lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

emilski 22-07-2011 19:42

Wreszcie ląd...

Zejście ze statku było czymś bardzo przyjemnym i, od dłuższego czasu, pożądanym. Warunki, jakie ich przywitały, miały mniejsze znaczenie od tego, że w końcu pod nogami miał coś, co nie buja się na wszystkie strony. Ale przed nimi był jeszcze pociąg i dopiero Kair. A w nim regularna wojna, a raczej pełna mobilizacja. Nie wyglądało to na sytuację, z której można było sobie żartować. to działo się naprawdę i było śmiertelnie poważne. A to znaczy, że rzeczywiście jeśli brytyjskim przydupasom coś się nie spodoba, bardzo łatwo będzie im ich wyeliminować. Zaczęli od broni. Wszystko, co jest dłuższe od rewolweru zostało im zarekwirowane. Walter nic więcej nie miał. Swój pistolet zostawił jeszcze w Kalkucie. Jedyne, co dodawało mu otuchy, był chłód ostrza, które dotykało jego łydki – mocno umocowane pod nogawką spodni.

Więc znowu nie są na normalnej ziemi, a Kair i cały ten cholerny Egipt nie okazał się być czymś pomiędzy Bostonem a Nowym Jorkiem, chociaż Walter gdzieś tam głęboko na to liczył. Ale niestety, znowu wylądowali w środku dziczy, gdzie po ulicach plątało się pełno brudasów, wszystko śmierdziało, a ludzie i ich szaty nie przypominały nic cywilizowanego. Jaka to różnica dla białego Amerykanina, czy musi się przebić przez hałaśliwą hałastrę Hindusów, czy Arabusów? Jaka to różnica dla Waltera, skoro i jedni i drudzy śmierdzą tak samo. A tak jawna i bezpardonowa obecność brytyjskich żołnierzy, którzy bez żadnego skrępowania przechadzali się ulicami z bagnetami zatkniętymi na lufy karabinów, mogła świadczyć, że ci ludzie w turbanach i o nieprzeniknionych twarzach byli jeszcze gorsi od tych, których zostawili w Kalkucie i Studni Czaszek.

Jeszcze gorsi... Niemożliwe. Ich dusze mogły być i zapewne były zaprzedane jeszcze mroczniejszym kultom i bożkom, niż mieli okazję spotkać do tej pory. To tylko przeczucia. Ale Chopp odczuwał je niepokojąco namacalnie. Każde przypadkowe spotkanie z tubylczym wzrokiem zapalało u niego lampkę ostrzegawczą. Uważaj, Chopp! Tutaj może być naprawdę ostro.

I jeszcze czuł się taki bezbronny bez tej cholernej strzelby. Bezbronny w tłumie ciemnej masy, która pewnie nienawidzi każdego białego, który stawia nogę na ich lądzie. Najeźdźców. I do tego te wszystkie opowieści brytyjskich oficerów, opiewające bestialstwo rdzennych mieszkańców tych ziem. To wszystko miało stworzyć klimat grozy i strachu, który w normalnej sytuacji by sprawił, że co normalniejsi z tej piątki białych, momentalnie wsiedli by w pociąg powrotny.

I ani razu by się za siebie nie obejrzeli.

Ale im nie wolno było. Bo wojna jeszcze się nie skończyła... Bo czekało jeszcze kilka spraw, które pozostawiają po sobie zbyt dużo krwawych pamiątek, zbyt dużo dziur w sercach, zbyt dużo szaleństwa w normalnych dotąd głowach.

Zbyt dużo... Dlatego potrzeba ci wściekłości, Walterze. Wściekłości, a nie strachu, ani refleksji. Im więcej o tym myślisz, tym bardziej cię to przeraża. Musisz przeć do przodu. Do sklepiku Abdula przy ulicy Hien. Najlepiej od razu – tak jak chciała Emily. Pomimo mroku panującego już na wyciszających się ulicach, pomimo ciężkich oddechów, które docierały do uszu z każdego zaułku, pomimo śmierci, która na nich się czaiła w każdym miejscu opuszczonym przez wojsko. A ten sklepik na pewno znajdował się w takim miejscu. W miejscu, które zaczynało żyć dopiero po zachodzie słońca, kiedy wzejdzie księżyc i w jego blasku bestie w ludzkich skórach odbywają swoje, ociekające krwią, misteria...

Walt, nie myśl o tym, do cholery! Nie myśl. Rób to dla Emily! Rób i nie myśl!

Na szczęście ostatni szept rozsądku kazał mu jeszcze zagadać do Hiddinka:

-Herb, wybieramy się od razu z Emily pod adres, który dostała od swojego ojca. Może pójdziemy tam w komplecie? Nie wiadomo, co tam zastaniemy. I jeszcze jedno... - chwilę się zawahał. -Nie mam żadnej broni, a tutaj może być ciężko z jej zdobyciem. Nie masz może nadprogramowego rewolweru?

-Niestety Angole zabrali mi wszystko, prócz wembleya. Wybieracie się od razu? Ale robi się ciemno, a sam widzisz co tu się dzieje, to w zasadzie wojna domowa. Poczekajmy do rana. Za łatwo zabłądzić - spojrzał na Choppa i jakby się domyślił. -Aha, to Emily chce ruszać od razu, tak?

Teraz wzrok przeniósł na kobietę:

- Emily pójdziemy rano. Wiem, że się denerwujesz, ale tu jest zbyt niebezpiecznie, by kręcić się po slamsach nocą, co ja mówię, tu jest zbyt niebezpiecznie, by łazić za dnia. Jeśli masz gdzieś swoje bezpieczeństwo, to nic mi do tego. Twoja sprawa, ale pomyśl o Borii i Walterze, bo pójdą za Tobą ryzykując życiem. Czekałaś tyle czasu, to parę godzin Cię nie zbawi. Po za tym jak odpoczniemy, będziemy jutro wszyscy w lepszej formie. Nie wiem jak Wy, ale ja padam z nóg. Rano weźmiemy przewodnika i spokojnie poszukamy tego sklepiku.

-Emily - dorzucił Walt. -Herb to głos rozsądku, którego teraz tak bardzo potrzebujemy. O którym sam tak często zapominam.

Posłała Herbertowi przeciągłe spojrzenie. Miał rację. Zapuszczenie się w ciemne uliczki ogarniętego nieoficjalną jeszcze wojną Egiptu, było szaleństwem. Popadała w obłęd. Pragnienie odnalezienia Teresy pchało ją w bardzo niebezpieczne sytuacje. Cholerny Herbert, miał rację. Niech go szlag! Narażała nie tylko siebie, ale i życie dwóch mężczyzn. Jakże szybko przyzwyczaiła się do tego, ze Walter nie odmawia jej niczego. Nie powinna wykorzystywać jego słabości i narażać, wystawiając na pewną niemal śmierć.
- Wiem – potarła kąciki zmęczonych oczu. - Wiem, ale wszystko to trwa już tak strasznie długo...

-Póki mamy chwilę wolnego czasu, zróbmy może rachunek sumienia, jeśli chodzi o nasze wyposażenie i pieniądze, jakie nam jeszcze zostały. Ja, przyznam szczerze, że jestem w tym momencie bezbronny. Rewolwer straciłem w Kalkucie, a karabiny... sami wiecie. Tutaj raczej ciężko może być z zakupem broni... Zaraz... a gdzie jest Luca?

-Chyba śpi – oznajmił grubas. -Zostały mi pewne zasoby finansowe, na jakiś miesiąc bez szaleństw. Musimy zacząć oszczędzać i postarać się o dofinansowanie ze Stanów. Końca naszej wyprawy nie widać, a wszystko kosztuje. Postaram się jutro dostać do naszej ambasady. Może pomogą w zaopatrzeniu w broń krótką do samoobrony. - zamilkł na chwilę nad czymś się zastanawiając po czym zaczął patrząc niepewny reakcji towarzyszy - Co sądzicie o tym, by kupić burki? To w sumie niezły sposób jeśli nagle by nam przyszło przejść przez wrogi tłum.

-Ha, pewnie że tak. Pod taką burką zresztą łatwo da się coś przemycić – powiedział Chopp.

-Może Emily powinna w niej chodzić na stałe. Dla jej własnego bezpieczeństwa?

-Jasne - prychnęła. - To wiele ułatwi. Wtedy będę mogła sobie spokojnie siedzieć w hotelu, bo i tak nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać.

***

„Abdullahów ci u nas od cholery” - zdawał się krzyczeć Kair. „A tych, co mają sklepiki, jest jeszcze więcej” - wołał dalej. Ale i tak znaleźli. Plan był prosty: wchodzą na pewniaka i pałeczkę pierwszeństwa w rozmowie dają Hiddinkowi, jako największemu... hm, czy raczej najlepszemu, dyplomacie spośród nich. Kierowali się cały czas listem znalezionym przez Emily, więc szukali człowieka, który nazywał się Larkin Andarus, a Abdul miał wskazać do niego drogę.

Herbert zaczął na ostro, bo podając się za samego Morgana Vivarro, a Walter próbował okazać właścicielowi, że czuje się u niego, jak ryba w wodzie. Dlatego rozglądał się zdecydowanie, brał do ręki różne przedmioty z regałów wystawowych i robił dobrą minę do złej gry, próbując w jakiś sposób zakamuflować wstręt, jaki pojawiał się na jego twarzy za każdym razem, gdy spoglądał na kolejny przedmiot.. chociaż nie... to nie były przedmioty...



Walter musiał więc schwycić się psa. Czyżby jedynej normalnej rzeczy w tym sklepiku, która pomoże ukryć obrzydzenie tym, czym handluje Brudas. Pies jednak nie pomógł, bo ta istota...



to szkaradziejstwo zdawało się mieć oko, które żyło własnym życiem i ukrywało w sobie pokłady inteligencji większe niż cały Abdul Brudas mógł schować pod swoja burką.

Wtargnięcie kolejnego Araba pozwoliło w końcu Walterowi na otrząśnięcie się z tych wszystkich bodźców, które atakowały go z każdej strony. Jego agresywność obudziła w Walterze opór. Arab wyraźnie czegoś chciał od Abdula, a ten strasznie się go bał. Nie mogli teraz stąd wyjść, bo zbyt dobrze im szło.

-O co im chodzi? - rzucił do przerażonego Brudasa i, zanim ten odpowiedział, dołączył do Herberta: -Tak, załatwisz swoją sprawę, jak my zostaniemy obsłużeni. A teraz zaczekaj z tą wściekłą gębą na zewnątrz.

zodiaq 22-07-2011 21:42

Szli szybkim krokiem, odrętwiałe ciało ciężko znosiło taki marsz, Nogi gięły się mimowolnie, jednak szedł. Na korytarzu panowała niemal grobowa cisza, powietrze było przesycone aromatem orientalnych przypraw. Wtedy odezwał się żołądek, jednak Hindus prowadził go dalej...aż w końcu przystanął, przed solidnymi drzwiami:
- Za nimi, Cunā śāpita, znajduje się rzeka i łódź na niej. Wioślarz ma rozkaz by zawieść cię do hotelu, w którym się zatrzymałeś wraz ze swoim przyjaciółmi. Możesz iść. Jesteś wolny. Możesz też zostać i porozmawiać z nami. Dowiedzieć się więcej o sobie. Powiedzieć nam więcej o tobie. Będzie to jednak obarczone ryzykiem. Jeśli uznamy, że jesteś zagrożeniem ty lub twoja .... skaza – spojrzał na zdeformowaną, nieludzką rękę – najpewniej odetniemy ci ją lub nawet pozbawimy cię głowy. Zmieniasz się Cunā śāpita – dodał ponurym głosem. – Masz wizje zesłane ci przez coś, czego nie pojmujesz, a czego my się obawiamy. Jesteś jak czarna narośl w ciele człowieka. A czasami, by uratować człowieka, trzeba tą narośl wyciąć z ciała. Ale to będzie twoja decyzja. Nie jesteśmy mordercami, tylko wojownikami. Zakon Świtu walczy z rakszasami i jeśli okażesz się jednym z nich
Spojrzał na drzwi, a potem na Lyncha.

