lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

hija 11-12-2011 15:26

Zanim zapadła całkowita ciemność, zapamiętała przerażenie, które zmaterializowało się przed nią w formie Tołoczki. Ich wróg miał twarz. Nie znała jej wcześniej.
Szkoda tylko, ze wiedzę tą zabierze ze sobą do grobu.



Cisza.

Trawione gorączką ciało Emily Vivarro walczy o wszystko. O swoje być i nie być
Żyły widoczne pod skórą na jej dłoniach zaczynają płonąć i czernieć. Krew, wcześniej największy sojusznik, teraz zmienia się w dręczyciela, roznoszącego truciznę po całym organiźmie.
Jest gorąco. Ogień trawi papierową skórę, którą obciągnięte są kości i zdradzieckie żyły.

Duchu Emily Vivarro patrzy na wszystko z przeciwległego kąta pokoju. Patrzy na młodego mężczyznę, który wpada do pokoju w towarzystwie drugiego. Patrzy, jak mężczyzna obnaża wytatuowane przedramię. Poczuła jak ta ręka, której przecież wcale nie wyciągnął w jej kierunku, cwyta ją w pó i rozrywa delikatnie, jak skórką na dojrzałej pomarańczy. Dusza Emily Vivarro nie wie jeszcze, co się z nią dzieje, ale emocje płyną przez nią szerokim rozlewiskiem. Wytatuowany czarownik widzi ją w jej istocie. Gdyby tylko ruszył palcem, mógłby ukształtować ją wedle swojej woli. Wiedziała o tym i nic nie mogła z tym zrobić.
A potem wrócił ból.
Czarownik wyciągał spod jej skóry smugi czarnego dymu, przywracając czucie. Moc, którą posiadł była naprawdę wielka. Fascynująca.

Uniosła powieki i spojrzenie jasnych oczu wbiła w Lyncha.
To, co właśnie się wydarzyło w szpitalnej sali było zbyt intymne, by o tym mówić.
Wiedziała, że poznał ją cała, jak nikt dotąd. Że mógł ją unicestwić, gdyby tylko chciał.
Żyła jednak. W jej żyłach krążyła czysta, niczym nie skażona krew.


*


Trzęsło niemiłosiernie, gdy kolejny etap podróży pokonywali upchnięci w wagonie. Wpatrywała się w Leonarda z lekkim półuśmiechem.
Piasek drażnił, transportu nie sposób było nazwać wygodnym, ale wreszcie znów byli w drodze.
Czuła jakby Lynch oczyścił ją nie tylko z trucizny, którą podał jej Tołoczko. Myśli stały się jaśniejsze, jakby duch Emily pozbył się balastu goryczy. Mogła teraz z podniesionym czołem zmierzać na ratunek siostrze u boku czarownika.
Przyglądali się sobie wszyscy, jakby mierząc wzajemnie swoją wartość.

Trzymaj się, Teresko. Jeszcze tylko trochę.

Gdzieś tam, wśród pustynnego bezkresu wzmagało się samum. Emily przeniosła wzrok w dal, zaciskając szczęki, aż zagrały ich mięśnie. Gładziła skórzaną torbę, w której miała broń.
Jeśli ma ją pogrzebać pustynia, to na pewno Vivarro spróbuje wcześniej wybić jej choćby kilka zębów.


*


Wyszła na korytarz, chcąc zaczerpnąć nieco świeżego powietrza i zaprowadzić w głowie spokój. Zauważyła go w ostatniej chwili, by się o niego nie potknąć. Walter leżał skulony pod ścianą. W pierwszym odruchu chciała krzyknąć, wystraszona, że coś mu się stało. Spał tylko, pilnując jej drzwi jak wierny pies. Tak go traktowałam - przemknęło jej przez głowę.
Usiadła obok niego i zawahawszy się na moment, pogładziła go po śpiącej głowie. Drgnął niespokojnie, jakby gonił coś przez sen. Uchylił jedną z powiek.

- Walt... chodź do środka.
Nie odezwał się, zmienił pozycję z leżącej na siedzącą, ale nie odezwał się i odwrócił od niej wzrok.
- Możesz się na mnie gniewać, ale nie pozwolę Ci tu siedzieć. Na pewno nie samemu, Walter.
Tłamsił w sobie odpowiedź, ale w końcu ją wywalił:
- Nie ufasz mi... Nie powiedziałaś, że gdzieś się wybierasz...
Westchnęła ciężko. To prawda. Jej bezmyślna wycieczka była manifestacją braku zaufania.
- To nie tak. Wierzyłam, ze ja uratuję. Nie miałam czasu... Przepraszam Cie, Walter. Za wszystko.
- Emily... nie rozumiesz..? To, co jest między nami, jest być może ostatnią rzeczą, jaką mamy... To uczucie może nam uratować życie... Emily... po prostu nie broń się przed tym... albo powiedz mi od razu, że nie jesteś zainteresowana... - Walt nagle poczuł się strasznie głupio, że to wszystko powiedział i odwrócił się do niej plecami, chcąc ukryć swoje uczucia.
Nic nie mówiąc objęła go w pół i przytuliła się do jego pleców. Ten gest dobrze wyrażał jej uczucia. Była jak dziecko we mgle. Bezradna i przestraszona. I nie wiedziała, co powiedzieć. Odrobina ludzkiego ciepła w ich oszalałym świecie.
Walter odwzajemnił jej uczucia. Odwrócił się do niej i mógłby tak trwać w jej objęciach...
- Chodź - jej głos nabrał łagodnego brzmienia - prześpij się w łóżku. Proszę.

Ustąpił w końcu. Resztę nocy Emily spędziła śpiąc na siedząco, z głową Waltera na kolanach.
Była mu winna opiekę. Była mu winna oddanie, którym on obdarzył ją, choć przecież na na to nie zasługiwała. Być może miał rację i te ludzkie odruchy wynikające z troski o siebie nawzajem, były ostatnim, co im zostało? I co wtedy?
Od momentu powrotu znad krawędzi Emily towarzyszyło przeświadczenie o ludzkiej kruchości. Świadomość, że to wszystko może skońćzyć się jeszcze szybciej, niż się zaczęło. Że nie są nietykalni.

Armiel 11-12-2011 21:41

Ten hotel na pewno miał pozostać w ich pamięci. Nie tylko ze względu na wielkie pająki
które najwyraźniej zrobiły sobie zjazd w „Czarze pustyni”, lecz również z innych powodów. Powodów, które przypomniały im wszystkim, że mierzą się z siłami, którym ludzki umysł pojąć nie zdołał i zapewne nigdy pojąć nie zdoła. Z siłami wykraczającymi poza granice znanego świata. Z siłami wkraczającymi w regiony, gdzie czeka jedynie obłęd lub śmierć.

Zaraz po przybyciu do Kashan i zameldowaniu się w zapajęczonej norze noszącej zbyt szumną nazwę hotelu część badaczy ogarnęła się i ruszyła do siedziby Czerwonego Krzyża by spróbować dowiedzieć się czegoś więcej na temat pobytu Natalie. Spotkanie z doktorem przeszło bez żadnych incydentów, czego jednak nie było można powiedzieć o drugiej rozmowie.


* * *


Lidię Van Maar poleconą przez Deniza Alpa znaleźli bez trudu, dzięki surowej siostrze CK, którą doktor Manuel dał im za przewodniczkę.

Spotkali się z nią w okolicach małego szpitala dla dzieci i dorosłych – w miejscu niezwykle ubogim i ponurym. Lidia okazała się być już posuniętą w latach niewiastą surową, ale o ciepłym i współczującym spojrzeniu. Siłę charakteru i niezłomność woli miała wypisane w surowych rysach twarzy. Kobieta była zapewne wychowana zgodnie z wiktoriańską modłą i w religijnym duchu. jak szybko się zorientowali odnosiła się do swoich współpracowników, z łagodnością i zrozumieniem, jednocześnie jednak dyscyplinując ich łagodną perswazją kiedy trzeba. Wzbudzała ich sympatię na pierwszy rzut oka.

- Tak? - Lidia spojrzała na niespodziewanych gości zapraszając ich do małego, ciasnego pomieszczania przylegającego do sali zabiegowej. - Czym mogę państwu służyć? To dość niespokojna pora na przyjazd tutaj? Chciałaby się panna zaciągnąć w szeregi wolontariuszek? - pytanie zapewne skierowane zostało do Amandy, jedynej kobiecie w grupie. - Zawsze szukamy młodych, dobrze ułożonych dziewcząt, które zajmą się nieszczęśliwymi ofiarami wojny domowej w matczyny sposób.

Garrett uchylił uprzejmie kapelusza, rozsiadając się obok Amandy, nie odezwał się jednak. Fryzura surowej niewiasty zdawała się bardziej go zajmować niż słowa.

Herbert, który zajął miejsce zaczął przeglądać swoje notatki. Wiadomość o Asmadabadzie wyraźnie wytrąciła go z równowagi.

