lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   Brionne (warhammer) (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/5324-brionne-warhammer.html)

Hellian 06-06-2008 21:37

Eryk

Rynek Mały – biuro Francois Lafayette’a
Niewiele mogliście wspólnie poradzić na trapiące Cię kłopoty. Ale dobrze poinformowany przyjaciel ukierunkował Twoje podejrzenia co do dwoistej natury uprzejmości pięknej Catherine. Służył też radą w sprawie zapięstka. Zgodnie z jego wskazówkami powinieneś odwiedzić mistrza Hubertusa badającego powiewy eteru złotej tradycji esencji Chamon, czyli alchemika.
Rzeczony alchemik, wielbiciel różnorakich roztworów, w tym szaleńczo drogiej brandy z Parravonu, był dobrym znajomym Francois. Może nie przyjacielem, bo w życiu Huberusa miejsce na przyjaźnie całkowicie wypełniały pasje zawodowe, ale miałeś na kogo się powołać i mogłeś mieć nadzieję na dyskrecję.

Dzielnica szlachecka, Rezydencja de Bariesów
Poszedłeś za majordomusem.
- Monsieur Eryk Halsdorf, herbu Dwa Topory
Zaanonsował Cię w progu jasnego salonu. Jego oficjalny ton przestał Cię dziwić gdy zauważyłeś wszystkich obecnych w salonie.
Leticia jako jedyna siedziała. W pozie niespokojnej, z obydwiema rękoma opartymi na poręczach fotela, jakby dopiero weń opadła, cały czas gotowa do ponownego powstania.
Mężczyzn obecnych w salonie spotykałeś ostatnio nazbyt często. Na ustach Jana de Veille błąkał się charakterystyczny dla niego lekki półuśmiech, obok szampierza stał Beraud Loisel niepozorny jak zawsze, skryty w cieniu, jakby go ze sobą nosił, tak zwyczajny, że aż zaczynało Cię to niepokoić.
Leżący na marmurowej podłodze wielki bukiet krwiście czerwonych róż roztaczał duszący zapach. Przygniecione płatki, pojedyncze listki znaczyły drogę jaką musiały odbyć ciśnięte o śliską powierzchnię kwiaty.
- Panowie, Wasze szczere wyrazy troski przyjęłam, ale teraz przepraszam, jestem doprawdy bardzo zmęczona.
- Oczywiście droga Leticio, nie wątpię, że pan Halsdorf podobnie jak my nie ośmieli się Cię męczyć. Pan przodem – Jan de Veille pokazał Ci drzwi.
Ciężko czasem dziewiętnastolatkowi zapanować nad wzburzeniem i gdy oponowałeś, z trudem powstrzymywałeś drżenie wzburzonego głosu.

Zostałeś z Leticią sam.
- Słucham panie Halsdorf? – Leticia pozwoliła Ci zostać, ale nie wyglądała na zadowoloną.
- Nie traktuje Pan moich słów poważnie. A ja naprawdę jestem zmęczona i naprawdę zawiódł Pan dziś moje zaufanie. Wrażenie, że łączy nas coś szczególnego opuściło mnie na dobre.
Promienie słońca rozświetlały smutną twarz Leticii. Rękaw prostej białej sukienki nie maskował zbyt dobrze wielkiego siniaka.


Wyszedłeś. Nawet nie zdziwiłeś się gdy majordomus podał Ci na srebrnej tacy list od Jana de Veille. Starannym charakterem napisano:
Oczekuję Pana dziś o ósmej wieczorem w Zajeździe u Hrabiego. Pewne sprawy powinniśmy omówić, dla dobra naszych wspólnych przyjaciół.
Zajazd - elitarny klub, z oknami wychodzącymi na ogrody rezydencji samego księcia de Comte. Dla wielu szlachetnie urodzonych briończyków, zwłaszcza młodych, bywanie tam było szczytem marzeń. Bo wpuszczano tylko członków. Jeśli pójdziesz będziesz tkwił przed wejściem jak jakiś sługa, aż Jan de Veille potwierdzi że Cię oczekuje.

Kwartał Żakowski, Pracownia alchemiczna
W pobliżu briońskiej Akademii mieszkali przede wszystkim żacy. Była to okolica wesoła, nocami troszkę niebezpieczna i bardzo głośna. W pobliskich tawernach serwowano najtańsze w mieście wina, a ktoś pozbawiony zmysłu smaku mógł się tu bardzo tanio najeść. Toteż w okolicy poza żakami zawsze pełno było oszczędnych przyjezdnych, w których oskubywaniu specjalizowali się co biedniejsi przyszli magistrowie. Hubertus mieszkał na tyłach ulicy Skrybów słynnej z nieustającego festiwalu opilstwa, jaki na niej się odbywał. Otoczony niewielkim murkiem dom wydał Ci się bardzo zwyczajny. Wpuścił Cię do środka młodziutki chłopiec, może 13-letni. Większość parteru zajmowała olbrzymia pracownia i tu przyjął Cię Mistrz Chamonu. Do środka nie docierały żadne hałasy z zewnątrz.
Hubertus wyglądał na góra 35 lat, był wysoki, chudy i lekko przygarbiony, miał zmierzwione, dość rzadkie rudawe włosy i wbrew temu opisowi był całkiem przystojny. Wyciągnął do Ciebie poplamioną prawicę, zapewnił, że przyjaciele Francois są jego przyjaciółmi i zapytał z czym przybywasz.

Marrrt 07-06-2008 13:34

- Martwiłam się o Ciebie – matka zdawała się szeptać jakby nie chcąc by wychodzący z salonu na zewnątrz Henry usłyszał te słowa. Danstan pochylił głowę gdy położyła mu ręce na włosach i zjechała nimi w dół po jego policzkach unosząc mu podbródek. Czuł do niej ogromny szacunek, ale chyba nic poza tym. W każdym razie ucieszył się bardzo, że ją zobaczył. – Mam nadzieję, że teraz już zostaniesz.
- Tak, matko… tylko szkoda, że nie wróciłem dzień wcześniej.
Inge Boss westchnęła tylko. Zdawało się, że nie chciała mu powiedzieć, że szkoda, że w ogóle wyjechał.
- Opowiesz nam wszystko dziś wieczorem w domu, dobrze? Wiesz… „Siedem pokus” zmieniło się trochę od tego czasu.
- Nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć – skłamał i uśmiechnął się najcieplej jak umiał. Nie miał ochoty na puste rozmowy z rodzicami, szczególnie nie teraz, kiedy aż go nosiło z wściekłości.
- Liza też na pewno przyjdzie, prawda Liz? – Liza na pytanie matki skinęła lekko głową. Jej fiołkowe oczy były nadal mokre od łez. Odgarnęła ręką parę jasnych kosmyków, które przykleiły się do zaczerwienionego policzka. – Zrób tymczasem, o co Henry prosi. Paul weźmie Twoje rzeczy i konia do domu.
Danstan pożegnał się z matką i lakonicznie przywitał z ojcem i pozostałymi członkami rodziny. W sumie z zaskoczeniem stwierdził, że brakowało mu trochę tych ludzi. Na koniec przytulił mocno Lizę.
- Porozmawiamy dziś wieczorem. Obiecuję.

Danstan pamiętał „Małą Rosette”. A raczej pamiętał by starać się tam nie zaglądać. Gildia złodziei gdy opuszczał Brionne co prawda nie przechodziła czasów swojej świetności niemniej z „Małej Rosette” zdarzało się niektórym nie wracać. Machat nie był idiotą, który by tego nie rozumiał, jednak nawet jeśli nikt z gildii nie miał z jego skatowaniem nic wspólnego, może udało by się czegoś dowiedzieć. Problem polegał na tym, że Danstan odzwyczaił się od miejskich zwyczajów i jedyny skuteczny sposób jaki mu przychodził do głowy w wyciąganiu informacji to „przypiekanie podeszwy”, co w przypadku gildii złodziei nie wydawało się najtrafniejszym pomysłem.

