lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WARHAMMER] Imperium na peryferiach III (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/14902-warhammer-imperium-na-peryferiach-iii.html)

Fyrskar 17-05-2015 14:48

Yorri spał snem sprawiedliwym. Bo co on, kradł, czy co? Uczciwie na życie zarabiał i nie zwracał uwagi na fakt, iż bawiący się goście mogliby obudzić umarłego. W końcu on był żywy. I dlatego też jako jeden z niewielu we Franzenstein się wyspał, zszedł, zjadł coś i do Heintza przybył wyszczerzony jak niziołek w Święto Plonów. A potem zobaczył ich robocze stroje i pierdnął sążniście. "Co to ma być, na rzyć Grimnira... wybacz, Grimnirze.", pomyślał. "Ale co to ma być?". Nie miał nawet siły oponować. Taki piękny dzień, a już go popsuł, dziad jeden.

Aż mu pożywne śniadanie w brzuchu fikołki wywijać zaczęło. Dobre to, że wyglądał we wdzianku lepiej niźli taki Arno. Niewiele lepiej. Ech, żadne kiełbasy świata mu tego nie wynagrodzą. Niech szlag weźmie tego psiego bajstruka, Heintza. Czuł, że współpraca im się nie ułoży.

Yorri miał wrażenie, że kislevska caryca, Katarina, mniej wymagająca była od ich pracodawcy. Czepiał się on dosłownie wszystkiego, nic mu nie pasowało, zwolnieniem groził średnio raz na kwadrans. Bogowie, gdyby nie złoto i kompani...

Większą część dnia spędził w namiocie i okolicach, usługując gościom festynu. Ci też nie należeli do niezbyt wymagających, ale krasnolud pogodził się z losem i latał jak głupi, byle im dogodzić.

A potem rozpędził się wóz, ciągnięty przez rozpędzone konie i stracił cierpliwość do szczętu. Niewiele myśląc, usiłował - jak Edmund i Bert wcześniej, nieskutecznie - wskoczyć na wóz. I nawet się tej burty chędożonej złapał, ale oczywiście spadł. Jakżeby inaczej? Ech, kiedyś weźmie toporek...

Był tak utytłany, że nie widać było kolorów na jego ubraniu. Nie żeby był z tego powodu niezadowolony...

A potem tace zniknęły. By nie było, że nudno jest we Franzenstein, a praca sługi jest monotonna, o nie! I tak Yorri, utytłany, poobijany i zmęczony, ruszył szukać zguby.



Yorri przyjrzał się tajemniczemu mężowi. Patrzał na obcokrajowca, z Kisleva. Dziwnie się zachowywał, cholernik i Yorri ruszył za nim, ostrożnie. Mąż zauważył, że mu Yorri poświęca uwagę, zaczął wyraźnie się pocić i go unikaćZachowywał się tak durnawo, chcąc zniknąć mu z oczu i usilnie starając nie zwracać na siebie uwagi, że Yorri mało by śmiechem nie wybuchł. Ale powstrzymał się.

- Przepraszam. - zwrócił na siebie uwagę jednego z przechodniów. - Kto to jest? - skinął głową w stronę mężczyzny. Niestety ten to zauważył.

- Ten tam? - mężczyzna pokazał czarno odzianego obcokrajowca ręką i całą konspirację szlag trafił. Rozmówca krasnoluda był tęgi i brodaty, wyglądał na serowara, który się dorobił. Byłr umiany i uśmiechnięty. - Kupiec z kisleva chyba jaki. A co?

- A nic. Dziękuję w każdym razie.

Widząc krasnoluda rozmawiającego wyraźnie na jego temat, mężczyzna ruszył szybkim krokiem wprost na Yorriego. Ręce mu się trzęsły, ale był wyraźnie zdeterminowany z wyrazu twarzy. Khazad wyszedł mu naprzeciw, ale milczał, nie wiedząc, co powiedzieć.

- Pięćdziesiąt. - powiedział z zagranicznym akcentem zdenerwowany człowiek. - I ani Karla więcej. - dodał z naciskiem. - Za milczenie. - rzekł poczerwieniały i roztrzęsiony. - Nikomu o tym nie mów!

- Ależ cny panie. - krasnolud uniósł ręce w obronnym geście. - Ja nie w kwestii jakiś spraw prywatnych pana! Jestem, jak pan widzi - pokazał ręką swój fikuśny strój, niedoczyszczony jeszcze po przygodzie z wozem. - ochroną tutaj, na festynie. Pan Heintz mi przykazał, by się interesować wszystkim, a pan na zafrapowanego czymś wyglądał, więc zapytać chciałem tylko, czemuż pan nerwowy. Może pomóc jakoś, mości panie?

- Pod włos mnie brać chcesz, tak? - ściągnął brwi. - Tu o honor damy zamę… - urwał nabierając powietrze, bo ktoś przechodził obok. - ...idzie! Więc bez żartów i podchodów! Więc ile? Dla waszmościa, którego imienia nie wolno wymawiać jeśli pracujesz, to zapłacę ci więcej. Ale pomszczę, jeśli zdradzisz dwóm panom służąc! - zacietrzewił się.

Yorri zasromał się. Jego słowa do mężczyzny jakoś nie trafiały, przeciwnie wręcz, był przekonany, że krasnolud coś kręci. Cóż, skoro gotów był zapłacić mu pięćdziesiąt złociszy za nic, to raczej nie będzie oponował… czyż nie? Nie żeby był nieuczciwy, ale złoto w sakiewce nie hańbi. Skąd by się ono nie wzięło.

- Pięć dziesiątek złociszy? - Yorri upewnił się ostrożnie. - Dobrze. Przysięgam na Przodków, że z kim bym nie rozmawiał, z mych ust nie padnie ni jedno słowo tyczące się pana i czegokolwiek z waćpanem związanego. - zakończył i wysunął do przodu rozwartą dłoń.

Kislevita wyciągnął mieszek lecz zanim go podał krasnoludowi zapytał z odrazą.
- Komu zawdzięczam podły szantaż? Jak się zwiesz łotrze?

- Nikomu. - odrzekł spokojnie Yorri. - Nie zamierzałem nikogo szantażować. A me imię niech pozostanie nieznane. Tak będzie lepiej dla wszystkich. - zakończył.

- Jak nie zamierzasz uciekać się do szantażu, to dlaczego skrywasz swe imię a łapę po kiesę mą wyciągasz? - kupiec zezłościł się.

- Chcesz pan spokoju? - zezłościł się krasnolud. - To się nie interesuj tak wszystkim. Jestem Yorri, jeśli musisz waćpan wiedzieć.

- Masz Yorri! - kupiec warknął wciskając kranoludowi pełną kiesę. - A jak wyjdzie to na jaw, to wiedzieć będę, kto ma być o głowę skrócony. - wytarł czoło chusteczką i zdenerwowany odszedł oglądając się dyskretnie czy khazad za nim idzie lub podąża wzrokiem.

Krasnolud podrzucił w płaskiej dłoni pękatą sakiewkę. Był bogaty. No, prawie. Ale nieczęsto zdaża się, by za nic dostać pięćdziesiąt karli. Obejrzał się dookoła i schował sakiewkę pod poły ubrania. Ruszył dalej szukać tac z jedzeniem, choć Valaya mu świadkiem, że nie przykładał się do tego zadania, myślami będąc gdzie indziej. “Co ja zrobię z tymi pieniędzmi?”, pomyślał i podrapał się po karku.

Campo Viejo 17-05-2015 21:53






Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, Dzień Czwarty, Wieczór




Tajemnica zaginionych tac z kiełbasą i kiełbasianymi szaszłykami stała się szybko sprawdzianem detektywistycznych ambicji Chłopców ze Stirlandu, zwłaszcza, że pomagier Pumpernikla jęknął, że zniknął również największy dzban specjalnie przygotowanego do toastu mocnego, gorzkiego piwa, który upodobał sobie jeden z baronów i na specjalne życzenie było odstawione do jego błękitnego gardziela spłukiwania.

