lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WARHAMMER] Imperium na peryferiach III (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/14902-warhammer-imperium-na-peryferiach-iii.html)

Kerm 05-05-2015 08:52

- Od dawna tu pracujesz? - Jost zwrócił się do chłopaka, którego spasiony niziołek nazwał niezbyt pochlebnie “gamoniem”.
- Od festiwala startu. - Wsadził palec do nosa. - No… już trzecie dzień będzie.
- O, to długo tu jesteś i pewnie wiesz wszystko o wszystkich. A jak cię zwą? - spytał Jost. - I kim jest tutaj pan Hufelpuff? Właścicielem stajni?
- Przed festynem zawitałem. Z ogłoszenia. Jako i ty, nie? Halfling też jest najęty, stajnia do karczmarza chyba należy albo pana Heintza. Ja tam odpowiadam przed panem Heintzem i grubaskiem. - zaśmiał się cicho.
- Ja też przed panem Heintzem - odparł Jost. - Na poprzednim festiwalu nie byłeś? Bo chciałem się dowiedzieć, jak to zawsze tu wygląda w święto kiełbas, ale pewnikiem wiesz tyle, co i ja.
- Nie byłem. Ale mój kuzyn był w zeszłem roku. Do ochrony się najął ze swoją kompanią towarzyszy. Nadzieje go miałem tu zastać, ale niestety go nie zastałem.
- A nie wrócił do domu? Wieści żadnych nie dał? Nikt z jego kompanów się nie odezwał? - zdumiał się Jost. To było dziwne. Kuzyn poszedł w świat, czy coś mu się stało? - A pan Heintz co powiedział?
- Że jemu w roku przewija się cała gromada awanturników do najmu i wszyscy takie same darmozjady. - wzruszył ramionami. - Pewnie dali nogę jak zobaczyli pierwszą wypłatę. Jeszcze z nim nie rozmawiałem. Pewnie za lat kilka do wioski wróci, to opowie wszystkie swe przygody. - i dodał ciszej. - Pan Heintz strasznie surowy… Ja bym tu też długo nie wytrzymał.
- Oj, twardą trzeba mieć skórę, żeby być na służbie - odparł Jost. - Ale gdy się przetrzyma pierwsze dni, to potem łatwiej jest.
- Może i jest jak mówisz.
- Eeeeeeee! Chodź no tu! - dało się słyszeć cienki głosik halflinga.
- Muszę lecieć. Na razie.
- Na razie - odparł Jost.
Zaginiony kuzyn? To było ciekawe. Chociaż powodów mogło być wiele.


Kolejnym miejscem, jakie Jost odwiedził, była kuźnia.


- Dzień dobry! - Jost zatrzymał się w progu, nie chcąc przeszkadzać kowalowi w pracy. Niektórzy bardzo tego nie lubili.
- A dobry. - mężczyzna odłożył młot i wytarłszy wielką grabę w skórzany fartuch podał Jostowi do uściśnięcia. - Johan Schmied. Czym służyć można? Konia podkuć?
Jost ucieszył się, że kowal całej siły do uścisku nie wykorzystał.
- Jost Schlachter. Dzisiaj jeszcze nie - odparł. - Dopiero przed wyjazdem. Pan Heintz mnie zatrudnił, wraz z kompanami paroma, więc okolicę zwiedzam i ludzi poznaję. Za to przy okazji osełkę bym kupił, bo moja gdzieś przepadła, a o oręż dbać trzeba.
- Daj, to zrobię wszystkie ostrza za pięć srebrników tak idealnie, że będziesz mógł się mieczem golić na jajkach. - zaśmiał się serdecznie.
- Aż takiego ostrza to mi nie trzeba - roześmiał się Jost. - Ale rzuć okiem, mistrzu. Może coś do poprawki znajdziesz. - Podał kowalowi miecz.
- O widzisz, tu zaraz zacznie się zszerbić, bo go korozja zaczyna nadżerać. Widzisz tę zielonkawo-bordową smugę… - przejechał palcem - i tu… przy głowni. - To nie jest miecz dobrej jakości. Chętnie go wystukam. Niech Herr Heintz zębami zgrzyta. Trzeba dbać o stal. Konserwować. Czyścić, nacierać i ostrzyć od czasu do czasu.
- Wiem. I dbam - dodał. - Ale, jak sam mówisz, stal nie taka, a lepszej broni aż tak łatwo dostać nie można. Skarb bym musiał znaleźć, żeby miecz tak dobry kupić, jak bym chciał. Chyba sam wiesz, ile to kosztuje.
- Ano wiem. U Swartza może coś lepszego znajdziesz, bo ja ci szczerze powiem, że taniej niż on ma na sprzedaży, ja nowego nie wykuję.
- Na razie ten musi mi starczyć po lekkim podszlifowaniu - odparł Jost. - A przy okazji spytać chciałem, o festiwal. I o to, jakie kłopoty się zdarzają. Bo lepiej wiedzieć, czego się spodziewać.
- Nie tam nie chodzę. - wzruszył ramionami. - I nic nie słyszałem. Plotek też nie słucham.
- Tak tylko pytałem. Na wiejskim jarmarku, czy w gospodzie wieczorami, ludzie za łby się biorą. Nie wiem, czy tu też się tego spodziewać i tyle.
- Miejscowi są spokojni. Widzisz, większość stałych bywalców Głuiej Gęsi oraz dopuszczeni do towarów wystawienia na festiwalu, to rodziny tutej za murem mieszkające. Starsi to wiekiem gospodarze, którzy albo już na stare lata żyją z tego co się dorobili, albo dzierżawią ziemie młodszym. A od tego by spokój był na festiwalu, to ochrona jest zatrudniona. Okolica też niebezpieczna. Ten Heintz wielu wojaków zatrudnia w ciągu roku.
- O właśnie, bo spytać chciałem i z głowy mi wyleciało. O Czarną Strzałę - Jost głos ściszył - chciałem spytać. Bo słyszeliśmy co nieco... Prawda to?
- Taki gang istnieje, bo o nim wieści podróżni przynoszą. Okolica niebezpieczna. Wielu najemników z naszych lasów nie wraca z tego co zauważyłem. Druga sprawa, że obcym to i łatwo się zgubić. Wilki jak głodne czasem podchodziły pod nasze zagrody...
- Na lesie trochę się znam, ale i tak nie zamierzam po lasach się włóczyć - odparł Jost. - No a palisada jest solidna. Przynajmniej na taką wygląda, więc tu nic nam nie grozi. Byle wilk jej nie przeskoczy.

- Dzięki za miecz. - Po chwili Jost odebrał broń i zapłacił. - Do zobaczenia przy okazji.
- Do zobaczenia młody Herr Schlachter. - rzekł tubalnym głosem rzemieślnik.

***

Otaczająca wioskę palisada była bardzo porządna - dziesięciostopowa, mocna i, co Josta niepomiernie zdziwiło, dziewiczo nowa. Porządnie zaostrzone pale jeszcze pachniały żywicą.
Co zrobili ze starą? - pomyślał Jost, który podczas swych podróży do tej pory nie spotykał się jeszcze z czymś takim. Nie było do tej pory?

- Dzień dobry. - Jost stanął o dwa kroki od stojącej przy bramie dwójki.
- Jost Schlachter - przedstawił się. - Dla pana Heintza pracuję od dziś.
- Werter - podał dłoń wysoki grubas, któremu gołe sadło obsuwało się spod napierśnika, jakby miał zaraz bebech zgubić.
- Oskar . - niewysoki, kwadratowy najemnik miał opaskę na lewym oku spod której wyskakiwała z obu stron stara blizna do ostrym cięciu. - I tak sobie chadzasz na służbie? Do roboty nie goni? - bąknął raczej wesoło półgębkiem.
- Jości - i- k? - Werter pochylił się nieco nad Schlachterem. - Przyniósłbyś nam duży garniec piwa, żeby kiełbaska lepiej wchodziła, co? - uśmiechnął się tępawo.
- Zobaczę, co da się zrobić - odparł Jost, nie ruszając się z miejsca. - Co się stało, żeście bramę nową musieli postawić?
- A to postałbyś i zobaczył, ale łazęgów i biedoty odprawiamy stąd. - wzruszył ramionami Oskar. - Bez muru i bramy, byśmy nie upilnowali darmozjadów i miejscowych, co by chcieli się tu między gośćmi pałętać.
- Na każdy festiwal nową stawiacie? Bo ta wygląda tak, jakby dwa dni temu ty stanęła.
- Pierwszy to nasz tutaj żołd. Parę dni temu robotnicy skończyli robotę. Szybko się uwinęli.
- Skocz Jości do piwko, ty lekki na nogach - Werter westchnął niecierpliwie.
- Zobaczę, co się da zrobić - odparł Jost. Jeśli na służbie pić wam wolno, pomyślał. - Powiem w gospodzie, żeby wam coś dali.
- E,e… Czekaj… Nic nie mów, ze dla nas, bo Karl nie da. Durny Heintz zakazał nam kropelki nawet powąchać. Tosz to sensu nie ma, żeby piwem obiadu nie spłukać. Toć my nie chcemy się w trupa zalać na posterunku.. Bądź Stirladczykiem…
- A Heintz mnie zabije... I wywali z roboty na zbity pysk. I tyle z przysług będzie.
- E tam. Zostaw go. Już go cykoria obleciała. Bywaj Joście. - Oskar machnął ręką.
- Postawię wam piwo przy okazji - obiecał Jost.
Mógłby co prawda zyskać przyjaciół-na-całe-życie, ale równie dobrze tamci mogliby donieść na niego Heintzowi.
- Coby ta okazja, nie kazała na się czekać do usrania. - westchnął Werter.
Jost uśmiechnął się lekko. Skinął głową, po czym ruszył w stronę gospody.

Karczma, jak się okazało, wypełniała się szybko - gwar, tłok, muzyka, tańce, śmiechy. Wyglądało na to, że podczas festiwalu życie toczyło się tutaj w najlepsze.
- Dość tłoczno tu dzisiaj - powiedział Jost, opierając się o ladę. - Jak przez cały festiwal tak się tutaj garną, to nieźle zaopatrzoną piwniczkę mieć musicie.
- Narzekać nie ma co! - Pumpernikiel uwijał się za barem w dobrym nastroju. - Witam Hansa! - wzniósł rękę przyjacielsko do góry, gdy w drzwiach stanął jakiś miejscowy, niczym prawie nie różniący się od reszty mieszkańców, standardowo odzianych w nieprzemakalne, proste, wiejskie kapoty. - To co zawsze?
- Witaj Karlu, się wie! - miejscowy zajął miejsce przy barze a karczmarz postawił przed nim pełen kufel.
- A ty wypijesz coś, czy już kolacje podawać? - odwrócił się do Josta.
- Małe piwo. I spytać chciałem - Jost głos odrobinę ściszył - z kim zwykle najwięcej kłopotów jest. Bo jako że tu pierwszy raz jestem, to ani ludzi, ani zwyczajów nie znam. A wolałbym wiedzieć...
- Po prawdzie, najwięcej kłopotów jest z zamiejscowymi najmitami. - zaśmiał się. - Świnka na takiego co ze wsi wygląda, to sobie poradzi. Poznaj stałych bywalców karczmy, może który ci radą posłuży. - Wzruszył ramionami.
- A dzięki. Skorzystam przy okazji - powiedział Jost. Zabrał piwo i ruszył do stołu, przy którym zaczęli się gromadzić jego kompani.

Fyrskar 07-05-2015 19:56

Yorri po raz pierwszy od dłuższego czasu nie odczuwał nieprzyjemnego uczucia zagrożenia życia. Co nie oznaczało, że czuł się świetnie. Wizyta na placu budowy okazała się dosyć nieprzyjemna - dobitnie ukazała, że jego pracodawca o budowie czegokolwiek ma takie pojęcie, jakie Yorri miał na temat gotowania potraw wszelakich. To, co na ten moment zrobione było, ładne i kunsztownie wykonane było, zaś ten cały Heintz jak widać wolałby jakby mu ktoś połamanymi trocinami w kształt zabudowań nasrał, ino szybko by było. A Rdestobrody, jak to krasnolud, wolał zrobić wolno, ale tak, że mistrz z gildii zesrałby się, jakby zobaczył. Ale ludzie woleli się śpieszyć. Przynajmniej tacy jak jego nowy pracodawca. Krasnoludowi zrobiło się szkoda zwolnionych - porządni byli zapewne jak na człeczyny.

Kolejną sprawą był powód, dla którego go człeczyna zatrudnił - w końcu dziewczynka rzekła, że nie chce on, by cokolwiek na czas jarmarku budować. A jednak go zatrudnia, do budowy. Tajemnicza rzecz. Krasnolud wolał popytać pracodawcę, o co chodzi z tym, nim potem być narażonym na nieprzyjemną niespodziankę.