- Wybieraj, Cunā śāpita. Wybieraj mądrze.
Nie ufał mu, to chyba normalne, żeby nie ufać komuś, kto właśnie przetrzymywał cię przez nie wiadomo ile, przy boku nosi miecz i mówi, że pewnie będzie musiał cię zabić. Oczywistym było, że jeśli teraz odejdzie, to najprawdopodobniej zginie tego samego dnia...
- Więc...pogadajmy - powiedział znużonym tonem.
Mahana kiwnął jedynie głową, po czym zaprowadził go do sali jadalnej. Stoły w większości były oblegane, jeszcze kilka minut temu, wokół nich krzątało się kilku osobników zanoszących wszystkie naczynia do pomieszczenia obok. Lyncha usadzili przy jednym z już posprzątanych stołów:
- Posil się...porozmawiamy, gdy zaspokoisz pragnienie i głód - odrzekł Mahana, po czym zniknął w drzwiach.
Jedno trzeba było przyznać - cały posiłek, który nieco nieufnie w siebie upchał, był najlepszym jakikolwiek zjadł w Indiach. Złożony jedynie z tradycyjnych potraw, ociekający przyprawami, a co najważniejsze - sycący. Po skończonym posiłku rozsiadł się, na drewnianym krześle popijając herbatę.
- Opowiedz mi o sobie, Cuna sapita - Mahana usiadł naprzeciwko niego.
- Nie wiem, czy zrozumiesz cokolwiek z tego co powiem. Różnice kulturowe...jak to ładnie nazywa.
- Pozwól, że ja to ocenię.
- Jak sobie życzysz, panie wojowniku - mrukną, po czym jego twarz przyjęła wyraz skupienia
- Gdzie uczyłeś się magi? U kogo? - Hindus był konkretny, nie tylko tak wyglądał, ale sposób w jaki mówił, oszczędny bez niepotrzebnych ozdobników.
- Magii? Masz na myśli te zabawne rysuneczki na ścianach, których nauczył mnie Wagner?
- Zabawne?
-...chociaż poczekaj, wcześniej miałem jeszcze jedną styczność z magią, za pośrednictwem Lafayette'a...razem przywołali ghula - strzelił uśmiechem w mężczyznę - tak, zabawne - wrócił do tematu - raz, zbyt mocno uwierzył w ich moc...a może to po prostu niedouczenia...znasz Wagnera? - zwrócił się bez ogródek
- Nie. Nie znam. Jakim jest człowiekiem i jakim jest ten Lafayette?
- Jaki był Lafayette? Był jednym z grupy z którą przyjechał tutaj do Indii, znaleźli go z poderżniętym gardłem w willi, w której odbywały się orgie ghuli i na codzień był iluzjonistą...rozumiesz, kwiaty z rękawa, akwaria, łańcuchy, gołębie i te sprawy.
- Takim był? - drążył
- Ach, rozumiem...dżentelmen, nienaganne maniery, opanowany, aczkolwiek po przywołaniu ghula próbował popełnić samobójstwo, miał skłonności do zażywania morfiny w sporych ilościach...nie wiem, co więcej można o nim powiedzieć, nie znał go zbyt długo.
- A ty? Jakie masz skłonności?
Lynch obrzucił go pytającym wzrokiem
- Co uznasz za swoją słabość?
-...oprócz olbrzymiej łapy w miejscu ludzkiej ręki? - skomentował sarkastycznie, szorując dłonią o zarośniętą "meszkiem" brodę.
- Więc to jest twoją słabością. Utnij ją sobie. - wskazał wzrokiem szable wiszące na ścianach. - Utnij Cuna sapita. Pozbądź się tej słabości.
- Czyli jeśli ktoś niedowidzi, ma wydłubać sobie oczy? - skontrował szybko, z uśmiechem na twarzy.
- Jeśli to uzna za rozwiązanie. Jeśli tego zechce karma.
- A jeśli karma uzna, że obcięcie sobie ręki i kalectwo to niezbyt dobry pomysł, wtedy co się stanie? Szabla złamie się na ręce? Ręka, którą spróbuje odciąć łapę złamie się, nie będę mógł podnieść szabli? - zaśmiał się
- Wtedy jej nie spróbujesz odciąć - spojrzał na Lyncha z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Ty naprawdę chcesz, żebym jej nas pozbawił... - uśmiech nie schodził z twarzy Lyncha.
- Nie nas. Siebie. Cuna sapita. Nie ma nas. Jesteś jeden. Tylko o tym jeszcze nie wiesz.
Masz dwa wyjścia. Albo nad nią zapanujesz, albo zginiesz
- Cholernie ciężki wybór - prychnął - więc...jakkolwiek mający na imie Mahana, co mam zrobić? Nie jeść przez tydzień? Medytować na gwoździach? Udać się w pełną tajemnych przygód wyprawę w nieznane? - wypowiedź była dosłownie skąpana w ironii, którą hindus przyjął z właściwym mu spokojem.
- Musisz ... zrozumieć.
- Mhm...a żeby zrozumieć, musi?
- Zrozumieć. Czy ty rozumiesz?
- Świetnie...więc, siedzieć, czekać...wspominałeś coś o rytuale - zniecierpliwiony zmienił temat.
- Najpierw muszę poznać kim jesteś. Czy zasługujesz na zaufanie.
- Pytaj.
- Już to zrobiłem.
- I?
- Sam wiesz najlepiej. Ta część ciebie jest głupcem. A głupiec nie zapanuje nad tym, co dał sobie zrobić. Teraz już z to wiem.
- Więc chcesz to zostawić dla Leo? On jest słaby.
- Siła to nie wszystko. Miarę człowieczeństwa mierzymy wieloma aspektami.
- Ach...oczywiście.
- Poczekamy zatem na niego. Chyba że udowodnisz mi swoją siłę.
- Teraz pewnie dasz mi jedną z tych szabli i każesz ze sobą walczyć - kątem oka spoglądał na wiszące miecze.
- Zabiłbym cię. Jestem Mahana Tulavara. - powiedział to spokojnie, bez pychy. Jeśli jesteś silny pójdziesz na polowanie. I przeżyjesz noc.
- Jeśli tylko oddasz mi moją broń...i dorzucisz paczkę pestek - uśmiechnął się zawadiacko
- Myślisz, że to ci pomoże przetrwać? Jeśli jesteś tego pewien dostaniesz swoją broń. Ale wiesz, co się stanie, jak usłyszą strzał?
- Przybiegnie ich więcej - zachichotał - na tym polega polowanie, prawda? Im więcej zwierzyny, tym lepiej
- Tak. I rozedrą cię na strzępy. Nim zdołasz przeładować. Tulavar jest cichy. Tulavar tnie ciało i kość. Kula prawie nie czyni im krzywdy. Nadal chcesz zaryzykować? Chcesz pokazać swoją siłę? Jeśli tak umożliwię ci to.
- Tulavar nie ma szans z kimś kto trzyma w ręce karabin i stoi sto metrów dalej...podpuszczasz mnie....
- Ale ty nie polujesz na ludzi. Tylko na ghule. Na rakszasy, które wejdą w jeden cień, a wyjdą drugim, za twoimi plecami. Myślisz, że dałbyś mnie radę zastrzelić. Z odległości stu kroków....
- Czego będziesz chciał od niego?
- Porozmawiam z nim. Tak jak z tobą. Zobaczę, jakim on jest człowiekiem. Ty budzisz we mnie tylko politowanie. Mylisz siłę z pustą butą i głupotą.
- Ha ha ha - przez chwilę Lynch skręcał się na krześle - dobrze...dobrze...chcesz z nim gadać, tak? Z jąkałą? To zajmie wieki, poza tym, teraz ja tu za nas odpowiadam, a on..cóż, chyba nie zobaczysz go przez dłuższy czas.
- Skoro tak, nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Nie zasługujesz na pomoc. Zasługujesz na to, co cię spotka.
- Zrobisz to tutaj, czy gdy będę wychodził...czy może w hotelu? Och, wtedy przy okazji możesz sprzątnąć tą paniusię.
- Nie mam zamiaru cię zabijać, Cuna Sapita. Sam o zrobisz. W swoim czasie. Ból duszy będzie nieznośny. Będziesz przekraczał granicę, aż zmienisz się w jednego z nich. A wtedy, znajdę cię i upoluję. Ja nie zabijam ludzi, jeśli nie mam ku temu ważnych powodów.
- A ja nie jem mięsa, jeśli nie jestem głodny - prychnął
- Zaczniesz. Zobaczysz. Jesteś wolny. Możesz odejść. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. a twoje towarzystwo wystawia moją cierpliwość na nieznośną próbę.
Lynch odsunął krzesło od stołu, po czym wstał i ruszył do wyjścia - Przyjdź jutro do hotelu, bez usypiania, ogromu wrzeszczących ludzi, kajdan którymi mnie przymocowałeś i reszty bajzlu, przez który on to robi...wtedy może go poznasz, jeśli naprawdę chcesz gadać z Leo - mówił na odchodnym - a i ktoś powinien spojrzeć na tą dziennikarkę...w przeciwieństwie do ciebie ja zabijam ludzi, jeśli poczuję że nam zagrażają...on tego nie potrafił
Tym razem Lynch szedł pierwszy...pamiętał drogę, Mahana kilka kroków za nim:
- Mimo wszystko powodzenie Cuna sapita. A twoją groźbę potraktuję poważnie.
- Powinieneś - uśmiechnął się, po czym wskoczył do łódki, zacumowanej przy małej, zakrytej przystani.

*

Przed hotelem spotkał gruchającego z Emily, Waltera, oraz szpicla, który śmierdział angolami na milę:
-Nie zapomnij o drugim imieniu - rzucił do niego z wrednym uśmieszkiem na ustach.
Udało mu się spławić zarówno Waltera jak i Lucę, już w pokoju.

- Nie wiem, co widzisz w tym kraju...jak dla mnie jest popieprzony...
Zmęczone powieki opadały powoli....usnął.

*


Smród przegniłych desek i dymu to pierwsze co poczuł...następny był przeraźliwy chłód...otworzył oczy i momentalnie je zamknął, odsuwając się na łokciach w tył. Plecami przyrżnął w stalowe pręty...
"Sen...niech to będzie sen..."
Amanda siedziała po drugiej stronie klatki. Starając się na nią nie patrzeć, oddał jej swoją koszulę nocną. Nic nie mówili...obydwoje wiedzieli co się stało...nie mieli wyboru, musieli czekać.
Po kilku godzinach przyszedł on...kulejący staruch o zwierzęcej twarzy, z tym wzrokiem...wzrokiem, który już kiedyś widział...wzrokiem, mogącym zabić.
Trudno było zrozumieć cokolwiek, z tego co mówił starzec, huk silnika ani trochę w tym nie pomagał,
Pytającym wzrokiem spojrzał na Amandę. Kim do cholery jest ten staruch?
Wieczorem, znów zszedł pod pokład, tym razem z obstawą.
- C-czego od nas chcesz?! - odezwał się
Nie było odpowiedzi, mężczyźni patrzyli jedynie głupawym wzrokiem na Amandę, w czasie gdy staruch dźgał ją swoją laskę.
- Cuna sssapita - klatka została otwarta, a Lynch na powitanie dostał lewym prostym, od jednego z gabarów. Początkowo próbował się szarpać, jednak nie miało to sensu. Próby wyciągnięcia z nich czegoś również spełzła na niczym - ani jeden, ani drugi nie odezwał się słowem.
Szczęśliwie dla Lyncha, pokład nie przywitał go oślepiającym światłem - znajdowali się w dżungli, Łódź zacumowała na brzegu jakiejś rozpadającej się wioski, obrośniętej niemal całkowicie, przez okoliczną florę. Wyrzucili go na brzegu, kilka metrów od łodzi, prosto w rzadkie błocko, gdy tylko się odwrócił, w jego stronę poszybował sztylet, który bez problemu wbił się w podmokłą ziemię.
Statek odpływał, a Lynch został sam, z daleka od cywilizacji, bez jakiejkolwiek informacji na temat tego, gdzie jest, półnagi i uzbrojony jedynie w sztylet, którym tak naprawdę nie potrafił wprawnie walczyć.