Kobieta obserwowała swoich gości ze spokojem. Siedziała jak formalistka, sztywna i wyprostowana, chociaż pewnie to był taki typ osobowości. Czekała, co powiedzą. Milczenie przeciągało się. Dwight pierwszy zaczął rozmowę, od wymiany zwykłych suchych uprzejmości i pytając o jakieś przyziemne, zupełnie nieistotne szczegóły. Tamta odpowiadała ospale, prawie niechętnie, z powagą. W końcu pytającym wzrokiem powróciła do Amandy, powtarzając pytanie:

- Nie odpowiedziała pani. Czy chodzi o zaciągnięcie się w szeregi wolontariuszek?

Ku zaskoczeniu Amandy, zanim zdążyła się odezwać, Garrett bezceremonialnie wziął ją za rękę i znów wszedł im w zdanie.
- Proszę pani. - ton Dwighta nagle zmienił się na zdecydowanie bardziej oschły i twardy - Odpowiem za moją narzeczoną. Tak, przybyła tu w tym celu. Ja jednak chciałem zobaczyć to wszystko na własne oczy, i jak się okazuje dobrze zrobiłem. Bród, smród i ubóstwo! To nazywacie placówką Czerwonego Krzyża? Dobre sobie. Tutaj można się właściwie tylko pochorować, nie mówiąc o leczeniu. - Spojrzał na Amandę surowo - Kategorycznie sprzeciwiam się, byś dalej trwała przy swoim idiotycznym, jak od początku mówiłem, pomyśle!

- Ale... - próbowała zaprotestować Amanda.

Garrett chwycił zdecydowanie dziewczynę pod ramię, podnosząc się sam z siedzenia.

- Idziemy, kochanie!

Nie mniej zaskoczony od Amandy Herbert podniósł się z siedzenia rzucając tylko zdawkowe.

- Zazdrośnik.

Po czym wyszedł za przyjaciółmi.

Lidia spojrzała na wychodzących z kamienną twarzą. Jedynie ruch brwi zdradzał, że zauważyła całą scenę.

Kompletnie zaskoczona Amanda dała się wyprowadzić jak mała dziewczynka. Dopiero za drzwiami wyrwała swoje ramię pytając Garretta cicho, ale ostro.

- Czy mógłbyś mi powiedzieć... kochanie... co tu właśnie zaszło?

Dwight nie zatrzymywał się, dając do zrozumienia że chce by oddalili się od tego miejsca. Dopiero przy samych drzwiach z budynku, w sieni, gdzie nie było nikogo oprócz nich, detektyw obrócił się przodem do stojącej pod ścianą Amandy. Rozejrzał się na boki, a potem nagle przysunął się blisko dziewczyny, zdecydowanie, zaglądając jej w oczy. Ścisnął ją za ramiona.

- Ona nie jest w porządku. - jego spojrzenie było bystre, ale było w nim coś dziwnego - Cholernie nie w porządku. Uduszę cię, jeśli powtórzysz komuś z naszych moje słowa, ale...

- Myślisz, że Natalie ją... zaczarowała? - Amanda mówiła cicho jakby żona czy kochanka, która tłumaczy się mężczyźnie. Tak to miało wyglądać dla postronnego obserwatora. Nic jej już nie dziwiło, jeśli wiązało się ze sprawą, w którą byli uwikłani. A Garrett był dobrym obserwatorem.

- Nie wiem, jak do nazwać. To tak... Jakby ktoś patrzył na nas przez jej oczy. - szepnął Garrett. Był tak blisko, że czuła woń papierosów w jego gorącym oddechu.

- Mimika. Jakby była z gumy. Jeden tik nerwowy. I jeszcze...Między momentem, gdy analizuje to co się do niej mówi, do momentu gdy decyduje się odezwać - jest zawsze długa pauza, podczas której... jakby się wyłączała. Zauważyłaś?!

- Ja niczego nie zauważyłem i gdybym Cię nie znał Dwight pomyślałbym, że wariujesz. - Herbert wtrącił się do wymiany zdań zapalając zapałkę by przypalić cygaro. Jedne z nielicznych jakie mu zostało. - Ale stawka jest zbyt wysoka byśmy lekceważyli Twoje przeczucia. - zamachał drewienkiem, by zgasić ogień.

- Musimy znaleźć inny sposób, by się dowiedzieć gdzie jest Natalie.

Z tą właśnie myślą wrócili do hotelu. Reakcja Garretta zaskoczyła ich, lecz nie dali po sobie poznać. Zaufali w intuicję detektywa i wraz z nim, już po zmroku, wrócili do hotelu.


* * *


Tymczasem większa część ekipy została na miejscu, by odzyskać siły nadwątlone zarówno podróżą, jak i wcześniejszymi wydarzeniami. Korzystając z tego, co miejscowi nazywali wygodami, mogli położyć się na spoczynek nieco wcześniej, upewniając się, że Dwight, Amanda i Herbert wrócili do „Czaru pustyni” bezpiecznie.

Większość z nich nie mogła spać. Za oknami wiatr sypał piaskiem w okiennice, a wspomnienie ogromnych pająków w hotelu budziło atawistyczne lęki zrodzone gdzieś, w czasach, kiedy człowiek bał się czegoś stokroć gorszego, niż jad pajęczaków.


* * *



Daleko od pełnego wielbłądzich pająków hotelu, pośród smaganych i wiatrem i piaskiem skał płonęło ognisko. Płonęło, mimo niesprzyjających sił natury.

Przed ogniem stał nagi mężczyzna o bladym, wytatuowanym lub wymalowanym ciele. Po mięśniach golasa spływała świeża krew. Część pochodziła z ciała ofiary – młodego, góra ośmioletniego arabskiego chłopca, któremu czarownik kindżałem nie tyle przeciął gardło, lecz niemal odciął głowę. Część pochodziła z ciała czarownika, z świeżo otwartych ran na piersi i przedramieniu.

Różnokolorowe oczy lśniły w mrokach nocy, kiedy Tołoczko wywrzaskiwał słowa w plugawym, pradawnym, nieludzkim języku Lemurii i Atlantydy. Imiona zapomnianych bogów, słowa mocy.

Po jakimś czasie, kiedy ognisko płonęło już niesamowicie równym i wysokim płomieniem, czarnoksiężnik chwycił ciało chłopca i cisnął w płomienie. Z ogniska, w zasnute pyłem niebo, wzniósł się kłąb tłustego, czarnego dymu. Skóra ofiary poczerniała, zwęgliła się, gdzieniegdzie pojawiły się nagie kości.

Tołoczko monotonnie wygłaszał kolejne słowa wrzucając coś z zaciśniętej dłoni do ognia. Kawałek zakrwawionej szmatki. Na koniec, pewnym ruchem, włożył lewą dłoń do ognia, zaciskając zęby z bólu, kiedy płomienie łapczywie przyjęły nową ofiarę.

- Przybądź i pożryj ją! – zakończył czarownik wyciągając poparzoną dłoń z płomieni.

W tej samej chwili ognisko zawirowało, jakby płomienie miały za chwilę zgasnąć. Coś uderzyło w nie spadając z nieba i rozrzucając iskry na boki. A potem w niebo wzbiła się ognista kula, wielkości zaciśniętej pięści i pomknęła, z szybkością przekraczającą ludzkie zmysły, w kierunku, w którym ognisty demon wyczuwał wyznaczony cel.

Czarownik uśmiechnął się po raz ostatni i skierował w stronę, gdzie pośród kamieni czekało na niego kilka pokracznych, przycupniętych stworzeń.

- Zrobiłabym to lepiej i szybciej – powiedziała w języku ghouli jedna z samic.

Tołoczko nie skomentował tego. Nie musiał walczyć o hierarchię z samicami. Był ponad nie. Był wybrańcem swojego mistrza. To czyniło go władcą tych szpetnych kreatur.


* * *


Edmund Blackadder nie mógł zasnąć. Cierpiał na pogłębiającą się bezsenność już od pewnego czasu, a świadomość tego, że dzieli pokój z pająkami, które ... brrr ...



Żołnierz to siadał, to wstawał, to kładł się, licząc na to, że w końcu uśnie. Następny dzień wcale nie miał być łatwiejszy, niż poprzedni.

To stało się nagle.

Drewniana okiennica w pokoju Edmunda prysła na boki, rozrzucając po pokoju płomienne kawałki, jakby właśnie trafiono ją pociskiem artyleryjskim.

Tylko szkolenie wojskowe uratowało Edmundowi życie. Padł na ziemię czując, jak coś przelatuje nad nim.

Wrzasnął z bólu, kiedy jego plecy przysmażyły płomienie.

Na pół świadomy z bólu usłyszał jeszcze huk i zobaczył, że drzwi, podobnie jak wcześniej okno, rozpada się w płonące szczapy.

Coś, co wyglądało, jak ognista kula nie zatrzymywało się, lecz uderzyło w drzwi naprzeciwko pokoju Edmunda. Z tego, co się orientował, w pokoju tym zamieszkała Emilly Vivarro.

Edmund poruszył się i poparzone plecy zapiekły go tak boleśnie, że stracił przytomność.

W jego pokoju, żarłoczne płomienie pochłaniały już dywan i pościel na łóżku.



Pozostałych badaczy tajemnicy misterium obudził bolesny wrzask, w którym rozpoznali głos Blackaddera. Nie mieli wątpliwości, że krzyczy właśnie angielski oficer, którego pechowy splot wydarzeń połączył z ich grupką desperatów.