Krasnolud ruszył więc z powrotem ku centrum wioski. Wszędzie uwijali się parobcy, goście i służący gości, czyniąc niewypowiedziany harmider i straszliwy tłok. Dla wolącego spokój Yorriego nie było tu tak przyjemnie jak się na początku spodziewał. Podrapał się po spoconym karku i rozejrzał się wkoło, starając się wypatrzyć swego pracodawcę. Zobaczył go gdy tamten kopał w dupę na rozpęd parobka za namiotem.

Yorri wgryzł się podeszwami w ubitą ziemię targu. Dla pewności. Tam, gdzie kogoś kpią w rzyć, tam i przechodzień kopa dostać może. Poprawił koszulę i po chwili zamyślenia ruszył ku swemu pracodawcy, starając się ustawić tak, by móc odsunąć się poza zasięg ewentualnych kopniaków.

- Ekhm. - nieśmiało zazepił Heintza. - Panie szanowny. Byłem na tej budowie, co pan zatrudnił mnie, obejrzałem i tam powiedziano mi, że pan wywalił wcześniejszych budowlańców i że budowa będzie wznowiona dopiero po zakończeniu jarmarku. Prawda to aby?

- A prawda, prawda. - Heintz burknął strzepując słomkę z fraka. - A co taki wścipski? - ostrożnie usunął pyłek z poły czarnej szaty i przeczesał lśniące, rzadkie, czarne włosy ulizując do tyłu.

- Nie wścibski. - Yorri spokojnie poprawił zapinkę pasa. - Po prostu ciekawym. W końcu pan mnie zatrudnił, bym budował, a tu dowiaduję się, że nic budowane ma nie być… czyli jak? Wyczarować mam panu tę budowlę?

- Jam cię zatrudnił od jutra do festiwalu obsługi. Jak się skończy, to czas będzie na hałasowanie. - odrzekł niedbale. - nie plącz mi się teraz pod jajami, bo mam ważniejsze sprawy na główce.

“Chyba dupce”, pomyślał ponuro Yorri i zachmurzył się wyraźnie. O tym, że po jarmarku ruszy zapewne z kompanami w świat nie wspomniał. W każdym razie, obrócił się na utytłanej błotem pięcie, otrzepał but i ruszył z powrotem do “Głupiej Gęsi”.



- Kutwa nie lubi płacić, także ładujcie wędliny do kieszeni - zaśmiał się Edmund kiedy Heintz odszedł od stolika. - Ale trzeba grubasowi przyznać, że ta jego kiełbasa zasługuje na festiwal, jak nie na święto albo własną porę roku. Ciekawe co jest środku? - chłopak trącił palcem mięsisty flak.

- W sumie festiwal to jak lokalne święto, Edmund. - powiedział Bert przygryzając z uśmiechem kiełbasę. -To zmielone mięso lub podroby wtłoczone do jelita. Sekretem są tu dodatki. Ilość soli, rodzaj i gramatura przypraw. Wydaje się, że ta wędlina była wędzona chociaż na festiwalu pewnie zasmakujemy i takich suszonych. Myślę, że poza wyrobami z mięsa wieprzowego pojawią się też te z wołowiny, koniny, jagnięciny, mięsa drobiowego, króliczego czy osła. - Winkel spojrzał po zebranych. - Tak. Jako gawędziarz muszę mieć chociaż mgliste pojęcie o wszystkim.

- Co racja, to racja - potwierdził Jost. - W dużej mierze od dodatków jakość wędliny zależy. A ta - ugryzł kolejny kawałek i połknął - zdecydowanie do dobrych należy. Prawie jak w domu.

- Twoim domu. - Yorri podejrzliwie obwąchał kiełbasę. Po chwili zastanowienia postanowił wtłoczyć ją do paszczy. - Hm… dobrze karmili u ciebie w domu. Jesteś z rodziny rzeźników, tak? Bo Schlachter chyba to właśnie znaczy w reikspielu?

- Panowie, nie chcę się wtrącać, ale bardzo dużo wiecie o parówkach - Edmund znowu się zaśmiał z ustami pełnymi mięsa. Sięgnął po kufel i wylał jego zawartość wprost w swoje gardło. - Nadszedł na mnie czas, w końcu jutro idę do pracy czy coś.

- Czyżby pierwszy taki przypadek w twoim życiu? Praca, znaczy się? - spytał Jost żartobliwie.

- Przecież byłem najmłodszym strażnikiem Śluzy w Oberwil - Edmund wypiął dumnie pierś. - I pewnie nadal bym nim był gdyby nie ciągneło mnie do przygody - pomachał palcem przed nosami towarzyszy, po czym szybko wziął jeszcze jedną kiełbasę. - I do dobrej kiełbasy. Tschuss!

Jost skinął głową wychodzącemu, po czym sięgnął po kolejny kawałek kiełbasy.
- Dobra - powiedział. - Bardzo dobra.

- Ano, prawda. - Yorri wziął kolejnego gryza kiełbasy i pomachał Edmundowi kawałkiem mięsiwa. - Nie ma to jak dobre jedzonko. Mnie, tak jak naszego nieobecnego już towarzysza, ciągnęło na szlak od zawsze, gdyby nie to, budowałbym rzeczne śluzy na wodospadach, albo bym siedział w filii banku jakowegoś. Hm… a wracając do kiełbasy, to szkoda, że nasz pracodawca nie jest tak dobry, jak te smakołyki.

Krasnolud wziął z sękatego stołu kufel i napełnił gardło trunkiem

- Znacie człowieka od kilku chwil, a już go oceniacie. - powiedział Winkel. - Może nie zrobił najlepszego pierwszego wrażenia, ale przed pracodawcą to pracownik powinien takie robić. W końcu to on nam płaci, a nie na odwrót. Zajmiemy się swoją robotą jak należy to pewnie to gość doceni.

- Ja tam na niego nie narzekam - odparł Jost. - Spotykałem gorszych.

- Może. - powiedział tylko Yorri. - A i gorszych widywałem, prawda. Ale jak kto na mnie złe wrażenie robi, to zazwyczaj nie jest to mylne wrażenie. Choć… pewnie po prostu marudzę. Chłop ma na głowie cały ten burdel i Grungni mi świadkiem, że nie chciałbym go zastąpić na tym miejscu. Niechaj więc będzie, wznieśmy toast za ten jarmark i powodzenie wszystkiego, za co się weźmiemy. Zdrowia panowie!

Krasnolud uniósł do góry cynowy kufel i uśmiechnął się szeroko nad kosmykami brody. Machnął przy okazji ręką na dziewkę, by dolała im jeszcze kolejkę.

- Będzie tak o ile nikomu z nas się noga nie powinie. - powiedział Winkel i uniósł kufel z uśmiechem. - Jakoś w czasie roboty muszę podpytać innych pracowników czy nie widzieli nigdzie Gowdie. Taka dziewczyna w oczy by się rzuciła, a w zasadzie nadal nie wiemy co się z nią stało.

- Ale... - Jost ściszył głos. - Dowiedziałem się czegoś ciekawego. Jeden z tutejszych ochroniarzy, z zeszłego roku, po festiwalu nie wrócił do domu. Może poszedł w świat, a może coś mu się stało…

- Faktycznie podejrzana sprawa. - powiedział równie cicho Bert. - Ty w razie czego masz przy sobie Arno. Wątpię aby waszą dwójkę ktoś tak łatwo zaszedł jak przeciętnego żołdaka. Sprawdzilibyśmy to, ale i bez tego będziemy zapracowani. Proponuję pracę, zabawę, a jak coś się wydarzy będziemy reagować. Oby tym razem było spokojnie…

- Mnóstwo ludzi tu jest po raz pierwszy - dodał Jost. - Może nie wytrzymują i drugi raz się nie zjawiają.

- Wnioskując po naszym niemałym doświadczeniu ciężko byłoby zorganizować losowi coś co nas rzeczywiście zaskoczy. - zaśmiał się Winkel. - Patrz chociażby na ostatni numer jednego z nas. Na chwilę spuścisz z oka, a Ci już się w coś muszą wpakować. - pokiwał niczym dobry wujek palcem Bert.

- Moim zdaniem - wtrącił się cicho Rdestobrody, ze stukiem odkładając na blat naczynie. - to ci banici opadli tego całego żołdaka. Pewnie nie od dziś w tych lasach siedzą. Jak dla mnie, starczy siedzieć tu, za palisadą i spokój będzie, za dużo luda, by jakieś obszarpańce z lasu się na wieś szarpnęły. Bert dobrze mówi, nie ma co się przejmować nadmiernie. - krasnolud upił z kufelka łyk i zagryzł resztą kiełbaski.

- Nieważne, jak liczna banda, bardziej im się opłaca drogi wyjazdowe obstawić, coby przybywających i wyjeżdżających możnych atakować - odezwał się Eryk, gdy wreszcie najadł się do syta. - Skoro do tej pory nie zaatakowali jego kiełbasianego królestewka, to teraz, kiedy ochrona wzmorzona, tym bardziej się nie porwą. Prędzej poczekają, aż się festiwal skończy, ale, powtarzam, nie sądzę, żeby mieli na wieś się porywać. I obym miał tu rację, przyjaciele. - Pokiwał smutno głową. *

- A, przypomniałem sobie jeszcze jedno - powiedział Jost. - Pumpernikiel radził, że jeśli chcemy się dowiedzieć o tym, co nas może czekać na festiwalu, to powinniśmy z którymś z miejscowych pogadać. Tylko ze ja gadki nie mam, jak wiecie.

- Talentu szczególnego nie mam i ja, ale naszym spojrzenie okiem w sposób jaki pomoże możliwe - powiedział Arno i wziął kolejny gryz kiełbasy zapijając piwem.

- Czas mamy jeszcze, by pogadać. - rzekł na to Yorri. - A zrobić to Bert może, jeśli zechce. Teraz zjedzmy, wypijmy i prześpijmy się. Jutro pewnikiem wiele do roboty mieć będziemy.

- Pogadam jak znajdzie się chwila. - powiedział Winkel. - Nie ma sprawy.



Mały krasnolud dopił z cynowego kufla resztki piwa i odstawił naczynie na heblowany stół, po czym odsunął się na zydelku, zsunął się z niego i ospałym krokiem ruszył przez wieś wprost do Czerwonego Zajazdu, by wyspać się i nabrać sił przed pracą, która jutro ich czekała. Ziewnął głośno. Jeśli się zastanowić, to był całkiem ciężki dzień. Yorri półprzytomnie dowlókł się do budynku i swego łóżka, zwalił się na nie i momentalnie usnął, momentalnie też rozpoczynając chrapać, tak, że można by pomyśleć, iż nie nieduży krasnolud tu śpi, a niedźwiedź.

Lechu 08-05-2015 15:50

Dziękuję Campo za dialogi z tej kolejki...
 
Eryk, Jost, Arno, Yorri, a nawet Edmund. Wszyscy ruszyli w poszukiwaniu znanych im niesamowitości w czasie kiedy Winkel oddał się temu co kochał od dawien dawna. Opowieściom. Co prawda tym razem nie on prawił, ale był przecież równie dobrym słuchaczem jak mówcą. Wiedział jak zachęcić Manfreda do taplania się we wspomnieniach, które - dla takiego poszukiwacza przygód jak Winkel - były niesamowite. Kloss opowiadał o polowaniach na wampiry i walkach z kultystami chaosu. W jego gawędach było tak wiele precyzyjnie opisanych szczegółów, że nawet gawędziarz nie wątpił w to, że Manfred był świadkiem wszystkich tych wydarzeń. Nie wyglądał on na krasomówcę ani zapalczywego czytelnika przygodowych ksiąg. Mimo iż nie odpowiedział na pytanie Berta to chłopak wiedział, że Kloss nie był zwykłym człowiekiem.


Bert doskonale wiedział jak straszne, przeraźliwie koszmarne przygody potrafią zmienić psychikę człowieka. I pijaństwo było jedną z tych dolegliwości, które szło znieść. Mimo iż młody Winkel widział już tyle, że nie jeden by się pochorował i trafił do ośrodka dla obłąkanych. Bestialsko okaleczone zwłoki ukochanego kapłana, postać czciciela chaosu w jednym z bliskich kamratów, nagi mutant o obojętnej płci, zwierzoludzie i cała masa innych, przerażających rzeczy. Jeżeli Manfred naprawdę widział to wszystko... Alkoholizm to zdecydowanie mniejsze zmartwienie niż budzące go co noc koszmary.


