lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WARHAMMER] Imperium na peryferiach III (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/14902-warhammer-imperium-na-peryferiach-iii.html)

Evil_Maniak 01-06-2015 11:22


Edmund postanowił zignorować kundla, przynajmniej chwilowo, i fachowo ocenił sytuację zaglądając niewiaście w dekolt. Czuł przy tym jak podnosi się jego wewnętrzny filantrop, a krew błyskawicznie napływa do mózgu. Acz nie od teraz wiadomo, iż czym większe piersi tym szybciej pomagać trzeba, a że dziewoja grzeszyła rozmiarem także czym prędzej Kanincher powziął się za asystowanie bliźnim.


- Panie Joachimie, jak się czujemy? - zapytał pijaka na wysokościach. Czekając, aż nad wyraz odważny jegomość odpowie, Edmund omiótł wzrokiem ścianę budynku i ocenił jej stabilność szukając dobrej ścieżki w razie niechybnej wspinaczki. Czerwone ściany budowli wieńczyły kontrastujące białe narożniki, które idealnie nadawały się na pionowe wycieczki, jednak w tej chwili jeden z nich był przytulany na wysokości drugiego piętra i niekoniecznie pragnął mięć więcej towarzystwa.

- A dobrze, dziękuję, okolicę oglądam, festiwal z wysokości inaczej wygląda - mówił siląc się na spokój nieco wymuszonym głosem puszczając cały czas do Edmunda oko, czego Kanincher nie mógł niestety dostrzec po zmroku.

- Jakby chciał pan zejść to znam lepsze miejsca do oglądania festiwalu. Mógłbym zaprowadzić w te pędy. Może poszukam drabiny coby pan męczyć się nie musiał? Noc jeszcze długa, a przy tak pięknej damie sił potrzeba, aż do poranku. Trzyma się pan mocno?

- Taaaak! - krzyknął zawodząc jakby to miało być "nieeeeeee!".

Edmund ukłonił się lekko dziewczynie.

- Panienka wybaczy, że zostawiam samą, ale wrócę jak tylko pomoc sprowadzę.

Chłopak pochwycił wyniosły uśmiech białogłowy i ruszył biegiem do pobliskiej stajni. Światła latarni rozświetlały wnętrze, więc wiedział, że niziołek jeszcze przy koniach pomaga, a przynajmniej nadzoruje prace przy zwierzętach. Kanincher wbiegł przez główne wejście i od razu spostrzegł drabinę prowadzącą na piętro, gdzie schło siano, lecz gdy tylko położył dłonie na drabce usłyszał głos niziołka.

- Czego chcesz od mojej drabiny? - halfling wyszedł z końskiego boksu trzymając uzdę z wędzidłem.

- Oj wybacz, nie zauważyłem cię.

- Ja zauważyłem - skrzywił się Hufflepuff.

- Jakiś pacan wlazł po pijaku na zajazd i teraz zejść nie może, potrzebuje twojej drabiny. I może tego chłopaka do pomocy, oczywiście w razie możliwości.

- A co ja z tego będę miał? - oczy konusa zabłysnęły niczym złote korony.

- Tak po prawdzie to nie wiem, ale wiem, że facet długo nie wytrzyma.

- Jak zapłaci to chce swoją część. I nadal głodny jestem, nie jadłem od jakiejś godziny do diabła - żachnął się - Hej mały! - krzyknął w głąb stajni. - Pomóż panu i wracaj w te pędy! - znowu zogniskował swe ślepia na Edmundzie. - Przyłazi do mnie w sprawie, a nawet kawałka chleba nie przyniósł. Następnym razem wywalę cię na zbity pysk!

- Niedługo wrócę z jedzeniem, obiecuje - chłopak się uśmiechnął i wybiegł wraz z młodym stajennym niosąc drabinę.

Sytuacja pod zajazdem szczęśliwie nie zmieniła się za wiele, dziewczyna oparła się o ścianę budynku przeglądając koronki swojej sukni, a pijak kurczowo trzymał się białego narożnika. Edmund ustawił drabinę bezpośrednio pod arystokratą, a ten mógł bezpiecznie oprzeć się nogami o najwyższy stopień.

- A czemuż to drabinę przyniosłeś dobry człowieku? - w głosie Joachima można było usłyszeć udawane zdziwienie.

- Wybacz o panie, musiałem pana źle zrozumieć. Myślałem, o ja głupi, że chce pan z innych perspektyw festiwal pooglądać jak wcześniej zaproponowałem. Ale jeżeli mamy drabinę odstawić na miejsce to spełnimy pańskie życzenie - Edmund spojrzał na niewiastę i uśmiechnął się szelmowsko, co ona skwitowała majestatycznym prychnięciem.

- Czekaj, pomogę wam odnieść na miejsce , bo się biedacy zadyszeliście od tego noszenia ciężarów - powiedział wielkodusznie schodząc na dół po drabinie.

Kiedy był na dole szlachcic poprawił swoje proste, acz gustowne ubranie i serdecznie wystawił rękę do młodego chłopa.

- Joachim Psikuta jestem.

- Edmund Kanincher, witam uniżenie - uścisnął dłoń arystokraty. - Ale pomocy chyba nie potrzebujemy - wskazał na stajennego. - Poradzimy sobie we dwójkę.

- Poczekajcie! - zawołała dama.

- To jest panienka Schlossel - Joachim przedstawił kobietę, która nie raczyła na plebs nawet spojrzeć zaintrygowana drabiną.

- Ja tez chce pooglądać z góry! - wyraziła swe życzenie.

Edmund oderwał wzrok od piersi i zauważył, że pod nimi jest kobietka o typie księżniczki, taka co wyżej sra niż dupę ma i prędzej oczy sobie wydłubie, niż z takim typkiem jak Edmund legnie. Chłopak zaśmiał się w duszy z własnej głupoty. Joachim zagrodził jedną ręka dostęp do drabiny, a drugie ramie wystawił w kierunku dziewczyny.

- Lepszy mam pomysł. Z okna mego apartamentu na trzecim piętrze, widok jeszcze lepszy.

Ucieszona młódka dała się poprowadzić mężczyźnie do drzwi Czerwonego Zajazdu.

- To był osobisty medyk hrabiny... tej... taka mała I gruba... - szepnął stajenny do Edmunda.

- Nie znam, ale pieniądze pewnie ma - odszeptał Edmund. - Joachimie! - krzyknął chłopak. - Jak ty żeś się tam wdrapał? Nie uważasz, że to niebezpieczne i mogłeś coś sobie zrobić? A co by na to hrabina, gdyby się dowiedziała, że jej medyk o swe życie nie dba?

- Eh... nie takie przeszkody forsowałem... kiedyś w Górach Końca Świata, kiedy zamieć zasypała przełęcz i lawina zmiotła konie ze skalnej półki, to z rannym hrabią, świeć Morrze nad jego dusza, wspinałem się na plecach, aby go należycie pochować.... - westchnął.