O tym, jak piekielnie poważne jest niebezpieczeństwo, przekonali się najpierw Emily i nocujący w jej pokoju Walter. Bowiem nim jeszcze krzyk Edmunda zdążył wybrzmieć w ich uszach, drzwi do pokoju zapłonęły i rozpadły się z trzaskiem. Powietrze w pokoju stało się nagle suche i ciepłe, a w wejściu pojawiła się ... ognista kula wielkości ludzkiej głowy, która niczym świadoma istota ruszyła wprost na Emily.

Walter wiedział, czym jest ten zdawałoby się, żywy płomień. Jakby gdzieś, z głębi jego zmienionego przez spotkanie z Nyarlathothepem umysłu śmiertelnika wypłynęło olśnienie. Ten ogień... on ... był ... żywy! Był, niczym polujący drapieżnik, wysłany tutaj w konkretnym celu. Przez śmierć, ból i cierpienie! Gdzieś, na skraju świadomości pojawiła się nazwa, jaką ... wiedzący o takich sprawach ... nazywali podobne ... istoty.

To był ognisty wampir. Żarłoczny i ... straszliwy.

Czy mieli szansę wyjść cało z takiego spotkania? Nie miał pojęcia! Ale Walter wiedział, kto jest celem, kiedy ognisty wysłannik nieznanych człowiekowi piekieł runął w stronę Emily Vivarro.

emilski 14-12-2011 20:30

Drap... drap...drap mnie jeszcze...

Drapanie za uchem okazało się być najprzyjemniejszą pieszczotą dla Waltera. Na daną chwilę, nie mógłby sobie chyba wyobrazić nic przyjemniejszego. Oczywiście nie zdradzała się ze swoich odczuć przed Emily, żeby czasem jej nie spłoszyć, ale leżąc głową na jej kolanach i czując, jak wśród jego włosów przemykają się jej długie, kościste palce, niemalże czuł jak odradza się jego poczytalność. Gdyby można było coś takiego jak poczytalność wyrazić za pomocą punktów, na pewno przybyło by mu ich około dziesięciu. A gdyby ta chwila mogła trwać jeszcze trochę i jeszcze i jeszcze i jeszcze i jeszcze i jeszcze... ach... zwariowałby chyba z tej nagłej poczytalności, jaka by na niego spłynęła.

Ale byłby zdrowy. Zupełnie zdrowy. Miał wrażenie, że pod wpływem tych pieszczot, mogłaby mu odrosnąć nawet dłoń.

Gdyby tylko trwały dłużej...

Obudził go hałas. Głośne dźwięki, jakby ktoś gdzieś coś rozwalał. Poza tym było gorąco. O wiele za gorąco, niż powinno. Emily przestała go drapać i znieruchomiała, wpatrując się w coś, co nie powinno było istnieć. W coś, co przeczyło wszystkim znanym faktom i prawom fizyki. Przypominało to... a właściwie nie, to było latającą kulą ognia i miało wściekły wyraz twarzy... tak, miało twarz!... i było wyraźnie ukierunkowane na jedną osobę... na Emily. To było widać w tym czymś: przyleciało, żeby posprzątać po nieskończonej robocie Tołoczki. I jak na razie dobrze sobie radziło, zostawiając za sobą płonący pokój Blackaddera i fragmenty korytarza. Ale teraz na szczęście Walter był przy niej. Był na posterunku i był gotów do działania, do bronienia tego, co mu w życiu pozostało najcenniejsze.

Błyskawiczna decyzja, błyskawiczne działanie i nieoszacowanie możliwości wroga zakończyło się dla niego dosyć nieprzyjemnie, ale za to umożliwiło Emily ucieczkę przez okno. Jego skok w stronę patery z owocami, jego chwyt tej nad wyraz oryginalnej broni, który uświadomił mu, że lewa dłoń mu jednak nie odrosła, jego cios paterą w to latające słońce – to wszystko zakończyło się kolejnymi punktami zapalnymi w hotelu oraz płomieniami w jego włosach i brwiach, które musiał jak najszybciej ugasić. Jak najszybciej. Jak najszybciej, bo parzyły go cholernie. Parzyły i wypalały skórę. Musiał je tłamsić, rzucając się głową w kierunku koca na łóżku, nurzając się gorejącą czupryną w rozrzuconą pościel, drąc się wniebogłosy: -Wody! Wody! Atakujcie go wodą!


Nagle w pokoju zrobiło się tłoczno. Zbyt tłoczno. Nie służyło to ocaleniu skóry córki profesora Vivarro. Przez okno niewiele było widać. Gdzie jest Emily? Gdzie jest płonąca kula? Nic, tylko wiatr i piach. Nie ryzykował skoku, zbiegł po schodach, łapiąc na dole przy recepcji pierwsze naczynie, które wpadło mu w dłoń. Małe wiaderko, szybko napełniło się wodą z miejscowej pompy. Walter szarpnął je i wybiegł na zewnątrz, podążając w kierunku krzyków, które dobiegały gdzieś zza winkla. Widoczność była mocno ograniczona ze względu na panujące ciemności i tumany piachu, który wznosił pod wpływem napierającego wiatru. Ciemności miały jednak jedną, niezaprzeczalną zaletę: zakrywały sobą gwiazdy. Dzięki temu Walter mógł teraz biec z odsieczą Emily. W ogóle przy tym nie myślał, jak on może jej pomóc, jak ma chlusnąć wodą z tego cholernego wiaderka. Ciągle w takich chwilach zapominał, że ma tylko jedną dłoń. Ale nie mógł przecież stanąć i płakać, prosić innych o pomoc – musiał działać, musiał ją ratować.

Na szczęście Mahuna miał taki sam pogląd na tę sprawę. Na szczęście dogonił Waltera. Na szczęście wyrwał mu z ręki wiadro. Na szczęście zrobił samemu to, o czym myślał księgowy.

Na szczęście. Bo dzięki temu Emily przeżyła. Zresztą chyba wszyscy przeżyli. Zaraz się przekonają, czy ktoś z nich nie spłonął. Ktoś z tych, którzy zostali przy płonącym hotelu, żeby pomóc go ugasić.

Znowu przyszedł czas lizania ran. U Emily rzeczywiście było co lizać. Jej poparzenia były dość znaczne, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Chopp nie miał jeszcze okazji widzieć sam siebie, ale mógł podejrzewać, że fryzurę miał przednią.

Najważniejsze jednak, że ten atak, że ta wspólna akcja, przywróciła go nieco do życia i rzeczywistości. Znowu walczył. Walczył i widział konkretny cel tej walki. Bronił Emily i wspólnie stawiali czoła jednemu zagrożeniu. Walter znowu mógł jasno myśleć, planować działania i kierować swoją nienawiść na właściwe tory.

Bo poczuł, że Emily w końcu go zaakceptowała. Walka i drapanie za uchem przywróciły go do normalności.

Co nie zmienia faktu, że ma spore zaległości w tym, czego dowiedzieli się pozostali o Natalie i jej przyjaciołach. Nie wiedział nawet, czy już jutro mieli ruszyć dalej, czy jeszcze trzeba było coś załatwić. To zrobi w pierwszej kolejności. Nadrobi zaległości. I wróci do gry.

Ale teraz, przez tę krótką chwilę, miał czas na lizanie. On i Mahuna, który też został przy pannie Vivarro.

Bogdan 14-12-2011 21:58

- Fire! Fire! Pożar! Pali się! Woda! Szybko, gdzie jest woda?! Rozumiesz?!! Woooda!!!

Luca, który już na początku padł jak nieżywy niestety nie zaznał tej nocy spokoju.
Sny. Te straszne skutecznie pozbawiły go możliwości odpoczynku i choć odrobiny nadziei na spokój. Wiercił się i miotał na niewygodnej pryczy sam już nie wiedział jak długi czas. W ciemności, gnany koszmarami i upiornym wyciem wiatru za oknem budził się, to znów zapadał w płytki sen. Toteż kiedy dotarły do jego uszu najpierw opętańcze wrzaski walczących z ognistym napastnikiem ludzi, potem nie mniej opętańcze wołania Wooody!! - sam nie bardzo wiedział czy to jeszcze resztki koszmarów, czy już może zwiastuny nowych kłopotów.

Niestety z każdą sekundą raban nie cichł, a przeciwnie, nabierał na intensywności. Tego chłopakowi w końcu w ciągu kilku ostatnich miesięcy ciężko doświadczonemu przez życie starczyło by nabrać pewności. Nadciągnął oto kłopotów ciąg dalszy.
Cholerne piętro… - zdążył tylko pomyśleć, kiedy ciało samo bez ingerencji niedospanego umysłu zareagowało tak, jak to sobie ułożył jeszcze przed położeniem się spać. Wiedział, gdzie pozostawił rzeczy. Wiedział gdzie jest okno i jak należy odmierzyć skok, jeśli się chciało zamortyzować upadek łachą nawianego piachu. Jedno czego nie wiedział, to czy to aby nie kolejna niespodzianka któregoś z członków grupy z rodzaju tej z żołnierzami w Teheranie.
Ale czasu nie było się zastanawiać, a przewalające się w ciszy nocy nagłe strzały za oknem raczej nie świadczyły o tym, że ktoś z nich znowu raczył sobie zażartować z pozostałych.
Już w butach i z rewolwerem w garści przylgnął do futryny okna i...
Wierzyć mu się nie chciało w to co zobaczył, bo i scena była, no... nierealna.
Uciekająca przed, właśnie, czymś czego Luca w całej swej mądrości nie potrafił sklasyfikować miss Vivarro wyła ze strachu, by w końcu rzucić się na ziemię i w desperackim akcie rozpaczy tarzać w piachu i ostrzeliwać. Choć wytrzeszczał oczy jak mógł nigdzie wokół niej nie zauważył napastnika, czegokolwiek chociaż, co mogło by sterować tańczącą wokół przerażonej dziewczyny kulą ognia. Zresztą tak ona jak i podążająca jej śladem „raca” niebawem znikły mu z oczu ze węgłem.
Niewiele się zastanawiając pchnął skrzydło okna i skoczył na dół. Tak jak to sobie wcześniej był już na w razie czego wykombinował.