- Szlag! – jęknął wieśniak. – Jak to wyjdzie to mi skórę przetrzepią, bo to ostatni dzban był...

To, że ciamajda rozbił dwa pozostałe skrzętnie przemilczał.

Edmund zaszył się na werandzie Głupiej Gęsi i dyskretnie, w mroku zadaszenia, chowając się za filarami, obserwował stół z którego zniknęły tace z jedzeniem. Yorri oddalił się od namiotu przystając i w rozmowę wdając się z Kislevskim kupcem, co nie uszło uwadze Heintza, który zgrzytnął zębami i z bezpiecznej odległości obserwował spotkanie znakomitego gościa z jego najmitą. Oczy mu się rozszerzyły i przełknął ciężko ślinę, gdy zobaczył, że kransnolud został opłacony przez cudzoziemca.

- A ty ciulu wścipski.. mam cię... – Kanincher usłyszał i zobaczył jak na opanowanie emocji jego pracodawca sztywną jak szpon ręką przeczesał czarne, rzadkie kudły do góry a potem ruszył ku północnej bramie.

Eryk udał się w również na północ, lecz skręcił na zachód ku budowie, gdzie wyrastały z trawy namioty służących. Bauer kręcił się między pustymi płachtami, których pilnował uwiązany łańcuchem do stolarskiego pala, gruby jamnik. Pies rozszczekał się jadowicie na widok Eryka. Biberhofianin obszedł łukiem zasięg gorliwego do gryzienia stróża i przeszedł między namiotami. Nikogo jednak nie dojrzał, ani śladów niczego podejrzanego. Wszyscy mieszkańcy byli na stanowiskach pracy, z którego Eryk właśnie zszedł w poszukiwaniu kiełbasianych złodziei.

Arno, cóż, Hammerfist udał się na wschód, czyli za karczmę i szedł tak w milczeniu, nie napotkawszy żywego ducha, prócz Eryka, który kręcił się przy namiotach schodząc stamtąd od pónocy wzdłuż palisady.

- No i? – Bauer wykrzywił łypę.

Krasnolud wzruszył ramionami poprawiając fikuśne gatki, jakby podciągał halkę.

I wtedy obaj zauważyli to samo, co Edmund z karczemnej werandy, Jost z Winkelem z okolicy namiotu i Yorri z wracający z zachodu ku głównemu placowi festiwalu.

Z południa ktoś biegł. Trzy sylwetki majaczyły w ciemności i nim weszły w krąg pochodni i latarni, Arno i Rdestobrody dojrzeli kto zacz. Kanincher dopatrzył się szczegółów jako pierwszy z ludzi. Reszta widziała tylko kontury nabiegających humanoidalnych postaci wymachujących czymś w powietrzu.

W stronę namiotu sprintem biegło trzech nastolatków. Młodzianie mieli roześmiane od ucha do ucha gęby, fryzury wskazywały raczej na miejscowych, bo po ubraniu nijak można było ocenić pochodzenie. A dlatego tak było, bo wszyscy dowcipnisie biegli na waleta jak ich bogowie stworzyli, wymachując w gonitwie na wietrze rozwianymi włosami, dyndającymi kutangami i pętkami kiełbas co je niektórzy dzierżyli w garściach. Biegli wprost na festiwal rechocząc zawianym chichotem.






Baczy 24-05-2015 14:11

Obrany przez Eryka kierunek zdawał się być właściwy, przynajmniej w założeniach. Bo przecie czy to ktoś z obsługi czy nie, to w pustych teraz namiotach, stojących na uboczu, mogli się schować i swoje zdobycze konsumować. Nikt się w tej części nie kręcił, co nowicjusz zobaczył na własne oczy, więc nawet zajęcie czyjegoś namiotu na godzinę pozostałoby niezauważone, i przez to, bez konsekwencji. Była to więc idealna wręcz kryjówka dla złaknionych mięsnych przysmaków złodziejaszków, tak zakładał początkowo Eryk, i poszukiwania w okolicy opuszczonej budowy tylko go w tym przekonaniu utwierdziły.

Nie zmieniało to jednak faktu, że złodziei tam nie było.

Zajrzał do każdego z namiotów, z których duża część miała tylko boczne "ściany" niepozwalające na jakiekolwiek poczucie prywatności, jak i do pustego budynku, na ile mógł tam zajrzeć bez pochodni. Nigdzie nie było jednak ani śladu czyjegokolwiek ucztowania. Nieco zrezygnowany ruszył jeszcze przeszukać krzaki rosnące wzdłuż brzegu rzeczki, jednak nic nie znalazł.

Nie musiał długo czekać, jak to złodzieje sami im się ujawnili. Nie ze skruchy i gryzącego sumienia, o nie. Coś wręcz zgoła odmiennego - taki był ich plan! Bauer, widząc nadbiegających roześmianych nastolatków, zobaczył wszystko wyraźnie. Zresztą, nie było tu wielkiej filozofii - chcieli się zabawić, to jadło i napitek podkradli, korzystając z nieuwagi zabieganych pracowników. A potem, gdy już mieli nieco w czubie, odważyli się na jeszcze śmielszy krok, bezwstydne wtargnięcie na festiwal i pokazanie się z najlepszej strony.

Nie było siły, musieli zareagować natychmiast. Jakkolwiek nieszkodliwi byli nadzy młodzianie, nie można było dopuścić, aby wbiegli między gości. Co prawda ci, w dużej mierze już pijani, mieliby raczej ubaw z całej sytuacji nie mniejszy niźli chłopcy, ale damy z wyższych sfer oraz sam gospodarz zapewne poczuliby się urażeni. Upokorzenie Heintza byłoby tak duże, że momentalnie straciliby swoje posady. Mając taką wizję przed oczami, Eryk ruszył pędem w stronę najbliższego z młodzieńców. Nie była to praca o jakiej marzył, ba, nawet nie taka, jakiej się po ogłoszeniu spodziewał, niemniej jednak nie po to przeszedł taki kawał drogi do Franzenstein żeby wylecieć po dniu pracy.

Rozpędził się, jednak przy pierwszym podejściu młodzik zdołał uchylić się przed wyciągniętymi rękami nowicjusza. Zarechotał w triumfie, przedwcześnie. Unik ten wytrącił go bowiem z równowagi, i zwolnił na tyle, aby chyży Eryk zdołał do niego dopaść. Chwycił go za barki i zdołał utrzymać w miejscu na tyle długo, żeby Jost zdołał zaplątać wyrywającego się młodzieńca w obrus.
- Ej, puszczaj! - krzyknął jeszcze do Eryka, zanim został zakneblowany kiełbasą, którą jeszcze przed momentem wywijał nad głową. Zawinięty do końca ucichł, i zrezygnowany zaczął jeść knebel. Widać było zmęczył się swoją szarżą, bo już więcej dźwięku z siebie nie wydał, skupiając się za to na jedzeniu.

Poza grupą z Biberchoff (i okolic) do pogoni dołączyło kilku innych pracowników Haintza i szybko drugi z golasów został spacyfikowany. Widząc rozwój sytuacji, trzeci poddał się dobrowolnie.