Pierwszym co musiał zrobić, to dostać się na drugą stronę wioski, bagno, w którym brodził pełne było owadów i zwierząt, z którymi wolałby nie poznać się z bliska. Poza tym, nie wiedział, co planuje z nim zrobić staruch.
Czuł je - im bliżej wioski, tym silniej odczuwał obecność ghuli i nie tylko ich...cała okolica emanowała, jakąś potworną, aurą, czuł się jak na cmentarzu, jednak tutaj trupy...a raczej ich kości leżały dosłownie wszędzie, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz zrujnowanych chatynek. Poszukiwania jakichkolwiek przydatnych przedmiotów w wiosce zakończyło się już na pierwszej chacie...wszystko, czego dotknął, albo było przegniłe, albo rozpadało się ze starości. Jednak to nie było wszystko...czuł jeszcze coś...wzrok...złowieszczy i uparty wzrok przebijający go na wylot. Jedyne co widział, to ściana drzew i coś pomiędzy nimi, czego nie mógł zidentyfikować.
Z oczami dookoła głowy i nożem przygotowanym do odparcia ataku przesuwał się po, sięgającej mu kolan wodzie. Spomiędzy zarośli dało się słyszeć głośny syk...węże...tylko tego brakowało. Po kilku chwilach wydostał się z szuwar, na ogołoconą z roślinności połać wody, wyglądało to jak wielki plac wycięty w dżungli, na środku którego majaczyła mała wysepka z kępą drzew i czymś...czymś złym...czymś czego pragnął nie widzieć, jednak nie mógł się oprzeć - zbyt daleko zaszedł, żeby teraz wrócić.
Obserwował go...ktoś był na wysepce, lepki wzrok wbity był w przesuwającego się po wodzie studenta. Przystaną, w odległości około dziesięciu metrów, całą połać terenu miał jak na dłoni. A jego oczom ukazał się obserwator...jeśli można tak go nazwać


- Cthulhu - szepnął do siebie drżącym głosem.
Wielki przedwieczny, uśpiony...czekający na swój czas w R'lyeh, podwodnym mieście. Słyszał...czytał o nim, w jednej z ksiąg, które dostał od Wagnera...również we wspomnieniach Haran było coś...coś, czego do końca nie mógł sobie przypomnieć, jednak czuł, że w mniejszym lub większym stopniu ghulica miała coś z nim wspólnego, albo przynajmniej o nim wspomniała. Podstawa obelisku obrośnięta była bujnym gąszczem, zachowując ostrożność, wbił sztylet w trawę, jednak jedyne na co się natknął to stare kamienie i kości które, po tym wszystkim co przeszedł, nie były dla niego żadną rewelacją.
Wolnym krokiem obszedł obelisk dookoła, na "plecach" wyżłobione były znaki, zatarte przez czas, część z nich wydała mu się znajoma...nie wiedział do końca skąd, jednak tak było, słowa zaklęcia, inkantacji, wykrzykiwanej przed wiekami w niebo kiedy nocą błyszczały tylko gwiazdy...wydawało mu się, że potrafi je odczytać, wystarczyło się jedynie skoncentrować, jednak coś mu nie pozwalało, coś rozkazywało zaprzestać.
Walczył ze sobą...ciekawość i chęć odczytania tej plątaniny znaków była ogromna...dusza badacza rozrywała jego wnętrzności, jednak nie zrobił tego...odwrócił wzrok i szorując plecami o postument, usiadł u jego podstawy.

Słońce znikało za horyzontem, uczucie czyjegoś wzroku na sobie nasilało się...ciemność już prawie spowiła rozlewiska, w szuwarach łyskały jakieś ślepia, w wodzie, coś plusnęło gdzieś blisko. Leo poderwał się na równe nogi, oparty plecami o obelisk poderwał z ziemi sztylet...to coś...serce podeszło mu do gardła, zrobiło mu się duszno...


Świadomość niebezpieczeństwa...pewności że zginie uderzała we wszystkie zmysły.
Nogi...całe ciało telepało się, jak gdyby doznawał jakiegoś ataku. Mroczki przesłaniały mu wzrok, pocił się...
- H-hej! - jedyne co udało mu się wykrztusić...przyklejony do obelisku spoglądał co chwila przez ramię, sprawdzając, czy nie ma ich więcej...nie musiał patrzeć..znał odpowiedź...
- Siedem....osiem....dziewięć - wyliczał sunące pod wodą cienie drżącym z przerażenia głosem. Syk..jedyne co słyszał to sykliwe dźwięki, które wydobywały z siebie potwory, a on czekał...jedyne co mógł robić...jedyne na co potrafił się odważyć.
Nie zbliżały się, krążyły jedynie wokół wyspy, jak gdyby oczekując...zrobiło się ciemno, a jedynymi źródłami światła był księżyc i fosforyzujące próchno drzew.
Był w potrzasku, pomiędzy krążącymi jaszczurami, a emanującym osobliwym zimnem obeliskiem, rozsianym na całym bagnie...deszcz, lekki, przelotny deszczyk, już po chwili zamienił się w solidną ulewę.
Po godzinie marznięcia i obserwowania cieni krążących w wodzie usłyszał coś jeszcze...kroki, rytmiczny chlupot, którego źródła początkowo nie mógł zlokalizować...dopiero później ją zobaczył - lśniącą, nagą postać, nie dopatrzył się żadnych szczegółów, blask bijący od postaci nie pozwalał nawet na nią patrzeć. Stanęła przed nim...kilka kroków, postać była mniej więcej tego samego rozmiaru.
Z telepiącym się na deszczu nożem czekał, na jakiś ruch...gest...nic się nie działo.
Lynch zrobił niepełny krok w kierunku postaci.
- K..kim jesteś ? - słyszy głos jąkający się i wystraszony
- T-to chyba j-ja powinienem zapytać - odpowiedział bez namysłu
- J-ja za-apytałe p-pierwszy. - głos był znajomy...powoli zaczynał rozumieć kim jest jego rozmówca.
- Leo...L-leonard...D-douglas Lynch
L-leonard...D-douglas Lynch
- Leo? T-ty nim nie je-esteś. J-ja nim je-estem.
- U-udowodnij...- Lynch opuścił nóż, nie zwracając właściwie uwagi na pływające w wodzie pokraki
- T-ty u-udowodnij.
- Ja m-mam broń - powiedział z udawaną pewnością
- J-ja m-mam broń - głos w deszczu zmienił się. - posłuchaj sam, kurwa, siebie. Nie dość, ze jąkała to jeszcze z nożem. I co?! Mam się trząść ze strachu? - stał się bardziej pewny siebie, arogancki.
- N-nie jesteś m-mną...- nóż wrócił na swoją dawną pozycję - co c-chcecie ze mną z-zrobić?
- Ależ jestem tobą. Czy też raczej czasami nim jestem - zaśmiał się ochryple przekrzykując deszcz - Złożę cię w ofierze, Leo. Tak zrobię. Jak ty kiedyś zrobiłeś mi, mały fiutku.
- D-douglas?
- D-doug-doug-douglas - zachichotał szyderczo.
- K-kiedy? Kiedy złożyłem cię w ofierze? - odsunął się od niego o krok
- Jak dzieliliśmy brzuch matki Żyłeś mną. Dawałem ci siłę. Dawałem ci moc. teraz czas na to, bym sobie ją odebrał. - zaśmiał się - Wiesz. Ja też mam nóż.
- D-dlaczego? Po c-co to robiłeś, skoro m-mogliśmy żyć obydwaj? - głos trząsł się razem z cały ciałem...
- Oboje. To jakby żaden z nas nie żył!
- Więc, s-skąd masz p-pewność, że t-teraz będzie inaczej?
- Wiem. W odróżnieniu od ciebie, Leo - głos nieco się uspokoił
- A p-później? C-co zrobisz później?
- Będę cieszył się życiem
- N-nie można tego z-załatwić inaczej? - powolnymi krokami wycofywał się w tył, aż w końcu oparł się o postument.
- To próba, Leo. Wyjdziesz z niej cało albo ja albo ty.
- W-więc jeśli m-mi się uda...c-co wtedy? Znikniesz?
- Tak. To rytuał. Jedne z nas go przetrwa. I będę to ja.
- N-nie chcę, żebyś z-zniknął Douglas...i t-ty raczej nie c-chcesz, żebym zniknął ja...n-nie powinniśmy r-raczej walczyć z tym s-staruchem, który n-nas tu przywlekł?
Nie odpowiedział...jaszczury stały w wodzie, dookoła...czekały, czekały aż coś się wydarzy...

hija 24-07-2011 09:50

Fakt, że wiozący ich na swoim pokładzie parostatek pochłaniał kolejne mile, dodawał obolałemu sercu Emily otuchy. Pęd wiatru, który czuła na twarzy stojąc na dziobie, studził galopujące przez jej głowę. Poczucie bycia w ruchu dawało złudę robienia czegoś konkretnego, a Emily musiała coś robić. Myśli pętliły się wokół trzech tematów: wydarzeń w Indiach, urny z prochami ojca i Teresy, uwięzionej gdzieś w obcym kraju, nie mogącej oczekiwać ratunku. Chwilami czuła się całkowicie odrealniona. Rozmawiała z towarzyszami, spędzała czas z Walterem, który garnął się do niej coraz bardziej oficjalnie, ale czuła, jakby jej tam nie było. Była w rozsypce i choć potrafiła doskonale zracjonalizować swój stan, nie ratowało jej to przed popadaniem w gwałtowną nerwowość osoby zbyt długo już oczekującej na cud.



Port Said przywitał ich napiętą atmosferą. dawało sie odczuć wiszacą w powietrzy niedookreśloną grozę, która szybko znalazła drogę do serc podróżników. Było gorąco i - w przeciwieństwie do kraju, z którego przybyli - całkowicie sucho.
Przemierzający uliczki uzbrojeni oficerowie wojska Jej Królewskiej Mości oddawali dobrze stan ducha panny Vivarro.
Jeszcze jedna prosta, jeszcze jeden pociąg i Kair objął ich swoimi śniadymi ramionami, kłując w oczy biedą i wrogim nastawieniem mieszkańców. Chciała ruszać już teraz, od razu. Znaleźć ulicę Hien, znaleźć sklepik Abdula, znaleźć tego cholernego Larkina i wreszcie znaleźć Teresę.
Wszystko najlepiej zaraz, jeszcze tej samej nocy.
Rozsądek oraz instynkt samozachowawczy przemówiły ustami Hiddinka. Choć nie lubiła protekcjonalnego tonu, którego wydawca zwykł wobec niej używać, nie mogła odmówić mu racji.


Swojego czasu, zanim jeszcze całą jej rodzinę pochłonęło związane z ghulami szalestwo, przyglądała się sytuacji na świecie z dużą uwagą. Na jakimś spotkaniu w Nowym Jorku, po kilku już toastach, wygłosiła tezę o rychłym zmierzchu imperium brytyjskiego. Jako antropolog i religioznawca uprawniona była do wygłaszania podobnych opinii, ale skostniałe towarzystwo, w którym rzecz jasna była jedną z niewielu kobiet, nie przyjęło tego z entuzjazmem. Emily Vivarro jednakże nie porzuciła tej myśli i teraz, mogąc na własnej skórze doświadczyć nastrojów w krajach objętych patronatem Jej Królewskiej Mości, utwierdzała się we własnym przekonaniu. Korona Brytyjska była mocarstwem zachłannym i samolubnym. Wyciskała z tubylców to, na co tylko miała ochotę i zostawiała samym sobie. Nie szanowała przy tym ani obrzędów ani lokalnych zwyczajów. Sama obecność żołnierzy brytyjskich w Indiach doprowadziła do zaostrzenia i radykalizacji religijnych obyczajów w tym kraju. Tutaj, w Egipcie, miało miejsce to samo zjawisko. Patrząc na pozasłanianie od stóp do głów kobiety, Emily zastanawiała się ile z nich nosiło burki zanim w Port Said pojawili się niosący kaganek oświaty i postępu Europejczycy. W tym świetle wybuchnięcie wyzwoleńczego buntu było tylko kwestią czasu.

Pomysł z noszeniem burki nie przypadł jej do gustu tak bardzo jak mężczyznom. Być może chodziło o pewną dozę antropologicznej nieświadomości, która obydwaj posiadali, a może panna Vivarro po prostu nie miała ochoty prezentować się jako potulny element umeblowania domu? Poza tym noszenie zasłony z tkaniny o grubym splocie przy temperaturze, która nawet bez tego dawała się we znaki było czystym szaleństwem. Ten stopień unifikacji przyprawiał ją o dreszcze.




Jak na igłę w stogu siana, sklepik Abdula dal się odnaleźć stosunkowo łatwo. Starała nie rozglądać się po wnętrzu, bo sam zapach wystarczał, by treść żołądka ogłosiła strajk z postulatem rychłego powrotu na górę. Była wdzięczna Hiddinkowi za przejęcie inicjatywy, bo właściciel obrzydliwego przybytku ledwie zaszczycił ją spojrzeniem. Ba, miała przypuszczenie, że rzuci się z pięściami na Abdula Brudasa jeśli choćby ułamek oddelegowanych do panowania nad nerwami sił skieruje na inna aktywność.
Już zaczynała mieć nadzieję, że Abdul naprawdę uwierzy Hiddinkowi i przekaże zostawioną przez Larkina Andarusa - kimkolwiek on był - wiadomość, gdy do sklepiku z hukiem wpadło kolejnych trzech mężczyzn i nadzieja Emily zatrzęsła się w posadach. Choć miała na głowie hidżab, nie zrezygnowała ze swojego stroju podróżnego - zastanawiała się teraz, czy kolor skóry mógłby jej w tej chwili w czymkolwiek pomóc. Gdy jej towarzysze zagadywali intruzów, ona pilnie przyglądała się właścicielowi tego majdanu, spojrzeniem ponaglając go do udzielenia im informacji. Jeśli coś by mu się stało zanim im zdradzi miejsce pobytu Teresy, to... to nie mieliby przecież pojęcia, co robić dalej.

