|
Życie akompaniatora było zdecydowanie wygodniejsze, niż życie "przynieś-wynieś-pozamiataj". Człowiek siedział sobie wygodnie, szarpał struny, a obficie raczona trunkami widownia nie zważała na drobne usterki i parę odchyleń od linii melodycznej. A że w przerwach między jednym a drugim występem, gdy artysta wzmacniał nadwątlone siły, to i Jost miał okazję zjeść coś i wypić, choć robił to z większym umiarem niż wspomniany śpiewak. No i żałował nieco, gdy występ się skończył, a zmęczony artysta przysiadł w kącie, z butlą wina jako towarzyszką. Trzeba się było zabrać do normalnej roboty. Jakimś dziwnym trafem i w owej "normalnej" robocie zdarzały się przerwy, gdy mogli się spotkać i powymieniać poglądy na różne tematy, jednak ochota do rozmów przeszła Jostowi natychmiast, gdy tylko usłyszał, że Puffciowi zebrało się na szukanie wolności. Łatwo było się domyślić, kto zostanie wysłany, by szukać białego pieska. I kto dostanie opieprz, jeśli kundel nie zostanie znaleziony. Wystarczyło odejść kawałek na bok, by zniknąć z oczu Heintzowi i widmo czołgania się pod ławkami w przeszukiwaniu Puffcia. No, niestety... Jak nie kijem, to pałką. Zawsze musiało się coś spieprzyć. Ledwo się wywinęli od jednego, a już przyplątał się jakiś człek, co larum podniósł, iż wóz się przewrócił. Jak się przewrócił, to i ratować trzeba było. Od takich spraw byli. Do takich rzeczy zostali wynajęci. Za to im płacono. Ale skoro wcześniej woźnicę ustrzelono, to i teraz czaić się gdzieś mogli bandyci. Jost biegiem po broń wrócił, po czym wraz z Arno, który swój młot targał, pobiegł do bramy. A tam - nic. Żadnego wozu nie było, nikt nie ucierpiał. Najwyżej piesek, co w las pobiegł, to jednak w tej chwili Josta nie interesowało. - Suczysyn nas okłamał! - rzucił Jost, mając na myśli ochroniarza Tattagliów. A mógł to zrobić tylko w jednym celu. I w tym momencie Jost pożałował, że Arno z Erykiem nie został. - Wracamy! - dodał, natychmiast realizując tę sugestię. Drzwi i okiennice karczmy zamknięte były na głucho. A ze środka dochodziły niepokojące odgłosy. - Rozwal drzwi! - rzucił propozycję pod adresem Arno. Sam w tym czasie zabrał się za próbę otwarcia okiennicy. Siłą lub sposobem. Ewentualne straty materialne można było znieść. Parę trupów... To już było znacznie gorsze. |
Z godziny na godzinę nic a nic się nie uspokajało, tłok i gwar był nie mniejszy niż wcześniej, a krasnolud miał pełne ręce roboty, krążąc pomiędzy stołami uginającymi się od kiełbas, napitków i inszych specjałów. W namiocie było gorąco i parno, a nie raz zdarzyło się, że goście jarmarku tworzyli ze swych stłoczonych i zbitych w jedną masę ciał barierę, nieprzevytą niemal dla kogoś wzrostu Yorriego. Ach, gdyby mógł wyjść, odetchnąć, zapalić fajkę, albo napić się chłodnego ale... marzenia. I jeszcze ten denerwujący dzieciak. |
Na festynie wrażeń nie brakowało, ale przeplatały się one z zwykłymi, można nawet rzec niewymagającymi, obowiązkami. I same zalety z tego wynikały. Bo i czas szybciej płynął, i świadomość była, że robi się coś więcej, niż tylko z półmiskami lata, a oba te czynniki pomagały przetrwać dzień. Pod koniec dnia, lecz jeszcze podczas godzin festiwalowych, ponownie nadarzyła się okazja aby czegoś znaczącego dokonać i ludziom zdrowie czy nawet życie uratować. Służący jednej ze szlacheckich