Bert ruszył zawiadomić her Heintza o incydencie któremu zapobiegli i o pochwyconych jeńcach, zaś pozostali poznali motywy gołodupców. Okazało się, że są to bracia, a ich rodziców Heintz wygryzł z interesu. Przykra sprawa, jak kto w takiej wiosce interes swój do takich rozmiarów rozwija, że aż fabrykę buduje i straż do pilnowania przepisów zatrudnia. Bo nikt nie tylko tutaj, ale i w okolicy już z tego typu, oraz konkurencyjnych, wyrobów się nie utrzyma, cała klientela do Heintza będzie lgnęła. Szczególnie, że oddać mu trzeba było honory i przyznać, że był bardzo dobry w tym, co robił. I gdyby Bauer sam ze wsi nie pochodził, to by nie potrafił zrozumieć rozgoryczenia chłopaków czy ich rodziców, bo i co? Heintz rozwinął się, i to przytłoczył konkurencję, prawa rynku, które nawet były łowca banitów jako taki znał. I wtedy podszedłby do sprawy beznamiętnie, uznając młodzieńców za zwykłych rozrabiaków. Ale pochodził ze wsi, i pełen współczucia był dla nich. Co nie zmieniało faktu, że karę musieli ponieść.

Ich pracodawca był nad wyraz zadowolony z powodzenia ich akcji. Ciężko było stwierdzić, czy chodziło o zagrożenie, jakie widział w młodzieńcach, czy o to, że może wykorzystać swoją władzę i kogoś ukarać, niemniej jednak powinno się to pozytywnie odbić na jego opinii o nowych pracownikach. Z tym, że kiedy odszedł, Eryk nie był taki pewien, czy palenie ubrań było karą adekwatną do występku. Już bardziej przegonienie na kopniakach, bo ta kara wymierzona była w winnych, a nie jak pozbywanie ich ubrań, w sakiewki ich rodziców. Ubrania były dobrej jakości i w dobrym stanie, mogły posłużyć w rodzinie jeszcze długo.

Bauer przedstawił towarzyszom swoją propozycję, aby chłopcom ubrań nie palić. Nawiązała się dyskusja...

Lechu 24-05-2015 15:33

Kręcący się na zewnątrz namiotu Winkel bez trudu dostrzegł kontury trzech biegnących ku niemu mężczyzn. Początkowo Berta doszedł jedynie śmiech, ale wraz ze zmniejszaniem się odległości między nim, a trójką pijanych chłopaków gawędziarz dostrzegał coraz więcej szczegółów. Kiełbasy trzymane w dłoniach podróżnik dostrzegł na chwilę przed tym jak zinterpretował wirujące w okolicach pasa podłużne przedmioty jako przyrodzenia całkowicie nagich mężczyzn.

W momencie kiedy Jost, Eryk, Yorri i Edmund rzucili się w kierunku zawianych nastolatków Bert upewnił się, że nie ma na zewnątrz namiotu żadnego szlachetnie urodzonego i zwrócił uwagę najbliższych mu służących na zaistniałą sytuację.

- Należy ich natychmiast wyłapać. - zawołał w kierunku dwójki służących Winkel.

Kiedy towarzysze wraz z dwójką obcych pomagierów rzucili się na wioskowych Bert pilnował aby z namiotu nie wyszedł żaden arystokrata czy też błękitnokrwista dama. Jost wraz z Erykiem zajęli się jednym, a towarzyszący im służący drugim z zawianych chłopaków. Trzeci poddał się bez walki.

- Ehhh, Heintzowe pieski... Zepsulista festiwal... - machnął ręką młody nygus.

- Dobra, dobra. Odpowiecie przed Herr Heintzem. - odrzekł jeden z pomocników.

Bert jeszcze raz upewnił się, że żaden z gości tego nie widział po czym wraz z towarzyszami usadzili trzech dowcipnisiów na ziemi za karczmą. Winkel nie czekając na rozwój wypadków ruszył w poszukiwaniu pracodawcy, podczas gdy jego kompani pilnowali prowodyrów niecodziennego zajścia.

Gawędziarz znalazł Heintza wracającego z okolic północnej bramy. Pracodawca rozmawiał z dowódcą najemników, który oddalił się na posterunek. Kiełbasiarz ucieszył się z wiadomości, które przyniósł Winkel. Bert zadbał o to aby ujęte szybko i zwięźle informacje stawiały osobę jego oraz postacie jego kompanów w jak najlepszych świetle.

- Gdzie wasze ubrania? - zapytał ostro chłopaków Heintz kiedy wraz z Bertem przybyli w okolice karczmy.

- Przerzucili my za palisadę. - najstarszy mówił za wszystkich. - Tam.

- Edwardzie, idź i przynieś. - kazał Edmundowi.

- Barcie, dobrze się spisaliście. - kiełbasiarz zatarł ręce uśmiechając się do Berta.

- Joszko, weź ich szmaty i spal w ognisku. - kazał Jostowi klepiąc go po plecach.

- Przydałeś się na co, Arnoldzie? - zapytał kiełbasiarz patrząc na Hammerfista. - Przegnasz teraz tych huncwotów na golasa od południowej bramy aż do ich domu nie szczędząc w rzyci kopniaków. - dodał z nieskrywaną satysfakcją w głosie.

Nie słysząc żadnego polecenia skierowanego w kierunku swojej osoby Bert oddalił się w kierunku namiotu. Winkel liczył na to, że akurat jakaś piękna kobieta będzie potrzebowała jego pomocy. Na miejscu wiolonczeliści masowali struny. Grała muzyka.

Trzech starszych wiekiem jegomościów, wyglądających na weteranów, rozprawiało blisko Berta o tym co wydarzyło się dzisiaj z napadem na wóz, co gawędziarz “czułe ucho na ploty” sprytnie podsłuchał.

- A przecież szlak do Nuln był już taki bezpieczny… - powiedział mąż z podkręconym siwym wąsem.

- Ano… Żeśmy stracili wręcz zatrudnienie, gdy się gang Ernsta Tributa w tajemniczy i nieoczekiwany sposób rozwiązał… - zadumał się jego rozmówca patrząc osowiale z zawartość kielicha.

Bert nieopodal rozmawiających gości zajmował się oporządzeniem stołu z jedzeniem. Robił to sprawnie, ale starał się aby całość wyglądała bardzo estetycznie. Miał chwilę czasu aby przysłuchać się plotkom starych wojaków. Winkel normalnie dorzuciłby chociaż kilka słów, ale był na służbie, a zatem musiał wypełniać rozkazy Heintza czyli nie spoufalać się z gośćmi.

- Racja, ale teraz brachu może znowu znajdzie Herr Heinzt dla nas zajęcie.

- Co egzekutor Tributa tu robi mnie ciekawi tymczasem.

- Przestali rabować kiełbasy, to przyszli kupować. - zaśmiał się starszy mężczyzna, po czym obaj oddalili się od stołu.

Bert nie mógł się nadziwić co też ciekawego można usłyszeć od rozgadanych ludzi. Powoli, sukcesywnie Winkel układał sobie w głowie obraz bawiącej się gawiedzi, a na pewno jej niektórych członków. Gawędziarz jak zawsze nie wiedział kiedy i w jaki sposób wykorzysta zdobyte informacje, ale był rad, że wszedł w ich posiadanie. Musiał wracać do obowiązków, na które Heintz spojrzy bardziej przychylnym okiem.

Fyrskar 24-05-2015 18:33

Yorri oddalił się od kislevskiego kupczyka szybkim, urywanym krokiem, znaczącym jego zdenerwowanie. Cieszył się z pieniędzy, które z taką łatwością zarobił, ale był poddenerwowany, jak skąpiec, tulący pomiędzy struchlałymi ramionami garniec złota. Poklepał ostrożnie sakiewkę. Czas był wracać do zleconych mu zadań.

Nim jednak do nich wrócił, trzeba było choć spróbować znaleźć złodziei kiełbas. Szukanie kiełbasianych skrytożerców nie było jego wymarzonym sposobem na spędzanie czasu, ale słowo się rzekło, a słowo jest święte. Skierował się ku centrum wsi, przepychając się przez gwarny tłum i wypatrując dziwnie zachowujących się amatorów kiełbas. "Dziwne", pomyślał spoglądając na przechodniów. "Większość jest raczej zamożna. A przynajmniej na tyle, by kradzież kawałka mięsa był dla nich czymś nie do pomyślenia. Może to jakiś kawalarz?".

Nagle usłyszał hałas. Pomiędzy namioty wpadła zgraja całkowicie nagich młodzieńców, radośnie i bezwstydnie wymachujących kuśkami. Niewiele myśląc, krasnolud wziął przykład z kompanów i ruszył z obrusem, by wyłapać huncwotów. Ech... spokojna praca, zajmowanie się gośćmi. "Nikt, psia jucha, nie wspominał, że będę musiał w obrus nagich kawalarzy łapać".

Dzięki pomocy trzech innych służących - ale też własnej pracy, dwóch golasów zostało okutanych w kawały tkaniny, na co trzeci oddał pola. Obowiązek został spełniony, a Heintz począł sypać pochwałami na prawo i lewo... ale wzrok, jakim obdarzył Yorriego nakłonił krasnoluda do oddalenia się z miejsca wydarzenia. Do pracy przy stołach wrócił dopiero wtedy, gdy jego pracodawca się oddalił, a sprawa się już zakończyła.

Kerm 24-05-2015 19:13

Wyłapanie tych, co usiłowali zakłócić przebieg imprezy okazało się dużo łatwiejsze, niż poradzenie sobie z rozpędzonym wozem.

Gdy jeden z nagusów znalazł się w rękach Eryka, Jost niemal natychmiast pojawił się obok niego, z wielkim obrusem w dłoniach i garścią serwetek.
Zatkał delikwentowi usta serwetką (która potem, jak Jost sądził, będzie się nadawać jedynie do prania), a potem spacyfikował go do końca, zawijając w obrus i uniemożliwiając zarówno wykonywanie gwałtownych ruchów, jak i zgorszenie ewentualnych gości, którzy przypadkiem mogliby się stać świadkami nietypowej sytuacji.

Znalezienie się w rękach "Heintzowych piesków" nie zrobiło na pojmanych większego wrażenia. Widać wypity trunek dodał im animuszu. Dopiero obietnica wytarzania w łajnie sprawiło, że najstarszy z trójki raczył się odezwać nieco rozsądniejszym tonem.

- Ej... jakim łajnie? - wtrącił najtrzeźwiejszy z trójki. - mieszkamy niedaleko. To moi młodsi bracia - mówił trochę zaniepokojony piętnasto, szesnostolatek. - to tylko żarty, nikomu nic złego nie chcieliśmy zrobić...
- Mieszkacie niedaleko, tak? - Jost doszedł do odkrywczego wniosku, że nie mają do czynienia ze złotymi młodzianami, tylko raczej z golcami. Prawdziwymi. - No to się wasi rodzice ucieszą, jak będą musieli zapłacić za dzbany wina i tace z jedzeniem. A pan Heintz umie liczyć.
- Oj umie. - Chłopak splunął. - Ojca z matką z biznesu z dziadka pradziadka wysiudał... stary ciul... - Młody zaklął i westchnął.
- Trza się było mścić? - spytał Jost.
- Co ty wiesz... - odpyskował nastolatek.

I tak się okazało, że nie o zabawę szło, jeno o mszczenia się. To ostatnie Jost nawet potrafił zrozumieć, ale nie za rozumienie mu płacono, ale za utrzymanie porządku. No a zemstę to on by inaczej zorganizował.

A potem na Josta spadł nieprzyjemny zaszczyt spalenia ubrań młodzików. I, oczywiście, natychmiast znaleźli się tacy, co na inny wpadli pomysł.

- Zostawimy im te ubrania, co? - powiedział dyskretnie Eryk do pozostałych. - Strachu się najedli, szczególnie jakeś o łajnie wspomniał. - Skinął z nieprzyjemnym uśmieszkiem do Edmunda. - Kara dla nich wystarczająca. Tylko tace i dzban muszą nam oddać. Co wy na to, druhowie?
- Ja bym im zabrał portki, ot dla żartu. - uśmiechnął się Edmund patrząc po towarzyszach.
- Z Erykiem się zgadzam - powiedział Arno. - Tako zrobić proponuję: Coby Heintz w czego razie palenie widział szpicle jego albo, Jost niech szmaty spali jakie. Pognać ja mam ich, to i w tobołek zawinąć ich stroje można i jako oni przez palisadę przerzucić go. Coby strażnicy nie widzieli inni. Z poleceniem zgodnie Heinza pogonić muszę ich, a bramami poza co dzieje się, nie odpowiadamy za to. O wysiudanie to zapytać bym mógł jeszcze ich - powiedział Arno.
- Dobrze. To ja z Tobą pójdę, po własność Heintzową - odrekł Bauer.
- I to będzie pierwsze, co się wyda jutro albo za dwa dni - powiedział Jost. - Chłopaki młode, raz dwa który wyklepie. Te dupereli możesz wyrzucić, niech mają, ale z rzeczami to się nie uda.
- Ale i nagich puścić na noc ich takich? Heinza, skurwysyna strawić nie mogą, bo rodzinę na cacy załatwił im. Psocić w zemście chcieli tylko. Ja więcej na miejscu ich zrobiłbym mu. Nastraszyć można ich co zrobimy, kiedy serc naszych dobroć wyda się. Myślę tak sobie, co w Biberhof my zrobilibyśmy, jakobyśmy poznali, że karku za nas nadstawia kto. Po mojemu cichcem my byśmy siedzieli - odparł Hammerfist.
- Powiemy, jak sytuacja wygląda, i że z życzliwości i niechęci do Haintza przysługę im robimy. Niechaj się w tych ciuchach przez parę dni nie pokazują i nikomu sytuacją nie chwalą. To dobre chłopaki, tak mi się widzi. - Eryk spojrzał na Josta i wstrzymującego się od wypowiedzi Edmunda.
- Proszę. - Jost rzucił na ziemię spodnie i koszule chłopaków, resztę rzeczy zostawiając sobie. - Znajdźcie mi jakieś szmaty, które bym mógł z tym - pokazał trzymane w dłoni rzeczy - spalić.

Nie do końca się zgadzał ani z Heintzem, ani z kompanami.
I jeśli w przeciągu paru chwil nie znajdą się jakieś szmaty, które rzeczy udawać będą, miał zamiar ruszyć do jakiegoś oddalonego od centrum ogniska (by smród szmat nikogo w nos nie gryzł) i spalić wszystko.

Alaron Elessedil 25-05-2015 01:58

Dzień wcześniej

Po wizycie u kowala, u którego oczyścił sobie buty i dowiedział się, że nie ma u niego pracy khazad oddalił się w kierunku południowej bramy.
Nie miał jednak wiele czasu na oględziny, więc nieopodal młyna spędził zaledwie chwilę rzucając okiem jak sprawa ma się wkoło. Szybko zawrócił mając nadzieję jeszcze przed zapadnięciem zmroku udać się na budowę. Raźnym krokiem powrócił w okolice centralnie stawionego namiotu. Nawet na niego nie spojrzał. Wyminął Czerwony Zajazd i udał się na budowę. Spędził tam niewiele dłużej niż na włościach Millera.

Uśmiechnął się do siebie i uznał obchód za zakończony. Dziarsko wrócił do Głupiej Gęsi, gdzie dowódca straży opowiadał o swoich wojennych przeżyciach. Arno chętnie słuchał opowieści weterana. Postawił mu nawet kilka kolejek aktywnie biorąc udział w opowieści dopytując przykładowo o ustawienie różnych formacji.
Sam Hammerfist również za kołnierz nie wylewał jakby starał się ilością kolejek dogonić starego weterana.