Już przed wejściem kroiło się na coś nieciekawego. Zauważył byczego obdartego faceta w ubraniu, które z pewnością widziało lepsze czasy, a zaraz za nim jeszcze dziwniejszą parę wymuskanego szlachcica i halflinga w towarzystwie dwóch dorównujących mu wielkością psów. Wzdrygnął się na widok kapiącej jednemu z nich ciurkiem śliny z pyska. Należało poczekać aż to towarzystwo wejdzie i może wyjdzie. Szkoda, że przyszło mu to do głowy dopiero gdy znalazł się w środku gdzie zapadło jedno z tych kurewskich milczeń oczekujących na pierwszy trzask tłuczone szkła, lub łamanych kości. „Ooooj będzie łomot” pomyślał lokalizując najbliższą flaszkę. Posypały się pierwsze krzyki, co dziwniejsze na najbardziej tu pasującego Petera, który wszedł pierwszy, a potem poleciały pierwsze kufle i butelki. Odrzucony na bok przez śmierdzący tanią wódą tłum chcący przecisnąć się do najbardziej rzucających się w oczu Diego i Petera, znalazł się zaraz przy szerokim barze. Dzięki swojemu niepozornemu wglądowi uniknął najgorszego… a przynajmniej tak mu się wydawało do czasu gdy kątem oka dostrzegł nadlatujący drewniany stołek. Wielka baba o cyckach jak juczne sakwy nie dała się zwieść czarnowłosemu mężczyźnie i cisnąwszy w niego taboretem zaczęła paskudnie rechotać. W ostatniej chwili przyjął lecący mebel na siebie zasłaniając się rękoma. Babsko na szczęście było zbyt pijane by skupić się na jednym celu i drugi stołek już nie poleciał pozwalając młodzieńcowi się otrząsnąć. „Kuchnia” pomyślał zobaczywszy wycofującego się tam człowieka. Szybko wszedł na bar, co zaefektowało rzuceniem się na niego trojga obwiesiów. Zdzieliwszy kopniakiem najbliższego skoczył w powietrze łapiąc się wiszącego u sufitu żyrandola i mając nadzieję na przeszybowanie siłą inercji nad ochroniarzami. Jednak w momencie kiedy usłyszał nad głową głuche trzaski pękających desek wiedział, że był to wyjątkowo głupi błąd. Cała konstrukcja żyrandola z Danstanem włącznie legła na grupce starających się otoczyć Pappę ludzi. Miękkie lądowanie zapewnione przez trzy karki, umożliwiło mu dość szybkie wstanie na nogi i stanięcie koło niziołka. Niemniej ból w przedramieniu zaczynał dawać o sobie ostro znać.
- I co teraz? – zapytał półgłosem szukając szybko kolejnej flaszki mogącej posłużyć za tulipan.

Sekal 07-06-2008 16:13

Był jeden pozytyw. Wielka baba o meloniastych cyckach najwyraźniej z nim nie polazła. Przy czym musiał zweryfikować swój sąd o jej przydatności zaraz po wkroczeniu do knajpy. Nie, żeby jej nie lubił, ale ci kretyni co przyleźli tu praktycznie razem z nim, sprawili, że się wkurwił. Nie żeby coś, ale kolesie nie pasowali tu kompletnie. A tu jeszcze mu mówią, że to on ich przyprowadził?! Tego było za dużo. Miał suchy pysk i był wkurzony. Trybiki zazgrzytały. W sumie dobra bijatyka to było coś, co mu jak najbardziej pasowało w obecnym stanie. Zanim jednak do czegoś doszło a Muchołapka wymknął się tylnymi drzwiami, Peter podniósł ręce wysoko i praktycznie wrzasnął.
-Czego kurwa?!
Obejrzał się za siebie, niemal teatralnie taksując wzrokiem tą bandę przebierańców.
-Ja żem ich kurwa nie przyprowadzał! Nawet tych kmiotków nie znam!
Wyszczerzył nagle zęby.
-Ale bitki to rzeście sami chcieli. Tyle, że widziałem ostatnio jak to on rozmawiał z tym z szabelką!
Wskazał paluchem na jednego z nieco bardziej oddalonych mężczyzn. Tłum odwrócił się zaciekawiony i... pierwszy pijak dostał gonga w nochala, tak że aż poleciał nogami góry, masakrując jakiś stołek i krwawiąc z nosa. Peter zarechotał, niespodziewanie na jednej jego dłoni pojawił się kastet, w drugiej zaś trzymał już dębową pałkę. Kolejny pijak dostał sierpowego w wypchany piwskiem bębęn i zgiął się, rzygając obficie na podłogę i nogi kogoś innego. Tamten nie pozostał mu dłużny, tłukąc łokciem przez łeb. Zaczęła się zabawa, którą Peter wręcz uwielbiał. Może dlatego, że to była praktycznie jedyna jego rozrywka?
Wmieszał się w tłum, ignorując tego idiotę, który trzymał nogę od stołka jak ni mniej ni więcej - szpadę. Uśmiechnął się do niego paskudnie i uniósł brwi, pokazując oczami na tłum. Miało to oznaczać coś w stylu "patrz jak to się robi". I wbił się w tłum, obalając jednego samą swoją masą, kogoś innego tłukąc pałką. Ktoś go walnął w plecy, ale zignorował to, Wbijając się coraz dalej i coraz bardziej rozsierdzając tłum. Już zaczynali tłuc się jak popadnie, a Peter doskonale znał mechanizmy takich bójek. Im więcej ich trafił, tym większą zrobił kotłowaninę. A to oznaczało, że nie patrzyli już kogo tłuką, w końcu większość i tak była zamroczona alkoholem. Bo i kto by się zastanawiał, od czego ta bójka się zaczęła? Współczuł tylko trochę tym nowym, na ich miejscu po prostu by chyba spierdalał. Ale ich wybór, paser miał ich głęboko w swojej owłosionej dupie. Powalając z byka kolejnego z pijaczków, sam się przewrócił i rąbnął mocno o glebę. A może to były czyjeś nogi? O dziwo znalazł się obok prawie pełnej butelki z trunkiem, nie mając zamiaru zmarnować okazji. Łyknął do dna i z jeszcze większym uśmiechem podniósł się i znów obleśnie zarechotał, pędząc na kolejną ofiarę.

Hellian 07-06-2008 22:17

Catherine

Dom
Zeszłaś do salonu odświeżona i przebrana. Mieszkałaś zaledwie 20 metrów od Małego Rynku, ale to starczało by było tu całkiem cicho. Dwupiętrowy apartament w kamienicy rajcy Cremona, gdzie poza Tobą mieszkało jeszcze kilka rodzin, opłacał Otto, teoretycznie z Twoich wdowich oszczędności, ale naprawdę nie miałaś do tych pieniędzy prawdziwego dostępu. Okna salonu wychodziły na wąską uliczkę. Zza okna dobiegał do Ciebie niewyraźny szum rozmowy. Wyjrzałaś. Zobaczyłaś Ewelinę rozmawiającą z obwoźnym handlarzem starociami. Obydwoje gestykulowali zawzięcie, po chwili dołączyli do nich służący sąsiadów. Omawiano z pewnością jakieś duże wydarzenie.
Kiedy Ewelina wróciła do apartamentu, aż kipiała chęcią przekazania najświeższych plotek.
Z przejęciem opowiadała Ci, jak to straż miejska dziś o świcie na terenie niedokończonego pałacu znalazła masowy grób młodych kobiet. Mówią, że tuzin tam ich był, piękne dziewice z poderżniętymi gardłami, bez krwi w środku. I bogato ubrane wszystkie, że rozpoznano córkę piekarza ze Złotej, tę co taka dumna chodziła, a zaginęła miesiąc temu i co jej z tej urody przyszło. A w sukience podobno była jak dla księżniczki.
Że zaraz trzeba wszystkie okna pozamykać, bo przecież każdy wie, że tu samotna piękna kobieta mieszka i ten okrutny morderca może nas zaatakować. Ludzie mówię, że to jakiś czarnoksiężnik, bo kto inny dałby radę tyle zła uczynić i po co.
Nic więcej od ogłupiałej Eweliny nie wyciągniesz. Ale nie lubiłaś nie wiedzieć co się dzieje. Świeżo mianowany porucznik gwardii miejskiej, młodzieniec o duszy tak naiwnej, że doprawdy jego awans był być może jedynym cudem jakiego zaistnienie mogłaś osobiście zaświadczyć – kiedyś widziałaś jak mag sprowadził deszcz, widziałaś też skutki magicznego leczenia, ale deszcze przecież padają, a nawet na najgorszą zarazę nie każdy umiera, więc to akurat wcale nie musiały być cuda, otóż tenże porucznik darzył Cię skrytym choć bardzo widocznym uczuciem. Postanowiłaś odwiedzić Iwana Pellegarde.