Jadło w przybytku Pumpernikiela należało do najlepszych jakie gawędziarz jadł w życiu. Coś na co w innych miejscach zdarzało się nie zwracać uwagi - kichy wypchane doprawionym mięsem - tutaj było ozdobą i najwyższym dobrem. Kiełbasa była wyborna zatem nikt nie dziwił się, że w trakcie rozmowy przyjaciele pochłaniali jej olbrzymie porcje. Bert zauważył, że chleb również nie należał do najgorszych, ale przy takim rarytasie jak festiwalowa kiełbasa niknął gdzieś w odmętach spragnionych mięsa żołądków.


Mimo iż Herr Heintz nie należał do przyjemnych ludzi to nie można było się z nim nie zgodzić kiedy chwalił swój najnowszy wyrób. Bert kiwał z uznaniem głową pamiętając jak nie tak dawno zajadał się na trakcie starymi, żelaznymi racjami, do których jako podróżnik musiał przywyknąć. W chwili kiedy finałowy przysmak festiwalu znowu trafił do ust gawędziarza ten wiedział, że tegoroczna impreza będzie należała do udanych...


Po zmroku stali bywalcy zaczęli opuszczać lokal. Co prawda nie każdy robił to z uśmiechem na ustach chcąc zapewne spędzić kilka chwil wśród wyższych sfer. Heintz był jednak nieubłagany i robił wszystko aby jego gościom niczego nie brakowało - miejsca i przestrzeni również. Kiedy tylko Bert wspomniał o możliwości opowiedzenia jednej gawędy Heintz wściekł się i upomniał go grożąc palcem. Winkel wiedział jak postępować z takimi gośćmi zatem grzecznie i z szacunkiem podziękował za przepyszną kiełbasę czym udobruchał przyszłego pracodawcę.

Kiedy chłopak rozejrzał się po sali jego wzrok przyciągnęła jedna z kobiet. Mimo iż stała tyłem Bert nie mógł oprzeć się wrażeniu, że była najpiękniejszą istotą jaką spotkał od dawna. Gustownie ubrana, wśród udających normalnych gości ochroniarzy stawała się smakowitym kąskiem - tym bardziej, że upominający go szef opuścił przybytek. Nim postawił pierwszy krok upewnił się co do świeżości swoich ubrań, którymi pieczołowicie zajął się wcześniej. Młody gawędziarz z gracją wymijał tańczące pary. Był pewien swego aż do momentu kiedy zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki. Nie spodziewał się spotkać Adalindy Frobel, córki barona. Kiedy jednak obróciła się w jego stronę Winkel uśmiechnął się doskonale maskując zaskoczenie.

Bert wiedział, że kobieta będąca celem westchnień wielu, naprawdę wielu mężów stanu musiała słyszeć i wiedzieć wiele. Jej piękne, kształtne niczym muszle wyrzeźbione falami wzburzonymi przez samego Mannana uszy słyszały tyle komplementów, że ciężko będzie żadnego nie powtórzyć. Jej zmysłowe, żywe oczy widziały nie tylko pokłony, ale i gotowość do walki o jej serce. Kiedy ostatni raz się spotkali Bert był kimś innym, a jednak… był tego samego stanu co obecnie. Gawędziarz był dla niej nikim, bo nawet na statku, na którym się poznali był… incognito. Miał się nie rzucać w oczy, pilnować jej, ale nie zapominając o tym aby się za bardzo nie zbliżać. Pewnie będąc kilka kroków dalej zniknąłby w tłumie, oddalił się, a ona pozostałaby jedynie fantazją. W jego pamięci była tak dobra, miła i niewinna, że szkoda było mu to psuć tym co może nastąpić. Był jednak zbyt blisko. Stał z nią twarzą w twarz i nie mógł tak zwyczajnie odejść. Nie mógł powiedzieć, że to pomyłka. Musiał chociaż spróbować wyjść z tego z twarzą.

- Dobry wieczór Panno Adalindo. - powiedział pewnie, z delikatnym uśmiechem Winkel kłaniając się grzecznie ruchem pełnym wyćwiczonej gracji. - Nazywam się Bert Winkel. Nie sposób pomylić pięknej Pani z jakąkolwiek inną białogłową. - dodał akcentując komplement również jakby w celu wyjaśnienia skąd zna imię szlachcianki.

Dziewczyna zmarszczyła nos i brwi odchyliwszy głowę nieco do tyłu, gdy uważnie przyglądała się Winkelowi. W końcu wyciągnęła dłoń do pocałowania.

- Czy ja skądś nie znam… - szukała odpowiedniego słowa, w końcu dokończyła. - pana Berta?

Winkel delikatnie ujął dłoń piękności i pocałował. Znał maniery dworskie dlatego wiedział, że pocałunek nie może być zbyt długi, a po ustach mężczyzny nie może zostać żaden ślad. Widywał już mniej wyrachowanych, którzy zostawiali na skórze białogłowy tyle śliny jakby ta służyła im za talerz pod soczystym mięsiwem.

- Możliwe, że kojarzy Panna moją twarz. - odpowiedział chłopak. - Widzieliśmy się już podczas dość dawnej podróży z Wurtbadu do Kemperbadu. O ile dobrze pamiętam był to statek “Czarny łabędź” pod sterami kapitana Joalfa. - Winkel zastanowił się chwilę po czym zapytał. - Wybaczy Pani moją ciekawość, ale czy Pani pierwszy raz gości na festiwalu we Franzenstein?

- Tak, pierwszy. Sigmarowi niech będą dzięki, że na stoły zamku Reikguard zawędrowała stąd kiełbasa i wieść o festiwalu. - odrzekła grzecznie. - Pamiętam ten rejs, ale pana… kupca? - wtrąciła. - Nie przypominam sobie. - zamyśliła się. - Z kim waść podróżował?

- Wieść o wspaniałości tutejszej kiełbasy przyjąłem raczej sceptycznie, ale kiedy dzisiaj pierwszy raz jej spróbowałem… - Bert zamyślił się chwilę. - Doprawdy jest to najlepsza kiełbasa jaką jadłem w moim całym życiu. Prawdę mówiąc nie jestem kupcem, a mój cel podróży i zadanie jakie mi przydzielono jest tajemnicą, której nie wypada zdradzać. Podróżowałem razem z grupą przyjaciół, których część również pojawiła się na festiwalu. To wydarzenie rzeczywiście musiało być bardzo zachwalane skoro gości na nim piękna Pani. Czy Pani ojciec, baron, również zaszczyci nas obecnością na festiwalu? - zapytał nieśmiało Bert znowu dając upust swojej ciekawości.

- Doprawdy mówisz Bercie samymi zagadkami. - uśmiechnęła się trzepocząc wachlarzem. - Ojca mego nie ma, jest w domu naszym rodzinnym. Znasz go?

- Niestety, nie miałem okazji osobiście poznać Pana Barona. - powiedział z szacunkiem dla wspomnianego chłopak. - Pochodzę jednak z ziem, które przynależą do jego herbu jeżeli pozwoli mi Pani w ten sposób się wyrazić. Nie skłamię zatem jeżeli powiem, że wiem kim jest Pani ojciec. Widziałem kilkakrotnie Państwa rezydencję i muszę przyznać, że do dziś jestem pod potężnym wrażeniem. - pokiwał głową Bert na wspomnienie baronowego dobytku. - Zagadkami mówię z nawyku, moja Pani, ponieważ z wykształcenia jestem gawędziarzem. W zasadzie możliwe, że już jutro dane mi będzie uraczyć gości festiwalu jakąś gawędą albo innym wystąpieniem chociaż i cięższej pracy się nie boję… - dodał grzecznie Winkel nie chcąc zwodzić czy okłamywać kobiety. - Jeżeli smakowała Pani kiełbasa na zamku zapewniam, że ta na festiwalu będzie co najmniej tak samo dobra. Ponoć receptura została wzbogacona, a sam twórca chce w tym roku pokazać coś nowego.

- W tym ubraniu i takim słowa operowaniem uchodzić możesz za równego stanu. - powiedziała wesoło. - Z której wsi jesteś Bercie? - przeszła od razu na ty czego Winkel nie omieszkał nie zauważyć.

- Ależ dziękuję bardzo. - ukłonił się grzecznie gawędziarz. - Pochodzę z Biberhof. - powiedział chłopak z serdecznym uśmiechem. - Nie wiem czy Pani słyszała historię o pewnym kultyście chaosu, który bestialsko zamordował kapłana Sigmara, ale byłem jednym ze strażników którzy rozwiązali tę sprawę. Później opuściłem ojczystą wioskę i ruszyłem na szlak. Pani również wyraża się o wyjeździe w superlatywach. Przepraszam za śmiałość, ale czyżby nudziło Panią stateczne życie w olbrzymiej posiadłości?

- Pamiętam tamtą sprawę. - przyjrzała się uważnie Winkelowi. - Pobyt za murami zamku jest odświerzającą odskocznią. - westchnęła od niechcenia. - A nie wiesz może Bercie gdzie jest sokolnica z wioski waszej? Marianna?

Bert nie miał pomysłu dlaczego córka barona miałaby pytać o Mariankę. Mogło to zwiastować bardzo dobre albo bardzo złe dla niej prognozy. Na wszystkie słowa chłopak postanowił uważać od tej pory manewrując rozmową tak jak miał w zwyczaju. Musiał się czegoś dowiedzieć.

- Nie mam zielonego pojęcia, moja Pani. - powiedział chłopak spokojnie i grzecznie. - Możliwe, że napotkam ją w trakcie moich podróży, ale szanse na to są znikome. - dodał gawędziarz. - Czym Marianka sobie zasłużyła na uwagę kogoś takiego jak dostojna Pani? Za przewinieniem jakimś stoi? - zapytał zaciekawiony Bert.

- Oh, nie… Nieważne… - spuściła zmartwiony wzrok wachlując się zawzięcie.

Wzrok kobiety mógł mówić wiele. Bert podejrzewał, że były one związane czymś więcej niż mogło się wydawać. Czyżby prosta dziewczyna ze wsi, która wyrosła na piękną, wysportowaną sokolniczkę w jakiś sposób zainteresowała Adalindę? To by nie był pierwszy raz kiedy Winkel podejrzewał wysoko urodzoną niewiastę o takie zapędy.

- Jak ją kiedykolwiek spotkam mogę jej powtórzyć, że Pani o nią pytała albo przekazać jakąś wiadomość. - powiedział gawędziarz pocieszająco. - Wystarczy, że sobie tego Pani zażyczy. - dodał cały czas zastanawiając się co może łączyć Pannę Frobel z Marianką.

- Nie, nie. Nic. Marianna podobno zniknęła bez śladu, niedługo po naszym domu opuszczeniu, jak mi słudzy donieśli, a to dobre dziewczę było, to się trochę zmartwiłam. - odrzekła nabierając pewności siebie. - Każdy władca winien troszczyć się o swych podopiecznych. - wyjaśniła prostym frazesem bez raczej głębszego przekonania.

Bert chyba trafił w sedno. Kobieta zaczęła się tłumaczyć w sposób nieprzemyślany i mało przekonujący. Marianka zniknęła bez śladu po opuszczeniu zamku przez Pannę Frobel? Nie. Zniknęła o wiele wcześniej. I żaden władca - nawet najlepszy - nie troszczy się aż tak o swoich podopiecznych aby martwić się każdym zbłąkanym leśnikiem.

- Z tego co pamiętam Marianka od zawsze należała do wolnych duchów. - odpowiedział z uśmiechem chłopak. - Podobnie jak ja ceniła sobie przygody i życie z dnia na dzień. Zastanawia mnie co popchnęło Panią leśnik do opuszczenia terenów barona, na których odbywała termin u głównego łowczego. - ujawnienie części informacji o Millerównie mogło podziałać jak zachęta do dalszego dialogu.

Z tego co Bert pamiętał Marianka mówiła, że przez jakiś czas mieszkała w chacie Thalberga. Później zatrudniła się u barona jako leśnik i terminowała u Gedeona Hulsteina. Ostatnio chłopak ją widział z jej sokolicą o imieniu Blitz w Kemperbadzie, gdzie najpierw pomagała uwolnić z rąk porywaczy Gotte, a później młodego Sigimunda Purcela. Syn bogatego kupca został ocalony, ale nim wyjaśniła się sprawa z Millerem jego kuzynka opuściła Kemperbad. Mówiła coś o stolicy, ale… to było bardzo dawno temu. Zbyt dawno jak na całkiem świeże wyruszenie z zamku Panny Frobel. Ta kobieta coś kręciła i to zdrowo. Chyba, że Marianka po Kemperbadzie wróciła na ziemie barona. Bert nie mógł tak spekulować. Miał za mało danych.

- I jak ci się podoba twój pracodawca? Wydaje się być bardzo napompowanym jegomościem. - zachichotała Adalinda.