Felidae 24-07-2011 17:25

Krzyk. Dziki, nieludzki. Dobiegający z gardła czegoś, co wzbudzać mogło jedynie przerażenie. Jej świadomość najchętniej nie przyjmowałaby tych dźwięków, jednak niemożliwe rzadko się ziszcza.
Biegnie. Biegnie ile sił w nogach, ile powietrza w płucach. Nie może zrobić nic innego, każde inne rozwiązanie skończyłoby się czymś o wiele gorszym od śmierci.
Przednią rozciągała się ściana drzew. Wydaje się być znakomitym schronieniem lub idealną pułapką. Nie ma czasu na zastanowienie się nad tym, które rozwiązanie jest bardziej prawdopodobne. Nogi rwą się do biegu, przy dzielnym wtórze jej umysłu. Przeraźliwy krzyk zdaje się dobiegać tuż zza jej pleców. Gdyby spojrzała w tamtą stronę jej koniec byłby przypieczętowany. A może dopiero początek? Początek końca.
Mija pierwsze drzewa, zaraz przed nią rozciąga się bujna dżungla, drzewa zdają się rosnąć z minuty na minutę i otaczać ze wszystkich stron.
Słońce dawno już zniknęło za niezbadanym horyzontem. Ciemność roztoczyła swe podwoje ukazując świat w swój własny, odmienny sposób.
Czuła na plecach swój perlisty, jakże zimny pot. Każda kropla zdawała się być cenną sekundą jej życia. Tak szybko upływającą, a ona nie była w stanie jej powstrzymać.
W ustach czuła woń strachu. Metaliczny, słodkawy posmak. Skądś znała ten smak. To krew. Musiała przegryźć język podczas tego szaleńczego biegu i nawet nie zwróciła na to uwagi.
Krzyk wzrósł do rozmiaru pisku, który wwierca się w każdy zakamarek umysłu i tam zagościł po wsze czasy. Biegła, mięśnie zdają się być zbudowane z żelaza i jednocześnie z waty. Siły opuszczały ją równie szybko jak krew spływająca coraz obficiej z jej ust. Przegrywała…



***


Gdzieś tam istnieją te wszystkie złe miejsca. Miejsca z najgorszych koszmarów, o których często śniła…



Amandzie zawsze wydawało się, że bycie dobrym człowiekiem uchroni ją przed złem tego świata. Nawet wtedy kiedy zginęli wuj i brat, nawet wtedy kiedy Vincent wplątał się w kłopoty. Wierzyła w zasady, ufała ludziom i zawsze, ale to zawsze wierzyła w przyjaciół i dobro.
Tylko… Ostatnie wydarzenia zmieniły ją. I nie chodziło o to, że nagle okazało się, że istnieją demony i potwory, ale raczej o to, że sama już siebie nie poznawała…
Potworne sny, majaki na jawie, pragnienie krwi i mięsa… To nie była już ona. Coś innego przejmowało kontrolę nad jej ciałem i umysłem, a sama Amanda znikała... Nie mogła dziwić się innym, że odtrącali ją, że przestawali jej ufać, że nie chcieli jej chronić. Sama się siebie brzydziła po tym jak na balkonie hotelowym nieomal rzuciła się w miasto z dzikim wrzaskiem wzywana przez żądze, które do tej pory kojarzyły jej się z orgiami u panien Callahan.
W tym momencie nieomal zazdrościła kuzynowi jego celi.
Czy właśnie to sprawiło, że przebudzenie w niewoli wcale jej nie zdziwiło? To przecież było tak jak gdyby sama prowokował swój los.
Klatka, w której znaleźli się wraz z Leo cuchnęła. Cuchnęła lękiem i okrucieństwem… i czymś nieludzkim, czego nie mogła dokładniej określić.
Bała się. Strach był zresztą już jedynym uczuciem, które znała z „poprzedniego” życia w Bostonie. To dlatego małpa w ludzkiej skórze zdołała ją zaskoczyć i dźgnąć tą swoją potworną lagą. Amanda nie była w stanie się ruszyć kiedy staruch szczerzył się do niej w okrutnym uśmiechu i kiedy dwaj siłacze wywlekali Leonarda.
Gdzieś przecież kończy się bohaterstwo, a pozostaje jedynie lęk o własną skórę. Musiała przeczekać. Leo był od niej silniejszy i o wiele więcej rozumiał tą rzeczywistość niż ona. I dlatego właśnie musiała się zmusić do ruchu. Nie dała dziadowi kolejnego powodu do satysfakcji. Uchyliła się przed ciosem i nieomal zawarczała na niego.
A kiedy chłopaka zabrano, a dziwaczne cienie rzucane przez porywaczy zniknęły jej w końcu z oczu, Amanda wzięła kilka głębokich oddechów i zmusiła się do intensywnego myślenia.
Sama klatkę i ładownię ocenili już z Leo wcześniej. Nie było szans na rozwalenie solidnych desek, ani na zdobycie jakiejś choćby prowizorycznej broni. Ucieczka bez angażowania któregoś z członków wyprawy nie wchodziła więc w rachubę.
Amanda dość długo rozważała możliwość przywołania któregoś ze strażników i użycia kobiecych walorów do zdobycia klucza. Szkopuł w tym, że nie była pewna, czy zdołałaby ogłuszyć takiego olbrzyma… A raczej w głębi ducha była pewna, że nie zdoła. Złościła się!
Poza tym pozostawała kwestia dalszej ucieczki. Musiałaby wydostać się na pokład, pokonać ewentualnych napastników i wskoczyć do rzeki … pełnej krokodyli i innego tałatajstwa.
Chociaż krokodyle i tak pewnie okazałyby się mniejszym złem.
Bezsilność dławiła ją w piersiach. Chciała wykrzyczeć całemu światu swoje przerażenie i wściekłość.
Ale milczała. Milczała wpatrując się w schody, prowadzące na pokład. Gotowa, choć nie pogodzona z tym, co szykował dla niej los. Jednego była pewna. Drogo sprzeda swoje życie.
Trzymaj się Leo!

Armiel 24-07-2011 21:50

LUCA MANOLDI

Drogą do Kairu oraz przybycie do hotelu Astoria pamiętałeś jak przez mgłę.
Nie chciałeś się nikomu przyznawać, ale podróż przez wzburzone morze dała ci się we znaki bardziej, niż sądziłeś.
Żołądek nadal przewracał się na wspomnienie wysokich fal, a łoskot grzywaczy rozpruwanych przez kadłub wiozącego was okrętu nawiedzać cię będzie na pewno do późnej starości. Rzecz jasna o ile jej dożyjesz.

Martwiłeś się o Leo. O to, co dzieje się z nim w tych szalonych Indiach. Czy jeszcze żyje? Czy Garrett odnalazł go i ocalił, czy wręcz przeciwnie – zastrzelił, jak dzikie zwierzę. Co tak naprawdę stało się w nocy, kiedy znikli Leo i Amanda? Czy miało to jakiś związek z faktem, że jedno i drugie zostało w jakiś sposób naznaczone przez siły, na których samą myśl czułeś niepokój? Jak w ogóle ludzie tacy jak wy mogli sobie poradzić z czymś tak niepojętym? Jakie mieliście szanse w konfrontacji?

Jak na razie goniliście cienie. Jednak, co kryło się pod ich powierzchnią? Czy naprawdę chciałeś się przekonać.

* * *

Spałeś bardzo długo wykończony podróżą. Kiedy obudziłeś się w okolicach godziny jedenastej okazało się, że resztę ekipy gdzieś wywiało.

Typowe.

Zostawili cię bez słowa, gdzie idą. Bez jednej kartki. Bez jednej informacji. Tylko ich rzeczy pozostawione w pokojach świadczyły o tym, że nie wyjechali gdzieś dalej pozostawiając cię samego w obcym i na dodatek ogarniętym wojną domową kraju.

Pozostawało ci tylko czekać na ich powrót. Lub zrobić coś, co pokaże im, że można na ciebie liczyć w trudnych sytuacjach i że w sprawie waszego, nazwijmy to śledztwa, masz tyle samo do powiedzenia, co reszta.


HERBERT HIDDINK, WALTER CHOPP, EMILY VIVARRO


To było prawie śmieszne. Ledwie zaczęliście swoje śledztwo w Kairze, a już – jak przeczuwaliście – wdepnęliście w kłopoty.
Arab, który wtargnął do sklepiku Abdula „Brudasa” nie wyglądał na kogoś, kto posłucha grupy cudzoziemców. W jego spojrzeniu było coś, co kazało zadziałać tak, jak zrobił to właściciel sklepiku i jego parszywy psiak. Schować się gdzieś za wszelką cenę.
Jednak w najśmielszych przypuszczeniach nie mogliście przypuszczać, jaki spektakl odegra się za kilkadziesiąt sekund na waszych oczach.
Może, gdybyście wiedzieli, wasza stopa nie tylko nie stanęłaby w brudnych progach plugawego lombardu, lecz także na przeklętej ziemi egipskiej, z której wszak Mojżesz uciekał ze swoim ludem.

Wszystko zaczął Abdul „Brudas”, który wynurzył się zza lady z wielkim, niemalże archaicznym pistoletem skałkowym w ręce. Strzeliła panewka, sklepikarza otoczyła chmura prochu, a w uszach wam zawdzięczało.
Ubrany na czarno Arab nie czekał, aż opadnie zasłona dymu. W jego prawym ręku pojawił się ciężki rewolwer i nim Hiddink zdołał wyrwać swoją broń rewolwer napastnika wypalił dwa razy. Zza chmury dymu dało się słyszeć bolesny krzyk.

Broń Herberta też nie próżnowała, ale ... wroga już nie było na miejscu. Poruszał się szybciej, niż myśl. I wtedy wszystko się zmieniło. W jednej chwili.

Spod regału, pod którym skrył się psiak wyłoniły się przypominające liany macki, zakończone kolcami. Sam regał poleciał w bok i badacze ujrzeli ... koszmar zrodzony w chorej głowie. Pies Abdula brudasa nie był już psem. Był jakąś cielesną istotą, trudną do opisania i powodującą głęboki szok.

Kolczasta macka oplotła nogę Araba, zwaliła go szarpnięciem na ziemię i zaczęła ciągnąć w stronę rozwartej, usianej kłami jamy w korpusie.

Hiddink był w szoku, ale dwaj wrogowie nie próżnowali. W rękach obu pojawiły się pistolety, a ich lufy skierowały na oszołomionych Amerykanów.

Chopp zadziałał instynktownie. Pozbawiony broni chwycił pierwszą rzecz, jaka stała obok niego na półce i cisnął nią w panice w uzbrojonego przeciwnika. Słój z czymś oślizgłym trafił Araba w rękę i rozbił się, a jego obrzydliwa zawartość zaczęła spływać na ziemię.
Hiddink strzelił w tej samej chwili, w której zrobił to Boria. O dziwo, każdy z mężczyzn trafił innego Araba. Z bliskiej odległości kule zrobiły swoje i obaj napastnicy upadli na ziemię, ciężko ranni lub konający. Cóż. Zarówno Boria, jak i Herbert doskonale posługiwali się bronią palną, a strach i zgroza powodowała, że działali instynktownie.

Tymczasem Arab, który wszedł do sklepiku pierwszy nie stracił najwyraźniej zimnej krwi. Kiedy wokół niego przelewano krew Arab sięgnął do boku i cisnął czymś w stronę monstrum – jakimś proszkiem, a potem wykrzyknął kilka szybkich, gardłowych słów.
Demon, czy czymkolwiek był ten przeczący zdrowym zmysłom stwór, wydał z siebie dziwaczny i mrożący krew w żyłach dźwięk – ni to pisk, ni to skowyt, ni to jęk i znikł w kłębach cuchnącego dymu, pozostawiającego smolisty osad na ścianach i podłodze.

Czas zastygł w bezruchu. Arab poderwał się na nogi, sięgnął po kindżał zatknięty za pas i rzucił w stronę sparaliżowanej lękiem Emily.

To był błąd.

Cztery pistolety wystrzeliły niemal w tej samej chwili. Boria, Herbert nacisnęli spusty broni, nie wahając się ani ułamka sekundy. Walter już się uzbroił w jeden z upuszczonych przez zastrzelonego Araba pistoletów – niemiecki model znany mu z Wielkiej Wojny i również posłał atakującemu kulkę. Czwartą osobą był Abdul „Brudas”, który znów wychylił się za kontuaru z podobną jak wcześniej archaicznym bandoletem.

Atakujący Arab padł, w pół kroku, niczym ścięte drzewo, waląc się ciężko na podłogę. W ułamek sekundy później Abdul Brudas osunął się znikając za swoją zabudowaną ladą.

W sklepiku w zaułku Hien zapadła cisza przerwana jękiem jednego z postrzelonych Arabów.


DWIGHT GARRETT


Wasze zbliżenie się do drugiej łodzi zostało, rzecz jasna, dostrzeżone. Na rzece, takiej ja ta, którą płynęliście, trudno było mówić o możliwości ukrycia sporej łodzi.
Na drugiej rzecznej barce pojawili się ludzie. Wyglądali niegroźnie – jak większość tubylców – brązowoskórzy, półnadzy i w turbanach na głowach. Mahuna Tulavara obserwował łódź spod przymrużonych powiek. Przypominał dzikiego kota na łowach. Obok niego, ukryty za nadburciem, kucał starzec, który używał kompasu na łodzi. Pomarszczony Hindus miał zamknięte oczy i mamrotał coś pod nosem niezrozumiale. Od tego mamrotania jeżyły ci się włosy na karku. Było w nim coś ... ohydnego. Coś, czego nie potrafiłeś jednak jasno określić.

Kiedy byliście zaledwie pięćdziesiąt metrów od drugiej łodzi atmosfera stała się napięta, jak trampolina w cyrku. Miałeś wrażenie, że przestrzeń pomiędzy obiema rzecznymi barkami wypełnia jakaś ... energia. Jakby ścierały się dwa fronty atmosferyczne, czy coś podobnego.

- Kalliballi – wydyszał staruch otwierając gwałtownie oczy.

Jego ciało drżało spazmatycznie, pierś poruszała się tak, jakby przed chwilą dziadyga przebiegł maraton. Oczy miał dzikie, straszne, nabiegłe krwią, bo popękały w nich naczynka. Cokolwiek robił przed chwilą musiało to nieźle go wykończyć.

Mahuna Tulavara wydał ochrypły rozkaz swoim ludziom i wasza łódź zmieniła kurs.

Udający rybaków Hindusi z drugiej łodzi nie dali się zaskoczyć. Kiedy byliście blisko w rękach niektórych z nich pojawiły się dzidy, karabiny oraz ... łuki.

Zaczęła się walka. Zasięg był odpowiedni, więc i ty zacząłeś strzelać.



LEONARD LYNCH


Twój brat skoczył niczym pantera, ale ty byłeś przygotowany na ten manewr. Nie byłeś jednak przygotowany na to, jaki jest szybki, jaki jest pewny siebie, jak zwinny i jak bezwzględny.

Leo chciał walczyć tak, by nie zabić przeciwnika, czego nie można było powiedzieć o Douglasie. Ten ciął nożem tak, by zadać ból, by zranić i by zabić.

Rycząc, niczym wściekłe zwierzę. Wyjąc, jak potępieniec. Tnąc na oślep, bez finezji, ale skutecznie. Leo czuł, że kilkukrotnie ostrze noża przecina skórę na demonicznej łapie.

Wokół obu walczących mgła zdawała się gęstnieć. Jednak obaj nie zwracali na to uwagi. Szukali okazji do zadania rozstrzygającego ciosu. Obaj zdecydowani zwyciężyć.

* * *

Leonarda obudziło ból, zimno i wilgoć. Z trudem otworzył oczy. Leżał na boku, obok przerażającego cokołu. Zmieniona łapa piekła go żywym ogniem. Student z trudem podniósł się, oparł plecami o kamienie, z którego wykonano rzeźbę, czując ich nienaturalny chłód. Spojrzał w dół i zobaczył, że pokrytą zgrubieniami rękę znaczą głębokie, zalepione błotem i szlamem rany. Ręka wyglądała tak, jakby w przypływie szału ktoś próbował ją odciąć. Tylko błoto zdawało się powstrzymywać upływ krwi i najwyraźniej uchroniło Leonarda od zgonu z wykrwawienia. Czuł się jednak niezwykle słaby.

Poza tym miał gorączkę. Czuł to. Drżał z zimna, niczym drzewo na wietrze. Chciało mu się pić, ale wiedział, że od tej wody, co najwyżej dostanie jakiejś tropikalnej choroby. Może tak będzie dla niego lepiej Umrze tutaj, u stóp przeklętej kolumny i dołączy do kości walających się wokół.

Chciał wstać, lecz nie miał siły.

I wtedy z niewielkiej odległości usłyszał coś, co brzmiało jak wystrzały.



AMANDA GORDON

Powoli traciłaś nadzieję. Od momentu, jak wywleczono stąd Lyncha obrzydliwy staruch pojawił się tylko raz. Ustawił przed klatką drewnianą miskę z parującym, na pół surowym, krwisty mięsem. Na jego widok dostałaś zarówno ślinotoku, jak i też miałaś ochotę zwymiotować żółcią na dno klatki.

Małpi staruch zaśmiał się ochryple i złośliwie.

- Dobre. Dobre. Dla rakszasa, dobre.

Opuścił ładownię ze śmiechem.

Nie ruszyłaś zostawionego jedzenie. By cię jednak nie korciło wysunęłaś nogę przez kraty i odkopnęłaś miskę najdalej, jak potrafiłaś. Poza zasięg rąk.

Na zewnątrz chyba zapadły ciemności nocy. Chyba, wbrew wszystkiemu zasnęłaś, ale kilkukrotnie wyrywałaś się ze snu przez odrażające koszmary, w których motywem przewodnim była kopulacja istot przypominających ghoule, zakończona pożeraniem martwych, na pół rozłożonych ludzi. Koszmary były tak realistyczne, że kiedy budziłaś się ze snu czułaś smak zgniłego mięsa w buzi. Wtedy postanawiałaś, że już nie zmrużysz oka, by po chwili ujrzeć dwie wpatrzone w ciebie plamki światła, niczym oczy węża, które posyłały cię w koszmar kolejny raz.


* * *


Ostatnim razem obudził cię nie koszmar, lecz odgłosy strzelaniny gdzieś blisko.
Otworzyłaś oczy dostrzegając starucha przypominającego zwierzę. Siedział w kucki w jakimś wyrysowanym krwią kręgu kilka kroków od twojej klatki. Jego oczy błyszczały pomarańczowym poblaskiem. Szybko skojarzyłaś, że właśnie te ogniki widziałaś w nocy i że to on w jakiś sposób sprowadzał na ciebie koszmary, po których twoja psychika zdawała się być na krawędzi szaleństwa.

Teraz jednak starzec podniósł się z desek i chwycił swoją laskę. Wysyczał dwa słowa i ze zgrozą ujrzałaś, jak kij zmienia się w ... kłębowisko wężowych ciał. Pięć czy sześć długich gadów rozwierało szczęki gotowe ukąsić każdego w zasięgu splotów.

Staruch ruszył na górę, gdzie do sporadycznych odgłosów wystrzałów dołączył jeszcze szczęk stali.

Zamarłaś.


DWIGHT GARRETT


To była gwałtowna i brutalna potyczka, gdzie twój rewolwer stanowił doskonałe interludium, do prawdziwej rzezi. Dzięki twoim strzałom wojownikom Zakonu Świtu pod przewodnictwem Mahuna Tulavara udało się dostać na pokład. Szczególnie, kiedy z brzegu ogień do wrogów na łodzi otworzył „Pszyjaciel” i jego ludzie, biorąc kalliballi w krzyżowy ogień.

Potem twoi sojusznicy dokonali abordażu i poszły w ruch miecze.

Byłeś twardym człowiekiem i widziałeś już wiele, ale to, co robił Mahuna i jego chłopaki za pomocą swoich szabel na długo zostanie ci w pamięci. Nawet nie sądziłeś, że kawałek stali może z taką łatwością pozbawić kogoś głowy, nie mówiąc już o przerąbaniu w pół na wysokości pasa. Mahuna Tulavara był ... śmiercią z mieczami. Ruszał się tak szybko, że z trudem zauważałeś jego ruchy, pozostawiając za sobą konających lub martwych kultystów.

W pewnym momencie jednak ujrzałeś starca, który wynurzył się gdzieś spod pokładu. Zadrżałeś czując żółć strachu podchodzącą ci do gardła. Ten człowiek miał oczy lśniące piekielną żółcią, a prawa ręka była kłębowiskiem ruszających się, rozwierających paszcze węży.

Chyba krzyknąłeś ostrzegawczo do Mahuny jednocześnie strzelając do piekielnego starca. Kula trafiła go w głowę. Pierwszy Miecz zawinął się, ciął, a na pokład pospadały przecięte wężowe cielska. Widziałeś, że gdy zderzają się z deskami pokładu zmieniają się w ... grube, ludzkie paluchy.

Zbladłeś.

Staruch zachwiał się i poleciał za burtę.

Spojrzałeś tam i zobaczyłeś ... krokodyli kształt sunący pod wodą. Starca nie było widać.

Padł ostatni z kalliballi. Wroga łódź została zdobyta. Zakon Świtu stracił czterech ludzi, wróg kilkunastu.


DWIGHT GARRETT i AMANDA GORDON

Amanda słyszała odgłosy walki na pokładzie, ale nie wiedziała, co się dzieje.
Kiedy jednak do ładowni zeszło dwóch mężczyzn o mało się nie popłakała z radości.

Pierwszym z nich był brodaty Hindus, którego ciemne oczy nadal błyszczały bitewnym ogniem. Drugim z mężczyzn był Dwight Garrett. Detektyw stał na ostatnim stopniu prowadzącym do ładowni i z trudem łapał oddech.

Smród gnijącego mięsa i ludzkich nieczystości zapierał dech w płucach. Godną uwagi rzeczą w ładowni była sporych rozmiarów klatka. W niej siedziała kobieta, w której Dwight z trudem rozpoznał zaginioną Amandę. Okryta w zniszczoną i brudną koszulę nocną, umorusana, z pozlepianymi brudem włosami i ściągniętą ze strachu twarzą. Ale najgorsze były jej oczy. Dwa zwierzęcej barwy ślepia.

Mahuna Tulavara westchnął ciężko.

- Kalliballi łamali jej ducha magią – powiedział. – Byli bliscy sukcesu. Nie wiem, czy nie przybyliśmy za późno, śri Garrett.

arm1tage 27-07-2011 12:57

Widziałem w życiu wielu nożowników, raz nawet jeden z nich niemal przerwał nić mojego życia. Byli wśród nich zwykli partacze i zręczni rzemieślnicy. Spotkałem też na ulicach całkiem pokaźną ilość prawdziwych zawodowców dłuższego czy krótszego ostrza. Paru z nich zasługiwało na miano artystów w swym fachu. Ale powiem wam: takich rzeczy, jakie obejrzałem sobie gdy u bram świtu nastąpił szturm na barkę tych kali-srali zwyrodnialców, jeszcze nigdy nie widziałem. Dotyczyło to zwłaszcza człowieka nazwanego, teraz wiedziałem już dlaczego, Pierwszym Mieczem. Wprawa i szybkość, z jaką pozbawiał życia, była po prostu nieludzka i gdybym sam nie był zajęty polowaniem, które zaszło już przecież za daleko by udawać skrupuły, z pewnością siedziałbym tam z otwartą gębą i podziwiał to śmiercionośne zjawisko.

Oni byli jak zwierzęta i my byliśmy jak zwierzęta. Nie mogło być inaczej. Walka trwała krótko i była właściwie masakrą. Drapieżnik dopadł o świcie swą ofiarę i usiadł na jej parującym truchle.

Gdzieś po drodze, był strach podchodzący pod gardło falą wymiocin, gdy spod pokładu zaświeciły żółte ślepia...Biegłem właśnie tam, bo wiedziałem, że jeśli porwani gdzieś tu są, to tylko pod pokładem. Pamiętam urwane obrazy, moją rękę pociągającą za spust i rozbryzg czaszki starucha, między jednym a drugim zdawał się minąć wiek. Wiek, w którym przed moimi oczyma pląsał obraz wężowych splotów, wychodzących tam skąd nie miały prawa wychodzić. Wiek, w którym Tulavara nadciągnął jak wojna i cięcie miecza przerwało poruszający się obrzydliwie koszmar. Potem jeszcze wstrząs, gdy węże zmieniały się w palce, zmieniały się w brudne białe robaki na brudnym pokładzie.

Potem wziąłem się w garść.

Nasze kroki, gdy zbiegaliśmy z Mahuną do ładowni, dudniły po przegniłych deskach jak bębny dzikich. Niewyobrażalny smród buchnął od razu, niemalże cofając nas z powrotem. Nawet jeśli przez moment miałem jakieś wyrzuty po masakrze, jaką urządziliśmy, po tym co zobaczyłem na dole, sumienie umilkło i zaszyło się w ciemnym kącie z głupią miną.

- Bydlaki...- wyrzuciłem z siebie tylko, ocierając z twarzy błotnistą maskę - Pieprzone bydlaki...

Wielka klatka zdawała się wręcz unosić w fetorze nieczystości, zgniłego mięsa i przegniłych desek ładowni. W tym, co ujrzałem w środku klatki, z trudem dopatrzyłem się nie tylko kobiety, ale po prostu człowieka. Spod pozlepianych brudem włosów na masce strachu błyskały zwierzęce ślepia, najpierw omiatając dyszącego jeszcze po bitewnym uniesieniu Hindusa. Potem ich spojrzenie zawisło na mnie i wtedy człowiek wydał się z siebie krzyk czy też pisk, którego nigdy nie zapomnę, pełen radości i ulgi, a jednocześnie tak na wskroś zwierzęcy, że przeszedł mnie dreszcz.

Poznała mnie.

Mahuna Tulavara westchnął ciężko.
- Kalliballi łamali jej ducha magią – powiedział. – Byli bliscy sukcesu. Nie wiem, czy nie przybyliśmy za późno, śri Garrett.

- Panno Gordon!

Gdy to mówił, ja już zbiegałem niżej. Nie słuchałem go w tej chwili, wiedziałem tylko że tej sponiewieranej, odzianej tylko w strzępy odzieży upokorzonej dziewczynie nie pozwolę ani minuty dłużej pozostać w tym więzieniu. Sam nie wiem, jak otworzyłem klatkę, myślę że kierował mną wtedy jakiś wywołany gniewem krótki szał, chyba waliłem jakimś kawałkiem żelastwa kłódkę i niemal wyrwałem z uchwytów drzwiczki.

- Jestem tu po Ciebie. - wyciągnąłem rękę - Jesteś wolna! To koniec.

Dygotała. Mogła zaraz wybuchnąć. Jej oczy były zwierzęce, kompletnie zwierzęce i nie wiem nawet, czy nie dostrzegłem w nich żółtawych przebłysków, ale nie obchodziło mnie to. Mogła mnie zagryźć, ale ja widziałem w niej kobietę, którą, wystarczyło popatrzeć, za chwilę mogła nieodwracalnie przestać być. Na zawsze. Jej jaźń wisiała na cienkim włosku. Chwyciłem ją i niemal przemocą wyciągnąłem z klatki, a potem po prostu chwyciłem w ramiona i przycisnąłem do siebie, najmocniej jak mogłem. Jeśli nadal była kobietą, a wierzyłem w to, nie mogła potrzebować teraz niczego innego.

- Już po wszystkim, Panno Gordon. Zabiliśmy ich. Zabiliśmy wszystkich. - zapewniałem ją - To koniec. Jesteś bezpieczna, Amando.

Jej ciało wciąż dygotało, groziło wybuchem który mógł rozerwać mnie na strzępy, ale przyciskałem ją jeszcze mocniej.

- Wszystko będzie dobrze...Jeszcze włamiemy się razem na jakąś chatę, jak wtedy w Bostonie, pamiętasz?! Zabiorę Cię stąd, rozumiesz?! Zabiorę Cię stąd, Amando.

...and I do mean it.

Do ciężkiej cholery, jeśli ktoś będzie chciał mi przeszkodzić we wzięciu tej dziewczyny na ręce, wyniesieniu Jej z tej cholernej ładowni i wywiezieniu z tego przeklętego piekła zwanego Indiami, to nie ręczę za siebie.

zodiaq 27-07-2011 14:07


Szybkość z jaką go kroił odebrała mowę. Chaotyczne ruchy, brak strategii...przerażająco skuteczna losowość ciosów...był drapieżnikiem...urodzonym...stworzonym by kąsać i zabijać, nie miał z nim szans, jednak starał się, starał się zatrzymać grad ciosów, jaki przyjmował na siebie.
Ciało, a szczególnie "łapę" miał poharataną...jeszcze chwila, w końcu się odsłoni, w końcu zmęczy...wzrok miał zamazany, lśniące kontury nie wyróżniały się z mgły, był teraz ślepy...upadł.

*


"Zimno...nie żyję?"
Nie zdążył otworzyć oczu, gdy jego ciałem wstrząsnął nieziemski ból. Krzyk pełen bólu i strachu zbudził drzemiące w okolicy ptactwo. Cały drżał, z wysiłkiem podźwignął się na ręce, opierając plecy o zimny postument.
Był teraz zlepkiem krwi i błota witającym dzień gdzieś w Indiach.
Próba podniesienia się na równe nogi zakończyła się wyrżnięciem w muł wysepki wprost na twarz. Bezsilność...jedyne o czym myślał wpatrując się w ten kawał wody najeżony krokodylami, wężami i innym plugastwem. Rany, zalepione błotem otwarły się, rzadka trawa porastająca wysepkę zabarwiała się szkarłatną krwią studenta.
Chciał to odwlec, dać sobie przynajmniej kilka godzin...minut, przecież udało mu się przetrwać noc...walkę.
Strzały...cywilizacja...szukają go...przeżyje!
Mimo stanu w jakim się znajdował, miał jeszcze ten płomyk nadziei, strzały mogły oznaczać tylko jedno - nie wszystko poszło po myśli porywaczy.
Niepewnym ruchem udało mu się oderwać kawałki nogawek od spodni.
Jeden z nich zacisnął na otwartej szramie przebiegającej po łapie, drugą zaczął obmywać pozostałe rany.


Leżał już na plecach, tuż przy samym brzegu wysepki wpatrując się do góry nogami w odległą linie lasu. Nie miał siły się już podnieść, obolałe ciało odmawiało posłuszeństwa. Strzały już dawno ucichły...
"Cholera...na co liczyłeś? Ciesz się, że przynajmniej jedno z was znaleźli..."
- B-boli....- jęknął...łzy same napływały do oczu, jedyne o czym potrafił myśleć to nieuchronna śmierć...co z nimi się stanie? Myśli zaczęły krążyć wokół reszty grupy...wspominał...jedyne co mógł w tym momencie robić to leżeć i wspominać...pierwsze spotkanie...sztylet...rytuał na cmentarzu...fabryka Duvarro Spocket...spotkanie z Emily i jej siostrą...Luca...nie widział, powieki same opadały.
- Boli....KURWA JAK BOLI! - ryk przeszył zaspaną dżunglę...dżunglę która fascynowała go swoimi tajemnicami i dżunglę, która go zabije...


...chyba, że zdarzy się cud.

Tom Atos 29-07-2011 11:20

SKLEPIK ABDULA NA ULICY HIEN

Wszystko potoczył się tak szybko, że gdyby Hiddink miał zdać relacje z tego co się wydarzyło miałby spore problemy. Jedno tylko bez wątpienia zapamiętał dokładnie, to że paskudny pies zamienił się w coś, co trudno było nazwać. Gdy strzelanina ucichła i poziom adrenaliny zaczął opadać Herbert poczuł strach. Strach który zjeżył mu włosy na głowie i przebiegł zimnym dreszczem wzdłuż kręgosłupa. Twarz wykrzywił mu uśmiech ni to radości, ni przerażenia. Wpatrywał się w miejsce, w którym zniknął stwór.
Walter, upewniwszy się szybko, że nikomu z nich nic się nie stało, dopadł Arabusa, który ich napadł w sklepie, starając się go zupełnie unieszkodliwić. Przyklęknął mu na klatce piersiowej i przyłożył lufę do głowy.
- Herbert, zobacz czy Brudas nie ma tu żadnej liny. Emily, nic ci nie jest? - spojrzał na pannę Vivarro i wołał dalej. - Jeśli nie, to zobacz, czy Abdul jest cały.
Postrzelony kilkukrotnie Arab nie stanowił zbytniego zagrożenia. Z otwartych, jakby zdziwionych ust, wylewała się krew, przyduszona klatka piersiowa nie miała sił się unieść, a z rany na wysokości piersi popłynęła spieniona krew brudząc nogawkę Waltera. Arab zadygotał konwulsyjnie, kopnął nogami ziemię, jego oczy straciły blask. Życie uleciało z niego z jednym gulgotliwym rzężeniem. Skonał.
Żył jeszcze jeden z jego asysty, postrzelony przy wejściu przez Borię lub Herberta, ale widać było, że i on niedługo pójdzie na łono Allacha.
- Boria, zobacz co z tym drugim, bo ten niestety nie dał rady. Od trupa nic nie wyciągniemy! – Walter próbował jeszcze nerwowymi ruchami docucić denata. - Boria! Co z tym drugim? Da się z nim pogadać?!
- Nie bardzo. Długo nie pociągnie. Strzelaliśmy do siebie prawie z przyłożenia, a od hecy ze stworami na bagnach noszę ze sobą wielkokalibrową pukawę. On zaraz spotka się z kumplami.
-Cholera! -
wykrzyknął Walter i podniósł się od trupa. Podszedł w stronę lady, gdzie był Abdul. - I jak z nim, Emily?
- Walter! Co Ty wyprawiasz?! -
Emily wprost z jednego szoku wpadła w drugi. Widok Choppa bezlitośnie dobijającego postrzelonego Egipcjanina poruszył ją do żywego. - Coś Ty zrobił?! Coś Ty najlepszego zrobił?!
-Próbowałem go ratować, Em -
powiedział w jej stronę Walt i, widząc że kobieta nie rusza się w stronę Abdula, sam przeszedł za ladę, żeby zobaczyć, jaki jest jego stan.
Adbul też nie wygląda najlepiej. Strzały ubranego na czarno Araba trafiły go w pierś i w bok szyi. “Brudas” leży na ziemi, łapiąc spazmatycznie oddech, podobnie jak zabity Arab wcześniej. To, że nikt z nich nie oberwał w tej chaotycznej i brutalnej strzelaninie może zakrawać na cud. Chopp zna sie na tyle na medycynie, by wiedzieć, że bez fachowej pomocy iskra życia w ich potencjalnym informatorze zgaśnie szybciej niż zapałka zapalona w deszczową noc.
Walt starał się cucić Abdula ze wszystkich sił. Widział, że niewiele to da. Podniósł głowę i zawołał do pozostałych:
- Jak w przeciągu kilku minut nie znajdziemy lekarza, nasz jedyny informator też umrze. Boria, biegnij! Znajdź jakąś pomoc. Kogokolwiek!
Sam siedział cały czas przy Brudasie i mówił do niego:
- Nie zasypiaj... Abdul, tylko nie zasypiaj.. Wyjdziesz z tego, tylko nie zamykaj oczu...
Boria wyskoczył na zewnątrz posyłając spojrzenie w stronę Emily. Wyraźny przekaz “bądź ostrożna” podszyty troską. Drzwi za jego plecami zakołysały się lekko, kiedy zniknął za progiem.
Tymczasem Abdul uśmiechał się głupkowato najwyraźniej walcząc z ogarniającą go słabością. Jego usta poruszały się chyba w rytm jakiejś modlitwy lub inkantacji. Krew kapała na ziemię, na deski czegoś, co wyglądało jak klapa do piwnicy.
- Przepraszam - powiedziała, unosząc lufę w kierunku Waltera Choppa. Ruszyła w kierunku lady, wciąż mierząc pewnie w księgowego. Odbezpieczyła broń. - Odsuń. Się. Od. Niego. Odsuń się!
Wciąż postępowała przed siebie.
- Ty - zwróciła się do Abdula nasłuchując pilnie. - Misterium. Mów.
- Kehekhumkeheblughe -
bełkot, zachłyśnięcie cię krwią. - Natablable...khe khe khe....
- Gdzie?
- Śwaaahgha zagnhkaka.
-Zwariowałaś, Emily? -
Walter był zaskoczony jej gwałtownością. Nie przeszkadzał jej, ale nie zamierzał też odsunąć się ani o krok od niego.
- Larkin! Gdzie mamy się z nim spotkać! Powiedz, zaraz będzie pomoc, ale musisz zdążyć nam powiedzieć!
- Syr...hkhk..hakh...akhe -
krztusił się Abdul wybałuszając oczy.
- Emily, rozumiesz coś z tego?
- Chyba chce sera. -
wtrącił się Hiddink pocierając głowę dłonią. Czuł się dziwnie. Ciągle miał przed oczyma widok piekielnego psa.
- Hahaha. - zaśmiał się krótko, nerwowo w sposób zupełnie do niego nie podobny,
- ODSUŃ SIĘ!!! Mówiłam… - broń wypaliła.
Pocisk śmignął nad głową mężczyzny. Na twarzy dziewczyny malowała się zapiekła determinacja. Nie pozwoli mu wykończyć ostatniego informatora, który mógł ją doprowadzić do siostry.
Walter spojrzał na nią, jak na istotę z innej planety. Coś musiało jej się stać... oszalała...
- Herb, Emily coś się stało... zabierz jej broń! - krzyczał. - Uspokój się, Em. Próbuję utrzymać go przy życiu, a ty wcale nie pomagasz!
“Gdzie ten cholerny Boria” -
myślał gorączkowo Walter.
- A może byś się k...a odsunął? - Hiddink wycedził przez zęby. Po raz pierwszy tak grubo zaklął przy Emily.
- Odsunął? - popatrzył na nich nic nie rozumiejącymi oczami. - Przecież on zaraz umrze. Musimy mu pomóc. O co wam chodzi? Tylko on nam może powiedzieć, gdzie jest Larkin. Z tego, co wiem, to nikt z nas się nie zna za bardzo na medycynie. Jeśli Boria nie znajdzie lekarza, będzie z nim krucho.
Walt ciągle klęczał przy nim i mówił do niego, żeby nie zamykał oczu, że zaraz będzie lekarz.
- Po prostu trzymaj łapy z daleka od niego, to wszyscy będziemy zadowoleni. - stwierdził Hiddink, którego upór Choppa równie irytował, co nerwowość Emily.
- Gadaj Abdul, gdzie jest Larkin. Zrób coś pożytecznego zanim zdechniesz.
Walter podniósł się na nogi i odezwał się:
- Nigdzie się stąd nie ruszę i nikt nie będzie mi tu rozkazywał. Nawet ty, Emily. Ten człowiek umiera, a ma dla nas informacje. Lepiej byście zrobili, pomagając Borii znaleźć lekarza. On w takim stanie nic nam nie powie, tylko bełkocze. Uspokójcie się, na litość boską! Cokolwiek chcecie mu zrobić, nie pozwolę na to. On nam jest potrzebny!
Myślała, że rzuci się na niego. Lada moment. Rozszarpie go na strzępy gołymi rękami, zadając długotrwały i trudny do zniesienia ból. Gniew nadawał jej w wyobrażeniu siłę przewyższająca ghule. Patrzyła na księgowego z nienawiścią. I z rozczarowaniem. Sabotował ją. Od samego początku sabotował działania grupy. To on.. to on musiał zastrzelić jej ojca. Po to z nimi pojechał. Strzelec wyborowy strzelający na oślep? Paradne. Świadomość oślepiła ją na moment. Zabrakło tchu. A ona mu zaufała, dopuściła blisko siebie.
Myślała, że rzuci się na niego. Jej twarz wykrzywiała złość.
Abdul na podłodze pluł krwią z coraz większym trudem.
Drzwi do sklepu otworzyły się gwałtownie na oścież i stanął w nich Boria. Od razu ujrzeli krew spływającą po jego piersi. Krew kapała też z dłoni na podłogę. Wtoczył się do środka z bladą twarzą.
- Jest ich … więcej - jęknął boleśnie. - Idą … tutaj.
Osunął się ciężko na ziemię.
- Postrzelili mnie. - dodał słabnącym i zdziwionym głosem.
- Cz..hkkhy.yyy fa..khyhy..rhykkhy..on. - Abdul chciał coś powiedzieć ale zalana krwią krtań uniemożliwiła mu to.
- Boria... - wzrok Walta spoczywał już tylko na ochroniarzu. Idą tu. - Daleko są? Damy radę uciec?
Pokazał cztery palce i pokręcił słabo głową.
- Zostaw go... - wyszeptała na granicy słyszalności. Trzęsła się cała. Stała nad przepaścią szaleństwa, zaglądając w oczy najgorszemu ze swoich oblicz.
Walt delikatnie odsunął Brudasa i spróbował podnieść wieko do piwnicy.
Klapa otworzyła się bez trudu ukazując ich oczom drewniane stopnie prowadzące najwyraźniej do piwnicy.
- Chodźcie, tu jest piwnica. Nie mamy chyba innego wyjścia. Emily, pomóż mi go znieść. - ostatnie słowa skierował do kobiety, chwytając Abdula pod ramiona.
- Nie? Nie... nie to nie - wyrzuciła broń pod nogi Waltera, obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku drzwi. I tak nie znajdą Teresy. Nie z Choppem, który zabija świadków. Krew. Wszędzie krew. Boria postrzelony. Popchnęła drzwi, drugą ręką zrywając z głowy pozbawiający ją powietrza zawój. Miała chęć krzyczeć. Wrzeszczeć, aż płuca wypełnią się krwią, ale zamiast tego wybuchnęła płaczem. Przestąpiła próg i z uniesionymi rękami wyszła na ulicę. Zastrzelą ją. To dobrze. To wszystko to i tak była farsa. Gargantuiczny, bezsensowny wysiłek. Jeśli tak to ma wyglądać, to ona się wypisuje.
Żegnaj przeklęty świecie. Zamknęła oczy, czekając na wystrzał.
Chopp oniemiał. Widział w oczach Emily bestię. Czy dla niej też już zaczyna być za późno? Co w nią wstąpiło? Jak tylko zorientował się, co chce zrobić, opadł z reszty sił. Wiódł za nią wzrokiem i widział wszystko w zwolnionym tempie, jak Vivarro mija rannego Borię, naciska klamkę drzwi i wychodzi na ulicę wprost w łapy napastników. Jedyne, co był w stanie teraz zrobić, to wydobyć z siebie szept:
- Herb... nie pozwól jej...
Słowa Choppa go otrzeźwiły, bo Hiddink gapił się wpierw na Borię, a potem na Emily.
- Akurat teraz musiało jej odbić. Kapitulacji jej się zachciało psiakrew.
Skoczył do przodu i chwycił dziewczynę z tyłu za ramiona ciągnąc z powrotem do sklepiku. Przy okazji rzucił okiem na uliczkę, czy relacja Borii ma poparcie w faktach.
Widział jednego ubranego na czarno Araba, który zbliżał się ostrożnie zaułkiem. W jego rękach ujrzał niemiecki pistolet z charakterystycznym, kanciastym magazynkiem. Był jednak pewnie, że za jego plecami idą kolejni. Uliczka była wąska, kręta, łatwo było się w niej ostrzeliwać. Ale wtedy huk strzałów, podobnie jak kanonada w sklepiku chwilę wcześniej, na pewno zaalarmowałaby okolicznych mieszkańców.
Herbert strzelił w stronę Araba. Nie chodziło mu tyle o jego zabicie, co odstraszenie i ewentualne zaalarmowanie jakiegoś pieprzonego, angielskiego patrolu. Nie mieli wyboru musieli zejść do piwnicy i mieć nadzieję, że ten szczur Abdul miał jakieś wyjście awaryjne. Przy okazji należało sie rozejrzeć, czy nie miał gdzieś burek.
- Dzięki Herb - szeptał dalej Walt. - Pomóż mi ty w takim razie z Brudasem. - powiedział już głośniej. Odezwał się też do Emily:
- Pomóż chociaż Borii, jeśli życie pozostałych jest ci obojętne.
Hiddink spojrzał na Abdula.
- Mamy jeszcze chwilę. Spróbujmy go położyć na bok, może krew wypłynie z krtani i będzie mógł mówić.
Metoda chyba poskutkowała, gdyż krew zaczęła się sączyć z ust „Brudasa” .
- Abdul. Słyszysz mnie? – Hiddink starał się mówić głośno i wyraźnie. – Co chciałeś nam powiedzieć? Gdzie jest Larkin?
- Natablable ... khe khe khe .... Natalhy … khe khe khe.... –
kolejny atak dał im do zrozumienia, że więcej się nie dowiedzą.
Herbert jednak próbował.
- Jaka Nathaly?
Jedyną odpowiedzią był jeszcze mniej zrozumiały bełkot konającego człowieka.

emilski 29-07-2011 12:24

Gdyby to, co zobaczył Walter, zobaczył w innych okolicznościach, na pewno siedziałby teraz gdzieś na chodniku pod murem z nieobecnym wzrokiem wpatrzonym gdzieś daleko. I jeszcze by się kiwał. W tę i z powrotem. Przerażony miałby problem z dojściem do domu, z zaśnięciem i w ogóle dalszym funkcjonowaniem w społeczeństwie. Ciężko byłoby mu rozmawiać z innymi ludźmi ze świadomością, że coś takiego żyje tuż obok nich i on to widział, ale nie może się z nikim tym podzielić. Nikt by go przecież nie zrozumiał. On by próbował opowiedzieć to coraz większej ilości osób, szukałby zrozumienia, ludzie zaczęliby pokazywać go sobie palcami, w końcu zainteresowałby się nim jakiś lekarz i po prostu zamknął go gdzieś w zakładzie.

Ale teraz był na wojnie, a na wojnie widzi się różne rzeczy. Naprawdę RÓŻNE. I z dnia na dzień coraz mniej rzeczy przeraża. Po prostu nie myśli się nad tym, co się widzi. Nie myśli się, bo nie ma się na to czasu. Wojna wymaga natychmiastowego działania i dopiero gdy się nieco uspokaja, dostaje się młotem w łeb, przychodzą drgawki, do oczu napływają łzy. Dopiero kiedy wojna się kończy, a teraz trzeba zacząć z tym żyć.

Chopp widział już potwory – bo inaczej nie można tego nazwać, ale nie podejrzewał, że ich wyglądem i smrodem będzie co rusz zaskakiwany. Ten pies od początku nie wyglądał na normalnego, ale że krył w sobie takie niespodzianki ciężko było przewidzieć. Wraz z jego metamorfozą, w sklepiku pojawił się smród. Obrzydliwy smród. Jego macki wypełniły cały sklep, rzucały się w te i we wte, przecinając ze świstem przestrzeń pomiędzy Amerykanami i Arabami. Nowi przybysze na pewno nie mili dobrych zamiarów i nie zamierzali odpuścić. Broń, która pojawiła się w ich rękach na pewno nie była na pokaz, co brudas szybko odczuł na własnej skórze, osuwając się za ladę i mamrocząc coś w krwawym języku. Jedyne, co ucieszyło księgowego to fakt, że wielkie macki najwyraźniej stały po ich stronie. Ich celem nie byli oni, lecz właśnie arabscy intruzi. trzeba przyznać, że potwór, pomimo całej swojej obrzydliwości, uratował im życie. To pozwoliło księgowemu zachować zimną krew i działać błyskawicznie. Najważniejsze, że po zabraniu jednemu z nich rewolweru, czuł się pewniej. Broń w ręku to jest jednak to, czego potrzebował.

Potwór zniknął, posypany jakimś proszkiem. Śladu nawet po nim nie zostało. Lafayette byłby dumny z takiej sztuczki. Reszta nie żyła, albo właśnie dogorywała. Walter widząc, co się święci i będąc świadomym, że pozostawienie Arabusów przy życiu jest jedyną szansą na uzyskanie od nich jakichś informacji, rzucił się do ich głównego napastnika, chcąc go zmusić do gadania. Było za późno. Nie pomógłby tutaj żaden lekarz.. Walter zamiast odpowiedzi na zadane pytanie dostał tylko bluzg krwi, który poplamił jego ubranie.

Ale był jeszcze Brudas. On dla nich jest ważniejszy. Cały czas myślał, że są po jego stronie i że może im zaufać. Walter nie zamierzał tego zmieniać. rzucił się przez ladę, żeby sprawdzić w jakim jest stanie. Czy może coś dla niego zrobić, czy może go jeszcze ocalić, czy może się jeszcze czegoś od niego dowiedzieć. Kątem oka widział, jak pozostali stoją, jakby byli w głębokim szoku po tym, co przed chwilą zobaczyli. Nikt nie kwapił się, żeby pomóc księgowemu w jego działaniach.

-Boria! -krzyknął Chopp. -Sprowadź lekarza! Inaczej, Brudas umrze.

To było pewne. Bez lekarza Abdul umrze. A jak Abdul umrze, to już nic im nie powie.

-Nie zasypiaj, nie zamykaj oczu, zaraz przyjdzie pomoc, zaraz będzie lekarz, tylko nie zasypiaj, zostań z nami, dasz radę – Chopp gorączkowo mówił do niego, starając się nie stracić z nim kontaktu ani na chwilę.

I wtedy Emily zwariowała. Odwaliło jej zupełnie. Inaczej nie da się tego nazwać.

-Odsuń się od niego. Odsuń się! - mówiła do Waltera, mierząc do niego z pistoletu. Próbowała podejść Araba od innej strony, zadając mu ostre pytania: -Gdzie? Kiedy?

Ale to nic nie dawało, Brudas tylko bełkotał, zalewając się krwią, a Walter powoli zaczynał rozumieć, że kobieta nie blefuje, lecz autentycznie mierzy do niego z broni: - ODSUŃ SIĘ!!! Mówiłam… - broń wypaliła. Kula przeleciała tuż nad głową księgowego, zostawiając ciemniejszy ślad na jego posiwiałych włosach.

Chopp spojrzał jej w oczy i wydawało mu się, że dojrzał w nich coś zwierzęcego. Czyżby z Emily zaczynało się dziać, to co z Lynchem i jej ojcem? Czyżby dla niej nie było już ratunku? Znowu to nie był czas na myślenie. Trzeba działać. Szybko. Najważniejsze jest ocalić życie Abdula, żeby ten mógł im wszystko opowiedzieć. Walter zawołał do Hiddinka, żeby ten uspokoił Emily, ale okazało się, że ten grubas też ma jakieś złe zamiary. Co się im, kurwa, stało? Walt nic z tego nie rozumiał. Księgowy wszystkimi siłami chce ocalić życie ich jedynego informatora, a ci każą mu go zostawić, jakby chcieli go... zabić. Boże... a może... może chcieli go... zjeść. Może oni oboje są już po drugiej stronie. Może i Hiddink i Emily są już po stronie guli, dlatego potwór ich nie atakował, bo wiedział, że wkrótce razem będą się posilać ludzkim mięsem.

-Nigdzie się stąd nie ruszę i nikt nie będzie mi tu rozkazywał. Nawet ty, Emily – Walter wstał i mówił podniesionym, pewnym siebie głosem. -Ten człowiek umiera, a ma dla nas informacje. Lepiej byście zrobili, pomagając Borii znaleźć lekarza. On w takim stanie nic nam nie powie, tylko bełkocze. Uspokójcie się, na litość boską! Cokolwiek chcecie mu zrobić, nie pozwolę na to. On nam jest potrzebny!