Posterunek Gwardii Miejskiej
Iwan urzędował na Rynku Małym, naprzeciwko Magistratu. Uderzyły Cię pustki, w wielkiej sali zaledwie kilka osób, w tym dwóch strażników w mundurach. Aż wycofałaś się z powrotem na Rynek. Chwilę wodziłaś wzrokiem po ludzkiej ciżbie, raptem dwa dwuosobowe patrole, gdzie u licha wszyscy się podziali?
Wróciłaś. Nikt cię nie zatrzymał, gdy szłaś do klitki przydzielonej Iwanowi. Napotkałaś go już w korytarzu. Jak zwykle na Twój widok zaczerwienił się gwałtownie. Był dość wysokim mężczyzną o rumianej twarzy i szerokich dłoniach. Gęste włosy koloru słomy nigdy nie chciały mu się porządnie ułożyć. Nawet w oficerskim mundurze, Iwan wyglądał jak przebrany wieśniak. Młody, silny, i zdrowy, ale jego pochodzenia z bretońskiej wsi nie dało się nie zauważyć.
- Madame Chauprade... jestem zaszczycony... to znaczy cieszę się niezmiernie, co za niespodzianka... myślałem o Pani ...– zdołał wyjąkać.
Uśmiechnęłaś się. Wiedziałaś, ze zaraz odzyska zdolność formułowania jasnych myśli.
Gestem wskazał Ci swój miniaturowy „gabinet”.

Kerm 08-06-2008 15:18

- Jeśli powołasz się na mnie, to mistrz Hubertus zajmie się tobą w pierwszej kolejności - powiedział Francois. - Wprost uwielbia brandy z Parravonu - dodał tytułem wyjaśnienia.
"Jeszcze trochę i będę musiał wynająć sobie powóz" - pomyślał Eryk uświadomiwszy sobie, gdzie leżą wszystkie miejsca, które miał zamiar odwiedzić.
Siedziba alchemika nie leżała daleko, do posiadłości de Baries'ów należało jednak zawitać wcześniej. I to wcale nie ze względu na urodę Leticii...

- Monsieur Eryk Halsdorf, herbu Dwa Topory...
Głos majordomusa echem rozległ się w salonie, zaskakując nieco Eryka. Tego typu anonsowanie stosowało się na oficjalnych przyjęciach, ale nie podczas prywatnych wizyt.
Rzut oka na osoby goszczące w salonie wyjaśniła wszystko. Goście najwyraźniej nie zaliczali się do najmilej widzianych. Z drugiej strony spojrzenie, jakie Leticia rzuciła na Eryka również nie napawało optymizmem.
Słowa Leticii skierowane pod adresem de Veille'a oraz Loisela, w niezawoalowany sposób skłaniające ich do opuszczenia komnaty, potwierdzały pierwsze wrażenie.
De Veille, widocznie niezbyt zadowolony tak ze słów Leticii, jak i z obecności Eryka, najwyraźniej usiłował nie dopuścić do rozmowy między panią domu a nowo przybyłym.
- Zechce pan wybaczyć, monsieur de Veille - Eryk miał nadzieję, że w jego głosie nie ma nawet cienia przepełniającej go złości - ale mam ważną sprawę do pani de Baries.
"Na szczęście to nie od ciebie zależy, de Veille" - pomyślał Eryk, przenosząc wzrok na Leticię.
- Mam nadzieję, pani - powiedział uprzejmie - że mimo zmęczenia zechce pani zamienić ze mną parę słów.

W tym miejscu rządziła z pewnością Leticia i "chcę" czy "nie chcę" de Veille'a nie miało żadnego znaczenia. Wystarczyło jedno skinięcie jej głowy.
Eryk uprzejmym ukłonem pożegnał wychodzących, a potem ponownie spojrzał na Leticię.
I wyraz twarzy, i słowa pani domu były tak pełne sympatii, jak Eryk się spodziewał. W związku z tym nawet wiedział, co może powiedzieć... Z drugiej strony nie był pewien, czy Leticia jest w stanie zrozumieć być może czysto męski punkt widzenia...
- Problem polega na tym - powiedział, spokojnie, jak miał nadzieję - że to, czego dowiaduję się w sekrecie nie przekazuję innym. Nawet przyjaciołom... I bardzo mi przykro, pani Leticio, że czujesz się z tego powodu zawiedziona.
"Ciekawe co byś powiedziała, gdybym na prawo i lewo opowiadał o twoim sekrecie" - pomyślał.
- Tak rozumiem. To rzadka zaleta jeśli faktycznie dotrzymuje Pan sekretów. – Leticia nie podnosiła na Eryka wzroku, mówiła cicho i właściwie smutno.
- I na pewno wspaniałe uczucie być takim porządnym, niezależnie od ceny jaką inni za Pana szlachetność płacą.
- Wiem, wy mężczyźni uważacie, że są sprawy ważniejsze od życia, na przykład honor. Ale jaki jest przelicznik panie Halsdorf, ile istnień w imię swego honoru mógłby Pan poświęcić? Bo tego, że August żyje nie zawdzięczam Panu.
Eryk zacisnął zęby, gdy Leticia poddała w wątpliwość jego prawdomówność. Nie komentując jednak tej wypowiedzi poczekał aż Leticia skończy.
- Bez wątpienia ma pani rację, pani de Baries - Eryk nie do końca zdołał się opanować. - Ze swoim śmiesznym poczuciem honoru nie nadaję do tego, by obdarzać mnie zaufaniem.
- Bez wątpienia lepiej powinna pani dobierać sobie znajomych - przeniósł wzrok na leżące na podłodze kwiaty, a potem na siniak na ręce Leticii - albo lepiej dobierać strój.
Ciekaw był, kto w taki sposób potraktował Leticię... Z przyjemnością podbiłby mu oko.
- I bez wątpienia powinienem był powstrzymać pani męża przez pojedynkiem z owym pozbawionym honoru Estaliczykiem. Z pewnością byłby mniej szczęśliwy, ale za to żywy - starał się nie być złośliwy, ale nie całkiem mu się to udawało.
Przed oczami stanął mu fragment rozmowy z Francois - "zaprosić Augusta, spoić, zamknąć w piwnicy i trzymać..." Leticia z pewnością byłaby szczęśliwa...
- Bez wątpienia również powinienem był doradzić, by zabrała pani męża jak najdalej stąd. Ale cóż... Najwyraźniej nie stanąłem na wysokości zadania.
Zdawał się nie zauważać, że nie dopuszcza pani domu do głosu.
Zresztą Leticia i tak tylko zarumieniła się, a potem patrzyła Erykowi hardo w oczy i nie zamierzała się tłumaczyć czy usprawiedliwiać.
- Zanim pozbędzie się pani kolejnego nieproszonego gościa chciałbym tylko spytać, czy godzinę temu miała pani jakieś... przeczucie... czy też wizję. Jeśli zechce mi pani odpowiedzieć na to pytanie będę wdzięczny. Bez względu na odpowiedź przestanę się narzucać, madame de Baries.
- Nie miałam żadnych tego typu ostrzeżeń - odpowiedziała Leticia.
I, Eryk był tego wprost pewien, nie kłamała.

Pożegnanie odbyło się z zachowaniem wszelkich manier. Było nieco mniej oziębłe, niż powitanie. Być może miała w tym swój udział wdzięczność za pomoc w pozbyciu się de Veilla...