- Och... jaki dzielny! - zapiszczała z zachwytem panienka.

Joachim wyjął z kieszonki surdaka malutki mieszek.

- Wypijcie za dusze hrabiego chłopcy! - rzucił Edmundowi i zniknął ze szlachcianka w budynku.

- Tak też zrobimy! - naszczerzył się Edmund.

Wspólnie z młodym stajennym, tym razem wolniejszym krokiem, wrócili do stajni niziołka i odstawili drabinę na swoje miejsce. Halfling tym razem ślęczał przy stole nad jakimiś papierami i pogryzał twardy chleb.

- I co? Zapłacił? – rzucił z nadzieją do Kaninchera.

- Na to wygląda – mały mieszek zadźwięczał, kiedy Edmund sprawdzał jego zawartość. – A to pieprzony sknera, następnym razem pomogę mu spaść – dwie złote korony w miedziakach za uratowanie życia, a przynajmniej oszczędzenie wizyty u koniowała, to niezbyt wygórowana cena. Chłopak zgodnie z obietnicą podzielił łup, a swoją dolę wrzucił na powrót do mieszka i schował w kieszeni.

- Zaraz wracam, Joachim jest nam najwyraźniej winny suty posiłek – uśmiechnął się i wstał od stołu. Jedna taca w tą czy we wtą niczego nie zmieni.


Wyłgać się z festiwalu było wyjątkowo łatwo. Nikogo nie dziwiło, że tak wysokiej rangi medyk jak Joachim pragnie jedną tacę do swojego apartamentu, przecież też człowiek i ma swoje żądze. A skoro o żądzach mowa…

Wracając do stajni Edmund zauważył pewien ruch na trzecim piętrze Czerwonego Zajazdu. W oknie jednego z pokoi stała owa piersiasta szlachcianka co poszła z Joachimem. Dziewczyna zapierała się jedną ręką o parapet, a drugą o futrynę i rytmicznie kiwała z popuszczonym gorsetem z którego chciały wyskoczyć dorodne cyce, jakby ktoś ją od tyłu…

- Brawo panie medyk! – krzyknął Edmund chowając się za stajnią.

Hufflepuff niemal przytulił Kaninchera kiedy spostrzegł złotą tacę wypełnioną kiełbasami i innymi smakołykami. Szybko przygotował stół na ucztę i rozkazał stajennemu przynieść wino ukryte w sianie, sam zaś przygotował trzy puchary na trunek. Kiełbasy niemal rozpływały się w ustach, a jeżeli nie mogły to wino bardzo im pomagało.

- Masz u mnie plusa Edmund, przynajmniej ktoś tutaj dotrzymuje obietnic – swojego stajennego obdarzył ostrym spojrzeniem, a chłopak szybko spuścił wzrok, na co Edmund zaśmiał się głośno. Wieczerza trwała w najlepsze, kiedy Kanincher spostrzegł Josta i Arno stojących przy północnej bramie z bronią w rękach i gotowych do bitki.

- Cho łoni chnowu chombinujo? - zapytał z pełnymi ustami Edmund niziołka wskazując dwójkę kompanów kawałkiem kiełbasy. Przełknął kęs i zawołał. - Hej chłopaki! Co się dzieje? Czemu nie jesteście na festiwalu?

- Dywersja jego mać taka! Z nami, Edmund! – Arno zawołał z wysoko uniesionym młotem.

- Gdzie suczysyn, co o wozie przewróconym prawił! - dodał Jost.

- Wybacz niziołku - Edmund pochwycił kawałek kiełbasy w lewą dłoń. - Musimy to dokończyć później - Wstał i zaczął biec za towarzyszami w tylko im znanym kierunku, szybko dobierając miecza.

Kerm 01-06-2015 13:44

Życie akompaniatora było zdecydowanie wygodniejsze, niż życie "przynieś-wynieś-pozamiataj". Człowiek siedział sobie wygodnie, szarpał struny, a obficie raczona trunkami widownia nie zważała na drobne usterki i parę odchyleń od linii melodycznej.
A że w przerwach między jednym a drugim występem, gdy artysta wzmacniał nadwątlone siły, to i Jost miał okazję zjeść coś i wypić, choć robił to z większym umiarem niż wspomniany śpiewak.
No i żałował nieco, gdy występ się skończył, a zmęczony artysta przysiadł w kącie, z butlą wina jako towarzyszką.
Trzeba się było zabrać do normalnej roboty.


Jakimś dziwnym trafem i w owej "normalnej" robocie zdarzały się przerwy, gdy mogli się spotkać i powymieniać poglądy na różne tematy, jednak ochota do rozmów przeszła Jostowi natychmiast, gdy tylko usłyszał, że Puffciowi zebrało się na szukanie wolności. Łatwo było się domyślić, kto zostanie wysłany, by szukać białego pieska. I kto dostanie opieprz, jeśli kundel nie zostanie znaleziony.

Wystarczyło odejść kawałek na bok, by zniknąć z oczu Heintzowi i widmo czołgania się pod ławkami w przeszukiwaniu Puffcia. No, niestety...
Jak nie kijem, to pałką. Zawsze musiało się coś spieprzyć. Ledwo się wywinęli od jednego, a już przyplątał się jakiś człek, co larum podniósł, iż wóz się przewrócił.
Jak się przewrócił, to i ratować trzeba było. Od takich spraw byli. Do takich rzeczy zostali wynajęci. Za to im płacono.
Ale skoro wcześniej woźnicę ustrzelono, to i teraz czaić się gdzieś mogli bandyci. Jost biegiem po broń wrócił, po czym wraz z Arno, który swój młot targał, pobiegł do bramy.

A tam - nic. Żadnego wozu nie było, nikt nie ucierpiał. Najwyżej piesek, co w las pobiegł, to jednak w tej chwili Josta nie interesowało.

- Suczysyn nas okłamał! - rzucił Jost, mając na myśli ochroniarza Tattagliów. A mógł to zrobić tylko w jednym celu. I w tym momencie Jost pożałował, że Arno z Erykiem nie został. - Wracamy! - dodał, natychmiast realizując tę sugestię.


Drzwi i okiennice karczmy zamknięte były na głucho. A ze środka dochodziły niepokojące odgłosy.
- Rozwal drzwi! - rzucił propozycję pod adresem Arno.
Sam w tym czasie zabrał się za próbę otwarcia okiennicy. Siłą lub sposobem.
Ewentualne straty materialne można było znieść. Parę trupów... To już było znacznie gorsze.

Fyrskar 01-06-2015 20:44

Z godziny na godzinę nic a nic się nie uspokajało, tłok i gwar był nie mniejszy niż wcześniej, a krasnolud miał pełne ręce roboty, krążąc pomiędzy stołami uginającymi się od kiełbas, napitków i inszych specjałów. W namiocie było gorąco i parno, a nie raz zdarzyło się, że goście jarmarku tworzyli ze swych stłoczonych i zbitych w jedną masę ciał barierę, nieprzevytą niemal dla kogoś wzrostu Yorriego. Ach, gdyby mógł wyjść, odetchnąć, zapalić fajkę, albo napić się chłodnego ale... marzenia. I jeszcze ten denerwujący dzieciak.

Yorri spojrzał z ukosa na chędożonego młokosa. Ach, utrudniał on mu życie, zatrudniał mu dzieciak mały. Zupełnie bez powodu, ot, człecza szlachta, tak rozkapryszona, jakby sam ich Sigmar oferował im podtarcie ich dup, nabrzmiałych krwią błękitną. Nie byli oni, oj, nie byli przyjemni w obyciu, wredni co niemiara, aż półmiskiem chciało się któremuś w gębę niewyparzoną przywalić, z zamachu szerokiego. Najbardziej temu małemu.

Popatrzał na nędznie chude piąstki szczawia. Wykiwać go chce, ten chytry jak u gnoma uśmieszek znaczyć musi coś. No i niedouczony, jako niemała wielmożów część, przekonany iż krasnoludy wywęszyć złoto w stanie są. Ech, będą z tego problemu nieliche.

- W lewicy twej.

Chłopcu oczy zrobiły się okrągłe jak dwa duże guziki. Otworzył lewą rączkę a na niej leżała błyszcząca, piękna korona ze złota.

- Proszę. - podał krasnoludowi. - Nauczyłbyś mnie jak to się robi panie krasnoludzie?

- Niestety panie. - Yorri pogładził się po brodzie i wcisnął monetę do kieszeni. - My, lud gór, to jest krasnoludy, mamy wrażliwe powonienie, wrażliwe na metale różne… ale i tak trudno nam wyczuć złoto, my nie teriery na złoto.

Mały arystokrata zmruży oczy przebiegle przyglądając się Yorriemu.

- Acha, to tak… - pokiwał głowa i odszedł.

Krasnolud popatrzył za oddalającym się. Chyba odsunął od siebie kłopoty. Wyszukał dłonią złotej monety, a potem tych, co skrył je pod niedorzecznym strojem. Niech to zaraza, powoli do niego docierało, że w jeden dzień stał się niemal bogaty. Kusił go, by może złapać kurierkę do jakiegoś większego miasteczka, albo jeszcze gdzieś i dobrze spożytkować pieniądze. Potem jednak pomyslał o kompanach i uznał, że zdąży jeszcze wydać to grosiwo. Heintza nie spotkał i wcale się nie smucił się z tego powodu.

Nikt nie odnalazł psa. A ten wóz przy palisadzie... gdzie są ci, którzy tam pobiegli? Nagle dosłyszał okrzyk Eryka, od strony karczmy. Bert zerwał się tak ochoczo, jakby darmowe piwo rozdawali i Yorri pobiegł za nim tak szybko, jak tylko mógł zważywszy na swe krótkie nogi. Miał kaczkowaty chód i musiał wyglądać niedorzecznie, w tym wciąż nieco utytłanym, dziwaczny ubranku, człapiąc... psia jucha, lepsze były powody do zmartwienia. Na przykład to, że tam na noże się biorą pewnie. Niepewnie wyrwał zza paska toporek.

Baczy 01-06-2015 22:48

Na festynie wrażeń nie brakowało, ale przeplatały się one z zwykłymi, można nawet rzec niewymagającymi, obowiązkami. I same zalety z tego wynikały. Bo i czas szybciej płynął, i świadomość była, że robi się coś więcej, niż tylko z półmiskami lata, a oba te czynniki pomagały przetrwać dzień.

Pod koniec dnia, lecz jeszcze podczas godzin festiwalowych, ponownie nadarzyła się okazja aby czegoś znaczącego dokonać i ludziom zdrowie czy nawet życie uratować. Służący jednej ze szlacheckich rodzin, Tattaglia, przybiegł do nich z informacją o przewróconym wozie, tuż za palisadą. Eryk od razu przypomniał sobie słowa ranionego woźnicy powtórzone im przez Berta - Czarne Strzały używały zepsutego wozu jako przynęty, możliwe więc, że i teraz to właśnie wóz miał wyciągnąć obrońców miasteczka poza jego mury?

- Przy której bramie? - spytał Eryk spanikowanego mężczyznę, a ten wskazał na północ. - Rozsądnie by było, jakby jeden z nas tu został na wszelki wypadek - zwrócił się do towarzyszy, gdy wszyscy ruszyli w kierunku drzwi karczmy, po broń.
- To ja pójdę sprawdzić. I pomóc - zaoferował się Jost. - A to faktycznie może być - spojrzał na Eryka - próba wyciągnięcia nas na zewnątrz. Albo odciągnięcia stąd. Nie rozdwoimy się przecież.

Eryk z Arno przytaknęli mu, a krasnolud dodatkowo zadeklarował chęć pójścia z przepatrywaczem. Eryk zgodził się na taki podział obowiązków. Co prawda zasłyszeli, tuż przed przyjęciem złych wieści, że trzeba będzie zacząć szukać jakiegoś psa, który wbrew woli właścicielki poczuł zew wolności, co przemawiało za udaniem się za palisadę, jednak Eryk się tym nie przejmował. Jeśli Haintz podszedłby do niego z tym zadaniem, objaśniłby powagę sytuacji i przynajmniej odwlekł nużące poszukiwania w czasie. Teraz bardziej liczyło się pomóc poszkodowanym.

Myśl, że mogło nie być żadnych poszkodowanych i padli ofiarą podstępu przyszła ponownie, gdy przyjrzał się trzem mężczyzną czającym się na werandzie "Głupiej gęsi". Byli to ochroniarze Tattaglia, i płomyk zrozumienia zatlił się dopiero, gdy było już za późno. Arno i Jost byli za daleko żeby próbować ich wołać, a trójka podglądaczy weszła szybko do karczmy i natychmiast powzięli próby zaryglowania drzwi wejściowych.

Eryk zareagował błyskawicznie, i tylko dlatego udało mu się w porę dobiec, uderzyć barkiem w zamykane drzwi i wedrzeć się do środka.
Zdzielił pięścią najbliższego, trafionego drzwiami ochroniarza, ale cios ledwie musnął skroń Tilleańczyka. Tamten odrzucony nieco w tył rozmasował dłonią głowę i wyszczerzył złowieszczo zęby.
- Tattaglia bandyci! - krzyknął Eryk donośnie, chcąc tym poderwać do obrony wszystkich do tego zdolnych, i ostrzec tych bezbronnych.

W tym czasie dwóch ochroniarzy zaryglowało drzwi i zasłoniło kotary w oknach.
- Z tobą nie mam żadnego interesu do wyrównania! - powiedział donośnie wysoki mężczyzna, na którego Bauer słyszał, że mówią “Don Salvatore”. - Nie mieszaj się w vendettę, a włos ci młodzieńcze z głowy nie spadnie - powiedział i krytycznie przyjrzał się łysinie nowicjusza.