- Nie zwykłem oceniać ludzi po pierwszym spotkaniu, ale rzeczywiście wrażenie jakie robi Pan Heintz nie jest najlepsze. - uśmiechnął się Bert. - Jako organizator festiwalu jest świadom, że jego pracownicy są tu dla gości, których Herr traktuje z należytym szacunkiem i czcią. Wydaje mi się, że jeżeli będę przestrzegał jego zasad i ciężko pracował on to doceni. - Winkel się zastanowił. - Jak się zastanowić miałem nie spoufalać się z gośćmi, ale to akurat wina Pani potężnego uroku osobistego. - dodał szczerze Winkel po czym na chwilę rzucił okiem na obstawę kobiety. - Piękna Pani opuściła zamek zabrawszy chyba z połowę gwardzistów. - zaśmiał się lekko gawędziarz.

Gra, którą zaczął Bert miała się zakończyć lada moment. To co powiedział było... dziwne. Nie wiadomo w jakim kontekście można było odebrać taką wypowiedź. Dobrze wychowana i inteligentna kobieta wycofałaby się nie udzielając mu żadnych informacji, do których udzielenia ją prowokował. Ona jednak...

- Dwóch ochroniarzy ciężko nazwać połową załogi zamku. - wzruszyła ramionami. - Dlaczego to cię interesuje? To był dziwny, dwuznaczny i nie na miejscu komentarz. - dodała poważnie.

Winkel zaczynał się coraz bardziej dziwić. Może podczas swoich podróży nabawił się namiastki paranoi, ale czyż jedyna córka wielkiego barona mogła podróżować i biesiadować jedynie z dwójką ochroniarzy? Czy aby baron całkowicie wiedział po co wyruszyła jego jedyna latorośl? Może Frobel miała w planach coś więcej niż obecność na festiwalu?

- Nie miałem zamiaru wchodzić w takie dokładne liczby. - usprawiedliwił się Bert. - Zwyczajnie martwię się o piękną Panią, bo sam z przyjaciółmi nie tak daleko znalazłem trupa na środku traktu. Ponoć bandyci grasują w tych rejonach chociaż oczywistym jest, że festiwal jest zupełnie bezpieczny. Tak jak to ująłem rzeczywiście mogło to brzmieć dziwnie. Przepraszam.

- Miłego wieczoru ci życzę Bercie. - skinęła głową i odwróciła się z czarującym uśmiechem ku mężczyźnie w cudzoziemskich szatach, który właśnie podszedł ku niej.

Bert skinął jedynie głową nie mówiąc już nic. Był grzeczny jak to miał w zwyczaju. Z uśmiechem ruszył ciesząc się, że mógł wspomnieć Millerównę.


Po rozmowie z córką barona Bert chciał pomówić z miejscowym o tym co czeka go i jego kompanów na festiwalu. Trafił akurat na dobrego znajomego Pumpernikla, lecz niezbyt życzliwie nastawionego do Heintza. Z tego co mówił to przewijało się na miejscu tylu najmitów, że Bert i jego kompani zapewne nie zagrzeją tam zbyt długo miejsca. To zaczynało troszkę śmierdzieć chociaż... oni nie zamierzali zostawać we Franzenstein na zawsze.

Winkel musiał się dobrze wyspać co też miał zamiar uczynić zaraz po tym jak przygotował sobie rzeczy na następny dzień. Gawędziarz nie zapomniał poprosić karczmarza o pobudkę dla siebie i swoich towarzyszy…

Alaron Elessedil 08-05-2015 23:01



Arno natychmiast ruszył w obchód po mieście. Nie było po co mitrężyć czasu! Ot co!
Swe pierwsze kroki skierował ku faktorii, do której wszedł pomimo napisu, że jest zajęte. Czasem dobrze było udawać, iż nie potrafi się czytać.

-Po prawdzie to ani koron wiele zbyt nie ma u mnie, ani towaru do sprzedania szczególnego. Celami dwoma zjawiłem tu się. W pancerzy, tarcz, puklerzy takoż zorientować chciałem się, bo i sakwy stan po Heinza wypłacie poprawi się. Czy aż tyle, coby na towary pańskie stać było mnie pewien nie jestem, ale i pewien nie będę pókim w walucie wartości nie poznam ich. Sprawą drugą, z jaką stawiłem tu się jest podejście moje do pracy od jutra zaczynanej. Poznać pana, Herr Swartz chciałem, coby gafy nie strzelić jakiej pracy podczas mej. Teren, jaki ochraniać przyjdzie mi opatrzeć. O wskazówki jakie zapytać pana mieszkańca jako - pokiwał głową khazad w odpowiedzi na pytanie o chęć kupna bądź sprzedaży pomimo tego, iż sklep był zamknięty.

- Słuchaj co Heintz mówi a będzie dobrze. On wymagający jest. Od jego gości ze sfer wyższych radziłbym trzymać się na dystans. Oj łatwej roboty to ty mieć nie będziesz. - wyszczerzył się zczerniałymi od tytoniu zębami.

- Po prawdzie, to… Jeśli z czego zwierzyć można się, to i przyjemności przebywania w sfer wyższych towarzystwie nie mam. Do nich ciągnąć z pewnością nie będzie mnie. Ja lubię jako szanuje rozmawiających dwoje ludzi się. Doświadczenie wskazuje jednak me, że po próżnicy u szlachty szukać tego - pokręcił głową Arno, po czym zapytał:
-Pojmuję takoż, że robić ochrona ma co w festiwalu czasie? Dzieje najczęściej co się? Przepychanki jakie, kradzieże może?

- O kradzieżach nie słyszałem. Ale panicze za kołnierz nie wylewają, to i mam nadzieję przed końcem festynu jaką szlachetną mordomłócę ujrzeć. - pyknął z fajki. - A ty chyba niedoświadczony, że taki robotą przejęty i dopytujesz, nie? Od czegoś trzeba zaczynać.

Khazad skinął głową.
- Prawda to, że i brudniejszą wolę robotę. Łbów chaosyckich porozwalać wolę kilka, ale co jest bierze się. Do pory tej do agresywniejszej najmowałem się ochrony, a z losu woli do śledztw. Z arystokracji takoż udziałem. Solidności jednak w pytaniach moich doszukiwać trzeba się niźli przejęcia szczególnego jakiego - wzruszył ramionami.

- Miło mnie, że radzić się przychodzisz do takiej ważnej jak ja na całą wieś persony. - Swartz wypiął pierś. - Jak już zarobisz u Heintza to przyjdź, na pewno coś sobie znajdziesz u mnie. A tego młota sprzedać nie chcesz albo wymienić? - zainteresował się okiem wskazując na oręż krasnoluda.

- Mądrymście człowiekiem panie Swartz. Wiecie, że podstawową dla wojownika broń jest sprawą, to i wymienić nie mogę jej. Bardziej tym sprzedać nie mogę jej, Na towary wasze z daleka choćby okiem rzucić mógłbym? Puklerzami zainteresowanym w kolejności pierwszej, tarczami w następnej na ostatek pancerze zostawiając. Jeśli taka możliwość jest - odparł Arno.

Kiwnął głową w kierunku sekcji z tarczami i zbroją. Hammerfist znaleźć mógł niemal wszystkie rodzaje, kształty i style tego czego szukał w różnorakich stopniach jakości wykonania. Niektórych przedmiotów nie powstydziłby się altdorfski lub nulneński zbrojmistrz.

Khazad podziękował i natychmiast skierował się ku najznamienitszym towarom najwyższej jakości. Tylko takie oglądał, ale widniejąca cena wywołała brzydki grymas na jego twarzy. Na szczęście Swartz tego nie widział, gdyż khazad stał do niego tyłem.

Ostatecznie Arno uśmiechnął się i podziękował ponownie zapewniając, iż nie jest to ostatni raz, kiedy widzą się w faktorii. Następnie wyszedł.







Hammerfostowi nie podobał się wyraz twarzy oraz ton, z jakim wojak mówił o nieswoim młocie. Był już drugą osobą, która interesowała się nim.

-Zawsze doświadczonych bardziej po fachu towarzyszy słuchać warto. Opowieści ich, uwag czy wskazówek takoż. I ja z przyjemnością robię to - powiedział Hammerfist, po czym wychylił kielich wina na raz i uśmiechnął się szeroko do rozmówcy, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu pod namiotem pod kątem ochroniarza.

- Nieprzygotowanym do pracy przystępować nie lubię. Do środka mimo zakazu wejść postanowiłem, bo dokładność ma nakazuje to mi - w otoczeniu przed akcją rozeznać się! - powiedział poważnie Arno, po czym rzekł:

- Mało jednak miejsca tu, a i zmyć Heinzowi z oczu wolałbym się. Chędożę ja robotę tą, ale znajomek mój wstawić raczył za mną się, to i koło rzyci robić nie chcę mu. A i wam problemów robić nie chciałbym. Heinz broni dobycem zachwyconym nie byłby. Na momencik namiot poza wyjść możemy. Tam przyjrzę z przyjemnością prawdziwą się sztuczkom owym - skłonił się Hammerfist gotowy wyjść z Dirkiem na zewnątrz.

Pijany najemnik, który cieniem musiał być siebie sprzed lat wielu zdawał się nie słuchać Arno, ale kiwał głową przysuwając się bliżej, gdy tamten nawijał i schylił się, Dirk wyszarpnął dwoma rękoma młot Hammerfista z krasnoludzkiego mocowania u pasa.

- Pacz! - zamachnął się od razu kręcąc młynka o włos nie trzepnąwszy stojącego nieco dalej jegomościa. Khazad miał ochotę kulturalnie dać weteranowi w pysk, ale tym samym wywołałby większe zamieszanie niż Dirk.

Jonas zachwiał się ważąc w ręku ciężar oręża.
- Dobrze wyważony. - zadowolony pokiwał głową z uznaniem. - Najlepiej bić po kulasach. - spuścił młot wzdłuż nogi i zaczął nim lekko machać jak wahadłem. - Po piszczelach i kolankach. Trafić łatwo, mniej chronione a i bez nich nikt nie podskoczy! - podniósł do góry moralizatorski palec.

Arno pokiwał poważnie głową, choć Dirk nie powiedział nic, czego khazad by już nie wiedział.
-A sytuację załóżmy taką teraz: ja powiedzmy broni nie mam, a przeciwnik mój w dłoni swej oręż ma własny. Zrobić co muszę ja, by broń przechwycić jego? - zapytał krasnolud.

- No siak to sio? Zabrać mu, jak ja i tobie… yyyćkkk... - przytrzymał usta dłonią. - ...zabłałem. - dokończył niewyraźnie.

-Chodźcie na zewnątrz, bo sferami wyższymi pomiędzy pawia puścicie - powiedział Arno chcąc poprowadzić Dirka do wyjścia.
Stary jegmość zrobił dwa chwiejne kroki ku wyjściu, po czym puścił barwnego pawia wprost na buty Hammerfista.
Arno nie sądził, że Jonas ma tak słaby żołądek. Nie zdążył uchylić się przed pierwszą falą wymiotów. Wyjął młot z dłoni mężczyzny, a Dirk wywrócił się i padł we własne rzygowiny pełzając po deskach podłogi namiotu mamrocząc coś pod nosem niezrozumiale.

Khazad rozejrzał się niepocieszony. Jeszcze nie pracował, a już pijanego ma wynosić. Podniósł mężczyznę uważając, by nie mieć już kontaktu z wymiocinami leżącymi na ziemi i znajdującymi się na nietrzeźwym. Odwrócił też od siebie głowę niesionego, by w przypływie kolejnych mdłości nie otrzymać uderzenia kolejnej porcji treści żołądkowej. Dopiero wtedy ruszył do wyjścia.
Podeszło do niego dwóch trzeźwiejszych od kompana, w mniej więcej w wieku Dirka najemników.

- Dzięki ci chłopcze serdeczne za troskę okazaną weteranowi. - powiedział życzliwie wojak z podkręconym, sumiastym siwym wąsem. - Zajmiemy się Dirkiem. Przespać będzie musiał druh nasz resztę wieczoru. - zauważył wesoło.

- Zna kto stan taki, a dopomóc nie raczy, to i z kamienia serce ma - odpowiedział Arno i oddając ledwie żywego człowieka uśmiechnął się pod kudłatą brodą.

- Wieczora życzę miłego i dnia jutrzejszego do zobaczenia - dodał khazad i sprawdził czy u jego pasa dalej znajduje się młot, zaś gdy stwierdził jego obecność ruszył w kierunku kuźni.

- Bywaj zdrów! - pożegnali się.







- Dzień dobry. O wody kubeł i szmaty kawałek jakiej prosić mistrza można? - zapytał niskim głosem khazad, gdy tylko zobaczył kowala, a następnie wyjaśnił:
- Ochraniać od jutra miejsce będę to i zaznajamiania z terenami, mieszkańcami takoż podczas człowiek jeden przy głównym placu zanieczyścić buty raczył me.