Widocznie gdzieś w podświadomości tkwiła myśl, że de Veille w jakiś sposób zareaguje, bowiem liścik wcale Eryka nie zaskoczył...
"Ty masz przyjaciół, de Veille?" - pomyślał, z trudem ukrywając szyderczy uśmiech. - "Nawet jeśli, to wspólnych z pewnością nie mamy..."
Mimo tego nie zawahał się. Z takiego zaproszenia nie można było nie skorzystać. Od dawna chciał zobaczyć, czy plotki opowiadające o urokach "Zajazdu u Hrabiego" odpowiadają prawdzie, a teraz miał niespodziewaną okazję...
Był też ciekaw, cóż ciekawego ma mu do przekazania de Veille... I czemu właśnie "u Hrabiego"...
Równie starannym pismem skreślił odpowiedź:
Dziękuję za zaproszenie. Będę punktualnie.
- Proszę dopilnować, by list dotarł jak najprędzej do pana de Veille - powiedział, podając majordomusowi zapieczętowane pismo.
Ten skinął głową, a następnie, gdy Eryk sięgnął do sakiewki, dla odmiany pokręcił głową...

"Buty sobie zedrę" - pomyślał z przekąsem, po raz kolejny przekraczając rzekę, tym razem w drodze do Kwartału Żakowskiego. - "Może jednak powinienem był zmienić kolejność odwiedzin..."

Kwartał Żakowski znany był Erykowi z poprzedniej bytności w Brionne. Jeśli ktoś pobierał nauki to niemożliwością było, by prędzej czy później nie trafił w to miejsce... Chyba, że nie odrywał nosa od ksiąg, a tego z pewnością nie można było Erykowi zarzucić...
I chociaż zarówno trunki jak i jadło pozostawiały bardzo wiele do życzenia to towarzystwo bywało niezłe.
Do domu mistrza Hubertusa trafił bez problemów. Ulica Skrybów, którą każdy rozsądny skryba omijał z daleka, była szeroko znana, a o tym, gdzie mieszka mistrz Chamonu informował umieszczony na drzwiach symbol.

Chłopak, który otworzył drzwi Erykowi miał nie więcej niż 13 lat.
"Czyżby przyszły mistrz Chamonu?" - pomyślał Eryk, spoglądając bacznie na chłopaka. Plamy na rękach wskazywały na to, że miał on nie raz do czynienia z różnymi szkodliwymi dla skóry środkami, ale ubranie było czyste i bez śladów żrących substancji...
- Przysyła mnie Francois Lafayette - powiedział Eryk.
Magiczne słowo-klucz sprawiło, że chłopak natychmiast wprowadził Eryka do pracowni. Wychodząc zamknął za sobą drzwi.

Mistrz Hubertus oderwał się od księgi, którą akurat studiował.
- Przyjaciele Francois są moimi przyjaciółmi - powiedział, wyciągając rękę na powitanie. - Czym mogę służyć?
Eryk uścisnął podaną mu dłoń.
- Eryk Halsdorf - przedstawił się. - Mam problem z pewnym przedmiotem... - zaczął.
Dość dokładnie opowiedział historię zapięstka, pomijając imię osoby dzielącej z nim te uczucia zagrożenia.
- ...ostrzeżenia stają się niebezpieczne. Wolałbym wiedzieć, czy noszę coś, co mnie ocali, czy też coś, co mnie zabije.
- Oczywiście mógłbym bransoletę przymocować do czegoś ciężkiego i rzucić w odmęty morza - z trudem powstrzymał uśmiech widząc oburzenie twarzy Huberusa - ale zdaję sobie sprawę z tego, że z magicznymi przedmiotami tak się nie postępuje.
- Francois jest pełen wiary w pana umiejętności - zakończył.

Hubertus ściągnął czarny kaptur, przegładził przerzedzone rudawe włosy, poczym ponownie założył nakrycie głowy.
- Proszę mi to pokazać - powiedział.
Eryk z pewnym trudem ściągnął bransoletę i podał ją alchemikowi. Ten wziął wyciągnął z szuflady wielkie, oprawne w srebro szkło powiększające i zaczął studiować bransoletę.
Nastoletni uczeń Hubertusa stanął nagle w drzwiach.
- Kapitan Gireaux - zaanonsował.
Hubertus podniósł głowę i odłożył bransoletę.
Spojrzał na Eryka.
- Proszę mi to zostawić i przyjść jutro o tej samej porze. Zobaczę, co da się zrobić.
Eryk skinął głową. Nieco niechętnie.
- W takim razie do jutra. Dziękuję bardzo.
Ponownie uścisnęłi sobie dłonie.

Uczeń wyprowadził Eryka tą samą drogą. Ale dowódcy Gwardii Miejskiej, Touronne'a Gireaux, Eryk nigdzie nie zauważył.
Rozważania na temat tego, gdzie znajdowało się inne wejście były bezcelowe.

Gdzieś daleko wybiła godzina piąta...

Thomas bez słowa wpuścił Eryka do domu.
- Pytał ktoś o mnie? - spytał Eryk.
Majordomus pokręcił głową.
- A ciotka?
- Zrobiła sobie małą drzemkę. Ale też nie pytała - padła odpowiedź.
- Dziękuję - odrzekł Eryk i ruszył po schodach do góry...
Pociągnął za sznur dzwonka i zapadł w fotelu.

- Spóźnił... - na widok zmęczenia malującego się w oczach Eryka Margot zamilkła.
Pokręciła głową niezadowolona.
- Zaraz przygotuję kąpiel - powiedziała.
Eryk uśmiechnął się.
- Jesteś cudowna - powiedział. - Odczytujesz moje myśli. Jeśli jeszcze umyjesz mi plecy...
- Och... Żartowałem z tymi plecami... - dodał po sekundzie.
Margot przyglądała mu się przez moment, jakby zastanawiając się, które ze zdań było bliższe prawdy.
- Jeszcze coś? - spytała.
- Umieram z głodu. Ale najpierw kąpiel... A na ósmą idę do "Zajazdu u Hrabiego". Mam nadzieję, że w szafie znajdzie się coś odpowiedniego...

Woda była rozkosznie ciepła. Pozwalała zmyć trudy dnia. I zapomnieć o opuszczeniu paru posiłków.
Eryk przymknął oczy...
- Jeśli będzie pan spać, to straci pan cała przyjemność płynącą z mycia pleców - pełen rozbawienia głos wyrwał go z drzemki.
- Już umyłem - odrzekł, nie otwierając oczu. Jakimś dziwnym trafem nie słyszał stukania. Ani skrzypnięcia otwieranych drzwi.
- Przyniosłam ręcznik - tym razem głos dobiegał gdzieś z boku.
Eryk otworzył oczy i spojrzał na Margot.
- Wdzięczny jestem, ale teraz już lepiej znikaj - powiedział.
Nie potrafił odczytać, co kryło się w oczach Margot.
"Gdyby to był wieczór..." - przemknęło mu przez głowę.
- Jak panicz sobie życzy - powiedziała Margot oficjalnym tonem, ale w jej oczach pojawiło się wyraźne rozbawienie. - Za dziesięć minut będzie kolacja - dodała kierując się w stronę drzwi.

- Proszę na wszelki wypadek poczekać - powiedział Eryk do woźnicy.
Ten skinął głową.
- Zaczekam tam - wskazał odległe o parę metrów miejsce, gdzie powóz nie blokował miejsca innym pojazdom.
Eryk ruszył w stronę wejścia do "Zajazdu."
- Eryk Halsdorf - powiedział do jednego z dwóch wystrojonych fagasów pilnujących drzwi. - Pan de Veille na mnie czeka - dodał.

Hellian 14-06-2008 16:40

Lewobrzeże, dzielnica rzemieślnicza, więzienie miejskie

W chłodnym, piwnicznym pomieszczeniu, na czystej kamiennej podłodze leżało pięć kobiecych ciał. Młode, niegdyś ładne dziewczęta w zróżnicowanym stopniu rozkładu, choć wszystkie jeszcze mogłyby być rozpoznane przez swoich bliskich. Cztery kobiety i niziołka.
Mężczyźni którzy je przywieźli, bladym świtem w szczelnie zakrytym powozie by zminimalizować nieodzowne plotki, byli gwardzistami miejskimi. Zwłoki wykopał pies jakiegoś żebraka, który na teren ściśle strzeżonej książęcej budowy musiał chyba przepłynąć, bo grobli dzień i noc pilnowali żołnierze, dzielnie strzegąc bezsensownych praw własności do kupy ruin na bagnach. Wznoszenie pałacu na podmokłym terenie utworzonym u ujścia Brienne, przez meandry jej dawnego koryta źle świadczyło o inteligencji pomysłodawców z rodu de Comte. Chociaż trzeba przyznać, ze książę Jakub zaniechał topienia, na bogów co za dosłowność, pieniędzy w tym karykaturalnym przedsięwzięciu. Ale żołnierze pilnowali grobli od ponad stu lat i w tej sprawie nic się nie zmieniało. Nie mniej to nie oni, lecz wielki zawszony kundel, który nie wiadomo jak dostał się do pałacu, kopiąc długo i zawzięcie odsłonił makabryczny widok. A jako że przyniósł swemu Panu wyrwaną ze stawu, lekko nadgniłą kobiecą rękę, do tego w skrawkach drogiej, jedwabnej sukni, ten klnąc na czym świat stoi powiadomił strażników. I tak oto dokonano makabrycznego odkrycia.

