Northman | Lato 2518 roku K.I. Franzenstein, Kiełbasiany Festiwal, Dzień ostatni, Po południu
Ciemne chmury zakryły słonce niczym zły omen. Jakby mogło być jeszcze gorzej niż było mógł ktoś pomyśleć. Czarny dym kłębił się nad placu Franzenstein, gdzie od płonącego namiotu zajęła się karczma „Głupia Gęś”.
Szli obok siebie od północnej bramy, prężnym i zdecydowanym krokiem. Ramię w ramię. Coraz szybciej. W rękach siekiera, kilof, szpadel, kij, młotek oraz widły. Z przegubów dyndały żelazne oczka u czarnych bransolet żelaznych kajdanów.
Na placu, pośród dymu i ognia, w objęciach śmierci, tańczyli goście. Trupy ścieliły się jak okiem sięgnąć w zastygłych pozach. Nad nimi ludzie walczyli z bestiami, które spotyka się w nocnych opowieściach i koszmarach. Nikt tu czasu nie miał na chwilę wytchnienia. Potwory, niczym niestrudzone maszyny do zabijania zajadle atakowały rwąc, szarpiąc, gryząc i Sigmar jeden wiedział jeszcze, jaką krzywdę chcąc wyrządzić ofiarom. Obrońcy festiwalu stawiali zaciekły opór, lecz miejsce rozpłatanego mutanta zajmowało dwóch następnych. Pośrodku pobojowiska z okrwawionym mieczem w jednej i długim sztyletem w drugiej, stary Manfred stał na podwyższeniu kupy trupów uwijając się jak w ukropie. Pod jego ciosami spadały macki, kończyny szpony i głowy. Stary łowca nie ustępował na krok i garstka obrońców gromadziła się wokół niego. Szlachta, kupcy, służba, chłopi. Jak jeden mąż, każdy każdemu równy, umierali tak samo.
Eryk z siekierą wpadł w pomiędzy matnię rzezi z czołem podniesionym pchany wściekłością i nienawiścią. Taka złość w sercu, w takich chwilach, było dla ciała niczym olej dla ognia.
Arno z podwyższenia szafotu krzyczał, a głos jego wplatał się w bitewną wrzawę i niekończące się wycie spanikowanych tudzież zrozpaczonych kobiet. Niektóre klęczały nad poległymi krewnymi i tych, co tuliły w ramionach swe okrwawione dziatki było najbardziej żal, nawet tym, którzy z wrażliwości nie byli szczególnie znani. Niektórzy z walczących go słyszeli. Niektórzy obracali głowy, nawet gdy uciekali byle dalej od placu. W ich oczach nie widział jednak ulgi lub nadziei, lecz strach i zarezerwowaną skazańcowi nieufność, jeśli nie zwyczajną nienawiść. Szybko zdał sobie khazad sprawę, że gadaniem nic nie wskóra, więc zabrał się do czynów. Skoczył z młotkiem w wir walczących. Rdestobrody trzymał się blisko kuzyna wznosząc kilof po raz pierwszy do ciosu.
Za nimi szedł Jost. Porzuci widła i wyszarpnął miecz z ciężkich do odgadnięcia rodzaj organizmu krwistej masy ciała. Edmund ze szpadlem osłaniał Winela, który odłożył na ziemię kij pochyliwszy się nad trzymającym się za brzuch mężczyzną. W dłoniach trzymał pełne garście własnych, przelewających się przez pace, okrwawionych flaków.
Bauer był już pewien, że przyjdzie mu walczyć z obrońcami, gdy jeden z nich na jego widok zamachnął się orężem. Tylko dlatego cios nie spadł na odsłonięte plecy stirlandzkiego skazańca, bo nowicjusz zagłębił ostrze siekiery w cielsku mutanta, wgryzionego wilczą paszczą w leżącego na ziemi, zakrywającego się rękoma człowieka.
Edmund bił łopatą niemal na oślep opędzając się od napierających maszkar. Bez zastanowienia podniósł leżący u stóp miecz. Czując w garści rękojeść prawdziwej broni, otarł pot z czoła, odetchnął głębiej i rozejrzał się bacznie po walczących. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Wszyscy byli pokryci krwią nie widząc zapewne do końca czy należała do nich, ich towarzyszy czy mutantów. A bestie te nie były rozumne. Szybkość z jaką mutacje następowały zmieniając ludzi w groteskowe karykatury istot skupiających cechy przeróżnych zwierząt i bestii, dla których nie znał nawet nazw, sugerowała zgodnie z zachowaniem potworów, że ich działania pozbawiony były jakiejkolwiek logiki innej niż rządza mordu i zniszczenia.
Ból orzeźwiał i przyćmiewał zmysły zarazem. Szybko nie było pośród Stirladczyków nikogo, kto nie byłby wolny od ran. Nadzieja, że zdołają nie tylko wyjść z tej krwawej jatki cało, to jeszcze ratujących innych brała górę dodając otuchy do czasu, gdy z Czerwonego Zajazdu z okien zaczęli spadać ludzie zrzucani przez mutanty, które w odróżnieniu od szaleńczych krwiożerców mutujących w zawrotnym tempie, zdawały się dobrze wiedzieć, co robią. W oddali stajnia i dom szachty stały już w płomieniach tak samo jak główna stojąca otworem brama, przez którą wbiegały pokraczne stwory.
Hammerfist z brodą lepką od krwi pierwszy wydał rozkaz do odwrotu, a reszta nie miała nic przeciwko nie ociągając się wcale. Przemknęli chyłkiem między płonącym namiotem, a budynkiem, torując sobie drogę. Wtedy zobaczyli, jak otwiera się południowa brama zdobyta przez kilkunastu napastników. Nie wiadomo kto wpadł na pomysł, aby dopaść do Kiełbasiarni Heintza.
Bełt obracał się prując powietrze odnajdując drogę, którą wyznaczało odprowadzające pocisk zwężone oko. Czy to wiatr, krzywizna bełta, pech strzelca czy też przeznaczenia tak chciało, nie ważne. Grunt, że nawet Schlachter nie zauważył, że grot odciął mu kilka kosmyków rozwianych włosów mknąc przed siebie dalej.
Kiedy zdyszani zgromadzili się w masarni przy klapie przejścia wiodącego poza palisadę zorientowali się, że brakuje z nimi Eryka. Nie dał rady. Yorri ostatnim razem widział go wciąż walczącego u boku Łowcy Czarownic, a potem na jego miejscu, gdy stary Manfred opadł na kolana od potężnego ciosu gigantycznych szczypiec w plecy, które przebiły go na wylot. Edmund wycofując się dostrzegł, że Bauer zwalił się na ziemię pod ciosami kilku mutantów.
Zbyt wielu.
Zbyt wielu, aby móc wyrąbać sobie między nimi drogę do ciała towarzysza, nie wspominając o powrocie.
Rdestobrody ostatni opuszczał klapę ginącego Franzenstein.
Gdy oderwał rękę od drewna palisady, wewnętrza strona dłoni swędziała mu niemiłosiernie.
A potem popatrzyła na krasnoluda.
Powieka mrugnęła. KONIEC
?
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill |