Całą mocą trzasnął w drzwi młotem! Drzwi zatrzęsły się aż spomiędzy desek posypał się kurz i pył. Trafiona deska pękła dopiero przy drugim uderzeniu, a Hammerfist uczepił się jej, jakby za drzwiami czekał na niego legendarny skarb jego pobratymców. Za sprawą gwałtownego pociągnięcia drewniany fragment pofrunął za plecy khazada, którego dłoń już znajdowała się w środku macając w poszukiwaniu rygla. Z pomocą zwerbowanego naprędce Edmunda otworzyli drzwi. I zaczęło się. Krasnolud wpadł do środka i niemal natychmiast, szybkim ciosem w kolano najprawdopodobniej strzaskał przeciwnikowi rzepkę kolanową. Już szukał sobie kolejnego przeciwnika... - Dosyć! - wydarł się Heintz, a Hammerfist z trudem opanował chęć wydania stwierdzenia, by spierdalał na sosnę, ale jak zauważył siły przeciwników zostały dostatecznie przetrzebione. Został tylko Salvatore i jego dwóch ochroniarzy. Gdy Salvatore zaczął mówić Hammerfist po części go rozumiał. Barzini chciał go w końcu zabić. Sam zaczął, więc ma to, o co się sam prosił - drugi, znacznie szerszy uśmiech poniżej tego pierwszego. Cały problem polegał jedynie na tym, że Salvatore zabił gościa festiwalu. Oni zaś byli odpowiedzialni za to, by takie wydarzenia nie miały miejsca. Oczywiście czasem nie da się tego uniknąć w szczególności, gdy ma się do czynienia z przestępczością zorganizowaną, ale wtedy należało złapać i przykładnie wsadzić mordercy kij w rzyć i przeparadować po mieście jak z chorągiewką. Albo po prostu posłać pod zieloną trawkę. Albo doprowadzić przed sąd. Czasem też zdarzało się, że zabójca ucieknie. To jednak, by pozwolić na zamordowanie ochranianego człowieka, a następnie z własnej woli wypuścić prowodyra nie mieściło się w głowie Hammerfista. Gorzej. Znacznie gorzej. Godziło w jego osobisty honor. Z drugiej jednak strony Salvatore miał rację... Nagle w powietrzu znalazł się mieszek z pieniędzmi. Heintz złapał go i schował za pazuchę. - Odstąpcie od nich - odezwał się kiełbasiarz, zaś krasnolud nie wiedział czy ma się uśmiechnąć na widok skurwiela biorącego łapówkę za milczenie tym samym mogącego być oskarżonym o współudział w morderstwie, czy może go wyśmiać. Przez własne niezdecydowanie nie zrobił niczego oprócz spojrzenia na Heintza tak, jakby za chwilę miał wbić go w podłogę jak, nie przymierzając, gwóźdź, a tymczasem mafiozo i jego goryle właśnie przysposabiali się do opuszczenia lokalu. Jost próbował jeszcze przekonać Heintza, że źle robi wypuszczając Salvatore. Arno zgadzał się ze swym towarzyszem, ale jednocześnie miał tak głęboko między pośladkami zdanie swojego szefa, iż czuł jak jego żołądek je trawi. Zwrócił się do głowy rodziny i ukłonił lekko, by okazać szacunek bossowi mafijnemu. Nie spuszczał ich jednak z oczu i nie opuszczał broni. - Don Salvatore, łaska jeśli, to czy moglibyście podać powód mi, dla którego po imperialnych mamy nie posłać strażników z wiadomością, jakobyśmy pojmali was na uczynku gorącym lub bym nie rozkwasił czaszek waszych rękami własnymi? Bo widzicie, jako mnie wynajmuje się, to dokładnie jak mogę tylko wykonuję obowiązki moje. Pod moją zatem gość każdy ochroną. Wyście zajebali gościa nam. Szują był? Wykluczonym nie jest to. Aleście w miejscu zrobili złym to. Dlaczego wolnymi puścić mamy pana i towarzyszy pańskich? - zapytał Arno. - Bo ci don Heintz tak kazał, capisci? - odparł Tilleańczyk rezolutnie, jakby to było oczywiste i zawinąwszy peleryną ruszył ku zapleczu. "Don" z niego, jako ze mnie długouchy - pomyślał i zaczął ponownie. - Wogóleście mnie, mówiąc prawdę, don Salvatore nie przekonali - powiedział, ale Salvatore wyszedł. W khazadzie coś zawrzało. Jost jeszcze próbował przekonać ich, by odpuścili. - Po trupie moim! - wrzasnął Arno i zaszarżował na dwóch uciekających ochroniarzy z zamiarem przebicia się w pogoni za Salvatore. W biegu miał zamiar trzasnąć jednego z ochroniarzy obuchem i dorwać szefa. Kątem oka widział biegnącego razem z nim Edmunda. Jeden z ochroniarzy zagrodził im drogę, ale szybko sobie z nim poradzili. Choć Arno trafił jako pierwszy nie wyrządził mężczyźnie większych szkód. W przeciwieństwie do atakującego niemal równocześnie Edmunda. Tak skutecznie nie był w stanie się bronić. Pierwszy cios ledwie zranił ochroniarza, lecz już drugi niemal odrąbał rzepkę od stawu kolanowego. Nie tylko mięśnie i ścięgna zostały przecięte, ale również żyły. Nieprzytomny zwalił się na ziemię. Za kilka chwil wykrwawi się. Hammerfist nie