rodzin, Tattaglia, przybiegł do nich z informacją o przewróconym wozie, tuż za palisadą. Eryk od razu przypomniał sobie słowa ranionego woźnicy powtórzone im przez Berta - Czarne Strzały używały zepsutego wozu jako przynęty, możliwe więc, że i teraz to właśnie wóz miał wyciągnąć obrońców miasteczka poza jego mury? - Przy której bramie? - spytał Eryk spanikowanego mężczyznę, a ten wskazał na północ. - Rozsądnie by było, jakby jeden z nas tu został na wszelki wypadek - zwrócił się do towarzyszy, gdy wszyscy ruszyli w kierunku drzwi karczmy, po broń. - To ja pójdę sprawdzić. I pomóc - zaoferował się Jost. - A to faktycznie może być - spojrzał na Eryka - próba wyciągnięcia nas na zewnątrz. Albo odciągnięcia stąd. Nie rozdwoimy się przecież. Eryk z Arno przytaknęli mu, a krasnolud dodatkowo zadeklarował chęć pójścia z przepatrywaczem. Eryk zgodził się na taki podział obowiązków. Co prawda zasłyszeli, tuż przed przyjęciem złych wieści, że trzeba będzie zacząć szukać jakiegoś psa, który wbrew woli właścicielki poczuł zew wolności, co przemawiało za udaniem się za palisadę, jednak Eryk się tym nie przejmował. Jeśli Haintz podszedłby do niego z tym zadaniem, objaśniłby powagę sytuacji i przynajmniej odwlekł nużące poszukiwania w czasie. Teraz bardziej liczyło się pomóc poszkodowanym. Myśl, że mogło nie być żadnych poszkodowanych i padli ofiarą podstępu przyszła ponownie, gdy przyjrzał się trzem mężczyzną czającym się na werandzie "Głupiej gęsi". Byli to ochroniarze Tattaglia, i płomyk zrozumienia zatlił się dopiero, gdy było już za późno. Arno i Jost byli za daleko żeby próbować ich wołać, a trójka podglądaczy weszła szybko do karczmy i natychmiast powzięli próby zaryglowania drzwi wejściowych. Eryk zareagował błyskawicznie, i tylko dlatego udało mu się w porę dobiec, uderzyć barkiem w zamykane drzwi i wedrzeć się do środka. Zdzielił pięścią najbliższego, trafionego drzwiami ochroniarza, ale cios ledwie musnął skroń Tilleańczyka. Tamten odrzucony nieco w tył rozmasował dłonią głowę i wyszczerzył złowieszczo zęby. - Tattaglia bandyci! - krzyknął Eryk donośnie, chcąc tym poderwać do obrony wszystkich do tego zdolnych, i ostrzec tych bezbronnych. W tym czasie dwóch ochroniarzy zaryglowało drzwi i zasłoniło kotary w oknach. - Z tobą nie mam żadnego interesu do wyrównania! - powiedział donośnie wysoki mężczyzna, na którego Bauer słyszał, że mówią “Don Salvatore”. - Nie mieszaj się w vendettę, a włos ci młodzieńcze z głowy nie spadnie - powiedział i krytycznie przyjrzał się łysinie nowicjusza. W karczmie oprócz pięciu ochroniarzy Don Salvatore Tattaglia było trzech ludzi Barziniego otaczających swego niskiego, krępego pracodawcę Don Giuseppe. Wszyscy stali plecami do szynkwasu z wyciągniętym orężem. Tattaglia z powoli zaczęli w półkolu zbliżać się do Barzinich. Sprawy nie wyglądały dobrze, zdawało się, że tylko Eryk nie chce godzić się na takie zachowanie. Pumpernikiel widząc co się szykuje z trwogą na obliczu, zniknął za barem schowawszy się pod ladą. Oprócz Bauera w pomieszczeniu było również dwóch miejscowych stałych bywalców, starszych jegomościów i jeden pomocnik karczmarza, chudy jak szczaw, Guido. Miejscowi nie zamierzali mieszać się do niczego pokazując puste ręce a sługa kucał z drewnianą tacą pełną kiełbasy pod stołem. - Jeśli zaatakujecie ich w karczmie, zmuszony