lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

emilski 24-12-2011 22:42

Chory skurwiel... najpierw dał im nadzieję, służąc swoją fachową pomocą, zmysłem i ochroną, żeby teraz porzucić na środku pustyni na pastwę losu. Chory skurwiel... Walter szukał w myślach odpowiednio ciężkich przekleństw, które mogłyby oddać choć w części to, co zrobił Garett. Nie przychodziło mu to łatwo. Nie dlatego, że znał mało przekleństw, ale dlatego, że nie było odpowiednich do tej sytuacji.

Garett odpuścił. Dobrze, nerwy mu nie wytrzymały, nie mógł uwierzyć w to, co widzi, bał się, cokolwiek, nieważne. Każdy z nich był na skraju wyczerpania, ale brnął dalej, bo razem zaczęli, więc razem muszą skończyć i bronić siebie nawzajem.

A ten tu? Najpierw zamyla jakimiś zdrajcami, którzy są wewnątrz grupy... Na słowa detektywa, że to Walter, nóż otworzył mu się w kieszeni, piana pojawiła się na ustach, pięść sama szykowała się do ciosu. Dopiero po chwili, Chopp zrozumiał o co chodzi Dwightowi. Nic specjalnego: każdy może wysnuć podobny wniosek na podstawie obserwacji. Ich przeciwnicy rzeczywiście zawsze są pięć minut przed nimi. Ale nie ma chyba w tym nic dziwnego, skoro zajmują się takimi rzeczami, jakimi się zajmują. Jeśli te cholerne gule potrafią się teleportować, to co tu mówić o wyszukiwaniu aury i wyczuwaniu czyjegoś położenia. Mimo to, księgowy był zaniepokojony wymienieniem jego nazwiska przy tak niewdzięcznym temacie i to przez Garetta, którego uważał za bratnią duszę. Rozejrzał się po twarzach pozostałych, ale nie zauważył malującej się na nich wrogości. To go uspokoiło, choć dalej nie wiedział, do czego pije detektyw.

-Zostawiasz nas na pastwę losu! Samych! Ty egoisto! Będziesz odpowiedzialny za naszą śmierć! - krzyknął za odchodzącą postacią. Wiedział, że to nic nie da, że Garett jest indywidualistą i raczej mało rzeczy odwiedzie go od powziętych decyzji. Może pieniądze, ale chyba nie w tym przypadku. Zresztą nawet gdyby, to Walter nie miał pieniędzy. I w ogóle jakie pieniądze... przecież tu nie o pieniądze idzie tylko o to, że ten bydlak ich zostawia i nie czuje za nich odpowiedzialności. Dezerteruje z pola walki, pozwalając swoim towarzyszom zginąć. Będzie się za to smażył w piekle, jeśli go tam w ogóle zechcą. I jeszcze tłumaczy się pieprzonym Blackadderem i jego osmalonymi kończynami. A kto to, do kurwy, jest Blackadder? Chopp nawet nie zauważył, że ktoś taki przyłączył się do ich wycieczki, a ten skurwiel wyjeżdża tu z tym Angolem. A inni? A pozostali?

-Wojownik zawsze wybiera swoją drogę - powiedział Shardul. - Nic go nie powstrzyma - przyglądał się odchodzącemu zmrużonymi oczami. - Powinność. Obowiązek. To czuje. Musimy pozwolić mu zrobić to, co uważa za słuszne. Dla nas, dla siebie.

-Gówno prawda - wycedził przez zęby Walt. -Jest dorosły. Wszyscy jesteśmy dorośli. Wszyscy dokonaliśmy wyboru i od tamtej pory jesteśmy za siebie nawzajem odpowiedzialni i mamy się chronić. Tym twoim wojownikiem możesz wytłumaczyć każde gówno, którego się ktoś dopuszcza! Tak, bo jest cholernym wojownikiem, to wszystko mu, kurwa, wolno! A ja jestem księgowym! I co?! Zycie bym za was oddał...

-Walter dobrze gada - wkurzonemu Borii, aż chodziła szczęka. - Garrett, kurwa, co ty odpierdzielasz. Chcesz nas tutaj tak po prostu zostawić!? Hę?

Poparcie Borii jakoś niewiele dało Walterowi. Nikt nie próbował go zatrzymać. Wkrótce zniknął im za horyzontem.

A Hiddink kontynuował rzeczową dyskusję. Kurwa, ten pieprzony Hiddink. Skąd on bierze to podejście do życia?

***

Ruszają dalej. Księgowy został wtajemniczony przez Herberta w fakty, które Walter mógł przeoczyć z racji ostatnich wydarzeń. Teraz mógł już zbierać sobie całość w głowie. I znowu dochodził do wniosku, że do intrygi to trzeba tu mądrzejszego od niego. Jego tylko denerwują te cholerne obce nazwiska. Nie rezygnował ze swojego prostego planu, żeby po prostu włożyć kij w mrowisko i ich wszystkich pomordować. Lynch śmiał się z jego nowej fryzury, ale jemu było nie do śmiechu. Poparzenia w sumie były niegroźne, ale cholernie swędziały. Jak niegdyś plecy – nieważne. Mają wyruszyć dalej. Z Garettem, czy bez. Być może jednak rozdzielą się i wyślą Mahunę przodem, żeby wybadał sytuację, ale obecnie ciężko było mu się zorientować, czy jest to już postanowione, czy nie. W każdym razie, on był za. Wydawało mu się, że taki ruch, podyktowany ostrożnością, mógłby zasiać ziarno wątpliwości w ich wrogach. Mogliby pomyśleć, że wycofali się, że rezygnują, że na placu boju pozostał już tylko jeden Mahuna.

Właśnie... Garett tyle mówił o nieświadomym szpiegu w grupie. Tak... to musi być to. Oszukuje nas wszystkich, żeby najbardziej oszukać Rash Lamara. A cała ta szopka... no tak, przecież to oczywiste.

Walter uśmiechnął się do tych myśli i, mimo ciągłych wątpliwości, postanowił kurczowo trzymać się tej wersji. Dwight wcale ich nie zostawił, po prostu przejął pałeczkę.

Świetne, Dwight, naprawdę świetne – powtarzał w myślach z uznaniem i kręcił z niedowierzaniem głową. „Że też dałem się początkowo na to nabrać” - zastanawiał się, ale humor mu dopisywał.

„Hiddink... on wie” - kilka chwil później, Chopp zrozumiał, że rzeczowa dyskusja, podjęta przez Herberta zaraz po odejściu detektywa, była spowodowana tym, że grubas był wciągnięty w organizację tej szopki. „A to skurwiel” - myślał księgowy, ale nie zamierzał wchodzić tutaj w paradę. Jeśli Dwight tak wymyślił, to niech tak będzie – gra idzie o zbyt dużą stawkę.

Tom Atos 27-12-2011 11:57

Spotkali się wymęczeni po nieprzespanej nocy. Garstka żałosnych pogorzelców.
- Musimy jechać dalej. - odezwał się Walt zachrypniętym głosem. - Jesteśmy już blisko, a oni się nas boją. Mówię wam, że się boją. Tyle razy próbowali nas zabić i im się nie udawało, a są przecież potężni. O nas muszą myśleć tera tak samo. Szkoda, że my nie możemy im też wysłać jakiejś zabawki, która by przetrzebiła ich szeregi.
Hiddink prychnął zupełnie, jak to miała w zwyczaju jego kotka Mini.
- Oczywiście, że musimy stąd wyjechać. Problem w tym, że nie mamy co liczyć na tego makaroniarza z Czerwonego Krzyża. Został nam tylko Ashan Maruk. Co może i nie jest takim złym pomysłem, o ile Dwight się nie mylił co do tej Lidii van Maar. Weźmy od niego wielbłądy i spróbujmy dogonić ekipę CK.
Walter podszedł do Herberta i zapytał go wprost:
- Posłuchaj, kim właściwie jest ten cały Ashan Maruk? Ostatnimi dniami... rozumiesz, ostatnio byłem nieźle rozkojarzony i nie wydaje mi się, bym nadążał za wami jeśli chodzi o efekty śledztwa i alternatywy jakie przed nami stoją. Mógłbyś trochę bardziej mi naświetlić sytuację - jego twarz zdradzała zakłopotanie. Na pewno czuł się niezręcznie, prosząc o to Hiddinka i wolałby do tego więcej nie dopuszczać, ale stało się.
Hiddink spokojnie wysłuchał Choppa, jednak jego oczy zdawały się mówić “znowu”.
- Ashan Maruk to miejscowy handlarz. Wynajmuje wielbłądy i sprzęt, a polecił nam go Deniz Alp z Teheranu, którego z kolei poleciła nam kapłanka bogini Bastet z Egiptu Saniyya Isra Samara. - tłumaczył cierpliwie z imponującą znajomością wszystkich zawiłych personaliów znajomych znajomych.
- Ashan chyba nie jest powiązany z CK. Zatem jeśli Garrett ma rację i Lidia van Maar nie jest powiedzmy … czysta, to alternatywny transport będzie dla nas jak znalazł. – zauważył Hiddink.
- Jak daleko jesteśmy od tego... Asamabadu? – spytał Chopp.
- Trzydzieści parę kilometrów - powiedział Mahuna.
- A może dobrze by było coś zagrać? Na przykład to, że rezygnujemy z dalszej wyprawy i rozdzielić się. Niech pojadą tam tylko dwie osoby i wrócą. Zrobią zwiad i wtedy podejmiemy dalsze działania? – zaproponował Walter.
- Mogę to zrobić. - powiedział Mahuna. - Kto pojedzie ze mną? Najlepiej osoba, która dobrze trzyma się siodła. Myślę, że skorzystamy z wielbłądów lub koni. Powinniśmy na miejsce dotrzeć w góra dwie godziny.
- Największe doświadczenia w podróżach ma chyba... Emily -
Walt popatrzył na nią z bólem. - Mimo, że będę cierpiał, jeśli to ona pojedzie, wiem, że jest to konieczne, więc się z tym pogodzę.
- W takim stanie będzie mi zawadzała. -
powiedział Hindus z brutalną szczerością.
- To niech jedzie Dwight, albo ja, albo weź Leo. – zaproponował Chopp.
- W ostateczności mogę ruszyć sam.
- Zły pomysł. Rozdzieleni będziemy słabsi. Po za tym nie ustalajmy marszruty tu w mieście, gdzie łatwo wiadomość o trasie może wyciec. Podejmijmy decyzję już w drodze. Choć i tak uważam, że powinniśmy dogonić transport CK. -
stwierdził Hiddink.
- Przemawia przez ciebie mądrość - zgodził się Mahuna.
- Co z Al-jahabir? - Leo zwrócił się niepewnie do Shardula.
- Poszukamy ich. Ale jak? – spytał Mahuna.
- W w-wioskach, o których mówił ten handlarz...- Lynch przeniósł wzrok na pozostałych - cóż...c-chyba powinienem wytłumaczyć o co c-chodzi...
Jąkając się i cokolwiek klucząc Leo opowiedział o swoim śnie, czy też wizji. Na potwierdzenie dodał wzmiankę o tym, że widział atak na Mahunę. Potem opowiedział o rozmowie z jednookim sprzedawcą .

Wtedy nieoczekiwanie Garrett oświadczył, że odchodzi by odwieźć Blackaddera do Teheranu Hiddink zamarł z uniesionym w pół drogi do ust cygarem. Trwał tak przez chwilę przyglądając się detektywowi zza zmrużonych podejrzliwie powiek. Po czym wsadził sobie cygaro do ust i pożądnie zaciągnął.
- Szkoda.
Rzucił beznamiętnie wyciągając notes i przeglądając notatki. Po chwili odezwał się jakby nigdy nic.
- Nie mamy czasu, możliwości, ani przynajmniej w moim wypadku chęci dociekać, kto jest zdrajcą świadomym, czy nieświadomym. Uważam dochodzenie w tej sprawie za jałowe. Jeśli już miałbym się tym zajmować, to obstawiałbym, że ktoś z nas ma przedmiot w rodzaju kła kuturba, który by na nas naprowadzał przeciwnika. Nie zapominajmy też, o romasie Leo z mrocznymi siłami.
- To na pewno nie jest Cuna Sapita -
wtrącił autorytarnym tonem Shardul. - Obserwuję go uważnie. Udaje mu się trzymać rozdartą duszę w cuglach. A kieł kutruba mam ja.
Sięgnął pod koszulę ukazując zebranym siwoszary, oprawiony w srebro przedmiot.
- Ten jest jednak bezpieczny. Pomocny jedynie w polowaniach na ghoule.
- Ja niestety Mahuna nie mam takiej pewności. Tym niemniej uważam, że naszą jedyną szansą jest ucieczka do przodu, a nie stanie w miejscu i polowanie na czarownice. Musimy być stale o krok przed naszymi wrogami. Szykujmy się. Spróbuję załatwić transport najszybciej jak się da. -
stwierdził Hiddink.
- Mahuna, jesteś pewny, że ten kieł jest nam w ogóle potrzebny? – spytał Walter.
- To jest symbol mojego tytułu. Znak, że jestem Mahuna Tulavara. Przechodzi w Zakonie z pokolenia na pokolenie. Jest mi potrzebny do walki. Ale by zapanować nad jego siłami ćwiczyłem od czwartego roku życia.
Hiddink pokręcił głową zmęczony tym całym gadaniem.
- Tak do niczego nie dojdziemy. Boria pójdziesz ze mną do tego handlarza wielbłądami? Wolałbym nie iść sam zważywszy, że jesteśmy na celowniku.
- Jasne. –
odparł jak zwykle rzeczowo Ukrainiec.