czekał jednak na to. Razem z Edmundem wymięli poddającego się drugiego tileańczyka. Wpadli na zaplecze kuchni, a następnie do samej kuchni. Przez otwarte drzwi, odskakujące od ościeżnicy przez zbyt mocne trzaśnięcie, zobaczyli biegnącego sprintem Salvatore. Biegł w kierunku rzeczki. Miał pistolet. Pościg nie zatrzymał się ani na chwilę. - Ja od lewej, ty od prawej, musimy go zapędzić do rzeki - wysapał Edmund przeskakując nad żerdziami zagrody. - Morderca! Łapać mordercę! Z duchem, chłopy! - darł się na cały głos Arno grając tak, jak zaproponował Edmund. Niejeden strażnik znajdował się w mieście i khazad miał nadzieję, że ktoś go usłyszy. Ktoś wesprze pościg. Nic takiego się nie stało. Okazało się, że albo plan Stirlandczyków działał, albo Tilleańczyk właśnie ku rzeczce biec zamierzał. Przeprawił się przez potok brocząc po uda w wodzie. Arno pierwszy dopadł do brzegu dowodząc teorię, że khazady bardzo niebezpieczne są na krótkich dystansach. Kiedy jednak przeprawili się przez rzeczkę, to Edmund pierwszy z niej wyszedł, gdyż Arno broczył w wodzie niemal pod pachy. Don Salvatore biegł w ciemnościach wprost na palisadę. Kanincher za nim. Na końcu Hammerfirst. Kiedy Edmund dobiegł do muru zobaczył jak Tattaglia siłował się chwilę z podstawioną tam drabiną, aby ja wciągnąć siedząc okrakiem na palach. W końcu dał za wygraną i gdy Stirlandczycy byli już tuż tuż, kopnał ją tylko i upadła w trawę. Tattaglia zeskoczył po drugiej stronie. Rozległ się strzał pistoletowy a potem dal się słyszeć tętent wielu rozbiegających się kopyt końskich. Hammerfist natychmiast złapał i postawił drabinę. Bez zwłoki wspiął się na nią, by zobaczyć cwałem oddalającego się uciekiniera. Przed nim i za nim znajdowały się spłoszone przez niego konie. I żadnego innego w pobliżu. Nawet najgorszego wałacha. - Jebaniutki - sapnął zeskakując z palisady. Obok siebie usłyszał zeskakującego Edmunda, ale ponownie nie czekał na nic. Popędził za uciekającym konno Tileańczykiem licząc, iż stosunkowo niedaleko zwolni czując się bezpiecznym. Choć przez kilkaset metrów był w stanie utrzymywać kontakt wzrokowy lub słuchowy. Ten jednak urwał się na wzgórzu i nie powrócił, kiedy krasnolud tam dotarł. Zobaczył jednak, że coś pasie się na łące. Miał nadzieję, iż nie jest to krowa. Koń! To był koń! Rżał, kłapał zębami i stawał dęba na ich widok, ale był to czarny, osiodłany ogier. Najprawdopodobniej był to jeden ze spłoszonych przez wystrzał. - Spokojnie, spokojnie - Edmund wystawił rękę ku zwierzęciu, aby delikatnie dotknąć jego nozdrzy. - Zostawił cię tutaj na pastwę losu i wystraszył pistoletem, kanalia jedna. Spokojnie malutki - mówił dalej zbliżając się do zwierzęcia, które nie zaprotestowało. Edmund złapał konia za uzdę i spojrzał na Arno z niedowierzaniem: - Patrzcie państwo, pomogło. Nazwę cię Pieszczoch. Co teraz? Widzisz cokolwiek? Masz jakiś pomysł co dalej? Bo ja gówno widzę w tych ciemnościach. - Za synem kurwim - powiedział wdrapując się na konia. Miał zamiar kierować Edmundem tak, by ten jechał za don Salvatore. A tam, gdzie wydawało mu się, że jest uciekinier. |
|
- Ja pójdę. - powiedział Bert. - Nie mam broni poza językiem, którym władam jeszcze całkiem sprawnie. Każdy z was może rozwścieczyć krasnoluda, ale istnieje szansa, że na spokojne słowo brodacz zaniecha swoich zniewag. - gawędziarz spojrzał po ekipie. - Co wy na to? - Pójdę z tobą, Bert. - odparł Yorri z niepokojem wpatrując się w krasnoluda. - Nie obraź się, ale tu słowo nie wystarczy. Tu trzeba krasnoludem być, bo ty, przyjacielu, za przeproszeniem gówno na tema Zabójców wiesz. A z nimi, trzeba ci wiedzieć, to nie takie hop i siup, sprawa załatwiona. Szczególnie jeśli taki akurat napity jest. Jak tamten. Czyli, idę ja z tobą. - To my poczekamy po drugiej stronie bramy, coby w razie czego… - Eryk spojrzał na Josta, szukając u niego potwierdzenia. - No wiecie, zaciągnąć was z powrotem za mury. Nie wiadomo, czy w nerwach i na was się nie zamachnie. Niedomkniętą zostawimy, aby szybko zareagować. - W razie czego przyjdziemy wam z pomocą - obiecał Jost. Co prawda nie był pewien, czy owa pomoc zdąży w porę i czy zda się na cokolwiek, ale wiedział, że kompanów w potrzebie nie zostawi. Przez moment zastanawiał się, czy nie wsadzić krasnoludowi bełtu prosto w gołe dupsko. Wszak kto światu zadek wystawia, zwykle w niego dostaje. Szkoda, że Arno nie ma, dodał w myślach. Akurat wtedy, gdy byłby przydatny, to sobie