będę stanąć po ich stronie! - krzyknął nowicjusz do ścieśniającego się półokręgu napastników. Stał za nimi, nie zamierzał jednak wykorzystywać tego do ataku z zaskoczenia. Nie wiedzieć czemu miał nadzieję, że uda się to rozwinąć bez brudzenia karczmy krwią. - W honorowym pojedynku czempionów, na polu za palisadą, niech się zwaśnione rody zmierzą, nie zasadzki tchórzowskie organizują! - Wyjął miecz, gotów walczyć w obronie Barzinich, gdyby Tattaglia zaatakowali. Rozumiał chęć wymierzenia sprawiedliwości, jednak jakkolwiek uzasadnione byłaby zemsta w owej sytuacji, to jednak prawo imperialne nie zezwalało na barykadowanie cudzego przybytku i walkę na śmierć i życie w pomieszczeniu pełnym Morrowi ducha winnych cywili. Ponadto, podstęp do jakiego się zniżyli przypominał bardziej sztuczki Randala, nie zaś honorową doktrynę Sigmara, która stała w zgodzie nie tylko z literą prawa, ale i godności ludzkiej. Jakby nie patrzeć, była to zaplanowana z premedytacją próba morderstwa, Eryk nie mógł się temu biernie przyglądać. - Do honorowego pojedynku trzeba dwóch. - Don Salvatore spojrzał na wystraszonego Barziniego. - I dwóch honorowych... - Splunął w kierunku rywala, który dobył rapieru ponaglając ochroniarzy do czynów. Między dwoma stronami wywiązała się walka. Eryk nie widział innego wyjścia, musiał stanąć po stronie zaatakowanych z rodu Barzinich. A że tamci walczyli na śmierć i życie, i on musiał odpuścić sobie litość pozwalając, aby tylko wola Sigmara prowadziła jego ostrze. W skupieniu zaatakował najbliższego napastnika. |
Arno nie interesowało czym był Pufcio, dlaczego tak został nazwany ani, tym bardziej, gdzie się obecnie znajduje. Nie do końca miał ochotę ruszać w poszukiwaniu zaginionego, kudłatego czegoś, co wywnioskował ze słów Heintza. Jedno spojrzenie na Eryka i Josta wystarczyło, by wiedzieć, że w pełni podzielają jego zdanie. Stanęli przed nie lada wyborem. Poświęcić się i wziąć na siebie sprawę Pufcia czy odsuwając się zrzucić ją na karb Berta i Yorriego? Natychmiast czmychnęli z pola widzenia. Hammerfist wiedział, że Bert i kuzynek Yorri świetnie poradzą sobie z wymiganiem się od poszukiwania puchatego stworzonka w szczególności, gdyby okazało się to być myszą lub innym gryzoniem. Chyba, że będą chcieli podjąć wyzwanie. Nagle, gdy byli przy Głupiej Gęsi khazad zobaczył jak ktoś przemyka przy karczmie. Co prawda mógł być to każdy, ale Arno jako najemnik wolał być ostrożny przy takich spostrzeżeniach. Lepiej się pomylić i wziąć obwiesia za śmiertelne zagrożenie niż wziąć śmiertelne zagrożenie za obwiesia. Oczywiście nie znaczyło to, iż właśnie za takie miał cień przemykający za karczmę. - Ragazzi, veloce! Veloce! Wóz wywrócił się za palisadą! Pomóżcie nam, veloce, przygniata ludzi! Mamma mia! - zawołał ochroniarz rodziny Tattaglia dopiero co podbiegający z prośbą o pomoc. Hammerfist spojrzał na Bauera, który najwyraźniej widział to samo, co on przed kilkoma zaledwie chwilami. Po krótkim podziale zadań Eryk pozostał przy karczmie, natomiast pozostała dwójka wyruszyła szybkim krokiem we wskazanym kierunku. Jost już z przytroczoną bronią, krasnolud z ręką w pobliżu młota. - Skurwysyny - skomentował krótko Arno wyszarpując młot tuż po tym, jak dowiedzieli się od strażników, potwierdzając przypuszczenia oraz pobieżne obserwacje terenu poza