lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Bogdan 12-01-2012 00:25

No i pojechał. Sam! Na rany… Walter..!
Różne przydomki ludzkość nadawała różnym ludziom przez wieki. Karol Wielki, Pliniusz Młodszy, Filip Piękny… takie tam, ale Luca wiedział jedno. Od tego dnia nigdy już nie pomyśli o Walterze Choppie inaczej jak o Walterze szalonym.
Tam były gule! Pierdolone bydlaki zjadające ludzi!! A on, jednoręki kaleka ze świeżo poparzonym łbem wypuścił się tam sam! Bez planu, bez rozpoznania. Ja pier… Ten facet był albo bardzo zdesperowany, albo cholernie odważny, albo… nie, nie było żadnego albo. Był pieprznięty na umyśle po całości. I to w ten najpiękniejszy ze sposobów.

Od ostatniej nocy wydawało mu się że nie nikogo bardziej od niego zdecydowanego by dorwać i powybijać wszystkich gnoi, co maczali brudne paluchy w Misterium… Aż do tej chwili. Wstyd mu było, że nie poszedł za Hoppem, ale mimo wszystko jeszcze nie postradał zmysłów. Taaaki hazard. Czyste samobójstwo. Inni chyba też myśleli podobnie i choć Luca w pełni się z nimi identyfikował paliło go, że nie znalazł w sobie dość szaleństwa, żeby… dać się tam zeżreć. No bo co innego mogło czekać Choppa?

No i czekali. Walter pojechał a oni czekali. Na co? Sam nie wiedział, ale raczej dość długo, bo chyba zdążył się zdrzemnąć zagrzebany w cień wielbłąda. Nie pamiętał już kto wpadł na pomysł z wielbłądami, jednak pomimo całego oburzenia z jakim z początku przyjął ten pomysł, musiał przyznać, że był trafiony. Konie już mile temu zagrzebały by się w piachu. Albo utknęły w rozpadlinach, kiedy te zwierzęta, brzydkie i śmierdzące szły przez pustynne bezdroża jak gorący nóż przez masło. A do tego miały jedną zasadniczą zaletę. Kiedy się siedziało w parzącym tyłek siodle to człowiek czuł się jak na ambonie. Bydlaki były tak wielkie, że żeby ich dosiąść, musiały klękać. Ale kiedy już wstały… ho, ho… Najlepiej docenił ten atut, kiedy byli już w wiosce. Wszystko i wszystkich miał pod sobą. Znaczy pod kontrolą. Bardzo ważna okoliczność, jeśli się nie ufało niczemu co znajdowało się we wsi. A Luca nie ufał. Spięty na wysokości grzbietu swojego wierzchowca był jak zaciśnięta sprężyna. Czujny, podejrzliwy i gotowy na wszystko. A nie podobało mu się w osadzie nic. Ani gówniarze. Wścibskie, bezczelne i ani troche wystraszone uzbrojonymi obcymi. Ani jednoręki staruch, który nawet nie ukrywał wrogości i obnosił się ze swoją starodawną flintą chyba tylko żeby podkreślić swój status. Ani ryczące po oborach zwierzęta na dźwięk których Luca najpierw mało nie dostał czkawki, a potem o włos nie ostrzelał zabudowań. Nie podobało mu się to wszystko wcale. A już najbardziej świadomość tych wszystkich spojrzeń, których nie widział, ale zdawał sobie sprawę, że ukryte po chałupach wiercą mu plecy przez szpary w płachtach zasłaniających okna i drzwi. A przecież musiało tu żyć co najmniej kilka rodzin. No to gdzie oni wszyscy byli, co? Pewnie siedzieli pochowani z siekierami w garściach i czekali. Jak na co? Na ich błąd. Albo sygnał od guli!
Dlatego też Luca nie brał udziału w pyskówkach z sołtysem, ani w przepychankach z przedstawicielem Czerwonego Krzyża. Nawet nie zeskoczył z wielbłąda. Nie miał zamiaru tracić tak dobrej pozycji strzeleckiej. No, w razie czego. Po cichu tylko miał nadzieję, że zwierzę było ostrzelane i nie wyfrunie z siodła po pierwszej salwie. Sądząc po gębach wynajętych dla nich poganiaczy i przewodników należało spodziewać się, że zwierzęta nie raz wąchały proch, ale… pewności nie miał.

Widok Waltera całego i zdrowego, w dodatku czynnie stającego w obronie tego białego sprawił, że zgłupiał. Śmiać mu się chciało w głos. To farciarz! Na chwilę zeszło z niego powietrze, a myśli poszybowały wykpić tamte o strachu i podejrzeniach. Na chwilę, bo zaraz otrząsnął się i na powrót zebrał w sobie. Za łatwo wszystko poszło. Zbyt gładko. Za prosto. Znowu spiął się i starał nie zaprzątać uwagi tym, co działo się w wejściu do chałupiny Czerwonego Krzyża. Obserwował wszystko i wszystkich dookoła. Natychmiast dwie dziwne rzeczy zwróciły uwagę chłopaka. Jedna, że nad wyraz przejrzyście pamięta wrażliwe punkty na cielsku ghula oglądane niegdyś na malowidle w Kalkucie. Druga, że nagle wcięło Shardula!!

Nie dobrze. Z całych sił walcząc z narastającą paniką zdał sobie sprawę, w jak kiepskim jest stanie. Czujny i uważny do granic możliwości nawet nie zauważył zniknięcia jednego z nich! A po ty, jak widział niedawno toto latające płonące coś, był w stanie uwierzyć we wszystko. Nawet w to, że gule potrafią łazić pod powierzchnią piachu, albo znikać ludzi.
Na szczęście nim do końca spanikował odnalazł się Shardul. Żywy, cały i zdrowy. Jednak radość Luci nie trwała długo. To, co zobaczył w piwnicy na trwałe odegnało nawet ochotę na dobre samopoczucie. Boże! Dlaczego te chore zboki jeśli już musieli karmić swoich bożków, nie mogli po prostu darować im odrąbanych głów zwykłych kur czy baranów? Choć w Indiach Luca wyrobił sobie dość radykalną opinię na temat tamtejszych pomylonych wierzeń razem z ich zwierzęcogłowymi bałwanami, to to, co widział tutaj przechodziło wszelkie pojęcie. Jezu, jak on ich wtedy nienawidził. I kochał Shardula. Nie za pochlastane i gnijące na podłodze piwnicy ścierwa ghuli, ale za tych zboczeńców na górze. Załował tylko, że nie mieli środków, ani czasu dobrać się do dupy reszcie kultystów we wsi.
Posprzątali więc i ruszyli w dalszą drogę.

Hiddink miał plan. Dognać kobietę, ewidentnie kultystkę. Luce to pasowało. Wytropić, dognać i zabić jak najwięcej tych zwyrodnialców. Już nie chodziło tylko o brata. Ani o Paola. Pragnął mścić wszystkie dzieci, które te bydlaki zabijali. Zabijali tylko dlatego, żeby wleźć w dupę złu. Nie rozumiał tego. Wtedy jeszcze nie był w stanie pojąć dlaczego Bóg pozwala na takie rzeczy. Całą drogę gryzł się w myślach i nic nie wymyślił. Z odrętwienia wyrwał go dopiero ryk ghula. Polowały ścierwa. Sam miał ochotę zapolować. Tej nocy czuł się na siłach. Gniew jaki w nim wzbierał potęgował siły i odwagę. Jedynie stanowcze słowa Pierwszego Miecza osadziły go na ziemi. Mieli zaszyć się gdzieś i czekać, podczas gdy tamten miał odciągnąć od nich ghaule. Nie podobało się to Luce, ale nie miał zamiaru dyskutować. Jeśli tak mówił Maruna Talavara, znaczy że tak trzeba. Myśliwy ruszył zapolować. Do nich należało przeżyć. A żeby tego dokonać musieli trzymać się razem. Luca, który zauważył, jak Chopp pomaga miss Vivarro zamierzał pośpieszyć z pomocą Am… miss Gordon, by ze swoimi i jej bagażami skierować się do najbliższego, na chybił trafił wybranego budynku. Pewnie że obawiał się, ze mogą trafić na domostwo kultystów, ale innego sposobu, by to sprawdzić nie było, niż wejść i się przekonać. Najwyżej ich pozabijają. Najważniejsze było mieć ścianę za plecami, oraz wąskie gardło drzwi przed sobą. I trzymać się razem. Zbite w stado owce może i wydawały się bezbronne, ale Luca z doświadczenia wiedział, że ginęły tylko te, które dały oderwać się od stada. Jeśli taka strategia działała w przypadku baranów, to i im musiało się udać.
A jak przyjdą gule? Niech przyjdą – myślał sobie chłopak – Niech no tylko przyjdą łajzy to przekonają się że nie tak łatwo z Lucą Manoldi…

Przyszły.

Nim się zorientował, co jest grane każde z nich gnało na złamanie karku każde w swoją stronę. Nie miał nawet pojęcia które w którą. Podskakując w siodle niczym piłka Luca dokonywał heroicznych wysiłków by nie dać się zrzucić pędzącemu jak samum przez pogrążoną w ciemnościach pustynię zwierzęciu. W ciągu krótkiej chwili cały świat chłopaka skurczył się do rozmiarów jednego pragnienia. Nie dać się zrzucić. Jakoś nie wyobrażał sobie szczęśliwego końca upadku z wysokości pędzącego na złamanie karku wielbłąda. Upadku w ciemność. Pomiędzy kamienie. A z każdą pędzącą sekundą z przerażeniem nabierał pewności, że tylko tak może skończyć się ta szalona galopada, bo nawet jeśli jakimś cudem utrzyma się zwierzęcia, to szanse na to że wielbłąd nie połamie po ćmoku nóg malały geometrycznie. Życie przewijało przed oczami poklatkowy film. Ogrody pełne kwiatów…
Jarmark w Piano Fonte...
Ojciec czytający Pinokia...
Transatlantyk...
Gołębie na dachu czynszówki nr 43...
Zatopiony w mroku mostek...
Kałuża krwi pod pręgowanym ciałem...
Nierówna galopada kopyt o kamienne podłoże. Zapach strachu pędzonego zwierzęcia i… Odór rozkładu…!
Taki sam…
Pewnych rzeczy się nie zapomina…

arm1tage 12-01-2012 10:09

- Dziękuję. - padło z ust detektywa, gdy więzy na jego nadgarstkach zostały rozcięte jednym ruchem szabli.

Mężczyzna-wybawiciel zastygł, rozbłysły mu w półmroku oczy. Dwight zdał sobie sprawę, że tamten jest zaskoczony. Pewnie wziął mnie za jednego z tamtych - pomyślał Garrett. Jeśli jednak powiedziało się A, należało powiedzieć i B.
- Komu zawdzięczam me cudowne ocalenie? - detektyw podniósł się ostrożnie, cały czas lustrując odruchy i zachowanie skrytego w cieniach mężczyzny. - Chciałbym wiedzieć, komu mam się hojnie odwdzięczyć, a mam taki zamiar.
- Nie możemy tutaj rozmawiać. Utrzymasz się w siodle? Wracasz z nimi? Jedziesz z nami? - Mężczyzna mówił po angielsku krótkimi zdaniami. Szybko i energicznie. Twarda, szorstka dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku unosząc bez większego trudu w górę. Ręka silnego człowieka. Wojownika.
Dwight skorzystał z pomocy, ale kiedy stanął na nogach, machnął ręką dając do zrozumienia że da sobie radę.
- Jestem ranny. - rzucił detektyw - W którą stronę jedziecie?
- Czasami wiedza bywa zgubna, giaurze. Nie pytaj mnie o miejsce docelowe. Nazwa nic ci nie powie. Oni jadą do najbliższej osady. My nie.
- Wlekli nas gdzieś, nie wiem gdzie. Czy jeśli pojadę z wami, też tam trafię?
- Nie. Nie trafisz. Oni szukali obcokrajowców. Jesteś jednym z nich?
Gdzieś obok usłyszałem hałkowanie i pogwizdywanie, a potem tętent kopyt. Przez ciemność pędziły w ich stronę konie. Przyzwane gwizdami tych ludzi, Ludzi, których nadal nie widział z powodu ciemności.
- Tak, nie jestem stąd...Głowa diabła. - rzucił nagle Garrett - Gdzie to jest?!
- Daleko. Sam nie dotrzesz. Nie trafisz. Jesteś więc jednym z nich.
- Z wami dam radę. - twardym głosem zaryzykował Dwight. - Zabijaliście tych, którzy mnie pojmali. Możecie zabijać ich więcej, jeśli pojedziecie właśnie tam.
- Wiemy gdzie są. Uderzyliśmy na nich dwie noce temu. Wielu z naszych zginęło. Została nas ledwie garstka. Nie uderzymy drugi raz. Nie bez planu.
- Wiecie, że nie ma czasu. Jesteś pewien, że w czasie gdy będziecie układać plany, wszystko się nie zakończy?
- Musimy porozmawiać. Jak słyszę. Ale nie tutaj. Nie teraz. Pojedziesz ze mną.
To ostanie zdanie nie zostało powiedziane jako prośba czy propozycja.
- Pojadę. - powiedział mocno Garrett, powoli, jakby akcentując mimo to swoje zdanie. - Będziecie mnie musieli przywiązać do wierzchowca, sam nie dam rady.
- Pojedziesz ze mną. Na jednym wierzchowcu. Nie spadniesz. Musimy jechać szybko.
- Prowadź.