Kowal spojrzał na buty krasnoluda z krytyczna miną. Potem podniósł z kąta drewniane wiadro ze szmatą i postawił przed Arno.

- A co to ja usługi rzygowin czyszczenia reklamuję, czy jak? - stwierdził retorycznie wracając do pracy.

Hammerfist uśmiechnął się do siebie i jeszcze raz spojrzał na kowala, po czym wylał trochę wody na buty, by zmyć najgorszą część.

- Co robicie nie wiem jeszcze. Że miecza nie kujecie wiem tyle, bo metal spęczniacie. Przesadą jednak nie będzie powiem jeśli, że wychowanie odebrałem w kuźni swe - zagadnął Arno i wzruszając ramionami starł ostatnie resztki niestrawionego pokarmu z obuwia.

- Pomocy nie potrzebujecie, mistrzu, czasem? - zapytał khazad i lekko spojrzał na niebo. Musiał szybko załatwić sprawę, a następnie udać się przez bramę na południe. Chciał jeszcze przed zapadnięciem zmroku zamienić kilka słów z kapitanem zbrojnych i choćby obejrzeć tereny młyna. Może też chwilę tylko porozmawiać z właścicielem. Jeśli pora pozwoli to udałby się jeszcze na plac budowy przed powrotem do Głupiej Gęsi.
W samej karczmie miał zamiar porozmawiać jeszcze z kapitanem straży, trochę pograć, a także napić się czegoś.

Evil_Maniak 08-05-2015 23:13

- Chwila, chwila - krzyknął chłopak za mężczyzną. - Tutaj nie ma ryb? Jako to? Coś je tutaj niepokoi, że unikają twojego stawu?
Młynarz wzruszył ramionami.

- Ostatnia rybe widziołem dawno temu. Nikt tu nie łowi. Może ci się poszczęści. Tu się kiełbasy wyrabia no albo w polu robi, owce pasa. Okolica nasza znana jest z kiełbasiarzy.

Edmund westchnął ciężko, liczył na odrobinę spokoju przerywaną nielicznymi walkami z rybną społecznością. W podróży do Franzenstein kilkukrotnie wykazywał się swoim doświadczeniem w tym polu i nie brakowało im kruchego, rybiego mięsa.

- A może potrzebujesz w czymś pomocy? Dzisiaj mam dzień wolny zanim dla grubasa zaczne pracować, a zupełnie bezczynnie leżeć też nie lubie.

- Za darmo? - zainteresował się.

- Jak powtarzał mój ojciec za darmo mogę tylko wpierdol dostać, ale za coś do zjedzenia chętnie pomogę - rozmarzył się chłopak. Jego wyobraźnie zaprzątały wizje wiejskiego posiłku - smalec, chleb z pieca, jakaś zupa i kawał mięsa.

- Pumpernikiel nie karmi? - zdziwił się. - Dobra. To worki z mąką i zbożem ponosisz do nocy, bo mam rozgardiasz we młynie. Niewiele dnia już ostało się, więc i czasu mitrężyć nie ma co. Choć za mną.

Edmund pospiesznie zebrał swój wędkarski ekwipunek, resztki zanęty wrzucił do stawu i dziarsko ruszył za mężczyzną.

- A pewnie i karmi, ale dla mnie to i tak za mało. Może nie wyglądam, ale żołąd mam pokaźny - głośny śmiech wyrwał mu się z piersi.


Edmund od czasu do czasu lubił ciężko popracować, jako niektórzy mówią, że ciężka praca uszlachetnia. Chłopak chciał być jak najbardziej szlachecki, aby jeszcze lepiej radzić sobie z nauką tych wszystkich etykietycznych zawiłości jakie Bert wbijał mu powoli do głowy. Kto by pomyślał, że kobiety trzeba pytać o rzeczy zanim się je zrobi. Edmund dziarsko przerzucał worki z mąką z miejsca na miejsce, wysprzątał miejsce przy kamieniu młyńskim, poukładał sita zgodnie z wytycznymi, a także przenosił worki wypełnione zbożem na przemiał coby staruszek miał mniej roboty jutro, gdy on sam siedział na beczce i opowiadał naiwnemu chłopaczynie jaki to Heintz jest wielki kutasina.

- Skurwiały naplet, kurwa se festyn wymyślił padalec jeden. Stara się człowiek jak najlepiej prowadzić swój mały biznes, a znajdzie się taki fajfus co wszystkim pieniądz zabiera. Trafiło się ślepej kurze ziarno! - rzucił garścią zboża w ścianę młyna. - Zwyczajny kiełbasiarz nagle zrobił coś dobrze i zobacz pan, święto kiełabasy na cały Stirland sławne kurwa jego mać. Dorobkiewicz, wyżej sra niż dupe ma. A tak samo jego pieski kochane Swartz i Pumpernikiel, tańczą jak im pan zagra. Wspólnie postawili te palisadę, żebym mnie wysiudać ze wsi i festynu. A niech tylko spróbują położyć łapy na moich pieniądzach to ich nawet gobliny będą unikać - zaśmiał się gardłowo ze swojego żartu młynarz omal nie spadając z beczki.

Nagle wstał i pogroził palcem Edmundowi:

- Na twoim miejscu bym uważał, Heintzowi nie można ufać. Nikt się nie staje takim fachowcem od tak sobie młody człowieku.

- To co on, jakiś tajemny przepis wynalazł? - zaciekawił się chłopak. - Skoro tak nagle festyn kiełbasy wynalazł to co się zmieniło w tych jego kiełbach?

- Od kilku lat furorę robią, przysparzając wiosce sławy. To prawda. Musiał łapy położyć na jakimś przepisie, bo wcześniej to i choćby moja stara lepsze parówy robiła od niego…

- To może by spróbować jakiś wspólny interes z nim rozkręcić? Jakieś specjalne pieczywo do parówek czy coś, nie wiem, pan jest od mąki.

- Zamówienia mi składa, ale płaci strasznie skąpo. Młyn musiałem zamknąć na czas festynu, inaczej w ogóle nie mógłbym wystawić swych produktów na festiwal. - machnął ręką. - Zapytaj Anzelma jak on biznesy prowadzi. Niektórych kiełbasiarzy z torbami puścił…

- A co do Pana produktów... - wysapał chłopak przerzucając ostatni worek przez ramie - Zjadłbym coś - młynarz spostrzegł szeroki uśmiech.

- W takim razie chodź, jedzenia u mnie nie brakuje. Moja stara pracuje u Heintza na festynie, a fiut coby zaoszczędzić płaci w kiełbasach. Jakby złota nie miał – rzucił zgryźliwie Dieter w wprowadził Edmunda do kuchni.


Wychodząc z Głupiej Gęsi Edmund otrzepał resztki mąki z ubrania i włosów. Zaciągnął się wieczornym powietrzem i rozejrzał się po dość gwarnej okolicy. Od jutra bądź co bądź zaczyna pracę jako stróż prawa, z nieca odmienny zawód do uprzednio uprawianego, a takiego obrotu wypadków nie mógł się spodziewać w swoim najśmielszych snach. Zanim jednak poszedł do zajazdu zajrzał jeszcze do kiełbasiarni. Z daleka przyglądał się budynkowi, jakby oceniając jego właściwości oblężnicze, a dwójka zbrojnych przed wejściem wcale nie wyglądała na pierwszej klasy wojów. Raczej na dwóch młodzieńców. Tylna ściana przytulona do nowej palisady sprawiała wrażenie niezbyt rozsądnie usytuowanej. „Może tam jest drugie wejście?” pomyślał Edmund, lecz myśl tę przerwało mu ziewnięcie, także postanowił przełożyć tą myśl na inny dzień. Skierował swoje kroki do zajazdu, gdzie w pustym pokoju mógł wymyć resztki mąki z miejsc do których nie sięgały jego palce, a leżąc na łóżku spoglądał na gwiazdy i rozmyślał co takiego nowego przyniesie kolejny dzień.

Baczy 08-05-2015 23:23

A więc Derek przeżyje. Dobre to nowiny były, i teraz, gdy już wiedział, ogromny ciężar spadł Erykowi z serca. Może to i lepiej, nie był pewien, czy mógłby żyć z niepewnością jego losu, jak początkowo planował. Wiedza potrafi być bolesna, ale niewiedza... W tym wypadku na pewno nie była błogosławieństwem, wbrew temu, co mawiają.

Gowdie nie znaleźli, nikt też nie potrafił im powiedzieć, gdzie się udała. Chyba spotkanie z Inkwizytorem przekonało ją, że lepiej trzymać się grupy z Biberhof z daleka, i być może miała rację. Kłopoty wręcz czepiały się ich jak rzep portek, chociaż niekiedy mieli w tym swój udział, łapiąc się każdej dostępnej roboty. A potem musieli uciekać z miasta w przebraniu i pozorować śmierć jednego z nich...

Na szlaku minęli wysadzony zajazd, oznaczony dodatkowo strzałami z czarnymi lotkami. Po takim pokazie siły banda Czarnej Strzały wydawała się być poza ich zasięgiem. Zdecydowanie.

Franzenstein było małym miasteczkiem, które znane było tylko i wyłącznie przez wzgląd na, ponoć, wspaniałą, kiełbasę. Wielu nazywało ją najlepszą w Imperium, w co akurat ciężko było uwierzyć, niemniej jednak skoro tak wielu gości z wszystkich stron świata przybywało tu by jej skosztować, musiała być NAPRAWDĘ wyjątkowa.

Ich pracodawca, zgodnie ze słowami strażników przy bramie, nie był przyjemnym człowiekiem. Już sama łatwość, z jaką rzucał przekleństwami, wiele o nim mówiła. Niemnie jednak, to on był tutejszą szychą, właścicielem kiełbasiarni, a więc i ich zwierzchnikiem, musieli więc nauczyć się z nim żyć. Wypytał ich i skrytykował, zanim przyjął do pracy - wyniosły i arogancki cham, taka charakterystyka klarowała się coraz mocniej w głowie Eryka z każdym wypowiedzianym przez Heintza zdaniem. Niemniej jednak zachował spokój i pokrótce odpowiadał na jego pytania. Nie wyszło nawet na jaw, że jest nowicjuszem, jeno kapłanem wędrownym. Cóż, biorąc pod uwagę ich obowiązki, nie miało to znaczenia, a upierdliwość jegomościa zmusiłaby go zapewne obrazić kogoś, kto w wieku Eryka jest jeszcze w nowicjacie. To nawet nie było kłamstwo, tylko niedopowiedzenie, a ceną za nie był spokój. Opłacało się.

Walka z Manfredem byłaby ciekawym testem umiejętności Eryka, w zakonie trenował rzadko i samemu, nie pojedynkował się od czasu walki z zabójczą trupą aktorską. Nie wypadało mu jednak o to prosić, a przynajmniej wydawało mu się to nie na miejscu.

Mieli dużo wolnego czasu do końca dnia, Eryk postanowił odwiedzić wtenczas kiełbasiarnię. Doskonale rozumiał potrzebę ochrony przepisów, skoro tutejsze kiełbasy osiągnęły tak niewyobrażalną sławę, jednak miał nadzieję, że pozwolą mu choćby zerknąć na maszyny. Wszak skoro kiełbasa taki rynek zbytu ma, to i pewnie w tak dużej fabryce produkuje się jej duże ilości, a skoro tak, to i pewnie maszyny odpowiednie Herr Heintz posiada, coby oszczędzić szylingów na pracownikach, a i zmniejszyć ryzyko wypływu tak cennych informacji dotyczących samego procesu przygotowania przez zmniejszenie liczby personelu w fabryce przebywającego. Wobec tak kategorycznej postawy właściciela wolał nawet nie próbować nakłonić go do zmiany zdania, nie dał się jednak przegonić bez słowa.
- Rozumiem więc, że również zakres naszych obowiązków nie będzie obejmował ochrony budynku kiełbasiarni, i wyjaśnianiem wszelkich wątpliwych czy podejrzanych zachowań będą zajmowali się pańscy zaufani ludzie? - spytał, odwracając się do popychającego go z lekka właściciela i wskazując na obcokrajowców pilnujących wejścia.
- Gdy potrzeba zajdzie bronić wioski, to wszyscy tam robić będą, bez wyjątku. Nic to wspólnego w wałęsaniem się twoim po mym przedsiębiorstwie w międzyczasie nie ma - odrzekł cierpko.

