lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

emilski 26-01-2012 11:32

Coś im pomogło. Coś jeszcze gorszego, niż same gule. Coś równie mrocznego i niepojętego, bo nie był to człowiek. Nie mógł być. Nie dałby rady takiej ilości potworów. Z taką łatwością. To musiał być Mahuna. Czyli żyje. Dał radę. A dowodem jego istnienia jest przeraźliwy smród unoszący się znad gnijących ciał podłych stworów.

Boria nie żyje. Emily rozpacza. Gwałtownie tarmosząc jego martwe ciało, próbuje przywrócić go do świata żywych. Próbuje go obudzić i wymazać tym samym swoje winy. Emily od początku ich znajomości, cały czas próbuje obarczyć siebie winami za wszystkie nieszczęścia, które spotykają innych ludzi. Jakim prawem?

-On nie żyje – powiedział Walt.

Ukucnął przy nim, opuścił jego powieki i oparł się kikutem ręki na jego piersi. Chwilę się pomodlił. Nie do Boga, bo nie znał żadnego poza tym, którego oczy próbowały właśnie przebić się przez ciężkie chmury na czarnym niebie. Ale do niego nie będzie się modlił. Nie będzie się modlił do Boga, którego się boi. Modlitwę o spokój i pomstę dla Borii zaniósł gdzieś zdecydowanie bliżej: do siebie.

Zrobi to. Pomści go. Pomści Lafayetta, wynagrodzi wszystko Emily.

Ale nie teraz...

Teraz nie może...

- Walt - dobiegający z ciemności opodal głos Luci był jakiś dziwny. Twardy i nie znoszący sprzeciwu. I zupełnie u niego nie normalny - Leo kazał zebrać wszystkich. Trzeba się śpieszyć!
-Mahuna kazał się schować i przeczekać. Wybacz, ale Mahuna jest dla mnie większym autorytetem w tej kwestii - odkrzyknął Chopp.

-Walter! Nie ma czasu na głupoty! Shardulowi, jak go spotkam, powiem to samo. Mamy się wszyscy zebrać tam gdzie jest Leo!! - darł się nadal z bliższej już odległości Luca.

-Pamiętaj o jednym, Luca! Shardul jest tu z nami, żeby nas pilnować przed Lynchem. Pamiętaj, że jemu odbija w obecności guli! jak chcecie, to jedźcie, ja przeczekam tu do rana.

-Tchórz!!!

Walter odszedł od wejścia i osunął się na ziemię w kącie budynku.

-Tchórz! I podły zdrajca!! - dudniło mu w uszach gorzej niż niedawny ryk guli i wielbłądów.

Zdawał sobie sprawę ile jest w tym prawdy. Udawał, że powinni się słuchać Mahuny, że ten kazał im się schować, przeczekać. Wmawiał sobie, że robi to, czego życzyłby sobie ich przewodnik, ich obrońca. Ale w głębi duszy wiedział, że po prostu się bał. Bał, że jeśli wyjdzie w tę ciemną noc i będzie na otwartej przestrzeni, nagle chmury rozpierzchną się i Nyarlathothep spojrzy na niego z całą mocą.

Głęboko w Walterze toczyła się walka. Część niego chciała ruszyć do przodu, walczyć, pomóc towarzyszom, a druga, silniejsza część, kazała mu tu zostać i straszyła go milionem oczu.

Siedział w kącie. Jego pusta twarz zdawała się świecić w ciemnościach. Wzrok zaszedł mgłą. Nie wiedział, czy jest z nim Emily, czy nie. Czuł tylko, że strasznie się od niej oddala. Nie wiedział, czy słyszy jakieś strzały, czy nie... czuł tylko, że wszystko się od niego oddala, a on nie ma na to żadnego wpływu i że tak dłużej nie może, że jest bezużyteczny, że jest bezradny, ze nie ma ręki, że się boi, że może już tylko przeszkadzać.