polazł. - Zatem wychodzimy. - powiedział Bert patrząc na Rdestobrodego. - Trzymajmy się blisko i żadnej agresji, towarzyszu. Jak dobrze pójdzie obejdzie się bez walki z jego strony... - Na drugiego krasnoluda bym się nie zamachnął - wtrącił się Yorri. - ... i ucieczki z naszej… - uśmiechnął się gawędziarz. - Uchylcie lekko wrota. - Najlepiej chodźmy wszyscy. - powiedział Heintz zachęcając resztę. - Ciekawi mnie czego ten gbur ode mnie chce. - Nabrał odwagi stając między Yorrim i Erykiem. - Dajcie Joszkowi kuszę - rozkazał strażnikom i jeden posłuchał gotowy do przekazania broni. Jost, choć pełen wahań, wziął kuszę i parę bełtów. - Nie jestem pewien czy pomysł aby Pan z nami szedł jest dobry, Herr Heintz. - powiedział poważnie, z troską o pracodawcę Bert. - Widziałem już zabójców trolli, którzy żyli po otrzymaniu połowy tuzina bełtów. - skłamał Winkel. - A ten jest największy jakiego widziałem w życiu. Z pewnością zdąży nas wszystkich zabić zanim Jost go poskromi kuszą. Moim zdaniem rozwiązanie siłowe odpada… - To i racja - poparł przedmówcę Jost. - Najpierw by trzeba porozmawiać, wywiedzieć się, czego chce. Jak zobaczy tyle luda, i to z bronią, to w szał ani chybi wpadnie. No i wiadomo, że pana, Herr Heintz, będzie chciał jako pierwszego dopaść, na innych czy na rany nie patrząc. Szkoda by było, gdyby Heintza kto ubił. Przynajmniej do chwili, aż nie zapłaci pracownikom, pomyślał.. Heintz poczerwieniał ze złości. - Jakbym płacił z góry, to mnie można by ukatrupić tak? Niewdzięcznik podły! - z odrazą odsunął się od Schlachtera. - No to idźcie sami. - poprawił nerwowo fryzurę. - Nic takiego nie powiedziałem - odparł zaskoczony Jost. - Płacicie nam nie tylko za to, byśmy utrzymywali porządek, ale i za to, byśmy o was dbali, Herr Heintz. Jeśli tam pójdziecie, to możemy nie zdołać w porę zareagować. Chyba nie chcecie, by ten khazad pozbawił was życia. A on nie wygląda na takiego, co żartuje. Heintz spojrzał na Josta nieco skołowany, bo faktycznie Schlachter zaprzeczył tak naturalnie, że kiełbasiarz zdawał się być zbitym z tropu i patrzył teraz oniemiały na Strilandczyka podejrzliwie, czy oby nie szcza mu tamten w oczy twierdząc, że pada deszcz. Bert nie miał zamiaru dołączać do wymiany zdań między Jostem, a pracodawcą. Ten pierwszy był jego przyjacielem, ale ten drugi im płacił i od jego dobrego samopoczucia zależało jak długo posiedzą na festiwalu i ile zarobią. Ostatnie zachowania Arno czy Josta były trochę dziwne, ale Heintz nie należał też do osób, które dały się lubić. Obecnie Winkel musiał się skupić aby lada moment nie pokroił go wściekły brodacz… Wychodził na zewnątrz. - Panie krasnoludzie! - zawołał Bert. - Proszę na chwilę się powstrzymać i ze mną porozmawiać. Chciałbym wyjaśnić zaistniałą sytuację. - Przyszliśmy tu nie spętani jarzmem dyshonoru, a wszystko co uczynimy będzie z nim zgodne. - dodał, recytując formułę przysięgi. - W odpowiedzi oczekujemy tego samego, Drengi. - My poczekajmy - zaproponował cicho Jost. - Najlepiej będzie, jeśli oni pójdą sami. Skoro są bez broni, to krasnolud im nic nie zrobi. To by było niezgodne z ich honorem. Przynajmniej miał taką nadzieję... |
Pogromca Trolli. Albo innego cholerstwa, to tylko Grimnir wiedział. Z dwa, czy trzy razy Yorri miał okazję takich widzieć, ale z daleka raczej. Bezpieczniej było usiąść po drugiej stronie karczmy wobec nich, a na ulicy na drugą stronę przejść. Agresywni byli, pewni siebie, czasem szaleni, a zawsze - pijani. I to jak! Ciekaw był Rdestobrody, skąd takie - bez urazy dla nich - nieroby tyle srebra mają, by się w trupa zalewać. "Może z własnych onuc gorzałkę sobie pędzą. Tylko gdzie? W rzyci?". Otrząsnął się z gównianych rozmyślań. Jaki by ten Zabójca nie był, wyraźnie miał coś do ich pracodawcy. yorri też, choć on gołą dupą nie machał i mu toporem nie wygrażał. "Trzeba będzie tam zejść z Bertem", pomyślał. Krasnolud wsparł się na toporze i bez słowa przyglądał się, idącym ostrożnie z naprzeciwka, Bertowi i Yorriemu. Obaj byli nieuzbrojeni, widać było, że wyszli spokojnie porozmawiać, a nie walczyć czy się mięsem obrzucać. Kiedy kompani podeszli bliżej Winkel zapytał spokojnie krasnoluda: |