Do handlarza dotarli bez zbytnich problemów. Mieli adres i już pierwszy spytany przechodzień łamaną angielszczyzną przy pomocy obu dłoni wyjaśnił im jak mają iść. Sklep, czy też kantor Maruka nie robił imponującego wrażenia, ale skład za nim był gabarytów sporej stodoły.
Hiddink tradycyjnie, już na wstępie rozmowy powołał się na wspólnego znajomego z Teheranu Deniza Alpa, co od razu w wyczuwalny sposób poprawiło nastrój pomiędzy rozmówcami. Przy filiżankach herbaty Earl Gray Herbert omawiał szczegóły transakcji. Zamówił wielbłądy, żywność i przewodnika. Jako człowiek który większość życia spędził w mieście musiał zdradzić wielkość ekspedycji, by Ashan mógł dobrać odpowiednią ilość zwierząt i wyposażenia na dwa tygodnie.
Krótkie, ale intensywne targi skończyły się uszczupleniem funduszy jakim dysponowali, a jakieś 3 procent.
Po wylewnym pożegnaniu z Marukiem Herbert mógł wrócić do przyjaciół, by oznajmić im, że nazajutrz rano wyruszają.

Armiel 27-12-2011 14:01

DWIGHT GARRETT

18 listopada 1921r

Podjętej raz decyzji nie zwykł zmieniać. Taki juz był. Twardy, zdecydowany i nieustepliwy.
Kierował się zawsze swoimi zasadami. I tym razem nie miał zamiaru postąpić inaczej. Czuł, że jest to winny temu obcemu człowiekowi, który sądził, że jest jego kuzynem. Musiał zrobić dla niego, chociaż tyle. Upewnić się, że będzie bezpieczny i że ...

W sumie Dwight nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić.

Ważna była decyzja.

Poparzonego Edmunda przygotowano do podróży. Pociąg do Teheranu odjeżdżał o godzinie jedenastej, a jeszcze przed kolacją miał dotrzeć na miejsce.

Nie oglądając się za siebie, z ciężkim sercem, Dwight razem z jednym pielęgniarzem Czerwonego Krzyża, wsiadł do pociągu.

Ciężka maszyna zasyczała, zadudniła i po chwili jechała już leniwym tempem w stronę stolicy Persji.


POZOSTALI

18 listopada 1921r

Dzień upłynął im w przenoszeniu się do innego hotelu, jeszcze bardziej obskurnego, niż zapajęczona dziura, w której spędzili pierwszą, pamiętną noc. Czuli się zmęczeni i rozbici. Morale wisiało na włosku, a odejście Garretta jedynie pogorszyło juz i tak niewesołe nastroje.
Nic więc dziwnego, że po krótkiej naradzie, każdy z nich zaszył się w swoim „pokoju” – o ile tym mianem dało się określić pomieszczenie zasłaniane kotarą, z siennikiem zamiast łóżka i wiadrem na nieczystości w rogu pokoju. Niestety, był to jedyny lokal, który chciał ich przyjąć po incydencie z pożarem. Zła sława towarzyszyła im, niczym fatum dokładając kolejny gwóźdź do przysłowiowej „trumny” ich morale.

Emily, osłabiona zaaplikowanymi środkami, spędzała czas na walce z sama sobą. Miała ochotę rozedrzeć bandaże na strzępy i czochrać poparzoną skórę do krwi. Z trudem powstrzymywała się od tego autodestrukcyjnego działania. Ból i swędzenie, jakie towarzyszyły oparzeniom, były nie do zniesienia.

Również Walter nie miał łatwo. Poparzenia piekły, przypominały o bólu, do którego przez ostatnie kilka miesięcy księgowy zdołał się przyzwyczaić. W ciepłym, suchym klimacie Persji to irytujące uczucie zdawało się być dużo gorsze, ale jakoś dawał sobie radę.

Luca był zmęczony psychicznie. Odejście z ich grupy Dwighta, którego przecież cenił najbardziej ze wszystkich, wstrząsnęło nim bardziej, niż był skłonny przyznać się przed samym sobą. Jedynie myśl o tym, że gdzieś tam, na krańcu tej drogi przez piekło, być może czeka jego zaginiony braciszek, pozwalała chłopakowi wytrzymać. Zacisnąć zęby, zagryźć je aż do bólu i trwać w wyczekiwaniu. Nieznośnym i bolesnym.

W Amandzie pożar a potem rejterada Garretta wypaliły resztę ognia. Nie miała sił na nic i niczym marionetka podążała za resztą ekipy. Najchętniej wsiadłaby w pociąg razem z detektywem. Ale bała się tego zrobić. Bała się, jakie niebezpieczeństwa mogą czyhać na młodą, samotną dziewczynę w tym dzikim kraju. Tylko dlatego jeszcze została.

Leonard miał inne powody do rozmyślań. Inne rozterki. Widząc cierpiących od poparzeń Emily i Waltera kusiło go, aby użyć mocy swojej dłoni. Aby pozdrawiać ich, dać im nową siłę. Tatuaż zdawał się przemawiać do niego, kusić i wabić, lecz spojrzenie Shardula wystarczało, by utrzymał te pragnienia w sferze wyobraźni. Hindus miał rację. Jak zawsze zresztą. Moc tatuażu była dziwną i przerażającą siłą i nadużywanie jej mogło obudzić to, czego Leonard na pewno nie chciałby obudzić. Dlatego też całą swoją energię podczas odpoczynku Lynch poświęcił na planowanie, jak dostać się do plemienia Al-jahabir.

Herbert miał najwięcej pracy, gdy z Borią w charakterze ochroniarza, ustalał szczegóły dalszej wyprawy. Planowanie szczegółów pozwalało wydawcy poukładać sobie w głowie nową sytuację. Teraz, jakby nieformalnie, to najprawdopodobniej na nim spocznie ciężar odpowiedzialności za wyprawę. Za tą szaleńczą misję. Walter był ... jaki był. Boria wolał słuchać i wypełniać polecenia, nie miał natury organizatora. Reszta – to kobiety i ludzie zbyt młodzi, by powierzyć im ciężar odpowiedzialności. Pozostawał Mahuna Tulavara, lecz Pierwszy Miecz był zbyt dziwny, zanadto oderwany od tego, co Hiddink rozumiał, by powierzyć mu los Amerykanów.

Nadszedł wieczór, a zaraz po nim noc. Zasypiali w swoich barłogach, bojąc się tego, co przyniesie im noc....


DWIGHT GARRETT

18 listopada 1921r

Upał i zmęczenie zrobiły swoje. Garrett zdrzemnął się na moment, kiedy pociąg opuszczał kolejną zagubioną na piaszczystym pustkowiu mieścinę. Towarzyszący mu pracownik Czerwonego Krzyża – niejaki August Dustyn, typ małomówny i nudny – spał już od ponad godziny. Ułożony na dwóch siedzeniach i spięty pasami Edmund był nieprzytomny. Garrett na początku zganiał z niego muchy, ale w końcu dał za wygraną.

W pociągu jechało wojsko. Zwolennicy Rezy Khana. Ich zachowanie trudno było nazwać przyjaznym. Spoglądali na „czerowno-krzyżowców” spode łba, rozmawiając w swoim dialekcie i komentując ich obecność. Wąsaty sierżant o twarzy mordercy i gwałciciela kilka minut udawał, że czyta ich dokumenty. August jednak doskonale utemperował jego zapędy w miejscowym języku. Sztywniak z Czerwonego Krzyża nie raczył przetłumaczyć, o co chodzi.


* * *

Z drzemki wyrwał Garretta potężny huk i następujące po nim wrzaski.

Umysł szybko odzyskał sprawność myślenia i detektyw padł na podłogę.

Wagon, którym jechali zatrzymał się gwałtownie, jego przód z hukiem uderzył w wagon przed nimi, zamieniając się w rumowisko pełne popękanych desek i kawałków szkła. Za chwilę ten sam los podzielił tył wagonu, kiedy wjechał na niego wagon podczepiony za nim. Na szczęście ich miejsca znajdowały się w samym środku składu, więc nic wielkiego, poza drobnymi siniakami ich nie spotkało.

Zdezorientowani żołnierze dyktatora chwytali za broń wrzeszcząc coś niezrozumiale, ale huk dochodzących bardzo blisko karabinów i wystrzały z broni automatycznej od razu uświadomiły Garrettowi, że transport został zaatakowany. Wyjął pistolet.

- Na Boga – syknął August przerażony. – Co pan robi!? Niech pan schowa broń.

Żołnierze z ich wagonu zaczęli ostrzeliwać się przez wybite okna. Garrett ostrożnie wyjrzał na zewnątrz i ujrzał jeźdźców w pustynnych galabijach ostrzeliwujących unieruchomiony skład. Jeden z pędzących na koniu wojowników wrzucił właśnie coś przez okno wagonu koło nich, a po chwili pociągiem zatrzęsła eksplozja i dało się słyszeć wrzaski bólu rannych żołnierzy. Buntownik odjechał na chwilę, wyciągnął w pędzie drugi granat. Garrett nie czekał. Nie miał zamiaru skończyć, jako siekane mięso. Strzelił w stronę jeźdźca trafiając go w pierś. Ubrany na czarno bojownik spadł z siodła.

Ale było ich więcej, dużo więcej..... I mieli broń palną.

Dwight walczył dzielnie. Podobnie, jak żołnierze Rezy Khana, póki jakaś kula nie trafiła go w bark posyłając w ciemność.


POZOSTALI

19 listopada 1921r

Ta noc minęła bez większych problemów, jeśli nie liczyć niewygód i dość niespokojnego snu.
Rankiem udali się na miejsce, które Hiddink wyznaczył dla Maruka.

Sprzedawca czekał już na miejscu. Wraz z czternastoma wielbłądami i trójką ludzi.

- To jest Sohrab Rostami – przedstawił jednego z trójki mężczyzn Maruk. – Wasz przewodnik.

Mężczyzna był w trudnym do określenia wieku. Miał brązową, spaloną słońcem twarz i czujne, przenikliwe spojrzenie. Spięta sylwetka i brak uśmiechu nie wzbudzały sympatii, podobnie jak przewieszony przez ramię lufą w dół karabin.

- Sohrab zna dość dobrze angielski i francuski. Włada także dialektami większości plemion zamieszkujących Wielką Pustynię Słoną i okoliczne tereny – kontynuował Maruk. – Pozostała dwójka to Behruz i Zartos. Poganiacze wielbłądów i tragarze.

Wskazani ludzie wyglądali podobnie, jak przewodnik. Wysmagani wiatrem, spaleni przez słońce, ale nie mieli broni.

- Te wielbłądy są pod siodło, – Maruk wskazał osiem zwierząt. – Te trzy niosą wasze główne zapasy, chociaż część rzeczy przytroczono do waszych wierzchowców. Trzy pozostałe należą do przewodnika i poganiaczy. Czyli do mnie.

Uśmiechnął się szczwanym uśmiechem.

- Mister Hiddink – Arab poprosił Herberta do siebie. – Mam tutaj listę. Raczy mister sprawdzić, czy dostarczyłem wszystkiego, czego mister oczekiwał.

Herbert znał już Arabów na tyle dobrze, że wiedział, iż nie robiąc tego, obrazi handlarza. Zaczął więc „inspekcję” przerywając ją jednak w połowie.

- Doskonale – powiedział Hiddink. – Jestem pewien, że reszta jest w należytym porządku.

Tak właśnie kupowało się wdzięczność Arabów. Okazaniem zaufania wtedy, kiedy należało. Maruk uśmiechnął się promiennie i uścisnął rękę Hiddinka.

- Niech was Allach błogosławi – pożegnał ich kłaniając się z honorami.

Wyruszyli w drogę prawie pół godziny później. Szybko okazało się, że poza panną Vivarro, Borią i Mahuną nikt z nich specjalnie nie ma pojęcia, jak jeździ się w siodle. Owszem – utrzymanie się na grzbiecie wielbłąda nie było trudne – lecz na wypadek jakiegoś zagrożenia lub wpadnięcia zwierzęcia w popłoch, mogli zapomnieć o szybkim manewrach.

- Dokąd, master? – zapytał Sohrab.

- Asamabad – powiedział Hiddink zakładając szal na twarz, by ochronić się od niosącego pył wiatru.


DWIGHT GARRETT

19 listopada 1921r

Szabla opadła w dół i kolejna głowa żołnierza potoczyła się po piasku. Korpus żołnierza Rezy Khana znieruchomiał na ziemi.

Zamaskowany, wysoki mężczyzna w turbanie, przekroczył do kolejnego pojmanego podczas napadu na pociąg człowieka.

Dwight Garrett otworzył oczy. Usta miał spierzchnięte i spękane. Nieopatrzona rana pulsowała bólem. Ubranie przyczepiło się do skóry, co zapewne uratowało detektywa przez śmiercią z upływu krwi. Sól osadzająca się na ranie i na spękanych ustach przywróciła Garretta żywym.

Przypomniał sobie mgliste wydarzenia poprzedniego dnia.

Atak na pociąg, walkę, postrzał. Potem była czarna dziura z przebłyskami powracającej świadomości. On i jeszcze kilku innych ludzi jechali gdzieś. Podróżował przewieszony przez siodło na przemian odzyskując i tracąc świadomość. Potem była noc, podczas której dotarli do jakiejś jaskini. Gdzieś w górach. Gdzie – Dwight nie miał pojęcia.

Rankiem jego, piątkę pojmanych żołnierzy i Augusta, który usilnie próbował przekonać napastników, że jest pracownikiem Czerwonego Krzyża, wyprowadzono na szczyt jakiegoś wzniesienia, z którego mógł dojrzeć spieczone skały otaczające ich naokoło.

Po bezimiennym żołnierzu Rezy Khana przyszła kolej na Augusta. Pracownik Czerwonego Krzyża miotał się i szarpał, ale bezimienni ludzie pustyni przycisnęli go do ziemi. Dustyn zmoczył się w spodnie, szlochał aż w końcu bezlitosne cięcie ubranego na czarno dzikusa pozbawiło go życia. Głowa pracownika Czerwonego Krzyża potoczyła się w bok,
i zatrzymała na jakimś kamieniu. Przerażone, wybałuszone oczy spoglądały na Garretta, jakby próbowały powiedzieć „teraz twoja kolej”.