palisadą, że żadnego wypadku nie było. W obecnej sytuacji mieli dwie złe wiadomości oraz jedną dobrą. Dobra była taka, że dowiedzieli się gdzie skierował się Pufcio. Pierwsza zła była taka, że może być już w brzuchu jakiegoś dzikiego zwierza. Druga zła wiadomość była gorsza. Nadziali się na ordynarną dywersję. Krasnolud klnąc siarczyście pod nosem biegł ile sił w nogach do Eryka, który mógł mieć w tej chwili problemy. Prawda, Bauer sroce spod ogona nie wypadł i łatwo się nie da, ale czas gra na jego niekorzyść. Nie odciąga się ludzi od tak sobie. Koniecznie chciano, by ich trójka odeszła od karczmy. Po drodze do szturmu na Głupią Gęś dołączył Edmund. - Jego kurwa mać - warknął Hammerfist nie zastając Eryka na miejscu, a widząc za to zaryglowane drzwi i zamknięte od środka okiennice. - Rozwal drzwi! - usłyszał propozycję Josta i nie trzeba mu było tego powtarzać. Zamierzał zaszarżować na drzwi i uderzyć je młotem w okolice, w której mógł być skobel. Chciał wyrwać go z ościeżnicy lub drzwi. Zależnie co puściłoby pierwsze. Jeśli zobaczy wyraźny efekt, lecz przejście nie stanie otworem uderzy jeszcze raz. Jeśli jednak efekt będzie niewielki lub żaden spojrzy szybko jak Jost radzi sobie z okiennicą. Był gotów pomóc towarzyszowi w ich otwarciu. |
|
Dziękuję wszystkim za dialogi i good job na GD... Bert biegł ile sił w nogach. Nie wiedział skąd wzięło się u niego przeczucie, że jego towarzysze wpadli w jakieś większe tarapaty, które zapewne wiązały się z nagłym zwolnieniem. Blady Herr Heintz stał w progu karczmy dopiero po chwili przywołując ku sobie Berta i Yorriego. Gawędziarz jeszcze w biegu usłyszał głośne polecenie pracodawcy. Wraz z towarzyszącym mu krasnoludem mieli zamknąć drzwi i okna oraz pilnować aby nikt nie zainteresował się wnętrzem karczmy. Bert doskonale znał odgłosy walki, które dochodziły ze środka przybytku. Gawędziarz z chęcią rzuciłby się przyjaciołom na pomoc jednak doskonale wiedział, że z jego umiejętnościami walki tylko by przeszkadzał. Arno, który był w środku walczył niesamowicie dobrze, a i reszta była o niebo lepsza w starciu od Winkela. Nikt jednak tak dobrze jak on nie zagadałby ciekawskich arystokratów zatem pozostanie na zewnątrz i wykonanie polecenia Heintza było najrozsądniejszym rozwiązaniem. Poza tym jakby coś się stało jego kompanom gawędziarz będzie mógł im pomóc opatrując - oby niewielkie - rany... Winkel zajął się zamykaniem drzwi i okien w czym pomógł mu nieco narwany, ale solidarny Yorri. Widocznie krasnolud pokierował się rozsądkiem nie chcąc jeszcze bardziej denerwować kiełbasiarza, który mógłby z nerwów wykitować. Yorri pilnował wejść podczas gdy Bert czekał w odpowiedniej odległości aby w razie czego zawrócić ciekawską szlachtę. Na nieszczęście chłopaka niektórzy z gości zbliżyli się do karczmy. Gawędziarz zareagował błyskawicznie wchodząc z ciekawskimi ludźmi w dialog. - Czy tańce się zaczęły już? - zapytała piegowata żona kupca z Marienburga o to samo, po co schodzili się inni biesiadnicy. - Otwórzcież karczmę chłopcze, bo każę cię oćwiczyć. - dodał jej mąż skubiąc kozią bródkę. - Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości piękna Pani. - powiedział gawędziarz do kobiety. - Nie jestem uprawniony do wpuszczenia dostojnego Państwa, bo sala taneczna nie jest jeszcze gotowa. Po zebranych arystokratach