W karczmie oprócz pięciu ochroniarzy Don Salvatore Tattaglia było trzech ludzi Barziniego otaczających swego niskiego, krępego pracodawcę Don Giuseppe. Wszyscy stali plecami do szynkwasu z wyciągniętym orężem.
Tattaglia z powoli zaczęli w półkolu zbliżać się do Barzinich.

Sprawy nie wyglądały dobrze, zdawało się, że tylko Eryk nie chce godzić się na takie zachowanie. Pumpernikiel widząc co się szykuje z trwogą na obliczu, zniknął za barem schowawszy się pod ladą. Oprócz Bauera w pomieszczeniu było również dwóch miejscowych stałych bywalców, starszych jegomościów i jeden pomocnik karczmarza, chudy jak szczaw, Guido. Miejscowi nie zamierzali mieszać się do niczego pokazując puste ręce a sługa kucał z drewnianą tacą pełną kiełbasy pod stołem.

- Jeśli zaatakujecie ich w karczmie, zmuszony będę stanąć po ich stronie! - krzyknął nowicjusz do ścieśniającego się półokręgu napastników. Stał za nimi, nie zamierzał jednak wykorzystywać tego do ataku z zaskoczenia. Nie wiedzieć czemu miał nadzieję, że uda się to rozwinąć bez brudzenia karczmy krwią. - W honorowym pojedynku czempionów, na polu za palisadą, niech się zwaśnione rody zmierzą, nie zasadzki tchórzowskie organizują! - Wyjął miecz, gotów walczyć w obronie Barzinich, gdyby Tattaglia zaatakowali. Rozumiał chęć wymierzenia sprawiedliwości, jednak jakkolwiek uzasadnione byłaby zemsta w owej sytuacji, to jednak prawo imperialne nie zezwalało na barykadowanie cudzego przybytku i walkę na śmierć i życie w pomieszczeniu pełnym Morrowi ducha winnych cywili. Ponadto, podstęp do jakiego się zniżyli przypominał bardziej sztuczki Randala, nie zaś honorową doktrynę Sigmara, która stała w zgodzie nie tylko z literą prawa, ale i godności ludzkiej.

Jakby nie patrzeć, była to zaplanowana z premedytacją próba morderstwa, Eryk nie mógł się temu biernie przyglądać.

- Do honorowego pojedynku trzeba dwóch. - Don Salvatore spojrzał na wystraszonego Barziniego. - I dwóch honorowych... - Splunął w kierunku rywala, który dobył rapieru ponaglając ochroniarzy do czynów.

Między dwoma stronami wywiązała się walka. Eryk nie widział innego wyjścia, musiał stanąć po stronie zaatakowanych z rodu Barzinich. A że tamci walczyli na śmierć i życie, i on musiał odpuścić sobie litość pozwalając, aby tylko wola Sigmara prowadziła jego ostrze. W skupieniu zaatakował najbliższego napastnika.

Alaron Elessedil 02-06-2015 01:51

Arno nie interesowało czym był Pufcio, dlaczego tak został nazwany ani, tym bardziej, gdzie się obecnie znajduje. Nie do końca miał ochotę ruszać w poszukiwaniu zaginionego, kudłatego czegoś, co wywnioskował ze słów Heintza. Jedno spojrzenie na Eryka i Josta wystarczyło, by wiedzieć, że w pełni podzielają jego zdanie.

Stanęli przed nie lada wyborem. Poświęcić się i wziąć na siebie sprawę Pufcia czy odsuwając się zrzucić ją na karb Berta i Yorriego?
Natychmiast czmychnęli z pola widzenia.

Hammerfist wiedział, że Bert i kuzynek Yorri świetnie poradzą sobie z wymiganiem się od poszukiwania puchatego stworzonka w szczególności, gdyby okazało się to być myszą lub innym gryzoniem. Chyba, że będą chcieli podjąć wyzwanie.

Nagle, gdy byli przy Głupiej Gęsi khazad zobaczył jak ktoś przemyka przy karczmie. Co prawda mógł być to każdy, ale Arno jako najemnik wolał być ostrożny przy takich spostrzeżeniach. Lepiej się pomylić i wziąć obwiesia za śmiertelne zagrożenie niż wziąć śmiertelne zagrożenie za obwiesia. Oczywiście nie znaczyło to, iż właśnie za takie miał cień przemykający za karczmę.

- Ragazzi, veloce! Veloce! Wóz wywrócił się za palisadą! Pomóżcie nam, veloce, przygniata ludzi! Mamma mia! - zawołał ochroniarz rodziny Tattaglia dopiero co podbiegający z prośbą o pomoc.

Hammerfist spojrzał na Bauera, który najwyraźniej widział to samo, co on przed kilkoma zaledwie chwilami.
Po krótkim podziale zadań Eryk pozostał przy karczmie, natomiast pozostała dwójka wyruszyła szybkim krokiem we wskazanym kierunku. Jost już z przytroczoną bronią, krasnolud z ręką w pobliżu młota.

- Skurwysyny - skomentował krótko Arno wyszarpując młot tuż po tym, jak dowiedzieli się od strażników, potwierdzając przypuszczenia oraz pobieżne obserwacje terenu poza palisadą, że żadnego wypadku nie było.

W obecnej sytuacji mieli dwie złe wiadomości oraz jedną dobrą. Dobra była taka, że dowiedzieli się gdzie skierował się Pufcio. Pierwsza zła była taka, że może być już w brzuchu jakiegoś dzikiego zwierza.
Druga zła wiadomość była gorsza. Nadziali się na ordynarną dywersję.

Krasnolud klnąc siarczyście pod nosem biegł ile sił w nogach do Eryka, który mógł mieć w tej chwili problemy. Prawda, Bauer sroce spod ogona nie wypadł i łatwo się nie da, ale czas gra na jego niekorzyść. Nie odciąga się ludzi od tak sobie.
Koniecznie chciano, by ich trójka odeszła od karczmy.

Po drodze do szturmu na Głupią Gęś dołączył Edmund.

- Jego kurwa mać - warknął Hammerfist nie zastając Eryka na miejscu, a widząc za to zaryglowane drzwi i zamknięte od środka okiennice.

- Rozwal drzwi! - usłyszał propozycję Josta i nie trzeba mu było tego powtarzać.
Zamierzał zaszarżować na drzwi i uderzyć je młotem w okolice, w której mógł być skobel. Chciał wyrwać go z ościeżnicy lub drzwi. Zależnie co puściłoby pierwsze. Jeśli zobaczy wyraźny efekt, lecz przejście nie stanie otworem uderzy jeszcze raz.
Jeśli jednak efekt będzie niewielki lub żaden spojrzy szybko jak Jost radzi sobie z okiennicą. Był gotów pomóc towarzyszowi w ich otwarciu.