* * *


Wlokąc się za nieznajomym przez ciemność, zapytałem jeszcze:
- Mówiłeś o obcokrajowcach. Wiesz, gdzie teraz są?
- Nie. Ale z tego co wiem Syn Arhimana też nie wie.
- To dobrze. Chciałem im dać znak, że żyję, a gdy mówiłeś że jedni z was cofną się do najbliższej osady...- powiedziałem - Pomyślałem że może tam ich znaleźć ktoś zaufany, kto tam jedzie.
- Nie nasi. Żołnierze. Nie są jednymi z nas. Niech jadą. Nie chcemy ich tutaj. Na naszej pustyni i w naszych górach. Damy im wodę i konie po zabitych. Wskażemy kierunek. Muszą poradzić sobie sami. Nie ufam im i nie zaufam. Ale jeśli chcesz napisz pismo lub przekaż wiadomość. Moze dotrze do uszu twoich bliskich. Jesteśmy Al Jahabir. Niech szukają ciebie w naszym plemieniu.
- Przekażę im coś, co należy do mnie. - zacząłem odpinać zegarek.

Al Jahabir. Plemię, którego szukał Lynch. Nasze drogi skrzyżowały się więc, co zmieni moje plany. A może jednak wcale nie musi tego oznaczać...

W tym samym arabskim stroju, w którym zastał mnie moment ataku na pociąg, z chustą owijającą moją twarz, rozmawiałem potem w mroku z jednym z żołnierzy mających wrócić do najbliższej osady. Wybrałem tego, który najlepiej mówił po angielsku. Dla niego, w tych ciuchach i w tej ciemności zapewne musiałem wyglądać jak jeden z tych ludzi pustyni. Choć pewnie zaskakiwał go mój język. Mój wybawiciel stał dwa kroki za mną, gdy wręczałem żołnierzowi mój zegarek. Wcześniej, na jego odwrocie, wydrapałem w metalu krótką wiadomość. Żołnierz, popatrując z atencją co jakiś czas na stojącego za moimi plecami wojownika, obiecał że jeśli tylko napotka w osadzie lub gdzieś później jakiegoś białego, odpowiadającego któremuś z opisanych przeze mnie ludzi - odda mu ten przedmiot. Oczywiście nie miałem żadnej pewności że go nie ukradnie, ani nie miałem pieniędzy by mu zapłacić za robotę kuriera. Liczyłem jednak na charyzmę wodza pustyni, w którego towarzystwie obecnie przebywałem. No i żołnierzowi, przy obietnicy, dobrze patrzyło z oczu. Na koniec zobowiązałem go, żeby pod żadnym pozorem nie zdradzał od kogo i gdzie dostał zegarek.

Potem musieliśmy jechać dalej.

Jazda przez noc. Przez ciemność, niewidoczni ludzie na niewidocznych rączych koniach - jak ciche noże przecinające mrok. Ciemność dziwnie wpływa na ludzi. Zaczynasz widzieć rzeczy, których nie jesteś wcale pewien. W mroku czają się wszystkie nasze lęki. W mroku kryją się tajemnice. Widziałem, uczepiony kurczowo człowieka gnającego na wierzchowcu, różne rzeczy. Zamykanie oczu nie pomagało. Ale byliśmy chyba zbyt szybcy, zbyt cisi. Nie dosięgło nas nic. A może niektóre z tych rzeczy tylko mi się śniły. Wciąż gorączkowałem, brodziłem myślą pośród zapachu koni i piachu, skupiony tylko na tym by nie spaść w tej szalonej galopadzie przez mrok. By nie myśleć o bólu rany. Marząc, by zasnąć i zbudzić się tam, gdzie jestem już na ziemi i gdzie bólu nie ma.

Pierwsze z tych marzeń spełniło się, drugie nie.

Mrok skończył się. A raczej tylko cofnął się. Był za to ogień. Jaskinia, która była pierwszym realnym fragmentem świata, po tych godzinach w ciemności. Rozpalono ognisko, odblask płomieni lizał poszarpane kamienne ściany górskiej groty. Dopiero teraz zobaczyłem plemię. Dwunastu. Było ich dwunastu. Przypominali...wilki. A ich przywódca...Kojarzył się z Mahuną, ale jeśli tamten był panterą, ten tutaj był basiorem - przywódcą watahy. Słuchali go, a ja byłem wśród wilków, które popatrywały na mnie złowrogo zza swoich chust. Przywódca watahy patrzył najuważniej.







Od czego zaczną? Zaczęli od...sprawdzenia. Dwóch chwyciło mnie mocno.
- Nie ruszaj się.
Basior zajrzał mi po kolei w każde oko, z bliska. Potem padło żądanie.
- Usta. Otwórz.
Widać było, że jeśli nie zrobię co każą, rozewrą mi je siłą. Otworzyłem paszczę, gotowy jednak nadal do użycia zębów. Wódz obejrzał sobie dokładnie moje uzębienie, dotykając kłów końcem palca. Uścisk trzymających zelżał, nastrój jakby odrobinę też. Wyglądało na to, że oględziny skończone.




* * *



- I co, ładne? - burknął Garrett, gdy mógł już zamknąć usta - Chcecie mnie sprzedać, czy co? Nie wiem czy zauważyliście panowie, ale nie jestem koniem, do cholery.
- Nie jesteś też Nażele Teem.

Siedział nieruchomo, gdy jeden z ludzi pustyni wprawnie poprawiał mu opatrunek, wciskając weń jakąś śmierdzącą maź. Gdy skończył, basior rzucił coś w swoim języku i przed Garrettem położono jakieś mięso i naczynie z czystą wodą.

- Jakbym wiedział, co to znaczy, mógłbym potwierdzić. - powiedział Dwight, jedząc łapczywie oferowane żarcie - Słyszałem już jednak wcześniej te słowa.
-Wybraniec Krwi. Dziecię diabła i człowieka. Plugastwo. Miałeś być ich karmą. Po tym, jak zakończyłbyś życie na Głowie Diabła. Domyślasz się zapewne, dlaczego?

Garrett łypnął na wodza znad kawału mięsa. Basior badał go. Prymitywnie i nieudolnie, jak człowiek niewykształcony lecz nie pozbawiony sprytu i przebiegłości. Mansur miał charyzmę. Tego nie można mu było odebrać. Ale był zmęczony. A świeży opatrunek na ramieniu wsazywał wyraźnie, że niedawno stoczył zaciętą walkę. Przyglądał się detektywowi z nieodgadnionym jego zdaniem wyrazy twarzy. Dwight nie zdradził się z tym swoim spostrzeżeniem.
- Ja to wiem. - detektyw ogryzł właśnie do końca kosteczkę czegoś, czego nawet nie zidentyfikował - Chcieli złożyć mnie w ofierze. Ale ja nie znalazłem się w niewoli przypadkiem. Chciałem dostać się na Głowę Diabła, a w ten sposób mogli mnie tam doprowadzić. Mnie nie tak łatwo zabić.

Popatrzył nagle wojownikowi prosto w oczy. By tamten miał pewność, że to co teraz usłyszy, jest prawdą. Bo przecież było.

- Patrzyłem w oczy Haran Jakahsk. Walczyłem z nią. Żyję. To ona uciekła. - powiedział głośno i poważnie Garrett. Poblask ognia tańczył na jego zmęczonej i szarej, ale twardej twarzy.
- Nie wiem kim jest Haran Jakahsk. Ale widzę w twoich oczach odwagę, determinację i siłę woli, cudzoziemcze. I gorączkę. - dodał po chwili z cieniem uśmiechu w oczach.
- Historia mówi, że Haran Jakahsk uciekła z krain piasków wraz ze swoim potomstwem łącząc się z rakszasami i tworząc Czarne Miasto, było to wiele tysiącleci temu, a uciekli ze zniszczonego miasta przez sługi potężnego Czarnego Faraona. - zaczął nagle Dwight, wpatrzony w ogień, ale w rzeczywistości obserwujący jakie wrażenie robią jego słowa na zgromadzonym wokół ogniska plemieniu - Legendy mówią, że słudzy Czarnego Faraona, który jest inkarnacją jednego z potężniejszych i bardziej niezrozumiałych mocy wszechświata nie potrafili pokonać małżonka Haran Jakashy, że pogrzebali go żywcem w grobowcu po kres czasu i ze potem zwycięzcy i przegrani zapomnieli o tym gdzie jest grobowiec tamtego Pierwszego Spośród Khuturbów - nazywanego też niekiedy Baphometem.

Garrett zakończył wywód, popijając spokojnie wodę z podanego naczynia. Miał nadzieję, że nic nie pokręcił. Tyle zapamiętał z tego, co kiedyś mówiono - to chyba Lynch zgromadził kiedyś te informacje. Należało dziękować swojej pamięci - nigdy nie wiadomo było, do czego mogą się przydać zasłyszane niegdyś historie. Pracą detektywa było zapamiętanie jak największej ich ilości, niezależnie jak bardzo nieprawdopodobnie brzmiały w chwili usłyszenia. Dwight trwał w milczeniu, kontemplując płomienie i zapadłą ciszę.

Najwyraźniej tylko Mansur, czyli basior, znał angielski, ale kiedy detektyw wypowiedział imię Baphomet wiele oczu skierowało się w jego stronę. Niektórzy spośród tych pustynnych zabijaków zacisnęli zęby, inni zrobili dziwaczne gesty - zapewne mające chronić przed złem. Przywódca Arabów przetłumaczył opowieść swoim ludziom. Po chwili jaskinie wypełniły podenerwowane głosy. Kilku krewkich Arabów poderwało się z miejsc przeszywajac białego złym wzrokiem i sięgając do rękojeści szabel, ale Mansur wstał i uciszył ich jednym, ostrym słowem. Spokornieli bardzo szybko zajmując swoje miejsca. Ale nadal narzekali usiłując coś wyperswadować przywódcy. Ten wydawał się być jednak nieugięty. Wymiana zdań trwała tak długo, że Dwight zaczął przypuszczać, iż zapomnieli o nim. Wiedział jednak w głębi siebie, że to nieprawda.