przeszedł szept niezadowolenia, który wraz z upływem czasu rósł na sile. Winkel poczuł gorąco kiedy adrenalina osiągnęła niebezpiecznie wysoki poziom. Chłopak walczył z tym aby nie zacząć się pocić. Nie chciał aby jego kompani zostali nakryci, a Heintz musiał się za nich wstydzić jeszcze bardziej. - Zaraz będzie naprawdę źle. - powiedział jeden z weteranów grożąc Bertowi kułakiem. - Tańce powinny się zacząć kiedy my będziemy gotowi, a nie kiedy obsługa sobie tego zażyczy. - dodał czerwieniąc się wojownik. - Rozumiem Pana w pełni milordzie, ale nie mogę Państwa wpuścić do tak nieułożonego, niegotowego do zabawy lokalu. - powiedział grzecznie chłopak. - Ani ja, ani Pan Heintz nie chcielibyśmy aby musieli Państwo bawić się w złych warunkach. Wszyscy dokładany wszelkich starań aby posprzątać i przygotować lokal jak szybko się da i jak tylko elegancko się da. Proszę Państwa o chwilę cierpliwości oraz zapraszam do skosztowania wybornego jasnego piwa, słodkiego wina oraz jadła. Wśród rozmów tak mądrych głów jestem pewien, że ta chwila oczekiwania nie będzie się Państwu dłużyć. Wśród szlachty zapanowała konsternacja jednak kiedy pierwszy z nich pokiwał silnie głową Bert wiedział, że odniósł sukces. Ludzie zaczęli wracać do namiotu, a on odetchnął z ulgą patrząc z satysfakcją w kierunku krasnoluda. Tym razem im się udało. Po pewnym czasie zza karczmy dobiegł Berta donośny krzyk krasnoluda. Winkel wiedział, że był na tyle głośny aby niektórzy z gości go usłyszeli. Arno nie przebierał w słowach i chyba - nie myśląc nic a nic - nie miał pojęcia jak namęczył się Winkel aby utrzymać publikę w ryzach. - Morderca! Łapać mordercę! Z duchem, chłopy! - Co co chodzi?! - Morderca! - Róbcie coś! - ktoś domagał się od Berta i Yorriego działania. Jak zwykle kiedy tłum usłyszał podobne do tego słowo zapanował chaos. Obsługa garnęła się do ochrony, kobiety do swych mężów, a Ci chwytali za broń. Na szczęście nikomu ze szlachty nie przyszło do głowy aby osobiście udać się za karczmę i to sprawdzić. Wszczęte zostały jednak spekulacje kto, kogo i za co zabił. Niektórzy nawet zaczęli składać zakłady. Jedynie co pozostało Bertowi to postarać się opanować chaos i uspokoić ludzi. Parę minut później dał się słyszeć strzał pistoletowy. - Pojedynek? - zapytał ktoś. - Fajerwerki! - ktoś inny krzyknął w namiocie. Wystrzał i okrzyki wywołały wrzawę. Ludzie wybiegli z namiotu patrząc na niebo. Tylko kilku znających się na rzeczy wojów - jak starzy weterani i kawalerzy obeznani z bronią palną - kręciło głowami twierdząc, że był to wystrzał, a nie żadne fajerwerki. - Co tu się wyprawia? - Dirk, weteran z sumiastym wąsem podszedł do gawędziarza i skryby marszcząc czoło i spozierając na nich uważnie podpitym okiem. - Niestety, nie mam pojęcia mości Panie. - powiedział Bert. - Przepraszam państwa. - powiedział głośno gawędziarz starając się skupić na sobie uwagę zebranych. - Prosiłbym aby Państwo pozostali na miejscach. Jeżeli w okolicy jest jakiś konflikt to nasza ochrona się nim zajmie. Proszę nie psuć sobie i innym zabawy, skosztować wina i naprawdę się niczym nie przejmować. Zapewniam w imieniu Pana Heintza, że nic Państwu nie grozi. Winkel nie mógł nie uśmiechnąć się kiedy tylko spostrzegł jak skuteczne były jego słowa. Arystokracja - podobnie jak ludzie biedni - dawała sobą kierować jednak w jej przypadku trzeba było użyć nieco innych słów i gestów. Gawędziarz dziękował za doświadczenie, którym obdarował go trakt, los i przyjaciele, z którym kroczy przez życie. Póki co nie doszło do przerwania festiwalu, a Bert zaczynał uważać, że była to również jego zasługa. Wiedział, że Pan Heintz nie doceni tego faktu, ale istniała nikła szansa, że wyrzuci ich bez szczucia strażą. Bynajmniej na to liczył gawędziarz. |