Wylądował. Nawet nie bolało. Znaczy noga, bo upadek ze znacznej wysokości ciężko wstrząsnął wnętrznościami. Zerwał się zaraz i pędem rzucił w stronę wciąż wyjącej i rozdającej wściekłe razy niewidocznemu dla chłopaka przeciwnikowi kobiecie.
Strzeliła, a kiedy wychylił się zza rogu budynku zobaczył jak ognista kula wiruje nad jej niemal całkowicie zagrzebaną w piachu głową. Co toto jest? Chłopak nie mógł się nadziwić temu co widział. Kula zatracała swój okrągły kształt. Wypuszczała jakieś mackowate wypustki, niczym sondy zbliżające się w stronę zagrzebującej się w piachu miss Vivarro.

Strzelił, ale kula, choć trafiła w środek lewitującego płomienia, najwyraźniej nie zrobiła mu żadnej krzywdy. Zdumiony rozejrzał się nerwowo szukając wzrokiem sprawcy nieszczęścia. Przypomniała mu się niegdysiejsza ojcowska rada. „ Wilk który kąsa żerdź niechybnie dostanie w łeb pałką”. Tylko gdzie do cholery był ten co kierował płomieniem?
Coś mignęło mu w mroku. To Chopp biegł z małym wiaderkiem z wykrzywioną szaleństwem twarzą i… jak pragnął zdrowia, ze łba mu dymiło!
Nim zdążył się nadziwić jakiś kolejny cień wyskoczył z mroku, wyrwał Walterowi wiaderko. Księgowy zatoczył się o mało nie tracąc równowagi i wpadając na wapienną ścianę budynku. To był Mahuna, a za nim biegł Lynch.
Hindus wcielił zamysł Waltera w życie. Chlusnął wodą w stronę ognistego czegoś. Płomienie zaskwierczały, dziwaczne wypustki schowały się do wnętrza kuli, która wyraźnie zmalała i stała się niewiele większa od włoskiego orzecha.
- Woda! Potrzebuję więcej wody! - wydarł się Maruna, a miss Vivarro, która odzyskała zdolność ruchu widząc, co się dzieje sięgnęła po garść piachu i cisnęła w stronę ognistego intruza. Trafiła. Garść piachu nie zgasiła płomienia, ale podpowiedziała Mahunie, co może zrobić. Pierwszy Miecz wykorzystał wiaderko, pochylił się zaczerpując weń piasku i sypnął jego chmurą w stronę ognistego tworu, który już ruszył w jego stronę. Piasek zrobił swoje. Płomień zamigotał i zgasł. Pokonany. Jezu! Ale co to było…

Oprzytomniły go słowa Maruny wypowiedziane w jego, Waltera i Lyncha stronę.
- Trzeba pomóc przy pożarze. Ja i mister Chopp zajmiemy się panną Vivarro.
Pożarze? Jakim…
Faktycznie. Z kilku otwartych okien hoteliku w którym nocowali unosiły się kłęby gęstego dymu. Ja pier… rzeczy! - przeklął w myślach chłopak i rzucił się ratować.

Tom Atos 16-12-2011 09:10



Mini, bo tak Hiddink nazwał swoją kotkę, leżała spokojnie na łóżku w nogach Herberta. Chrapiący mężczyzna nawet nie wiedział, iż kotka nie spała. Bynajmniej. Jej rozszerzone źrenice lustrowały pokój. Mini polowała. Jak każdy dobry łowca była cierpliwa wiedząc, że starczy troszkę poczekać, a ofiara sama przypełznie. Ot, jak teraz. Wielgaśny pająk właśnie wyszedł zza szafy i przebierając odnóżami szedł w stronę łóżka, by dziabnąć jej pana. O nie. Mini wdzięcznie i bezszelestnie zeskoczyła na podłogę. Bez najmniejszego szmeru zaczęła się skradać w stronę pająka, nie na wprost, o nie. Zatoczyła szeroki łuk, by zajść stawonoga od tyłu. Mini już na nie polowała. Nie był to jej pierwszy pająk, o nie. Podbiegła szybciutko i wysuwając pazurki przydusiła pająka do podłogi. Drugą łapką natychmiast go uderzyła. Pac. A potem jeszcze raz pac i pac. Pająk znieruchomiał. Mini powąchała. Nie chciała go zjeść, o nie. Raz spróbowała. Pierwszego dnia w tym miejscu. Przez jej ciałko przebiegł dreszcz obrzydzenia na samo wspomnienie. Wyprostowała się i przeciągnęła wyprężając grzbiet niemal w kształt litery „U”. Zadowolona z siebie wskoczyła ponownie na łóżko i zwinąwszy się w kłębuszek ułożyła w nogach swego Pana.
Nagle zastrzygła uszkami. Coś wyczuła. Coś … złego. Mini jednym susem wskoczyła na pierś Hiddinka.
- Miaaaaaaau! – zawołała przeciągle chcąc zbudzić mężczyznę.
Nic. Ten tłuścioch ciągle spał.
- Miaaaaaaaaaauuuuuu! – krzyknęła głośniej.
„No rusz się grubasie” – zdawała się wołać zniecierpliwiona.
Hiddink przewrócił się na bok odmykając jedno oko i wtedy noc rozdarł inny krzyk. Krzyk pełen bólu i cierpienia, a potem się zaczęło.

Herbert zerwał się z łóżka chwytając za leżącego pod poduszką Wembley i zakładając pośpiesznie spodnie. Od jakiegoś czasu spał bowiem zupełnie nagi. Gdy się wreszcie uporał z paskiem i butami ruszył niezwłocznie do drzwi i … poślizgnął się o truchło pająk. W mało malowniczy, a gwałtowny sposób przewrócił się lądując na zadzie i obtłukując sobie kość ogonową.
- Mini! – zawołał wiedząc czyja to sprawka. Nie był to pierwszy zabity przez nią pająk pozostawiony na środku pokoju.
Kotka tylko prychnęła. Czego on oczekiwał? Że będzie mu sprzątać? O, nie.

Hiddink pozbierał się i wybiegł na korytarz. Ogień i zamieszanie. Pokoje Emily i Edmunda płonęły. Ludzie biegną i krzyczą. Garrett szuka wody. Herbert pobiegł za nim. Odszukał jakieś wiadro. Napełnił wodą i wrócił na górę. Chciał ugasić ogień u Emily, ale nie dostrzegł w środku dziewczyny, za to w swoim pokoju leżał Anglik. Trzeba był ratować jego. Herbert chlusnął wodą celując w ciało, lecz Edmund był za daleko. Hiddink zbiegł po wodę.
„Gdzie u diabła jest Emily? Co z resztą? Czy to atak, czy podpalenie?” Kłębiły mu się w głowie pytania. Na odpowiedź musiały jednak poczekać. Teraz najważniejsze było uratowanie Anglika. Nie mógł przecież pozwolić, by spłonął żywcem.

Trzeba było opuścić to miejsce, jak najszybciej. Hiddink obiecał sobie, że rano ruszy od razu do Skorrozego i nie ruszy się dopóki nie zmusi doktora do zorganizowania natychmiastowej wyprawy.

Tymczasem Mini mając za nic kłopoty ludzi ruszyła miękkim truchcikiem w stronę kuchni. Może w tym zamieszaniu kucharz nie będzie tak dobrze pilnował tych wszystkich smakołyków, które w kuchni miał? Miau.

arm1tage 16-12-2011 15:31

Nie spałem.

Gnat, którego wyczyściłem już dwa razy leżał na stoliku. I tak mało. W tych warunkach piach dostawał się do niego szybciej niż bezrobotni w NY ustawiali się po darmową zupę. Siedziałem w podkoszulku, którego znów zaczynał przeżerać pot. Obok gnata leżały niedopałki. Sporo. Nie mogłem spać. Myślałem, a myśli o tej babie w Czerwonym Krzyżu nie dawały mi spać. Czy zaczynałem świrować? Inni wierzyli mi, ale czy mieli naprawdę rację. Kurwa, ale jeśli nie mam wierzyć sobie, to komu. Nie mogę spać. Nie mogę spać.

Na szczęście zdarzyło się coś, co chwilowo upewniło mnie, że miałem chyba jednak rację. Co nie znaczy, że byłem z tego powodu zadowolony.