Bauer odetchnął głośno. Widać dogadać się z Haintzem jest równie ciężko, co chwilami go słuchać. Postanowił jednak nie tłumaczyć mu, o co tak naprawdę zapytał, na ludzi, którzy patrzą na innych z góry tłumaczenia nie działały. Zadał za to jeszcze jedno pytanie, pytanie, które właściwie powinno być pierwsze.
- A czy jest tu jakiś przybytek święty, lub kapliczka choćby, Sigmarowi poświęcony?
- Kapliczka przy drodze stoi obok samotnego drzewa za północną bramą. Minąć ja musieliście niezauważoną. - Wzruszył ramionami niedbale Haintz.
- Dziękuję - odpowiedział krótko Eryk i ruszył w stronę północnej bramy.

Kapliczka była niewielka. Ołtarzyk, trzy deski służące za klęcznik, tylna ścianka, podpórki i daszek, stojące pod starym, ale mało rozłożystym drzewem liściastym, którego Eryk nie znał. Widać było, że mieszkańcy przychodzą tu się modlić, ale i że nikt nie zajmuje się utrzymaniem tu porządku na co dzień. Eryk zaczął od powyrywania chwastów, chociaż znacznie łatwiej poradziłyby sobie z tym kozy. Nikt jednak nie pomyślał, żeby je tu przyprowadzić, tak samo jak nikt nie poczuwał się do przybicia przechylonej skrajnej deszczułki dachu. Ktoś musiał uderzyć w nią od spodu i deska wybiła gwóźdź od dołu, samej przekrzywiając się. Na szczęście kapliczka nie była wysoka a gwóźdź (a raczej gwoździk, krótki, z ledwością wykonujący swoją robotę) wystawał nadal z deski, wystarczyło więc ustawić równo deseczkę i pomęczyć się z wbijaniem jej jelcem miecza. Znacznie łatwiej poradziłby sobie z tym człowiek z pieńkiem i młotkiem, jednak i Eryk osiągnął cel, co było dla niego najważniejsze. Wyrzeźbiony w drewnie symbol spadającej komety, zabarwiony pierwotnie zapewne na czerwono, stracił mocno na kolorycie, jednak z tym Eryk nic nie mógł zrobić. Zamieść też nie miał za bardzo czym, zebrał więc rękoma liście poniewierające się zarówno na podeście, jak i na samym ołtarzu, powtykane w różne szczeliny. Zanim nowicjusz przystąpił do modlitwy, przyjrzał się jeszcze darom, które ludzie zostawili w przygotowanych do tego misach, jak i obok nich. Były tu owoce i zborze, oznaka świeżych darów, nie tkniętych jeszcze przez zwierzęta. Było kilka małych figurek, niezgrabnie wyrzeźbionych w leszczynie, ciężko było nawet powiedzieć, co przedstawiają, ale jedna prawie na pewno była klęczącym człowiekiem. Drewniane serce z wyrytymi inicjałami i wywierconą dziurką, zapewne wcześniej noszone na rzemieniu. Dwa ząbki, na tyle małe i dziwne, acz mimo wszystko wyraźnie ludzkie, że najpewniej były to zęby mleczne jakiegoś dziecka. Ułamany fragment ostrza tasaka, połowa porcelanowego talerza, zakrwawiona chusta... Było tu niemało drobiazgów, jednak, z oczywistych powodów, nic cennego. Wszystko więc było bezużyteczne dla potencjalnych złodziei, jednak jako dar zyskiwało drastycznie na wartości. Każdy z tych przedmiotów, poza jedzeniem, miał swoją historię, niekiedy znaną tylko właścicielowi. Chusta zakrwawiona została podczas napadu bandytów, czy podczas
przyjmowania porodu? Ostrze pękło w walce, czy kiedy próbowano nim coś podważyć?

Najciekawszym podarkiem był podłużny kawałek płótna, na którym ktoś coś napisał, i zawiesił go na sznurku pod sklepieniem. Eryk nie mógł nawet poznać, jakim językiem posłużył się nieznajomy, pozostało więc wierzyć, że autor nie miał złych intencji.

Następnie ukląkł i modlił się.

Trwało to grubo ponad godzinę. Modlitwa pozwoliła mu się wyciszyć, poukładać w głowie ostatnie wydarzenia, nakreślić jasno cele na najbliższą przyszłość. Zanim upłynie rok uda się do Dreetz, gdzie kilka lat temu zostawił Imre, oraz do Biberhof. Zaślubiny jego matki z ojcem Marianki były nie lada wydarzeniem. Nie będzie obecny na ceremonii, jednak musi ich odwiedzić, zobaczyć jak sobie radzą. Po takim czasie baron powinien ochłonąć, a jeśli do tego dodać kapłańskie szaty, odwiedziny nie powinny być problemem.

Odprężony, wyciszony, złożywszy hołd i dzięki Sigmarowi, wrócił niespiesznie do karczmy, gdzie czekał na niego nie lada poczęstunek.

Campo Viejo 09-05-2015 02:28






Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, Dzień Czwarty, Poranek



Szlachetne łoże, ile cię cenić trzeba ten tylko sie dowie, kto kilka tygodni spędził na imperialnym szlaku sypiając przy trakcie pod sklepieniem nieba lub starego namiotu. Zmęczeni, choć więcej niż zadowalająco syci w trzewiach i pęcherzach, Chłopcy ze Stirlandu zalegli w swych łożach, wszyscy prócz Edmunda próżno zanurzając się we śnie. Nijak było oko zmrużyć, gdy festiwal huczał za oknem w najlepsze, plac oświetlny setkami pochodni rozświetlał wioskę jak w biały dzień a gwar, muzyka i śpiewy nie wytrącały się z każdą mijającą godziną. Z godzinę po świtaniu zrobiło się ciszej, muzykanci zaczynali fałszować a śpiewy zaciągane nietrzeźwością przeciągliwie zaczynały kołysać do snu i jeszcze tylko monstrualne chrapanie Kaninchera przyprawiało wszystkich o ból zębów. Sen w końcu przyszedł przed pobudką, lecz kiedy oczy się otwierały, to wrażenie niedospania nie opuszczało nikogo. Nikogo prócz Edmunda, który dalej spał w najlepsze sen ciężkim jakby mu sam Morr błogosławił z głębi serca.

Na śniadanie każdy dostał kawał pieczonej kiełbasy na pieczarkach i cebuli osadzonych w sześciu kurzych jajach. Chleb był jeszcze ciepły. Kanincher spóźnił się na śniadanie i nie zdążył zjeść wyziębionej już strawy, gdy Heintz ustawił wszystkich w rządku na baczność z wetkniętymi w ramiona równiutko ułożonymi w kosteczkę szatami tych samych kolorów, co je nosili zbrojni pilnujący palisady i bram.




Fioletowo-różowe z falbankami.

- Przebierzecie się chłopy i baczcie aby nie uświnić regalii! – gruby Heintz szparkim krokiem wędrował wzdłuż muru młodzieńców. – Pałętać sie między gośćmi nie musicie, wręcz nie wskazane, niewidoczni być macie, lecz służyć im trzeba odgadując życzenia i rozwiązując problemy. Baczcie, aby na krzywy ryj nikt na festiwal się nie pisał, a jak bójka jaka wykwitnie, to z gracją macie ją zażeganać, nie przerywając zabawy i humoru nie psując biesiadnikom. Kultura, kurwa mać, kultura ma wam wszystki w rzyci wystawać! Jasne!? – zacietrzewił się patrząc po wszystkich. – Robota głupiego, ale jak znam życie, to wszystko da się spierdolić... Róbcie jak uważam i uważajcie jak robicie, aby mni eto kołekiem w oku nie stanęło, a chwalić te dzień będziem o tej samej porze rańcem jutrzejszym!

Kostiumy były... fikuśne. Najmniej uśmiechało się noszenie ich Arno, bo wyglądał w nich mniejszy, grubszy i co tu dużo mówić, komiczny. Winkel zaś umiał i z tych szat wyjść z twarzą, tu robiąc zakładkę, tam coś podwijając, tam przypinając, tu rozpinając i dobierając jakąś chustę, których miał w fatałaszkach pełno. Bauer z zadumą przyjrzał się regaliom zerkając to na swój czarny habit to na pstrokaciznę. Reszcie zostawało westchnąć z rezygnacją lub ze śmiechem machnąć ręką. Jedno było pewne. Gotte Miller byłby w swoim żywiole!

Poranek mijał spokojnie, bo niemal wszyscy goście spali do późna a i ci co pojawiali się w namiocie, mieli zazwyczaj siermiężnego kaca. Po kilku jednak głębszych krew na nowo zaczynał dopływać do bladych lic i werwa wstępowała w gości rozwiązując jeżyki, poprawiając apetyt i humor. Koło południa każdy ze Striladczyków uwikłany był w kilka spraw żonglując problemami z lewa na prawo.

- Wskaż mi no drogę która i cesarz odbywa pieszo! Bacz, oby papier szorstkim nie był, bo dopilnuję by i twoja rzyć poczuła szorstkość batoga!

Jakiś pomniejszy baron kłócił się z innym wicehrabią o ostatni kawałek kiełbasy, komuś zabrakło półtoraka i wrzeszczał, że dolewać do kielicha trójniaka sobie nie pozwoli, jakaś starsza dama chciała, aby jej wskazać dyskretne miejsce a zapytanie reflektując rękę wciskała za pas chwytając za kutangę pytanego. A Heintz wyrastał jak spod ziemi za każdym razem i zazwyczaj, kiedy nie trzeba, czepiając się, że a i tamto nie tak, źle lub nie za dobrze.

Mała sprzeczka w namiocie wybuchła znienacka lecz szybko przycichła nim spoliczkowany młodzieniec zdołał otrzymać kolejny cios po tym jak odwdzięczył się rywalowi lewym sierpowym. Dwóch chłopców ze Strirlandu zareagowało szybko, lecz to towarzysze młodych gości odciągnęli od siebie walczących. Muzyka nawet nie przestała grać i więcej jak połowa uczestników festiwalu, nawet nie zauważyła incydentu. Heintz oczywiście zauważył i musiał wrzucić swoje trzy grosze za uszy pracowników zjadliwie, że gdyby bardziej przytomni byli i w nocy spali zamiast chlać i chędożyć lub gruchy walić, to by do tego nie doszło. A potem jak gdyby nigdy nic rozpływał się w uśmiechach płaszcząc przed rodzinami kupców, którzy sobie do oczu wcześniej skakali, przepraszając za sam nie wiedział co i obiecując rekompensatę całą winę zwalając na swych opieszałych pracowników. Tilleańskie rodziny Tattaglia i Barzini raczej w dupach miały mizdrzącego się przed nimi Heintza, lecz grzecznie kiwali głowami, pokątnie zaś posyłając swym rywalom mordercze spojrzenia i niewybredne gesty.

Skryba nie był w ciemię bity i wiedział jakie zająć stanowisko pracy, aby między młotem a kowadłem rzyci nie nastawiać, dyplomatycznie wyjść z sytuacji, Heinzowi zamydlić oczy skromnym morałem wyczytanym w zakurzonych księgach krasnoludzkich przysłów i porzekadeł, że biedny kiełbasiarz nie wiedział, czy mu krasnolud schlebia czy w oczy szcza mówić, że deszcz siąpi. Przemykając mimochodem miedzy gośćmi Rdestobrody przyuważył oddalającego się ku bramie jegomościa w ciemnych szatach modłą na wzór bogatych Kislevitów. Człek ów z kozią bródką i chyba peruką takiegoż czarnego koloru, szedł dość dziwacznie niby dyskretnie obserwując, czy nie jest śledzonym. Kiedy jego wzrok skrzyżował się z krasnoludowym, Kislevita zrobił łagodny nawrót o sto osiemdziesiąt stopni jakby coś sobie przyponiał i wrócił do namiotu raz po razy miedzy gośćmi przymykając, puszczając ukradkowe żurawie, czy go Yorri obserwuje.






Lato 2518 roku K.I.

Franzenstein, Festiwal Kiełbasiany, Dzień Czwarty, Południe



Arno w chwili wytchnienia między zbieraniem porzuconych w trawie sztućców a znoszeniem upierdliwego pracodawcy, że schylając się ku ziemi kranoludowi rowek dupy wystaje spod portek niekulturalnie na wycięciu regalii, znalazł się w towarzystwie trójki weteranów, których zapoznał dnia poprzedniego.

- Witaj młody chwacie! – zaczął Dirk na powitanie. - Pozwól, że podziękuję ci za wczorajszy takt mi okazany i przeproszę, za, jak mi druhowie donieśli, kamaszów twych podlanie. – spojrzeli na buty Hammerfista, którymi teraz były czarne lakierki ze złotawą klamerką, lśniące jak psy jajca.

- Drobiazg. – burknął Arno.

- Zaraz, czy to nie oby Urlich Magnus? – powiedział półgębkiem kompan Dirka o sumiastym, podkręconym, siwym wąsie.

- Yhmym. We własnej osobie.