Mimowolnie spojrzał na lufę rewolweru, który leżał na jego udach. Wszystko było tak daleko, a blask tej stali wydawał się być tak blisko. Wystarczyło tylko lekko podnieść rękę, unieść ją w stronę głowy, oprzeć o skroń, jakie to było łatwe, wreszcie coś mu się uda, już tylko nacisnąć spust. Wystarczy nawet tak lekko...

Gdyby nie nagły ryk wielbłąda, Hiddink i reszta znaleźliby w tej oborze dwa ciała, a nie jedno. Walter leżałby przytulony do Borii i wtulałby się w niego swoją roztrzaskaną czaszką.

Gdyby nie wielbłąd.

Jakby ugryzła go jakaś dzika pchła, albo jakby nagle coś poczuł. Stanął na tylnych nogach i donośnie zaryczał. Kopytami opadał prosto na Waltera i ten musiał błyskawicznie wybudzić się ze snu, żeby uniknąć stratowania. Udało mu się go uspokoić. Wysiłek fizyczny przywrócił mu prawidłowe funkcjonowanie mózgu. Podszedł do wyjścia i patrzył z wyczekiwaniem to w stronę, gdzie pojechali pozostali, to w górę, gdzie czaiło się zło.

Bogdan 26-01-2012 21:03

Tak. Ten kształt i sylwetkę poznałby nawet na końcu świata i w mrokach nocy.
Pomimo bólu w kolanach i duszności jaką coraz bardziej odczuwał, zapewne po dawce adrenaliny jaką zafundował swemu sercu, Herbert uskoczył w bok wpadając na ścianę jakiegoś budynku.
- Luca stój! - zakrzyknął do Włocha machając ręką.
Wielbłąd przegalopował obok i mogło się wydawać że zaraz zniknie w ciemności, jednak chmura piachu wyfrunęła spod jego nóg a kilka rzuconych po włosku obelg skutecznie osadziły zwierzę w miejscu. Luca coraz lepiej radził sobie ze zwierzęciem. Mimo to trochę trwało nim obrócił swego „Rozynanda” i zaczął wypatrywać oczy w poszukiwaniu źródła głosu. Najwyraźniej nadal nie widział Hiddinka. Wszystkie siły i uwagę dzielił między panowanie nad wielbłądem, utrzymywaniem broni w gotowości do strzału a próbami namierzenia znajomego głosu.
- H-hiddink? - słychać było jego ciche nawoływanie - Mister?
- Tutaj. - Herbert wyłonił się z ciemności chwytając szarpiącego się wielbłąda za uprząż na pysku i starając się uspokoić zwierzę. - Co z resztą? Z Amandą i Leonardem? Widziałeś ich?
Coś na kształt bladego uśmiechu pojawiło się na twarzy chłopaka.
- Am..? Nie. Myśleliśmy, że jest z wami. A Leo... tak, jest, ale... - chłopak przerwał jakby musiał się namyśleć. Wreszcie zaczął z ociąganiem - ...Mister, z nim się dzieją jakieś straszne rzeczy. On wie... Mówił, że coś okropnego ma się jeszcze tutaj zdarzyć, i... kazał mi zebrać wszystkich i poprowadzić... o tam.
Luca wskazał ręką kierunek, gdzie w ciemności majaczyła jeszcze czarniejsza bryła najwyższego budynku w osadzie.
- Kazał się śpieszyć... bo będzie za późno. - dorzucił jeszcze. Hiddink przeżył zbyt wiele, by ignorować tego rodzaju dziwactwa.
- Chodź Luca. Odnajdźmy resztę. - rzucił. Po chwili jakby z wahaniem dodał. - Cieszę się, że żyjesz chłopcze.

