym czarostwem. Stare sprawdzone metody musiały starczyć. Wiedział, że do zatamowania krwawienia dobrze się nadawał spirytus pomieszany z wywarem z pąków brzozy albo czarnej topoli. Za okowitę musiała wystarczyć jednak wódka… Pieprzówka jaką udało mu się wydębić jeszcze w obozie banitów. Polał obficie łamiąc krasnoludzką etykietę nie dając jej wpierw skosztować rannemu. Było jej za mało… Przyłożył do rany wyciągnięte zawczasu płótno z plecaka i mocno obwiązał bandażami nogę. Zrobił to jak najlepiej mógł tak by opatrunek się nie zsunął po paru krokach. Jednak wiedział, że to prowizorka.

Musiało jednak wystarczyć.

Ścierwo tej pozbawionej sumienia suki Margeritty leżało wśród sterty połamanych desek i fragmentów ambony. Rozorana ostrogami szyja i czerwień na piersi w mniemaniu Płomiennego były jedyną oznaką jej człowieczeństwa… jakie dało się zaobserwować dopiero po jej śmierci. Zdzira była uosobieniem wyrafinowanego zła. Dziedziczka Wittgensteinów na zimno była wstanie zabijać, kroić, zszywać i ożywiać ludzi dla własnej chorej ambicji… Wprawdzie i z Gomrunda to zamczysko wyciągało na wierzch mało znane okrucieństwo i bezwzględność to jednak kiedy do niej podchodził z toporem kierowała nim głownie pragmatyk. Mimo wszystko Płomienny miał świeżo w pamięci pieczone monstrum i Ulfa, którym brak ducha w niczym to nie przeszkadzało by ponownie powstać i walczyć. Pewnie powinien poobcinać jej i jej pupilom wszystkie członki jednak zadowolił się odrąbaniem suczego łba. Dwa silne ciosy i smukła szyja ustąpiła. Głowa oddzieliła się od reszty truchła. Krasnolud odkopał ją w przeciwległy kąt sali…

Nie lubił zostawiać niedokończonych spraw, ale ten kurwi syn Gottard musiał poczekać… bo o to, że się wywinie z matni nie miał złudzeń. Tacy jak on się byli w stanie wykaraskać z różnych opresji do czasu kiedy tą opresją nie stawał się topór Płomiennego.

Przytroczył swoją tarczę do pleców ochroniarza, podniósł też jego oręż i mu pomógł go schować… nie wiadomo co się zdarzy po drodze. Opuścili komnaty krwawej panienki i zaczęli spierdalać… krasnolud był gotowy na to, że starym nim dojdą do schodów Dietrich padnie i trzeba będzie go nieść. Starym chwytem krasnoludzkich ratowników… Tak by po przełożeniu jednej ręki między nogami i ułożeniu delikwenta na barkach i chwyceniu przełożoną rękę między nogami za nadgarstek ręki zwisającej z przodu. Wtedy druga ręka pozostawałaby wolna, co umożliwia mu poruszanie się nawet po drabinie… czy pieprznięcia komuś w razie potrzeby
 
baltazar jest offline  
Stary 01-07-2014, 15:48   #4
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Zamek drżał w swoich posadach. Ciężkie kamienie ścian ocierały się o siebie krusząc łączące je od wieków spoiwo. Rozsuwając nieznacznie między sobą. Kurz, pył i odłupane tarciem drobiny materiału skalnego spadały na podłogę i stół wielkiego Halu, w którym Konrad właśnie zgarniał do plecaka mniej, lub bardziej losowe fanty, których wygląd pozwalał przypuszczać przewoźnikowi, że będą coś niecoś warte. Z każdym jednak kolejnym przedmiotem, Sparren coraz mniej ufnie oglądał się na pogrążone w mroku wnętrze walącej się wittgensteinowskiej fortecy. Gdy wrócił do Julity, ze schodów wiodących na galerię nie schodził jednak Norsmen, którego należało się spodziewać i wyczekiwać. Kuśtykał nimi dumnie wyprostowany Eckhart niosąc na rękach Sylwię. Gomrunda i Dietricha nadal jednak brakowało, a nulneński żołnierz nie wiedział co mogło zatrzymać krasnoluda. Gdy zszedł w końcu z ostatnich stopni z ostrożną dostojnością godną samego niemal włodarza tych ziem, przez kamienną posadzkę Wielkiego Halu z głuchym zgrzytnięciem przeszła rysa. Rozsadzany przez jakieś podziemne siły zamek skrzypiał, mruczał i dudnił z każdą chwilą coraz bardziej. Rysa stopniowo zaś powiększała się tworząc szczelinę. Wiejący na zewnątrz wiatr targał kotarami skrywającymi okna i wyjście na taras widokowy.
- Gomrund!!! - zawołał z plecakiem pełnym trofeów, Konrad.

***

Krasnolud miał tu do załatwienia jeszcze dwie sprawy. Żadnej nie zamierzał pominąć. Ani żadnej poprzedzić ucieczką. I choć góra bardzo wyraźnie doń przemówiła i przy każdym kroku czuł jak gdzieś tam dziesiątki metrów pod nim gną się i kruszą prastare pokłady granitu podtrzymujące klif Reiku, nie mógł ani zaniechać dokończenia dzieła pomsty na nekromantce, ani też nie pomóc druhowi, który krwawił jak nie przymierzając świnia rzeźna po pierwszej próbie ucieczki spod noża. Na oko wykrwawiłby się nim znaleźliby się w jakimś bezpiecznym miejscu...
Opatrzył Dietricha. Na szybko, bo na szybko. Ale wystarczająco by zatamować najgorsze krwawienie. Ściany wieży zaczynały dygotać. Drewniany dach wieży zgrzytał i stękał gdy pierwsze deski zaczęły spadać zeń na zrujnowaną walką pracownię Magritty Wittgenstein. A na domiar złego uprażony przez elektryczność stwór, zaczął ruszać się niezgrabnie. Niewidząco jednak tak jakoś. Bezsilnie. Jakby monstrualne ciało było zupełnie zniszczone i tylko ciemne kłęby nekromanckiej magii próbowały ruszyć potwornym zezwłokiem. Ruchy te jednak nie budziły już zgrozy, a żałość raczej. Przeklęta substancja, którą nekromantka preparowała w spaczonych trzewiach potwora, wyraźnie gasła i słabła z każdą chwilą. Rozmywała się w pachnącym elektrycznością powietrzu. I ostatnimi podrygami poruszała tym co już poruszać się nie mogło. Krasnolud nie pofatygował się do bestii. Ruszył prosto do ciała nekromantki. Suki, która mimo tak młodego wieku tyle zła zdołała wyrządzić. Swoim poddanym i swojej ziemi. Niemożliwym było by cały klan na złą drogę sprowadzony mógł sprawić choć dziesiątą część zgnilizny jaką ona sprawiła. Chaośnicka larwa… Nie zasłużyła na to by Sigmar jej wybaczył. Jak jej to ten szlachcic życzył. Ani by Morr ją bezpiecznie do siebie przeprowadził. Nie zasłużyła nawet by duch jej błąkał się z głową na ramionach wśród żywych…
Dietrich choć wolał już opuścić to miejsce, czekał aż Norsmen wywrze swą pomstę na martwym ciele dwudziestolatki.