Dziękuję wszystkim za dialog! Bert nie liczył na wylewność ze strony Heintza. Jego pracodawca nie miał pojęcia jak niewiele brakowało aby wysoce urodzeni wtargnęli do karczmy i poznali prawdę na temat kulis festiwalu kiełbasy. Niesamowity wyczyn Berta i towarzyszącego mu krasnoluda zapamiętają jedynie oni - co Winkelowi w zupełności wystarczyło. Jedyną nagrodą na jaką obecnie zapracował był niewypłacony jeszcze żołd oraz... noc w jednym łożu z śmierdzącą potem, perfumami i kiełbasą, grubą i obleśną hrabiną. Na samą myśl gawędziarz dostawał paraliżu mózgu, a jego kuśka zdawała się więcej niż chętna aby schować się między pośladkami niczym wąż pod idealnie wydrążonym do tego głazem. Kiedy dwójka "wybawicieli" wróciła do swych obowiązków dołączyli do nich Jost oraz Eryk. Bert nie mógł zwyczajnie pracować. Musiał wypytać towarzyszy ile się tylko dało. W końcu informacja była nieocenioną wartością - szczególnie w Starym Świecie gdzie dobrze było mieć haka na jednego czy drugiego cwaniaka. Krzyk, który dobiegł do uszu czwórki towarzyszy musiał należeć do jakiegoś olbrzyma. Bardzo nie kulturalnego, rozwścieczonego olbrzyma, który nawet po pijaku władał całkiem ciekawym mięsem przeplatanym z udanymi przeróbkami podwórkowych rymowanek. Bert nie mogąc już słuchać jak ktoś oczernia jego pracodawcę ruszył w kierunku źródła basu. Jego towarzysze zrobili podobnie. Kiedy tylko grupa dostała się na podest przy palisadzie okazało się, że krzyczący humanoid znajdował się niemal na granicy ich widoczności. Jedynie krasnolud widział wyraźniej. Rdestobrody opisał reszcie, że krzykacz to potężny, wytatuowany krasnolud z wielkim, ciężkim toporem i całą baryłką alkoholu - z tym, że to ostatnie zdążył wlać w siebie. Heintz zaczynał się więcej niż niepokoić. Rozkazał swoim najemnikom aby zakończyli wywód krasnoluda jednak bełty opadły nim doleciały do brodatej postaci. Bert walczył ze sobą aby się nie zaśmiać kiedy krasnolud zaczął wymachiwać całkiem gołym tyłkiem. Heintz był gotów okazać swoją wdzięczność każdemu kto uciszy krasnoluda. Bert nie musiał się długo zastanawiać aby stwierdzić, że nadawał się do tego idealnie. Walczyć z kimś takim mógłby jedynie Arno, ale póki go nie było... cięty język Berta - wsparty przez wiedzę o krasnoludach Yorriego - powinien wystarczyć. Wiatr rozwiewał postawiony na sztorc pas kolorowych włosów krasnoluda, który zdawał się wręcz nie rozumieć o czym mówią stojący przed nim Bert i Rdestobrody. - Nie wyjdzie zza muru, tak?! To pętko mu w dupę! Jak nie dziś, to jutro! - krzyknął głośno. - Gertti dorwie Heintz cię ty kutasia kurzajko! Potem spojrzał po Stirlandczykach. - Powiedzcie mu, że gotowy czy nie, Gertti go dorwie, nawet jak się schowa. Ubije chuja powoli... - splunął na drogę. - Tchórzliwa gnida. Podła menda. - Powie nam Pan co Herr Heintz złego uczynił? Obecnie nie jesteśmy w stanie pomóc, bo nie wiemy co zaszło. - powiedział Bert będąc pewien, że kiełbasiarz doskonale słyszy słowa krasnoluda. Yorri pokręcił tylko głową. Za dużo trolli, za mało dobrego piwa. Tak to się kończy, psia jucha. Na pytanie Winkela, kolejne zresztą, Gertti zamyślił się, podrapał w potylicę. Zmrużył nawet oczy w usilnym wytężaniu umysłu. - Dobra... Dosyć pierdolenia... On już kurwa będzie wiedział za co! - wzruszył ramionami zabierając się do odejścia w las skąd przyszedł. - Zna pan tego krasnoluda, Herr Heintz? - spytał szeptem Jost. Kiełbasiarz przecząco pokręcił głową. - Zapamiętałbym tego osobnika... - westchnął poirytowany. Krasnolud rzucał się w oczy. Dość trudno byłoby takiego zapomnieć. Jost z pewnością by go zapamiętał. Może Gerttiemu coś się pomyliło... - Chodź Yorri. - powiedział Bert cicho i spokojnie. - Zrobiliśmy co mogliśmy. Miejmy nadzieję, że sytuacja zostanie wyjaśniona bez dalszych incydentów… - Mhm… - odparł krasnolud i ruszył z gawędziarzem w drogę powrotną. Gdy oddalili się poza zasięg słuchu Zabójcy dodał jeszcze: - Obawiam się, że od taniej gorzałki i załamania nerwowego się nieco… zbiesił. Parę gwoździ mu się z czerepy wymskło. - machnął głową, pokazując, jak się wymskło. Bert przypomniał sobie o hrabinie i jej niesamowitej propozycji. Musiał coś zrobić. Nie pomogli mu źli arystokraci, nie pomógł wściekły brodacz, a zatem musiał sobie pomóc sam. Idąc obok krasnoluda powiedział do niego bardzo cicho: - Będę udawał. Dlaczego powiem Ci jutro... - po czym boleśnie krzyknął i usiadł na dupie. - Na Sigmara. Oj jak boli, oj jak boli. Chyba skręciłem kostkę. - dodał po czym ściągnął but i sprawdził delikatnie nogę. - Nie. Jest tylko czerwona. Zaczyna puchnąć. Jak boli... Yorri pomożesz mi iść? - zapytał krasnoluda po czym założył buta i powoli, spokojnie wstał. - Proszę się nie