- Czego chcą? - spytał Garrett, nie spuszczając oka z płomieni. Choć łatwo było przewidzieć odpowiedź.
- Uznali, że powinieneś zginąć, bo poznałeś sekrety, których mieliśmy strzec. Ale wybiłem im to z głów. Nie musisz się lękać o swoje życie. Jadłeś mój chleb i piłeś moją wodę. Nikt nie używa imienia Pogrzebanego. Teraz jednak, jak wiesz, obcy odkryli ruiny. Wznoszą tam dziwne konstrukcje ze stali. Pracowali wiele tygodni by odkopać Głowę Diabła. Więzienie Pogrzebanego. Samum się kończy. Kiedy księzyc zniknie z nieba, odprawią rytuał. Wydaje mi się, że ich przywódca waha się jeszcze. Jakby na kogoś czekał. Albo na coś. Moze się lęka. Służą im złe jiny z pustkowi, czarownicy z odległych krajów o skórze takiej jak ty i kobiety - wiedźmy. A sam przywódca jest diabłem wcielonym. Niektórzy sądzą że to sam Król - Wąż. Syn Pogrzebanego. Przybyłeś w złym czasie, cudzoziemcze.
- Nie będziemy mieli innego czasu. To jest nasz czas- Dwight oderwał spojrzenie od ognia i przesuwał go po wszystkich zgromadzonych po kolei, a na koniec popatrzył na Mansura - Przybyłem, bo taka jest moja karma. Przybyłem, by powstrzymać rytuał. Wy mi w tym pomożecie.

- Fuck me...Nie do wiary, że wygaduję takie rzeczy z poważną miną...- pomyślał. - Jeszcze niedawno...Nigdy bym w to nie uwierzył. Niech cię cholera, Dwight.

Mansur słuchał uważnie i po chwili parsknął śmiechem. Przetłumaczył słowa kompanom i w kilkanaście sekund wesołość ogarnęła wszystkich wojowników. Miało to dość zbawienny efekt na wcześniej wyczuwalne napięcie. Arabowie zaczęli coś mówić, jeden przez drugiego patrząc na mnie i nadal się śmiejąc.

- Mówią, że jesteś zabawnym człowiekiem, cudzoziemcze - wyjaśnił Mansur, gdy śmiech przebrzmiał. - My pomożemy tobie?! Dwanaście wilków pomoże jednemu człowiekowi, który zapewne nie przetrwałby tygodnia na pustyni! Dobre! Podobasz mi się cudzoziemcze. To może być początek dobrej przyjaźni. Chyba, że nas okłamujesz. Ale nie okłamujesz nas, prawda? Wyczułbym kłamstwo w twoich oczach. Wyglądasz mi na lisa, który potrafi kłamać. Ale to jesteś też sprytnym lisem, który wie, kiedy nie warto tego robić.

- Nie okłamuję was. - detektyw spokojnie patrzył w oczy Arabów, nachylonych nad trzaskającym ogniem - A wy...nic o mnie nie wiecie. Przetrwałem więcej, niż wam się wydaje. Walczyłem ramię w ramię z wojownikami Zakonu Świtu. Nazywajcie mnie jak chcecie. Mogę być lisem. Ale zatrzymam rytuał. Jeśli wilkom po drodze z lisem, zrobimy to razem. Jeśli nie, pójdę tam sam. Jestem gotowy na śmierć.

Skończył, jeszcze raz przeciągając wzrokiem po wszystkich, a potem zwrócił spojrzenie ku Mansurowi, oczekując najwyraźniej tłumaczenia.

Tamten przetłumaczył. Patrzyli na niego z nową uwagą. Wszyscy. Poza wartownikami na zewnątrz.

- Co zamierzałeś zrobić? - Mansur zapytał poważnie, już bez cienia wesołości. - Powiedz mi. Co zamierzałeś zrobić?
- Zamierzałem...- poblask płomieni pełgał na twarzy Garretta - ...zabić syna tego, którego imienia nie chcecie wymawiać. Zabić Rash Lamara...
Chłodne spojrzenie oczu mężczyzny spotkało się ze wzrokiem Mansura.
-...lub umrzeć, próbując.

- Umarłbyś - powiedział spokojnym głosem Mansur. - Umarłbyś, jak wielu wojowników, których poprowadziłem za sobą. Nie imały się go kule. Zgasił swoją magią płomienie, które na nim osobiście wznieciłem. Nie dałem rady przełamać jego obrony w walce wręcz, chociaż próbowałem tak długo, że mój brat odciągał mnie od niego siłą, co przypłacił własnym życiem. To diabeł wcielony.

Garrett milczał, z zaciętymi ustami wpatrując się w Araba. Potem powoli wyciągnął z buta wojskową mapę, wyciągniętą od pracownika Czerwonego Krzyża. Rozłożył ją ostrożnie, a potem znów wbił wzrok w Mansura.
- Oznacz dla mnie to miejsce. Gdzie diabeł ma swoją głowę. - powiedział dość cicho.

- Gdybym znał się na waszych mapach i kreskach, zrobiłbym to. Jednak się nie znam. Ale mogę cię tam zaprowadzić. Wiemy już, że nie można zabić diabła. Przynajmniej nie metodami nam znanymi. Ale wiemy, kiedy zamierzają przeprowadzić swój rytuał. I wtedy uderzymy. Zabijemy tylu, ilu uda się zabić. To powinno powstrzymać przyzwanie. Taki mam plan. Ale musimy odpocząć. Opatrzyć rany. Być może zdobyć sojuszników. Co ty na to, lisie?

- Kiedy księżyc zniknie z nieba? - zapytał Dwight, składając powoli mapę. - Ile zostało według was dni?
- Ta noc i kolejna. A potem nastąpi zniknięcie. To najpewniej noc przyzwania. Kiedy oko ciemności otworzy się nad piaskami Poza tym za dwa dni nie będzie zwykłego nowiu. Będzie noc, kiedy nów zostanie zaćmiony. Tylko nie będzie tego widać. To noc w nocy. Czas, kiedy Zapomniani Bogowie patrzą na nasz świat. Zła noc. Zdarza się raz na życie człowieka. Prawie nigdy dwa razy w tym samym miejscu.

Detektyw przysłuchiwał się mu, mrużąc oczy. Kiedy Arab skończył, Garrett rozejrzał się po wszystkich i powiedział zdecydowanie:
- Wtedy uderzymy. Powstrzymamy rytuał.

Jeszcze raz wymienił spojrzenia z przywódcą, a potem wyciągnął ku niemu otwartą dłoń.
- Śmierć twojego brata nie pójdzie na marne. Uda nam się. Moje imię...brzmi Garrett.

- Dobrze Garrett- odwzajemnił uścisk ręki. - Jestem Mansur syn Borzy. Strażnik Zapomnianego Więzienia.... - po czym dodał po chwili - … które nie było tak zapomnianym, jak wszyscy sądziliśmy.

- Pewnych rzeczy się nie zapomina. - powiedział cicho detektyw, właściwie do samego siebie. - Nie. Nic nie zostaje zapomniane.

Zamyślił się na krótko, ale potem nagle podniósł głowę i rozejrzał się po twarzach członków plemienia.

- Raczej nie ma szans, żebyście mieli ze sobą papierosy, panowie? - zapytał głośno. - Palicie? Papierosy. Tobacco. Nie bardzo? Taaa. Never mind.

hija 15-01-2012 17:42

To była dziwaczna podróż.
Poparzona dziewczyna siedziała na grzbiecie przemieszczającego się stale wielbłąda. Z powodu ran i zmęczenia, w te dni podróżowała nie tylko fizycznie. Rytmiczne kołysanie odsyłało ją do krainy duchów, mar i sennych widziadeł. Podążała w dal, stąpając po cienkiej granicy osuwiska między jawą a snem.

- Dałaś się nieźle poobijać - dobrze znajomy głos Teresy był pierwszy. Zaraz po nim, pojawiła się uśmiechnięta współczująco twarz siostry.
- Mała!
- Cii - kawałek wilgotnego płótna omiótł spierzchnięte wargi Emily w akcie niezwykle przyjemnej pieszczoty.
- Znaleźliśmy Cię!?
- Nigdy tak naprawdę nie odeszłam.
- Tereso?
- Już dobrze. Powinnaś zdrzemnąć się chwilę, by nabrać sił.
- Dobrze - powiedziała - jak to dobrze, że tu jesteś.


Gdy się obudziła, było zwyczajnie zbyt późno, by zatrzymać szaleństwo Waltera, który w pojedynkę wyruszył ku zabudowaniom Asamabadu. W pierwszej chwili była zdezorientowała. Niby wiedziała, że przecież nie odnaleźli jeszcze Teresy, ale rozmowa, która odbyła z siostrą we śnie była tak realistyczna, że spodziewała się zobaczyć siostrzane oblicze, skoro tylko ocknie się z majaków.
Przejazd przez osobliwe miasteczko był jak udział w kolejnym horrorze. Popalone słońcem budyneczki i ludzie, których te same promienie wysuszyły na wiór. Punkt Czerwonego Krzyża i dobroć trzymającego w nim posterunek Europejczyka zbledły wobec znaleziska Shardula.
W pierwszej chwili nie mogła dać wiary własnym oczom. Uznanie, ze to co widzi, jest zaiste lekko już gnijącą, odseparowaną od tułowia dziecięcą główką, zajęło jej dłuższą chwilę. Wprawdzie sama nie miała dzieci, ale i nie potrafiła sobie wyobrazić, która kobieta mogłaby uczynić coś podobnego. Żaden zdrowy umysł nie byłby w stanie przyjąć tego do wiadomości, i gdyby wcześniej nie spotkali się z widokami jeszcze okropniejszymi, mózg Emily z pewnością wypadłby ów obraz. W piwnicy śmierdziało rozkładem. Wokół trucheł ghuli powiększały się cuchnące kałuże - lada chwila dowód na istnienie tych bestii wyparuje i pozostanie po nich jedynie koszmarne wspomnienie.

Nie trzeba ich było specjalnie zachęcać, by ruszyli w bezkres, podążając stygnącym śladem Natalie Dupoint. Kiwali się w swoich egzotycznych siodłach, jakby szalony chirurg powyciągał z nich w nocy kości. Wyschnięci na rzemień, z zapadniętymi policzkami i iskrą szaleństwa w pałających oczach. Rany schły pod zawojami ubrań, zadając podróżnikom dodatkowe cierpienie w miejscach, gdzie suchą skórę ściągały strupy. Ich dłonie bezwiednie, bez udziału głowy zaciskały się na przytroczonych do uzd wielbłądów postronkach, niczym trupie kończyny, w ostatnim, pozbawionym nadziei geście, próbujące uchwycić sens całego życia. Znosili swój ból w milczeniu, bo odkąd brakło wśród nich Garretta, nikt nie śmiał na głos komentować ich położenia. Morale grupy sturlało się wraz z odejściem detektywa prosto do rynsztoku, jak nie przymierzając lekko już tracona rydwanem czasu dziwka. Śmiertelną ciszę żyjących od czasu do czasu przecinały jedynie okrzyki poganiaczy, którzy z gasnącym zapałem prowadzili Amerykan ku zagładzie.
Zmierzchało już, gdy ich cienie, na śmierć i życie splątane w twardy węzeł z cieniami wierzchowców, wytoczyły się z płytkiej niecki, którą pokonywali przez ostatnie dwie godziny. W ciszy pojawił się nowy dźwięk. gdy nogi pierwszych w grupie zwierzą dotknęły utwardzonego traktu, zmienił się rytm pustynnego requiem, w którym uczestniczyli z zapartym z gorąca tchem. Widmo odpoczynku rozbudziło w obolałych białych ostatnią już chyba rezerwę sił. Dźgane piętami i poganiane okrzykami zwierzęta nieznacznie przyspieszyły tempa. Widok pierwszycch zabudowań ostudził nieco ich przegrzane głowy.