***

- Nie możemy dłużej czekać - rzekł Schwartzmarktczyk, który tak delikatnie jak umiał, próbował przed chwilą bezskutecznie dobudzić Sylwię. Dziewczyna była niepokojąco blada. Żyła. Ale życie to niepewnie się jej trzymało.
Nie wiedzieć czemu, Eckhartowi przypomniała się w tym niefortunnym momencie bajka o królu z dawnych czasów, który tak bardzo chciał uniknąć śmierci dla siebie i swoich bliskich, że poświęcił swe życie na dogłębnym poznaniu jej. Zdołał to uczynić do tego stopnia, że śmierć się go już nie imała. Niestety jednak wszystko czego dotknął swymi dłońmi umierało. W tym i ci, których kochał najbardziej.

Czekać niemniej rzeczywiście nie mogli dłużej. Coraz większe fragmenty gruzu ze ścian z hukiem upadały na podłogę. Coraz więcej desek stropowych trzaskało jak zapałki od przeciążeń kołysanego jakąś podziemną dewastacją zamku.
Konrad przytaknął. Krasnolud z pewnością wiedział co robi. Kto inny by wiedział lepiej niż on. I na pewno nie chciałby by ryzykowali życiem dziewczyn dla niego.
Skinęli sobie głowami i zabrawszy obie ranne, ruszyli do wyjścia z budynku zamku.

Dziedziniec zamku Wewnętrznego walił się pod nogami. Kamienne płyty, którymi był wyłożony rozłaziły się między sobą, dudniły i pękały. Świątynia Sigmara zawaliła się dokumentnie i jedyne co z niej zostało to nadal hardo stojący przed nią posąg Boga-Patrona. Podobny los spotkał samotną wieżę, która runęła na zamkowe mury obronne niszcząc je i w większej części wypadając na zewnątrz by roztrzaskać się w skalistych wodach brzegu Reiku.

To co jednak zatrzymało w miejscu dwóch mężczyzn to widok jaki zastali na swej jedynej drodze ucieczki. Czyli przed była brama wiodąca na most łączący zamek zewnętrzny z zamkiem wewnętrznym. Obaj nie mieli wątpliwości, że gdy ją przekraczali, kraty były podniesione i co więcej wyglądały na nigdy nie zamykane. Teraz jednak były zamknięte. Mechanizm mógł co prawda od tych wstrząsów się poluzować i opuścić ciężką kratownicę. Ale mógł tu także równie dobrze zadziałać czynnik mniej losowy…
Co jednak najmocniej tchnęło zwątpieniem w serca obu mężczyzn to widok ptakopodobnych stworów, które wydostały się ze zrujnowanej menażerii, a teraz próbowały sforsować kratownicę. Było ich z sześć w sumie. Do tego kilka leżało bez ruchu na kamiennych płytach dziedzińca. Postury były raczej nikczemnej, bo wysokością nie wykraczały poza wzrost przeciętnego niziołka. Ich ciała wskazywały na ludzkie pochodzenie. Nogi, tułowia, w pewnym stopniu również głowy, które choć wyposażone w dzioby nie zatraciły człowieczych rysów twarzy. Całość jednak w tym szczególnie ramiona przekształcone w pokraczne skrzydła, pokryta była czarnymi piórami.
Pogrążone w jakimś strachu, czy amoku próbowały bezskutecznie wspinać się to znów podfruwać, czy siłą wpadać na zardzewiałe kraty by wydostać się z walącego się dziedzińca Zamku Wewnętrznego. Rzucały się przy tym na wszystkie strony i skrzeczały nieludzko. Kilka ciała należących do zmutowanej zamkowej służby rozsianych leżało przed bramą.
Nim cokolwiek uczynili, zamek wewnętrzny z hurkotem zaczął zawalać się do środka...

***

Krasnolud z trudem pokonywał kolejne stopnie wąskiej wieży nekromantki. Wyczerpany walką, obciążony stalą i towarzyszem, który choć wielkoludem nie był, do ułomków nie należał. Tyle dobrego, że dzięki udzielonej mu pierwszej pomocy, Dietrich nie zemdlał i jak mógł, pomagał krasnoludowi by nie być bezwładnym workiem na usługach sił ciążenia. Wieża jednak również im nie pomagała. Chwiała się i sypała w oczach. Z pewnością dobudowana znacznie później niż reszta zamku. Nie tak solidnie. W czasach gnuśnego pokoju… Mogła runąć w każdej chwili.
Wreszcie umorusani kurzem i pyłem, które chciwie przylegały do krwi wyszli do komnaty mieszkalnej Magritty. Gomrund nie zamierzał mitrężyć tu ani chwili. Poprawił uchwyt na Spielerze i ruszył na galerię.

Huk, łomot i hałas były tak nagłe, że nawet nie do końca wiedział co się stało. Dość rzec, że gdy zrobił pierwszy krok na schodach wiodących do Wielkiego Halu wszystko się zawaliło. Łącznie z nim samym. Obaj z Dietrichem wśród trzasków desek i hurkotu kamiennych brył spadli w dół. Czarnoksięska wieża Magritty Wittgenstein runęła na zamkowy dach.
Dietrich krzyknął boleśnie, Gomrund ryknął wściekle. Gdy po chwili otworzyli oczy, w ciemnościach ruiny widzieli tylko siebie i otaczające ich zewsząd zawalisko. Plecy ochroniarza uratowała przytroczona doń tarcza. Norsmen swoje zdrowie zawdzięczał wyłącznie zahartowanym kościom i mięśniom. Kamienno-drewniany gruz jednak mocno ograniczał możliwości poruszania się, a do tego nie obyło się bez obrażeń. Lewą rękę Dietricha zmiażdżyła kamienna bryła, a Gomrund czuł dziwne gorące zimno jakiegoś pręta, który wbił mu się w prawy bok.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 05-07-2014, 01:49   #5
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację




Zamek walił się a z nim tak wielce straszne i niepojęte rzeczy, o których Eckhart do tej pory jeno znał z opowiadań, legend i pieśni. To nie były zwierzoludzie i mutactwo pospolite co sie z nimi potykał w lesie z oddziałem tarczowników. Nie żadne spaczone Chaosem parobki, produkty uboczne zła promieniującego z przeklętej twierdzy swego pana. Tutaj na zamku mieszkało zło zagnieżdżone w rodzinie Wittgensteinów. Młoda Magritta, taka ładna dziewczyna, a taka suka chaosycka... Tyle zła, tyle czarnej magii, tyle Chaosu w jednym miejscu stłoczone, to i nie dziwota, że mury rekoma prawych przodków wzniesione, nie wytrzymały. Śmierć tej pluskwy, co prym wiodła mutactwo i eksperymenty przelewając po okolicy, wzruszyło przegniłymi spaczeniem murami wiernej twierdzy.