Faktycznie, tak było. Został tylko nowojorski detektyw i trójka żołnierzy. A Garrett był następny w rzędzie.

Ubrany na czarno Arab dał znak i dwaj pomocnicy, nie zważając na ranę białego, wyciągnęli Dwighta na miejsce kaźni. Jego szyja spoczęła na wysłużonym pieńku, a jeden z oprawców przycisnął bu butem plecy unieruchamiając przy pieńku. Kat zrobił krok w bok. Uniósł szablę, o szerokim okrwawionym ostrzu w kształcie półksiężyca ....


POZOSTALI

19 listopada 1921r

Jechali w pocie i znoju, czując ból i znużenie. Wielbłądy przerażały ich, kiedy majestatycznie pokonywały dystans pomiędzy Hashan i Asamabadem. Na szczęście Maruk dobrze się spisał i dostali zwierzęta łagodne, o dość spokojnym temperamencie.

Prawdziwym utrapieniem był wiatr i pył, który podmuchy dogasającego samumu niosły ze sobą. Wdzierał się do ust, nosa, oczu, uszu, wsypywał za ubranie. Nawet chusty i zawoje nie chroniły w pełni przed tą niedogodnością. Rozwiązaniem były gogle, wiązane na twarzy, ale te z kolei były dość niewygodne. No i nie chroniły gardeł. Po godzinie wszyscy marzyli już o łyku wody i czuli się tak, jakby ich dieta od jakiegoś czasu składała się jedynie ze słonego piasku.

Trzymali się najpierw torów, potem jednak odbili w bok, na pustkowia, upstrzone skałami, ostańcami, aż przed sobą dostrzegli zerodowane wzgórza.



Po upływie prawie trzech godzin przewodnik zwolnił, by reszta wyprawy mogła się z nim zrównać.
- Asamabad jest tam – powiedział. - Za tamtymi skałami. – Wskazał kierunek dłonią.

- Poczekaj – zatrzymał go Hiddink.

Potem zwrócił się do grupy.

- Jakiś zwiad?

- Ja pojadę – powiedział Shardul.

Kiwnęli głowami, zbyt zmęczeni, by oponować.

- Odpoczniemy tutaj. Nasz przyjaciel załatwi to, po co tutaj przybyliśmy – skłamał Hiddink przewodnikowi.

- Tam – Arab wskazał zgrupowanie skałek. – Ochronią nas przed wiatrem.

W chwilę później mogli zejść z siodeł, rozprostowywać nogi, wysypać piach z ubrań, przepłukać usta wodą. Mahuna Tulavara popędził dalej. Po chwili zniknął im za którąś ze skał.

Wrócił w pół godziny.

- To mała mieścina – wyjaśnił. – Kilka domów i ulic skoncentrowanych wokół studni. Nic podejrzanego. W osadzie widziałem kilu ludzi. Zajmowali się chyba swoimi codziennymi sprawami. Wyczułem jednak coś jeszcze. Ghoule. Stado. Może być tak, że miejscowi nic o nich nie wiedzą, a może być i tak, że są z nimi w zmowie. Ciężko orzec.

Cały raport złożył badaczom z boku, tak by nie usłyszeli go przewodnik ani poganiacze wielbłądów.

- To pułapka – stwierdził Boria.

- Na to wygląda. Pozostaje ustalić, czy w nią wpadamy – szepnął Pierwszy Miecz Zakonu Świtu. – Na pewno transport z lekami opuścił już wieś. W Asamabadzie Czerwony Krzyż miał mieć placówkę, ale nic takiego nie dostrzegłem. Myślicie, że warto to sprawdzić?

Hindus przepłukał usta odrobiną wody i spoglądał na towarzyszy zmrużonymi oczami.

Bogdan 27-12-2011 21:42

Utyrał się. Osmalił. Oczy wciąż szczypały dymem i śmierdział jak świeżo wędzona jałowcówka. I na co to wszystko? Sam nie wiedział…
Skoczył jak kto głupi do ratowania najpierw własnego, potem już cudzego majątku, i to tylko po to, by w kocu usłyszeć, że najlepiej to by było, jakby sobie znaleźli inny nocleg. Kur…! Durne araby!! To oni tłukli się przez pół świata, ryzykowali zdrowiem, ba, życiem, nawet tu w tej dziurze, a tu mało że nikt nawet nie zauważył, co się właściwie stało, to jeszcze ich przepędzają jak stado jakichś karaluchów… Chociaż nie, z karaluchami to sobie poradziły pewnie już dawno tutejsze pająki… Miał szczerą nadzieję, że choć w tym pożar, jaki wybuchł po ataku tego czegoś wywarł pozytywny skutek i sfajczył wszystkie te cholerne robale.
I tak zostali kolejny raz bez dachu nad głową, otoczeni zawistnymi spojrzeniami. Właściwie to powinien już był przywyknąć… ale nie przywykł. Przeciwnie, z każdą kolejną taką sytuacją rosła w nim złość. Bo jeśli taki był zamysł guli i usługujących im zwyrodnialców, to osiągnęły skutek w stu procentach. Chociaż sam ie odniósł żadnych obrażeń i prócz nie przespanej nocy niczego nie stracił, krew się w chłopaku gotowała. Znów, kolejny raz stali się celem ataku. Nie tak partackiego jak poprzednie – co nieco mogli na ten temat powiedzieć poparzeni Chopp, miss Vivarro i ten nowy… Blackadder… zwłaszcza on… gdyby był w stanie wyrazić cokolwiek prócz pełnych męki jęków…. Znów, to się czuło, morale się załamało… Każdy odreagowywał na swój sposób. Jedni rwali się do działaia, inni, tak jak Luca gryźli w milczeniu i bezruchu, ale wiedział to, na każdym z nich ta noc odcisnęła swoje piętno… Nawet na takim twardzielu jak Garrett…

Zdrajca? Strach było pomyśleć, że mógł mieć rację, a im dłużej Luca o tym myślał, coraz bardziej wszystko zaczynało do siebie pasować… Faktycznie, pomimo środków ostrożności, przykrywek i przebieranek organizacja ghuli wciąż deptała im po piętach. A przecież nie mogła być ani tak wszechwładna, ani wszechobecna by mieć swoich ludzi wszędzie, gdziekolwiek by się nie pojawili… A mimo to te zboki, gdziekolwiek i jakkolwiek po cichu by się nie udali, zawsze wiedzieli gdzie są. Jakby mieli na plecach cholerne latarnie sygnalizacyjne!!
Tylko kto? Chopp?... Nieeee…
Luca polubił tego wariata i choć ostatnio czasem nieco go przerażał, nie wydawało mu się, by Walter był zdolny do… Poza tym jak na dłoni widać było że Walter z całym swoim psim oddaniem dałby się pokroić, byle tylko móc ochronić miss Vivarro. Chronić, a nie prowadzić prosto w paszczę lwa… Poza tym Garrett mógł się mylić! Tak, mylił się z pewnością… w końcu już raz pomylił się co do Leo…
Więc kto? Am… miss Gordon? No skąd… Miss Vivarro? Boria? Nie… no jak? Ona, cel tylu ataków, I on… Luca był pewien, że po stracie brata Borię pchała nie mniejsza niż jego samego chęć pomsty… No to kto? Leo? Sam Maruna Talavara ręczył za niego…. Pozostawał więc…. niee…. nieeee….

A co do Garretta… Luca nie uwierzył w ani jedno jego słowo. Raz, że z niemałym trudem wciąż układał sobie w głowie wszystko, tak wydarzenia jak i motywy tego, co przydarzyło im się w Egipcie. Te zniknięcia i odnalezienia się miss Vivarro i Choppa… wielokrotne jeśli dobrze kojarzył. Ataki, kulty, wrogowie i sprzymierzeńcy. Wszystko to mieszało mu się w głowie. W końcu większość czasu spędzonego tam przeleżał w wyrku liżąc się z ran, albo zwyczajnie nudząc z braku zajęcia. Nie bardzo więc rozumiał znaczenia słów detektywa o zdrajcach i… całej reszcie.
Z drugiej strony nie wierzył Garrettowi, bo nie chciał wierzyć. Nie chciał się pogodzić z myślą, że oto po stracie jednego z nich przyjdzie im od razu pogodzić się z utratą kolejnego. Nie teraz. Nie tak blisko celu. Nie tak niedaleko ostatecznego starcia… Nie jego…
A wszystko przez Blackaddera… Postać tego człowieka wciąż była dla Luci zagadką. Pojawił się nagle. Nie wiadomo skąd. Odzywał niewiele, z postawy zachowywał jak zawodowy żołnierz albo policjant… a do tego utrzymywał , że byli z Garrettem kuzynami. Jak dla Luci to był takim samym kuzynem Dwighta, jak on synem. Ale… kto to mógł wiedzieć jak było naprawdę? Chyba tylko ci dwaj. Tyle, że dowiedzieć się tego już nie będzie okazji…
Było mu żal tego człowieka. Choć nie zdążyli się zżyć, to jednak Luca miał poczucie ogromnej niesprawiedliwości. Blackadder, Logan, Misza, Lafayette i Proof których nawet na oczy nie widział… Paolo… Oni i wszyscy bezimienni, którzy mieli tego pecha, że los przeciął drogi tych ludzi z ich własnym szlakiem. Przeklętym jak coraz częściej myślał chłopak. Dzielni, odważni, wartościowi ludzie co rusz wpadali w wir, w którym sami kręcili się już od miesięcy i… ginęli albo odchodzili okaleczeni jak Logan albo teraz „kuzyn” detektywa… To nie było fair…. Byli przeklęci. Przeklęci przez Boga. To czego przyszło im dokonać było przeklęte. Złe i plugawe. Tak samo jak złe i plugawe było to z czym walczyli. Wyć mu się chciało… Ale i tak, mimo wszystko musieli to zrobić…
Dlatego wierzyć mu się nie chciało że Garrett zwyczajnie odpuścił. Nie… to nie mogła być prawda…. Garrett to drapieżnik. Tacy jak on nie odpuszczają. Nie w takiej chwili. Nie w momencie, kiedy już czuć było juchę i strach zwierzyny. Dlatego Luca patrząc na malejącą sylwetkę detektywa nie potrafił zaakceptować myśli, że już go więcej nie zobaczy. No bo jak to tak?... Było fajnie, ale zrobiło się gorąco, więc czniam was i radźcie sobie sami? Nie…Nie o, który po porwaniu Leo i Am… miss Gordon sam samiusieńki wrócił, a potem przywiózł ich całych i zdrowych z powrotem. Nie on, który wyrwał z łap guli i wytachał na własnych plecach zupełnie mu obcą dziewuchę przez rynsztok Nowego Yorku. Nie on… drapieżnik w trakcie polowania…
Patrzył w dal i wolał myśleć, że to tylko fortel myśliwego. Że wszystko czego przed chwilą był świadkiem jest częścią planu drapieżnika, który chce zapolować sam czując, że w ten sposób ma większe szanse na udane łowy. Luca wiedział, że wilki polują sforą bo w stadzie ich siła, ale wiedział że dużo groźniejsze drapieżniki wolą samotne łowy. I wcale się nie martwił o Garretta. Jeśli w istocie było tak jak podejrzewał Luca, to ghule powinny zacząć się martwić…

A co do jego samego to gotów był na wszystko. W milczeniu, zaciskając z bezsilnej złości do bólu szczęki obserwował poczynania Hiddinka. Zdrajca, nie zdrajca, Luca był mu w duszy wdzięczy za trud jaki wkładał w dalszą organizację ich beznadziejnej misji. Kiedy wyruszał z Nowego Yorku po cichu bał się Misterium i wszystkiego, co mogło przynieść. Teraz, po niespełna kilku miesiącach w drodze z zaskoczeniem stwierdzał, że niczego tak nie pragnie, jak tego by wreszcie nadszedł ten cholerny dzień. Był w stanie ruszyć na te parszywe gule gdyby tak miało być sam z Shardulem… nawet sam. Byle tylko nie stać w miejscu. Toteż ranek przywitał z ulgą i jakąś opętańczą nadzieją. Kolejne mile pustyni, monotonne i takie same pochłaniał z determinacją i rosnącą niecierpliwością. Skwar, pragnienie, włażący w oczy piach. Tego nie było. Jedyne z czego zdawał sobie sprawę, to świadomość że się zbliża. Z każdym krokiem śmierdzącego niemiłosiernie zwierzęcia, z każdą mijającą godziną mierzoną wspinającym się po bezchmurnym niebie słońcem.
Słowa Hindusa były jak balsam na jego zcierpiałą duszę. Zasadzka? Świetnie. Na co więc czekali? Nad czym się zastanawiali? W końcu po to tu przybyli, nię?
Ochrypłym od długo nie używanego gardła głosem odezwał się pierwszy raz tego dnia.
- Warto. – i żeby się upewnić że był usłyszany dodał – Zróbmy to. Chodźmy tam wreszcie i skopmy ich kudłate dupy.

arm1tage 02-01-2012 10:52

Spieczone, twarde skały, niewyraźne jak miraż. Na ich tle, majaczy odziana w czerń postać. Musi być noc, bo widzę księżyc. Półksiężyc, który stoi we krwi. Czerwony półksiężyc, znak bliskiego końca. Czas apokalipsy, mojej małej, prywatnej, skrojonej na własny użytek. Trzymają mnie mocno, szyja trze o wysłużony, strojny w drzazgi i lepką posokę pień.

Nie zobaczycie mnie mokrego od szczyn i łez, sukinsyny. Umrę tak...jak umarłby Mahuna. Patrząc katu w oczy. Patrzyłem już w oczy śmierci wiele razy, dlaczego nie miałbym jeszcze raz. Nie mogę ruszać głową, ale mogę patrzeć. Wbijam spojrzenie w Araba. Nie mówię nic, on też patrzy mi w oczy. Nie ustąpię. Patrz, draniu, tak umiera Dwight Garrett. Z solą na ustach, ze stalą w spojrzeniu. Zabierzesz chłód moich oczu do swojego grobu.