Jakiś czas później dostrzegł, iż miejscowi grają w karty. Z przyjemnością dołączył do gry uprzednio poznając jej zasady. Niemal natychmiast zaczęli grać o większe stawki. O piwo. Przegrani stawiali wygranemu kolejkę.

Arno wychodząc z karczmy nie pamiętał ile wypił. Pewnie dlatego, że nie liczył i niewiele go to obchodziło. Świat kołysał się delikatnie z lewa na prawo, gdy krasnolud szedł do Zajazdu, by udać się na spoczynek. Pogwizdywał wesoło.


Pierwszy dzień pracy

Wyglądał jak wieprz w koronkach. Szczególnie, że dowiadując się co ma na siebie włożyć poczerwieniał ze złości o mało nie wpychając tych paskudnych łachów tak gdzie było ich miejsce - w rzyci Heintza.
Zakładał je wyobrażając sobie jak płoną w ognisku razem ze skwierczącym jak kiełbasa inicjatorem festynu.

Cały poranek spędził wśród szlachetków i ich sztucznych problemów od czasu do czasu wychylając kielich wina. Bez tego obrzygałby wyrastającego znikąd, bez przerwy niezadowolonego kiełbasiarza od czubka jego pustego czerepu po same podeszwy butów, a potem dał mu w ryj. Tak, żeby do końca życia nie ugryzł żadnej kiełbasy, a na szosę mówił sosa.

Najgorsze jednak miało nadejść. Kiedy tylko Arno zobaczył nadjeżdżający powóz zaprzęgnięty w cztery konie, a także, że jego towarzysze usuwają ludzi na boki, by nikomu nic się nie stało uznał, iż nie potrzeba im jego pomocy. Może spróbować je zatrzymać. Natychmiast chwycił dwie tace, by wystraszyć pędzące zwierzęta, zmusić do zmiany kierunku lub zatrzymania się. W efekcie bardziej potłukł sobie ręce w ostatniej chwili uskakując przed rozpędzonymi zwierzętami.

Cały powóz wpadł w namiot zatrzymując się dopiero na jego płachcie wewnątrz, zaś im nie pozostało nic innego jak wyprowadzenie ocalałych ludzi na wozie, samego wozu oraz uprzątnięcie bałaganu.

To jednak nie był koniec kłopotów tego dnia, zaś Arno przysięgał sobie, że jak następnym razem Heintzowi znowu coś nie będzie się podobało, to Hammerfist udusi go jego własną kiełbasą.
Zniknęły trzy tace z wędlinami. Kilka momentów później okazało się, iż zginął także dzban.

Trzeba było znaleźć je szybko, więc w sprawę zaangażowali się wszyscy towarzysze, zaś Arno ruszył w kierunku, który wyglądał tak samo dobrze jak każdy inny - wyruszył w poszukiwania do wschodniej części wioski. Bezskutecznie próbował wypatrzeć kogokolwiek, kto mógłby być zamieszany w kradzież, ale nie było tam nikogo. Dosłownie. Wyjątkiem był jedynie napotkany kilkukrotnie Eryk.

Kiedy wydawało się już, że tace przepadły dostrzegli trzy biegnące postacie. Nagie młokosy chcące wbiec w sam środek szlachetków.
Arno puścił się biegiem tuż za Erykiem, ale nie zdążył dopaść do nastolatków przed swymi druhami i nowymi kolegami z pracy. Nic dziwnego Hammerfist pochodził z rasy niespecjalnie dobrych biegaczy.

Szybko okazało się, że były to szczenięce porachunki rodzinne. Arno dziwił się nawet, iż chłopcy postanowili wymierzyć Heintzowi tak łagodną karę, ale był to ich wybór.
Niedługo przybył Bert z samym kiełbasiarzem, zaś Hammerfist patrząc na paskudną facjatę usatysfakcjonowanego mężczyzny stwierdził, że nawet ta forma jego osoby jest skurwysyńska. On najwyraźniej nie potrafił być inny.

Khazad nie wiedział jak inni, ale on nie miał zamiaru wykonywać polecenia. Nie miał zamiaru na kopach odsyłać młodzików w szczególności, iż radość pracodawcy wydawała się nieco dwuznaczna w obliczu tego, co chłopcy powiedzieli.

Arno chciał znaleźć Jostowi jakieś szmaty do spalenia i niepostrzeżenie przerzucić ubrania na drugą stronę palisady, skąd nagusy mogły ją sobie odebrać. Miał zamiar uprzedzić ich, że przy innych strażnikach będzie niemiły, a kiedy wyjdą poza Franzenstein zapyta ich o szczegóły wysiudania ich rodziny z interesu.
Dodatkowo uprzedzi, by nie wygadali się z tym, iż zatrudnieni strażnicy nie wykonali polecenia pracodawcy, bo stracą pracę i nie będą mogli dalej szukać nieuczciwości Heintza. A jak się wygadają, to Arno powie, że nie chcą wiedzieć co stanie się, gdy wypaplą.

Ostatecznie wróci do Franzenstein, do pracy czekając na koniec ich zmiany, kiedy to należało przepytać ocalałych w wypadku i obejrzeć tych, którzy nie przeżyli.

Evil_Maniak 25-05-2015 10:50

Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, Dzień Czwarty, południe

Dzień w nowej pracy mijał bardzo powoli. Edmundowi trudno było utrzymywać uśmiech patrząc jak arystokracja się bawi i wykorzystuje służbę na wszystkie dowolne sposoby. Chłopak bardzo się starał unikać pracy albo też wykonywać ja możliwie wolno, jednak purpurowy Heintz wszędzie wścibiał ten swój świński ryj i nie pozwalał na frywolne leniuchowanie. Ponadto o ile poranek był jak to zwykle bywa leniwy to już koło południa coraz więcej klienteli się pojawiło, a i praca podwoiła swoją objętość.

W pewnej chwili kiedy to Edmund podrywał jakąś kelnerkę (i wewnętrznie żałując, że ma na sobie ten fikuśny strój cyrkowego idioty) usłyszał przeciągły ryk z placu.

- Huwaga! Honieeee!

Edmund szybko oderwał wzrok od dekoltu młodej damy i zauważył pędzący wóz. Woźnica skulony na koźle trzymał się za pierś z której wystawały dwa pociski z kuszy, ozdobione podobnie jak strzały, które spotykali już na trasie kilkukrotnie. Bez chwili zastanowienia ruszył biegiem w kierunku wozu, przestraszone konie można uspokoić, ale najpierw trzeba złapać za lejce. Podbiegł od strony i skoczył niczym rącza łania z przeciwstawnymi kciukami próbując pochwycić ścianę pędzącej furmanki. Niestety wyżej wspomniana łania musiała mieć jakiś defekt i najpewniej zostanie niedługo rozszarpana przez wilki, gdyż Edmund poślizgnął się na piasku i upadł majestatycznie twarzą dwa metry za wozem. Szybko otrzepał piasek z facjaty i tęskno spojrzał jak zaprzęg zmierza w kierunku namiotu. Kątem oka zauważył też jak kelnerka zakrywa usta w śmiechu.

- Niech to… - westchnął ciężko chłopak i zaczął podnosić swoje obolałe kości.


Kiedy Heintz skończył ich opieprzać za pogaduszki z jakimś tam woźnicą i oddalił się pośpiesznie zapewne, żeby opierzyć jeszcze kogoś Edmund spojrzał na Berta z zatroskaniem w oczach.

- Zanieśmy go do zajazdu, a potem ja zajmę się końmi.

Woźnica czuł się nad wyraz dobrze jak na kogoś kogo próbowano zestrzelić na trasie. Majaczył nieznacznie, ale po ułożeniu go w łożu zasnął szybko i snem głębokim. Bert podziękował za pomoc i wrócił do obowiązków w namiocie, zaś chłopak poszedł oporządzić konie. Nadal nieco niespokojnie tupały podkowami wznosząc piach w powietrze. Edmund zajrzał na stoły wewnątrz namiotu i ukradł cztery jabłka z błyszczącej tacy. Powoli i spokojnie wyciągał wędzidła i uzdy z zaślinionych końskich ust, a w nagrodę podawał każdemu z osobna po jabłku. Cokolwiek uspokojone zwierzęta udało się zaprowadzić do stajni, gdzie niziołek sprawował piecze. Edmund skrzywił się nieznacznie, kiedy zobaczył, że pokurcz jest mistrzem stajennym, ale postanowił zachować jak najlepszą twarz, nawet milszą niż którą przedstawiał parę godzin temu wyższym sferom.

- Miejsca dla kulawych koni nie ma - wzruszył halfling ramionami. - Nawet dla zdrowych już nie ma.

Edmund popatrzył łagodnie na niziołka.

- Spójrz na moje fikuśne ubranko. Być może trochę brudne, ale domyślasz się zapewne dla kogo pracuje na tym pokurwionym festiwalu. Także byłoby mi bardzo milutko, gdybyś znalazł jakieś miejsce dla koni i powozu jednego z kupców, który dopiero przyjechał wydawać tutaj pieniądze. I byłoby mi jeszcze bardziej radośnie, gdybym nie musiał mówić Heintzowi, że jakiś stajenny nie znalazł sposobności zadowolić jednego z jego klientów.

- Dobra, dobra. Nie strasz, nie strasz - niziołek machnął ręką, ale spuścił z tonu. - Ale… - popatrzył na konie. - … dwa kuleją. Heintz je pewnie na kiełbasy przerobi, więc po co miejsce zabierać dla zdrowych koni gości, hm? Ale jak Herr Heintz prosi, to cóż, się zrobi - wzruszył ramionami biorąc za powrozy.

- Cudownie! - Edmund poklepał niziołka po ramieniu

- Te mnie nie klep, tylko lepiej w podzięce przynieś co na ruszt, bo ja tu głoduję - bąknął halfling.

- Gdybym miał przy sobie plecak dostałbyś wino, ale będę pamiętał coby ci kiełbasy przynieść na fajrant. Musze wracać, Heintz już pewnie zauważył, że mnie nie ma. Edmund jestem. - chłopak wystawił ochoczo rękę na przywitanie.

- Huffelpuff… - bąknął niziołek. - Do fajrantu, to ja z głodu omdleję, chyba. Ale, tak to już jest w życiu. Liczyć można na siebie - westchnął żałośnie. - Teeeee!!! Chodź tu! - wydarł się.

Przybiegł chłopak, który najwyraźniej przed chwilą spał w sianie. Włosy wiatrem układane pełne były siana, a jego twarz pokrywały bruzdy po odciśniętym posłaniu.

- Konie zaprowadź i oporządź i… - zaczęła się tyrada poleceń do stajennego zakończona poleceniem przyniesienia przekąski.

- Krótko ich trzymasz drogi panie. - rzucił niedbale Edmund jednocześnie nieznacznie poprawiając ubranie i zaciskając pas. Edmund liczył, że znalazł kolegę po fachu, który opowie mu o tutejszych problemach.

- O… Widzę, że i ty zaciskać pasa musisz… - pokiwał głową.

- Niestety, nie miałem nawet czasu kiełbasy uszczknąć. - uśmiechnął się Edmund do niziołka. - Do zobaczenia po robocie!

Huffelpuff odszedł podnosząc rękę na pożegnanie.


Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, Dzień Czwarty, wieczór

Festiwal bardzo szybko wrócił do swojego regularnego szyku, najwyraźniej litry wina i kiełbasa są w stanie zredukować tego typu wypadek do krótkiej przerwy w zapychaniu sobie żołądków. Tym razem jeszcze bardziej wybredna klientela wymagała jeszcze więcej uwagi, a często ich grubiaństwo, aż się prosiło, aby wyperswadować im spokojniejszy tryb życia przy pomocy zaciśniętej pięści. Edmund wyłowił wzrokiem Arno, który gdyby tylko mógł rozniósłby połowę tutejszych bywalców chociażby tacą, którą trzymał w rękach. Ich wspólnie narastająca złość znalazła jednak ujście. Ktoś podkradał tace z kiełbasą i dzbany z winem. Po wspólnej ukradkowej rozmowie z grupą z Bieberhof Edmund postanowił zamiast przeszukiwać teren skupić się na tacach, które jeszcze są i kuszą swoim połyskiem. Ustawił się w nieco ciemniejszym kącie i pod pretekstem służalczości ku uciesze gości obserwował bystrym wzrokiem stół suto zastawiony wyrobami Heintza i przywoźnym winem.


Kiedy trójka nygusów biegła ku namiotowi Edmund zwyczajnie oniemiał. Z braku doświadczenia w takich sytuacjach rozmyślał chwilę nad najlepszym rozwiązaniem. „Chyba zdążę wyciągnąć strzałę, ściągnąć grot i strzelić do jednego. Jeszcze nigdy nie strzelałem bez grotu. A jak nie trafię? A może rozciągniemy linę im przed nogami. Ah nie.. Plecak jest zajeździe. A może…” jednak jego dywagacje zostały przerwane przez sigmaryckiego kompana, który rzucił się na jednego z golasów i po krótkiej potyczce spacyfikował. Edmund zaszarżował ku drugiemu młodzieńcowi. Roześmiany chłopak, pomimo faktu, że był pijany biegł szybciej niż Edmund i udało mu się unikać zapewne złowieszczych rąk Heintzowego pomagiera. Edmund pod wpływem emocji, a była to głównie złość, postanowił ostatnim desperackim ruchem rzucić się na chłopaka i ukręcić mu kuśkę, co by dalej nie pobiegał. Jak już wcześniej tego dnia znowu powołał się na swoją wewnętrzną rączą łanie i ponownie przekonał się, że nie miałaby szans na przeżycie w lesie pełnym drapieżników. Buty straciły przyczepność z podłożem i ostatnim widokiem jaki Edmund zapisał w pamięci zanim ponownie uderzył twarzą w ziemię były dwa pośladki oddalające się w kierunku festiwalowego namiotu. Edmund mógł jedynie przeciągle zakląć.

- Nosz kurwa…


Banita przeszukawszy ubrania młodziaków (a warto zaznaczyć, że nie znalazł w nich nic ciekawego) z zawiedzioną miną oddał je Jostowi, zgodnie z Heintzowym poleceniem. Nie miał już ochoty dalej ciągnąć tego dnia, nie udało mu się nic co tak naprawdę było warte zrobienia, a towarzysze nawet odrobinę nie chcieli ukarać młodziaków. Bez spodni zdecydowanie szybciej wracało by się im do domu, a i spowodowało by to wiele uśmiechów po drodze. Dla każdego coś dobrego, jak mawiają.

Ostatecznie Edmund chciał jedynie zakończenia dnia pracy. W planach miał pogawędkę z woźnicą i późną kolację w stajni z niziołkiem. Noc zapowiadała się nad wyraz ciekawie.

Campo Viejo 26-05-2015 07:04






Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, Dzień Czwarty, Wieczór




Wieczór mijał spokojnie. Przyjemnie nawet. Przy tuszy artysta śpiewał, a że jego kompanowi wóz przygótł rękę kilka godzin wcześniej, przyuczony do roli, najbardziej muzykalny ze Stirlandczyków Jost Schlachter uderzał w struny kilku prostych akordów na małej bałałajce. Co prawda wkradło się kilka kiksów, ale szło mu bardzo dobrze, a ludzie bujali się jedząc kiełbasy.