A pośród walących sie kolumn, z hukiem spadających gzymsów, tumanów kurzu i pyłu kroczył młody szlachcic niepomiernie przejęty. Bo, nie mogło to na nim nie zrobić wrażenia. Ciągnął za sobą skręconą nogę usiłując odciągnąć uwagę od bólu i skupić wysiłki na omijaniu przeszkód, lecących ze sklepienia kamiennych gargulców i zrywanych obrazów , tarcz i dywanów ściennych przez szalejący w przeciągu wyrwanych okien, szaleńczy wichr, co gnał po korytarzach jakby bez celu innego jak sianie spustoszenia. Przyoblekał się niemal w namacalne krztałty pod szarpanymi i nadymanymi kotarami.

Dotknął delikatnie twarzy Sylwii a widząc, że dziewczyna nie odzyskuje przytomności poklepał czule po policzku. I nic. Westchnął zawiedziony czując przygnębienie tak wielkie, jakby zamek wewnętrzny zawalił się mu na duszę. Pierwszego przyjaciela zabrał mu zamek. Teraz pierwszą... damę... chciał mu skraść. Wzniósł oczy ku czarnemu niebu i posłał złowrogie aczi i spawiedliwości się domogające wejrzenie, które gdyby mogło, ubodłoby samego Sigmara szturchnąwszy boga odłożonym na bok zapewne w tej chwili Młotem. I na tym spojrzeniu skończył się akt strzelisty szlachcica, który wiedział, że bogowie pomagają tym, co działają sami nie oglądając się za boskie wyręczanie się ich cudownymi interwencjami.

Stał już na dziedzińcu z Czarnowłosą Dziewicą w ramionach i ze zgrozą przekonał się, że to nie koniec utrapień tego zamku. Droga ucieczki przez most nie tylko była odcięta opuszczoną kratownicą, lecz również zalegały przy niej mutanty pokracznych istot ludzkiego pochodzenia na karykaturalny, wypaczony wzór ptactwa ukształtowane przez baronessę. Czarnoksięska magia eksperymentów wittgensteińskiej chaośnicy.

Młodzian o licu gładkim i przystojnym, który w ramionach również dzierżył kobietę wyniesioną z zapadającej się budowli, przemawiał do Eckharta przekonując do wspinaczki, aby obejść przeszkodę. Szwartzenmarktczyk dokonał już tego dostając się na basztę po drugiej stronie mostu i wiedział empirycznie jakie mają szanse na powtórzenie wyczynu. Wedle rozumku szlachciury niestety niewielkie.

Primo, zmutowane kuraki zadziobią ich, gdy zbliżą się ku nim. Dowodem tego były truchła zmutowanej służby zamkowej, co uciec chciała a teraz jej rozszarpane członki zalegały pod kratownicą. Ptaszyska może nie byłyby groźnym przeciwnikiem lecz w kupie i desperacji tkwiła ich siła. Ponadto gdyby obaj panowie, jeśli nie byliby w pełni sił, to przynajmniej nie mieli pod kuratelą nieprzytomnych niewiast...

Secundo błyskawicznej oceny sytuacji błyskotliwego szlachcica, była smutna ocena przyziemnej rzeczywistości, że nawet jeśli uda im sie zakraść pod mur do wspinaczki, to jeśli odniesione obrażenia ich nie powstrzymają, to zrobi to ciężar podopiecznych. Wspinać się z przerzuconą przez plecy kobietą nie mogło wróżyć wielkich szans na sukces.

Tertio, czego nie mógł przed sobą ukrywać, choć jakże chciałby wierzyć w co innego, przetrącona noga teraz dodatkowo ze skręconą kostką, niekoniecznie usłucha Eckharta w tym wyzwaniu.

Z kolei, alternatywnie skakać w przepaść w ramiona odmętów Reiku bał się. Nie o siebie... Nie. Kłamał. O siebie bał się bardzo. Chciał żyć. Nie chciał umierać przedwcześnie. Jeszcze tyle miał do zrobienia. Tyle do osiągnięcia.
A więc bał się o siebie, ale również i przede wszystkim o śliczną podopieczną. Nie mógł pozwolić dla losu, aby wyrwał mu dziewczynę z korzeniami przesadzając na tamten świat. Choćby miała przeżyć, świadomość odzyskać i spojrzeniem jednym życzliwym nie obdarzyć Fickera, to wolał aby żyła i miała się dobrze. Aby mógł cieszyć się widokiem unoszących się od śmiechu piersi i poruszających wodze wyobraźni delikatnie kołysanych bioder, gdy zgrabnie kroczyła zaklinając pod stopami ziemię...

Nie czuł sie dobrze, ze świadomością tego, że Spieler, choć prosty chłop zginął wraz z tym, co mu przyznać trzeba było uczciwie, odważnym krasnoludem. Zostawieni przez nich w tyle podczas ucieczki... Czy mógł postąpić inaczej? Na razie nie wiedział inaczej, ale czuł, że postawionym będąc wedle tego samego wyboru, raz drugi decyzję podjąłby tę samą. Nikt jak kahazad wiedzieć mógł doskonalej ile czasu zostało, a jednak ujście z życiem priorytetem nie było wszystkim. Tego Eckhart zrozumieć nie mógł, tym bardziej, że nie zostawiali niewinnych na śmierć pewną. Wszak w jego ramionach spoczywała czarnowłosa białogłowa. Toć nie chcieli przecie raczej nie do końca nieżywej zostawić tam na zatracenie czarnoksiężniczki... Tak, śmierć Spielera nie na głowę Eckharta jest, lecz krasnoluda.

- Podkradnij się na wieżę sam. - von Ficker odrzekł w odpowiedzi Konradowi. - Ja nie dam rady. Poczekam i zginę jeśli trzeba w obronie niewiast. - choć pewnym nie był swej ofiarności względem mutantki, która człowiekiem już przecie nie była w jego oczach. Mówił jednak to, co słyszeć potrzebował i musiał młodzian. - Lecz nie uciekaj Konradzie przez most, a uruchom mechanizm kratownicy. Niech ptaszyska wydostaną się i nam również otwierając drogę ucieczki.