- F u c k...- spękane usta z trudem wymawiają ostatnie słowa - ...you.

Skurwysyny, nawet nie dali zapalić papierosa. To gówno prawda, z tym całym przebiegającym przed oczyma życiem, mówię wam. Myślę tylko o tytoniu. I o cipkach. No, dalej, szybciej. Uderzaj, kacie. Bo umrę wcześniej z tego głodu. Ale to nieprawda. Są też inne myśli. Instynkt ostatnim alarmowym dzwonkiem każe się ratować, choć zranione, wycieńczone ciało nie jest zdolne do zrywu. Wola nie poddaje się nigdy. Każe szukać rozwiązania, nawet tutaj, nawet teraz. Mimo że się już pożegnałem.

Ale co można jeszcze zrobić? Dokumenty poświadczające że jestem Rockefellerem za którego można wziąć wielki okup, zabrali mi gdzieś wcześniej gdy byłem nieprzytomny. Nawet jakby, te psy nawet nie mówią w ludzkim języku. Przymykam nieco oczy, ale odruchowo, gdy słońce odbija się w unoszonej wysoko szabli. Otwieram je zaraz, by patrzeć dalej na kata. Co jeszcze mogę zrobić?! Chyba...Chyba tylko sprzedać duszę diabłu.

Wróć. Przecież to zrobiłem już dawno temu.

Ahriman!



* * *


Ahriman!

Jedno słowo. Jedno z imion diabła. Gniewne wrzaski. Wściekłe psy. Jestem już na nogach, choć nadal się chwieję. Twarze wykrzywione nienawiścią. Niechętny szacunek. Czy też raczej zrodzony z lęku respekt. W ich oczach jest lęk, we wszystkich, oprócz oczu jednego człowieka. Te są inne. Patrzę w lustro. Przez nie on przenika przezna nasz świat. W lustrze jest Deszt-e Kawir, więzienie diabła i miejsce święte. Człowiek leży na skałach, a ktoś pluje mu z nienawiścią w twarz. Ocieram dłonią ślinę, ocieram pot, a z moich rąk woda spada na spieczoną ziemię i szybko znika w jej szczelinach. Biegnie swoimi drogami niżej, tam gdzie król –smok Wąż Dahak został pogrzebany gdzieś pod tymi zasolonymi piaskami. Słyszę skrzypienie łańcuchów. Odwracam się od lustra. W tych oczach jest zło. Jest brąz, który jest pod moimi stopami. I jej bladoniebieskie niebo, nade mną. Ruszam przez zawieję, wzbija się samum Ahrimana. Pochylcie głowy, koczownicy. Pochylcie głowy, wszyscy.


Ahriman!



* * *


Nienawiść jest wszędzie. Jest, gdy zamykam oczy, i jest , gdy je otwieram. Jest w oczach tych stojących dookoła mężczyzn. Pilnują nas. Pilnują mnie. Przed ucieczką, a może przede mną samym. Jaskinia jest ciemna i wilgotna, ale cały świat jest jaskinią. Przynajmniej jest sen, ale nie wiem po której jestem stronie. Czy to ważne? Dotykam tarczy zegara. Jest obok mnie ktoś, kto ma dość odwagi. Przysuwam się...Po parę centymetrów co parę minut. Staram się, by słowa były wplecione pomiędzy ciche przekleństwa i syknięcia wydawane z siebie z powodu rany. Co nie jest trudne.
- English...?
- Słaba, tak...
Słowa, których nie rozumiem. Na koniec jedno, które znam. Buntownicy. Zamykam oczy.
- Dlaczego...- pytam.

Ahriman. Łańcuchy skrzypią. To dla niego. Od początku. Do końca. I znowu. Taka karma.



* * *


Dolina była otoczona górami. Ludzie przyglądali się im obojętnie jak ryby. Ucieczka była najgłupszym pomysłem, ale Garrett nie planował jej. Był tam, gdzie powinien być. Zmierzał tam, gdzie powinien. Zmierzał tam, gdzie czekało na niego wszystko. Razem z nim, gotowano się do drogi. Zanim wyruszyli, siedział naprzeciwko człowieka o kolorowych oczach. Rozmawiali, choć nie używali języka zachodu. Tamten...Opatrzył Dwighta. Wydłubał kulę, usunął sól i oczyścił ranę, owijając ją prowizorycznym ale czystym opatrunkiem. Znał się na tym, robił to sprawnie i zależało mu, by biały żył. Nie mówili nic. Garrett tylko zagryzał wargi i patrzył na niego, patrzył w te oczy, na brąz ziemi i niebieskość nieba. W głowie detektywa kłębiły się myśli i plany. Odpowiedzi, które przynosiła każda chwila. Pod rozpaloną słońcem czaszką rysowała się droga, na ukrytej w bucie mapie umysł domalowywał punkty, kreski i krzyże. Nie mówili nic, oni dwaj. Mówiło słońce, idące jak zawsze swoją drogą.

Praiis Szajtan...- szeptał do siebie Garrett - Nażele Teem....



* * *


Droga jest prosta, najpierw idzie koń, potem my. Chwieję się. Rana piecze. Sznury naprężają się. Łańcuchy naprężają się, słyszę ich skrzypienie coraz wyraźniej...Pył, słone łono pustyni które przemierzają moje podniszczone buty. Wszystko jest takie same. Praiis Szajtan..Ptaki krążące wysoko nad głowami, ich skrzek. Doły z zaskorupiałą solą. Sól. Sól na ziemi, sól w niebie, sól na ustach. Słońce pali i jest zrobione z soli...W Central Parku są ludzie, siedzą jak zawsze przy szachownicach...Mijam ich powoli, przymykając oczy. Na Piątej jakoś dziś dziwnie pusto, zataczam się po całej szerokości ulicy.....Pod tamtą wystawą sklepową leży odcięta głowa tego gościa z Czerwonego Krzyża, coś do mnie mówi...Tak, wiem. Pamiętam. Głowa Diabła. Moje stopy plączą się po pergaminie mapy, jest porwany i są w nim dziury w które wpadają moje nogi. Inni podnoszą mnie, i idziemy dalej. Ja milczę, prę dalej i tylko szukam na mapie gór. Syn krwi milczy. Krew miesza się z potem i wsiąka w pustynny pył. Bolą mnie oczy, od słońca i soli, zamykam je więc i idę prosto, wzrok nie jest potrzebny. Mapa jest wielka i rozpościera się dokoła, a po niej idziemy tylko my. W głowie rysuję drogę, a prowadzi mnie słońce i krew. Oczy są zamknięte. Otwieram je dopiero gdy słońca już nie ma. Są gwiazdy. Są gwiazdy, i można wreszcie upaść.

Upaść, by się podnieść. Jutro. Jutro znowu będę szedł dalej. Jestem już blisko. Idę tam, gdzie powinienem.

Ahriman...

Tom Atos 05-01-2012 08:36

Asamabad rozciągał się przed nimi w swej całej, dość lichej okazałości. Obserwacja nie wnosiła niczego nowego, ot leniwa osada jakich zapewne tysiące. Nawet jeśli to były pozory, to maskowanie było bez zarzutu. Oczywistym się stało, iż należy dokonać rekonesansu.
- Czy nie jestem wystarczająco poraniony, żeby pojechać samemu i poszukać całej tej wyprawy Czerwonego Krzyża? Chyba nadaję się na pomoc od nich. Mogę być zagubionym wędrowcem, którego spotkało po drodze kilka nieszczęść. Wy będziecie jechać za mną, w bezpiecznej odległości – rzucił luźno Walter.
- Warto. Zróbmy to. Chodźmy tam wreszcie i skopmy ich kudłate dupy. - Przez słowa Walera przebiła się chrypka Luci. Chłopak najwyraźniej nie rozumiał co mówi Chopp. Patrzył jakby przez niego w stronę pustyni, z której wrócił Shardul i powoli cedził słowa.
- Posłuchajcie. - wychrypiał Hiddink próbując odchrząknąć drapiący w gardło piasek. Jego spieczone usta poruszały się z trudem.
- Larkin Andarus i reszta sukinsynów szykuje gdzieś tu jakiś rytuał. Jakąś cholerną czarną magię. Jakieś pierdolone szaleństwo, któremu musimy zapobiec.
Przerwał łapiąc z trudem powietrze. Mówienie męczyło go.
- Problem w tym, że nie wiemy gdzie. Trop prowadził nas dotąd. Do Asamabadu. Ale to wcale nie musi być tu. Mamy dwie możliwości moim zdaniem. Albo poszukamy tego miejsca na własną rękę przepytując miejscowych, albo ominiemy ich szerokim łukiem i dogonimy konwój CK z Natalie. Zastanówmy się.
Stwierdził pociągając łyk wody z bukłaka.
- Jeżeli założymy, że Natalie wie gdzie ma się odbyć rytuał, to powinniśmy za nią podążać i nie bawić się w Asamabadzie. Mahuna twierdzi, że konwój CK opuścił wieś. Z drugiej strony wyczuł ghule, a to znaczy że jesteśmy na właściwym tropie. A może … pogadać z naszym przewodnikiem. Tym Sohrabem. Może słyszał o jakieś nekropolii, albo jakieś świątyni w pobliżu? Czy też o jakimś plemieniu czczącym Arymana?
Zastanawiał się Herbert na głos.
- Puśćcie mnie przodem, będę podążał za Natalie i Czerwonym Krzyżem, a wy za mną. Jeśli jest tam Natalie, to są i pozostali - podtrzymywał swój pomysł Walter.
- Może, może... - chrapliwym głosem małpował ton Hiddinka Luca ze złośliwą miną - Mówię wam, przestańmy się z nimi opierdalać i chodźmy tam zrobić porządek z tym stadem...
Spojrzenie Shardula zatrzymało się na Luce.
- To bestie. Nie pokonamy ich bez planu. Dobrego planu. Nawet kilka sztuk zabije kilkoro z was, nim je poślemy w otchłań. Plan Waltera wydaje mi się bardziej realny.
Więcej mu nie trzeba było: zaczął rozrywać na sobie ubranie, zerwał opatrunek z głowy i wcierał piach w twarz.
- Napadli mnie... cała... banda, potrzebuję pomocy... - uśmiechnął się. -Myślę, że jestem wystarczająco wiarygodny.
Wsiadł na wielbłąda, uczepił się jego szyi i gotów był ruszyć w każdej chwili. Przeświadczenie, że Dwight działa dalej z nimi, dodawała mu sił.
Hiddink tylko wzniósł oczy ku niebu niemo biorąc bogów na świadków, że nie ma nic wspólnego z tym szaleńcem.

Walter jechał grając swoją rolę. Słońce stało coraz wyżej na niebie przebijając się przez kurzawę, kiedy co jakiś czas podmuch wiatru podnosił pył. Za pasmem wzniesień oczom wędrowca pokazała się wieś. Wykonane z piaskowca domu niczym pudelka przyklejone do pobliskich wzniesień.


Niemalże zlewające się z otoczeniem. Nieduża. Biedna. Raptem kilkanaście domów zbudowanych w ciasnej zabudowie.
Po kilkunastu minutach wielbłąd niosący Choppa znalazł się w cieniu pierwszych budynków. Na jednym z nich, na płaskim dachu siedział umorusany chłopak, patrzący na wędrowca wielkimi, zdziwionymi oczami.
Poza nim Walter dostrzegł jeszcze starego mężczyznę bez jednej ręki, który siedział przed innym budynkiem obserwując jeźdźca znikąd. Nikt jednak nie powiedział ani jednego słowa, nie ruszył się.
Walter, grając jak najbardziej wykończonego i pokładającego się, podjechał do mężczyzny.
-Czerwo...ny krzyż... - wyjąkał po angielsku. -Gdzie...?
Odpowiedziały mu smętne spojrzenie dziadka i nieufne dzieciaka. I wtedy zobaczył jeszcze jednego mężczyznę. W tradycyjnych szatach, z brodą i karabinem skierowanym lufą w górę. Na głowie, zamiast turbanu mężczyzna miał kraciastą chustę podtrzymywaną przez czarną plecionkę. On jednak też milczał. Obserwował Waltera czujnym, podejrzliwym wzrokiem. Milczano. Najwyraźniej nikt ze spotkanych mieszkańców osady nie znał języka angielskiego.
Walter zsunął się z “wierzchowca”, poszukał patyka i narysował na ziemi symbol CK. Spojrzał na nich pytająco.
Stary Arab popatrzył na krzyż i splunął gęstą flegmą prosto na symbol. Gadając coś do siebie gwałtownie - coś, jakby Allach akbar - odrwócił się ostentacyjnie. Dzieciak nadal spoglądał z dachu a człowiek z karbinem podszedł bliżej. Spoglądając na opluty znak powiedział coś w stronę Waltera i machając na niego ręką zagłębił się pomiędzy budynki.

Walter próbował wspiąć się na wielbłąda, kilka razy mu się to celowo nie udało,
W tym samym momencie Arab stojąc i gestykulując pokazał, że Walt ma iść za nim.
Walter dał za wygraną i podążył za Arabem.
Towarzysze na obrzeżach osady widzieli jak Walter znika pomiędzy budynkami

Minęła godzina, potem jeszcze pół, gdy w końcu odezwał się zniecierpliwiony Boria. Reszta okazała się być mniej pochopna, niż Ukrainiec.
- Musimy to sprawdzić - warknął Boria. - Coś mu się mogło stać. Z tym kikutem to się nawet przed dzieciakiem nie wybroni. Po jaką cholerę go tam w ogóle puściliśmy. Robimy coś, czy będziemy tak siedzieli na dupach, jak te głupki?
- Sam podjął to ryzyko -
rzucił cicho Shardul. - Ale faktycznie, trwa to za długo. Jedziemy go szukać? Czy macie jakieś inne pomysły?
- Może wyślijmy następnego -
wysyczał Luca jadowitym tonem - Po co się gule mają przemęczać. Niech nas se wyłapią po kolei.
Spojrzenie Hindusa prześliznęło się po Luci.
- Nie sądzę, aby to były rakszasy. Nadal wyczuwam ich obecność, ale … w dzień ich atak jest mało prawdopodobny. Boję się, że ludzie z osady mogą być z nimi w zmowie. Walter bywa … impulsywny. Może powiedział coś i się zdekonspirował. Sądzę, że musimy tam jechać. Albo pozwólcie mi to sprawdzić. Niemniej jednak wejście w biały dzień do miasteczka niespostrzeżenie jest prawie niemożliwe. Nie ma jeszcze nawet południa. Mam iść sam, czy jedziemy wszyscy?
- Jadę z tobą -
bez zastanowienia wyrwał się Luca.
I rzeczywiście szykował się do drogi, co na razie ograniczało się do prób wymuszenia posłuszeństwa na wierzchowcu.
Jakoś mu szło. Ruszyli.