Chata wyglądała… okropnie. Nawet ciemności nocy nie kryły zniszczeń jakich doznała podczas wściekłego ataku ghuli. W miejscach, przez które próbowały przedrzeć się ghule czarne blizny szpeciły i tak mało urokliwe ściany i w tej chwili już strzępy drzwi. Ogrom zniszczeń dawał wyobrażenie o skali horroru, przez jaki przejść musieli obrońcy. Przed wejściem i w okolicy wydawca naliczył przynajmniej cztery gnijące i rozkładające się ścierwa ghuli. A w środku nie było lepiej. Emily Vivarro klęczała nad trupem drugiego z braci. Walter Chopp też klęczał. Właśnie położył kikut na jego piersi, zamknął oczy. Oddał mu w myślach hołd i obiecywał zemstę.
- Wygląda na to, że dali nam chyba spokój - odezwał się cicho. - Przeczekajmy tu noc. Nie wiadomo, co czai się za rogiem.
Widok jaki zobaczył wydawca po przekroczeniu progu chatynki napełnił go smutkiem. Mimo wszystko miał nadzieję, że spotka towarzyszy, jeśli nie zdrowych, to przynajmniej całych. Martwy wzrok Borii utkwiony w suficie nie pozostawiał wątpliwości, że Ukraińcowi się nie udało.
- Walt. Jak z Wami? Jesteście ranni? - spytał Choppa patrząc z niepokojem na rozpaczającą Emily.
- Tak. Nie. – pełnym bólu głosem odpowiedziała Emily. Nie odrywała się od ciała Borii. Nawet nie popatrzyła w kierunku Hiddinka.
Walter Chopp zachował więcej przytomności.
- Jemu się nie udało - powiedział Walt, patrząc na Herberta. - A reszta? Co z nimi?
Słowa Choppa wyrwały go z odrętwienia w jakie popadł patrząc na Emily.
- Nie wiem. Wielbłądy się spłoszyły i poniosły wszystkich na pustynię. Tylko Luca wrócił. Mahuna … - Herbert zająknął się nie wiedząc co powiedzieć. - Mahuna walczył swoim mieczem. Ktoś go postrzelił. Myślałem, że to Edmund zdradził, ale to był Corbin. Ten kochanek Natalie.- wyjaśnił pocierając czoło ze zmęczenia. - Parę bestii załatwiliśmy. Straciłem wielbłąda … To chyba wszystko. - zakończył relację opierając się o ścianę i ocierając z twarzy pot rękawem koszuli. Był zmęczony, gdy emocje związane z walką opadły najchętniej by zasnął. Mini zeskoczyła z jego ramienia i zaczęła ciekawsko rozglądać się po wnętrzu.
- Corbin... - wyszeptał Walter zmęczonym głosem, zaczynając rozumieć. - Uciekł? To on zastrzelił Borię. Nie daliśmy się gulom, a daliśmy się jakiemuś pieprzonemu Corbinowi.
Później, gdy już się trochę uspokoił, dodał: - Proponuję zostać tutaj do rana i przeczekać. Mam nadzieję, że Mahuna jeszcze się pojawi. Jeśli to był on, to uratował nam życie, zabijając kilka guli.
- To miejsce nie jest dobre do obrony. Po za tym Luca twierdzi, że Leonard na nas czeka w największym budynku osady. Lepiej sprawdźmy to. - odparł Hiddink.
-To jest bardzo dobre miejsce - upierał się Walter z niepokojem patrząc w niebo. Co prawda nie było na nim gwiazd, ale w każdej chwili mogły się pojawić. - Idźcie, ja tu zostanę.
Luca, który choć nie zaglądał do środka z niecierpliwością przysłuchiwał się całej rozmowie. Trupy bestii przed wejściem plamiły piach tłustymi znakami. Dla nich było już po wszystkim… ale dla niego czas właśnie niebezpiecznie przyśpieszył.
- Walt – wtrącił się chłopak nerwowo rozglądając - Leo kazał zebrać wszystkich. Trzeba się śpieszyć.
-Mahuna kazał się schować i przeczekać. - odkrzyknął Chopp. - Wybacz, ale Mahuna jest dla mnie większym autorytetem w tej kwestii.
- Walter! Nie ma czasu na gupoty! Shardulowi jak go spotkam powiem to samo. Mamy się wszyscy zebrać tam gdzie jest Leo!! - darł się z bliższej już odległości Luca.
-Pamiętaj o jednym, Luca! Shardul jest tu z nami, żeby nas pilnować przed Lynchem. Pamiętaj, że jemu odbija w obecności guli! Jak chcecie, to jedźcie, ja przeczekam tu do rana.
- Tchórz!!! – usłyszał nagły wrzask chłopaka. W jego głosie wyraźnie słychać było nuty histerii.
Zrezygnowany Walter odszedł od wejścia i osunął się na ziemię w kącie budynku. Może i tchórz, ale nie czuł się na siłach iść tam z nimi. Nie teraz.
- Tchórz! I podły zdrajca!! - usłyszał jeszcze po chwili ciszy. Potem Luca już nie wrzeszczał. Czy odpuścił, czy zwyczajnie wykrzyczał całą złość i frustrację, teraz to nie miało żadnego znaczenia.
- Walter… – Emily Vivarro oderwała wzrok od ciała Borii - …powinniśmy iść z nimi. Powinniśmy trzymać się razem, by znów nie stracić...