Gdyby ten plan w łeb miał wziąć, cóż Eckhart nie chciał, ale musiał liczyć się z koniecznością skoku do Reiku. Dlatego rozglądał się bacznie po dziedzińcu w poszukiwaniu dwóch beczek na tyle wielkich, aby pomieścić mogły obie pary i solidnie żelaznymi obejmami okutych, aby nie rozpadły sie po zderzeniu z wodą lub w locie wadząc o byle skalną półkę urwiska.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 11-07-2014, 01:54   #6
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Konrad zostawił Julitę pod pieczą Nulneńczyka. Musiał mu też przyznać rację, że wywindowanie nieprzytomnych dziewczyn na mur może się okazać niewykonalne. O ile w ogóle sam Sparren na niego wlezie. Wspinał się kiedyś za młodu na przygarbione jabłonki jakie rosły obok domu przewoźników, ale nijak się to miało do niewysokich, bo niewysokich, ale mimo to wystarczająco trudnych do wspinaczki murów zamku Wittgenstein. Gdy wszystko się trzęsło i groziło zawaleniem, a ciało odzywało się bólem ran jakie młodzianowi zgotowali zamkowi zbrojni. Zywi i martwi.
Brama była jednak jedyną drogą ku ratunkowi. Nie licząc skoku szczęścia do Reiku. Co do którego choć, wierzył, że mogłoby sprzyjać mu szczęście, to znajomość rzeki podpowiadała, że nawet gdyby trafił jakimś cudem nie raniony odłamkami w nurt wodny, to i tak mógłby zwyczajnie nie przeżyć zderzenia z taflą wody i dnem koryta…

Podszedł do muru w bezpiecznej odległości od zmutowanych straszydeł. Schodki wiodące na górę muru kusiły… nie dość mocno jednak jak odstręczała od nich bliskość zawodzących nieludzko ptakoludzi.
Wybrał miejsca gdzie zdawało mu sie, że da radę o krenelaż zarzucić linę i przełknął ślinę prosząc w myślach Morra o spojrzenie w innym kierunku…

Jęknął upadłszy obolałym tyłkiem na kruszące się w oczach płyty dziedzińca. Chwilę później, którą musiał poświęcić na powstanie, sekcja muru nieopodal odłupała się z trzaskiem i runęła w dół skalistego zbocza. Bokiem wyrwy powinno być łatwiej wspiąć się na mur… lub zginąć.

***

Szlachcic ułożył obie niewiasty obok siebie. Gdy jednak wstał i spojrzał na nie oparte jedna o drugą, odsunął Sylwię od Julity na odległość kilku metrów. Chaos wszak nie jedno nosi imię i nie pod jednym obliczem się skrywa, a nie darowałby sobie, nawet w obliczu śmierci, gdyby cokolwiek innego niż ten przeklęty zamek, miało zabrać Sylwię przed oblicze Morra. Uczyniwszy przezorności zadość, ruszył, choć bez większej nadziei, na poszukiwanie beczek, które mogłyby ocalić ich z tej opresji. Widział takie w piwnicach zamkowych, ale po zawaleniu się budowli można było o nich zapomnieć. Ostatecznie skierował się w stronę ogrodu i pozostałości świątyni Sigmara. Ta ostatnia właściwie, co skonstatował z pewnym zaskoczeniem, nie zawaliła się, a zapadła do środka dając początek największej rozpadlinie jaka utworzyła się na zamkowym dziedzińcu i jaka rosła niemal w oczach.

Beczki jak łatwo było przypuszczać żadnej nie znalazł. Ale co innego rzuciło mu się w oczy. Niby nic takiego, ale…
Sterta rzuconych niedbale ubrań leżała nieopodal zapadliska po świątyni. Ile kompletów dokładnie, to by musiał przejrzeć, a jakoś tak liczenie czyichś gaci na chwilę przed śmiercią nie wydało mu się godnym sposobem na powitanie śmierci, ale na oko kilka. Wielce podobnych, o ile nie identycznych z tymi jakie widział na pozostawionych przez Sylwię trupach na moście. Wśród nich nie zabrakło też śnieżnobiałej koszuli z bufiastymi rękawami, oraz co ciekawsze… peruki z pukli kasztanowych włosów.
Zaraz potem usłyszał niczym niehamowane jęki boleści jaka dławiła Dietricha Spielera przy każdym ruchu poranionych członków.

***

Szczury musiały oszczędzać materiał wybuchowy. I mieć zdolnego sapera w drużynie. Gomrund nigdy nie był orłem w słupkach i wykresach, ale wiedział, że wyburzenia nigdy nie biorą się z jednego walniętego na rympał wybuchu. Trzeba było znać budowę górotworu lepiej niż dupę żoneczki. Wiedzieć, w których miejscach wystarczy najmniejsze pizgnięcie by całość się zwaliła. Ale i potem cierpliwie czekać bo to natura sama musi zrobić to co i tak by zrobiła po tysiącu lat…
Ewentualnie spierdalać co sił jeśli się, Grungi uchowaj, było gdzieś na wyburzysku.
Spierdalali więc. Co sił. A tych niestety było coraz mniej. Szczególnie u Spielera, dla którego każdy ruch był jak cios pałą. Każdy łyk powietrza był gęsty od pyłu jak gęsta maź, którą topił się. A topienie się rwało jego płucami na lewo i prawo. Wlókł się i przeciskał za krasnoludem i jak na ironie tylko dzięki temu bólowi nie tracił przytomności z osłabienia. W momencie gdy jednak już zaczął sobie życzyć by zamek miast trząść się w posadach, rozpadł się w końcu i spadł do Reiku, krasnolud znalezł wyjście. Między kamieniami, prętami i deskami i przez pomnik Boga-Patrona. Obalony wstrząsami na szczelinę rozrywającą klif Reiku na dwie części.

***

- Co jest kurwa??! - krasnolud warknął na powitanie Eckharta - Przecież mówiłem Wam, że macie…
Nie dokończył. Dojrzał zmutowane istoty wściekle dobijające się do zamkowej bramy.
Eckhart nie tracił czasu na krasnoluda. Natychmiast pośpieszył pomóc wlokącemu się za brodaczem Spielerowi i zostawił spaczony problem tym, którzy powinni go rozwiązać.

Gomrund miał już tego dość. Zrobił swoje. Zapłacił za to cenę krwi…
Jeszcze tę jedną walkę.
Jeszcze tę jedną przeciw pokonanej Magritcie. Potem będzie miał cały Reikland i krzewiący się w nim chaos głęboko w dupie.

Zdjął tarczę z pleców Spielera. Dobył Barrakula. Ryknął co by stwory wiedziały kto je będzie rąbał…

***

Nie było łatwiej. Nic a nic. Ziejąca półmrokiem pełna najeżonych czubków drzew przepaść, kilka razy groźnie spojrzała mu w oczy. Ale udało się. Był na murze. Chciał odplątać linę, ale poczuł, że cała krzywizna dziedzińca zaczyna przechylać się na zewnątrz. Co sił w hyżych nogach pobiegł wąskim blankiem do bramy u stóp której… Gomrund gromił straszydła.