Ruszyli z wolna wyłaniając się zza wzniesienia. Miasteczko zdawało się falować w coraz jaśniej świecącym słońcu. Zdawało się być wyludnione i puste, ale kiedy podjechali bliżej zobaczyli dwóch na oko ośmioletnich chłopców siedzących na dachu i przyglądających się podróżnym z zaciekawieniem. W drzwiach do jakiegoś domu pojawiła się kobieta, lecz widząc obcych szybko skryła się w środku. Za to po chwili z tego samego domu wynurzył się mężczyzna w tradycyjnych szatach i z karabinem wzniesionym lufą w stronę nieba. Nie reagował na widok jeźdźców. Jedynie obserwował ich czujnie.
Sam też był obserwowany. Luca, któremu jak rybie woda potrzebne było działanie, jakiekolwiek, zaplanowane czy skrajnie nieodpowiedzialne i prostackie, uważnie lustrował ludzi, chaty, nawet walające się tu i ówdzie sprzęty i okolicę. Z prób kierowania zwierzęciem już zrezygnował. Wielbłąd był chyba jeszcze bardziej uparty niż śmierdzący. Toteż Luca nie tracił energii na zmagania, spokojnie pozwolił się wieźć i w napięciu wszystko obserwował, od czasu do czasu rzucając krótkie spojrzenia na Shardula, Leo i Hiddincka. Jakby spodziewał się w nich dojrzeć to, czego nie był w stanie wypatrzeć dookoła.

Cisza przedłużała się nieznośnie. Dzieciak patrzył, Arab z karabinem patrzył, badacze misterium patrzyli. Nikt się nie odzywał pierwszy. Gdzieś wśród budynków zaryczało jakieś zwierzę. Luca przez chwilę pomyślał o szalonej nocy w Nowym Yorku, kiedy pierwszy raz dowiedział się o istnieniu ghouli. Shardul był jednak spokojny. To musiał być wielbłąd lub osioł.
Mężczyzna z karabinem zakaszlał, odkrztusił i powiedział coś po Arabsku.
Przewodnik zerknął w stronę Hiddinka, którego najwyraźniej traktował jako szefa wyprawy.
- Pyta się, co chcemy?
Herbert obdarzył mężczyznę z karabinem przeciągłym spojrzeniem, po czym zwrócił się do tłumacza.
- Spytaj go, czy nie widział tu rannego Europejczyka.
Pytanie zostało zadane. Arab zmrużył oczy jeszcze bardziej. Widać było, że długo waha się nad odpowiedzią. Jego wzrok prześlizgiwał się po twarzach ludzi i po widocznej broni. W końcu podjął jakąś decyzję. Odpowiedział. Długo. Zawile. Mocno gestykulując.
- Mów, że był jeden. Z godzinę temu. Może pokazać, gdzie go zaprowadził. Mówi też, że nie chce mieć nic wspólnego z porachunkami europejczyków, i żeby załatwili swoje sprawy i zostawili miasteczko w spokoju. Nie mieszali go do polityki. Jest za nie odpowiedzialny i wasza obecność burzy jego spokój.
Na te słowa Hiddink wyciągnął wembleya i skierował lufę w stronę mężczyzny, zaś do tłumacza rzekł:
- Powiedź mu, że ma dziesięć minut by przyprowadzić tu Choppa. Za dziesięć minut wejdziemy do tego domu - wskazał ruchem głowy chatę, w której schroniła się kobieta - i zastrzelimy każdego, którego tam znajdziemy.
Herbert uśmiechnął się najpaskudniej jak potrafił.
- A potem pójdziemy dalej.
Teraz z kolei przewodnik zmrużył niebezpiecznie oczy, jakby oceniając, na ile Herbert blefuje, a na ile faktycznie planuje wcielić swoją groźbę w życie. Z ociąganiem przetłumaczył słowa tubylcowi. Ten powiedział coś ostrzejszym tonem. Nawet widok broni w rękach Hiddinka najwyraźniej go nie deprymował. W ciemnych oczach mieszkańca miasteczka pojawiła się jakaś dziwna zawziętość. Pewnie ta sama, która rzuciła na kolana brytyjską armię i wielu kolejnych kolonizatorów Persji. Potem tubylec dodał jeszcze kilka słów i spojrzał na Hiddinka wyzywająco.
- On mówi, że nie lęka się twoich pogróżek. Mówi, że Persja to teraz wolny kraj. Kraj w którym rządzą Persowie. Mówi, że nic mu do waszych spraw, i że ten, którego szukacie jest w budynku zajmowanym przez Czerwony Krzyż. Tam go zaprowadził i nie wie, co się z nim stało dalej. Nie ma zamiaru nigdzie iść, a jeśli nie schowasz broni, to za chwilę jego krewni mogą tutaj pojawić się ze swoją. I wtedy zobaczy, czy gotów jesteś grozić mężczyzną, czy tylko nieuzbrojonym kobietom i dzieciom. - Przewodnik skończył tłumaczyć, ale spojrzał na Hiddinka ponuro. - A ja dodam od siebie, że jestem przewodnikiem, nie mordercą kobiet i dzieci. Odjadę, jeśli wcielisz swoją groźbę w czyn. Lub stanę po ich stronie. Podobnie jak zapewne poganiacze wielbłądów. Wiedz o tym. Jestem uczciwym człowiekiem i nie pozwolę zabijać moich braci, jeśli to nie oni sprowokują atak. Mam nadzieję, że to jest jasne, mister?
- Spytaj go kto jest w tej siedzibie Czerwonego Krzyża. -
powiedział Hiddink wyłuskując z otrzymanych informacji, tylko to co istotne. Schował przy tym broń i wyciągnął z torby notatnik z chowanym tam zdjęciem Natalie. Obrócił je tak, by tubylec mógł się mu przyjrzeć.
- Czy widział tą kobietę.
Arab przyjrzał się uważnie zdjęciu. Potem pokiwał głową twierdząco. Następnie mówiąc coś pokazał dłonią jakiś kierunek.
- Mówi, że tak. Poznaje ją. Ma ładną twarz i każdy mężczyzna, mogący określać się tym mianem, powinien poznać taką twarz. Jeśli szukacie jej, to nie ma jej. Wyjechała. Dawno temu. Jeśli dobrze pamięta w tamtą stronę - tłumacz ponownie wskazał kierunek. - Z czerwonokrzyżowcami. Dawno temu.
- Jak dawno? Tydzień? Miesiąc? Ile osób jest w punkcie CK. -
drążył temat Herbert.
- Dawno. Nie pamięta dobrze - odpowiedział przewodnik po przetłumaczeniu słów tubylca. - Coś koło miesiąca. A jeśli pytasz o ten punkt, gdzie zaprowadził europejczyka, to pracuje tam jeden mężczyzna. Giaur. Ale pomaga dzieciom i starcom. Była jeszcze dziewczyna, ale już jej nie ma.
Herbert skinął głową potakująco.
- Powiedz, by nas zaprowadził i że będziemy mieli na oku jego plecy. Nie zapomnij dodać “proszę”.
Zwrócił się do przewodnika kładąc jednocześnie rękę na kolbie pistoletu.

Tubylec odwrócił się bez słowa z pewną dozą ostentacyjności. Zagłębił się w uliczkę. Potem w kolejną i zatrzymał się przed jakimiś drzwiami. Przed nimi stał wielbłąd Choppa przywiązany do kamiennego słupka. Przy zwierzęciu siedział kilkuletni chłopiec z leniwym wyrazem twarzy. Skryty w cieniu muru najwyraźniej pilnował wierzchowca i rzeczy przy nim.
Arab z karabinem wskazał ręką budynek. Na drzwiach wyraźnie widać było znak czerwonego krzyża.
Jak na komendę drzwi otworzyły się i stanął w nich, mrużąc oczy przed słońcem, biały mężczyzna w średnim wieku. Ubrany był w tubylcze szaty, ale twarz zdradzała zachodnio-europejskie korzenie.
Hiddink i Amanda wyraźnie wyczytali na twarzy nieznajomego jakieś dziwne napięcie i zaskoczenie.
- Mahuna … - Hiddink skinął na Hindusa schodząc z wielbłąda i stając przed pracownikiem CK.
- Gdzie jest Chopp? Gadaj. - Herbert wyciągnął broń i odciągnął kurek, nie miał ochoty bawić się w dyplomację.
Mężczyzna pobladł wyraźnie. Pot sperlił mu czoło.
- Tu nikogo nie ma. - kłamstwo było cienkie jak zupa robotnika przed wypłatą, a wypowiadający je mężczyzna był bardzo kiepskim łgarzem. - Jeśli przyjechaliście za wielbłądem, to był bez jeźdźca. Może ten, kogo szukacie spadł podczas burzy …
- Mahuna pomóż naszemu przyjacielowi wejść do środka. Rozejrzymy się. -
stwierdził Hiddink.
- Przy okazji … - rzucił okiem na tubylca - Jesteśmy Amerykanami i … dzięki za pomoc.
Arab nic nie odpowiedział. Widać taki już z niego był milczek. Odwrócił się jednak i ruszył w stronę z której przyszli.
Za to pracownik CK pobladł jeszcze bardziej i w desperackim odruchu obrony próbował zamknąć drzwi tuż przed nosem Hiddinka.
Mahuna zeskoczył z wielbłąda kierując się w stronę budynku CK, ale Boria nadal pozostał w siodle czujnie obserwując okoliczne uliczki i Emily.
Widząc że Mahuna może nie zdążyć Hiddink naparł swoim ciałem na drzwi pakując nogę do środka. Jego masa posłużyła mu jako taran.
Pracownik Czerwonego Krzyża był zbyt wolny i zbyt słaby. Napór Hiddinka wepchnął go do środka, zachwiała jego środkiem ciężkości tak, że mężczyzna prawie stracił równowagę. W każdym bądź razie Herbert znalazł się w środku domu, służącego za ambulatorium. Pachniało w nim środkami odkażającymi. Kawałek dalej, na kozetce, leżał Walter Chopp. Na jego ciele odcinał się czystością świeży bandaż. Pracownik CK odskoczył w bok, z paniką wymalowaną na twarzy.

emilski 05-01-2012 21:51

-Może, może... - chrapliwym głosem małpował ton Hiddinka Luca ze złośliwą miną - Mówię wam, przestańmy się z nimi opierdalać i chodźmy tam zrobić porządek z tym stadem...

Reakcja Luki na kolejne dywagacje Hiddinka była bezcenna. Wreszcie ktoś zaczął tutaj myśleć tak samo, jak Walter. Wreszcie ktoś chciał wziąć się do roboty i obić im mordy. To mu się podobało – bez zbędnych hipotez, bez gdybania, prosto w piekło. Chociaż i tak byli już w piekle, bo pustynia, pomimo bardzo porannych godzin, wcale ich nie rozpieszczała. Całości doznań dopełniały bolące rany i ból, jaki sprawiało mu patrzenie na pokaleczoną Emily. Ale najważniejsze jest, że wrócił do gry. Zresztą razem z Garettem, który już gdzieś tam pewnie na nich czeka, mierząc z pistoletu w głowę Larkina, albo Tołoczki. Ta wizja dodawała mu sił. To przekonanie, pozwalało podejmować odważne decyzje, które mogą doprowadzić go do grobu, albo wsadzić w kaftan bezpieczeństwa. Ale był odważny.

Bo czekał tam na niego Garett. I Walter nie mógł go zawieść.

Dlatego, po zdaniu raportu przez Mahunę, gdy wrócił ze zwiadu, Chopp postanowił pójść na pierwszy ogień: -Puśćcie mnie przodem, będę podążał za Natalie i Czerwonym Krzyżem, a wy za mną. Jeśli jest tam Natalie, to są i pozostali.

Zerwał się z miejsca, zaczął drzeć na sobie ubranie i okładać się pięściami po twarzy. Zdarł z głowy prowizoryczny opatrunek i chwilę potarzał się w piachu, po czym wsiadł na wielbłąda i odezwał się:

-Napadli mnie... cała... banda, potrzebuję pomocy... - uśmiechnął się. -Myślę, że jestem wystarczająco wiarygodny.

Ruszył przed siebie. Powoli, ociężale, krok za krokiem, przytulony do szyi zwierzęcia. Nie oglądał się za siebie, bo logicznym mu się wydawało, że nie zostawią go samego i chociaż jedna osoba za nim podąży.

Słońce stało coraz wyżej na niebie przebijając się przez kurzawę, kiedy co jakiś czas podmuch wiatru podnosił pył. Za pasmem wzniesień, oczom księgowego pokazała się wieś. Wykonane z piaskowca domu niczym pudelka przyklejone do pobliskich wzniesień. Niemalże zlewające się z otoczeniem. Nieduża. Biedna. Raptem kilkanaście domów zbudowanych w ciasnej zabudowie.

Po kilkunastu minutach, wielbłąd niosący Choppa znalazł się w cieniu pierwszych budynków. Na jednym z nich, na płaskim dachu siedział umorusany chłopak, patrzący na wędrowca wielkimi, zdziwionymi oczami.