Wjeżdżała pomiędzy budynki z głową pełną złych myśli.
Zachowanie Mahuny potwierdziło jej obawy. To miejsce nie wróżyło nic dobrego. Zanim zdążyła się rozejrzeć wśród mroku, nocne powietrze rozdarł dźwięk, od którego omal nie wyskoczyła ze skóry. Nigdy nie podejrzewałaby wielbłąda o taka zwinność. Zwierzę zakręciło młynka i w przypływie paniki wykonało kilka dziwacznych susów w ciemność. Krzyknęła nań, nabierając wodzy. Przejęcie kontroli zajęło jej dosłownie ułamek chwili, ale w tym samym czasie karawana zdołała się już rozproszyć.
- Amanda! - krzyknęła Vivarro i dźgnąwszy zwierzę piętami, skierowała głowę wielbłąda w kierunku, w którym ruszyło zwierzę przyjaciółki. Poczuła opór - Walter Chopp uchwyciwszy mocno jedyną dłonią uzdę jej wierzchowca, parł w kierunku zabudowań. Bóg jeden raczy wiedzieć jak udało mu się powodować wiebłądem jedynie przy użyciu okaleczonej ręki. Zeskoczyli z siodeł u drzwi jednej z glinianych chat. Nie zastanawiała się - parła do środka, ciągnąc za sobą zwierzę. Bez nich będą zgubieni, nawet jeśli przetrwają polowanie ghuli. Walter był tuż za nią.
- Zwierzę Walt! Weź go do środka!
Zanim zdążył dobrze wejść do budynku, Emily już zajęta była sprawdzaniem broni. Nabity i odbezpieczony rewolwer połyskiwał w jej dłoni. Przez kolana przełożoną miała strzelbę. Wyglądała jak dwudziestowieczna wariacja na temat greckiej Ateny i nie zamierzała tanio sprzedać własnej skóry.

Armiel 15-01-2012 19:02

LUCA MANOLDI


Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, gdzieś na Wielkiej Pustyni Słonej w Iranie

Oszalały ze strachu wielbłąd gnał przed siebie unosząc młodego Manoldiego w ciemność pustyni. Młodzieniec próbował utrzymać się w siodle, bo słusznie przypuszczał, że upadek z takiej wysokości może skończyć się fatalnie. Głupi zwierzak pędził w noc. Z jego gardła, co jakiś czas wydobywało się żałosne, jękliwe buczenie. Wielbłąd był zwyczajnie przerażony. Zapewne jego zwierzęcy instynkt wyczuwał zagrożenie silniej niż ludzkie zmysły.

W końcu, co Luca przywitał z ulgą, zwierzę zaczęło zwalniać, aż w końcu szaleńczy bieg przeszedł w spokojny, rozkołysany chód. Z pewną obawą Manoldi ściągnął cugle i ... wielbłąd zatrzymał się. A potem pierdnął. Tak głośno, że przez chwilę Luca nie bardzo wiedział, co właśnie się stało, a kiedy zrozumiał, zaryczał niepowstrzymanym śmiechem. I śmiał się, aż do łez.

Po chwili jednak, kiedy zmęczony przestał się zaśmiewać z gazów wierzchowca, zorientował się, że jest sam. Rozejrzał się wokół, ale jedyne, co zobaczył, to skrawek pustkowia. Resztę okolicy pożarły nocne ciemności, w których skrywać się mogło tysiące niebezpieczeństw. Mimowolnie ujął kolbę rewolweru w dłoń. To odrobinę poprawiło mu samopoczucie.

Wokół słyszał jedynie poświstywanie wiatru gnającego ciężkie, postrzępione chmury po czarnym jak smoła niebie. Nie wiedział, gdzie jest mieścina, w której pozostała reszta grupy. Teoretycznie wystarczyłoby odwrócić wielbłąda łbem w przeciwną stronę, niż teraz stał i podreptać w tamtym kierunku. Ale wystarczyłoby, aby zwierzę w przypływie paniki zrobiło łuk czy zmieniło trasę biegu i wtedy Luca mógł minąć miasteczko nawet nie wiedząc kiedy to się stało.

Ale zgubienie się na pustkowi nie przerażało juz chłopaka, który widział potworności, jakich nie widziało zbyt wielu ludzi na świecie. Poza tym wydawało mu się, że gdzieś z oddali słyszy echo wystrzałów. Wielu. Z odległości brzmiały, jak strzelanie z kapiszonów. Robił tak z Demonico, kiedy byli dzieciakami, a jego braciszek śmiał się, kiedy wąsaty pan Cerentii wrzeszczał na nich z okna. Myśl o zagubionym bracie dodała Luce sił.


EMILY VIVARRO, WALTER CHOPP

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, miasteczko Chah Badam, Wielka Pustynia Słona w Iranie


Tylko ich trójka skryła się w opuszczonym budynku, który wybrał Chopp. Emily, Walter i Boria. Resztę najwyraźniej spłoszone wielbłądy poniosły w ciemności nocy.
Budynek miał dość solidne drzwi zamykane na starą, wysuszoną na słońcu, niezbyt grubą sztabę. Niewiele się namyślając naparli na odrzwia z dwóch stron, kiedy tylko ich trójka i wielbłądy znalazły się w środku, i zatrzasnęli za sobą tą prowizoryczną, iluzoryczną, pełną dziur i szczelin osłonę. Ale ta byle jaka bariera stworzyła w nich poczucie bezpieczeństwa. Fałszywe, bo fałszywe, ale jednak tak im w tej chwili potrzebne.

Zostali we troje, a przecież Boria się nie liczył, i innym razem może ta myśl dodałaby Walterowi odwagi, ale nie teraz, nie tutaj, gdzie na niebie mogły w każdej chwili zabłysnąć jego oczy. Potworne oczy Wielkiego Przedwiecznego wpatrujące się w ten świat z lodowatą, gwiezdną bezdusznością. Szukające jednej marnej mrówki, która ośmieliła się mu sprzeciwić. Jego. Waltera Choppa. Księgowego z Bostonu. Zajęczał cicho, z trudem opanowując dławiący atak paniki i zajął miejsce w rogu budynku.

Emily szybko zorientowała się, że role odwróciły się. Że do tej pory sprawujący nad nią opiekę Walt teraz w sposób niepowstrzymany zamienia się w kłębek nerwów. I może, gdyby sama nie była bliska paniki, zadbałaby o jego bezpieczeństwo. Zawsze jednak jest tak, że morale może popsuć nawet jeden wystraszony człowiek. Że strach rozsiewa się, niczym zaraza od jednej osoby, do drugiej. Dlatego załamanie Waltera wpływało także na nią. Na szczęście był jeszcze Boria, który dopadł do księgowego, chwycił za fraki i potrząsnął nim gwałtownie i energicznie.

- Weź się, bladi, w garść! – wykrzyknął Ukraiński ochroniarz. – Jesteś nam potrzebny!

Słowa te dotarły do Waltera. Wyrwały go z objęć napadu lęku. Mógł znów działać normalnie, byle by tylko nie wychodził na zewnątrz i nie spoglądał w niebo.

W samą porę!

Coś zaszurało na oblepionym gliną, niezbyt solidnym dachu. Wielbłądy zastrzygły niespokojnie uszami, a na ludzi posypały się z góry kawałki gliny. A potem coś z dziką siłą zaczęło uderzać w dach powodując, że kawałków gliny wpadało do środka coraz więcej. Najgorsze w tym wszystkim był fakt, że inna siła uderzyła w drzwi prowadzące na, zewnątrz, które zatrzeszczały od siły ciosu.

Zamknięte w budynku wielbłądy zaczęły miotać się dziko na uwięzi dokładając swoje ryki do panującego chaosu.

Było wręcz pewne, że ghoule - bo to bez wątpienia one atakowały ich schronienie – prędzej czy później wedrą się do środka.

Gdzieś, z niedaleka do uszu trójki doskonale rozpoznawalny dźwięk strzałów. Mahuna - co wiedzieli na pewno - nie używał broni palnej. Zatem któryś z ich towarzyszy miał kłopoty.

Boria nie czekał dłużej. Wymierzył karabin w stronę drzwi i otworzył ogień do napastnika próbującego wedrzeć się do środka celując w szerokie szpary między drewnem i pojawiające się dziury.

Huk i zapach dymu wypełniły podniszczony budynek, a po chwili dało się słyszeć mrożący krew w żyłach, nieludzki skowyt zza drzwi. Ghoul musiał poczuć na swojej plugawej skórze siłę ognia nowoczesnych karabinów zakupionych w Teheranie przez Blackaddera.

- Nie dajcie im, bladi, wejść! – ryknął Ukrainiec do Waltera i Emily. – Strzelajcie!

Wielbłądy ryczały w przerażeniu. Emily wiedziała, że w zamkniętym pomieszczeniu przy tej kanonadzie zwierzęta wpadną w dziką panikę i albo zrobią sobie, alb innym krzywdę, jeśli nikt nad nimi nie zapanuje.



HERBERT J. HIDDINK

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, gdzieś w pobliżu Chad Badam na Wielkiej Pustyni Słonej w Iranie


Wracał w stronę Chah Badam. Wielbłąd był niespokojny. Parskał i prychał, co oznaczało, że gdzieś w ciemnościach kryły się drapieżniki. Wydawca bał się, że wie, jaki to gatunek drapieżników polował w okolicy.

Ciężar karabinu dodawał mu pewności siebie. Pamiętał, jak sama Haran Jakashka uciekała,. Gdy Garrett wywalił jej na bagnisku strzał z obrzyna. A przecież tamta paskudna raszpla była czymś w rodzaju ich królowej, więc, teoretycznie, karabin powinien poradzić sobie z jej „poddanymi”. Chociaż podświadomie Hiddink nie miał ochoty sprawdzać w praktyce swojej hipotezy.

Wydawało mu się, że dostrzega w gęstych ciemnościach zarysy jakiś budowli przed sobą, co by oznaczało, że zbliżał się do Chah Badam.

Ghoul zaatakował błyskawicznie. Wyprysnął z ciemności, jak morderczy kłąb mięśni, szponów i kłów. Nim Herbert zdołał chociażby wycelować w jego stronę potwór już zawisł u szyi spanikowanego wielbłąda. Zwierzę targnęło się, wierzgnęło i poleciało na bok, a Hiddink z niekontrolowanym krzykiem wyleciał z siodła.

Walnął plecami o ziemię z siłą, od której zabrakło mu tchu w piersiach. Ale na szczęście nie wypuścił karabinu z ręki i szybko odzyskał przytomność umysłu. Wszak walczył o swoje życie, a w takiej chwili człowiek potrafił wykrzesać z siebie naprawdę niesamowite pokłady woli i wytrzymałości.

Herbert widział potworne stworzenie wgryzione w szyję kładącego się na ziemi wielbłąda. Zacisk szczęk ghoula musiał być przerażający, bo nieszczęsny wierzchowiec najwyraźniej był bliski stanu agonalnego. Hiddink nie tracił zimnej krwi i widząc sposobność do wyrównania szans wymierzył w pośpiechu w stronę uczepionej wielbłąda bestii i ściągnął spust.

Huk wystrzału zadźwięczał wydawcy w uszach. Lufa rozbłysła ogniem w ciemnościach. Strzał był bardzo celny. Pół pyska ghoula zmieniła się w pokiereszowaną miazgę. Potwór odpadł od poszarpanej, cieknącej czarną w ciemnościach krwią wielbłąda, ale podniósł się na nogi spinając do skoku w stronę podnoszącego się człowieka.

Nie zdążył. Hiddink wystrzelił drugi raz trafiając bestię w środek piersi. Ale i ten drugi, przecież śmiertelny pocisk, nie zatrzymał ghoula, który ponownie przygotował się do skoku. Nim bestia wstała, Hiddink przyjął już wyszkoloną na wojnach burskich pozycję strzelecką, wycelował dokładniej i ściągnął cyngiel po raz trzeci.

Tym razem trafił w łeb i ghoul ponownie wylądował na piasku z rozwaloną czaszką. Tym razem jednak już się nie podnosił. Był martwy. Na amen. Chyba.

Wielbłąd jednak też. Zwierzę konało w ciszy i mroku, a piasek wokół niego robił się coraz bardziej czarny od lejącej się krwi.

Gdzieś od strony ciemnych plam, które były zapewne zabudowaniami Chah Badam doszły go odgłosy strzałów.



LEONARD D. LYNCH

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, gdzieś na Wielkiej Pustyni Słonej w Iranie


Wielbłąd poniósł go w ciemność na swoim grzbiecie. Przez chwilę słyszał jeszcze, jak gdzieś obok pędzą na złamanie karku inne zwierzęta, ale i one znikły pochłonięte przez ciemności pustyni.