Luca nie usłyszał czego. Nie słuchał. Nie obchodziły go ich racje. Sam czy z nimi był zdeterminowany doprowadzić sprawy do końca. Nie to nie, bez łaski – powtarzał sobie – Nie to nie, nie potrzebuję was! Złość dławiła oddech, ale i dodawała sił i odwagi. Nie bacząc nawet czy ktoś podąża jego śladem szedł tam, gdzie spodziewał się zastać Lyncha.

Inni też szli. Szli przez ciemność, pomiędzy czarnymi bryłami najwyraźniej opustoszałych budynków. Mieli wrażenie, jakby maszerowali pomiędzy grobowcami, potężnymi mauzoleami dawno zapomnianych bogaczy. Wiatr gonił ciemnoszare chmury po atramentowo-czarnym niebie. Słyszeli, jak podmuchy świszczą w szczelinach cegieł, w rozsypujących się, zaniedbanych dachach. Tylko oni, wiatr, ciemność i nienaturalny bezruch.
Lynch czekał tam, gdzie umówił się z Lucą.
- Chodźcie szybko - usłyszeli jego głos i zobaczyli, jak bezceremonialnie oddala się i kieruje w stronę … świateł. Tak. Gdzieś tam, w ciemnościach, ujrzeli dwa małe punkciki światła. Zabłąkane ogniki lamp oliwnych w nie do końca szczelnie zasuniętych zasłonach w oknie.
Światła migotały w jakimś stojącym w lekkim oddaleniu od innych, średniej wielkości budynku. Widzieli, że otacza go płot kiwający się na wietrze, grzechoczący metalową siatką. Na niej widać było tablice zapisane wężowym pismem, z których nie byliby w stanie odczytać ani słowa, nawet w słoneczny dzień, nie mówiąc już o nocy.

Kiedy byli już blisko zrównali się z Leonardem. Chłopak stał, sztywny jak słup soli, wpatrzony w ciemną bryłę budynku, przynajmniej trzy razy większego niż pozostałe w miasteczku. Pomiędzy płotem, a budowlą widzieli stojące dwie ciężarówki. Na białym tle wyraźnie, nawet w ciemnościach, dało się dostrzec znak krzyża.
Zadrżeli, kiedy do ich uszu dobiegł dochodzący z gmachu skowyt. Taki dźwięk mógł wydać z siebie tylko ghul.
- Nhraya Shabra nie chce polować - usłyszeli głos Leonarda - Boi się, bo z całego stada została sama. Resztę zabiliśmy. Zabił człowiek - demon. Shardul. Czarownik nakazuje jej jednak powstrzymać obcych. Nawet, gdyby miała zdechnąć.
Skowyt dobiegł ich raz jeszcze - długie, żałosne wycie i ucichł, jak ucięty nożem.
Lynch drżał na wietrze.
- Ale nie tylko Nhraya Shabra jest w tym budynku. Wyczuwam tam coś strasznego. Coś.... co …. jest śmiercią. Śmiercią i bólem.
- Nie możesz tam wejść, przyjacielu - żółte ślepia Leonarda zwróciły się w stronę Manoldiego. - Pomyliłem się. Nie zdążyliśmy.
- Skoro są dwie ciężarówki, to conajmniej dwóch ludzi. Skoro zastrzeliłem Corbina, to w środku może być cała ferajna Natalie. - stwierdził Hiddink sucho. - To nie będzie łatwe. - pokiwał głową - Dobrze że został tylko jeden ghul, ale ludzie mogą być gorsi. Musimy mieć jakiś plan. - rozejrzał się niepewnie i mruknął. - Gdzie jest Mahuna? Przydałby się.
Tymczasem nie dbający o przemyślenia wydawcy Luca dopadł do Lyncha i z histerią w głosie wrzasnął.
- Jakie nie zdążyliśmy?! Co nie możesz tam wejść?! Co tam jest Leo?! Co tam jest? Słyszysz?!! Co tam jest?!!- darł się w amoku i potrząsał przyjacielem.
- Śmierć - wyszeptał Lynch pobladłymi ustami. - Ból i śmierć.
Oczy Leo były wąskimi szparkami lśniącymi w ciemnościach.
- Oni … robią tam … złe, straszne rzeczy … Złe... straszne rzeczy - powtórzył powoli.
- Ma rację - usłyszeli niespodziewanie dochodzący z ciemności, gardłowy głos w którym z trudem dało się rozpoznać głos Pierwszego Miecza. - Tam … odczyniane są jakieś potworności. Jakieś czary, których nie pojmuję, ale które wywołują we mnie falę mdłości. To ma coś wspólnego z rakszasami i ich krwią. Nie wiem co. Ale … sprawdzę to.
Nie widzieli go za dobrze. Trzymał się z boku. Poza zasięgiem wzroku. Skryty w ciemnościach i w jakiś sposób … groźniejszy, niż zawsze. Luce to nie przeszkadzało. Oderwał się od Lyncha i podbiegł do Shardula nawet nie zaprzątając sobie głowy jego nagłą przemianą.
- Gdzie? - zapytał tylko - Gdzie... jak się tam dostać? Shardul, na rany Chrystusa... - głos mu się łamał - Prowadź!!
Mahuna Tulavara nie odpowiedział. Luca czuł od niego dziwny zapach. Krwi, piżma i kadzideł. W jakiś sposób zapach ten przerażał i fascynował go jednocześnie. Hindus poruszył się. Szybciej, niż Luca był w stanie zauważyć. Odskoczył w tył, w objęcia ciemności.
- Nie patrz .. na mnie - powiedział a warkotliwym pomrukiem. - Nie … gdy … kłaniam się ... Durdze.
Milczał chwilę, jakby powstrzymywał falę emocji.
- Są ...tam … też.... ludzie. Ja odciągnę …. rakszasa. Wy … zobaczcie... ludzi. Ruszajcie... jak … usłyszycie … ryki. Jasne …

Nie czekał na potwierdzenie. Zniknął w mroku. Cichy, okrutny zabójca. Tylko tego było w tej chwili Luce potrzeba. Przerażające przeczucie pchało go do przodu w ślad za... tym czymś, w co przeistoczył się Mahuna Talavara. Jednak nie miało to dla młodego Włocha najmniejszego znaczenia. Tej nocy poszedłby do piekła i z powrotem za każdym, aniołem czy demonem bez różnicy, jeśli by to tylko pozwoliło ocalić brata. Leo nie miał racji. Wcale nie było za późno! Nie było..!!! Żeby nie tracić ani chwili nie czekając na spodziewane odgłosy ghuli zagłębił się w noc w ślad za Shardulem. Musiał być jak najbliżej. Kiedy się zacznie musiał być jak najbliżej. Mieć pewność, że nie stracił ani ułamka sekundy, ani centymetra odległości. Słowa Georgia paliły jak wstydliwe znamię. “Zostawiłeś go tam, zastawiłeś mojego brata”. Wciąż nie potrafił się pozbyć tego strasznego memento. K kolejnym nie potrafił by żyć…

“Ruszajcie jak usłyszycie ryki” plan równie dobry jak każdy inny. Przynajmniej … jakiś. W tej chwili Herbert Hiddink nie był w stanie wymyślić nic innego. Nim jednak ruszył ukląkł wspierając się na karabinie. Ukląkł pierwszy raz od dzieciństwa i pierwszy raz od czasu, gdy był dzieckiem przeżegnał się i swym mocnym głosem zaczął modlitwę:
- Pater noster qui es in caelis … - słowa modlitwy płynęły w mrok pustynnej nocy ginąc pod sklepieniem migoczących gdzie niegdzie gwiazd. - … sed libera nos a malo.
Gdy skończył bez słowa sprawdził stan swej broni. Teraz był gotów ruszyć. “Sed libera nos a malo”, “ale nas zbaw ode Złego” - wciąż brzmiały mu w uszach słowa własnej modlitwy.

Armiel 27-01-2012 13:54

LUCA MANOLDI, HERBERT HIDDINK, LEONARD D. LYNCH

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, miasteczko Chah Badam, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Ryk. Dziki, jękliwy, przepełniony boleścią przebił ciszę nocy.

Nie wydało go żadne zwierzę. Tego byli pewni.

Ryk mroził krew w żyłach, powodował, że ciarki przebiegły im po kręgosłupach i włoski na karku zjeżyły się poruszone uśpionymi, atawistycznymi lękami przed potworami polującymi w morkach nocy na nieostrożnych ludzi kulących się w jaskiniach.

To był sygnał, ale oni i tak już byli przy wejściu na ogrodzony teren. Lynch szedł za nimi. Sztywno, powoli - jakby podobnie jak oni, każdy krok opłacał walką z pierwotnymi lękami obudzonymi tej nocy w ich sercach. Shardul zniknął im z oczu zaraz po tym, jak Luca ruszył za nim najszybciej jak potrafił. Hindus był jak duch. Niedościgniony i niepowstrzymany.

Za metalową siatką okalająca budynek piasek zamieniał się w żwir, który chrzęścił pod ich stopami. W końcu stanęli przed bramą do samego budynku. Nad wejściem również powieszono tablicę ze znakiem czerwonego krzyża i napisem SZPITAL po angielsku oraz namalowany arabskimi wężykami. Więc ten budynek był szpitalem! Na Boga, co się działo w jego mrocznym wnętrzu?!.

Drzwi były otwarte. Jak gardziel prowadząca w smrodliwą, lepką ciemność. Gardziel, z której dochodziły do ich uszu dziwne ryki. Potem trzask, niczym pękającej szyby i szkła i dźwięki dobiegły ich zza budynku, oddaliły się w ciemność pustyni. Shardul dotrzymał słowa. Odciągnął potwory w mrok nocy. Pozostawił im tylko ludzkich przeciwników. Przynajmniej taką mieli nadzieję.

Z nerwami napiętymi do granic wytrzymałości psychicznej weszli do wnętrza szpitala. Ciężar broni w rękach dodawał odrobinę otuchy. Odrobinę. Po chwili pochłonęła ich ciemność.


EMILY VIVARRO, WALTER CHOPP

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, miasteczko Chah Badam, Wielka Pustynia Słona w Iranie

Emily próbowała go przekonać, by razem odszukali Hiddinka, Lucę i Lyncha, ale Chopp nie dał się wyciągnąć na zewnątrz. Zostali więc we dwoje w środku opuszczonej chaty. Z wielbłądami i ciałem Bori, od którego Emily nie była w stanie odejść dalej niż o kilka kroków. Śmierć człowieka, z którym dzieliła tyle lat życia pozbawiła ją siły, podobnie jak wcześniej śmierć Miszy na bagnach Chadanki w Indiach. To ona była temu winna. Miała tego bolesną świadomość. Gdyby nie zaproponowała im udziału w tej szaleńczej wyprawie straceńców obaj by jeszcze żyli. Tylko czy ona by wtedy żyła? W końcu bracia wykazali, jak skutecznie potrafią bronić jej życia. Nawet za cenę własnego.

Na zewnątrz panowały smoliste ciemności. Takie, jakie potrafią okryć nocą Ziemię z daleka od cywilizacji i wytwarzanego przez nią światła. Gęste, zdawałoby się żywe, i oczekujące na śmiałków pragnących rzucić im wyzwanie.