Poza nim, Walter dostrzegł jeszcze starego mężczyznę bez jednej ręki, który siedział przed innym budynkiem obserwując jeźdźca znikąd. Nikt jednak nie powiedział ani jednego słowa, nie ruszył się.

Walter, ledwo trzymając się w siodle, podjechał do mężczyzny, otworzył usta i wyszeptał po angielsku.

-Czerwo...ny krzyż... Gdzie...? - jego wzrok wzbudzał litość i domagał się pomocy.

Odpowiedziały mu smętne spojrzenie dziadka i nieufne dzieciaka. I wtedy zobaczył jeszcze jednego mężczyznę. W tradycyjnych szatach, z brodą i karabinem skierowanym lufą w górę. Na głowie, zamiast turbanu mężczyzna miał kraciastą chustę podtrzymywaną przez czarną plecionkę. On jednak też milczał. Obserwował Waltera czujnym, podejrzliwym wzrokiem. Milczano. Najwyraźniej nikt ze spotkanych mieszkańców osady nie znał języka angielskiego.

Walter zsunął się z “wierzchowca”, upadając na kolana i na czworakach poszukał pierwszego lepszego patyka. Narysował na ziemi symbol Czerwonego Krzyża najlepiej, jak umiał. Spojrzał na nich pytająco.

Stary Arab popatrzył na krzyż i splunął gęstą flegmą prosto na rysunek. Gadając coś do siebie gwałtownie - coś, jakby Allach akbar - odwrócił się ostentacyjnie. Dzieciak nadal spoglądał z dachu a człowiek z karabinem podszedł bliżej. Spoglądając na opluty znak powiedział coś w stronę Waltera i machając na niego ręką zagłębił się pomiędzy budynki.

Walter przeklął w duchu samego siebie. Jak mógł być tak głupi i nie zapytać nawet przewodnika jak jest Czerwony Krzyż po ichniemu. Teraz jakiś uzbrojony Arab widzi przed sobą jakiegoś żebraka niespełna rozumu, który rysuje przed nim chrześcijańskie symbole, niczym jakiś Jezus Chrystus. Zła komunikacja, błędne odczytanie symboli, Chopp już widział lufę karabinu wycelowaną w swoją głowę.

Za późno na myślenie. Trzeba improwizować i grać swoją rolę dalej.

Amerykanin podnosi się z wielkim trudem i bezskutecznie próbuje wspiąć się na wierzchowca. Jedyne, co mu się udaje, to przytrzymać zwierzę za siodło i podciągnąć się, ale niewystarczająco do tego, żeby móc dostać się na górę.

Walter odstawiał ten teatrzyk jeszcze jakiś czas i już chciał zakończyć zabawę, pojechać dalej zakurzoną ulicą, kiedy spomiędzy budynków ponownie wyłonił się Arab. Wyraźnie gestykulował, że księgowy ma iść za nim. Sukces? Czy ostatnie chwile Amerykanina? Chopp nie myślał o tym, po prostu powłóczył nogami za postacią w chuście na głowie.

Arab wprowadził go między budynki, poprowadził wąską ulicą i zatrzymał się przed jednym z domów wskazując drzwi, na którym ktoś narysował czerwony krzyż. Potem ruszył w swoją stronę.

Kurwa... - Walter przełknął ślinę, odetchnął i uśmiechnął się do siebie. -Czerwony Krzyż, no proszę...

Usiadł ciężko pod murem, koło bramy. Chwilę siedział skulony, by po chwili położyć się na boku i wczuć się maksymalnie w śmiertelnie rannego i pobitego mężczyznę, który w każdej chwili może umrzeć i nie ma już nawet siły, żeby wstać, zapukać i poprosić o pomoc. A może po prostu boi się zwrócić o pomoc, żeby znowu nie skończyło się to dla niego nieprzyjemnie. Nie wiedział do końca, jaka przesłanka nim kierowała, ale instynktownie czuł, że lepiej będzie, jeśli ci z Krzyża znajdą go samego, niż gdyby to on zapukał do ich drzwi po pomoc.

Nie wiedział, ile tak leżał skulony, bo zupełnie stracił poczucie czasu. Wcielił się w swoją rolę i przez moment zapomniał, że jest bostońskim księgowym, nad którego losem zastanawia się pewnie pan Hollins i pozostali koledzy z pracy. Zniknął przecież tak nagle. Nie wrócił z trzymiesięcznego urlopu, który dostał od Hollinsa, bo jego stan emocjonalny pozostawiał wiele do życzenia. Zapadł się jak pod ziemię. Ciekawe, czy wszyscy w Stanach postawili już na nim krzyżyk.

Nagle, drzwi otworzyły się, wytrącając Waltera ze stanu apatii. Otworzył oczy i od razu poraziło go słońce. W wejściu stał mężczyzna w stroju tubylca, ale jasnej twarzy i okularach na nosie. Na widok siedzącego na progu aż podskoczył w górę.

-Wystraszył mnie pan - powiedział po angielsku z ostrym akcentem. Potem spojrzał na Waltera i zgroza wykrzywiła jego twarz.

-Jest pan ranny - wykrzyknął - Potrzebuje pan pomocy. Proszę wejść. Pomogę panu. Skąd pan się tutaj wziął? Ja nazywam się Pieter Akeerman i jestem pracownikiem misyjnym Czerwonego Krzyża.

Walter spojrzał na niego z błaganiem w oczach. Wyciągnął rękę w jego kierunku, szepcząc: -Pomóż... Pieter...

Akeerman ujął Choppa pod ramię pomagając mu się podnieść.

-Co się stało? Chodź do środka. W cień.

Walter dał się prowadzić jak bezbronne dziecko. Na razie jednak nie odzywał się. Starał się stworzyć wrażenie, jakby mówienie sprawiało mu ból. Na razie całą uwagę poświęcił na rozglądanie się w nowym otoczeniu.

Za drzwiami znajdowało się średniej wielkości pomieszczenie, wyglądające jak skrzyżowanie kantoru z poczekalnią. Prosta ława, logo Czerwonego Krzyża oraz trzy szafki, zamykane na kłódki. Walter dostrzegł drzwi po lewej i po prawej stronie. Pieter posadził go na ławce a sam wszedł do jednego z pomieszczeń - tego po prawej - wracając po kilku sekundach z bukłakiem i jakąś torbą.
- Miałeś sporo szczęścia, że trafiłeś na nasz punkt - powiedział Akeerman podając Choppowi bukłaczek. - Pij. Tylko powoli i ostrożnie.

Walter powoli przełknął wodę. To, co rzuciło mu się w oczy, to jakaś dziwna pustka, jakby Pieter był tutaj całkiem sam.

-Dzięku...ję... - wydusił z siebie.

Woda była chłodna i smakowała wyśmienicie. Kiedy księgowy skończył, Pieter zajął się jego zdrowiem. Obejrzał rany myjąc twarz szmatką nasączoną w wodzie.

-Nie wyglądają źle. Chociaż poparzenia są raczej świeże i dostały się do nich zabrudzenia. Dobrze byłoby je odkazić. To jednak bardzo bolesny zabieg.

-Ból przestał być mi straszny, odkąd spotkałem tych potworów. Niech pan odkaża - Walter mówił powoli. Po chwili dodał jeszcze: -Jesteś tu sam? Na tej pustyni?

-Nie. No skąd. Mieszka tu kilkanaście rodzin. W sumie pięćdziesięciu paru ludzi.

-Ale sam pozamiejscowy?

-Tak. Sam. Miałem pomocniczkę, ale znikła kilkanaście dni temu – powiedział, szykując narzędzia i medykamenty. - Zgłosiłem sprawę dyrekcji i tutejszym służbom policyjnym. Ale niestety, na razie nie odnaleziono ani Jill, ani jej ciała.

Sprawdził zawartość jakiejś fiolki.

-To niestety niebezpieczny kraj. Wielu miejscowych traktuje nas na równi z żołnierzami brytyjskimi, których stąd wygnali. A ja przecież nawet nie jestem Anglikiem. Podobnie jak Jill. Gotowe. Zaczynamy.

Mężczyzna wziął się do pracy. W kilkanaście minut rany Waltera zostały dokładnie oczyszczone. Piekło, jak diabli. W tej sytuacji jakakolwiek rozmowa nie była możliwa.
Jakiś czas później oczyszczone obrażenia zostały fachowo opatrzone i ból zmienił się w ćmienie.

-Skończone - Pieter zajął się sprzątaniem bałaganu, jaki towarzyszył zabiegowi. - Skąd się tutaj wziąłeś? Miejscowość leży kawałek od linii kolejowej i nieco z boku koczowniczych szlaków, z tego, co mi wiadomo.

-Masz rację z tym traktowaniem... Skąd się tutaj wziąłem? Zrzucili mnie tutaj. Te bestie. Przetrzymywali mnie nie mam pojęcia ile. Mam chyba szczęście, że wyszedłem z życiem.

-Może firma dla której pracujesz zapłaciła okup. Niestety nie mamy tutaj telegrafu. Ale porozmawiam z miejscowymi. Poproszę, by któryś podjechał na stację i powiadomił kogo trzeba. I faktycznie masz szczęście, że żyjesz. Buntownicy ukrywający się na pustkowiu i w górach bardzo często odcinają głowy porwanym jeńcom. Jak się nazywasz?

-To chyba nie o to chodzi... to byli jacyś fanatycy... Odcięli mi rękę i złożyli ją w ofierze... Zaraz, zaraz - Walter nagle się ożywił - mówisz, że kiedy zniknęła twoja koleżanka?

-Prawie miesiąc temu. Tutaj dni zlewają się w jedno. Ale … prawie miesiąc. Kilkanaście dni, osiemnaście. Dwadzieścia kilka. Dokładnie dwudziestego ósmego października. Szczerze mówiąc, też nie bardzo wiem, czy mamy dzisiaj szesnasty czy może siedemnasty listopada.

-Też nie wiem, w moim kraju mógłbym przynajmniej poznać to po śniegu, a tu... zapomnij człowieku. Pytam o to zniknięcie, bo ci co mnie przetrzymywali wyraźnie mówili o rytualnych porwaniach, że coś szykują, gdzieś tu w okolicy, bardzo często mówili coś jakby... Haran Jakashka, czy jakoś tak... Nie znasz kogoś takiego? Może ci co mnie przetrzymywali, mają też twoją znajomą? Jeśli tak, to trzeba jej pomóc! Nie wiesz gdzie mogą tu być w okolicy miejsca jakiegoś kultu, czy czegoś podobnego?

-Nie wiem jak długo byłeś w Persji, ale to oddany religii kraj. Niektórzy mogliby uznać go za wręcz fanatyczny. Myślę, że najrozsądniej będzie jak opowiesz władzom o tych rewelacjach. Podaj imię, nazwisko i firmę, dla której pracowałeś a ja zadbam żeby dowiedzieli się, że już jesteś cały i zdrowy. Do najbliższego miasta jest trzydzieści kilometrów. Posłaniec szybko się uwinie.

-Pieter, oni kilka razy wspominali o Czerwonym krzyżu. Nie jesteś tutaj bezpieczny. Władze nie pomogą. Tu chodzi o twoją przyjaciółkę. Powiedz, czy nie przychodzi ci do głowy jakieś starodawne miejsce gdzieś tutaj w okolicy. Pomyśl, możemy jej pomóc.

Gniew wykrzywił na moment jego spokojną do tej pory twarz.

-Jak?! - zapytał jednak siląc się na spokój. - Bredzisz. To pewnie efekt udaru słonecznego i, widocznego na pierwszy rzut oka, załamania nerwowego. Rozumiem - dodał już łagodniejszym tonem. - Wiele przeszedłeś. Masz prawo czuć gniew. Masz prawo mówić rzeczy, które są pozbawione chociażby podstaw logiki. Posłuchaj sam siebie, proszę. Skąd wiesz, że rozmawiali o Czerwonym Krzyżu? Znasz ich język? Może się przesłyszałeś? Starodawne miejsca w pobliżu?! To Persja. Tutaj rodziły się cywilizacje, jakie znamy teraz na świecie. Tu, wśród tych skał i piasków. Wiele starożytnych budowli rozsianych jest po całej Pustyni Słonej. A wiesz jak możemy pomóc Jill? Powiedzieć jak najszybciej wszystko, co teraz powiedziałeś mi, wojskowym. Oni znają teren, mają broń i żołnierzy. A my? Ja jestem lekarzem, ty - wybacz - nadajesz się jedynie do tego, by położyć cię w szpitalu. Jak chcesz jej pomóc? Co? Powiedz mi, proszę. Skoro nawet nie wiesz ile jechałeś. Zapewne nocą lub z workiem na głowie, a samum zatarł ślady. Na pewno. Więc, proszę, uspokój się, odpocznij, daj mi się zająć wszystkim, a za kilka godzin koszmar niewoli będzie za tobą. Dobrze?

-Wiem o czym mówili, bo byli wśród nich Anglicy, Francuzi, Amerykanie... była nawet chyba taka jedna Natalie... ona dużo mówiła o Czerwonym Krzyżu...nie wiem, może dlatego mnie tu wyrzucili, żebym... - Walter podniósł się i uważnie przyglądał twarzy Pietera, ale wyglądało na to, że nie chwycił żadnej przynęty. Ani Haran, ani Natalie, ani ceremonie, nic nie wywołało w nim grymasu, który by zdradził, że wie, co bredzi Walter. Pieter najwyraźniej nic nie wiedział, ale ciągle był bezcennym źródłem informacji. W końcu wiedział, gdzie dalej udał się transport z lekami, tylko Chopp nie wiedział jak go o to spytać. Musiał trochę przeczekać i zagrać na czas, żeby nie musiał używać broni w stosunku do tego człowieka. Zagrał najlepiej, jak tylko umiał nagłą utratę przytomności i z łoskotem zwalił się na podłogę. Wszystkie zmysły pozostały jednak czujne. Musiał wiedzieć, co Pieter teraz zrobi. Nawet, jeśliby wezwał wojsko, trochę czasu upłynie, zanim tu przyjadą, jeśli w ogóle go nie zignorują. Z drugiej strony, jeśli wojsko rzeczywiście się tu wybierze i ruszy ich śladem, może wcale nie będzie to takie złe, jeśli trafią na misterium – co do jednego, trzeba było przyznać lekarzowi rację: wojsko miało środki.