Yorri biegł za Bertem tak szybko, jak tylko niosły go jego krótkie nogi. A więc niezbyt szybko. Szybko za to pozostał w tyle, mając możliwość wpatrywania się w oddalające się plecy gawędziarza. Przyspieszył kroku, czerwieniejąc na twarzy. Na krótkie dystanse kiepsko mu się biegało. Miał też poważne obawy, że reszta kompanii znów wpakowała się w coś zagrażającego życiu. |
Odebrał życie, chcąc ratować inne. Jednak czy ma to jakieś znaczenie, skoro zawiódł? Czy zasadność zadanej śmierci określają motywy, czy tylko efekt końcowy? Nie powinien mieć wątpliwości odnośnie tego, a jednak miał. Co więcej, był pewien, że gdyby uratował Don Giuseppe, wyrzuty sumienia by się nie pojawiły, lecz nawet mimo tej świadomości, nie mógł ich odegnać. Czy mogli temu zapobiec? Wątpliwe, nikt nie znał tych dwóch rodów i ich wrogich stosunków, nawet sprzeczka po południu, zażegnana bardzo szybko, nie zwiastowała tak nieustępliwej żądzy krwi. Z kolei teraz, otrzymawszy wiadomość i przewróconym powozie, nie mogli jej zignorować. Można by powiedzieć, że szczęśliwie Eryk został na posterunku, chociaż nie spodziewał się takiego akurat obrotu spraw. Można by, gdyby jego obecność coś dała. Teraz pluł sobie w brodę że nie odryglował drzwi karczemnych, oszczędziłoby to kilkunastu cennych sekund jego towarzyszom, a to mogłoby wystarczyć, aby uratować Barziniego. A tak - don Giuseppe nie żyje, kilkoro ochroniarzy po obu stronach również, kilku rannych, a Heintz każe im zaprzestać walki. Eryk powoli opuścił broń, nie mógł jej jednak schować. Ściskał mocno rękojeść miecza, i obserwował w milczeniu don Salvatore. Dobrze wyszkolili go w nowicjacie, mimo iż nie był tak podatny na kapłańskie manipulacje jak młodsi, i pierwszym odruchem było słuchać poleceń. Posłuszeństwo było ważne w każdej zorganizowanej hierarchicznie strukturze, również tutaj, gdzie to Heintz wydawał rozkazy. I co ważne, wyrażenie "Heintz wydawał rozkazy" nie tyczyło się tylko Bauera. Wszyscy strażnicy opłacani byli przez niego, nie było tu straży imperialnej, w okolicy zaś żadnego garnizonu, jeśli nowicjusz dobrze się orientował. Jakkolwiek pejoratywne było to stwierdzenie, Heintz rządził w Franzenstein. Bo nawet jeśli nie oficjalnie, to miał wystarczająco pieniędzy i najemnej siły, żeby mieć decydujący głos. Poza tym, to jemu ludzie zawdzięczali rozsławienie wsi i zapewne miało to przełożenie na jego pozycję i wpływ na wszelkie ważkie decyzje. Eryk rozumiał, jakim kłopotem byłoby pojmanie Tattaglia. Nie dosyć, że mogłoby dojść do kolejnych ofiar i zniszczenia mienia, to jeszcze potem trzeba by go gdzieś zamknąć, i albo czekać na przybycie władz, co, wliczając ich powiadomienie, mogłoby potrwać długo, albo samemu eskortować go do najbliższego posterunku. A i wtedy potrzeba zeznań, najlepiej oględzin miejsca zbrodni... Im więcej czasu minie, tym większa szansa, że złoczyńca się wykpi. Nikt na