Arno oprowadził wzrokiem spojrzenia weteranów i zatrzymał gałki oczne na osobie wysokiego, elegancko ubranego jegomościa, którego szaty za grosz nie pasował do jego zakazanej gęby rodem z knajpy morderców.

- Kto zacz? – Hammerfist ściągnął krzaczaste brwi.

- Egzekutor Ernsta Tributa. – powiedział jakby więcej to nie wymagało żadnego wyjaśniania.

Nagle od strony północnej bramy dał się słyszeć krzyk donośny.

- Huwaga! Honieeee! – ktoś krzyczał z silnym bretońskim akcentem, tak znajomym Biberhofianom, jakby to nikt inna jak stary Delasqua darł japę.

Przez otwartą bramę wpadł do wioski rozpędzony furgon kupiecki zaprzężony w cztery konie. Woźnica przechylony w koźle z trudem trzymał wodze. Na ławce z tyłu starszy mężczyzna tulił do siebie przerażoną kobietę, a towary na pace podskakiwały na wybojach aż jedna ze skrzyń wyleciała w powietrze na wyboju roztrzaskując się o ziemię w tumanach kurzu. Edmund, Jost i Bert najbliżej byli zajścia i wiedzieli wszystko jak na dłoń szybko rachując, że galopujące konie pędząc wprost na namiot. Bystre oko Kaninchera wyłowiło także, że z napierśnika woźnicy sterczą dwa bełty z czarnymi lotkami.





Lechu 16-05-2015 16:25

Dzięki wszystkim za wyjście z sytuacji...
 
Bert chciał się wyspać przed pierwszym dniem pracy jednak kiedy położył się na wygodnym - jak na standardy doświadczonego podróżnika - posłaniu nie mógł nawet zmrużyć oka. Gra na wszelakich instrumentach, śpiewy, krzyki i dialogi dochodzące zza okien przybytku skutecznie mu to uniemożliwiały. Winkel nie poddawał się i już miał zasypiać kiedy swój twardy sen zaczął Edmund. Kanincher chrapał tak przeraźliwie głośno jakby startował w jakimś turnieju w tej dziedzinie. Dozorca śluzy z Oberwill za nic miał sobie szturchanie gawędziarza, który zasnął chwilę przez umówioną pobudką. Winkel nienawidził iść do pracy niewyspanym. Szkoda mu było ludzi, których mógłby opatrywać, bo w takim stanie niezwykle łatwo było o niewybaczalny błąd.


Śniadanie, które zaserwował im pracodawca było wybitnie smaczne. Bert nie pamiętał dnia kiedy zaraz po przebudzeniu zjadłby coś równie smakowitego. Pyszne jedzenie było tym czego potrzebował aby jakoś wytrzymać na nogach. Może Heintz nie należał do najprzyjemniejszych ludzi w okolicy, ale wiedział jak karmić swoich najmitów aby Ci nie opadli z sił. Gawędziarz z lekko kpiącym uśmieszkiem przywitał Edmunda, który spóźnił się na śniadanie. Za to co zrobił w nocy Kanincher zasługiwał na zdecydowanie więcej niedogodności niż wystudzona strawa.

Kostiumy, w które ubrał służbę Heintz były - delikatnie mówiąc - komiczne. Falbanki zdobiące fioletowo-różowy materiał sprawiały, że jedynie Winkel mógł z tej stylowej przeprawy wyjść z twarzą. Może nie był on tak fikuśnie ubranym gawędziarzem jak Gotte Miller, ale miał w swoich rzeczach kilka dodatków, które były w sam raz na taką okazję. Bert był zadowolony z ostatecznego efektu - tym bardziej w chwili, w której ujrzał przebranego w barwy pracodawcy Hammerfista. Arno wyglądał niemal jak puchowa kula, na widok której normalnie Bert wybuchnąłby śmiechem. Poprzestał jednak na przyjacielskim uśmiechu zbyt wysoko ceniąc sobie własne uzębienie...


Pierwsi goście pojawili się w namiocie na tyle późno, że zanim to się stało Winkel zaczął się nudzić. Oczywiście wypełniał wszystkie rozkazy Haintza, ale minął pewien czas przez co Berta zaczęło męczyć znużenie spowodowane brakiem snu. Kiedy jednak pierwsi arystokraci pojawili się w okolicy gawędziarz spiął się i przystąpił do swoich obowiązków. Uwijał się szczególnie przy kobietach dając się poznać z niebywałej grzeczności. Sama Adalinda Frobel rzekła dzień wcześniej, że mową mógłby uchodzić za równego stanu co niosło za sobą dość klarowne przesłanie. Bert był w swoim żywiole przechodząc od jednego do drugiego problemu gości Heintza. Winkel liczył na naprawdę dobrą opinię - o ile pracodawca by się o jego osobę pytał.

Po pewnym czasie chłopak zdał sobie sprawę, że nie ważne jakby zasuwała obsługa nie dało rady w pełni zadowolić Heintza. Mężczyzna skakał od jednego do drugiego podwładnego czepiając się mało lub wcale nieistotnych problemów, które jego zdaniem były wręcz niewybaczalne. Bert był świadkiem zaledwie jednej małej sprzeczki. Młody szlachcic wraz z drugim niewiele starszym dali sobie po razie po czym rozdzielili ich krewni. Gawędziarz zareagował natychmiast z właściwą w takiej sytuacji kulturą oraz dyskrecją. Bert nie chciał pobudzać zwaśnionych tileańczyków do dalszej walki. Mimo perfekcyjnego rozwiązania ze strony swojej obsługi Heintz i tak właśnie na nią zwalił całą winę. Prawda jednak była taka, że to szlachta pozwalała sobie na wszystko.


Kiedy tylko Winkel ruszył po kolejną tacę rozpływającej się w ustach kichy usłyszał głośny krzyk, którego źródło zapewne pochodziło z Bretonii. Gawędziarz od razu spojrzał w tamtym kierunku zdając sobie sprawę, że on i reszta mogą mieć poważne kłopoty. Przez bramę pędził furgon zaprzęgnięty w cztery silne konie pociągowe, a woźnica zdawał się być poważnie ranny. Z tyłu siedział jakiś starszy jegomość starając się uspokoić wystraszoną białogłowę. Zgodnie z najlepszą kalkulacją Berta wóz pędził wprost na namiot.


Edmund, Jost i Yorri ruszyli w kierunku wozu w czasie kiedy Winkel z Erykiem popędzili do namiotu. Od strony wozu dało się słyszeć przeraźliwe bicie metalu o metal jakby podkute nogi zwierząt uderzały wprost w potężne kowadło. Gawędziarz wiedział, że nie ma wiele czasu nim wóz uderzy w czerwono-białą materiałową konstrukcję.

- Proszę odsunąć się od ściany namiotu! - krzyknął głośno niczym syrena Winkel żywo gestykulując. - Wielki furgon zaraz w nią uderzy! - chłopak starał się zachować przy tym kulturę osobistą, ale wiedział, że nad nią należy postawić bezpieczeństwo ludzi.

Eryk również zaczął krzyczeć na co część tłumu odpowiedziała oddaleniem się ze wskazanego miejsca, a część nadal nie wiedziała o co chodzi. W panującej panice jakaś dama zaczęła pytać Berta dlaczego krzyczy i komu ma zrobić miejsce.

- Wóz pędzi wprost na namiot! - pokazał gestami Bert. - Zaraz uderzy w tę ścianę! - pokazał chłopak. - Proszę się od niej odsunąć. - poprosił z szacunkiem chłopak siląc się nawet na delikatny ukłon w kierunku damy.


Mimo iż konie były już bardzo blisko Winkel nie dawał za wygraną i krzyczał do czasu aż te - wraz z wozem - wjechały w namiot, którego płachty pomogły zatrzymać pędzący furgon. Konie z zakrytymi porwanym materiałem głowami zatrzymały się przesuwając stoły, nieco kalecząc pęciny, kolana i piersi. Z tego powodu w namiocie zrobiło się jeszcze większe zamieszanie, które Winkel starał się minimalizować grzecznie radząc szlachetnym biesiadnikom aby się przemieścili do czasu aż obsługa posprząta miejsce wypadku.

W panującym chaosie Bert widział też kilka pozytywów. Nikt nie zginął, bo większość ludzi usłuchała i odsunęła się. Znalazło się jednak kilku poturbowanych, których zdobiły siniaki, stłuczenia i zadrapania. Nie było to jednak nic poważnego. Szlachta dziękowała Heintzowi mówiąc, że mogło być gorzej. Heintz zebrał pochwały wdzięcząc się, że jego ludzie wykonywali jego jakże genialne polecenia.

W pierwszej kolejności Heintz poleciał do kupca i jego żony wydając na lewo i prawo polecenia, aby zająć się szanownymi gośćmi. Troszczył się o ich zdrowie, co drugie zdanie pytając czy z małżonką kupca aby wszystko w porządku. Bert wiedział, że parze nic nie będzie zdecydowanie bardziej martwiąc się o woźnicę, któremu osobiście mógł pomóc. Po uprzątnięciu co ważniejszych elementów rozgardiaszu Bert zdał sobie sprawę, że Heintz nie krzyczał na nikogo z jego kompanów. Brak uwag z jego strony był chyba najwyższym uznaniem na jakie mogli - wraz z towarzyszami - liczyć. Sprzątanie trwało niecałą godzinę jednak Bert nie brał w jego całości udziału, ponieważ zajmował się rannym woźnicą. Okazało się, że mężczyzna dostał dwoma bełtami, które do znudzenia przypominały znane już podróżnym pociski.


Los woźnicy zainteresował nie tylko Berta, ale i Edmunda, który równie ochoczo ruszył mężczyźnie na pomoc. Kanincher był bardzo pomocny jak na złodzieja, którym się mianował zaraz po spotkaniu ekipy Winkela. Gawędziarz musiał przyznać, że chłopak z dnia na dzień robił na nim lepsze wrażenie. Gdyby tylko nauczył się ciszej spać... Edek pomógł woźnicy ściągnąć napierśnik na chwilę przed tym jak Bert poprosił go aby skoczył po jego plecak w medykamentami. Okazało się, że mężczyzna był przytomny, ale stracił sporo krwi. Bert nie miał problemu z założeniem czystych opatrunków, które zatamowały krwawienie. Ochroniarz kupca cały czas był słaby, ale nie stracił przytomności i mógł mówić. W czasie zajmowania się końmi wyrwał się do tego Edmund.

- Co się, kurwa, stało?

- Na szlaku, zbójcy… Gdyby nie koniki, to by nas jak nic…

Mężczyzna wdał się w opowieść jak to zbójcy chcieli zatrzymać wóz, lecz konie spłoszone wystrzałem z pistoletu pojedynkowego ruszyły naprzód. Woźnica mówił, że trafił co najmniej jednego zatem Bert pamiętał, że jak do bandy należał ktoś z tutejszych na pewno będzie nosił świeży opatrunek. Furgon ścigało dwóch bandytów na koniach, którzy trafili go z kuszy. Taktyka ich była taka, że na środku traktu stawiają wóz bez jednego koła, które rzekomo spadło z osi. Jeden prosząc o pomoc zatrzymuje nieświadomych zagrożenia pomocników, a reszta wychodzi z lasu i atakuje. Na koniec opowieści Berta i Edmunda przyłapał Heintz.

- A to ja wam płacę za pogaduszki?! Tyle roboty, tyle szkody, a te lenie, patrzajcie ludy moje ludy, gadu gadu odprawiają! - rozwrzeszczał się czerwony ze złości pracodawca.

- Przepraszam najmocniej Panie Heintz. - powiedział Winkel z lekkim ukłonem. - Już wracamy do pracy. - po czym zwrócił się do ocalałego. - Jak Herr może poczekać do końca naszej zmiany to chętnie bym z Panem pomówił i zmienił opatrunek jak ten przejdzie.

- Tak Barcie! Wreszcie olej ci skapnął na ciemienie! W wolnym czasie, po fajrancie, możesz sobie ze służbą gawędzić! A teraz bierzcie dupy w troki i idźcie do namiotu winem gościom osłodzić gorycz zepsutego dnia.

Winkel zamierzał zrobić jak mówił kiełbasiarz. Co prawda nadal do odprawienia były konie, ale przynajmniej jeden z nich musiał wracać do gości. Idealnie do tego nadawał się grzeczny, spokojny Bert, który z uśmiechem uwijał się wśród beztroskich gości.