Campo Viejo 04-06-2015 02:39






Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, "Głupa Gęś", Dzień Czwarty, Wieczór




Łysy Bauer w pstrokatych regaliach służących Heintza nie wyglądał groźnie nawet z wydobytym z pochwy mieczem. Jak błędnie jest cenić księgę po jej obwolucie przekonał się najbliższy z ochroniarzy, który widząc błysk stali przyjął cios Eryka. Na swe nieszczęście był to cios niezwykle skuteczny i raniony w prawe ramię ochroniarz niemal wypuścił oręż z ręki cofając się z grymasem bólu wymalowanym wymownie na tilleańskiej facjacie. Zacisnął jednak żeby i ze złością odgryzł się markując cios miecza tylko po to by z lewej, zdrowej ręki zamaszyście wyprowadzić hakujący cios długim sztyletem. Byłby Bauer dał się nabrać, długi nóż trafiłby go w szyję, lecz nowicjusz uchylił się. Zaatakował drugi raz ochroniarza, który uskoczył za stół. Przyciskał do boku krwawiącą rękę obserwując każdy ruch Strilandczyka. Bauer rzucił się znienacka przez przeszkodę mebla i przyszpilił mężczyznę do ściany. Dosłownie. Sztych przebił pierś ze zgrzytem orząc mniejsze kości i chrząstki i wyszedłszy między łopatkami utkwił w desce. Konający Tilleańczyk wybałuszył oczy konając.

W tym czasie dwóch ochroniarzy Barziniego leżało na ziemi krwawiąc lub trzymając się za głowę, lecz jak ocenił Bauer, darowano im życie, bo rany nie były śmiertelne. Nikt ich nie dobijał, lecz tylko rozbroił z oręża i odciągnął w kąt karczmy. Ostatni z obrońców don Giuseppe, największy i najbrzydszy z całej karczemnej ferajny tilleańczyków, zawzięcie bronił swego pracodawcy przed atakami don Salvatore. Barzini walczył z jednym napastnikiem, młodziutkim Tattaglia niemogącym mieć więcej niż siedemnaście lat. Widząc na ścianie ociekający pas krwi nad osuniętym przeciwnikiem Bauera, ochroniarz don Salvatore doskoczył do Eryka z zakrwawionym mieczem.





Na zewnątrz Jost majstrował przy okiennicy, a Arno z rozpędu rąbnął młotem w karczemne drzwi. Zadrżały w posadach, zatrzeszczały, ale nie ustąpiły. Dopiero, gdy poprawił drewniana deska pękła z trzaskiem na tyle, że krasnolud bez trudu ją wyrwał i wsadził rękę w otwór obmacując drzwi od środka w poszukiwaniu rygla. Schlachter w końcu otworzył okno na tyle, że będąc szczupłym chłopakiem jak wijąca się szybciutko jaszczurka przecisnął się szczelinę.

Walczący zajęci byli na tyle sobą, że nikt nawet nie zauważył wkraczających do środka Stirlandczyków, bo Edmund pomógł Arno i razem otworzyli drzwi na oścież. Za nimi biegł Heintz, który widząc co się dzieje stanął w progu blady, odwrócił się i widząc biegnącego Yorriego z Bertem przywołał ich ku sobie.

- Zamknijcie drzwi i okna i baczcie, aby nikt tu nie zaglądał! - rozkazał zdenerwowany.

Kanincher, Hammerfist i Schlachter szybko zostali związani w walce z ochroniarzami Tattaglia.

Arno wyeliminował jednego skutecznym ciosem w kolano. Mężczyzna ze strzaskanym kulasem zawył z bólu zwalając się na deski. Schlachter trafił wysokiego przeciwnika w lewą rękę, za co przypłacił zaraz potem rozciętą liberią i skórą na piersi, po której zostanie paskudna, lecz przystojna blizna z takich, co to podobają się niektórym typom kobiet. Edmund zaś uniknął ciosu zwinnym unikiem za ławę a potem sparował drugi i wyprowadził swój trafiając mężczyznę w szyję. Tryskający krwią z karku, złapał się pod kołnierz uciskając głowę i brodę do piersi. Chwiejąc się cofał, a Edmund zaatakował ośmielony sukcesem. Z dwóch ciosów spadających na ochroniarz, drugi przebił się przez zasłonę i spadł na kapelusz, spod którego wypłynęła na czoło, pomiędzy oczy, po nosie, kapiąc z jego końca, gęsta krew.
Bauer radził sobie z nowym przeciwnikiem na tyle dobrze, że choć nie zrobił mu póki co krzywdy, to i samemu nie odniósł obrażeń. Widział jak Barzini zabija młodzieńca i jak olbrzymi ochroniarz pada pod ciosem don Salvatore.

- Dosyć! – wydarł się Heintz.

Walczący ochorniarze Tattaglia odskoczyli nieco od przeciwników widząc jak sobie radzi ich don Salvatore.




Don Giuseppe klęczał przed rywalem, który obrzucił wszystkich zebranych krótkim, stanowczym spojrzeniem, a potem bez wahania poderżnął Barziniemu gardło od ucha do ucha. Jucha trysnęła na deski czerwieniąc białą koszulę tilleańczyka od kołnierzyka po pas. Kopnięty w plecy, wykrawiający się, wciąż konwulsyjnie dygoczący don Giuseppe zosta jeszcze opluty przez starannie wycierającego sztylet don Salvatore.

- Vissuto come un maiale, un maiale muore. – powiedział bez emocji Tattaglia do drgającego wroga. – Obraził mnie śmiertelnie czyhając na mezycie zabójcami partaczami. – wyjaśnił wszystkim a głos jego był czysty górując nad jękami rannych i konających. – Pieniędzy żałował na specjalistów, gad. – uniósł moralizatorski palec. – Taka zniewaga krwi wymaga i kare wymierzyłem osobiście przy świadkach, fatygując się aż do Imperium. – wyprostował się dumnie. – A teraz don Heintz wybaczy, ale opuścimy wasze progi, kiełbasę macie dobrą, ale ja wegetarianem jestem. – ukłonił się lekko.

- Zabieraj swoich rezunów i wypierdalać z Franzenstein. Nie chcę was tu kurwa więcej widzieć nigdy. Tyle szkody, kurwa mać! Drzwi rozjebane, okno rozpierdolone, krzesła, stoły! Co wy kurwa myślicie, że to wszystko darmo się tu wzięło?! – dyszał czerwony. – I renomę mi tym psujecie.

Don Savatore wyjął zza pazuchy mieszek i rzucił Heintzowi.

- Per favore, va bene?
- Bene, kurwa, bene… - Heitz złapał mieszek i schował za pazuchę. – Odstąpcie od nich. – odezwał się przez ramię do Strilandczyków. – Posprzątać tu trzeba, juchę wyszorować… Ty! – wskazał na Guido – chodź no tu! – posłusznemu słudze powiedział cos na ucho a chłopak wybiegł na zaplecze.
Tattaglia szykowali się do opuszczenia karczmy bacznie uważając na to czy Strilandczycy posłuchają don Heintza.


Lechu 10-06-2015 12:36

Dziękuję wszystkim za dialogi i good job na GD...
 
Bert biegł ile sił w nogach. Nie wiedział skąd wzięło się u niego przeczucie, że jego towarzysze wpadli w jakieś większe tarapaty, które zapewne wiązały się z nagłym zwolnieniem. Blady Herr Heintz stał w progu karczmy dopiero po chwili przywołując ku sobie Berta i Yorriego. Gawędziarz jeszcze w biegu usłyszał głośne polecenie pracodawcy. Wraz z towarzyszącym mu krasnoludem mieli zamknąć drzwi i okna oraz pilnować aby nikt nie zainteresował się wnętrzem karczmy.

Bert doskonale znał odgłosy walki, które dochodziły ze środka przybytku. Gawędziarz z chęcią rzuciłby się przyjaciołom na pomoc jednak doskonale wiedział, że z jego umiejętnościami walki tylko by przeszkadzał. Arno, który był w środku walczył niesamowicie dobrze, a i reszta była o niebo lepsza w starciu od Winkela. Nikt jednak tak dobrze jak on nie zagadałby ciekawskich arystokratów zatem pozostanie na zewnątrz i wykonanie polecenia Heintza było najrozsądniejszym rozwiązaniem. Poza tym jakby coś się stało jego kompanom gawędziarz będzie mógł im pomóc opatrując - oby niewielkie - rany...


Winkel zajął się zamykaniem drzwi i okien w czym pomógł mu nieco narwany, ale solidarny Yorri. Widocznie krasnolud pokierował się rozsądkiem nie chcąc jeszcze bardziej denerwować kiełbasiarza, który mógłby z nerwów wykitować. Yorri pilnował wejść podczas gdy Bert czekał w odpowiedniej odległości aby w razie czego zawrócić ciekawską szlachtę.

Na nieszczęście chłopaka niektórzy z gości zbliżyli się do karczmy. Gawędziarz zareagował błyskawicznie wchodząc z ciekawskimi ludźmi w dialog.

- Czy tańce się zaczęły już? - zapytała piegowata żona kupca z Marienburga o to samo, po co schodzili się inni biesiadnicy.


- Otwórzcież karczmę chłopcze, bo każę cię oćwiczyć. - dodał jej mąż skubiąc kozią bródkę.

- Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości piękna Pani. - powiedział gawędziarz do kobiety. - Nie jestem uprawniony do wpuszczenia dostojnego Państwa, bo sala taneczna nie jest jeszcze gotowa.

Po zebranych arystokratach przeszedł szept niezadowolenia, który wraz z upływem czasu rósł na sile. Winkel poczuł gorąco kiedy adrenalina osiągnęła niebezpiecznie wysoki poziom. Chłopak walczył z tym aby nie zacząć się pocić. Nie chciał aby jego kompani zostali nakryci, a Heintz musiał się za nich wstydzić jeszcze bardziej.

- Zaraz będzie naprawdę źle. - powiedział jeden z weteranów grożąc Bertowi kułakiem. - Tańce powinny się zacząć kiedy my będziemy gotowi, a nie kiedy obsługa sobie tego zażyczy. - dodał czerwieniąc się wojownik.

- Rozumiem Pana w pełni milordzie, ale nie mogę Państwa wpuścić do tak nieułożonego, niegotowego do zabawy lokalu. - powiedział grzecznie chłopak. - Ani ja, ani Pan Heintz nie chcielibyśmy aby musieli Państwo bawić się w złych warunkach. Wszyscy dokładany wszelkich starań aby posprzątać i przygotować lokal jak szybko się da i jak tylko elegancko się da. Proszę Państwa o chwilę cierpliwości oraz zapraszam do skosztowania wybornego jasnego piwa, słodkiego wina oraz jadła. Wśród rozmów tak mądrych głów jestem pewien, że ta chwila oczekiwania nie będzie się Państwu dłużyć.

Wśród szlachty zapanowała konsternacja jednak kiedy pierwszy z nich pokiwał silnie głową Bert wiedział, że odniósł sukces. Ludzie zaczęli wracać do namiotu, a on odetchnął z ulgą patrząc z satysfakcją w kierunku krasnoluda. Tym razem im się udało.


Po pewnym czasie zza karczmy dobiegł Berta donośny krzyk krasnoluda. Winkel wiedział, że był na tyle głośny aby niektórzy z gości go usłyszeli. Arno nie przebierał w słowach i chyba - nie myśląc nic a nic - nie miał pojęcia jak namęczył się Winkel aby utrzymać publikę w ryzach.

- Morderca! Łapać mordercę! Z duchem, chłopy!

- Co co chodzi?!

- Morderca!

- Róbcie coś! - ktoś domagał się od Berta i Yorriego działania.

Jak zwykle kiedy tłum usłyszał podobne do tego słowo zapanował chaos. Obsługa garnęła się do ochrony, kobiety do swych mężów, a Ci chwytali za broń. Na szczęście nikomu ze szlachty nie przyszło do głowy aby osobiście udać się za karczmę i to sprawdzić. Wszczęte zostały jednak spekulacje kto, kogo i za co zabił. Niektórzy nawet zaczęli składać zakłady. Jedynie co pozostało Bertowi to postarać się opanować chaos i uspokoić ludzi. Parę minut później dał się słyszeć strzał pistoletowy.


- Pojedynek? - zapytał ktoś.

- Fajerwerki! - ktoś inny krzyknął w namiocie.

Wystrzał i okrzyki wywołały wrzawę. Ludzie wybiegli z namiotu patrząc na niebo. Tylko kilku znających się na rzeczy wojów - jak starzy weterani i kawalerzy obeznani z bronią palną - kręciło głowami twierdząc, że był to wystrzał, a nie żadne fajerwerki.

- Co tu się wyprawia? - Dirk, weteran z sumiastym wąsem podszedł do gawędziarza i skryby marszcząc czoło i spozierając na nich uważnie podpitym okiem.

- Niestety, nie mam pojęcia mości Panie. - powiedział Bert. - Przepraszam państwa. - powiedział głośno gawędziarz starając się skupić na sobie uwagę zebranych. - Prosiłbym aby Państwo pozostali na miejscach. Jeżeli w okolicy jest jakiś konflikt to nasza ochrona się nim zajmie. Proszę nie psuć sobie i innym zabawy, skosztować wina i naprawdę się niczym nie przejmować. Zapewniam w imieniu Pana Heintza, że nic Państwu nie grozi.