I teraz leżały, każda przykryta płótnem, w wielkiej piwnicznej sali briońskiego więzienia, bo to miejsce pierwsze przyszło do głowy kapitanowi Touronne Gireaux gdy szybko musiał podjąć decyzję co robić. Ten czterdziestoletni szlachcic, lekko brzuchaty, ale o prostej, prężnej sylwetce był dowódcą Gwardii Miejskiej od ponad 5 lat. Pomogło mu w tym pochodzenie - powinowactwo z tuzinem innych miejscowych rodów i odpowiedni charakter. Bo był to człowiek rozsądny, ale nie tak bardzo by mniej rozsądnych przyprawiać o kompleksy, jowialny i szczodry, skory do kompromisu, dużo bardziej niż do działania i umiejętnie szafujący komplementami. Cnoty jak widać decydujące przy awansie, ale mało pomocne w rozwikłaniu zagadki okrutnego mordu.
Wszelako bestialska natura sprawy zmusiła kapitana do podjęcia konkretnych kroków. Mobilizując wszystkie pozory swojej stanowczości zajął więzienną salę, spisał raport dla pierwszego ministra i magistratu, i osobiście poprosił o pomoc świątynię Morra i Kolegium Magiczne.
Teraz, w ponurym pomieszczeniu, przytykając batystową chustkę do nozdrzy, wypompowany ze wszelkich pomysłów, niezdolny do wyciągania samodzielnych wniosków słuchał co mają do powiedzenia towarzyszący mu mężczyźni. I przytakiwał.
A wnioski wyciągali reprezentujący dogłębną wiedzę eksperta Tradycji Metalu Mistrz Hubertus i sędziwy kapłan boga śmierci Teofil Lespert. Obydwaj znosili smród rozkładających się ciał dużo lepiej od kapitana. Z ponurymi minami i widocznym skupieniem nachylali się nad prześcieradłami i przyglądali młodym kobietom. Unosili w górę martwe dłonie, otwierali oczy i usta, oglądali stopy, badali rany na nadgarstkach i szyjach.
- Zaiste wstrząsająca zbrodnia – mówił Mistrz Chamonu zaskakując dowódcę gwardii rozchylaniem dziąseł kolejnych denatek. - Ale nie widzę tu sprawy dla naszej Kapituły.
- Zastanawia mnie po co ktoś je przebierał w jedwabie – prawił dalej znajdując w kapitanie wdzięcznego słuchacza - bo to proste dziewczyny, poza tą zidentyfikowaną śliczną mieszczką Jak Pan mówił? Córką jubilera? Reszta z pewnością ciężko pracowała od dzieciństwa. Ładne wszystkie, niektóre mają nawet smukłe dłonie. Zwrócił Pan uwagę? To dość rzadkie u dziewcząt z plebsu. Ale stopy nawykłe do chodzenia boso. Sukienki choć bardzo drogie, nie są szyte na miarę. Ciekawe, czy wystrojono je tak po śmierci? – przerwał zauważywszy, że rozmówca błądzi gdzieś myślami.
Nieuważny kapitan starał się w tym czasie, by jego ulga i radość nie były zbyt widoczne. Nic nie przerażało naszego bohatera bardziej, niż stanowiące zagrożenie dla kariery i stanowiska szukanie mordercy szlachcianek.
- Mógłbym przeprowadzić sekcję – znowu odezwał się alchemik - Jeśli oczywiście widzi Pan taką potrzebę?
- Słusznie– Hubertus, wcale nie mający ochoty na krojenie nieświeżych zwłok, wyłuskał co chciał z długiej wymijającej odpowiedzi - To niepotrzebne komplikacje.
Bo Touronne Gireaux zastanawiał się teraz, czy na pewno musiał podejmować spektakularną akcję wyczyszczenia miasta z bandytów. Wykalkulował sobie rano, płacząc nad ciałami i swoją przyszłością, że skoro nie wie kto to zrobił załatwi ich wszystkich, cały cholerny świat przestępczy. Tłumaczył sobie, że w taki sposób ma nawet szanse ująć właściwego łotra. I przynajmniej nikt mu nie zarzuci braku działania. Teraz czekał na pierwszych podejrzanych. Właściwie na cały tłum podejrzanych. Znajdzie wśród nich mordercę. To będzie spektakularny sukces wielkiego człowieka.
Szkoda, że płytki umysł szlachcica nie potrafił analizować faktów. I nie zauważył podobieństwa między tą zbrodnią a kilkunastoma innymi, które popełniono w przeciągu ostatnich dwóch lat. Nie zauważył, że za każdym razem ofiary mają przecięty prawy nadgarstek, że są to przede wszystkim kobiety i że ofiar przybywa i widać, że morderca poczuł się bezkarny. Że niejednokrotnie miały one pierścionki, wisiorki czy kolczyki, którym żaden zwyrodnialec z nędznej dzielnicy by nie przepuścił. Że niektóre, szybko znalezione miały jeszcze wyrysowany własną krwią na czole tajemniczy symbol.

Tymczasem Gwardia Miejska wspierana oddziałem wojsk książęcych właśnie pacyfikowała siedlisko zła. Zwane Małą Rosette.