Arno wrócił do wioski po odprowadzeniu miejscowych chłopaków do ich gospodarstwa. Młodzi nie byli rozmowni, choć na swój sposób wdzięczni za okazaną im dobroć. Najmłodszy nawet pomachał krasnoludowi na pożegnanie. Dowiedział się od najstarszego, że Heintz szantażował wszystkich, którzy interes z ich rodziną robili, że zerwie z nimi wszelkie kontakty handlowe, jeśli nadal będą współpracować lub co gorsza od ich rodziny kupować kiełbasy. W szybkim czasie rodzinie, jak i innym, z dziada pradziada kiełbasiarzom przyszło inaczej zarabiać na życie porzucając rodzinny fach.




W festiwalowym namiocie

Bert usługiwał w namiocie dbając o wszystkich klientów a zwłaszcza o niewiasty. W oko musiał wpaść Hrabinie Brosel, która znaki wyraźnego gawędziarzem zainteresowania czyniła już od samego rana. Wieczorem zaś, wdowa po hrabim, świeć Morrze nad jego duszą, która słynęła ze swej fortuny niebotycznej, której nie szczędziła na patronactwo wszelakim przedsięwzięciom artyzanów, uczonych i wynalazców, szczycąc się mianem mecenaski sztuki i nauki, apetyt miała na młodych i przystojnych mężczyzn.

- Bertolomeo mój, opowiedz mi jeszcze raz jak to konie z wozem stratowałyby ludzkie życia, gdyby nie twój donośny, głęboki i spokojny głos nadziei ich nie ocalił! – mówiła z pasją gryząc kiełbasę.

Hrabina była niewysoka lecz jej dwieście sześćdziesiat funtów z okładem tuszy czyniło ją wizualnie jeszcze mniejszą. Nalane policzki, nos, oczy i usta tonęły pod warstwami pudru i tuszu i szminki, nasuwając skojarzenie klauna. Tak blisko zagoniła Winekla w róg namiotu, między stołem a drugim stołem i filarem, że odcięty krzesłem i kilkoma odwróconymi tyłem gentelmenami Bert nie miał łatwo wywinąć się Frau Brosel. Jej nalana tłuszczem ręka, obwieszona złotem wysadzanych diamentami pierścieni i drogich, obwieszonych drogocennych bransolet tam, gdzie kiedyś musiał być nadgarstek, bez pardonu wsunęła sie pod liberię gawędziarza chwytając za przyrodzenie.

- Bartolomeo... – szepnęła do piersi wysokiego młodzieńca. – Ozłocę cię i zrobię z ciebie pierwszego oratora Altdorfu, lecz wprzódy język twój krasny połechce muszelkę mego uszka między udami...

Tymczasem Yorri nie miał łatwej przeprawy ze złośliwym paniczem w wieku lat ośmiu. Panicz, jak to zwykle bywa u szlachetnie urodzonych, okropnie wyrafinowany był, oczytany i z manierami. Chłopiec wzrostu równego był z Yorrim a może nawet ciut wyższy lecz tak za góry na Rdestobrodego patrzył, jakby z konia wysokiego nad robakiem sie w siodle pochylał. Upodobał sobie z krasnoluda uczynić sobie osobistego lokaja karząc mu grzecznie acz stanowczo kosztować różnych trunków alkoholowych i opisywać każdy z osobna, domagając się wiedzieć o smaku, posmaku bukietów wina, goryczy piwa i konsystencji miodu. W międzyczasie podobnie czynił z kiełbasami chcąc dowiedzieć się, która jest według niego najlepsza, aby on mógł zjeść to co godne jest jego błękitnego podniebienia.

- A teraz wywęsz panie krasnoludzie, w której ręce mam złota koronę. – wyciągnął obie zaciśnięte piąstki pod nos Yorriego. – Z prawdziwego, szczerego złota jest, na pewno poczujesz. – uśmiechnął się przebiegle. - Jeśli zgadniesz, to dam ci ją a jeśli nie zgadniesz, to poskarżę się ojcu, że mi ją chciałeś ukraść.




Pod "Czerwonym Zajazdem"


Edmund z utęsknieniem czekał końca tego pierwszego dnia niefortunnych okoliczności w pracy, gdy zobaczył wdrapującego sie po narożniku „Zajazdu” średniego wiekiem arystokratę. Panicz pijany był, gołym okiem to widać było, wspiął się na wysokość drugiego piętra i zatrzymał ciężko dysząc. Na dole stała młoda, niebrzydka dama, która klaskała w dłonie z radości. Zaniepokoiła się jednak, gdy mężczyzna zatrzymał się i niepewnie patrzył to w dół, to ku góry. Wzrok jego padł na Kaninchera i Edmund od razu wyczytał w nich dyskretną, lecz stanowczą, prośbę o pomoc. Za daleko było od narożnika do okien, aby łatwo było panicza pochwycić. Po drabinę biec można było, lecz w tym czasie arystokrata mógł spaść ze ściany i połamać nogę, rękę lub gorze może, kark lub czaszkę.

- Zobacz jaki dzielny! – odezwała sie z zachwytem panienka do Edmunda. - Ale czemuż to się zatrzymał w połowie drogi? Dalej, panie Joachimie! Wyżej, wyżej! – śmiała się.

Kanincher przyuważył, że ku północnej bramie pędziła biała kulka małego pieska tropem czmychającego w podskokach królika.




Pod "Głupią Gęsią"


Arno z Jostem i Erykiem byli niedaleko siebie, przy „Głupiej Gęsi”, gdy usłyszeli jak stara dama, która stała w wejściu do namiotu ze szkarłatną, aksamitną poduszeczką i skrzeczała do Heintza nie szczędząc płuc.

- Puffcio! Poszukiwania wszcząć trzeba! Natychmiast! Niech pańscy ludzie ratują! Natychmiast! – tupnęła obcasem, aż sie wbił w trawę i mało kobiecina się nie wywróciła.

Heitnz podtrzymał szlachciankę.

- Proszę szanowna pani o nic się nie martwić! Moi słudzy na pewno znajdą go w dobrym zdrowi i przyniosą Pufcia, ze mu choćby jeden włosek z sierści futerka nie spadnie. – gorliwie zapewniał bogatą kobietę a potem wzrokiem zaczął ogarniać otoczenie w poszukiwaniu pracowników.

Chłopcy z Biberhof stwierdzili, że są najbliżej i że niewątpliwie zaraz ich zobaczy, jeśli się nie schowają.Wtedy padnie pewnie na Berta lub Yorriego, którzy byli w namiocie.

W karczmie przy szynkwasie siedziała rodzina Barzini, co Jost dobrze wiedział, bo przed chwilą wynosił z „Gęsi” Pumperniklowe wino. Arno nie był pewny, ale chyba widział kogoś, osobę płci nieznanej, znikającą za karczemny budynek. Mógł to być jakiś sługa, gość za potrzebą odcedzenia kartofelków, lub na schadzkę się umawiający amant ale i mógł to być złodziej lub nawet szpieg, których się Heintz tak obawiał przesadnie. Przemknął w cieniu chyłkiem i to przykuło uwagę khazada. Eryk zaś nie był pewien, czy przypadkiem nie widział Puffcia, nie tak dawno, pod stołem służby, w towarzystwie większej od kanapowca kości...

I wtedy podbiegł do nich mężczyzna, w którym Bauer rozpoznał jednego z ochroniarzy rodzinny Tattaglia.

- Ragazzi, veloce! Veloce! Wóz wywrócił się za palisadą! Pomóżcie nam, veloce, przygniata ludzi! Mamma mia!