* * *


Garrett wypadł na zewnątrz swojego pokoju, jak tylko usłyszał jakieś hałasy. Ze zmierzwionymi włosami, w białej podkoszulce i nie do końca właściwie dociągniętych gaciach. Oraz oczywiście z papierosem w zębach.
- Wody! Wody! - krzyczał ktoś. Walter! Chwilę zajęło zanim Dwight zlokalizował źródło hałasu, ale potem ruszył zdecydowanie jak żbik. Nie do pokoju Emily, ale niżej, ku recepcji. Gnał po schodach, przesadzając po dwa-trzy stopnie. Pożar, skurwysyny chcą nas spalić! - tłukło się po jeszcze nie do końca rozbudzonej głowie detektywa. Dopadł jak jastrząb pierwszego lepszego pracownika hotelu i zaczął energicznie nim potrząsać.

- Fire! Fire! - pokazywał na piętro - Pożar! Pali się! Woda! Szybko, gdzie jest woda?! Rozumiesz? Woda!!!

Młody chłopak dyżurujący w recepcji i smacznie sobie śpiący przez chwilę jedynie trzepotał powiekami. Potem wskazał ręką drzwi w stronę umywalni na parterze. Dwight nie czekając na innych sam skoczył do umywalni, z zamiarem poszukiwania jakiegoś chociażby większego wiadra. Było tam wszystko co potrzebne. Konewki. Miski. Wiadra. Ręczna pompa wystająca z betonowej podłogi. Za jedną nawet był ogromny pająk, jakich w motelu mieli sporo. Najwyraźniej polował na szczury. W kilku naczyniach nadal stała woda.

Garrett chwilę zastanawiał się, czy pompa może się przydać. Na pewno nie dało się jej zabrać. Kurwa, może jakiś szlauch, miotał się po pomieszczeniu. Nie ma. Nie ma. Nie jesteś w Nowym Jorku, gdzie jest ogniowa straż. Jesteś na pieprzonym zadupiu, tu bierze się wiadro w łapę, podstawia i zaiwania.

Dwight wypadł z pierwszym wiadrem na recepcję, woda chlupnęła mu na buty. Zaklął. Wydarł ryja na obsługę, żeby brała się też za wiadra bo im się interes spali. Ten argument chyba skutkował. Dalej, Dwight! Strażak, niech mnie pies pożre. Jestem kurwa detektywem, nie strażakiem - myślał, gnając po schodach. W harmidrze nie było już za wiele słychać, więc wpadł w pierwsze lepsze drzwi, skąd walił dym - bluzgając nowojorskimi przekleństwami i zimną wodą prosto na palącego się "kuzyna".

- Pompa! Na dole, obok recepcji! - krzyknął, a potem powtórzył to jeszcze dwa razy do biegających ludzi.

Zaraz potem gnał z powrotem na dół, kląc samego siebie w myślach, że raczej należałoby ustawiać ludzkie łańcuchy do podawania wody. Kiedy znalazł się na dole, znów zaczął wydzierać się na oszołomioną zamieszaniem obsługę.

- W kolejkę! Ko-lej-kę! Kurwa, rozumiecie? Jeden - do drugiego ....- pokazywał rozpaczliwie przekazywanie wiadra z rąk do rąk - ...- ten, do drugiego. Jasne, małpiszony?! No to jazda! Aaa - i drzwi! Otworzyć te drzwi! Tak, drzwi! Szybciej!

Zdyszany wpadł na górę. Szczęściem tu trwała już jakaś akcja gaśnicza. Pozostało teraz martwić się o najważniejsze. Garrett zaczął wyłuskiwać z zamieszania kogokolwiek, kogo mógł znaleźć.
- Bagaże! - nawoływał - Szybko! Musimy przenieść nasze bagaże na dół!



* * *


Pożar udało się ugasić wspólnym wysiłkiem i wysiłkiem sąsiadów, którzy przybiegli na pomoc. Tak, w hotelu spali także jacyś Arabowie czy inne takie … ale dwa pokoje były do niczego i fragment korytarza poszedł się rąbać. Nadpalone, zalane wodą pomieszczenia straszyły nie gorzej niż duchy. Co się stało z innymi? Słyszałem, ale nie miałem siły nawet się nad tym namyślać. Ważne, że żyli. Potem pojawiła się żandarmeria, ale ... widząc podpalenie ... podkuliła ogony i odjechała. Przecież byliśmy obcokrajowcami,. Tylko argument, że nie gasilibyśmy tego co sami niby może mieliśmy zapalić, trafiał do ich łbów. Na koniec pojawił się również właściciel budy. Nie był zadowolony. Zasugerował, że dobrze by było byśmy do południa znaleźli sobie inne miejsce na kolejny nocleg. Chciałem go udusić, ale nie miałem siły. Tylko go wyzwałem. Czułem się jak koń pociągowy po nadgodzinach. Śmierdziałem spalenizną. Nie planowałem nic. Byłem wrakiem człowieka. Powlokłem się do nadpalonej nory, gdzie walnąłem się bez życia na wyro jak stałem, z kapeluszem na oczach i gnatem w rękach.

Bo, jak zapowiedziałem wcześniej, będę strzelał do każdego, kto będzie chciał mnie obudzić.

hija 18-12-2011 07:44

Wybudzona brutalnie ze snu Emily wrzasnęła, gdy kula ognia rzuciła się w jej kierunku. Nigdy nie widziała czegoś podobnego i choć z łatwością uwierzyłaby, że to tylko sen, to jednak odczuwana na skórze temperatura dobitnie dawała świadectwa prawdziwości owego zdarzenia. Chopp rzucił się ku ogniowi z paterą, a ona przerażonym wzrokiem obiegła ściany. Była odcięta od wody, co było jej pierwszą myślą. Nie dałaby rady wyminąć go płynnie. Niewysokie pierwsze piętro i piasek pod nim dawały pewną nadzieję na ewakuację i zachowanie życia.
Wykorzystując daną jej przez odwagę Waltera chwilę, rzuciła się do okna w biegu chwytając leżącą na stoliku broń.

- Walter! - krzyknęła, i nie wahając się, przesadziła parapet. Zdążyła jeszcze tylko pomyśleć, że to z pewnością zaboli. Nie miała innego pomysłu, jesli nie ma go czym ugasić, to przynajmniej zabierze tam, gdzie nie będzie miał co palić.

Podjęli decyzję błyskawicznie. Walter chwycił dość nieporadnie paterę z owocami jedną ręką zrzucając zawartość na ziemię i wyprowadzając uderzenie w stronę … ognistej kuli. Emily też nie traciła czasu. Skoczyła w stronę okna, które było zamknięte drewnianą okiennicą. Drżące palce szybko poradziły sobie z zasuwą.
Cios paterą był, o dziwo, celny, jednak efekt końcowy był zgoła inny, niż spodziewał się Walter. Księgowy poczuł, jak metal w jednej chwili rozgrzewa się do czerwoności, a stwór zwyczajnie … przepalił się na jego drugą stronę. Był na tyle blisko, że płuca wypełniło mu gorące powietrze, jakby ktoś przy nim otworzył na całą szerokość piec hutniczy. Powietrze wypełnił swąd palących się włosów - to brwi i czupryna księgowego zajęła się ogniem, podobnie rękaw koszuli u prawej ręki, którą zadawał cios.
Emily nie czekała. Widząc, co się dzieje, skoczyła w dół. Nie było wysoko, ale skacząc zaczepiła o parapet. To spowodowała, że spadała na bok, boleśnie obijając sobie biodra. Była jednak na zewnątrz.
Jęknęła boleśnie, zbierając się z ziemi. Ruszyła, nie do końca wiedząc co robi. Szukała wody ale miejsce, w którym się znajdowała trudno by podejrzewać o zbiornik większy niż miska zupy. Słyszała łoskot płomieni i wiedziała, że cokolwiek ją goni, dogoni już niebawem. Obróciła się gwałtownie i wycelowała w napastnika zza winkla hotelu. Nie widziała dla siebie ratunku, bo jasnym było, że zmęczy się szybciej niż owo upiorne coś. ktokolwiek wysłał to za nią, postarał się.
Strzeliła mierząc w wyraźny płomień. Nie wiedziała, czy trafiła, czy też nie ale ognisty byt pomknął w jej stronę z szybkością, która przerażała. Dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo cztery ściany ograniczały zwinność i zwrotność ognistego intruza. Poza budynkiem miał pełne pole manewru i zwrotu i wykorzystał to, jakby kierowała nim nieludzka, złośliwa inteligencja. Rzuciła się do ucieczki, ale stwór był przeraźliwie szybki. W ostatniej chwili skoczyła w bok, ale ognista kula otarła się o jej bark zapalając ubranie i włosy na głowie. Czując potworny ból i wiedząc, że ognista bestia poprawi swój atak, kierowana bezrozumną, atawistyczną chęcią zgaszenia płomieni zaczęła tarzać się po ulicy. Szczęście w nieszczęściu - potwór nawracał po ataku, a ona … wpadła w pryzmę piasku, która zgromadziła się pod ścianą budynku. Piasek zgasił płomienie, ale niespodziewanie Emily znów poczuła żar, kiedy bestia z ognia uderzyła tuż obok.
Piasek zeszklił się, ale piekielny ognik wyrwał z niego jak - nomen omen - poparzony! Czy tylko jej się wydawało, czy też faktycznie zmniejszył się. Ból jednak nie pozwalał myśleć o takich rzeczach! Ożywiony płomień zawisł w pobliżu, tuż nad jej głową, licząc chyba, że wyskoczy z piasku. Poparzona skóra paliła zywym ogniem w zetknięciu z zasolonym piaskiem powodując dodatkowe cierpienie.
Krzyczała nadal. Z porażającego bólu i wściekłości. Nie wiedziała, co dało efekt - strzał czy może piasek, ale zdawało jej się, że ognia jest jakby trochę mniej. Szlag. Strzeliła po raz kolejny, próbując opanować drżenie rąk. Bolało, jakby ją - mówiąc krótko - obdzierali ze skóry. Siedziała w hałdzie piachu i choć miała wrażenie, ze za moment od zaciskania szczęk popękają jej zęby, nie zamierzała się ruszać. Wręcz przeciwnie, ryjąc nogami, próbowała wkopać się w niego głebiej, samej sobie przysparzając cierpienia. Wolną ręką macała wokół w pokszukiwaniu czegoś, w co mogłaby nabrać piasku. Sypnięcie nim €œw oczy€ napastnika zdawało się być godnym pożałowania gestem, ale może... Może mogło sie udać?
Widziała jak pocisk zanurzył się w płomieniach i zniknął gdzieś w ciemnościach nocy. Jednocześnie zakopywała się w piasek. Płomienie zblizyły się i poczuła wokół siebie ich palący, niszczycielski żar. Piasek wdzierał się jej w usta, gdy krzyczała. Zakaszlała, czując słony smak w wyschniętych na wiór ustach. Poza piaskiem w hałdzie nie było niczego. Tylko miałki, przesypujący się przez palce kwarc z drobinkami soli.
Ognista €œpomarańcza€ wirowała nad jej głową. Zatracała swój okrągły kształt. Przerażona ujrzała, że z kuli wysuwają się miazmatyczne, mackowate wypustki, niczym sondy zbliżające się w stronę zagrzebującej się w piachu Emily.
Te dziwne €œniby macki€ nie wydawały się groźne. Nie były nawet gorące, ale kiedy tylko zbliżyły się do piaskowej pryzmy Emily poczuła się, jak królik złapany w światła automobilu na polnej drodze. Nie mogła się poruszyć. Traciła siły, a jej powieki stawały się coraz cięższe i cięższe, to było niedorzeczne ale jakby ta ognista kula pozbawiała ją energii życiowej. Zasypiała - czuła to, lecz nie potrafiła z tym walczyć