Prawobrzeże, dzielnica nędzy, Mała Rosette

Danstan, Diego i Peter
Karczemna burda wrzała w najlepsze. Można by się zastanawiać nad praprzyczyną jej wybuchu i niezwykłej zaciętości. Jeśli jako romantycy upatrujemy u zaczątku wszelkich wydarzeń porywów serca, przyczyną byłaby nieobecna straszliwa walkiria. Ujmując rzecz rewolucyjnie, nędza zawsze prowadzi do przemocy. Jeśli zaś lubimy obserwować niepisane prawa, paralele i koincydencje rzec można, że nie tylko Zajazd Hrabiego był w tym mieście klubem zamkniętym, gdzie pojawienie się nowych twarzy zawsze znamionowało wydarzenie towarzyskie, a za Diego, Peterem i Danstanem podążało ich nieubłagane przeznaczenie.
I choć w bójce nie wyciągnięto mieczy, sztyletów i jedynego rapiera, ostre krawędzie tulipanów, kastety i wielkie pałki również zadawały ciężkie obrażenia.
W ogólnym sapaniu, wrzaskach i przekleństwach, w wielkiej plątaninie rąk, nóg, opasłych brzuchów, śmierdzących wyziewów, brudnych latających butów i kufli było kilka spokojnych miejsc. Powstawały one siłą inercji, z niezbadanych przyczyn i trwały w bezruchu. Bezzębny, niestary grajek z grzebieniem siedział nieruchomo, nietknięty, chociaż po ścianie nad nim i na podłogę pod nim przeszedł żywioł tych wydarzeń. Smętna marynarska melodyjka, której słowa od czasu do czasu ktoś podchwycił, nadawała rytm wielu uderzeniom i oddechom. Prawie na środku sali, na stole, nad którym co i raz ktoś przeskakiwał, spał mężczyzna w sile wieku, z twarzą umorusaną czymś zielonym, z kurtką z drogiego czerwonego płótna pod głową i z błogą miną świadczącą o tym, że dobry sen służy wszystkim. Zapatrzyłby się na niego Diego z zazdrością, gdyby miał czas.
Ale czasu nie miał. Spokojna postawa wytrawnego szermierza wzbudziła ogólny rechot nie pozbawionych poczucia humoru nędzników. I choć Smętne Siusiaki nie zrozumiały estalijskiego pozdrowienia, odpowiedziały po swojemu - żywym zainteresowaniem ładnie ubranym dziwolągiem. Niestety wszyscy naraz i choć Diego dwoił się i troił skupiony na obronie, unikaniu latających pocisków, w takiej bójce dystansu bez końca trzymać się nie da, zatem we właściwym momencie, nie zważając na solidną pałkę jaką stała się stołkowa noga, jakiś desperat runął na estalijczyka całym ciałem, a Diego nie miał już gdzie uskoczyć. Kiedy, wygrzebawszy się spod stosu męskich ciał, coraz bardziej upodobniony do adwersarzy, brudny, z koszulą w strzępach i lekko nieprzytomnym spojrzeniem, z pulsującym bólem ramieniem i wielkim guzem na czole, po którym przeszły jakieś podkute buty, znalazł się na ziemi obok Petera nie odmówił, gdy ten podał mu butelkę z mocną wódką.
Natomiast Peter czuł się świeżutko. Skrawek podłogi z butelczyną okazał się schronieniem pewnym i czułym niczym zakochana kobieta. Nie liczył ile razy wstawał i rzucał się w największą kotłowaninę, by w końcu wygramolić się na swój kawałek podłogi do zaczarowanej butelki, ciągle pełnej i wciąż stojącej. Łapał tam kilka oddechów i ponawiał zawody w sianiu zamętu. Prawdziwy mistrz. Raz się tylko mocniej wkurzył gdy zobaczył wczorajszego znajomka, jemu przyłożył z obowiązku, reszta to była przyjemność. Błogi uśmiech przykleił się do twarzy Petera, jakby nie zszedł z niej od porannej kąpieli w piersiach Marianne. W tym błogostanie podzielił się nawet niekończącą się okowitą.
Danstan pod żyrandolem, a właściwie między jego żerdziami, uratowawszy chwilowo skórę niziołka z psami, jakimś cudem szybko zajął pozycję stojącą. Miał widok na wyjście do kuchni strzeżone przez Cerbera, co prawda jednogłowego, ale ze szczynami. Widział jak Pappo zaryzykował. Danstan uskoczył gdy ochroniarz chlusnął straszliwą cieczą, ale niziołek nie miał tym razem tyle szczęścia i ohydna breja skąpała go całego. Gromko ryknęli śmiechem widzowie wydarzenia, lecz Danstana, który rzucił już żołnierskie przyjemności i sprzątanie latryn o świcie, koszmarny zapach nie wprawił w dobry humor. Wykorzystał poryw rubasznej radości by wymienić tulipana na przyzwoitą maczugę, której właściciel leżał, chyba nieprzytomny, z cienką strużką krwi na skroni, strząsnąć z siebie chudego pijaczka i ocenić, ze nadal nie ma gdzie uciekać.
Nie wiele czasu minęło i Danstan z obficie krwawiącą dłonią, która szczęśliwie obroniła twarz przed tulipanem i obolałą szczęką po ciosie samego Louisa znalazł się w podłogowej enklawie spokoju, gdzie przyjąwszy flaszkę z rąk Diego pociągnął z wprawą tak duży łyk, że aż się Peter zaniepokoił o bezdenną butelkę.
Niestety wyjście do kuchni tarasował teraz Skurczybyk Louis i poza Flottem i kilkoma kobietami nikt nie wymknął się ta drogą. Widać barman osobiście planował dopilnować by nikt nie został pominięty w tej plebejskiej rozrywce i zamierzał ogłosić jej zakończenie dopiero, gdy sam się znudzi.
Ale kapitan Touronne Gireaux przygotował na dzisiaj inny scenariusz. A Skurczybyk, Peter, Diego i Danstan inicjując w taki czy inny sposób bójkę pomogli mu go rozegrać. Bo nie dotarły do bijących się ostrzeżenia, że nadchodzi gwardia, na co zresztą dzielnica mimo białego dania zareagowała z pełnym zdziwienia opóźnieniem, bo jakże to tak, my żyjemy sobie, wy sobie, tak jest od zawsze i któż u licha śmiałby naruszyć ten stan rzeczy?

Nie oprzytomniło walczących pierwsze walenie w drzwi, na co zresztą solidne grube deski prawie nie zareagowały, ani drugie głośniejsze, ani krzyki z zewnątrz i dopiero gdy wyleciały okiennice, a Louis padł na ziemię z bełtem w brzuchu, zaś grajkowi wypadł z ust grzebień dotarło do przytomniejszych, że do środka wdziera się gwardia.
Wskakiwali przez okna, wchodzili od strony kuchni. Teraz można było wyłowić z zewnątrz wykrzyczane przez tubę słowa: ... złożyć broń ... aresztowani..., lecz gdy pierwszy głupiec wypuścił stołek by rozłożyć ręce i przez jego brzuch gładko przeszedł gwardyjski miecz, aż stojący za nim zobaczyli koniec ostrza, otrzeźwieli nawet bardzo pijani. Karczemna burda się skończyła.

MigdaelETher 15-06-2008 23:45

Marianne przez całą drogę do domu Oskara i Beatrycze nie odezwała się ani słowem, tylko zerkała ukradkiem na mężczyznę idącego u jej boku. Dziewczyna zachodziła w głowę w co właśnie się wplątała, bo na uratowaniu tyłka temu obdartusowi z pewnością ta przygoda się nie miała się skończyć. Podły humor nie opuścił jej nawet na widok twarzy przyjaciół i kubka słynnego grzańca Beatrycze. Marianne kopniakiem posłała niski drewniany zydel pod ścianę. Usiadła w kącie, pociągnęła łyk gorącego napitku i powiodła wzrokiem po zgromadzonych, siląc się na zrozumienie całej tej pogmatwanej sytuacji. Wino działało kojąco, korzenny zapach przywodził na myśl odległe egzotyczne krainy. Marienne oczami wyobraźni widziała kupiecką karawanę, śniady chłopak poganiał juczne muły, na niebie świeciło słońce. Dziewczyn uśmiechnęła się łagodnie.

- …Małej Rosette…- znajoma nazwa oderwała Marienne od smakowania przedniego trunku i śnienia na jawie o ogorzałych, muskularnych mężczyznach. Akurat w samą porę by dostrzec niewymowny grymas, jaki pannica zrobiła w jej kierunku. Barbarzynka odstawiła kubek na podłogę , wyciągnęła nóż z pochwy przy pasku i ostentacyjnie zaczęła się nim bawić, spoglądając groźnie na dziewczynkę.

Po krótkiej wymianie zdań uratowany przez nią obwieś opuścił dom Oskara i Beatrycze, Marianne podeszła do okna i śledziła potężną sylwetkę Petera, aż zniknął za węgłem najbliższej kamienicy. Skoro nie poprosił jej by mu towarzyszyła, nie zamierzała pchać się nigdzie na siłę i tak miała kilka spraw do załatwienia w mieście. Przydałoby się kupić nowy kaftan i rozejrzeć za jakimś doraźnym zajęciem. Pieniądze w końcu nie biorą się znikąd, a skromne oszczędności Marianne ostatnio znacznie się uszczupliły. W sumie po zakupie nowego kaftana, sakiewka zostanie pusta. Dziewczyna przeklęła szpetnie pod nosem.

- Chyba nie jestem wam tu potrzebna. Rozprostuję trochę nogi i przejdę się do miasta. Muszę się rozejrzeć, może ktoś potrzebuje obstawy wojownika do konwoju, albo trzeba komuś pomóc odzyskać jakieś długi…ehhhh…- sapnęła z dezaprobatą – cóż bez pracy nie ma kołaczy… a niedługo nie będzie nawet suchego chleba.

Uściskała przyjaciół i ruszyła w kierunku rynku. Jej myśli przez całą drogę krążyły w koło Pertera, bo tak miała na imię obdartus, którego wyrwała z łap kapłanów Mannana. Głupia sprawa, ale miała jakieś złe przeczucie. Mężczyzna taki jak on, nie potrafił się trzymać z dala od kłopotów. Może lepiej się nim zainteresować zawczasu, żeby oszczędzić Oskarowi zachodu i ponownego proszenia ją o pomoc w wyciągnięciu go z kolejnych tarapatów. Mimowolnie skierowała swoje kroki w kierunku „Małej Rosetty „ Jeszcze zanim wyszła na niewielki podwórzec przed karczmą usłyszała krzyki, koło niej przebiegł karny oddział gwardzistów miejskich.