martwić Panie Heintz. Dopełnię moją służbę do końca! Obiecuję! - powiedział jak z pomocą krasnoluda przekraczał bramę. Heintz był najwyraźniej zadowolony, że nieprzychylny mu krasnolud ucichł i dał mu spokój. Kiełbasiarz dał wszystkim wolne, kazał najeść się do syta i porządnie wyspać. Jutro czekało ich jakieś zadanie bojowe z okolicznymi bandytami. Również jutro miał być wielki finał festiwalu, na który wszyscy z niecierpliwością czekali. Bert miał nadzieję, że jego fortel ze skaleczoną nogą podziałał. W swoje umiejętności aktorskie nie wątpił. Wystarczyło jeszcze trochę postękać, ponarzekać, najeść się i położyć grzecznie spać. W końcu z taką nogą nie był w stanie zadowolić wyszukanego gustu hrabiny! |
Trup Salvatore leżał. Bezlitośnie zadźgany. Zdychający koń leżał. Postrzelony strzałami o czarnych brzechwach. Czarne Strzały. Arno nie miał z czego się cieszyć. Na obecną chwilę, jeśli Czarne Strzały znajdowały się w pobliżu i ich widziały, to prognoza nie była dobra. Jeśli jednak nie wjechali w ich zasadzkę jak Salvatore, to sprawy obróciły się stosunkowo korzystnie. Nic jednak nie wskazywało na to, by ktokolwiek miał atakować. Nie było żadnego ruchu. Khazad uśmiechnął się lekko widząc oddalający się płomień pochodni. - Czarne Strzały, sami sobie nie poradzimy - szepnął Edmund do krasnoluda. - Wracajmy do wioski, trzeba ostrzec naszych. Tileański pies ubity, zadanie spełnione - nerwowo wymamrotał chłopak patrząc na charczącego konia. Hammerfist był odmiennego zdania. Khazad pokręcił głową spoglądając na trupa. - Okiem choć rzucić. Czy koń do odratowania sprawdź. Wrócę niedługo - powiedział ruszając za pochodnią. Szedł najszybszym tempem, w jakim mógł poruszać się stosunkowo bezgłośnie. - Stój - syknął Edmund. - Zauważą cię, a w tym stroju tym bardziej. Jeżeli zaciukali Salvatore i zastrzeli jego czarnego konia w środku nocy to tym bardziej spostrzegą krasnoluda w kolorowych fatałaszkach. A może to długouchy? One dobrze widzą w nocy - spostrzegł stirlandczyk z nutką niepewności w głosie. Oczami wyobraźni widział jak padły dwa szybkie strzały z łuku, które powaliły konia. Jak elfi napastnik doskakuje do Salvatore i dźga go nożem lub mieczem. Teoretycznie do ran pasowała również włócznia, lecz elf z łukiem i włócznią nie bardzo pasował mu do obrazka. Druga opcja była identyczna, lecz bardziej prawdopodobna. Widzący w ciemnościach elf strzela, a ludzki pomocnik dźga Tileańczyka wielokrotnie, ponieważ w ciemnościach woli upewnić się, że tamten nie żyje. Istniała również trzecia opcja. Napastników było trzech. Elf z pozycji strzeleckiej, zaś dwójka doskoczyła i zadźgała ofiarę. To również tłumaczyłoby mnogość pchnięć. Niemniej ta była dla niego równie prawdopodobna, co pierwsza. Ostatnia z możliwości to dwie strzały, dwa elfy. I jeden człowiek dobijający. Niewątpliwe było jednak to, iż przynajmniej jeden z przeciwników jest człowiekiem. Arno nie potrzebował pochodni, więc strzelec też jej nie potrzebował. Według najemnika mieli szanse. Choć wolał nie wdawać się w walkę, gdyż szanse były bardzo wyrównane. Nie palił się do tego, by mieć długouchego strzelca przeciw sobie. W szczególności wtedy, gdy był bez zbroi. Postanowił sobie, że jak tylko wróci do wsi, to od razu przywdziewa własny pancerz. Natychmiast. Gdy zaczął odchodzić w stronę oddalającego się płomyka Edmund trafił w sedno. Mogli go zobaczyć w tych kolorowych fatałaszkach. Dla elfa będzie wtedy jak tarcza strzelnicza. Podczas marszu zdjął z siebie górną część ubrania i wsadził sobie za pas z tyłu. - Okiem… - rzucił za siebie cicho już z pewnej odległości. Chciał poznać ich twarze. To wiele im da. Co prawda bandyci grasują w lesie, ale musieli z niego wychodzić. Po co im rabowane dobra, jeśli mieliby je tylko gromadzić? Bez sensu. Nikt nie wiedział jak oni wyglądali, a teraz była szansa, by dojrzeć ich twarze. Chciał iść szybko, cicho i uważnie. Niemniej wychodziło mu to jak dupa z gaci, zaś Edmundowi, który postanowił ruszyć za nim szło równie dobrze, lecz odległość działała na ich korzyść. Edmund zaklął cicho nad temperamentem khazada, uwiązał konia do pobliskiego drzewa, Heintzową koszulę zatknął za pasem i ruszył w kierunku pochodni, zdecydowanie uważniej stąpając po leśnym podłożu niż jego kompan. Problemu z uwiązaniem konia nie było, bo między korzeniami pnia pobliskiego drzewa Edward potknął się o porzuconą linę. Jej koniec oplatał pień buku, więc do pętli podczepił