Winkel nie mógł nie uśmiechnąć się kiedy tylko spostrzegł jak skuteczne były jego słowa. Arystokracja - podobnie jak ludzie biedni - dawała sobą kierować jednak w jej przypadku trzeba było użyć nieco innych słów i gestów. Gawędziarz dziękował za doświadczenie, którym obdarował go trakt, los i przyjaciele, z którym kroczy przez życie. Póki co nie doszło do przerwania festiwalu, a Bert zaczynał uważać, że była to również jego zasługa. Wiedział, że Pan Heintz nie doceni tego faktu, ale istniała nikła szansa, że wyrzuci ich bez szczucia strażą. Bynajmniej na to liczył gawędziarz.

Fyrskar 10-06-2015 21:00

Yorri biegł za Bertem tak szybko, jak tylko niosły go jego krótkie nogi. A więc niezbyt szybko. Szybko za to pozostał w tyle, mając możliwość wpatrywania się w oddalające się plecy gawędziarza. Przyspieszył kroku, czerwieniejąc na twarzy. Na krótkie dystanse kiepsko mu się biegało. Miał też poważne obawy, że reszta kompanii znów wpakowała się w coś zagrażającego życiu.

Dopadł karczmy na kilka oddechów po Winkelu. Poczerwieniał jak ten burak dorodny i z trudem łapał powietrze łapczywymi haustami. Choć miał ochotę rzucić się ku kuzynowi i jego nowej kompanii, wiedział, że był tak zziajany, że kto by tam nie walczył, z miejsca zdzieliłby po czerepie i skończyło się wojowanie. No i nie chciał już bardziej rozwściekać Heintza, a Bertowi pomoc się przyda. Spocony krasnolud dopadł drzwi i okiennic, zamaszyście je zatrzaskując.

Wnet zjawili się gapie, swym zwyczajem gapiąc się i węsząc wkoło, to jest, szukając punktu zaczepienia. I marudzili, bowiem szlachetni to gapie byli, kupcy, szlachta, wojskowi jacyś. Już czuł obcas na swej rzyci, ale Bert, cudotwórca istny, czarodziej, jakimś niesamowitym sposobem uspokoił tłum. A przy dźwiękach, jakie wydobywały się z oberży, to nie było łatwe zadanie, o nie! Strzały z palnej broni, krzyki - nawiasem mówiąc, o Arno się zaczynał zamartwiać.

- Brawo, Bercie. - potrząsnął prawicą gawędziarza. - Nie wiem, jak to uczyniłeś, ale cudotwórca z ciebie.

Obejrzał się ku panu Heintzowi, licząc, że choć raz, dla odmiany, ich nie zbeszta.

Baczy 10-06-2015 21:16

Odebrał życie, chcąc ratować inne. Jednak czy ma to jakieś znaczenie, skoro zawiódł? Czy zasadność zadanej śmierci określają motywy, czy tylko efekt końcowy? Nie powinien mieć wątpliwości odnośnie tego, a jednak miał. Co więcej, był pewien, że gdyby uratował Don Giuseppe, wyrzuty sumienia by się nie pojawiły, lecz nawet mimo tej świadomości, nie mógł ich odegnać.

Czy mogli temu zapobiec? Wątpliwe, nikt nie znał tych dwóch rodów i ich wrogich stosunków, nawet sprzeczka po południu, zażegnana bardzo szybko, nie zwiastowała tak nieustępliwej żądzy krwi. Z kolei teraz, otrzymawszy wiadomość i przewróconym powozie, nie mogli jej zignorować. Można by powiedzieć, że szczęśliwie Eryk został na posterunku, chociaż nie spodziewał się takiego akurat obrotu spraw. Można by, gdyby jego obecność coś dała. Teraz pluł sobie w brodę że nie odryglował drzwi karczemnych, oszczędziłoby to kilkunastu cennych sekund jego towarzyszom, a to mogłoby wystarczyć, aby uratować Barziniego.

A tak - don Giuseppe nie żyje, kilkoro ochroniarzy po obu stronach również, kilku rannych, a Heintz każe im zaprzestać walki. Eryk powoli opuścił broń, nie mógł jej jednak schować. Ściskał mocno rękojeść miecza, i obserwował w milczeniu don Salvatore. Dobrze wyszkolili go w nowicjacie, mimo iż nie był tak podatny na kapłańskie manipulacje jak młodsi, i pierwszym odruchem było słuchać poleceń. Posłuszeństwo było ważne w każdej zorganizowanej hierarchicznie strukturze, również tutaj, gdzie to Heintz wydawał rozkazy. I co ważne, wyrażenie "Heintz wydawał rozkazy" nie tyczyło się tylko Bauera. Wszyscy strażnicy opłacani byli przez niego, nie było tu straży imperialnej, w okolicy zaś żadnego garnizonu, jeśli nowicjusz dobrze się orientował. Jakkolwiek pejoratywne było to stwierdzenie, Heintz rządził w Franzenstein. Bo nawet jeśli nie oficjalnie, to miał wystarczająco pieniędzy i najemnej siły, żeby mieć decydujący głos. Poza tym, to jemu ludzie zawdzięczali rozsławienie wsi i zapewne miało to przełożenie na jego pozycję i wpływ na wszelkie ważkie decyzje.

Eryk rozumiał, jakim kłopotem byłoby pojmanie Tattaglia. Nie dosyć, że mogłoby dojść do kolejnych ofiar i zniszczenia mienia, to jeszcze potem trzeba by go gdzieś zamknąć, i albo czekać na przybycie władz, co, wliczając ich powiadomienie, mogłoby potrwać długo, albo samemu eskortować go do najbliższego posterunku. A i wtedy potrzeba zeznań, najlepiej oględzin miejsca zbrodni... Im więcej czasu minie, tym większa szansa, że złoczyńca się wykpi. Nikt na miejscu nie ma uprawnień, aby w imię Imperium wydać i wykonać wyrok, a że wszystko to tyczy się Heintza i to on jest tu drugim poszkodowanym, zaraz po don Giuseppe... Cóż ma tu coś do powiedzenia, a już na pewno to on powinien zgłosić morderstwo. Bo nawet, jeśli ktoś postronny sprowadzi oficjela, to potrzebni są świadkowie. I cała grupa śmiałków z Biberhof nic nie wskóra przeciw słowu gospodarza i przekupionych przez niego ludzi. Eryk nie był pewien jak potraktowana zostałaby sprawa, w końcu cudzoziemiec zabił cudzoziemca, i to nie bez powodu, jeśli wierzyć jego tłumaczeniom, ale faktem było, że popełnił przestępstwo. I również jako fakt należy przyjąć, iż Heintz zrobiłby wszystko, żeby nikt poza już wtajemniczonymi się o sprawie nie dowiedział.

Eryk chciałby postawić don Salvatore przed sądem, jednak w obecnych okolicznościach szanse na poniesienie kary przez mordercę były nikłe. Gdyby był Inkwizytorem, sprawa wyglądałaby inaczej, jednak wiele mu do tego brakowało, więc nie rozważał nawet samosądu. Ale też nie widział potrzeby, aby powstrzymywać Arno czy Edmunda przed pogonią. Bo o ile byłoby problemem gdyby go pojmali, w końcu nie sposób przewidzieć reakcji Heintza, jego wściekłość mogła przerodzić się w czystą brutalność, o tyle jego śmierć zmusiłaby ich tylko do wykopania jednego dołka więcej. A znając temperament Arno, jeśli tylko dojdzie do walki, nie będzie mowy o poddaniu.