Koncentrując całą swoją uwagę na utrzymaniu się na grzbiecie spanikowanego zwierzęcia Leonard mógł zrobić niewiele więcej. Świadomość tego, że on – potężny Cuna Sapita – człowiek, którego obawiał się sam Shardul – może skończyć swoje życie ze złamanym karkiem gdzieś na pustyni była, co najmniej niedorzeczna. Takie rzeczy nie powinny się dziać! Bohaterowie powinni ginąć bohaterską śmiercią! Tak zawsze było w powieściach awanturniczych i przygodowych, które czytał w okresie dojrzewania.

Ale życie pisało straszne scenariusze. Dużo straszniejsze, niż autorzy tamtych powieści.

W pewnym momencie pędzący wielbłąd musiał wpaść w jakąś niewidoczną norę, lub zahaczyć o kamień. W każdym razie zwierzę potknęło się, a gwałtowny przechył wyrzucił Leonarda z siodła. Chyba nawet zrobił fikołka w powietrzu nim rąbnął o ziemię i pochłonęła go ciemność zupełnie inna, niż ta, która wypełniała świat wokół niego.

* * *


Płowy lis pustynny obserwował człowieka z płochliwym zainteresowaniem. W pewnym momencie zastrzygł nerwowo szpiczastymi uszkami słysząc w oddali dziwne huki. Spłoszony, niczym duch, spiął się i zniknął w ciemnościach.

Leżący w piasku Leonard podniósł się ciężko. Miał szczęście w nieszczęściu. Wylądował prosto w piaskowej skarpie, co zminimalizowało obrażenia zmieniając potencjalne złamania w niegroźne siniaki.

Ileż razy szczęście ratowało mu życie? A może to nie było szczęście. Może Lynch urodził się, bo Zapomniani Bogowie przeznaczyli mu jakąś misję w życiu. Na przykład powstrzymanie Misterium.

Lekko kusztykając Leonard ruszył w wybranym kierunku. Nie musiał się wahać ani zastanawiać. Czuł, że w stronę, w którą szedł przyciąga go jakaś moc. Tajemnicza, potężna siła. Wabiła go, kusiła, ciągnęła ku sobie, niczym płomień wabi nocne owady. Szedł więc ignorując ból w chyba skręconej kostce. A gdyby ktoś zobaczył go teraz na pustyni, uciekłby przerażony. Bo, – z czego młody Amerykanin nie zdawał sobie kompletnie sprawy – jego oczy lśniły pomarańczowo – złotym blaskiem, jak ślepia ghouli.

Uśpiony Douglas budził się ospale ze zbyt długiego snu.



DWIGHT GARRETT

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, gdzieś na Wielkiej Pustyni Słonej w Iranie

Jednak nie wszystko było stracone. Arabowie mieli fajki. Paskudne, mocne skręty robione z czegoś, co w przybliżeniu uznać można było za papierosy. Były mocne, piekły w gardło, a język stawał człowiekowi kołkiem, ale spełniały swoją rolę.

Jakiś z pustynnych wojowników pożyczył Dwightowi koc i zmęczony detektyw poszedł w ślad wielu zebranych w jaskini mężczyzn. Rozłożył go na ziemi, zawinął w drugą połowę i zasnął, jak niemowlę. Trudy dnia i upływ krwi zrobiły swoje.

Tym razem, jeżeli nawet miał jakieś sny, to ich zwyczajnie nie pamiętał po przebudzeniu.

* * *


Przebudzenie nastąpiło chyba szybciej, niż się spodziewał. Szturchnięcie butem w podeszwę jego buta. Szorstkie i energiczne.

- Obudź się, lisie – to był Mansur.

Stał kawałek dalej.

- Moje wilki upolowały kogoś na pustyni. Prawdopodobnie znasz tą osobę.

Niechętnie, przeszywany dreszczami chłodu, Garrett wstał i ruszył za Mansurem. Nie wiedział nawet, która jest godzina, bo zegarek oddał żołnierzowi Rezy Khana, ale na zewnątrz, gdzie wyszli, nadal panowały smoliste ciemności, a czarne chmury przesłaniały wąski sierp księżyca i większość gwiazd.

But zahaczył o jakiś zagrzebany w pisaku kamień i Dwight potknął się klnąc cicho. Szedł ślepy, niczym kret, ale to potknięcie i zimne, nocne, pustynne powietrze podziałały na niego otrzeźwiająco.

- Tam, za tymi skałami – detektyw usłyszał głos przewodnika.

Za jakimi, cholernymi, skałkami. Jak ten Arab widział cokolwiek w takich ciemnościach?

Kiedy jednak dotarł na wskazane miejsce mimowolny uśmiech pojawił się na twarzy Garretta. Znał złapaną przez ludzi Mansura osobę. Znał ją bardzo dobrze. Przez jakiś czas codziennie przyglądał się jej twarzy.

- Był sam? – zapytał Dwight Mansura czując, że senność opuszcza go szybciej, niż po kubku czarnej, mocnej kawy.

- Tak – odparł przywódca ludzi Al Jahabir.

arm1tage 16-01-2012 13:50

Francuz podniósł głowę. Przed jego oblicze właśnie przywleczono jeszcze jednego białego, podobnie jak on mającego skrępowane ręce. Mężczyzna nosił arabski strój, a opatrunek na jednym ramieniu wskazywał na świeżą ranę. Sprawiał wrażenie przestraszonego. Podtrzymywało go mocno dwóch ludzi pustyni, a trzeci - ten który wydawał się ich przywódcą - stanął obok.

- Znacie się?! - zapytał ostro wódz, patrząc na trzymanego mocno jeńca.
Francuz zobaczył chłodne, badawcze oczy przyglądające się mu uważnie...Nagle tamten uciekł spojrzeniem, zupełnie jakby podjął jakąś decyzję.

- Nie! - ranny popatrzył na pytającego wojownika - Pierwszy raz widzę tego człowieka na oczy.

Przywódca wykonał tylko jakiś ledwie widoczny gest. Jeden z jego ludzi uderzył nagle białego w brzuch, mocno, bez pardonu. Ranny zgiął się jak scyzoryk, wydając głośny jęk, ale silne ręce zaraz postawiły go z powrotem do pionu.
- Pytałem...- powtórzył wódz - ...czy znasz tego człowieka, giaurze.
- Nie...- zaczął znowu, ale wojownik krótkim, oszczędnym ruchem otwartej dłoni trzasnął go przez twarz, aż głowa odskoczyła tamtemu na bok.
- Naprawdę...- bity, wiszący na podtrzymujących go ludziach, podniósł ostrożnie głowę - Nie znam go! - podniósł nieco zdenerwowany głos - Przysięgam! Naprawdę, naprawdę!

Wódz, z kamienną twarzą machnął ręką w jakiś wiadomy tamtym sposób. Trzymający jeńca ludzie pustyni jak umówieni pchnęli brutalnie związanego człowieka na ziemię na miejsce obok Francuza. Przesłuchiwany padł w pył pustyni, ze skrępowanymi rękoma nie mogąc zamortyzować upadku. Leżąc na boku, z przeoraną ostrym żwirem twarzą, jęknął przeciągle.

Wódz powiedział coś po arabsku do wartowników, a ci skinęli głowami. Potem odszedł, rozpływając się w ciemności.

Francuz patrzył, jak z poczerwieniałej od mocnego uderzenia twarzy, wciąż znajdującej się prostopadle do poziomu gleby, łypały na niego białka oczu. Pierś pobitego unosiła się i opadała szybko.
- English...? - rzucił ranny niepewnym tonem.
- Tak.

- Dzięki Bogu...- ranny z sykiem wypuścił powietrze z płuc - ...niech pan powie, co to za ludzie?! Zabiją nas?! Niechże pan powie, że nas nie zabiją! Niechże pan coś zrobi!
- Uspokój się pan - warknął Francuz. - Nie ma co panikować. Pewnie nas zabiją. Chyba, że ma pan bogatych przyjaciół lub rodzinę. Wtedy dla pana jest jeszcze szansa.

Głos Filipa był mocny, stanowczy i opanowany. Jakby Francuz popijał kawkę w towarzystwie, a nie siedział w więzach.
- Jak się nazywasz? Kim jesteś? Jak cię dopadli?

Pobity podniósł się ciężko i oparł o skałę, rozcierając ostrożnie policzek.
- Rothschild. Przyjechałem w sprawie ropy. - podał rękę Francuzowi, obserwując z obawą wartowników. Był jakby już nieco spokojniejszy. - Był napad na pociąg i... Masz pan rację. Spokój, cholera, spokój. Tak, moja rodzina jest bogata. Cholernie bogata. Mówisz pan, że lubią forsę...No to dobra nasza...Moja rodzina zapłaci okup.

Nagle popatrzył na legionistę.
- A pan niech też się nie martwi. Wyciągnę pana z tego gówna. Za pana też zapłacą, moja w tym głowa. A co pan tu robi? Też w interesach?

- Spuścili ci niezły wpierdol - zarechotał najemnik. - Nie miałeś ochrony? Rozmawiali już z tobą o okupie? Wiedzą, że masz dzianych krewnych?
- Ochrona...- machnął ręką - ...wszyscy nie żyją. Z nikim nie rozmawiałem. Nic o mnie nie wiedzą, to pieprzone zwierzęta. Krewniacy...Myśli pan, że trzeba już to zdradzić, czy przeciwnie...? Kim pan w ogóle jest?
- Pana dobrym duchem, jak się okazuje - wyszczerzył zęby. - Niech pan się mnie trzyma, a wyjdzie pan cało. A ja zarobię. Jeździ pan konno?
- Coś pan?! - obruszył się rozmówca - Konno? W życiu. Mam szofera. To znaczy, miałem. W normalnym kraju.

Nagle podejrzliwie obrzucił spojrzeniem najemnika.

- Zaraz, zaraz. Jak pan taki sprytny, to dlaczego dał się pan złapać? I jeśli myśli pan o ucieczce...- ściszył głos - ...to najpierw muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Nie jestem głupcem. Słyszałem, że tu sporo bandytów. Skąd wiem, że nie jesteś pan jednym z nich i potem nie zażądasz jeszcze większego okupu niż te dzikusy?

- Złapać? - uśmiechnął się zimno. - A kto powiedział, że tego nie chciałem. Drogi pani Rotschild. Niedługo będzie pan błogoławił moment, w którym trafił pan na tak dobrodusznego i uczciwego człowieka jak ja. Tylko musi się pan trzymać blisko, jak się zacznie... - przy ostatnich słowach uśmiechnął się jeszcze bardziej wrednie.

- Co się zacznie?! - otworzył usta - Co pan masz na myśli?!
- Zobaczysz pan - zarechotał sadystycznie. - Zobaczysz. Widzisz pan, te dzikusy zaatakowały kogoś, kogo nie powinny. A ja jestem tutaj po to, by pewni ludzie postarali się o to, by więcej tego nie zrobili. Dlatego dałem się schwytać. Więc nie bój się pan, zaraz będzie pan gadał o okupie z cywilizowanymi ludźmi.
- Z nieba pan spadasz...- Rothschild osunął się po skale i wypuścił z ulgą powietrze z płuc. Przymknął oczy.


-...do samego piekła. - pomyślał Garrett.





* * *



Kiedy dotarł na wskazane miejsce mimowolny uśmiech pojawił się na twarzy Garretta. Znał złapaną przez ludzi Mansura osobę. Znał ją bardzo dobrze. Przez jakiś czas codziennie przyglądał się jej twarzy. Przyglądał jej się teraz znowu, ale sam nie się ujawniał. Patrzyli na razie zza skał na ponurego Francuza.

- Był sam? – cicho zapytał Dwight Mansura czując, że senność opuszcza go szybciej, niż po kubku czarnej, mocnej kawy.
- Tak – odparł przywódca ludzi Al Jahabir.

Detektyw popatrzył na wojownika, a potem ujął go pod ramię i odciągnął na taką odległość, by mieć pewność że jeniec ich nie usłyszy.