karego. Kwadrans kluczenia w ciemnościach później dotarli do ogniska oddalonego od nich o blisko pięćdziesiąt metrów. Podeszli jeszcze kawałek. Przy ognisku znajdowały się trzy postacie liczące pieniądze i oglądające zdobyczne przedmioty. Stały tam również trzy konie. Arno szukał wzrokiem łuku i strzał, ale żaden z nich nie miał jej na plecach. Uśmiechnął się jednak bardzo szeroko widząc swoją pomyłkę. Nie było tam żadnego elfa. W tej sytuacji mieli ogromną przewagę w postaci jego widzących w ciemności oczu. Jednakże atut ten mógł się nie przydać. Nie wiedzieli, że są obserwowani. Khazad ruszył do przodu. Powoli. Nie chciał podchodzić do granicy lasu. Chciał podejść tylko na tyle, by zobaczyć który jest strzelcem i dopaść go jedną szarżą. Nagle wszystko się spieprzyło. Zaledwie po tuzinie kroków. Najstarszy z mężczyzn z siwą brodą wyglądał jak traper i patrzył w ich kierunku z podniesioną ręką. Powiedział coś i wszyscy chwycili za broń. Traper dobył kuszy, czym niezmiernie uradował Hammerfista. Jego szybkostrzelność zmalała drastycznie, choć obrażenia podniosły się w równym stopniu. Najwyższy z nich dobył miecza, natomiast najniższy był najlepiej zbudowany. Dzierżył buzdygan. - Czego tu? - powiedział głośno traper ochryple. - Kto szuka guza? Później, gdy już na spokojnie analizował wydarzenia z polanki przyszło mu żałować tego, co się stało. Odpowiedział, a powinien schować się cichutko za drzewo i milczeć. Traper nie ruszyłby na rozpoznanie terenu. Wysłałby dwóch towarzyszy. Powinien rzucić kamyczkiem niedaleko Edmunda, by sprawdzić czy traper wystrzeli. Jeśli by wystrzelił Arno natychmiast zaszarżowałby na niego. Jeśli nie, to Edmund powinien oddalać się od khazada, który kontrolowałby wzrokiem strzelca. Gdy już starszy odwróciłby się od Hammerfista na wystarczającą odległość ten przystąpiłby do ataku. Któryś z drabów z całą pewnością wróciłby na pomoc szefowi. Było mało czasu. Trzeba by było porozumieć się z Edmundem , ale wtedy wyeliminowaliby Czarne Strzały. Zamiast tego krasnolud powiedział: - Gdzież guza panowie? Od Heintza - nie odchodził od drzewa. Był gotowy na uskok za nie i dobycie młota. - Gonić za interesy psującym mu psem kazał. Światu przysługę wyświadczył kto, skurwiela ubijając, nie wiadomo. Panowie jeśli to, to Heintz herr cichcem o nagrodzie mówił. Koron trzydzieści, bodaj, a nie da kutwa swoim jej. Na zadania wykonania dowód ciało zabrać czy zostawić jako leży? - kontynuował. - Chodź tutaj. Gadać do ciemnego lasu nie będziemy - zaproponował najwyższy, po chwili wymiany spojrzeń z kamratami. - Z bronią wyście panowie na mnie. Jako wyjść mam? - zapytał Hammerfist machając lekko dłonią za plecami, by Edmund postąpił za drzewo, jeśli jeszcze za nim nie jest. Nie miał pojęcia czy jego druh to zauważy, ale wolał, by ów był jego asem w rękawie. Niespodziewanym uderzeniem w razie potrzeby. Arno już miał plan. Chciał doprowadzić do tego, by pozwolili mu odejść, bo wtedy niewątpliwie podążą za nim. W ciemności, gdzie to najemnik miał przewagę, o czym nie wiedzieli. - Ty do nas przyszedłeś, więc wychodź. Lasy to niebezpieczne. Ty bez broni podchodzisz obcych w lesie, w nocy? - zaśmiał się wysoki. - Moją winą to, że Heintz kutwa? - zapytał. - Nie nasza to sprawa. - wzruszył ramionami. Wszyscy czujnie lustrowali okolicę. Hammerfist nagle wstrzymał dłoń za plecami mając nadzieję, że Edmund i ten gest zobaczy. W tej chwili każdy ruch mógł zdradzić. - Z zarobku wiadomością do panów przychodzę ja, panowie zaś mierzą do broni bez osobnika... - Bez jakiego osobnika? - Co on pierdoli? - wyższy spojrzał na niższego tamten oczami dał do zrozumienia, że nie ma pojęcia. - Na myśli siebie mam przecie - powiedział kręcąc głową. - Albo wychodź albo spierdalaj skądś przyszedł i spokojnych ludzi nie podchodź nocą zdradziecko - odezwał się traper. - Tak jest! - schował się za drzewem, po czym poszedł w kierunku Edmunda, by tylko jeden ruch był widoczny. Starał się iść nisko, by uniknąć trafienia, a jak widział, traper miał celne oko. Mężczyźni tymczasem stali nieruchomo nasłuchując kroków Arno. - Oddala się - powiedział traper do kamratów. Hammerfist tym razem nie uważał za celowe, by starać się chodzić cicho. Przeciwnie. Wolał iść naturalnie, by zagłuszyć maksymalnie Edmunda. Liczył na to, że pójdą za nimi. Dobył młota. Już kilkadziesiąt kroków później zobaczyli, że ognisko zgasło. Zbóje ruszyli na polowanie nie wiedząc, iż sami tym