- Na prącie Slaanesha… a żeby was… - spodziewała się kłopotów,ale najwyżej jakiejś bójki w karczmie, ale nie walk ulicznych z udziałem wojska i gwardii.

Barbarzynka myślała gorączkowo, czas uciekał. Z bezpiecznej odległości obserwowała, poczynania stróżów prawa. Pomysł na który wpadła był ryzykowny, ale miał szanse powodzenia o ile zacny pan Peter nie leżał gdzieś na podłodze Rosetty powalony czyimś krzepkim ramieniem, bądź podręcznym elementem wyposażenia wnętrza jak krzesło lub wyrwana z ławy deska. Dziewczyna sięgnęła do zwieszonej przy pasku sakiewki, hubka i krzesiwo były na swoim miejscu. Bacząc by nikt jej nie zauważył, co w panującym w koło rozgardiaszu nie było zbyt trudne, przemknęła w głąb ciemnego zaułka. Z pod kaftana wyciągnęła niewielką, płaską buteleczkę. Wyciągnęła zębami korek i pociągnęła łyk zielonkawego płynu. Wykrzywiła buzię w okropnym grymasie.

- Takie marnotrawstwo… gdzie ja teraz dostanę taką przednia krasnoludzką gorzałkę… - mamrotała do siebie, układając na swoim łosiowym kaftanie stos ze starych desek i szmat, które ktoś porzucił w zaułku.

Marianne skropiła znalezione gałgany wódką i powciskała je między drewno, żeby szybciej się zapaliło. Reszta alkoholu wylała na ścianę nad przygotowanym na prędce ogniskiem. Ręce jej się trzęsły, kiedy pocierała hubkę o krzesiwo. Jasna iska spadła na polany gorzałką stos. Płomienie z trzaskiem wystrzeliły w górę, języki ognia zaczęły lizać drewnianą ścianę budynku.




Dziewczyna pędem ruszyła przed siebie. Kiedy wypadła z zaułku unosiły się już za nią kłęby dymu.

- Pali się! Ludzie pali się!!! – krzyknęła na całe gardło.

Sekal 16-06-2008 12:44

Bawił się świetnie! Takiej bójki właśnie było mu trzeba. Wpaść w tłum, trzasnąć przypadkowe ofiary kilka razy i wypaść, wylecieć lub w jakikolwiek inny sposób dotoczyć się do cudownej butli z okowitą. Po kilku łykach i całej adrenalinie był już niemal pijany i w dość rubasznym nastroju. Śmiał się jak idiota i ze śmiechem wpadał w największą ciżbę. Pałkę szybko gdzieś zgubił, ale po ziemi walało się ich bardzo wiele. Również w postaci stołków czy ław. Jedną z nich podniósł i zrobił młynka, powalając kilku oponentów. Wyrwano mu ją, ale zabawa trwała dalej. Aż do czasu.

Nienawidził tych skurwieli w wypranych mundurkach i połyskujących kolczugach. Tak po prostu. Ale teraz... Teraz to było co innego. Wpadli bez zaproszenia, niespodziewanie. I zaczęli zabijać! Sam ten fakt sprawił, że Peter wytrzeźwiał niemal natychmiast, mimo, iż w jego dłoni wciąż spoczywała właśnie opróżniona butelka. Od lat przebywał w tym miejscu, tej dzielnicy. Zdarzały się łapanki, aresztowania. Ale wtedy wystarczyło być grzecznym, po nocy za kratami wypuszczali. Ale to co robili teraz?! Toż to było zwyczajne morderstwo!

Byłby się dalej dziwił, zszokowany siedząc gdzieś w kącie pod jednym ze stołów, gdyby nie jego nadzwyczajny instynkt przetrwania. Szybko przeanalizował wszystkie wyjścia, z miejsca odrzucając ucieczkę głównym wejściem czy oknami. Skurwiele mieli pewnie jeszcze jakieś naładowane kusze. A dookoła budynku czekało ich jeszcze więcej. Tak czy inaczej jedyną szansą było tylnie wyjście lub schowek w Rosette, widział kiedyś jak barman go otwiera. Ale tam mogli go znaleźć. I nikt nie dowiedział by się co tu się na prawdę stało! Podniósł się na kucki, szturchając siedzącego obok "szermierza". We dwóch będzie łatwiej się przebić. Wskazał mu drzwi na zaplecze i ruszył przy ścianie w ich stronę.

Zamieszanie w środku było tak duże, że zdążył przebyć spory kawałek drogi zanim go zauważono. Lecz wtedy stało się coś jeszcze. Zobaczył przez okno dym unoszący się nieopodal i tą babę z wielkimi cycami, która coś wrzeszczała, słowa jednak ciężko przebijały się przez ogólny gwar. Odwróciła jednak uwagę stojącego mu na drodze gwardzistę, który dostał sierpowym w szczenę. Teraz już jednak skradać się nie dało. Rzucił się więc do przodu, taranując jeszcze jednego ze skurwieli i wpadając za bar. Jakiś bełt wbił się gdzieś niedaleko z głuchym stukotem, ale przy tym zamieszaniu również tamtym było ciężko strzelać.

Cały ciężar Petera wbił się w drzwi, nie dając najmniejszych szans starym zawiasom. Zresztą paser bywał tu tyle razy, że znał stary budynek z dokładnością do dwóch kamieni. Na pewno ktoś ruszy za nimi, lecz Peter miał plan. Wypadł już na zewnątrz i korzystając z pożaru, który odwracał uwagę tym na zewnątrz, skręcił natychmiast w bok i rzucił ku najbliższym zabudowaniom, szukając ochrony przed potencjalnymi bełtami. Chociaż to i tak lepsze, niż los tych złapanych. Bo ci gwardziści wyraźnie nie przyszli po to by po prostu wrzucić za kraty za bójkę. Zazwyczaj oni też przestrzegali jakiś zasad, nawet jak się tu zapuszczali. Ale Peter miał dla nich niespodziankę. W końcu to on był na własnym terenie.

-Zdrada! Zabijają naszych! Skurwiele zabijają naszych w Rosette! Zabijają i zabierają! Zdrada! Zajebać skurwieli!

Krzyki niosły się po okolicznych uliczkach. Spróbujcie wyjść z tej dzielnicy skurwiele. Każdy wiedział, co oznacza to słowo wykrzyczane w ten sposób. Spróbujcie tylko wyjść! Za aresztowania nikt by się nie buntował. Lecz zabijanie groziło już zamieszkami. I trupami gwardzistów. Tymczasem Peter musiał jeszcze uchronić swoją skórę. Na szczęście znał tu każdy zakątek...

Tom Atos 17-06-2008 11:27

Bardzo długo nie wyciągał broni spodziewając się, że bójka wygaśnie w naturalny sposób, to znaczy wtedy gdy wszyscy amatorzy mordobicia legną pokotem na podłodze. Trzeba przyznać, że taki właśnie scenariusz dość długo się rozwijał i jego elementem był między innymi guz na głowie i bolące ramię. Cóż gdzie drwa rąbią tam wióry lecą, jak mawia stare przysłowie drwali.
Diego wcale nie kwapił się do bójki. Nie był w nastroju do uczestniczenia w czymś, co uważał za bezsensowne. Co innego gdyby było za co dać komuś w mordę, ale sama sztuka dla sztuki go nie pociągała. Stąd gdy zapoznał się bliżej z deskami podłogi nie kwapił się do pozycji pionowej. Spokojnie sącząc, wcale jak na taką spelunę dobrą, okowitę.
Sytuacja dramatycznie się zmieniła, gdy brutalnie wkroczyli strażnicy. Z początku przeszło mu przez myśl, by się poddać i przenocować w loszku. Zapewne nie czekałyby go tam luksusy, ale przynajmniej miałby spokój i wiązkę słomy pod głową. Jednak przebicie mieczem na wylot jednego z miejscowych obwiesi nie pozostawiało żadnych niedomówień co do intencji stróżów prawa.
Rozejrzał się gorączkowo za drogą ucieczki. Jego pozycja nie była najlepsza. Był nietutejszy i kompletnie nie znał tego lokalu. Już myślał, że przyjdzie mu podążyć za tłumem i szukać powodzenia w masie, gdy szturchnął go spotkany w przejściu mężczyzna dając znak, by za nim poszedł.
Estalijczyk nader skwapliwie skorzystał z zaproszenia idąc za nim.
Złowił wzrok osiłka podążający ku oknu i sam wyjrzał.
To co zobaczył sprawiło, że zatrzymał się uśmiechając się z niedowierzaniem.
Za oknem roznegliżowana niewiasta o nader słusznych proporcjach krzyczała coś w rodzaju „Pali się”. Diego już chciał trącić Petera i spytać, czy widzi to samo co on, gdy wpadł na niego jakiś spanikowany pijaczek wytrącając szermierza z równowagi. To uświadomiło mu, że bynajmniej nie czas na podziwianie cudów natury. Rozpychając się łokciami podążył za Peterem, który wkrótce wyprowadził ich na zewnątrz.
Diego od razu na otwartej przestrzeni schylił się i wyciągnął pistolet. Nie chciał zabijać strażników, to nigdy się nie opłacało na dłuższą metę, ale nic nie wskazywało by w tej kwestii miał jakiś wybór.
Sytuacja zaogniała się i prostą drogą podążała ku zamieszkom, a wtedy poleje się krew po obu stronach.