Słabiutkie ciałka to były. Pierwszy, który mimo ryku nie raczył nawet odwrócić się do krasnoluda został uśmiercony szerokim cięciem, które niemal go przepołowiło. Następne już nie dały się tak łatwo. A sukinsyństwa szybkie były. Opadły krasnoluda dziobiąc i drapiąc…
Błąd.
Kolejne ścierwo rychło padło bez życia na ziemi gdy brama zaczęła się unosić z jękliwym jazgotem od dawien nie oliwionego mechanizmu.

Ptakoludzie na ten dźwięk kolejno odstępowali od Gomrunda by rzucić się pod kraty i na most. Tylko dwójce się to udało, bo z resztą poradził sobie krasnolud. A i ci jednak miast pędzić przez most, rzucili się z mostu w przepaść, bezskutecznie machając ramionami niczym skrzydłami.

Konrad z ogromnym trudem wykorbował kratownicę do wysokości pozwalającej przejść. Kopniakiem poczęstował wajchę blokującą mechanizm i zbiegł na dół…

W rytmie ciężkich oddechów. Jęknięć bólu. Przekleństw na głowy skurwionej z chaosem arystokracji. Biegli przez tracący swą stabilność most…

Po drugiej stronie zaś powitali ich ludzie Siegfrieda i trójka ocalałych Nulneńczyków. Chwilę potem połowa klifu, na którym stał Zamek Wewnętrzny załamała się z potężnym grzmotnięciem uśmierconego ostatecznie górotworu. Pozostała część wraz z mostem runęła na chory reiklandzki las.

Wiatr zaczął się uspokajać.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 13-07-2014, 19:26   #7
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Eckhart kopnął nogą dworskie fatałaszki sprawdzając na oko ilu przebierańców tutaj w gołodupców się zabawiało. Kilku.

O, ho... – wzniósł do góry na sztychu rapiera fikuśną perukę.

Dwa dodać dwa było prawie zawsze cztery, więc już wiedział ilu kurwisynów uciekło przez most. Kilku. I mógł być z gładkimi błękitnokrwisty lub po prostu rzadki włosiem na łepetynie jegomość. Szlachcic poprawił swe kręcone, gęste pukle długich, gęstych włosów zgarniając dłonią pajęczynę, kurz i pył. Rozkopał więcej koszuliy i gacie a nie znalazłszy wśród nich maski, zaklął pod nosem. Śmierdzącego tchórzem pięknisia chyba tu nie było, a jeśli, to dalej może mieć gębę skrytą lub chociaż pod wielkim, opadającym na nos kapturem.

Tylko w co choasyckie hultaje sie przebrały przy świątyni? W kapłańskie szaty? Czy może w obliczu zagłady rytualne śmieszne ruchy orgii na sobie wykonywali jak to czynią psy w rzyć się zapinające, kiedy żadnej suki nie dorwą?

Odzień tych, spaczeniem mutacji skażeni byli dotykać nie chciał i w kontakt wchodzić ze skórą. A by to wiadomo czy zaraza mutacji na niego nie wlezie i na nie daj Sigmarze niewinną Sylwię?

Kurwa, żyli. Mały już warczał, do czego von Ficker już sie przyzwyczaił a Spieler jak zwykle trzymał się dla siebie, oszczędzając słowa i gesty. W stanie był krytycznym nawet na niezbyt medycznie wprawne oko Schawtzenmarktczyka.

Kiedy krasnolud ganiał kuraki po dziedzińcu, szlachcic dziarsko wparł na swym ramieniu mniej żywego od siebie Dietricha i doprowadził pod mur, który ostał sie jeszcze, kto wie, może dlatego, że go podpierała z gracją wsparta o wiekowe głazy czarnowłosa białogłowa.

A potem spieszyli się przez most.

Tylko trzech Nulneńczyków było. Ktoś zginął. Kto?

- Nie dawał chodu kto przez most przed nami? Nikt kto żywym być zasługuje opuścić zamku nie mógł. I kurwisyny mogły wynieść łupy, których nam czasu zabrakło krew przelewając. – otarł mankietem, jak na wspomnienie, krople juchy z policzka.

Kiedy tylko dojrzał tego, który na medykusa wyglądał, przepchał się przez resztę bez pardonu.

- Niewiastę ową należy chyżo opatrzeć! – rozkazał tonem jakby sam najjaśniej panujący Karl Mutanty-Kochający-Franc domagał się spełnienia jego cesarskiej woli, w każdej prowincji przed kapryśnym gronem Elektorów, tych w kułak się śmiejących za jego plecami, jak i tych liżących jego buty.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 15-07-2014, 17:41   #8
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Wieczność. Jak naprawdę odległa jest od wszystkim doświadczeń zwykłego człowieka, tak bliska zdawała się Spielerowi, kiedy półprzytomnie pełzł za krasnoludem przez rumowisko, co i rusz wleczony po prostu na sznurze niby nieporęczny tobół. Rozpłatane biodro nie ułatwiało sprawy, przede wszystkim cierpiał jednak z powodu pogruchotanej, unieruchomionej ręki. Nie dość, że bezużyteczna, to przy każdym ruchu albo - nie dajcie bogowie - zahaczeniu o cokolwiek na nowo rozpalana wściekłym bólem...
Z początku wspomagał się tu czy tam siarczystym przekleństwem, później już tylko stękał i jęczał. Bez końca.
A potem i bez nadziei właściwie. Nie poddał się głównie ze złości. I przez wzgląd na Gomrunda.
Zbyt był wymęczony, żeby z samego widoku zasnutego ciężkimi chmurami nieba zaczerpnąć prawdziwej otuchy, ale zdołał wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił. Akurat tyle, ile było trzeba, żeby w ślad za krasnoludem wydostać się na względnie bezpieczny dziedziniec i dotrzeć do bramy, gdzie słabość dopadła go jak długo zwodzony wierzyciel. Właściwie nie nadawał się już nie tylko do walki ze skrzydlatymi strachami, ale i decydowania o tym, co się z nim działo. Było mu to zresztą coraz bardziej obojętne, przynajmniej dopóty, dopóki nie sprawiało więcej bólu.
Szczęśliwie z tym problemem też nie został sam. Ktoś oparł go chyba o mur, co przez jakiś czas nie wydawało się wcale głupim pomysłem, choć tak po prawdzie to Spieler wolałby jednak poleżeć. Mimo to podziękował grzecznie.