samym stali się zwierzyną. Arno nie odpowiadało przygotowanie do walki, jakie musieli poczynić. To była zabawa w podchody, zaś khazad nie był szczególnie mocny w tej dziedzinie. Ruszyli w kierunku Pieszczocha. Nagle poklepał Edmunda w plecy i wyszeptał tak, by nawet jego towarzysz ledwie go słyszał. - Za nami iść mogą Zataczamy w krzaki się. Zostaję ja - nie zatrzymywał się poruszając się normalnie, by czynić naturalny hałas mogący go zagłuszyć. Kopnął w wystający korzeń. Oczywiście widział go. - Kurwa mać - warknął głośno. - Idziesz dalej ty. Utykaj później. Za drzewem w odległości pewnej schowaj się. Że boli sycz. I hałas nie mniejszy czyń - powiedział khazad bardzo cicho, by traper o bystrym uchu nie usłyszał. Miał zamiar niby potknąć się w krzaki i pociągnąć Edmunda blisko którego szedł, a następnie zacząć kląć na ciemności tak, jakby mówił do siebie. Chciał udawać, że nie zauważył czegoś i skręcił kostkę. Zamierzał ułożyć się i czekać w bezruchu. Dopiero jak będzie gotów do podjęcia bezruchu chciał wypuścić Edmunda i bacznie się rozglądać. Gdyby tamci szli za nimi Arno będzie gotów do niespodziewanego, zdradzieckiego ataku od tyłu. Gdyby jego cios nie wypadł na kusznika musiał manewrować tak, by zawsze na linii strzału był towarzysz trapera. Rzeczywistość ułożyła się nieco inaczej. Obaj przypadli do krzaków, najemnik ustawił się szybko i wypuścił Edmunda. Ten jednak nie podejmował marszu. W oddali trzeszczały wolno gałązki, ale takie odgłosy mogło dla niego wydawać nawet dzikie zwierzę. Poczekali kilka dłuższych chwil upewniając się, iż tamci oddalają się w kierunku traktu. Do miejsca, w którym leżał trup Salvatore. Khazad starał się zapamiętać skąd mniej więcej dochodziły odgłosy. Jeśli Czarne Strzały mieli choć trochę czasu na schowanie własnych koni oraz zdobycznego końskiego rzędu, to zdecydowanie niedaleko. Edmund ponownie zaproponował powrót do wioski. Tym razem Arno się z nim zgadzał w pełni. Może właśnie dlatego, że ich powrót zbiegał się z kierunkiem przemarszu zbójców? Jeśli jednak tamtych interesował trup Tileańczyka, to niechaj zabierają go. Oznaczać będzie to, iż połknęli zastawioną na nich przynętę i przybędą do wioski po nagrodę. Tak na prawdę liczył jednak na walkę. Konwencjonalną. Ruszyli do przodu, ale w końcu odgłosy marszu przeciwników całkowicie zniknęły. Już nic nie było słychać. Bez przeszkód dotarli do uwiązanego Pieszczocha, ale Czarnych Strzał jak nie było widać, tak nie widać ich nadal. To nie spodobało się khazadowi. |
Czy słusznie zrobili zostawiając Arno i Edmunda samych sobie? Eryk nie wątpił w ich zaradność, dodatkowo krasnoludzki wzrok w tę bezksiężycową noc dawał im przewagę nad Salvatorem, niemniej jednak zaczął żałować, że nie pobiegł z nimi. Uczucie to wzmocniło się, gdy usłyszał strzał, jednak gdy chwilę potem wyjrzał na tylne podwórze, nie zobaczył już nikogo. Pobieżnie rozejrzał się za śladami krwi, lecz, na szczęście, i tego nie znalazł. Jednak gdzie była grupa pościgowa? Wrócili do namiotu, pozostała czwórka, i oddali się zwykłym zajęciom w tłumie mocno już pijanych gości. Szczerze powiedziawszy, Eryk myślał, że ostatnie godziny festiwalu zlecą bez problemów większych niż pomoc zapijaczonej szlachcie w wejściu po schodach, szybko jednak przekonał się, że to nie koniec atrakcji na dziś dzień. Czegoż mógł chcieć pijany krasnoludzki berserker? Zwyzywać ich pracodawcę, to na pewno, ale co jeszcze? Smutna prawda, ale chyba nawet on sam tego nie wiedział, tak przynajmniej można było zinterpretować jego rozmowę z delegatami ze Strilandu - Bertem i Yorrim. Bauer wraz z Schlachterem, uzbrojonym w kuszę, obserwowali tylko, czekając na... Cóż, na ewentualny atak chyba, bo na groźby i wymachiwanie toporem nie zareagowali. Gdyby krasnolud postąpił choćby o krok do przodu, wtedy decyzja o podjęciu akcji bądź też jej braku byłaby znacznie ważniejsza, teraz jednak towarzysze byli daleko poza zasięgiem jego pijackiego ciosu. Ciężko było powiedzieć jak należało w takiej sytuacji postąpić. Po pierwsze, krasnoludy miłe Sigmarowi są, i w przyjaźni z nimi żyć winien człowiek, a więc i wszelkiej konfrontacji unikać i sprawy rozwiązywać polubownie. Jednak co w sytuacji, gdy osobnik taki, w sztok pijany, grozi i wyklina, mimo iż powodu zdradzić nie chce? Co, jeśli tych, którzy słowami ów spór chcą wyjaśnić, zaatakuje? Eryk był gotów ponownie walczyć, choćby i z Zabójcą trolli, wierzył też, że Schlachter