Luca i Walter spotkali się w pół drogi. Chopp biegł z małym wiaderkiem, z wykrzywioną szaleństwem twarzą, a Luca pędził bardziej opanowany, z gnatem w ręku. Luca strzelił ale kula, która trafiła w środek lewitującego płomienia, najwyraźniej nie robiąc mu krzywdy.
Jakiś cień wyskoczył z mroku, wyrwał Walterowi wiaderko. Księgowy zatoczył się o mało nie tracąc równowagi i wpadając na wapienną ścianę budynku. To był Mahuna, a za nim biegł Lynch.
Hindus wcielił zamysł Waltera w życie. Chlusnął wodą w stronę ognistego czegoś. Płomienie zaskiwerczały. Dziwaczne wypustki schowały się do wnętrza kuli, która wyraźnie zmalała, stała się niewiele większa od orzecha włoskiego.
- Woda! - wydarł się Mahuna - Potrzebuję więcej wody.

Emily odzyskała zdolność ruchu i własną wolę. Widząc, co się dzieje sięgnęła po garść piachu i cisnęła w stronę ognistego intruza. Trafiła w cel, ale poparzony bark odpowiedział jej nową dawką bólu. Garść piachu nie zgasiła płomienia, ale podpowiedziała Mahunie, co może zrobić. Pierwszy Miecz wykorzystał wiaderko, pochylił się zaczerpując weń piasku i sypnął jego chmurą w stronę ognistego tworu, który najwyraźniej ruszył w stronę nowego zagrożenia. Piasek zrobił swoje. Płomień zamigotał i zgasł. Pokonany.

- Trzeba pomóc przy pożarze - powiedział Mahuna w stronę Luki, Waltera i Lyncha. - Ja i mister Chopp zajmiemy się panną Vivarro.


To było ostatnie, co usłyszała zanim ból i nagła ulga odebrały jej przytomność. Udało się. Była bezpieczna. Okrutnie poparzona, ale bezpieczna.
Przytomność odzyskała, gdy przenosili ją pod dach. Walter był najbliżej, więc uniosła się lekko i ułapiwszy materiał koszuli a jego piersi, wychrypiała
- Skurwiel - jej jasne spojrzenie mącił ból. - Nie odpuszczę. Musimy ruszać.

zodiaq 18-12-2011 19:26

Lynch leżał na wznak wpatrując się w przyklejonego do sufitu pająka. Leżał w samej bieliźnie dygocąc z zimna. Nie przeszkadzało mu to, szczególnie po całym dniu upału i lejącego się z nieba żaru.
Pająk nieznacznie przesunął się po suficie.
Pewnym ruchem podniósł z podłogi pakunek, pustynny piasek dobijał się w okno.
Pająk powoli zsuwał się po utkanej nici.
Nerwowo rozpieczętował zawiniątko.
Pająk zsuwał się idealnie na jego klatkę piersiową.
Oddech przyspieszył, podniósł wieczko w tym samym momencie, kiedy włochate odnóża zetknęły się z jego skórą, zimny pot pokrywał mu czoło...sięgnął do pudełeczka.
Pająk stał na nim wpatrując się w szerokie źrenice studenta, był olbrzymi, tak przynajmniej wyglądał w oczach chłopaka.
Serce tłukło jak szalone.
Pająk powolnym ruchem podniósł jedną z kończyn.
- Trupi jad - powiedział najspokojniej jak tylko potrafił, oczy bestii...jedyne co teraz widział, to jego oczy, później błysk ostrza i truchło pająka nabite na puginał...Alik sprawił się na medal.
Głęboko wzdychając odrzucił nóż na ziemię.
- Śpi...- nie dokończył, huk roztrzaskującego się drewna podniósł go na równe nogi. Wcisnął się w spodnie i zarzucił płaszcz. Swąd palonych szmat uderzył go jeszcze w pokoju. Wyrwał nóż z trupa, wywlekł z torby rewolwer i wyskoczył na korytarz.

Było siwo, intuicyjnie wbiegł do pierwszego pokoju...pochodnia...Walt wyglądał jak pochodnia. Oko zarejestrowało jeszcze jedną rzecz...płonąca kula...żywy ogień, lub ognisty wampir, jak opisywały to "podręczniki".
Doskoczył do Choppa sprawnie okrywając go prześcieradłem. Gdy płomienie zagasły, ten szybko wyrwał się z objęcia Lyncha i wybiegł z pokoju.

Zimno...przenikliwe zimno, mimo szalejących wokół jęzorów ognia...wybiegł w ślad za księgowym. Obsługa została już wybudzona przez biegającego z wiadrami Garretta, nie było czasu.
Wybiegających z hotelu uderzyła fala gryzącego piasku...słodki Jezu...ile on już tego musiał mieć w płucach i żołądku przez tą całą podróż.
Z każdym krokiem ręka stawała się coraz zimniejsza...broń.
Nie musiał jej używać, hindus sprawnie poradził sobie z płomieniem...na szczęście.
Ręka wróciła do normy...
"To się nigdy nie znudzi"

Razem z Lucą wparował do hotelu, detektyw zdążył już rozstawić całą "załogę" budy, usprawniając chaotyczne próby gaszenia ognia.
Lynch wbiegł na górę, drugi pokój, pokój w który wbiło się to cholerstwo, pokój Blackaddera.

"Musimy uciekać, ale najpierw targowisko...tak, jutro znajdę nasze wsparcie"

Armiel 18-12-2011 22:23

WSZYSCY


To było irytujące! Nawet więcej, niż irytujące! Wróg wyprzedzał ich zawsze o jeden krok. Zawsze uderzał w najmniej oczekiwanym momencie i pozostawiał za sobą smak strachu, bezsilności i żalu. Jak właśnie w tej ponurej chwili.

Jak on to robił? Jak uprzedzał ich plany? Odpowiedź wydawała się oczywista, mimo, że każdy wzbraniał się, by powiedzieć ją głośno. Ktoś wśród badaczy pracował dla drugiej strony. Pozostawało pytanie, czy był świadom tego faktu, czy też nie. Bo jeśli w grę wchodziły niepojęte, nieludzkie moce, to wszystko było możliwe. Lub inaczej. To, co wydawało się nieprawdopodobne, stawało się prawdopodobne. Nie mogli być już niczego i nikogo pewni. Nawet sami siebie, jakby się nad tym zastanowić.

Pożar hotelu nie pozostał bez echa. W kraju, gdzie niedawno dokonano przewrotu zbrojnego i do władzy doszedł wysokiej rangi oficer, wybuch ognia w pokojach cudzoziemców był prawie czymś oczywistym. Właściciel hoteliku sam podpowiedział zainteresowanym incydentem żandarmom, że było to podpalenie. Lub wypadek. Nikt nie doszukiwał się innej przyczyny, ale w tym hotelu byli spaleni – dosłownie.

W pożarze poparzeniu uległy trzy osoby: Emilly, Walter i Edmund. Ten ostatni zdecydowanie najpoważniej. Wezwany na miejsce pożaru lekarz – notabene jeden z pracowników Czerwonego Krzyża – zasugerował zabranie poszkodowanego do szpitala, który wczorajszego popołudnia odwiedzali Herbert, Amanda i Dwight. Doktor – mężczyzna w średnim wieku o imieniu Paul Mac Farry – upierał się, aby do placówki medycznej zabrać także Emily i Waltera, ale oni sami nie wyrazili na to zgody, woląc pozostać blisko przyjaciół, gdyby atak powtórzył się.

Na szczęście reszta nocy minęła im spokojnie i mogli, chociaż troszkę zregenerować nadwątlone siły. Potrzebowali tego bardzo mocno. Szczególnie Dwight i poranieni w pożarze Emily i Walter.


* * *


Nic więc dziwnego, że obudzili się dość późno – bo większość około dziesiątej – kiedy na niebie świeciło już jaskrawe słońce. Wiatr zdecydowanie stracił na sile.

Śniadanie zjedli w ponurych nastrojach. Napięcie ostatnich miesięcy w końcu zaczynało dawać o sobie znać. Ciągłe balansowanie na krawędzi życia i śmierci zaczynało zbierać żniwo. Wiedzieli, że jeszcze trochę i poddadzą się. Stracą resztki nadziei na to, że ich szaleńcza eskapada zakończy się sukcesem.

Herbert siedział osowiały, dłubiąc bez apatytu w talerzu, na którym prawie nietknięte stygło miejscowe śniadanie. Miał plan. Chciał jeszcze raz pójść do doktora Manuela Skorrozego i zmusić go do zorganizowania natychmiastowej wyprawy.

Emilly i Walter ze swoimi obrażeniami powinni odpoczywać, póki jeszcze mieli okazję. Potem, na Wielkiej Pustyni Słonej, wysiłek mógł skończyć się dla nich tragicznie.

Luca i Amanda mieli zamiar podążyć tam, gdzie poprowadzi ich reszta ekipy, a Dwight był zmęczony.

Tylko Leo wydawał się tryskać energią. Zaraz po śniadaniu, wraz z Shardulem, udał się na miejski suk. Jednooki Ahmar. Miał zamiar pogawędzić z nim na temat tajemniczych wojowników, których widział w swoim śnie.


HERBERT HIDDINK


Herbert zostawił resztę grupy, by zajęli się przygotowaniem do wyjazdu, a sam, tak jak planował, udał się na spotkanie z Skorrozym. Towarzyszył mu Boria. Mało dyskretny, ale za to naprawdę zdeterminowany do tego, by odstrzelić jajca każdemu, kto spróbuje ich zaatakować.

Manuel przyjął ich dwójkę, tam gdzie wcześniej, w swoim gabinecie. Pomieszczenie pachniało dobrymi cygarami. Szef placówki Czerwonego Krzyża wysłuchał podenerwowanego Hiddinka, po czym westchnął ciężko.

- Mam dla pana złą wiadomość – powiedział rzeczowym tonem. – Tak, jak to wspomniałem wczoraj, transport miał ruszyć w drogę, jak tylko ucichnie wiatr. I wyruszył niespełna trzy godziny temu. Nie dał mi pan wczoraj odpowiedzi, a pani Van Maar wspomniała, że pan i towarzyszące panu małżeństwo opuściło wczoraj naszą placówkę w dość, jakby to delikatnie ująć, burzliwym nastroju. Padały dość ostre słowa. Sprzeciwiam się. Idiotyczny pomysł. Tutaj można się jedynie pochorować. To, wraz z brakiem informacji z pana strony, kazało mi myśleć, że państwo się rozmyślili. Przykro mi.

Na takie dictum w zasadzie Herbert nie miał już słów.

- Da się gdzieś go dogonić.? Ten transport – zapytał przytomnie Boria.

- Myślę, że tak. Ale potrzebowaliby państwo transportu.


LEONARD LYNCH


Suk w tym mieście zlokalizowany był w jego centralnej części i zajmował sporych rozmiarów, prostokątny plac wyłożony kamienną kostką. Stały tam kramy, wozy z których sprzedawcy handlowali płodami rolnymi, zagrody z klatkami w których trzymano zwierzęta – od kur i drobiu po kozy i barany. Tu i ówdzie skrzyły się słynne na cały świat dywany. To właśnie w Hashan wyrabiano najcudowniejszej barwy i najbardziej cenione okazy tych arcydzieł.

Mimo wczesnej pory na suku kręciło się już sporo ludzi. Kobiety, odziane w tradycyjne stroje i w towarzystwie mężczyzn, mężczyźni w turbanach, kraciastych chustach, w strojach podobnych do tych, jakie nosili wojownicy ze snu Lyncha, w długich białych szatach. Prawdziwy przekrój tutejszych plemion i grup etnicznych.

Jednookiego Ahmara odszukali nie bez trudu. Jak się okazało był to dość wysoki i chudy mężczyzna, z jednym okiem przesłoniętym opaską – jak pirat z opowieści klasyków. Ahmar miał nastroszoną we wszystkie strony, poznaczoną siwizną, najbardziej dziwną i niechlujną brodę, jaką Leonard widział do tej pory.

Kram Ahmara był zawalony starzyzną a w szczególności odzieniem. Znoszone galabije, chusty, buty, kaftany i tym podobne rzeczy. Na pierwszy rzut oka część nadawała się na szmaty, jednak pewnie dla tubylców. Kilka banknotów o większym nominale złamało niewielki opór znawcy tutejszych plemion. A imiona, jakie Lynch zapamiętał ze swoich snów stały się doskonałym wyznacznikiem celu.

Szukali klanu Al-jahabir zamieszkującego południowe pogranicza Wielkiej Pustyni Słonej. Ich siedziby rozproszone były po okolicznych skałach i górach, pomiędzy osadami Baghir, Chach Badam i Gezu. Jakikolwiek mieszkaniec tamtejszych wiosek bez trudu skontaktuje ich z Mahurem czy innymi ludźmi, o których pytają. Jednak Ahmar ostrzegł ich, że Al-jahabir to dzicy i nieufający obcym ludzie.

- Niektórzy mówią, że oni wyznają Arhimana i składają mu krwawe ofiary ze swoich słabujących dzieci – zaklinał się przekupiony kramarz. – Ja z nimi nie handluję. Nie warto.

To były dość cenne informacje, ale teraz należało zrobić z nich właściwy użytek. Leonard pokręcił się jeszcze przez chwile po targowisku, a potem wrócił z Mahuną do hotelu. Kiedy docierali na miejsce słońce stało równo na szczycie nieba, a wiatr przestał wiać prawie całkowicie.


DWIGHT GARRETT, AMANDA GORDON, LUCA MANOLDI, WALTER CHOPP, EMILY VIVARRO


Podczas, gdy Herbert załatwiał sprawy w siedzibie Czerwonego Krzyża, a Leonard poszedł szukać kogoś na miejskim targowisku, reszta zajęła się pakowaniem dobytku, odpoczynkiem i próbą zapomnienia tego, co zdarzyło się dzisiejszej nocy.

Złe wieści otrzymali prawie zaraz po tym, jak Hiddink wyszedł załatwić sprawę z Czerwonym Krzyżem. W hotelu pojawił się Paul Mac Farry – doktor, który zabrał „Piasków Pustyni” poparzonego Edmunda.

- Niestety – powiedział głuchym głosem. – Mam dla państwa tragiczne wieści. Poparzenia, jakich doznał państwa towarzysz okazały się zbyt poważne. W takim przypadku medycyna jest bezradna. Uszkodzone zostały oczy, znaczna część twarzy, plecy, ramiona. Nawet, jeśli ranny przeżyje, do końca życia pozostanie kaleką.

Ponure miny i wściekłe spojrzenia ocalonych pogorzelców zmusiły lekarza do szybszego opuszczenia hotelu.

- Na państwa miejscu rozważyłbym przetransportowanie poparzonego przyjaciela do Teheranu. Tam są lepsze szpitale i bardziej doświadczeni lekarze. Może oni będą potrafili zrobić coś więcej. Jeśli państwo się zdecydują, przygotuję papiery i zajmę się wszelkimi formalnościami.

Uśmiechnął się smutno, przepraszająco, jakby czuł się winnym tego, co się zdarzyło.

- Wiem, że to dla państwa niezwykle trudna decyzja. Nie muszą się państwo spieszyć. Pozostałym rannym też przydałaby się lepsza pomoc medyczna. Poparzenia bywają wyjątkowo bolesnymi i zdradliwymi obrażeniami. Łatwo w ich przypadku o infekcję. Szczególnie w takim klimacie, jak tutaj.

Zatrzymał się w wejściu na moment.

- Nie wiem, co państwa sprowadziło do Hashan, lecz na państwa miejscu bym wrócił do stolicy i pomyślał nad powrotem do kraju. Persja nie jest teraz spokojnym miejscem. A podpalenie hotelu, w którym się państwo zatrzymali tylko pokazuje, jak miejscowa ludność nie przepada za nami – Europejczykami czy Amerykanami. Zdarzają się ataki nawet na nas, pracowników Czerwonego Krzyża.

arm1tage 21-12-2011 09:29

Jestem niczym.