Następne słowa, równie niewyraźne i znacznie mniej uprzejme, skierował dopiero do kogoś, kto mienił się bez żadnej zrozumiałej przyczyny cyrulikiem, choć ponad wszelką wątpliwość był obłąkanym rzeźnikiem. Natknęli się nań za mostem, zaraz po koszmarnym biegu, z którego Spieler zapamiętał brak tchu, kamienie uciekające spod nóg i żelazny chwyt na swoim ramieniu. Taki, co to nie pozwala zostać z tyłu, upaść i w spokoju umrzeć.
Nie łudził się specjalnie, że ręka posłuży mu jeszcze jak dawniej, ale nie zamierzał ot tak odstąpić jej pierwszemu napotkanemu amatorowi amputacji. Nie w syfie Wittgensteinowego zamczyska i nie bez zasięgnięcia rady innego fachowca, choćby jakiejś babuleńki zbierającej po lasach zioła.
- Wała sobie odejmij, partaczu - wybełkotał bojowo, po czym odpłynął w błogą nieświadomość.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 15-07-2014 o 17:43.
Betterman jest offline  
Stary 15-07-2014, 23:00   #9
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Starcie z przerośniętymi indykami było dość namacalnym dowodem na to, że krasnoludzki wojownik wart jest więcej niż trójka ludzkich. Bo nie ujmując nic bitności czy waleczności jego towarzyszy to ich wątłe, ludzkie ciałka po prostu nie wytrzymywało takiej zamkowej gonitwy. Mówiło im ”pora odpocząć”. I kto wie czy gdyby nie ta niemoc to mieliby dość serca nie tylko po to żeby zmierzyć się z ptaszętami spod bramy ale i z własnym ptakiem teraz by sobie poradzili. Rzecz jasna nie migał się od swoich obowiązków. W końcu nie po to bogowie stworzyli khazadów tak mocnych by ci chowali się za plecami innych i migali od swoich powinności. Płomienny Łeb rozpędził ptasie stadko niczym kury rosołowe torując innym drogę do wolności.

***

Brodacz też umiał rachować i to co mu pokazał Eckhart nie budziło w nim cienia wątpliwości. Gottard zwiał, a pewnym był tego jak depozytu w Khazadzkim banku. W świątyni przemianowanej na Wittgensteinowy zamtuz łachów wszelkiej maści było aż nadto. Kilku mężów bez kłopotu mogło skompletować coś dla siebie. Tak żeby stać się banitą, sołtysem albo jakimś biednym kupczykiem… Trzeba było spierdalać i nie było czasu liczyć par portek czy koszul zrzuconych z gładkich pomagierów barona więc określenie kilku mogło znaczyć „za dużo” do bezpośredniej konfrontacji. Wewnętrzne zamczysko drżało w swoich posadach. Co chwila jakiś większy fragment muru z hukiem spadał w przepaść. Ściany pękały. Dachy się zapadały… a góra dokonywała swojego żywota za sprawą jakiś ogoniastych saperów. Cholerne gryzonie zamiast interesować się serem zabrały się za górnictwo i zakładanie min… Płomienny jak mógł pomagał tym co to o własnych siłach nie byliby wstanie wynieść w jednym kawałku swoich czterech liter z tego bajzlu. Odetchnął dopiero kiedy medyk na dobre zainteresował się Dietrichem. Bez dwóch zdań z całej ekipy to jemu się najbardziej potrzebna była pomoc fachowca… Poczciwy jegomość miał dziś pełne ręce roboty i mimo tego, że wyglądał na znającego się na rzeczy Płomienny dalece wątpił ażeby był w stanie pomóc Sylwii. Wtrącił się nieco uspokajająco do komenderowania von Ficker’a – Naszej Kózce się nie pogarsza… a i pewnie na te czary nie tak łatwo będzie pomóc. Krwawienie Spielera najpierw trzeba powstrzymać. Później będzie czas na poważniejsze zabiegi.

- Ty zaś dobry człowieku. Zwrócił się do konowała – Zajmij się nim dobrze bez używania piły z łaski swojej… a godziwa zapłata cię nie minie.

***

Donośnym krzykiem zatrzymał Konrada starając się przekrzyczeć panujący tutaj hałas. Młodzian jakby odzyskał wszystkie siły pędził już w kierunku zejścia na przystani. Kiedy wreszcie doczłapał do człowieczka rzekł mu to co przypuszczał. – Pewnikiem Gottard spieprzył z zamczyska nim ten się zawalił. Eckhart jakoweś fatałaszki znalazł co to mogłyby do tego psiego wora pasować i jego przydupasów. Miej baczenie na przystani czy aby oni łajby przejąć nie zechcieli. Ja się tutaj rozejrzę. Co powiedziawszy uczynił. Właściwie dopiero teraz miał możliwość ogarnięcia tego pobojowiska.

***

Kiedy podzielił się swoimi rozterkami z człeczyną zrzucając uczciwym ostrzeżeniem z barków odpowiedzialność za skórę Sparrena miał czas ogarnąć sytuację. Zewnętrzny zamek nie wyglądał nic a nic lepiej jak niż wtedy jak go opuszczał. Pomimo, że teraz chodzili po nim zwycięzcy i zdobywcy… Ktoś go poklepał po plecach, ktoś uściskał krzycząc, że pogonili hordę… ktoś stękał i broczył krwią z przebitego żywota… ot plac boju… radość, ból i smród. Zapach juchy mieszał się łajnem i spalenizną. Nie każde zwycięstwo jest piękne.

Kiedy pojawiły się przed nim plecy wykrzykującego coś Vergiliusa nie mógł się powstrzymać żeby go nie klepnąć. – A co wy braciszku spodziewacie się pocztu od Wielkiego Teogonisty z gratulacjami po takiej wiktorii nad chosem?! A może bramę dla pielgrzymów tak żeście zostawili szeroko otwartą? Powiedział lekko drwiąco bo mimo radości z odparcia ataku to wcale nie było pewne, że i kolejny by odparli. Póki zaś mieli tak wielu rannych i wymagających pomocy nie było co ryzykować taką brawurą. – Weźcie spuścicie kratownicę i każcie na murach wypatrywać czego złego. A i tutaj miejcie baczenie bo ten kurwi syn Gottard nam zwiał i niewykluczone, że w przebraniu paraduje po tym dziedzińcu ucieczki szukając. Chciał się rozejrzeć mając oko na sprawę, odszukać Siegfrieda i też go ostrzec… nim jednak udało mu się to zrealizować zobaczył Markusa Oppela z rozoranym bokiem i bez ducha. Hochsztapler leżał pod murem z szeroko otwartymi oczkami jakby sam się dziwiąc, że go ubili. Pomimo, iż był z innej bajki to krasnolud miał w pamięci to że jednak ten człowiek stawał u jego boku nie raz i nie dwa… z zielonoskurcami, chośnikami czy ożywieńcami. Gomrund wiedział, że nic na to nie mógł poradzić jak i to, że winy w tej śmierci nie było za grosz… jednak i taka śmierć była wielką stratą. Podszedł do hipnotyzera. Posadził go i opierając plecami o mur. Poprawił mu kaftan a ściskany w prawicy brzeszczot ułożył na kolanach. Zamknął oczy.

- Niech Morr i twoi przodkowie zgotują ci zasłużone powitanie w królestwie zmarłych. Pożegnał się z kompanem… nie wiedząc czy będzie możliwość późniejszego pochówku.