Walter miał tylko pistolet.

***

Długo nie musiał udawać. Nagły harmider przy wejściu i głos Hiddinka, docierający z zewnątrz. Chopp musiał ich uspokoić, bo ciężko było przewidzieć jak ta cała chryja mogła się zakończyć. Podniósł się cały i zdrowy i powiedział:

-Spokojnie, Pieter, ci państwo to moi przyjaciele. Spokojnie moi drodzy, Pieter to też przyjaciel.

Armiel 07-01-2012 10:52

DWIGHT GARRETT

Kiedy człowiek wędruje, jak pies prowadzony na postronku, ma wiele czasu na rozmyślania.
Ale jego myśli biegną zazwyczaj w jedną stronę.
Kiedy skończy się ta mordęga? Kiedy zatrzymamy się na postój?

Potem słowo - „kiedy” - znika w kłębach pyłu. Znika w wyschniętym gardle, w piekących oczach i zatkanych nozdrzach. Pędzony w nieznanym kierunku człowiek modli się tylko o tym, by nie upaść.

Normalny człowiek. Słaby człowiek. Ale nie Dwight Garrett.

Nawet pędzony przez Arabów, jak zwierzę, myślał. Intensywnie. Na tyle intensywnie, na ile pozwalała mu utrata sił spowodowana postrzałem. Na tyle intensywnie, na ile pozwalał mu upał i warunki terenowe. Próbował zapamiętywać układ terenu. Rozmieszczenia wzniesień. Położenia słońca. Zorientować się, gdzie go prowadzą.

Łudził się. Tylko złudzenie mu pozostało.

W końcu zatrzymali się na odpoczynek. W samą porę, bo Garrett był u kresu sił. Zarówno tych fizycznych, jak i psychicznych. Ale żył. Póki ten stan trwał, miał szansę dotrzeć na miejsce. Miejsce, do którego i tak miał zamiar dotrzeć. A napad na pociąg był tylko nic nie znaczącym incydentem. Niefortunnym zbiegiem okoliczności. Przeszkodą w realizacji jego planów.
Dobrze, że pojawił się Dziedzic Krwi.

Ahriman. Tak. Nie było wątpliwości. Jego zawsze było na wierzchu. Ten, kto tańczył z diabłem zawsze musiał to robić tak, jak zagrał diabeł. Zawsze. A jakiekolwiek próby zmiany rytmu skończą się tak, jak muszą się skończyć. Garrett to wiedział. Od początku. Zawsze to wiedział.

Zasnął zaraz po tym, jak napił się wody.


POZOSTALI


Pieter Akeerman. Tak nazywał się Bogu ducha winny pracownik Czerwonego Krzyża, którego Hiddink i reszta o mało nie wzięli za kultystę. Okazał się być porządnym człowiekiem, uczciwym i nie mającym najprawdopodobniej nic wspólnego z poszukiwanymi przez Amerykanów ludźmi.

Chętnie odpowiadał na wszystkie pytania, nie wiadomo czy dlatego, że chciał szybko pozbyć się kłopotliwych gości, czy też dlatego, że zwyczajnie się ich bał. Nie było trudno zgadnąć, co kryje się pod nieco sztucznym uśmiechem pielęgniarza. Brał ich za szaleńców, obłąkańców, być może nawet groźniejszych, niż sami sądzili. Może i miał rację? Byli gotowi grozić ludziom, których jedyną winą mogło być jedynie to, że zamieszkiwali w Asamabadzie. Mogło, ale czy było?

Kiedy większość badaczy zajęła się wyciąganiem informacji z Pietera, Mahuna Tulavara stał w progu, przy drzwiach i obserwował miasteczko.

Zestaw pytań był oczywisty. Czy Pieter zna Natalie? Nie, nie zna. Czy poznaje dziewczynę ze zdjęcia. Tak, poznaje. Widział ją wśród wolontariuszek CK jadących na inne punkty misyjne.
Do którego? Niestety, nie ma pojęcia.

Pieter był słabym kłamcą, o czym przekonali się, gdy próbował nieudolnie ukrywać Waltera, przed napastnikami, – za których ich wziął.

Nawet nie zauważyli, kiedy zniknął Shardul. Po prostu w pewnym momencie stał przy drzwiach, a w drugiej chwili już go nie było. Jakby zapadał się pod ziemię. Nawet stojący dość blisko Leonard nie zauważył, kiedy Hindus wyszedł z ciasnego domu służącego jako ambulatorium CK.

Nim zdążyli się zmartwić, Pierwszy Miecz pojawił się w drzwiach, niczym upiór. Jego twarz, jak zawsze, pozostawała nieruchomą maską.

- Musicie coś zobaczyć – powiedział. – Wszyscy. Ty też.


* * *


Poganiacze i przewodnik pilnowali wielbłądów i ekwipunku podróżnego, a Shardul poprowadził ich dwa domy dalej. Uliczki miasteczka były puste i jasno oświetlone słonecznym blaskiem, ale kiedy przekroczyli próg domostwa, mieli wrażenie, jakby zanurzyli się w chłodnej jaskini.

Pierwsze ciało leżało kawałek dalej. W kałuży jeszcze świeżej krwi. Z otwartą, szeroką raną na gardle. Zabity był Arabem, ledwie wyrosłym z wieku młodzieńczego. Na jego widok Pieter zbladł.

- Co wyście zrobili? – wyjęczał blednąc straszliwie.

Drugie ciało leżało w przejściu do bocznego pomieszczenia. Starszy od poprzedniego Arab. Jego szeroko otwarte, martwe oczy miały żółtą barwę, a pierś ktoś rozrąbał cięciem jakiegoś szerokiego ostrza. Prawdopodobnie szabli.

- Znasz ich? – Mahuna zadał pytanie Akeermanowi.

- Tak. To Ystuf i jego syn, Ahmed. Co wyście zrobili.

- Nie oni – głos Mahuny był twardy i surowy. – Ja. Spójrz tam.

Za drugim ciałem zaczynały się schody. Zejście do piwnicy. Mahuna ponaglił ich spojrzeniem. Zeszli. Pieter niechętnie.

Piwnica była długą, wąską i ciemną jamą. Śmierdziała zgniłym mięsem i krwią. Shardul przyświecił im latarką, którą wziął z pokoju z leżącym chłopakiem.

Były tam. Trzy. Ghoule. Martwe. Teraz stanowiły trudną do rozpoznania, gnijącą formę życia, ale wiedzieli już, ze za chwilę pozostanie po nich jedynie ciemna, brudna kałuża plugawych nieczystości. Ale to nie widok rozkładających się potworów był dla nich wstrząsający.

Na jednej ze ścian dostrzegli ołtarz z kamienną głową upstrzony czymś, co wyglądało na kawałki gnijącego mięsa i plamy krwi. Oraz małą, na pół zgniłą głowę dziecka ułożoną z nieprzypadkowym pietyzmem pośrodku prymitywnego ołtarzyka. Twarzyczkę dziecka, niewiele starszego zapewne niż rok czy dwa, dawało się jednak jeszcze rozpoznać. Amanda zasłoniła twarz dłońmi i zrobiła kilka kroków wstecz. Reszta również zareagowała w jakiś sposób, a Pieter nie wytrzymał. Zwymiotował.

- Znasz to dziecko? – okrutnie zapytał Mahuna.

Akeerman pokiwał głową.

- To Jamila. Dziecko Rasheny. Zaginęło przed kilkoma dniami.

- Uciekaj stąd najszybciej, jak możesz – powiedział Shardul. – Nie wiesz, ilu ludzi z miasteczka oddaje cześć demonom, a ilu nic o tym nie wie. Teraz, kiedy poznałeś ich sekret, możesz łatwo dołączyć do małej Jamili. Rozumiesz mnie?

Pieter ponownie pokiwał głową.

- Jesteśmy na dobrym tropie. Ale tutaj już nic więcej nie ma. Opuśćmy to miejsce, nim mieszkańcy zdecydują się nas zaatakować.

Opuścili w milczeniu piwnicę, przytłoczeni tym, co znalazł Mahuna.

- Nikomu ani słowa – warknął Shardul do Akeermana. – Luca. Pomóż mi z ciałami. Zaciągniemy je do piwnicy. Nim reszta ich znajdzie, minie troszkę czasu. Poza tym upozorujemy to tak, aby wyglądało, ze pozabijali się nawzajem. Herbert. Zajmij się resztą. Bądźcie gotowi do odjazdu. Pieter. Tobie radzę to samo. Daj nam jakieś leki przeciwbólowe na drogę. A potem uciekaj stąd i nie oglądaj się za siebie. Nikomu nie mów. Nikt ci nie uwierzy. Ale kiedy wieści dotrą do ludzi, którzy mogą coś wiedzieć, zagrozisz sobie jeszcze bardziej.

Głos Shardula był twardy, zdecydowany i opanowany. W takiej sytuacji jego natura przywódcy wzięła górę nad tym, że starał się być jedynie obserwatorem i strażnikiem badaczy w ich misji.

Mówił jednak rozsądnie i po chwili byli już w drodze.



DWIGHT GARRETT


Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, gdzieś na Wielkiej Pustyni Słonej w Iranie

Garrett śnił. Koszmarne sny o żółtookim monstrum ze skrzydłami jak u nietoperza i twarzy jak u pomarszczonej mumii. Śnił sny o wojnie. W tych snach widział starożytnych mocarzy uzbrojonych we włócznie i tarcze. Widział też ludzi z mieczami i skrzydlate monstra oraz ghoule wyłażące z piasku. Ich ślepia błyszczały żółtawo, z podobnych do pysków hien mord sączyła się gęsta ślina, szpony zagłębiały się w drobinkach solnego pyłu.

Obudził go krzyk. I metaliczny szczęk stali zderzającej się ze stalą. Garrett przebudził się, nadal nie wiedząc, czy śni, czy też walka toczy się naprawdę.

Ale toczyła się naprawdę! W ciemnościach nocy rozświetlonej jedynie wąskim sierpem księżyca i gwiazd.

Koło Garretta w ciemnościach ktoś upadł z przeraźliwym jękiem bólu. Nieco dalej ciemność nocy rozświetlił blask wystrzału i dało się karabinowy huk. A zaraz po nim nagła cisza. Nawet ten, kto upadł obok Garretta przestał jęczeć. Wyraźnie jednak śmierdział krwią. Ciemność śmierdziała krwią.

Ciemności wypluły z siebie niewyraźne sylwetki ludzi. Jak cienie zrodzone z piasków pustyni. Ktoś pochylił się nad oszołomionym Dwightem i szybkim, wprawnym ruchem, przeciął mu więzy na rękach i stopach.

- Dziękuję – wyszeptał zaskoczony Garrett.

Mężczyzna najwyraźniej się zdziwił. Chyba wziął detektywa za jednego z tubylców.



POZOSTALI


Wieczór 19 listopada 1921 roku, miasteczko Chah Badam, Wielka Pustynia Słona w Iranie


Opuścili Asamabad koło południa, kiedy słońce stało wysoko na niebie. Byli zmęczeni ślepym zaułkiem, w który wjechali. Przeciwnik chyba specjalnie ściągnął ich tam, w te położone na uboczu miasteczko. Odciągał od czegoś innego. Od jakiegoś innego miejsca.

Nie wiedzieli jednak, jakiego. A ghoule miały być zapewne ich katami. Zatem wróg nie wiedział, że towarzyszy im ktoś taki, jak Shardul. Człowiek, który w jakiś niepojęty sposób potrafił zabić trzy niezwykle silne, szybkie i wytrzymałe potwory. Łowcy stali się zwierzyną. A przerażający myśliwy ich przyjacielem. To dodawało i sił. Odrobinę.

Pozostała im jedyna, ostateczna, opcja poszukiwań.

Jazda śladem Czerwonego Krzyża, od osady do osady. W momencie, gdy się dowiedzą, gdzie została lub odłączyła się Natalii, będą musieli zdecydować, co dalej. Póki co, to był ich ostatni, jakże wątły ślad. Ale nie po to przebyli tak długą drogę, nie po to narażali się na niebezpieczeństwa, aby teraz zniknąć, tak jak Garrett.

- A ja sądzę, że to Dwight był szpiegiem – powiedział Boria do wszystkich i do nikogo zarazem. – Szczwany lis. Ufaliśmy mu, jak nikomu innemu. Wodził nas za nosy od samego początku. A kiedy zobaczył, że może wpaść, nawiał.

- Nie ma żadnego szpiega – powiedział Mahuna Tulavara. – I nigdy go nie było. Musimy sobie ufać, jeśli chcemy przetrwać.

Te słowa towarzyszyły badaczom, kiedy kiwając się w siodłach, na wielbłądzich grzbietach, przemierzali kolejne mile pustyni prowadzeni przez milczącego przewodnika. Od momentu gróźb, jakie padły w Asamabadzie tn ostatni zdawał się być mniej przyjaźnie nastawiony do grupy. Mieli przeczucia, że w razie jakiegoś zagrożenia Arab bez chwili wahania porzuci ich gdzieś na odludziu. Nie mogli ufać mu do końca, polegać na nim w pełni. Niestety. Słów i czynów nie dało się już cofnąć.

Wielka Pustynia Słona nie była monotonnym miejscem. Najpierw jechali przez charakterystyczne ławice piaskowych wzniesień, a wiatr zacierał ich ślady szybko, niczym złakniony łakomczuch obiad w restauracji. Potem jechali szarawą, kamienistą, upstrzoną wysuszonymi krzaczkami równinę, by za chwilę przemierzać ziemię spękaną, jak skorupa żółwia. No i była tutaj sól. Osadzała się na dnie niecek, migotała w ziarenkach piasku, czuli ją w oczach, ustach i nosach i nawet ranach i skaleczeniach na spoconej skórze. Piekące, drażniące uczucie, równie irytujące, co swędzenie w towarzystwie, gdzie drapanie nic nie dawało.