Będzie bronił Abdula przed tymi bestiami, choćby przyszło przypłacić mu to życiem. Bez niego, nic się nie dowie.

I wtedy wrócił Boria. Bez lekarza, ale za to z raną od kuli. Krwawił mocno. Ledwo stał na nogach. Gonili go. Pokazał ręką, że jeszcze czterech i są za blisko, żeby uciekać. Walter otworzył klapę do piwnicy. Być może te schody, prowadzące gdzieś w ciemność, są ich jedyną ucieczką. Spróbował jeszcze raz dotrzeć do Emily, chwytając Brudasa pod ramiona: -Emily, pomóż mi go znieść.

I wtedy Emily zwariowała po raz drugi. Odwaliło jej zupełnie. Rzuciła broń, podniosła ręce i wyszła ze sklepu prosto na ulicę. Walt zdębiał. Stał w murowany i nie mógł się ruszyć. Oczami wyobraźni widział już kule, które w zwolnionym tempie wbijają się w jej ciało, dziurawiąc je doszczętnie. Widział, jak strój panny Vivarro przechodzi od krwi w szkarłatną czerwień, jak uginają się pod nią nogi, jak pada na chodni, jak z ust wydobywa się delikatna czerwona smużka.

-Herb... nie pozwól jej... - wyszeptał. Ale to wystarczyło, żeby grubas wreszcie ruszył to swoje tłuste dupsko i zgarnął dziewczynę z powrotem do sklepiku.

Teraz piwnica była ich jedynym ratunkiem.

Armiel 29-07-2011 14:02

HERBERT HIDDINK, WALTER CHOPP, EMILY VIVARRO

Tylko cienka, czerwona linia oddziela człowieka od szaleństwa. Widok potwornej przemiany czworonoga mógł tą ulotną granicę przebić bez trudu. Bez najmniejszego trudu.

Hiddink oddał strzał w stronę idącego ulicą Hien Araba. Ze zdziwieniem ujrzał, jak bardzo drży mu ręka. Widział odprysk wapna od ściany w miejscu, gdzie uderzył pocisk. Cofnął się do sklepiku widząc, jak napastnik kryje się za najbliższą osłoną. Zyskał im kilka cennych chwil.

Abdul umierał. Ostatnimi czasu mieli za dużo styczności z konającymi ludźmi, by nie poznać tego stanu. Mieli jeszcze nadzieję, że kupią im troszkę czasu. Tylko tyle, by powiedział gdzie udała się siostra Emily.

Walter Chopp podniósł klapę w podłodze i ujrzał drewniane schody prowadzące do ciemnej piwnicy. Stękając z wysiłku wziął pod pachy umierającego Abdula i szybko, lecz ostrożnie zaczął schodzić w dół. Herbert Hiddink poszedł w jego ślady ciągnąc za sobą nadal roztrzęsioną Emily i rannego Borię, który – na szczęcie – nadal był przytomny. W ostatnim przebłysku zdrowego rozsądku chwycił jeszcze klapę do piwnicy i zamknął ją nad nimi. Opadła, z głuchym łoskotem, niczym wieko trumny. Kto wie, może właśnie okaże się taką właśnie trumną.

* * *

To, że wrogowie wedrą się do sklepiku było więcej niż pewne. To, że znajdą wejście do piwnicy też było prawie pewne. Krew lejąca się z przestrzelonego gardła Abdula była dla nich niczym drogowskaz. Nie mieli, więc dużo czasu, jeśli chcieli wyjść z tej niezawinionej przez siebie awantury cało. Może kupiliby więcej czasu, gdyby zabarykadowali wejście chociażby wywracając na nie którąś z półek w sklepie.

Teraz jednak nie mieli za wiele czasu.

Piwnicę wypełniały egipskie ciemności. Hiddink, najbardziej opanowany z całej grupy, wyjął zapalniczkę i zapalił. Szybko odnalazł latarkę stojącą na dole.

Piwnica nie była duża. Zastawiały ją puste skrzynie wymoszczone sianem. Leżały w nich jakieś wyroby ceramiczne: garnki, urny, misy. Wszystkie wyglądały, jak repliki. Nie to było jednak najciekawsze, lecz skrzynie opatrzone dobrze im znanym logiem Duvarro Sprocket. Na widok tych skrzyń serce zabiło im szybciej. Znaleźli trop. Mocny trop.

Poza skrzyniami w piwnicy nie było niczego ciekawego. Ale bez trudu zobaczyli małe, wąskie drzwi pomiędzy skrzyniami prowadzące gdzieś dalej.

Abdul ocknął się na ten moment. Słabym ruchem pokazał drzwi i zaczął gmerać w kieszeniach po kilku sekundach wyciągając z nich klucz.

Chcieliście go podnieść, ale pokręcił głową.

Na górze dało się słyszeć kroki i nerwowe, stłumione pokrzykiwania. Lada chwila napastnicy odkryją ich kryjówkę. Nie było czasu na spory, a wlokąc ze sobą zdychającego Araba zmniejszali swoje szanse.

* * *

Za wąskimi drzwiami znajdowała się nadspodziewanie duża sala.

Pierwsze, co rzucało się w niej w oczy to mroczny posąg w rogu pomieszczenia przedstawiający jakąś rogatą i plugawą postać u stóp której ujrzeli wyglądające na prawdziwe ludzkie czaszki.



Samo patrzenie na rzeźbę powodowało dreszcze.

W pokoju stało jeszcze ... biurko. To połączenie plugawego monstrum, któremu zapewne kłaniał się Abdul Brudas oraz tego zwyczajnego mebla podziałało na nich jakoś tak ... uspokajająco. Jakby w samym środku koszmaru straszliwe monstrum wyciągnęło nagle kwiaty zza pleców i zaczęło grać na mandolinie.

Na biurku leżały jakieś rzeczy – dziennik, jakaś większa książka, bilety. Chopp reagował instynktownie zgarniając wszystko szybkim ruchem.

Hiddink wypatrzył kolejne drzwi. Za plecami demonicznej rzeźby. Wąski i niski tunel, którym jednak dadzą radę się wydostać.

W panice wcisnęli się po kolei w „szczurzy tunel”. Jedno po drugim, działając jak spłoszone zwierzęta.

W samą porę.

Za ich plecami dało się słyszeć potężną eksplozję. Z sufitu posypał się pył i przez pełną grozy chwilę sądzili, że tunel zawali się na nich grzebiąc na zawsze we wspólnej mogile. Jednak wytrzymał, a co więcej kawałek dalej kończył się małą drabinką.

Skorzystali z niej ostrożnie i wyszli na niedużym, typowym dla Kairu podwórzu. Z lewej strony widzieli unoszący się w górę tuman pyłu i kurzu. Tam musiał znajdować się sklepik Abdula „Brudasa” który ... wyleciał w powietrze.

Nie mieli czasu roztrząsać tego faktu. Boria potrzebował lekarza, a oni kąpieli. To co przyciągnęło ich uwagę to kobiece burki wiszące na linkach na podwórzu, na którym wyszli spod ziemi.

Czas na rozmowę, na poważne rozmowy, jeszcze nadejdzie. Teraz musieli stad szybko uciekać. Nie wiedzieli, czy wybuch zabił wszystkich wrogów, czy też jacyś ubrani na czarno Arabowie za chwilę nie zeskoczą z dachów z pistoletami i nie zaczną do nich strzelać.


LUCA MANOLDI


Wściekły, jak osa, spacerowałeś po wynajętym pokoju zastanawiając się, gdzie też poszli inni. Paliłeś jednego papierosa, za drugim by czymś zająć dłonie i umysł, ale niewiele to dało.

W końcu nie wytrzymałeś. Zamknąłeś starannie drzwi pokoju, wziąłeś Loganowy rewolwer i zszedłeś na dół.

Przy recepcji trwała jakaś słowna utarczka pomiędzy jakimś mężczyzną i pracownikiem hotelu. Najwyraźniej gość nie znał za dobrze języka angielskiego, i mówił wtrącając słowa po ... włosku.

Zaintrygowany podszedłeś bliżej, by podsłuchać. Okazało się, że facet ma rezerwację, lecz nie potrafi dogadać się z recepcjonistą. Sam nie wiesz czemu, zaproponowałeś pomoc w tłumaczeniu.

W podziękowaniu za pomoc krajan zaprosił cię na mocną, arabską kawę. Jak się okazało nazywał się Umberto Zanotti Bianco. Był archeologiem, który przyjechał tutaj spotkać się z przyjacielem, lecz ten przyjaciel zawiadomił go o opóźnieniach.



Umberto miał ze trzydzieści kilka lat, pochodził z Turynu, był niezwykle wykształcony, ale ta niezobowiązująca rozmowa z Włochem pozwoliła ci podnieść się na duchu. Pokazała, że wokół was są jeszcze inni ludzie. Nieświadomi tego, co dzieje się wokół nich. Nie wiedzący o potworach, o morderczych i szalonych kultach, o tym, jak to jest komuś posłać kulkę w serce.

- Dobrze, mój młody przyjacielu – podziękował Umberto. – Jestem ci niezmiernie wdzięczny za pomoc. Mam tutaj sporo znajomych, więc gdybym mógł się czymś odwdzięczyć, możesz śmiało poprosić o taką pomoc.

Potem się z tobą pożegnał i poszedł do swojego pokoju, by odpocząć.


DWIGHT GARRETT

- Możesz wejść, śri Garrett – powiedział Mahuna Tulavara wskazując detektywowi drzwi do niewielkiego domu w zapomnianej przez bogów wsi gdzieś w dżungli, której nazwy Garrett nie poznał.

Przybyli tutaj zaraz po walce z kalliballi. Zmęczeni i nie do końca zadowoleni z jej przebiegu.

Jak się okazało Mahuna Tulavara miał w tym miejscu przyjaciela, który jakoby miał parać się tajemniczą sztuką uzdrawiania. Od dwóch godzin przyjaciel przywódcy Zakonu Świtu odprawiał swoje gusła w zamkniętej chacie. A Dwight wychodził ze skóry, by móc w końcu zobaczyć, co dzieje się w środku.

Skorzystał więc chętnie z zaproszenia.


* * *

Twarz przyjaciele Mahuny Talavara wydawała się Garrettowi znajoma. Budziła mocne, religijne skojarzenia.



- Są tam – wskazał ręką dwa posłania leżące w dwóch przeciwległych kątach pachnącej ziołami chaty.

Zarówno Amanda, jak i odnaleziony na bagnach Lynch, spali głębokim snem. Leonarda odnaleziono dzięki kapłanowi Zakonu Świtu, który za pomocą tego dziwacznego kompasu, dał instrukcje ludziom, a ci po godzinie poszukiwań odnaleźli chłopaka. Był w krytycznym stanie. Ledwie żywy. Z infekcją w zdeformowanej ręce.

- Nic im nie będzie. Odpocznijcie tutaj dzisiaj, a jutro będą jak nowo narodzeni – powiedział Hindus. – Pozostaje tylko kwestia ich ... przypadłości. Oboje zostali przeklęci przez siłę, której nie jestem w stanie się przeciwstawić. Dodatkowo młodzieniec jest Cuna Sapita. To uniemożliwia takiej skromnej osobie, jak ja odpowiednie działanie. Ale możesz, Mahuna Tulavara, zawieść ich do Śri Darshramem Mitrajitem. Tylko on, ze znanych mi guru, ma wystarczającą moc by im pomóc.

- Myślałem o tym, Juval Dhaga – odpowiedział Pierwszy Miecz po angielsku, z uwagi na Garretta. – O ile może zechcieć pomóc kobiecie, o tyle mam wątpliwości, czy zechce pomóc Cuna Sapita. Rozmawiałem z nim. Jest .... arogancki. Jest ... złośliwy. Jest ... niewdzięczny. Jest zły.

- A drugi?

- Nie miałem okazji z nim rozmawiać.

- Więc nie osądzaj, przyjacielu.

O dziwo, Mahuna Tulavara jedynie skłonił głowę.

- Gdzie znajdziemy Darshrama Mitrajita? – zapytał Mahuna.

- Patukhali. Świątynia Pramatki.

Mahuna Tulavara spojrzał na Garetta.

- Kiedy się obudzą, porozmawiaj z nimi. Wrócę jutro rano i zawiozę was do Patukhali o ile zechcecie. Tutaj, u Juvala Dhagi, będą bezpieczni, śri Garrett. Ty również. Zostań z nimi, na wypadek, gdy obudzili się wcześniej.

Nie czekając na odpowiedź Mahuna skłonił się lekko detektywowi i wyszedł na zewnątrz. Zaczynało padać. Dzień 24 września miał się właśnie ku schyłkowi. Garrett nie mógł o tym wiedzieć, ale mniej więcej właśnie w tej chwili pociąg, który wiózł resztę wyprawy wtaczał się na stację w Bombaju.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:34.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172