Marrrt 20-06-2008 02:19

Uderzenie obróciło go o sto osiemdziesiąt stopni, tak że zatańczył piruet na jednej nodze i z ledwo słyszalnym w całym pomieszczeniu hukiem legł na podłodze obok kontuaru. Półprzytomnie wyciągnął ręce próbując się na nich oprzeć i uniósłszy się nieco splunął mieszaniną śliny i krwi z rozgryzionego języka.

- O kurwa – jęknął. Przypomniał sobie właśnie jak bardzo nie lubił bitek karczemnych. Nie dało się tu nic zaplanować i przewidzieć… tymczasem pod lewą rękę potoczyło się coś w czym podbitym okiem rozpoznał nie stłuczoną jeszcze i co najważniejsze prawie nie napoczętą flaszkę. Instynkt podpowiedział mu co z nią zrobić. Bimber przyjemnie rozlał się po całym przełyku rozgrzewając stopniowo cały organizm młodego Bossa, który z wprawą starego wygi opróżniał naczynie. Gdy odjął flaszkę od ust, pomieszczenie zaczęło już lekko, acz wyraźnie radośnie wirować w losowo wybranych kierunkach. – Czas wiać – szepnął do siebie i wrócił z trudem do pionu.

Louis, który uprzednio był poczęstował go szybkim prostym, nadal stał przy kuchennych drzwiach zdecydowany bronić do nich dostępu. Danstan nie zdążył jednak podjąć nawet decyzji, co z tym robić, gdy drewniane okiennice z trzaskiem uległy wpuszczając do środka gwardzistów miejskich. Korzystając z wywołanego tym zajściem zamieszania rzucił się za kontuar. Zaskrzypiało parę cięciw, po czym nad szynkwasem i w okolicy wejścia do kuchni wbiły się bełty dając o sobie znać głuchym odgłosem. Jeden z nich wbił się w nieszczęsnego Louisa, który aż zgiął się wpół od uderzenia. Popatrzył takim dziwnym, głupim wzrokiem jakby nie dowierzając temu co się stało i upadł najpierw na kolana, a potem na wznak. Danstan zdawał sobie sprawę jakie są stosunki między półświatkiem a gwardią i to wykraczało zdecydowanie poza nie. Normalnie poddałby się tu i teraz licząc na odrobinę inteligencji dowódcy, ale nie tym razem gdy jakiś pieprzony nadgorliwiec prowadzi własną krucjatę. Podniósł się do pozycji siedzącej mając przez chwilę nadzieję, że ucieknie przez kuchnię, jednak gwardia weszła i stąd nie dając obecnym większej nadziei.

Gdy w jego głowie toczyła się dramatyczna walka o jasną ocenę sytuacji i jakiś sensowny pomysł, sytuacja rozwiązała się sama. Najbliższy gwardzista runął nieprzytomny na ziemię tuż obok Danstana gdy dryblas, z którym tu wszedł, wraz z już nie tak fircykowatym szlachcicem postanowił spróbować jakże subtelnej ucieczki z głupia frant tylnym wyjściem. Obaj rzucili się do kuchni cudem unikając świszczących bełtów. Danstan nie myślał długo spojrzawszy na przyklejoną do brudnej podłogi twarz gwardzisty. Zdjął szybko swój płaszcz i zerwał ze strażnika jego pelerynę z książęcymi emblematami, oraz hełm. Narzuciwszy to na siebie, rzucił się wraz z paroma gwardzistami w pogoń za dwoma uciekinierami, którzy najwyraźniej mieli więcej szczęścia niż rozumu. On tymczasem pozostawszy w tyle pościgu odłączył się od niego od razu gdy minęli na zewnątrz ostatnich książęcych również roztrąconych przez dryblasa.

Rozmasowując obolałą i piekielnie bolącą szczękę przebiegł na drugą stronę ulicy. Ból na szczęście dochodził do niego z opóźnieniem i w otępieniu. Bimber robił swoje. Z pewnością jednak nie działał tyle by móc powiedzieć, że półnaga walkiria nawołująca gwardzistów do płonącego budynku, była przewidzeniem. W rzeczy samej pokaźnych rozmiarów dziewczę krzyczało, co sił w obszernych płucach, zwracając uwagę bardziej na siebie niż pożar. Danstan zatrzymał się na chwilę mrugając oczami z niedowierzaniem. Zamieszanie jakie jednak panowało na ulicy zmotywowało go do schowania się w najbliższy zaułek.

Oddaliwszy się zrzucił hełm i pelerynę gwardyjską na ziemię i oparł zmęczony o drewnianą ścianę jakiegoś domu. Wiedział, że musi wrócić do „Siedmiu Pokus” nim emocje i adrenalina opadną więc z pewnym trudem odepchnął się, by stanąć równo gdy usłyszał niedaleko:
- Danst?
Dalej w głębi ciemnej uliczki stała jakaś postać. Przez podbite oko jednak patrzyło mu się wyjątkowo ciężko.
- Danst, to ty? O w mordę, to faktycznie ty! Poznajesz mnie? – Postać zbliżyła się na tyle, że dało się ją rozpoznać.
- Tak, Peltie – powiedział, choć wyszło mu to cokolwiek nie wyraźnie. Peltie był młodzikiem, z którym Danstan i Machat grywali trochę w karty za młodu. Od początku gdy potrafił ich oskubać do zera, wiadomo było, że dobrze wyjdzie na tym fachu. Ubrany teraz w lekko podniszczone, acz dobrej jakości nieco zbyt gryzące w oczy ubranie wełniane wyglądał na kogoś komu jak na sierotę ze slumsów w Brionne idzie całkiem nieźle. Jak zwykle z krótko uczesanymi włosami i szelmowskim uśmiechem przyklejonym do twarzy zdawał się uradowany na widok Danstana. – Twoją gębę ciężko zapomnieć.
- A pewnie kurwa, że tak! – parsknął, lecz od razu zmienił ton – a kto ciebie człowieku na bogów tak potraktował... i w ogóle co tam się dzieje?? Pożar jaki?

Danstan przez chwilę zastanawiał się czy może powiedzieć cokolwiek młodemu szulerowi. W sumie lubił go od początku. Peltie gdy okrajał jakichś bardziej niemogących się pogodzić z wynikiem gry frajerów zawsze mógł liczyć na pomoc Bossów i gdy grał na ich terenie, zawsze spłacał ich na czas. Bossowie nigdy jednak nie inwestowali w hazard i teraz zapewne grywał dla gildii złodziei. To z kolei mogło być bardzo przydatne i warto go było o wszystko wypytać.

- Była burda w Małej Rosette. Schowajmy się gdzieś, to ci wszystko opowiem.
Peltie otworzył szeroko swoje i tak trochę zbyt wystające oczy:
- A po coś ty się u licha tam pchał???
Młody Boss machnął ręką ze zniecierpliwieniem.
- No nie będę ci tu przecież wszystkiego mówił. Zabierz mnie gdzieś. Chodzi o Machata.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:15.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172