miejscu nie ma uprawnień, aby w imię Imperium wydać i wykonać wyrok, a że wszystko to tyczy się Heintza i to on jest tu drugim poszkodowanym, zaraz po don Giuseppe... Cóż ma tu coś do powiedzenia, a już na pewno to on powinien zgłosić morderstwo. Bo nawet, jeśli ktoś postronny sprowadzi oficjela, to potrzebni są świadkowie. I cała grupa śmiałków z Biberhof nic nie wskóra przeciw słowu gospodarza i przekupionych przez niego ludzi. Eryk nie był pewien jak potraktowana zostałaby sprawa, w końcu cudzoziemiec zabił cudzoziemca, i to nie bez powodu, jeśli wierzyć jego tłumaczeniom, ale faktem było, że popełnił przestępstwo. I również jako fakt należy przyjąć, iż Heintz zrobiłby wszystko, żeby nikt poza już wtajemniczonymi się o sprawie nie dowiedział. Eryk chciałby postawić don Salvatore przed sądem, jednak w obecnych okolicznościach szanse na poniesienie kary przez mordercę były nikłe. Gdyby był Inkwizytorem, sprawa wyglądałaby inaczej, jednak wiele mu do tego brakowało, więc nie rozważał nawet samosądu. Ale też nie widział potrzeby, aby powstrzymywać Arno czy Edmunda przed pogonią. Bo o ile byłoby problemem gdyby go pojmali, w końcu nie sposób przewidzieć reakcji Heintza, jego wściekłość mogła przerodzić się w czystą brutalność, o tyle jego śmierć zmusiłaby ich tylko do wykopania jednego dołka więcej. A znając temperament Arno, jeśli tylko dojdzie do walki, nie będzie mowy o poddaniu. Bauer, walcząc z sprzecznymi emocjami, zajął się wynoszeniem zwłok i rannych, oraz sprzątaniem sali, zgodnie z poleceniem Heintza. |
Wyłapać wszystkich, zamknąć... i potem się zastanowić. Takie przynajmniej zdanie miał na ten temat Jost. - Herr Heintz. - wtrącił Jost konspiracyjnie, robiąc zamyśloną minę, krok zrobiwszy ku pracodawcy za jego plecami, nieznacznie się ku ciut niższemu kiełbasiarzowi nachylając. - Wypuszczenie don Salvatore’a źle wpłynie na reputację Festiwalu. - Ty mi tu nie pierdol, bo się znasz na biznesie i promocji jak świnia na haftowaniu! - warknął Heintz. - Trupy zbierajcie i do mojej stodoły nieście, jakby pijani byli. Pochówek się zrobi należyty. - marudził. - A tych rannych Barziniego do piwnicy. Niech się wykurują przed podróżą do pizdu jak najdalej stąd! Nic tu się dzisiaj nie działo, zrozumiano? Jost miał inne zdanie... a może to Heintz miał rację. Może i faktycznie wyciszenie sprawy sprowadziłoby się do poderżnięcia gardeł jeńcom, bowiem oddanie ich pod sąd zdecydowanie przyniosłoby Festiwalowi złą sławę. No ale sprawiedliwości nieco też by się przydało... Co do sprawiedliwości to Arno miał podobne zdanie, a nawet bardziej niż Jost ku takiemu rozwiązaniu się skłaniał, bo mowę palnął długą, której don Salvatore ani myślał słuchać, bowiem za plecami swych ochroniarzy zanurkował w stronę zaplecza. A za nim ruszyli ochroniarze. Ten, którego Arno okulawił, chciał iść w ich ślady. Jost pokazał głową, by i on wyszedł. Trudno było wymagać, by właśnie on jako jedyny poniósł konsekwencje decyzji don Stefano. - Nie ma cię - powiedział, nie myśląc nawet o tym, że z przetrąconym kulasem trudno gdzieś iść. W zasadzie uważał, ze Arno miał trochę racji, ale... prawdę mówiąc nie bardzo miał ochotę mieszać się do rozgrywek między obcymi z dalekich stron. - Arno, daj już spokój - zaproponował. - Nie będziemy ich gonić. Krasnolud, do czego Jost powinien był się