nie zawahałby się strzelić i wspomóc go w walce w zwarciu, jednak nie spieszyło mu się do bitki. Serce biło szybko, ale na szczęście na tym się skończyło, Gerti odszedł w las. Bert co prawda ucierpiał, ale już po odejściu krasnoluda, i to przez własną nieuwagę - skręcił kostkę. Zabawne, tak wiele mu groziło, a tu on sam okazuje się być sprawcą własnego cierpienia. Heintz utrzymywał, że krasnoluda nie zna, co mogło oznaczać, że albo mówi prawdę, albo zasłużył sobie na nienawiść Gertiego i chce to trzymać w tajemnicy przez sługami. Eryk nie mógł wyzbyć się podejrzeń, nie przemawiał do niego argument o pomyłce Gertiego. Wiedział, jak się nazywa, gdzie mieszka i również czym się zajmuje, co można było wywnioskować po niektórych obelgach. Nie mógł go pomylić z innym kiełbasiarzem czy z innym Heintzem, musiałby pomylić całą osobę, zamienić jednego dobrze znanego osobnika na drugiego. W pełnię władz umysłowych Gertiego można było powątpiewać, jednak Bauer nie wierzył w takie wytłumaczenie. Heintz w jakiś sposób nadepnął Zabójcy na odcisk, może nawet samemu tego nie zauważając. Póki co, ich łaskawy pracodawca wysłał ich na spoczynek. Tłumaczył to ciężką pracą dnia jutrzejszego związaną z bandytami, możliwe że z samą Czarną Strzałą, która dała się dziś we znaki klienteli. Bauer spytał strażników przy obu bramach, czy nie widzieli Edmunda i Arno, jednak nie dowiedział się nawet, w którą stronę się udali, musieli więc jakoś przejść przez palisadę. Nie było jednak sensu wyruszać na ich poszukiwanie w nocy. Jeśli nie zastanie ich po przebudzeniu, wtedy zacznie się poważnie martwić. Póki co, musiał najeść się i wypocząć, Czarne Strzały były więcej niż niebezpieczne. Musieli być w pełni sił aby móc się z nimi mierzyć. |
|
|
Poradzicie sobie, Jost powtórzył w myślach słowa ich pracodawcy. To był wyraz zaufania? A może Heintz chciał dodać ducha swym wysłannikom. W każdym razie Jost uznał, że pomysł z natychmiastowym atakiem na osłabionych bandytów ma pewien sens. Pierwsze słowa Arno nijak do zlecenia nie pasowały, ale krasnolud umiał połączyć swoją wyprawę do lasu z tym, czego pragnął Heintz. - A mnie, że dobrze stało się, się zdaje. Berta pomoc do kota odwrócenia ogonem przyda nam się. Salvatore jest trup? Jest. Zbójców trupy są dwa? Są. Więźniowi wyznać proponuję naszemu teraz prawdę samiuśką. W las ujechać raczył, Strzały Czarne dopadły go tam, śmierć jego pomścić całkowicie prawie udało się nam, trzeciego opisać zbójcę i trupy przedstawić dowód jako. Po mojemu rodziny pościgu uniknąć da jeszcze się - rzekł khazad rozparty na krześle. - Oby, oby. - Heintz nie do końca przekonany machnął ręką. Jost również nie był przekonany do tego rozumowania. Co z tego, że to Czarne Strzały dopadły Salvatore’a, skoro ten ostatni nie do końca z własnej woli nocą jechał przez las. Aż szkoda, że ochroniarze z nim nie pojechali. Od razu by i świadków zabrakło zajścia w “Gęsi”, a zaginięcie Salvatore’a na wieki pozostałoby tajemnicą dla jego rodziny. - Cichy pogrzeb mu się wyprawi, bo goście o niczym nie powinni wiedzieć - powiedział na głos. - Dam radę - powiedział po dłuższym zastanowieniu Winkel. - Już jest dużo lepiej. Przez cały czas robiłem okłady. Nie mogę puścić reszty samopas i osłabiać składu - powiedział do pracodawcy Bert. - Zabijcie więźniów. Bert, pomóż proszę Arno. Niedługo wrócę, muszę się umyć - stwierdził ponuro Edmund i wyszedł. Manfred na słowa Kaninchera kategorycznie pokręcił głową na znak niezgody, a Jost z niedowierzaniem pokręcił głową. Pomysł z zabijaniem więźniów wydał mu się całkiem nie w porządku. W przeciwieństwie do pomysłu z umyciem się, który był nad wyraz trafny. Pozostawała tylko nadzieja, że Edmund z przekąsem mówił, a nie że tak krwiożerczego człeka do kompanii przygarnęli. Arno machnął ręką. - Kusztykanie zawadza jedynie mi. Jakoby radę dało zrobić coś, co pozbyć pozwoli tego mi się, to dużo dla mnie będzie już. - Rozumiem, że idzie tylko nas sześciu? - spytał Eryk, pracodawcę. - Tylu was wystarczy do sprawdzenia ruin. Wyjdźcie z wioski cichcem - odparł Heintz. Powody cichego wyruszenia były jasne. Wszak Czarne Strzały mogły mieć w Franzenstein swoje oczy i uszy. Nawet na pewno miały... A poza tym, gdyby wyprawa poniosła klęskę, to lepiej by było, gdyby nikt się o tym nie dowiedział. Oczywiście dla Heintza lepiej. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:39. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0