***

Podszedł do nuleńskiego szlachetki, który siedząc na jakimś zydlu dał sobie opatrywać nogę i wyniośle obserwował majdan… niczym pan na włościach. Krasoludowi nie podobało się, że człowiek pomimo tego iż głowę miał niżej niż większość łażących tutaj wieśniaków to patrzył na wszystkich z góry… ale cóż… Brodacz stanął nad nim i też mógł popatrzyć na rannego wojownika z góry. Wyciągnął jednak prawicę i rzekł - Jestem Gomrund „Płomienny Łeb” Ghartsson z domu Rot-Gorr członek klanu Kimril z portu Sjoktraken. Winien ci jestem podziękowania za pomoc jaką okazałeś Sylwii. Bez ciebie pewnikiem by nie uszła z tego żywa…

Wyciągnął rękę pomimo, iż źle zaczęli… to jednak Płomienny uważał, że nic tak nie hartuje męskiej relacji jak walka ramię w ramię.

***

To Siegfried go wypatrzył i zawołał. Widać było, że mir jakim się cieszył wśród banitów jeszcze wzrósł. W końcu wyczyn jakiego dokonał nie był taki byle jaki. Brodacz miał kłopot ze stwierdzeniem czy ta aktywna rola mu odpowiada czy jednak brak możliwości ucieczki doskwiera niczym kac po udanym weselisku. Krasnolud ozwał się pierwszy. – Jak widać większy z ciebie zdobywca niż ze mnie… ja tylko burzyć potrafię takie zameczki. I uśmiechnął się do niego. Poczym ucapił go i uściskał bo lubił tego chłopka roztropka. – Rad jestem, że ci się udało. Ja też znalazłem tam czego szukałem. Towarzyszkę wyrwaliśmy z rąk tej pierdykniętej suki… ale jakieś nekromantyczne mikstury jej dała. Będzie później czas to może coś dopomożesz…

- A widzisz Sigi bym zapomniał z tego wszystkiego. Przywołał jeszcze herszta banitów bo już ktoś coś od niego chciał. – Do wewnętrznego zamku dostały się skaveny… wiemy czego szukały. Być może znalzały… bo to one doprowadziły do wysadzenia góry. No i Gottard zwiał z częścią tych swoich pięknych eunuchów… i gdzieś się tutaj mogą kręcić. Rozejrzę się.

***

Wziął swojego druha Barrakula i ruszył się rozejrzeć… poszukać tego, który był winien śmierci żony jego przyjaciela… i jakiegoś mocniejszego trunku bo tego mu teraz brakowało najbardziej.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 15-07-2014 o 23:12.
baltazar jest offline  
Stary 21-07-2014, 15:48   #10
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Tracąc przytomność Dietrich jakby zgadł co przyczaiło się w oczach banickiego cyrulika Kuna, gdy ten spoglądał na rany ochroniarza. Szczęściem dla obydwu w sprawę wtrącił się Eckhart domagający się opatrzenia Sylwii. Złodziejka jak zawsze na przekór czyniąc słowom Gomrunda, słabo wyglądała. I przerażająco blado. Kuno więc zostawił na chwilę Dietricha, który tyle dobrego, że już nie krwawił jak prosię, i przyjrzał się Sylwii.
- źle to wygląda - mruknął otwierając jej powieki i zaglądając w zwężone źrenice - Przez łeb nie oberwała?
Eckhart pokręcił głową.
- Złą magią ugodzona.
Banicki cyrulik obejrzał jeszcze rękę dziewczyny i pokręcił bezradnie ramionami.
- Ran nijakich poważniejszy nie odniosła. Stupor jaki to być może. Na takich bolączkach się nie wyznaję, ale ważną rzeczą byłoby ją wybudzić…
Zajrzał do swojej torby i po chwili grzebania wyjął z dna jakieś ususzone zielsko.
- Pożuj to chwilę, ażeby soki puściło i pode nozdrza jej podsuń.
I tymi słowy zostawił Eckharta samego z garstką liści i nieprzytomną złodziejką.

***

Schody wiodące do doku, były niewiele krótsze niż te, które prowadziły przez sekretne przejście do zamku. A na domiar złego, biedacy z zamku i mieszkańcy Wittgendorfu, zostali na powrót zaprowadzeni na dziedziniec gdy jasnym było, że ucieczka przynajmniej chwilowo nie jest potrzebna. Młody Sperren musiał więc przepchnąć się przez cały ten strumień ludzi by w końcu znaleźć się w doku. Doku, który był niczym innym jak wysoką jaskinią. Składał się z kamiennej przystani mogącej pomieścić dwie duże jednostki, pokoju straży wykutego w ścianie, oraz solidnego mechanizmu śluzy wodnej, który obecnie pozostawał zamknięty.
Gdy Konrad dotarł tu w końcu, na miejscu zastał tylko dwóch banitów, którzy objęli wartę na wewnętrznych wrotach śluzy z polecenia Siegfrieda. Reszta wróciła na górę. Młody kapitan jednak wolał dmuchać na zimne i na wszelki wypadek przygotować statek do wypłynięcia. A do wyboru miał dwa statki. Kogę rzeczną Gottarda Wittgensteina i barkę zamkowych zbrojnych. I choć lepiej obeznany był z barkami, to zważywszy na fakt iż ta konkretna śmierdziała równie mocno jak jej właściciele, postanowił zainteresować się kogą.
- Żywego ducha tam nie ma! - usłyszał krzyk jednego z banitów gdy ostrożnie wchodził na pokład - Sprawdziliśmy.
Dobrze było to wiedzieć, ale i tak zaufanie do tego statku miał ograniczone…

Koga była technicznie w dobrym stanie. I nie licząc uszkodzenia rufy w sypialnianej kajucie Gottarda, które jednak nie powinno utrudniać żeglugi, zdawała się nie wymagać żadnych napraw. Co warte było uwagi, samo jej wyposażenie należało do bardzo luksusowych i zapewne niezwykle drogich. Do tego stopnia, że kapitan podejrzewał, że to co zawierała mogło być cenniejsze niż całe wyposażenie zdobytego Zamku Zewnętrznego. Napis na jej burcie w języku klasycznym głosił “Disco Volante” co musiało być nazwą statku. Przygotowanie jej do wypłynięcia zajęło kapitanowi niespełna pół godziny.
Pozostało rozpracowanie mechanizmu śluzy. Wrota otwierane były na miejscu, ale mechanizmy spustowe znalazł dopiero w pokoju straży. Tu też zresztą znalazł złożone ciała żołnierzy Wittgensteinów, którzy polegli broniąc doku przed banitami. Większość naszpikowana bełtami. Wśród nich zaś również ciało Schiffa Dopplera. Tego w złotej masce pięknego młodzieńca. Ze skręconym karkiem zważywszy na głowę nienaturalnie przekręconą na bok.