Nic się nie działo. Wiatr tracił na sile. To niepokoiło Lyncha. Miał teorię, że Misterium zostanie odprawione wtedy, gdy skończy wiać samum. Czy to stanie się dzisiejszej nocy? A może już się dokonało i dlatego wiatr się skończył. Czy stało się to, czego obawiali się najbardziej? Zabrakło im czasu w tym wyścigu, w którym meta była nieznana. A może .- niepokojąca myśl zagościła w głowie Leonarda – może dlatego opuścił ich Garrett. Bo wiedział, że nie dali rady. Że zwodził ich wystarczająco długo, by dokonało się to, czemu mieli okazję zapobiec. Baphomet, ojciec Rash Lamara, został wyzwolony ze swego więzienia gdzieś na Wielkiej Pustyni Słonej.

Nic się nie działo.
Słońce nie świeciło zbyt mocno, ale wiatr ucichł prawie całkiem. Wielbłądy przemieszczały się przed siebie w równomiernym, niezbyt imponującym tempie. Godziny uciekały leniwie, a nie wprawieni do jazdy wierzchem Amerykanie byli zbyt zajęci swoim dyskomfortem, niż liczeniem czasu. Wieczór zbliżał się nieubłaganie, robiło się coraz chłodniej.

Mijali jakieś pasmo skalistych wzniesień na północy kiedy przewodnik wskazał im coś ręką. Jakieś ruiny.



- Zamek Karshahi – wyjaśnił przewodnik. – Ruiny perskiej twierdzy. Kiedyś dumnej, strzegącej handlowego szlaku na wschód. Teraz to jednak tylko kamienie i skorpiony. Tam – wskazał wąskie pasmo wzniesień za tymi wzgórzami jest Chah Badam. Zatrzymamy się tam na nocny odpoczynek. Zresztą, to jedna z wiosek, w której chcieliście się zatrzymać.

Pokiwali zmęczeni głowami. Mieli już dość siodeł i jazdy przez pustynię. Odpoczynek, nawet w jakiejś zagubionej na krańcach świata wsi, wydawał im się teraz wyjątkowo atrakcyjnym pomysłem.

Sohrab skierował wielbłądy na coś w rodzaju utwardzonej drogi, w której tu i ówdzie odcisnął się ślad samochodowych kół. Narzucił nieco szybsze tempo, ale najwyraźniej wielbłądy chętnie same przyśpieszyły. Zapewne dlatego, iż poczuły wodę.

Do Chah Badam dojechali już po zmroku. Wjechali pomiędzy ciemne, kanciaste domy z niepokojem w sercach.

Nim jednak minęli pierwsze wzniesione przy drodze zabudowanie Mahuna Tulavara wysforował się naprzód kawalkady i zajechał im drogę.

Nie musiał nic mówić. Oni też to czuli. Niepokój. Prawie strach.

- Są tutaj – wyszeptał Shardul. - Tym razem naprawdę są tutaj. Jakaś zła magia panuje nad tym miejscem.

Nim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć ciszę nocną przeszył wrzask jakiejś kobiety i inny dźwięk, przypominający szczekanie psa lub wycie hieny. Luca i Leo znali go najlepiej, kiedy ukrywali się w opuszczonej piwnicy przed polującymi ghoulami. Ale i reszta miała okazję poznać ten odgłos.

- Polują – warknął Mahuna zeskakując płynnie z wielbłąda. – To ich zew.

Wyjął szablę, zawinął twarz zawojem.

- Znajdźcie sobie jakiś dom. Schronienie na noc. Na otwartej przestrzeni, nocą, jesteśmy zgubieni. Ja je od was odciągnę. Sam! Nie ma czasu na dyskusje. Już.

Nim oszołomieni wrzaskiem ghoula badacze zdążyli zareagować, Pierwszy Miecz zniknął w ciemnościach mrucząc coś pod nosem, coś, co powodowało, że ciarki przebiegły im po plecach.

Sohrab Rostani jako jedyny z Arabów znał angielski. Ale i on zapewne nie zrozumiał, o czym mówił Shadul. Zwierzęta miały jednak swoją własną wolę, a Arabowie rozum. Kiedy gdzieś, spośród pogrążanego w ciemnościach Chah Badam doszło waszych uszu kolejne nieludzkie wycie, poganiacze wykrzykując coś niezrozumiale popędzili wielbłądy w przeciwnym kierunku. Przewodnik spojrzał na nich i na badaczy, potem ruszył za Arabam, wykrzykując do Amerykanów:

- To nawiedzone przez Arhimana miejsce. Uciekajcie, głupcy. Złe dżiny pożrą wasze ciała i dusze!

W jego słowach było tyle pasji, że naprawdę mieli ochotę go posłuchać!

Tom Atos 11-01-2012 10:58

Gdyby pośladki mogły mówić, to tyłek Hiddink wrzeszczałby “mordują” i to nie ze względu na mrożące krew w żyłach wycia ghuli, ale niewygodę wielbłądzich siodeł. Kołyszący ruch zwierząt też nie czynił podróży przyjemną. “Okręty pustyni” jak malowniczo opisywano garbusy kołysały nie mniej niż statki, tak że można było dostać choroby morskiej. Herbert był wykończony. W ustach czuł posmak soli, a zadek i oczy piekły go niemiłosiernie. Tym należy tłumaczyć zapewne, to iż piekielny wizg ghuli nie wywołał w nim takiego strachu. jak mógłby. Oczywiście Hiddink się bał, ale nie był to strach paraliżujący. Po za tym nie pierwszy raz słyszał to piekielne wycie. Widząc jak przewodnik i pozostali Arabowie uciekają zdobył się resztką sił na krzyk. Całym swym potężnym głosem zawołał.
- Stać durnie! One polują na pustyni! Spieprzycie to Was dopadną! Stać mówię! - wrzeszczał po angielsku.
- Musimy się tu schować i przeczekać! Stać!
Na więcej go nie było stać. Nadwyrężone gardło odmówiło posłuszeństwa i Hiddink zgiął się w ataku kaszlu.
Wrzasnął na całe gardło. Jedynie przewodnik zawahał się przez chwilę. Dwaj poganiacze wielbłądów zniknęli już w ciemnościach na pustkowiu. Przewodnik warknął coś gniewnie i popędził za nimi wielbłąda.
Nagle Herbert ujrzał coś kątem oka. Jakiś przyczajony, pokraczny kształt na dachu jednego z pobliskich budynków. Wiatr, który powiał z tamtej strony, przyniósł do jego nosa paskudny odór. Ale nie to było najgorsze. Wielbłądy również poczuły smród ghoula, bo zapewne to stworzenie obserwowało ich z bezpiecznej odległości. Przez ciała zwierząt przeszła fala paniki. Hiddink i Emily zapanowali nad swoimi zwierzętami, lecz wielbłąd Amandy z dzikim kwiczeniem ruszył na pustynię, w ciemność, za zbiegłymi Arabami, a za nim popędziły zwierzęta Leonarda i Luci oraz luzaki z ich ekwipunkiem podróżnym.
Ghoul zaryczał dziko i zeskoczył z dachu znikając ludziom z oczu. Coś im mówiło, że skubaniec pędzi w ich stronę.
Herbert z najwyższym trudem opanował własnego wielbłąda. Zwierzę omal nie wpadło w panikę wyczuwając smród potwora. Jakimś cudem, pomimo iż sam wrzaskiem mógł spłoszyć niejednego baktriana, udało mu się osadzić narowiste bydlę w miejscu. Inni nie mieli tyle szczęścia. Amanda, Leonard i Luca popędzili w mrok za przewodnikiem i Arabami. Jeden ghul, na ile mógł ocenić Hiddink narobił tyle zamieszania, co cała wataha wilków.
Herbert zaklął w duchu i wytężając całe swoje skromne jeździeckie umiejętności pognał za wielbłądem Amandy. Nie mógł pozostawić dziewczyny własnemu losowi. Po prostu nie mógł. Czuł się za nią odpowiedzialny. Emily miała swojego Choppa, który co prawda był zdrowo walnięty, ale za to bezgranicznie jej oddany. Amanda miała tylko jego. Sama na pustyni zginie na pewno. Musiał ją uratować. Biedna dziewczyna. Serce Hiddinka waliło jak oszalałe. Wyobraźnie podsuwała mu przerażające sceny tego, jak ghule dopadają bezbronną Amandę. Żal ścisnął mu gardło, gdy nagle poczuł ból w udzie. Spojrzał w dół. Jego kotka z całych sił wbiła mu się pazurami w nogę. I patrząc mu w oczy swymi świecącymi w nikłym blasku księżyca ślepiami przeciągle, z jakąś kpiącą pretensją zamiauczała.
Herbert ściągnął gwałtownie wodze, a rozpędzający się wielbłąd gwałtownie zahamował.
- To bez sensu. - mruknął Hiddink wytężając wzrok.
Nie widział już wielbłąda Amandy, reszta też gdzieś pognała. Zimny rozsądek powrócił biorąc znów w posiadanie rozgorączkowany umysł Hiddinka. Półświadomie pogłaskał Mini po grzbiecie.
Sam do rana się zgubi, a dziewczynie nie pomoże. Jedyna szansa Amandy to w tej chwili paniczny strach jej wielbłąda. Instynkt przetrwania zwierzęcia, to jej najlepsza broń. Niech pędzi. Niech pędzi jak najdalej stąd.
Hiddink zawrócił wyciągając spod siodła sztucer. O ile dobrze pamiętał Chopp skierował się do jakiejś chaty. Herbert podążył w tamtą stronę. Odbezpieczył broń i z palcem na spuście czujnie lustrując otoczenie wracał do miejsca skąd przybył. Ghule były szybkie, ghule były silne, ale remington model 8 z piętnastoma dwustugramowymi kulami dawał mu jankeską pewność, że w tym starciu nie tylko on powinien się bać.

emilski 11-01-2012 21:52

Całą prawdę Walter widział do tej pory w ujęciu dynamicznym. Wszystkie trupy, złożone ofiary, morderstwa, potwory i inne szkaradności, obserwował z punktu widzenia osoby biorącej udział w wydarzeniach. To działo się tu i teraz, na jego oczach. Nie było czasu na myślenie, czy refleksje nad tym, co widzi. Liczyło się działanie, bo chodziło o to, żeby albo samemu ujść z życiem, albo kogoś uratować.

Teraz, w tej dziurze, w Asamabadzie, stanął oko w oko z masakrą. Uzmysłowił sobie, że przez ostatnie miesiące takie obrazki ciągną się za nimi cały czas, ale dopiero teraz udało mu się ten obrazek zobaczyć.

Było to przerażające. Nagle, światło przed jego oczami zaczęło gwałtownie migać, a on widział swoich przyjaciół pomordowanych na froncie. Zamknął oczy. Otworzył i znowu widzi pomordowaną rodzinę, trupy guli i to... dziecko. Zamknął. Otworzył i znowu był na froncie. Zamknął. Otworzył... chwycił Emily i pociągnął ją za sobą do wyjścia. Tam odetchnął powietrzem. Chwilę trwało, zanim uspokoił swoje tętno.

To... to było chyba bardziej przerażające i obrzydliwe niż wszystko, co widział do tej pory.

Otarł pot z czoła i wskoczył na wielbłąda. Chciał być jak najdalej stąd. Jak najdalej. Czyli coraz bliżej... Coraz bliżej czegoś jeszcze gorszego. Nieważne. Musiał jechać. Zresztą Mahuna też ich popędzał. Ruszyli.

Zwierzę miarowo bujało Walterem zaraz za Mahuną. Jechał tuż za nim i nie myślał wcale o tym, jak bardzo jest mu teraz nie wygodnie i jak bardzo go teraz wszystko swędzi, tylko całą uwagę skupił we wzroku, który wbił w plecy Shardula. To on. To on to zrobił. Przeżuwał w ustach te słowa całą drogę, wyciskając z nich wszystkie możliwe soki. Dzięki temu nie musiał prawie w ogóle pić. Po prostu wpatrywał się w plecy tego niepozornego Shardula. Mordercy.

Zabił ich, bo musiał. Zabił ich, bo należeli do tych skurwysynów, których ścigają przez pół świata. Zabił cztery gule. Cztery. I to tak, że nikt z nich nic nawet nie słyszał. Mahuna znał się na robocie. A Walter... Walter też chciał znać się na robocie. Jak do tej pory imponował mu Garett i cieszył go każdy ich wspólny mroczny zakamarek duszy, że tak samo czują pewne rzeczy, że krwawią z tych samych ran, tak teraz, Dwight został zdetronizowany, a Chopp jechał za mordercą prawdziwym, niezdradzającym swoich zdolności, stanowczym, błyskawicznym... imponującym. Walter wykonałby teraz każde polecenie Mahuny. Bez żadnego zastanowienia, bez mrugnięcia okiem. Po prostu by to zrobił. Bo ON mu każe.

Później wszystko potoczyło się tak szybko. Wjechali do kolejnej dziury, do kolejnego czegoś, co nigdy nie będzie Bostonem. Ze wszystkich stron opadł na nich ciężki zapach. Potem ten dźwięk. Błysk szabli Mahuny. Pierwsza gwiazda na niebie. Walter i jego wielbłąd stanęli jak wryci i przebierali niespokojnie nogami. Shardul krzyknął. Wydał krótkie polecenie, po czym sam zniknął. Schować się. Ukryć. Odruch. Rozglądnął się. Odruch kazał mu pochylić głowę pod powoli rozgwieżdżającym się firmamentem. Odruch kazał mu chwycić za uzdę wielbłąda, na którym siedziała Emily. Odruch kazał mu wybrać budynek, który w jego oczach przypominał mu oborę. Odruch kazał mu znaleźć tam schronienie. Dla siebie i dla Emily. Schować się głęboko przed atakiem z nieba.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:03.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172