Baczy 16-05-2015 21:23

Żyć jakoś trzeba, i, co prawda z pewnymi oporami, Eryk przyodział fioletowo-różowy fikuśny strój. Wszelkie oznaki swojego sigmaryckiego powołania zostawił wraz z resztą szpargałów, nikt więc, kto go dnia wczorajszego w szatach nie widział, profesji jego właściwej się nie domyśli. A nawet jeśli, to co? Wszak Eryk nie z braku skromności tak ubrany, jeno z nakazu pracodawcy. Sigmar miłosierny i pomaga ludziom szlachetnym będącym w potrzebie, ale nawet on deszczu złota na swe sługi nie ześle. Zamiast tego, da im sposobność, aby na swe utrzymanie zarobić, a więc i o zupełnie do kapłańskich niepodobne fatałaszki pretensji do swego wyznawcy mieć nie będzie.

Generalnie praca przypominała chwile spędzone w zakonie - usługiwanie innym, czynem czy słowem, należało tu do ich głównych obowiązków. Eryk skupił się bardziej na gościach, ich prośbach i zapytaniach, aniżeli na samym donoszeniu smakołyków do namiotu, chociaż kiedy wychodził to z ulgą witał świeże powietrze, tak inne od tego panującego wewnątrz zaduchu. Bójek, takich prawdziwych, na całe szczęście nie było wcale. Nawet dwie osoby mogły mogły sprowokować resztę swoich kompanów, aby się na siebie rzucili, i proszę, burda niczym z zapchlonej mordowni gotowa. Ale tutaj jednak widać było różnice między chłopstwem, a klasami wyższymi. Znamienici goście odwiedzający festiwal nie dawali się tak łatwo prowokować, a jakby co, to jeden druh drugiego od walki powstrzymywał. Zdarzyła się taka sytuacja, i nawet nie potrzeba było interwencji Biberhofian. Oczywiście, herr Heintz niezadowolony był, że w ogóle do owego incydentu doszło, jednak jak sobie wyobrażał zapobieżenie mu? W myślach czytać nie umieli, a i wszędzie jednocześnie się znaleźć nie sposób.

Ogólnie wielce wymagający, albo nawet marudny, okazał się być ich pracodawca. Tak bardzo, że Eryk szybko przestał zwracać uwagę na jego wywody, uznając, że każdy kolejny jest mniej wart od poprzedniego, i na siebie musi się zdać w ocenie, czy prawidłowo ze swych obowiązków się wywiązuje. Bardziej mu zależało na uśmiechach czy słowach podzięki od jarmarkowiczów, niż poklasków od Haintza, których ten, nawiasem mówiąc, chyba w ogóle nie udzielał.

Praca, mimo iż wielu uznałoby ją za uwłaczającą, przypasowała Erykowi. Wpojono mu w zakonie, że to żadna ujma służyć, a praca to mniej niebezpieczna od fachu łowcy nagród. Oczywiście, nie chciał tak pracować do końca życia, jednak na pewien czas było to dobre rozwiązanie. Koniec rozbójników czających się w krzakach czy nekromantów gotowych w każdej chwili pozbawić cię duszy. Teraz jego największym problemem była pusta taca na jednym z głównych stołów, albo szlachcianka szukająca rozpaczliwym wzrokiem drogi do wygódki.

Zdarzyło się jednak coś dalece poważniejszego i znacznie bardziej niebezpiecznego. Nadbiegające konie groziły stratowaniem części namiotu, a co ważniejsze, znajdujących się wewnątrz gości. Pierwszy odruch Eryka kazał mu spróbować przejąć kontrolę nad powozem, jednak po pierwsze, był zbyt daleko, a po drugie, już Jost i Edmund przymierzali się do skoków. Postanowił więc pobiec za Bertem, aby ostrzec ludzi w namiocie. Można też było podejść możliwie blisko pędzących koni i mieczem utrącić jednemu nogę, było to jednak tak bestialskie w przekonaniu Bauera, że żadnymi siłami nie mógłby się na to zdobyć. Gdy zobaczył, że nikomu z trójki śmiałków, bo swoich sił spróbował też, o dziwo, Rdestobrody, się nie powiodło, zaczął krzyczeć jeszcze głośniej, Bert w mig zrozumiał co to oznacza i poszedł w jego ślady. Nowicjusz zaczął wznosić modły do Młotodzierżcy, nie mógł jednak się skupić, świadomość nieuniknionego zderzenia całkowicie pozbawiła go tak charakterystycznego dla niego spokoju. Nie było czasu na uprzejmości i tłumaczenie sytuacji każdemu z osobna, jak to by sobie co poniektórzy z na wpół pijanego towarzystwa życzyli, ale mimo to udało się wrzaskiem i gestami przekazać im powagę sytuacji i nakłonić do rozpierzchnięcia się na pozostałe "kąty" namiotu.

Konie wyhamowały stosunkowo szybko po przebiciu się przez ścianę namiotu, narobiły jednak sporo szkód, kilka osób zostało lekko rannych, na szczęście obyło się bez ofiar. Najbardziej ucierpiał woźnica, ale nie tylko przez wzgląd na bezpośrednie zderzenie ze ścianą namiotu. Podczas zasadzki w którą wpadł powóz, oberwał dwoma bełtami w tors. Nie wyglądało to dobrze, jednak Bert, przeszkolony przez kapłanki Shallyi, pomógł nieszczęśnikowi, którym nikt zdawał się nie przejmować. Eryk usłyszał jeszcze, jak Winkel, wraz z Edmundem, zostają upomniani za rozmowę z woźnicą. Co innego traktować surowo swoich podwładnych, a co innego gardzić ludźmi w potrzebie tylko dlatego, że nie można na nich dużo zarobić. Bauer jednak tylko zacisnął zęby i nic nie mówiąc, zaczął sprzątać bałagan.

Wóz wycofano i odstawiono wraz z końmi, załatano płachtami powstałą dziurę, naprawiono uszkodzone stoły i krzesła, a następnie ogarnięto wnętrze tak, że już po godzinie wszyscy bawili się jak gdyby nigdy nic. Wszyscy goście, rzecz jasna, służba musiała wrócić do swoich zwyczajnych obowiązków.

Po zmroku Bauer zauważył brak kilku zapełnionych po brzegi tac na stole służby. Był to brak nie do przegapienia, ponieważ przed chwilą dopiero zdążył je przynieść. Nieco rozkojarzony rozejrzał się, potem spojrzał jeszcze raz na stół. Nikt z towarzyszy nie mógł zanieść ich do namiotu, ci, którzy byli tu przed momentem, byli tu nadal, a Arno, pochwyciwszy wzrok nowicjusza, zdawał się być tak samo skonsternowany.

- Przyniosłem tace, i ich nie ma
- powiedział nadal zszokowany Eryk, bardziej szukając u przyjaciela potwierdzenia, że faktycznie już je przyniósł, a nie tylko planował to zrobić.
- Ano, widziałem przecie...- odparł krasnolud, po czym zaczął sondować okolicę.

Sigmaryta zajrzał najpierw pod stół, nie był to jednak dobry trop. Leżał tam średnich rozmiarów pies obgryzający jakąś kość, czyli nie było związane ze sprawą złodzieja kiełbasek, z którym prawdopodobnie mieli tu do czynienia. Bauer rozejrzał się jeszcze raz, jednak sprawca musiał być sprytny i wszystko dobrze zaplanował, aby szybko zejść im z pola widzenia. No i prawdopodobnie było ich więcej niż jeden, sprawców znaczy, ponieważ tace spore były i nie lada zręczności i siły trzeba było, aby w pojedynkę wszystkie trzy wynieść. Na północnym wschodzie były namiotu służby, i to tam postanowił udać się Eryk. W końcu w namiocie kiełbas było bez liku, więc musiał to ukraść ktoś, kto do namiotu dostępu nie ma.

Kerm 17-05-2015 14:20

Tańce, hulanki, swawole... Problem tylko na tym polegał, że Jost znajdował się na zewnątrz tego wspaniale się bawiącego kręgu, a jedyne, o czym marzył to to, żeby zabawiający się ludzie i nieludzie wreszcie poszli spać, dzięki czemu nim świt nadejdzie i on zdoła zmrużyć oczy choćby na chwilę. Zejdzie rano niewyspany, to mu ani chybi Heintz zarzuci, że gził się przez noc z dziewkami, miast do roboty się szykować.
Jutro zatkam sobie uszy woskiem, postanowił.
A gdy do dobiegającego z dworu koncertu dołączył się Edmund, co wydawanymi odgłosami mógłby konkurować z dwoma pilnie pracującymi pilarzami, Jost tylko zębami zgrzytnął i głowę poduszką nakrył (co z racji cienkości tej ostatniej niewiele dało).
Zmęczenie w końcu wzięło górę i Jost wreszcie zasnął, zanim podjął ostateczną decyzję, by zakneblować Edwarda i w ten sposób zmniejszyć natężenie hałasu.



Ranek nadszedł zbyt szybko, a wspaniałe śniadanie nie zrekompensowało tego, co nastąpiło po nim...
Na widok cudacznych wdzianek Jost pomyślał, że jeszcze śpi... I że śni mu się jakiś koszmar.
Takie wdzianka widział ostatnio na przedstawieniu. Kukiełkowym.
Mamy to ubrać? pomyślał, żałując nieco, że to przeokropnych strojów nie dodano masek... Pewnie po to, żeby Heintz w lot rozpoznał, z którym z delikwentów ma do czynienia. Bo tak bez namysłu to jeno w przypadku Arno dało się poznać, że on to on. No i wyglądał nad wyraz pociesznie, jednak Jost przygryzł język, by nie parsknąć śmiechem. Nawet przyjaźń ma swoje granice, a Jost nie zamierzał stać się obiektem Arnowego gniewu.


Wnet okazało się, że ich szanownego pracodawcę nader trudno zadowolić. A Jost nie do końca był pewien, czy Heintz ma taki charakter i czepia się nawet urojonych przewinień, czy też może szuka haków na swych pracowników, by potem przejechać się im po pensji.
Ale wnet zapomniał o tych rozważaniach, bowiem licznie zebrani goście okazali się bardziej rozkapryszeni niż nieznośne dzieci. Wybrzydzali, marudzili, kaprysili, narzekali. A każdą zachciankę trzeba było spełniać jeszcze przed wypowiedzeniem, bo inaczej obrażali się na śmierć. Prawie.
No i trudno się bylo dziwić, że rotacja wśród personelu Heintza była spora i że co rok rekrutował nowych pracowników.
Tak więc goście się bawili (mimo narzekań), zaś służba (choć nie narzekała) - wprost przeciwnie. Tylko wizja zapłaty powstrzymywała przed dodaniem jakiegoś niemiłego składnika do serwowanych trunków...

Jakby mało było pracy, to dodatkową robotę zapewnił wszystkim rozpędzony wóz, ciągnięty przez spłoszone konie. Nie w partactwie woźnicy tkwiła jednak cała sprawa. Dość kiepsko się powozi, gdy w człeka ktoś wpakuje dwa bełty.
Jost już widział oczyma wyobraźni całą scenę... Pędzący wóz wjeżdża w środek namiotu, konie tratują gości, koła miażdżą paru nieszczęśników... Ktoś najwyraźniej postarał się zakłócić uroczystość, na dodatek w dość ciekawy sposób.
Kilka ciekawych pomysłów na przeciwdziałanie nieszczęściu przemknęło przez głowę Josta, a potem przyszły zwiadowca ruszył biegiem w stronę wozu, chcąc wskoczyć na grzbiet jednego z prowadzących koni. Jednak okazało się, ze takie rzeczy lepiej wychodzą w opowieściach, niż w rzeczywistości. Jost walnął na ziemię, a nim zdążył się podnieść, z obolałymi gnatami, wóz już wjeżdżał w namiot.


Na szczęście nic się, niemal, nikomu nie stało, ale roboty narobiło się tyle, że nie wiadomo było, co najpierw chwycić w ręce.
Jost pomógł zebrać z drogi resztki skrzyni i to, co się dało ocalić z towarów. Obejrzał konie. Dwa z nich kulały, ale na pasterskie oko Josta, przy dobrej opiece mogły z tego wyjść i nie trzeba będzie ich przerabiać na końskie kiełbaski. W związku z tym postanowił do nich wrócić, po pracy, a tej było przed nim mnóstwo, tak jak i przed innymi. Ogarnął się nieco, przy pomocy służki z gospody usuwając większość śladów upadku na ziemię. A potem pomagał innym w naprawianiu szkód, by po powrocie gości do namiotu podjąć normalne obowiązki.


W porównaniu z przeprowadzonym zamachem na przebieg festiwalu coś takiego, jak zniknięcie paru tac, mogło się wydawać drobiazgiem, ale... Tace były, tace zniknęły - trzeba było je znaleźć.
Kręcenie się po namiocie raczej było bez sensu. Złodziej zapewne nie zapadł się pod ziemię. Jost wyszedł więc na zewnątrz, by obejść namiot dokoła i sprawdzić, czy gdzieś nie zostały jakieś ślady. Na przykład dodatkowego wyjścia z namiotu.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:42.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172