***

Zwycięstwo pachniało mdło. Tak jak to zresztą zauważył krasnolud Gomrund Ghartsson. Palonym ciałem, krwią i łajnem. Ludzie jednak zdawali się tego nie dostrzegać. Na twarzach wittgendorfskich banitów malowało się niedowierzanie i niepewna radość. Ze oto pierwszy raz, przelana krew nie wsiąkała na marne w mchy spaczonego lasu, a zmywała syf rządów, upadłych ciemiężycieli…

Banici szybko i sprawnie zajmowali się niezbędnymi pracami. Zamknęli na powrót główne wrota, przystosowali baraki dla potrzeb lazaretu Kuna, któremu pomagała dwójka młodych, chłopak i dziewka ze wsi, oraz priester Vergilius. Ten ostatni raz przytrzymując wierzgającego. Innym razem udzielając ostatniego namaszczenia znakiem komety. Tam też przybywały Julita i Sylwia z czuwającym przy niej Eckhartem, oraz Dietrich i ranni banici. Krzyków i jęków tu nie brakowało. Padały też jednak słowa otuchy i nadziei, która dzięki odniesionemu zwycięstwu walczyła o życie rannych ramię w ramię z Kunem. Gomrund zbadawszy baraki dokładnie, zajął się więc przeczesywaniem pozostałych sekcji.
Zarówno Siegfried jak i Vergilius zaprzeczyli i jemu i Eckhartowi, żeby widzieli jakichś zbiegów z Zamku Wewnętrznego. Ale i przyznali, że uwaga ich była daleka od śledzenia tego co się działo na moście i właściwie wielce możliwym było, żeby ktoś się przekradł. Nikt jednak z całkowitą pewnością nie uciekł przez bramę główną. A ucieczka przez dok wymagała otwarcia śluzy, gdzie był Konrad i gdzie Siegfried pozostawił dwóch banitów. Co więcej, doki, Siegfried osobiści sam sprawdził przed ich opuszczeniem i był niemal pewien, że nikt się tam nie ukrył. Zbiegowie zatem, jeśli nie użyli sekretnego wyjścia, o którego istnieniu musieliby wiedzieć, kryli się, albo wśród biedaków i nędzarzy, albo gdzieś po kątach pomieszczeń zamkowych. I od tego ostatniego postanowił zacząć poszukiwanie.

Niecałe pół godziny później był niemal pewien, że jeśli Gottard nie znał jakiejś sekretnej skrytki, to nie mógł się kryć w żadnym z pomieszczeń. Jego poszukiwania bowiem nie ujawniły niczego poza popadającymi w ruinę dawno nieużywanymi budynkami gospodarczymi. Za wyjątkiem może stajni. Tu zabici przez Nulneńczyków stajenni utrzymywali czystość i porządek. Tu też stały chuderlawe i ponuro wyglądające, gniade konie straży zamkowej, oraz siwa z maścią subtelnie przechodzącą w róż, klacz Magritty von Wittgenstein.

***

Zabieg zalecony przez Kuna nie pomagał. Ciężko było go wynić. Nieuczony wieśniak poza cięciem i łataniem nie mógł umieć tego, czego uczono medykusów w imperialnych akademiach, a co wielce by się teraz Sylwii przydało. Tyle było dobrego, że Sylwii już się nie pogarszało. Oddychała równo i już nie tak słabo jak wcześniej. Powinien zostawić ją tu na razie i zainteresować się ostatnim poległym kompanem, Meinhardem. Ale nie mógł się zdobyć na zostawienie dziewczyny samej wśród obcej gawiedzi. Nie mógł nawet się ruszyć by sprawdzić co z innym kompanem, który do lazaretu trafił jeszcze na początku, raniony przez mutantów w lesie. Aż do momentu gdy do lazaretu weszli Panewka, Schmeterling i Bruno. W nastrojach co tu dużo mówić, nader dobrych jak na wieść, którą im wcześniej był przyniósł, że nie będzie ani złota ani dupczenia. Od razu też okazało się skąd u nich się ta radość wzięła.
- Pacz Eckart, co krasnoludki schowały kole wieży! - roześmiany od ucha do ucha zawołał do niego Bruno trzymając w ręku… klejnot? - Ja tam się nie znam, ale coś mi się widzi, że za to cudeńko to będziem mogli z miesiąc, czy dwa po karczmach chlać, bimbać i ciurlać ile wlezie!
Szlachcic wyciągnął rękę by zobaczyć przedmiot, ale Bruno zdążył zabrać rękę, chowając go do kieszeni.
- I to nie wszystko! Pacz na to! Panweka, weź tu pokaż…
Na te słowa, żołnierz wyciągnął przed siebie… jajo. Czarne. Skórzaste. Jajo. Wielkości bodaj dwulitrowego antałka.
- Gdzie to znaleźliście? - spytał Schwartzmaktczyk.
- A o, w tym plecaku - Bruno wyciągnął przed siebie plecak. Plecak, który bez wątpienia należał do Sylwii. Eckhart pamiętał nader wyraźnie jak złodziejka niechętnie się z nim rozstawała, a Schwerter bynajmniej nie nakazywał przeszukania - Razem z paroma jeszcze pierdoletami i garstką szemranych papierzysk.
Pierdoletami okazały się głównie wysokiej klasy przybory kosmetyczne do charakteryzacji, miedziane pudełko o nieznanym zastosowaniu, suszona królicza łapka, czarna peruka i piękne damskie buty, droższe pewnie niż te, za które on sam do woja trafił.
Papierzyskami zaś… ulotki nawołujące gmin do agresji przeciw kapłanom i krasnoludom. Jedna z nich była wyraźnie zapisana korespondencją dwóch osób.

Cytat:
„Melduj”
Cytat:
“Utknąłem w Biberdorfie. Czekam na rozkazy.”
Cytat:
„Rozkazy bez zmian. Gdzie Purpurowa Dłoń?”
Cytat:
„Problemy. Potrzebuję dokładnych wytycznych.”
Cytat:
“Purpurowa Dłoń przemieni się wkrótce. Pierwsze objawy mogą już być widoczne i nie wolno ci ich przegapić. Nasz brat Kastor w swojej boskiej postaci będzie potrzebował jednak pomocy. Jeśli przez twoją niekompetencję nie zostanie mu ona udzielona, zajmie się tobą Abitur. Rozwiąż więc problemy, śledź nosiciela dłoni i melduj o wszystkim. O wszystkim. Z problemami zaopatrzeniowymi pomogą ci w Ex Corde w Kemperbad i w Nam Divinum Bonitatem w Nuln. Bacz na plany towarzyszących mu ludzi. Bacz na ich kontakty z sigmarytami. Bacz na krasnoluda Gomrunda Ghartssona. Nie zamierzam ci przypominać ile szkody może nam wyrządzić gildia inżynierów.”
Cytat:
„Melduj”
- Trzeba będzie opić poległych, bo - tu Bruno splunął - za dużo ich dało głowy na tej parszywej ziemi...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172