Golę się. Ostrze noża przesuwa się po twardym zaroście na twarzy, zdrapując go z chrzęstem i powodując niewielkie podrażnienia. Patrzę na własną twarz. We własne oczy, za którymi są moje myśli. Moje? Edmund też tak myślał. Jaką mogę mieć pewność.Przekrzywiam nieco szyję, nóż jedzie powoli...Zatrzymuję go, naciskam lekko aż skóra pęka i ciemna strużka zaczyna płynąć. Przyglądam się jej, a moja twarz się nie zmienia. Strużka płynie, skapuje na ramię i dalej, na przybrudzony biały podkoszulek. Czerń, czerwień. Tak podobna do czerwieni i czerni oparzeń. Widziałem już wielu poparzonych ciężko ludzi, niektórych spaliłem sam. Dlaczego więc obraz rzężącego cicho, poparzonego Blackaddera powraca, dlaczego za moimi plecami w lustrze wciąż widzę ogień. Wypalone oczy Edmunda, jak dwie studnie do dwóch otchłani. Dlaczego?

Wiem, kurwa, dlaczego.

Wydaje się nam, że jesteśmy tacy wspaniali, a przynajmniej że jesteśmy tymi dobrymi. Już dawno przekroczyliśmy granicę zwykłego chłodnego osądu sprawy, wchodząc na grunt idei. Nawet ja. Nie wiadomo kiedy, bo przecież nawet ta wielka forsa od Branda nie przekonałaby nikogo do pchania się w tę paszczę szaleństwa. Nie wiadomo kiedy, zacząłem traktować tę sprawę nie jako sprawę mojego klienta, ale własną. To jeszcze nie byłoby najgorsze. Ścigamy zwyrodnialców. Szaleńców, ludzi którzy rozgrywają umysłami ludzi jak pionkami na szachownicy w parku, gwałcąc ich wolę, pamięć, porządek świata który ułożyli sobie przez całe życie. Ludzi, którzy chcą sprowadzić na świat kolejne potwory. Jesteśmy tacy wspaniali. Męczennicy, wojownicy za lepszą sprawę. Walczymy z ludźmi, którzy nie liczą się już z innym człowiekiem.

Ale czy my sami nie zaczynamy postępować tak samo?

Edmund. Zwykły żołnierz, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Panna Kicia, wywracająca jego mózg na lewą stronę. Zamieniająca go w kolejną marionetkę. Przekazująca sznurki nam, szlachetnym rycerzom. Ja, grający w tym spektaklu ważną rolę. Bez wahania ujmujący sznurki, bez wahania wyciągający nieświadomego niczego człowieka z jego życia jak rybę z wody. Rzuciliśmy go na pierwszą linię, jak armatnie mięso, wzięliśmy go bo potrzebowaliśmy żołnierzy w naszej wojence. Ale on nie zrobił tego z własnej woli. Z wypranym mózgiem, wierząc że ludzie z którymi jedzie są jego ratunkiem. Jesteśmy tylko jego kultystami. Kultystami, którzy używają takich samych metod jak Ci, z którymi walczymy. Był narzędziem w naszych rękach, a zaprowadziło go to do hotelu w obcym kraju, gdzie zamieniono go w jęczącą, spaloną karykaturę człowieka.

Odkładam nóż. Golenie skończone. Palce powoli obracają się w pudełeczku z brylantyną. Jest chłodna, przyjemna. Ale ogień płonie. Nakładam ją sobie starannie na włosy.

Myślał, że ma wolną wolę. A my? Czy jesteśmy tacy cholernie pewni, że ją mamy? U naszego boku podróżuje zdrajca. Podejrzewałem wszystkich, oprócz siebie. Teraz już nawet tego nie jestem pewien. Mogę być kolejnym Edmundem, który miał nieszczęście spotkać kolejną Pannę Kicię. Jestem niczym. Detektywem, w świecie w którym wszystko co umiem jest bezużyteczne. W którym niezrozumiałe, prowadzące w szaleństwo czary, wystawiają całą moją wiedzę na ekspozycję jako niepotrzebne nikomu bzdury. Świat, w którym ludzie mogą nie zostawiać śladów. W którym motyw może nie istnieć. W którym obecność potworów wypacza każde śledztwo. W którym wrogowie obserwują mnie przez oczy innych. W którym nie mogę być pewien własnej dedukcji. W obcym kraju, nieprzydatny intruz który w dodatku nie zauważył, jak przystąpił do tych, którzy babrając się innym w mózgach chcą bawić się ludzkim losem. Jestem niczym.

Wiem, co należy zrobić. Jestem to winien Edmundowi.




* * *



Spóźniony Dwight stanął nad stołem. Miał na sobie tubylcze ciuchy, owinięty był we wschodnie białe odzienie, jedno z tych jakie wcześniej widział na straganach Lynch. Zwykłe, nadające się bardziej na szmaty - jednak w tym kraju większość ludzi takie nosiła. Tylko podróżne buty wyglądały solidnie. Garrett był poważny, dziwnie poważny. Ogolony, ze starannie pociągniętymi brylantyną włosami. Nie miał nawet tego charakterystycznego sarkastycznego skrzywienia ust. Jego obecność i poza były tak nietypowe, że aż nad zgromadzonymi zapadła nagła cisza.

Nie palił papierosów.

- Wybaczcie spóźnienie. - zaczął. - Musiałem przygotować się do drogi. Przyszedłem się z wami pożegnać.

Milczał chwilę, wyłapując zdziwione spojrzenia.

- To ja przywiozłem tutaj Edmunda. Do końca myślał, że jestem jego kuzynem, kimś bliskim. Jestem mu coś winien. Was...goni czas. Nie możecie czekać. - przeniósł wzrok na Mahunę - Zawiozę Blackaddera do Teheranu. Ty, przyjacielu, przydasz się grupie dużo bardziej niż ja. Jesteś Mieczem. Ja...Jestem niczym.

Garrett popatrzył gdzieś w bok.

- Posłuchajcie, nie przerywajcie mi. Nie wiem, czy może zdążyliście sobie to powiedzieć. Jeśli nie...Ja zawsze mówiłem to, czego inni nie chcieli wypowiedzieć. Zresztą, jak sobie przypomnicie nasze pierwsze spotkania, twierdziłem tak od początku. W naszym gronie jest zdrajca. Z każdym miastem stawało się to coraz bardziej oczywiste. Problem w tym, że nie zakładałem iż osoba ta może zdradzać nieświadomie. Jeśli...Jeśli miałbym wskazać kogoś, na kogo trzeba szczególnie uważać...Wskazałbym...

Dwight popatrzył na Choppa.

- Ciebie, Walt. - powiedział bez złości, ani żalu - Możesz nawet o tym nie wiedzieć. Do dziś, choć bardzo tego chcę, nie mogę sobie wyjaśnić, dlaczego wyszedłeś żywy ze znajomości z Sallazarem. Skąd wiesz, że nie jesteś kolejnym Blackadderem. Ale nie unoś się gniewem. Nie mam dowodów, ani pewności. Powiem wam coś. To mogę być nawet ja. Nawet ja mogę być zdrajcą, musicie poważnie brać to pod uwagę. Mogę tylko przysiąc wam, że jeśli tak jest, sam o tym nie wiem. Ale wiem, co mogę zrobić. To, jak mogę być Wam przydatny - to na szali zbyt mało: bo po drugiej stronie to, jakim mogę być dla Was zagrożeniem, ciąży jak cholera.

Dwight wymienił spojrzenia z Lynchem.

- Leo. Moja rada - porzuć babranie się w tych sztukach. Myślisz, że to prowadzi do krynicy wiedzy. Ale to tylko droga donikąd. Staniesz się taki sam jak ci, którymi pogardzasz.

Spokojnie przeniósł wzrok na Hiddinka, a potem utkwił wzrok w Luce.
- Panowie, opiekujcie się damami. Włos ma im z głowy nie spaść. Herbert, trzymaj wszystko w kupie. A Ty Luca, trzymaj fason i miej zawsze wypastowane buty.
Dwight przebiegł wzrokiem po Emily, by końcu zatrzymać spojrzenie na Amandzie.
- Emily, dasz sobie radę. Walt będzie zawsze krok za Tobą. Nie daj sobie spiłować pazurków. A Ty, Amando...- uśmiechnął się lekko. - Pamiętasz honey, gdy pierwszy raz Cię zobaczyłem, nazwałem Cię aniołem. Naprawdę tak myślałem, i teraz tak myślę, piękna.







Puścił do panny Gordon oko, i jeszcze raz spojrzał na Mahunę.
- Karma. Dużo na tym myślałem, wiesz. Świat daje ci to, na co zasługujesz.

Wyprostował się i zarzucił torbę na ramię, owijając się chustą po połowy twarzy. Bystre, zdeterminowane oczy popatrzyły po wszystkich po kolei.
- Może...Jeśli na to zasłużyłem, jeszcze kiedyś się zobaczymy.

Dwight Garrett odwrócił się i zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:34.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172