- Znam tego człowieka. - powiedział, wpatrując się w ciemność. - To wróg. Niebezpieczna kobieta, nazywana Natalie Dupoint, odgrywająca ważną rolę w rytuale, zmierzała aż z Egiptu... w miejsce przywołania...ze swoją świtą. Być może ma ze sobą coś, na co oni czekają. Podążałem jej śladem. Ten człowiek to jeden z jej towarzyszy. Był z nimi przynajmniej jeszcze jeden biały, pewien oficer brytyjski.

Mansur kiwał głową. Nic nie mówił. Patrzył jedynie na jeńca z dziką zawziętością.

Garrett zaciągnął się dymem z arabskiego skręta, a kiedy jego oczy wróciły na miejsce, kontynuował:
- To może być podstęp. Ale też jeniec może wiedzieć bardzo wiele. Musi nam wszystko opowiedzieć. Tylko że to...twardy sukinsyn. Legionista. Powiedzmy...- skierował spojrzenie na Mansura - ...że to wielki wojownik, weteran. Niełatwo będzie z niego coś wyciągnąć. Mimo to, będziemy musieli próbować.

Uśmiech poszerzył się bardziej. Wydał polecenia swoim ludziom. Wyglądali na takich, co znali wiele sposobów torturowania. Jednak czy były aż tak szybkie, aby dać im korzystne informacje w określonym czasie.

Kolejna chmura gryzącego dymu rozsnuła się nad pustynią. Garrett obserwował ją, aż umarła.
- Zanim jednak twoi ludzie zaczną...Może najpierw lis spróbuje czegoś, co oszczędzi nam czasu. Jest szansa, że jeniec nie zna mnie z widzenia. Posłuchaj Mansurze synu Borzy, zrobimy tak...





* * *




- do samego piekła. - pomyślałem.

Nie pozostało już wiele do dodania. Natomiast wiele do zrobienia. Po uśmiechu Mansura wiedziałem, że ludzie pustyni poradzą sobie z tym lepiej niż ja.

Odczekałem jeszcze chwilę, a potem wykonałem pozornie zwyczajną czynność, która miała być znakiem rozpoznawczym dla wartowników. Trzy minuty później, ludzie Mansura przyszli po mnie. Jak było umówione, powlekli mnie od Francuza. A ja grałem dalej komedię - krzyczałem by mnie tu zostawili, darłem się że jestem Rotschildem i obiecywałem góry złota. Zależało mi, by pozostać więźniem w oczach najemnika, aż do końca. To mogło jeszcze się przydać. Niebawem moje więzy zostały przecięte, a ja stanąłem przed obliczem przywódcy wilków. Patrzył pytająco.

- To podstęp. - rzuciłem, wyjmując kolejnego podarowanego przez Arabów skręta - Dał się wam schwytać specjalnie. To wąż. Inni was zaatakują, a on przybył przygotować grunt. Nie wiem, ile jeszcze mamy czasu. Równie dobrze atak może nastąpić zaraz.

Wziąłem szczapę od ogniska i odpaliłem nią skręta. Ten dziwny tytoń nawet zaczynał mi smakować.

- Po pierwsze: szykujcie się do zasadzki, albo natychmiast zmieniamy położenie. - zaciągnąłem się. - Po drugie: musimy wiedzieć wszystko, co ten człowiek wie. Musimy to wiedzieć jak najszybciej, i zacząć to z niego wydobywać w tej chwili.

Popatrzyłem na Mansura.

- Ale mam wrażenie, że jesteście dobrzy w skłanianiu do zwierzeń, chłopaki. - wypuściłem dym nosem.

emilski 19-01-2012 12:53

Przez chwilę telepał nim szał. Zrodzony z obaw i lęków związanych z tym, który na niego patrzył. Szał, który mógłby za chwilę przerodzić się w festiwal strachu i obłędu, wciskając Waltera w sam róg obory, czy czymkolwiek ten budynek był. Tam by spędził całą noc z niepokojem patrząc w górę i modląc się, żeby szpary między deskami na dachu nie powiększyły się zanadto.

Ale na szczęście był Boria. Boria i jego ukraiński charakter, który po męsku przemówił do Waltera i ustawił na powrót w szeregu. I dobrze, bo w tym momencie była potrzebna każda para rąk, bo gwiazdy powinny być w tej chwili ich najmniejszym problemem. Z każdej strony tego niedużego budynku zaczęły docierać do nich przenikliwe odgłosy wydawane przez nieludzkie gardła. Z każdej strony, bo część z nich zdawała się dobiegać tuż spod klepiska. Ściany, dach, wszystko się trzęsło i skakało, jakby za chwilę miało się rozlecieć, a wycie i walenie nasilało się z minuty na minutę. Walter czuł się jak w ciasnej piwnicy, której ściany nieubłaganie się zwężają, mając na celu zmiażdżenie niechcianych lokatorów. Gule obległy ich z każdej strony. Jeszcze nie było ich widać, zabudowania jakoś trzymały, tylko gdzieniegdzie wychyliła się szponiasta łapa, ale przez to, były jeszcze potworniejsze niż wtedy, gdy widział je na cmentarzu. Jakże teraz zatęsknił do Wagnera i jego umiejętności rozmowy z tymi potworami. Nawet jeśli kiedyś były chwile, kiedy te istoty fascynowały księgowego, tak teraz poszły zupełnie w niepamięć. Jedyne, czego pragnął, to wybić je co do jednego.

Boria, razem z Emily, otworzyli ogień przy wejściu do budynku. Walter mierzył i systematycznie oddawał strzały w potwory, które siedziały na dachu. Gdy opróżnił cały magazynek, musiał zająć się wielbłądami. Huk, hałas, ciasnota pomieszczenia – to wszystko sprawiło, że zwierzęta zaczęły szaleć. Kolejne przeklęte istoty, próbujące rozdeptać te śmieszne istoty, które tak hałasują. Ryk guli połączył się z rykiem wielbłądzim, a trójka walczących musiała się gimnastykować, żeby uniknąć ich kopyt. Ale jakoś się udało. Walter nie miał z tym żadnego doświadczenia, więc kosztowało go to sporo energii, ale w końcu udało się bez zbytniego angażowania w to Borii i Emily, którzy mogli dalej strzelać.

I nagle stała się cisza i spokój. Jakby im się udało. Jakby gule odpuściły. Jakby zwyciężyli. Walter w tym czasie przeładowywał broń. Potrzebował na to znacznie więcej czasu, niż pozostali. Patrzyli po sobie we trójkę, nie dowierzając, że to już koniec. I mieli rację.

Nagle, wszystko huknęło ze zdwojonym impetem. Jeszcze raz, ale dwa razy mocniej, ciężej, straszniej. Znowu zaczęli strzelać. Wrócili na poprzednie pozycje. Wielbłądy zaczęły szaleć, rozpętało się piekło. Walter strzelał, ale był ograniczony zawartością magazynka. Wymiana naboi w tych warunkach i przy ograniczonej zdolności manualnej, była dla niego męką i niepotrzebną stratą czasu. W tym czasie, gule zyskiwały przewagę.

Nagle, strzelił ktoś jeszcze. Ktoś z zewnątrz.

-Boria! - wrzasnął Chopp i podbiegł do leżącego na ziemi Ukraińca. Nie wyglądał ciekawie. Gorzej, wyglądał jakby to były jego ostatnie chwile. Rzucało nim, rzęził i pluł krwią. - Wyjdziesz z tego, Boria! Obiecuję ci, kurwa! - krzyczał księgowy. Zabrał mu jego broń i rzucił w stronę Emily: -Strzelaj z obu naraz, Em! I kucnij, do jasnej cholery!

Walter również poruszał się teraz blisko ziemi. Na zewnątrz, oprócz tępych potworów, był jeszcze ktoś, kto umiał używać broni. I był przeciwko nim. Teraz Chopp przynajmniej wiedział z czym przyszło mu walczyć. Wszystko sprowadza się do ludzi. Do ludzkich skurwieli. Jeśli pojawił się tu człowiek, to na pewno nie będzie chciał, żeby zginęli w łapach potworów. Na pewno będzie chciał spojrzeć im prosto w oczy.

Ta myśl nieco go uspokoiła, dzięki temu mógł strzelać jeszcze skuteczniej.

Bogdan 19-01-2012 23:17

- Dzieeee cholero!! Stój! Prrr…! Wiśta, nazad, trrr..! Kur… Stój dziadu kudłaty!...

Podróżowanie na grzbiecie spanikowanego wierzchowca miało mimo wszystko swoje plusy. Szybkość była oszałamiająca, a co za tym idzie pokonana odległość. Luca, kiedy już jakimś cudem udało mu się zapanować nad oszalałym ze strachu wielbłądem stwierdził, że nie ma bladego pojęcia gdzie, ani jak daleko od osady się znajduje. Ciemności były kompletne. Nic, absolutnie nic nie stanowiło punktu odniesienia. No, były gwiazdy, ale jakoś nie spotkał Luca w życiu człowieka, który zadałby sobie trud wytłumaczenia chłopakowi zależności pomiędzy gwiazdami a odnajdywaniem właściwej drogi… więc żadnego punktu odniesienia jak nie było, tak nie było. A przecież musiał udać się do osady…
Znaczy normalnie, na zdrowy rozum to powinien pogonić wielbłąda przed siebie jak najdalej w pustynię… ale nie było normalnie. Ani na zdrowy rozum tym bardziej. Musiał wrócić, a tu żadnego światła, odgłosów jakich, nic… Tylko nieznośny smród zwierzęcia, które samo w sobie włochate i śmierdzące cuchnęło teraz jeszcze bardziej, bo ze strachu posrało sobie nogi. I niestety ten fakt to raczej jego umieszczał w centrum punktu odniesienia. Zwłaszcza dla polujących gdzieś w ciemnościach ghuli… A może nie? Może wezmą jego i wielbłąda ze swego?...

Powoli przełamując opór zwierzęcia obrócił wreszcie wielbłąda w przeciwnym, jak mu się wydawało, właściwym kierunku. Szło niemrawo, bo zwierzę było nadal wystraszone, a do tego uparte, a on sam dopiero zdobywał w kierowaniu skubańcem wprawę. Na szczęście umiejętności wyniesione z domu jakieś miał. I to zdobyte na ośle, więc jako tako szło.

Nagłe odgłosy kilku wystrzałów rozdarły mrok i jak cięty policzek przywołały go do rzeczywistości. Tam gdzieś wciąż trwała walka. Ktoś się ostrzeliwał. Jeden, dwa… trzeci pojedynczy strzał. Potem cisza. Zimny dreszcz przebiegł chłopakowi po plecach. Gdzieś tam była przecież Amanda! I Leo! I… chyba Hiddink… Jeżeli któreś z nich… Luca wolał nie domyślać się co tam się stało. Nie wiedział nawet, czy ma życzenie kiedykolwiek się tego dowiedzieć. Serią cmoknięć, szturchnięć i podskoków pogonił zwierzę. Poskutkowało.

Puki co wolał mimo wszystko znajdować się na grzbiecie wielbłąda. W końcu już raz udało mu się cało unieść go z łap ghula. Poza tym na grzbiecie zwierza wciąż były jego manele… woda… W razie czego zawsze zdąży wielbłąda porzucić, ale na razie więcej ufał czterem nogom dromadera niż dwóm swoim. A włosy wciąż stały chłopakowi dęba. W końcu udawał się tam, gdzie każdy kierujący się zdrowym rozsądkiem człowiek nigdy nie dałby się zaciągnąć. Musiał cholera. Musiał! I to z dziesięć tysięcy razy bardziej niż by nie chciał.
Poomacku sprawdził stan załadowania broni, rewolwerów i karabinu, i kuląc się mimo woli w siodle z obawą wypatrywał w ciemnościach blasku żółtych ślepi.

I wypatrzył!!