Bauer, walcząc z sprzecznymi emocjami, zajął się wynoszeniem zwłok i rannych, oraz sprzątaniem sali, zgodnie z poleceniem Heintza.

Kerm 10-06-2015 22:37

Wyłapać wszystkich, zamknąć... i potem się zastanowić. Takie przynajmniej zdanie miał na ten temat Jost.

- Herr Heintz. - wtrącił Jost konspiracyjnie, robiąc zamyśloną minę, krok zrobiwszy ku pracodawcy za jego plecami, nieznacznie się ku ciut niższemu kiełbasiarzowi nachylając. - Wypuszczenie don Salvatore’a źle wpłynie na reputację Festiwalu.

- Ty mi tu nie pierdol, bo się znasz na biznesie i promocji jak świnia na haftowaniu! - warknął Heintz. - Trupy zbierajcie i do mojej stodoły nieście, jakby pijani byli. Pochówek się zrobi należyty. - marudził. - A tych rannych Barziniego do piwnicy. Niech się wykurują przed podróżą do pizdu jak najdalej stąd! Nic tu się dzisiaj nie działo, zrozumiano?

Jost miał inne zdanie... a może to Heintz miał rację. Może i faktycznie wyciszenie sprawy sprowadziłoby się do poderżnięcia gardeł jeńcom, bowiem oddanie ich pod sąd zdecydowanie przyniosłoby Festiwalowi złą sławę.
No ale sprawiedliwości nieco też by się przydało...

Co do sprawiedliwości to Arno miał podobne zdanie, a nawet bardziej niż Jost ku takiemu rozwiązaniu się skłaniał, bo mowę palnął długą, której don Salvatore ani myślał słuchać, bowiem za plecami swych ochroniarzy zanurkował w stronę zaplecza. A za nim ruszyli ochroniarze.

Ten, którego Arno okulawił, chciał iść w ich ślady.
Jost pokazał głową, by i on wyszedł. Trudno było wymagać, by właśnie on jako jedyny poniósł konsekwencje decyzji don Stefano.
- Nie ma cię - powiedział, nie myśląc nawet o tym, że z przetrąconym kulasem trudno gdzieś iść.
W zasadzie uważał, ze Arno miał trochę racji, ale... prawdę mówiąc nie bardzo miał ochotę mieszać się do rozgrywek między obcymi z dalekich stron.
- Arno, daj już spokój - zaproponował. - Nie będziemy ich gonić.

Krasnolud, do czego Jost powinien był się już przyzwyczaić, miał swoje zdanie, którego nic nijak zmienić nie mogło i zaatakował uciekających. W jego ślady poszedł i Edmund, a okrzyk Josta “Dajcie spokój!” odbił się od tamtych jak grochem o ścianę.
Jeden z ochroniarzy padł natychmiast, zwalony celnymi ciosami Edmunda, drugi zaś doszedł zapewne do wniosku, że za mało mu płacą, bowiem rzucił miecz.

Heintz był konkretnie wściekły i wcale się nie hamował.
- No toście mi kurwa załatwili vendettę! - Wytarł czoło chusteczką. - Takeście ręczyli za tego Arnolda? Bezmózgowie… - Złapał się za głowę chodząc rozgorączkowany. - Kretynizm… Partacze… Lepiej zadbajcie, żeby go nie zaszlachtowali przy gościach! Ale reklama, kurwa, ale reklama…
- Ucieknie im - powiedział (wcale nie będąc tego pewien) Jost. - Nikt nic nie zobaczy. Ty - zwrócił się do ochroniarza, który się poddał. - Żadnych głupich pomysłów.
Jost schylił się i podniósł rzucony przez tamtego miecz.
- Pomożesz im dotrzeć do stodoły - dodał, wskazując na rannych. - Eryku? Dopilnujesz go?
Bauer przytaknął tylko ponuro.
- Ale się narobiło... - dodał Jost. Równie ponuro.
Spojrzał na Heintza.
- Za mało nas, żeby ich szybko wynieść. Trzeba by jakoś odwrócić uwagę wszystkich gości.
- Trupy tylnymi drzwiami do karczemnej stodoły na razie - powiedział Heintz.
To była racja. Pochlastani zawsze się zdarzali, w każdej rozróbie w karczmie ktoś mógł bardziej oberwać. Truposz... to już była gorsza sprawa.
Jost chwycił młodzika pod pachy, chcąc go z głównej sali choćby na zaplecze wynieść.
- Więc jak Herr Heintz nakazał - rzucił do ochroniarza - wpierw truposzy zabierzemy. Ranni muszą poczekać.

Przyszło trzech ludzi Heintza. Z taką pomocą trupy i ranni w ciągu kwadransa zostali wyniesieni i skryci przed oczami ewentualnych świadków.


- Ród Tattaglia wam nie podaruje. Chodzące trupy jesteście - powiedział ochroniarz zrezygnowany, dając się prowadzić i zamknąć pod kluczem.
- Nie strasz...Czego niby nie podaruje? - mruknął Jost. - Albo go nie dopadną i nie będzie miał się za co mścić, bo nie za was wszak, albo nie umknie, to i nie będzie się miał kto mścić.
Ochroniarz nic nie powiedział, ale roześmiał się w głos, szczerze rozbawiony. Na krótko. Widok martwych przyjaciół zdusił mu śmiech w gardle.
- Wspomnisz moje słowa chłopcze. - powiedział cicho, niezbyt zainteresowany ciągnięciem tematu.
Jost nie raczył odpowiedzieć. Nie wierzył w aż taką mściwość don Stefano. Poza tym duchu miał cichą nadzieję, że Arno złapie uciekiniera.

Wnet się okazało, że z dobytku pokonanych żadna zdobycz nie wpadnie w ręce zwycięzców. Heintz na ręce każdemu patrzył i każdy grosz (a zebrało się tego dwie dziesiątki koron) zabierał.

- Herr Heintz, mimo wszystko jakaś premia za odniesione rany by się zdała - powiedział Jost. - W końcu walkę usiłowaliśmy powstrzymać.
- A mi premię zapłacicie za moje szkody przyszłe a niechybne, za usiłowanie was powstrzymywanie, to kurwa wypłacacie mi? - zapytał rozdrażniony Heintz.
- Herr Heintz, mnieście wszak powstrzymali - odparł Jost. - A rana podczas próby powstrzymania zabójstwa była uczyniona. Czy następnym razem, gdy goście za broń chwycą, mamy stać i nic nie robić?

Przerwał na chwilę sprzątanie, czekając na to, co odpowie ich pracodawca.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:51.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172