Erykowi zaś nie umknęło, że w cieniu werandy do środka karczmy przez okna zagląda dyskretnie kilku gentlemanów obserwując biesiadników.






Lechu 31-05-2015 21:50

Przepraszam oficjalnie za spóźnienie w ostatniej kolejce...
 
Kiełbasa na tegorocznym festiwalu robiła dobrze nie tylko na żołądek, ale i na zmysły, za pomocą których Jost Schlachter grał na dziwnie wyglądającej bałałajce. Kompan Berta grał na tyle dobrze, że co mniej trzeźwi biesiadnicy nie zauważyliby zapewne różnicy, gdyby nie krzyk rozpaczy, który poniósł się po namiocie kiedy ostatniemu grajkowi wóz przygniótł rękę. Winkel nie słyszał takiego wycia nawet w świątyni Shallyi kiedy wraz z tamtejszymi kapłankami zajmował się pacjentem, któremu sztaba mostu zmiażdżyła rękę od końcówki dłoni aż do łokcia...

Opiekując się troskliwie kobietami Bert nie zważał na ich pozycję. Był na tyle dobrym człowiekiem, że każda białogłowa mogła przy nim czuć się odpowiednio obsłużona. W namiocie przewijało się kilka pięknych niewiast - jednak były w nim też i monstra, na których widok sama sławna bestia z Reiku zachciałaby się utopić. Z pewnością do takich potworów należała Hrabina Brosel. Gruba, zalana tłuszczem kobieta, której umalowana twarz przypominała karykaturę najstraszniejszego ze znanych Bertowi klaunów. Hrabia chyba nie zdawał sobie sprawy co czyni zostawiając swój cały dorobek kobiecie, która trwoniła go na młodych, przystojnych mężczyzn, którzy potrzebowali złota aby rozwijać się intelektualnie czy twórczo. Winkel nie chciał należeć do lizusów tej maszkary, ale nie miał pojęcia jak wywinąć się spod salw jej żywego zainteresowania.

Kiedy Hrabina mówiła do Berta gryząc z pasją kiełbasę ten nie mógł się skupić na niczym innym jak jej grubych, paskudnych wargach. Ciarki biegły po jego plecach, a przyrodzenie kurczyło się do naprawdę młodzieńczych rozmiarów. Winkel - zapewne przez brak skupienia - dał się zagonić w kozi róg stając pomiędzy filarem, a dwoma obstawionymi jadłem stołami. Kiedy kobieta, która pociągała Berta równie mocno jak brodata krasnoludka złapała go za penisa oczy gawędziarza rozszerzyły się, a on z ledwością zdołał ukryć przed światem panikę jaka w niego wstąpiła.

- Ależ piękna Pani Hrabino… - rzekł Bert. - Jam jest zbyt niskiego stanu aby doznać tak olbrzymich rozkoszy. - zawstydzony Winkel spojrzał na kobietę z rumieńcem na twarzy. - Pozwoli Frau Brosel, że wypełnię polecenie zlecone zawczasu przez Herr Heintza… - oświadczył z kulturalnym ukłonem gawędziarz.

- Heintz poczeka. - machnęła jedną rączką z drugiej nie wypuszczając Winkelowego ptaka. - Pokój numer sześć i dziewięć. - wsunęła do kieszeni Berta jeden kluczyk. - Bertelomeo, pamiętaj, mnie się nie odmawia. - puściła oczko. - Mam rewelacyjną pamięć. - zachichotała. - Teraz idź... Do zobaczenia w nocy. Kilka godzin rozkoszy jeszcze nikomu nie zaszkodziło. - puściła Berta lecz nie omieszkała ścisnąć przyrodzenia tak, że gawędziarz aż stanął na palcach.

- Do rychłego zobaczenia, Pani Hrabino. - gawędziarz z ukłonu przeszedł do wyprostu i powoli oddalił się.

- Do rychłego! - pomachała energicznie na pożegnanie.

Bert nie wiedział co powinien zrobić. Ta kobieta miała olbrzymią władzę i całe stosy złota. Była jednak paskudna i kontakt płciowy z nią mógłby sprawić, że Bert nie dałby się dotknąć żadnej kobiecie przez wiele tygodni - o ile nie miesięcy. Winkel wiedział, że odmówienie jej równało się zapewne ze zwolnieniem z pracy - chyba, że znalazłby jakąś naprawdę wiarygodną wymówkę... Jak ciężkie było życie gawędziarza. Szczególnie tak atrakcyjnego jak on.

Zastanawiający się nad swoim losem Winkel zauważył, że Edmund zamiast donosić tace z jedzeniem zabrał jedną z nich. Szybko ruszył w jego kierunku doganiając go jeszcze w namiocie.

- Edmundzie mogę zapytać co ty wyprawiasz? - zapytał Bert towarzysza dyskretnie. - Dodatkowe jadło by się przydało, a ty jeszcze zabierasz pełną tacę?

- Niestety wykonuje swoją pracę. Nadworny medyk Hrabiny jakiejśtam i cycata arystokratka życzą sobie kiełbasę do apartamentu. - odpowiedział Kanincher z zażenowaniem.

- Nie mnie podważać słowa medyka Hrabiny, ale zapytam Ciebie o jeszcze jedno. Na ile lat wygląda ta cytata arystokratka? - zapytał z uśmiechem Winkel.

- Sądząc po piersiach ma jakieś dwadzieścia wiosen, nie zwróciłem uwagi na resztę wyposażenia. - Edmund odwzajemnił uśmiech. - A teraz wybacz, Joachim pewnie już się niecierpliwi. - westchnął i ruszył z tacą w kierunku wyjścia.

Bert zastanowił się chwilę nad wyposażeniem młodej arystokratki, ale jego myśli nie mogły odbiec dalej niż o kilka stóp od spasłej, obrzydliwie paskudnej hrabiny, której wpadł w oko. Hrabiny, której się nie odmawia… Biedny był jego los. Winkel zastanawiał się czy dzisiejszy dzień nie był najlepszym z ostatnich na atak bandytów na festiwal. Wtedy może byłby na tyle zajęty, że miałby wytłumaczenie dla Frau Brosel. Jego śmierć z jej spoconym “pierożkiem” w ustach odłożyłaby się o dzień czy dwa…

W namiocie Bert nie widział swoich kompanów. Znaczy migał mu co jakiś czas Yorri, ale poza nim nie było nigdzie reszty. Arno, Jost, Eryk i Edmund musieli usługiwać szlachcie gdzie indziej. W pewnym momencie do namiotu wbiegli inny słudzy Heintza informując, że nigdzie nie widzieli zaginionego pieska. Winkel ledwo dowiedział się o zaginięciu, a już miał zajmować się odzyskaniem znaleziska. Może to był klucz do uniknięcia śmierci przez uduszenie smalcem z kostki rozkoszy Frau Brosel?

- Niestety. Ja nigdzie nie widziałem tego biednego stworzenia. Oby się malec nie zagubił na dobre. - powiedział Bert na chwilę przerywając pracę.

- Cały czas jestem tu, w namiocie. - oznajmił Yorri. - Nic nie widziałem niestety.

Kiedy Bert wrócił do swoich obowiązków usłyszał krzyk Eryka. Głos jego towarzysza był silny i wyraźny. Czyżby Bauer znajdował się w niebezpieczeństwie?

- Tattaglia bandyci!

Bert nie był w ciemię bity i najpierw rozejrzał się czy wokół nie ma żadnych ludzi z wymienionego rodu. Kiedy takowych nie dostrzegł powiedział do najbliższego służącego aby zajął się stołem, z którym gawędziarz nie skończył po czym udał się na zewnątrz. Bert nie wiedział co się działo, ale to mogło być jego wybawienie z objęć szpetnej arystokratki.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:05.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172