Jakieś kilka metrów w prawo! Sam rzucił się w siodle, ale o dziwo zwierzę nie zwariowało. A ślepia szły na niego! Chryste!! Przeładował, przymierzył… Jezu!!!... O mały włos go nie rozwalił!!! To był Leo!!... Szedł sobie zwyczajnie pieszo jak się okazało nie na wprost, ale zbierznym z jego kursem. Luca kolejny raz rozpłynął się ze szczęścia i zaniósł krótkim histerycznym śmiechem.
- Ha! Leo!! Bogu dzięki… żyjesz! Widziałeś Am… miss Gordon? Co z resztą?
Te oczy… Oczy Lincha… były… przerażające… żółte, i jakby świeciły własnym światłem… Lynch tylko uśmiechnął się blado.
- Przyjacielu - powiedział. - Będziesz mi potrzebny. Tam - wskazał ręką ciemność. - Czuję ich. Wzywają mnie. Musisz... musisz mnie pilnować ... dasz radę?
- Co? Nno… pewnie. Leo, ty się dobrze… - zająknął się Luca. Te oczy… Niesamowite. A gadka? Luce przemknęło przez głowę, że może Leonard nie miał tyle szczęścia co on, i wyrżnął głową o ziemię, albo co. - …czujesz?
- On już nie będzie miał siły. Jest ciężko ranny. – dodał Lynch jakby właśnie co gadali o „nim” od pół godziny.
- Co…? – Luca nie zdążył się nadziwić bo Lynch nie ciekawy odpowiedzi jak w jakimś transie podążył przed siebie, a niemal w tej samej chwili kolejna palba uświadomiła chłopakowi, że nie czas ani miejsce na pogaduchy. Czas był ruszać. Leo zresztą od momentu jak go zauważył do teraz nawet nie zwolnił marszu. Minął go i szedł dalej. Mamrotał wciąż pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa. Luce wydawało się nawet, że zdania do niego wymówił tylko trochę głośniej.,. No i świecił tym swoim upiornym wzrokiem w ciemnościach. Czy coś w nich widział? I czy to miało jakiś związek z gulami? Pewnie tak… - zastanawiał się chłopak – …w końcu Leo to czarownik… Tak mówił Shardul. Leo był… sunacapita? Tak jakoś. Choć Luca nie miał pojęcia co ten tytuł właściwie oznacza, był pewien, że nie byle co.

Obecność przyjaciela, dziwnie odmienionego czy nie, dodawała otuchy. Już nie był sam. Znowu było jak w Kalkucie, w tej zapomnianej przez ludzi i Boga dzielnicy pariasów, gdzie lęgły się gule. Znowu szli razem na spotkanie niebezpieczeństwa. W ciemności. Gdzieś tam w ciemnościach, tak jak wtedy polował Shardul. A tutaj, razem kroczyli jemu na spotkanie oni. Lynch – czarownik. I on, Luca. Loganowa armata tkwiła za paskiem spodni, wysłużona trzydziestka ósemka od Schulza w kieszeni kurtki, a karabin w garści. O tak, był gotów. Da radę. W razie niebezpieczeństwa gotowy natychmiast zeskoczyć z siodła i zastrzelić każdego kudłatego sukinsyna, jaki im stanie na drodze. A w szczególności na drodze Lyncha, bo Luca choć nie wiedział skąd, to miał jakąś fatalną pewność, coś mu szeptało do ucha, że to o skórę Lyncha potoczą się kości.

Tom Atos 20-01-2012 08:37

Ghoul był martwy. Chyba. Hiddink nie miał zamiaru sprawdzać mu pulsu na tętnicy. Zaszedł ciało od strony głowy i niemal z przyłożenia kolejnym strzałem rozwalił resztki już uszkodzonej czaszki. Krwawe kawałki mózgu i kości roztrysnęły się wkoło, zaś Herbert płynnym, wyszkolonym sprzed lat ruchem wyciągnął magazynek i uzupełnił wystrzelone naboje. Wielbłąd niestety zdechł, co oznaczało, iż cały przydatny dobytek człowiek musi załadować na własne plecy. Rad nie rad Hiddink musiał obładować się tym co było niezbędne, bronią, amunicją i wodą. Herbert potrzebował osłony. Chodź by zwykłej ściany, by nie martwić się przynajmniej o atak z tyłu. Gdy ruszył i zaczął się zbliżać do majaczących w mroku budynków usłyszał odgłosy walki. Ryki wielbłądów, wrzaski Borii i kogoś jeszcze. Odgłosy strzałów i dzikiego wycia Ghouli. Zdenerwowany zastanawiał się, gdzie jest Mahuna i co robi. Na razie jednak wydawca musiał dotrzeć do zabudowań i później być może pomóc towarzyszom. Ruch z boku uświadomił mu, że na rozmyślania nie ma czasu. Hiddink podrzucił remingtona do policzka i celując ruszył krok za krokiem w stronę dziwnego kształtu. Kotka Mini siedząca na jego ramieniu zakręciła się niespokojnie łaskocząc jego kark swym ogonem.

Znalazł Mahunę! To właśnie on szedł tak dziwnie przy ścianie. Powód był łatwy do zrozumienia. Mahuna był ranny. I to chyba ciężko, widząc, jak się porusza. Nadal jednak trzymał swoją szablę. Miał chyba zamiar dostać się do budynku, o którego ścianę się podpierał. Być może po to, by tam w spokoju założyć sobie opatrunki.
Dwa budynki dalej słychać było kanonadę.
Herbert wypuścił powietrze z płuc w westchnieniu ulgi. Podszedł do mężczyzny i bez słowa wziął go pod ramie pomagając wejść do budynku.
- Daj bandaże. Obwiążę Cię. - rzucił do kompana.

Mahuna spojrzał na niego unosząc szablę. Spojrzenie miał czujne, mimo bólu.
- Torba - wykrztusił, a z ust wypłynęła mu smużka krwi. - Podaj … mi …
Hiddink mimo ciemności widział ranę. Dziurę na piersi, prawa strona, płuco. Kula. To była kula. Wojownika nie poraniły ghoule tylko ktoś do niego strzelił. Dziura była spora. Prawdopodobnie był to karabinowy pocisk. Taki sam, jakich używali oni. Przypadkowy postrzał, czy też ukryty w szeregach zdrajca postanowił wykorzystać sytuację?
- Zielona … fiolka …
Mahuna, widać to było, szybko traci siły.
- Prędko … nim... nas ….zwęszą....
Hiddink zajrzał do torby i w pośpiechu wyciągnął fiolkę.
- To … ten... anglik.... - wyjęczał Mahuna w międzyczasie. - Idzie za mną... Zaskoczył .. mnie... jak … biłem się z …. rakszasami.
- Blackadder? -
spytał Hiddink, choć znał odpowiedź - W wiosce została część naszych. Chyba Chopp i kilku innych schronili się w jakiejś chacie. Dasz radę się do nich przebić? Czy wpierw zastawiamy pułapkę na Angola? - układał plany Herbert.
- Anglik - Mahuna ujął w dłoń fiolkę i spojrzał na Hiddinka - Odsuń .,. się … Kawałek...
Kiedy Herbert posłuchał Mahuna zmiażdżył naczynko w palcach i pochylił się wciągając w płuca kilka haustów sproszkowanej, lekko fluorescencyjnej substancji. Przez jego ciało przeszedł kilkanaście sekund później gwałtowny dreszcz, z zaciśniętych ust popłynęła krew i ślina. Na twarzy nabrzmiały zielone żyły, a oczy … oczy nabrały szmaragdowej barwy i zwęziły się, jak oczy czarnej pantery.
Hindus jęczał coś rytmicznie, jakby się modlił lub … a co, Herbert miał prawo tak myśleć po tym wszystkim, czego już doświadczył … czarował. Z ust Pierwszego Miecza wydobył się warkot, ubranie zaczęło... pękać w szwach z trzaskiem odsłaniając pokrywające się czarnym włosiem ciało. Mięśnie twarzy też ulegały straszliwej transformacji. nabierały rysów dzikiego zwierzęcia... nocnego drapieżnika. Dziwaczny, potworny melanż pantery i człowieka. Mahuna wykrzyknął coś głośno, ryknął bardziej i poderwał się z ziemi patrząc dziko na Hiddinka.

Rozszerzone źrenice Herbert chłonęły każdy szczegół niesamowitego przedstawienia, jakie odbywało się na jego oczach. Osłupiały mężczyzna nie mógł się wprost ruszyć. Patrzył jak zahipnotyzowany na przemianę Mahuny. Dopiero ryk człowieka zwierzęcia wyrwał go z odrętwienia. Wyciągnął przed siebie dłoń w geście obronnym, jednocześnie próbując odsunąć się dalej.
- To ja … Mahuna? To ja Hiddink … możesz … mówić?
W odpowiedzi usłyszał nad uchem miauczenie Mimi. Kotka zeskoczyła z jego ramienia i miękko podeszła do Mahuny zalotnie machając ogonem. Na niej przemiana też wyraźnie zrobiła wrażenie. Choć nieco innej natury.
- Ocalmy …. ich …. - warknął prawie niezrozumiale przeistoczony Mahuna. - Bo... umrą.... potem.... sprawdź....szpital.... i ...odszukaj.....Cuna ….Sapita....
Każdy warkot kontrapunktowały gardłowe pomruki. Zwierzołak wyskoczył w mrok trzymając nadal w potężnej łapie szablę Pierwszego Miecza.
Hiddink ściskając w garści remingtona, z kotką na ramieniu ruszył za nim.

hija 22-01-2012 19:11

Pomieszczenie było niewysokie, ciemne i pachniało w nim stęchlizną. Jedyna izba podzielona była na dwie części - kuchenno jadalną odzielał od brudnych posłań niski gliniany murek.
Wprowadziła zań zwierzęta i jeszcze zanim zdążyła porządnie rozejrzeć się wokół, w chatce rozpętało się pandemonium.

Zaczęło sie od krzyku Borii.
- Weź się, bladi, w garść! Jesteś nam potrzebny!
Coś dziwnego działo się z Walterem. Księgowy skulił się i gołym okiem można było dostrzec, że prowadzi sam ze sobą heroiczną walkę. Krzyk Ukraińca najwyraźniej pomógł mu ogarnąć postrzępione nerwy. Wyglądało na to, że wygrał.

W tej samej chwili zaszurało na dachu. Krzyknęła bezwiednie.
Wielbłądom nie trzeba było powtarzać - zagrożenie było blisko, i one obydwa dobrze o tym wiedziały. Powietrze przeszyła fala smrodu i paniki. Rzuciła się wraz z Walterem uspokajać zwierzęta. Złapała uzdę pierwszego z nich, naśladując odgłosy wydawane przez poganiaczy. Drugą ręką zrzuciła z ramienia szelkę winchestera.
Wykonała błyskawiczny skok i wymierzyła w drzwi. Wymierzyła, przygryzając wargę i wypaliła. Wiedziała, że każda chwila stracona potem na przeładowanie może ich drogo kosztować. Zimna precyzja, tak możnaby określić stan, w który wpadła. Mierzyła i strzelała.
Chwila ciszy była jedynie preludium do kolejnego wybuchu burzy.
Ghule naparły - smród nie pozostawiał wątpliwości, z kim mają do czynienia.

Strzał z zewnątrz był jak gigantyczne wyładowanie elektryczne.
Boria padł, kląc pod nosem.
Krzyczeli do siebie wśród szalejacego wokół piekła.
Krzyczała so niego, żeby się trzymał. Żeby nie poddawał się bólowi i ciepłu, które tak dobrze znała.
Chopp rzucił jej broń i zawachała się przez moment.
Chciała ratować przyjaciela, pomóc mu, ocalić. Jednakowoż świadomość kosztów, jakie takie działania mogłyby przynieść sprawiły, że strzelała. Wciąż i wciąż.
Padła na kolana, gdy dotarł do niej sens słów Waltera. Strzelaj z dwóch? Dobre sobie.
Mierzyła w skupieniu. Strzelała wciąz w kierunku napastnika przy drzwiach, jednym katem oka monitorując poczynania Waltera, drugim pilnując rzężącego Borii. Po jej policzkach spływały łzy, gdy mamrocząc pod nosem zaklinała go, żeby się nie poddawał.
Narastała w niej zimna furia. Z wolna urastała do takiego poziomu, że w razie potrzeby, była by chyba w stanie rozerwać ghula gołymi rękami.
Zmieniła broń, na załadowaną strzelbę Borii.