już przyzwyczaić, miał swoje zdanie, którego nic nijak zmienić nie mogło i zaatakował uciekających. W jego ślady poszedł i Edmund, a okrzyk Josta “Dajcie spokój!” odbił się od tamtych jak grochem o ścianę. Jeden z ochroniarzy padł natychmiast, zwalony celnymi ciosami Edmunda, drugi zaś doszedł zapewne do wniosku, że za mało mu płacą, bowiem rzucił miecz. Heintz był konkretnie wściekły i wcale się nie hamował. - No toście mi kurwa załatwili vendettę! - Wytarł czoło chusteczką. - Takeście ręczyli za tego Arnolda? Bezmózgowie… - Złapał się za głowę chodząc rozgorączkowany. - Kretynizm… Partacze… Lepiej zadbajcie, żeby go nie zaszlachtowali przy gościach! Ale reklama, kurwa, ale reklama… - Ucieknie im - powiedział (wcale nie będąc tego pewien) Jost. - Nikt nic nie zobaczy. Ty - zwrócił się do ochroniarza, który się poddał. - Żadnych głupich pomysłów. Jost schylił się i podniósł rzucony przez tamtego miecz. - Pomożesz im dotrzeć do stodoły - dodał, wskazując na rannych. - Eryku? Dopilnujesz go? Bauer przytaknął tylko ponuro. - Ale się narobiło... - dodał Jost. Równie ponuro. Spojrzał na Heintza. - Za mało nas, żeby ich szybko wynieść. Trzeba by jakoś odwrócić uwagę wszystkich gości. - Trupy tylnymi drzwiami do karczemnej stodoły na razie - powiedział Heintz. To była racja. Pochlastani zawsze się zdarzali, w każdej rozróbie w karczmie ktoś mógł bardziej oberwać. Truposz... to już była gorsza sprawa. Jost chwycił młodzika pod pachy, chcąc go z głównej sali choćby na zaplecze wynieść. - Więc jak Herr Heintz nakazał - rzucił do ochroniarza - wpierw truposzy zabierzemy. Ranni muszą poczekać. Przyszło trzech ludzi Heintza. Z taką pomocą trupy i ranni w ciągu kwadransa zostali wyniesieni i skryci przed oczami ewentualnych świadków. - Ród Tattaglia wam nie podaruje. Chodzące trupy jesteście - powiedział ochroniarz zrezygnowany, dając się prowadzić i zamknąć pod kluczem. - Nie strasz...Czego niby nie podaruje? - mruknął Jost. - Albo go nie dopadną i nie będzie miał się za co mścić, bo nie za was wszak, albo nie umknie, to i nie będzie się miał kto mścić. Ochroniarz nic nie powiedział, ale roześmiał się w głos, szczerze rozbawiony. Na krótko. Widok martwych przyjaciół zdusił mu śmiech w gardle. - Wspomnisz moje słowa chłopcze. - powiedział cicho, niezbyt zainteresowany ciągnięciem tematu. Jost nie raczył odpowiedzieć. Nie wierzył w aż taką mściwość don Stefano. Poza tym duchu miał cichą nadzieję, że Arno złapie uciekiniera. Wnet się okazało, że z dobytku pokonanych żadna zdobycz nie wpadnie w ręce zwycięzców. Heintz na ręce każdemu patrzył i każdy grosz (a zebrało się tego dwie dziesiątki koron) zabierał. - Herr Heintz, mimo wszystko jakaś premia za odniesione rany by się zdała - powiedział Jost. - W końcu walkę usiłowaliśmy powstrzymać. - A mi premię zapłacicie za moje szkody przyszłe a niechybne, za usiłowanie was powstrzymywanie, to kurwa wypłacacie mi? - zapytał rozdrażniony Heintz. - Herr Heintz, mnieście wszak powstrzymali - odparł Jost. - A rana podczas próby powstrzymania zabójstwa była uczyniona. Czy następnym razem, gdy goście za broń chwycą, mamy stać i nic nie robić? Przerwał na chwilę sprzątanie, czekając na to, co odpowie ich pracodawca. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:51. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0