Mierzyła i strzelała.

Oby się to wszystko skończyło. Już, teraz. Ostatni z bliźniaków konał z jej powodu.
Nie mogła do tego dopuścić.

Armiel 22-01-2012 20:43

EMILY VIVARRO, WALTER CHOPP

Gryzący w oczy i nozdrza zapach prochu. Odór krwi i strachu. Kolejne pociski wystrzeliwane w stronę ukrytych zza wykoślawionymi wrotami celów. Huk, którego nawet porażone wcześniejszymi wystrzałami uszy już nie słyszą.

Tak czują się Emily Vivarro i Walter Chopp broniący swojej reduty. Czy krzyczą! Być może – z gniewu lub przerażenia, albo z obu tych powodów. I tak strzały i kwiczenie wielbłądów zagłuszą wszystko. Czasami jakaś zabłąkana kula świśnie im koło uszu – znak, że ten, któremu Boria zawdzięcza postrzał, nie zrezygnował z walki.



HERBERT J. HIDDINK

Hiddink i zmieniony w koszmarne połączenie człowieka i pantery Mahuna opuszczają swoje schronienie. Wydawca wie, że nie mają zbyt wiele czasu. Że każda chwila zwłoki może kosztować życie ludzi, z którymi przeszli taki szmat drogi i z którymi dzielili najgorsze koszmary świata. Bali się nazwać łączącą ich więź, ale słowo „przyjaźń” chyba najlepiej oddawałaby ich relacje. Może nie była to idealna przyjaźń, jednak ...

Mahuna znika gdzieś w ciemnościach i Herbert zostaje sam. Czujnie przyczajony ignorując ból w kolanach, które z trudem nadążają za sztuczkami z czasów spędzonej na wojnie młodości, obserwuje otoczenie. Wie, że lepiej przemienionego Pierwszego Miecza zostawić sobie samemu. Nie wchodzić pomiędzy potwory. Hiddink ma inny cel. Tego, którego zraniony Mahuna nazwał „Anglikiem”. W końcu, mimo ciemności, dostrzega swój cel. Ogień wystrzału karabinowego widać w ciemnościach nocy bardzo wyraźnie. Strzelec bez wątpienia celuje w stronę szopy, z której dwie osoby odpowiadają przerywanym ogniem. Herbert wstrzymuje ogień. Nie ryzykuje podejścia bliżej, by nie skończyć z kulką w ciele, jak Shardul. Przymierza, czeka na kolejny wystrzał, a potem zwalnia spust, przywołując wyszkolone lata temu umiejętności.

Krzyk zdumienia i bólu jest dla wydawcy wyraźnym świadectwem sukcesu. Nadal z bronią gotową do użycia rusza w stronę okrzyku.



EMILY VIVARRO, WALTER CHOPP


Krew huczy w skroniach, w ustach robi się sucho. Trzeba przeładować. Ta chwila może kosztować ich bardzo wiele. Mokre od potu dłonie gubią rytm, magazynek ślizga się w dłoniach. Boria już nie rzęzi, leży patrząc w stronę popękanej powały. Tylko poruszające się lekko usta zdradzają, że Ukrainiec jeszcze żyje.

Nagle do ich uszu dobiega przeraźliwy ryk a potem pisk, w którym z trudem daje rozpoznać się ghoula. Jakaś potężna siła wali w drzwi. Wraz z kawałkami desek i drzazg do środka wlatuje pokraczne monstrum. Ghuol. Emily i Walter wrzeszczą i kierują w stronę potwora lufy swojej broni. Strzelają. Dopiero, kiedy kilka pocisków dziurawi ciemne, cuchnące cielsko, orientują się, że niepotrzebnie marnują amunicję. Ghoul jest martwy. W miejscu, gdzie człowiek miałby serce widzą ogromną, poszarpaną dziurę. Zapewne niedługo zacznie się przyśpieszony proces gnicia, któremu ulegają te koszmarne kreatury.
Do uszy wstrząśniętych Emily i Waltera dobiegają z zewnątrz kolejne wrzaski ghouli i ryki czegoś zdecydowanie od nich silniejszego, czegoś, co ma siłę wyrywać tym potworom serca.
Bladzi wymieniają między sobą spojrzenia. Czymkolwiek jest potwór, który morduje ghoule, ochrania ich. Emily podczołguje się do Bori, nie zapominając o strzelcu i zaczyna rozpaczliwe próby zatamowania krwi płynącej z rany.



HERBERT J. HIDDINK


Herbert czuje, że mimo nocnego, pustynnego chłodu, robi mu się gorąco. Ostrożne skrada się bokiem do miejsca, w którym wydawało mu się, że trafił „Anglika”. W końcu go dostrzega. Kształt leżący bezwładnie w rogu budynku naprzeciwko domostwa, w którym skryli się zapewne Chopp, Boria i Emily. Ciemna plama pośród nocnych cieni. Herbert zbliża się.
Napastnik odwraca się, rewolwer w jego ręku pluje ogniem w tej samej dosłownie chwili, w której Herbert naciska spust swojej broni.

Piekący ból na policzku informuje Hiddinka, jak wiele miał szczęścia. Wróg miał go zdecydowanie mniej. Potężny pocisk trafił go w gardło, rozrywając je na miejscu. Herbert nie ryzykuje. Posyła jeszcze jedną kulę w pierś leżącego. Dopiero wtedy podchodzi bliżej. Zabitym jest Richard Corbin. Angielski kochanek Natalie Du Point właśnie zakończył tragicznie swój fatalny romans.

Może i Hiddink zadumałby się nad jego losem, gdyby nie ghoule czające się gdzieś wokół, zezwierzęcony i być może groźny Mahuna polujący w pobliżu, i piekący policzek wyraźnie mówiący, że gdyby Hiddink nie miał tak dobrego refleksu, skończyłby z kulą w twarzy.
Noc dopiero się zaczyna, a on już dwa razy uniknął śmierci.


DWIGHT GARRETT


- Lisie, czas na nas – Mansur wręcza Garrettowi ciężki, nabity rewolwer i pas z amunicją. Klamra pasa jest bardzo znajoma. To pas legionisty z Legii Cudzoziemskiej.

Mimo bólu w ranie Dwight zachowuje pokerową twarz. Nieporadnie zapina pas i wkłada broń do kabury. Kierują się w stronę wyjścia z jaskini. Przechodząc kamiennym korytarzem Dwight przez chwilę widzi inną, mniejszą, boczną salę. Tylko jeden rzut oka, ale wystarczy.
Filip La Marchalen siedzi oparty o ścianę, szklistym wzrokiem wpatrując się w idących ludzi. Z poderżniętego głęboko gardła nadal płynie krew.

- Chad Badam – powiedział Mansur, kiedy wyszli przed jaskinię, w ciemności nocy. Chłodny wiatr niesie z sobą jakiś dziwny odór. Umysł Garretta rozpoznaje ten smród. Nawąchał się go, kiedy uciekał tunelami pod Cichą Cerkwią. Ghoule.

- Miałeś rację, lisie. Dzięki twojemu fortelowi żyjemy.

Kiedy? Jak? Od momentu, kiedy ostrzegł Mansura nie minęło więcej niż pół godziny, może godzina. Siedział w jaskini, czekając na jakieś odgłosy, które sugerowałyby, że zostali zaatakowani.

- Niewiele nam powiedział – wyjaśnił przywódca Al Jahabbir. – Ale wyciągnęliśmy z niego wiedzę o Chad Badam. Coś tam szykują. Coś dobiega kresu. Coś ważnego. Nim podejmiemy decyzję, jak zaatakować syna Diabła, musimy to sprawdzić. Nawet, jeśli to pułapka. Utrzymasz się w siodle, lisie?

Garrett pokiwał głową. Nie chciał stracić szacunku i zaufania wśród tych wilków pustyni, które z takim trudem zbudował.

W chwilę później pędzili już przez noc, mając nad głowami gęste od chmur, czarne jak smoła niebo. Tylko, co jakiś czas pomiędzy chmurami zamigotała samotna gwiazda, ale jakby wstydliwie skryła się szybko za chmurami.


LUCA MANOLDI, LEONARD D.LYNCH


Luca siedział na grzbiecie wielbłąda i obserwował Leonarda. Jego przyjaciel truchtał przez pustynię, zdawałoby się, że bez śladu zmęczenia. Nie zwalniał tempa. Kierunkowskazem były strzały, lecz i one w pewnym momencie urwały się. Mogło to oznaczać bardzo wiele rzeczy. Albo, że walka została wygrana, albo zabrakło ludzi, którzy mogli naciskać spust.
Oczy Manoldiego przywykły do ciemności. W pewnym momencie wydawało mu się, że widzi budowle. Czarne bryły na tle grafitowej nocy. Ciemność w ciemnościach.

Leonard zatrzymał się. Żółte, nieludzkie oczy zwróciły się w stronę Luci.

- Zaczekam tam – blada dłoń wskazała kierunek. – Na dachu największego z widocznych budynków. Przyprowadź do nie tych, którzy przeżyli. Uważaj, aby cię nie zastrzelili przez przypadek i miej oczy dookoła głowy, przyjacielu. W osadzie są jeszcze ghoule. Shardul poluje na nie. Czuję strach samic. Z myśliwych stały się zwierzyną. Boją się go bardziej, niż kutruba. One ... Boże!

To ostatnie słowo niesie w sobie tyle strachu, żalu i złości jednocześnie, że Luca czuje strach. Większy, niż kiedy zobaczył oczy przyjaciela.

- Musisz się pospieszyć, bo będzie za późno.

Luca kiwa głową. A potem Leo dodaje jeszcze jedno zdania, a Manoldi czuje się tak, jakby ktoś zdzielił go kijem w żołądek.

- Chodzi o twojego brata. Możemy jeszcze go uratować. Jego i wielu innych.

Serce Manoldiego bije jak szalone.

- Pospiesz się.

Ale młody Włoch już nie słucha. Pędzi wielbłąda w stronę czarnych zabudowań.



EMILY VIVARRO, WALTER CHOPP


Nigdy nie była w tym dobra. W pierwszej pomocy. Ale próbuje. Ze łzami w oczach próbuje zrobić wszystko, co w jej mocy, aby uratować Borię. Prowizoryczny opatrunek. Łzy zacierają nieco obraz sytuacji.

Walter strzeże ją, kiedy z szaleństwem w oczach Emily walczy z krwotokiem. Przeładowany rewolwer mierzy w stronę wyrwanych drzwi, gdzie w każdej chwili może pojawić się kolejny ghoul. Walter musi być gotów. Musi być szybszy. Musi!
Chopp widział już okopy. Widział już śmierć dobrych żołnierzy i ludzi, dobrych przyjaciół. Spogląda na Borię i walczącą nad nim Emily. Chopp zaciska zęby i zbiera się w sobie. Musi to powiedzieć, chociaż jest to bardzo trudne.

- Zostaw, Emily – przełamuje się w końcu. – On już nie żyje.

Emily wie to od kilkudziesięciu sekund, ale dopiero słowa Waltera łamią w niej iskrę nadziei. Spogląda w dół, na martwą twarz Ukraińskiego przyjaciela i na swoje ubabrane krwią ręce. Coś w niej pęka i ze szlochem przywiera do martwej, nieruchomej, okrwawionej piersi Bori.



HERBERT J. HIDDINK, LUCA MANOLDI


Herbert nasłuchuje. Tak. To kopyta. Wielbłąd. Z ciemności nocy wyłania się kształt wierzchowca i sylwetką, którą poznałby nawet na końcu świata i w mrokach nocy.

Luca Manoldi. Nie widzi go jeszcze. Ale zaraz stratuje, jeśli Herbert nie odskoczy w bok.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:33.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172