„Jesteśmy starsze niż wy. Pradawne. Nieskończone. I będziemy istnieć jeszcze długo po tym, jak wasze ludzkie życia zostaną zapomniane. Nie możecie z nami wygrać. – zdawały się mówić nocne ciemności. I miały cholerną rację.

Walter stał w wejściu do budynku. Czuwał. Napięta sylwetka zdradzała, jak naprawdę jest zdenerwowany. Przypominał teraz jakiegoś płochliwego zwierza, który gotów jest skryć się w swojej jamie, kiedy tylko zwęszy pierwszą oznakę nadchodzącego niebezpieczeństwa.


DWIGHT GARRETT

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, gdzieś na Wielkiej Pustyni Słonej w Iranie

Pędzili na złamanie karku i Dwight ledwie sobie radził z utrzymaniem się w siodle. Nie był zbyt wprawnym jeźdźcem i tylko sprawność fizyczna pomagała mu utrzymać się na grzbiecie rumaka. Przy pędzących jednak jak huragan jeźdźcach pustyni był niczym stetryczały dziadek na przejażdżce po parku. Na dodatek dokuczająca mu rana powodowała, że nie był w stanie utrzymać szaleńczego tempa. Mansur zauważył to. Dał znak jednemu ze swoich ludzi i po chwili Garrett jechał tylko z nim, a reszta kawalkady znikła w ciemnościach nocy.
Detektyw zacisnął zęby pod chustą, którą owinął sobie twarz, i jechał przed siebie. Nie chciał wyjść na mięczaka i chciał utrzymać szacunek tych twardych i szorstkich ludzi. A to wymagało bólu i wyrzeczeń.

Nie wiedział, ile trwała galopada. Nie wiedział nawet, w jakim kierunku się poruszają, ale najwyraźniej towarzyszący mu Arab doskonale znał teren. Jechał więc przy nim zastanawiając się, dokąd zmierzają i co czeka ich na miejscu. Za jakiś czas miał przekonać się, że nic dobrego.


LUCA MANOLDI, HERBERT HIDDINK, LEONARD D. LYNCH

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, miasteczko Chah Badam, Wielka Pustynia Słona w Iranie, budynek szpitala Czerwonego Krzyża

Szli trzymając się blisko siebie – Herbert i Luca – a za nimi, z pewnym oporami, poruszał się Leonard. Przy wejściu znaleźli ciężką latarkę – na szczęście, bo bez źródła światła mogli zapomnieć o jakimkolwiek płynnym i bezpiecznym poruszaniu się po budynku.

Gmach zdawał się być cichy i opuszczony.
Mimo chłodu pustynnej nocy czuli, jak robi się im gorąco i pot zalewa twarze.

Pierwsze pomieszczenie. Ostrożnie zajrzeli do środka. Cztery puste łóżka. Pokryte czarnymi plamami materace. Pozrzucane koce i prześcieradła. W ciemnościach wyglądały jak pokręcone, powykrzywiane ciała.

Kawałek dalej, na korytarzu, znajdują jakieś ciało. Trupem jest nieznany im człowiek. Arab. Z gardłem rozerwanym w strzępy, siedzi w wielkiej kałuży jeszcze ciepłej krwi. Drugi trup leży kawałek dalej i prawie go mijają. Wciśnięty pomiędzy połamane krzesła. Starszy mężczyzna. Z popękanymi okularami i rozbitą czaszką. Wygląda na lekarza. Hiddink mgliście przypomina sobie, że widział jego twarz na portretach pracowników CK w gabinecie szefa tej placówki.

Budynek szpitala nie ma pięter. Jest parterowy, o prostych rozwiązaniach architektonicznych, przewidywalny. Dochodzą do czegoś w rodzaju wewnętrznego dziedzińca. Tutaj ciał jest więcej. Trzy, cztery, pięć, sześć, siedem.
Tak! Siedmioro ludzi. Walają się w niedbałych pozach, jak leniwi pracownicy szpitala. Lecz nie są leniwi, lecz martwi. Dwie kobiety – zapewne Europejki z Czerwonego Krzyża, trzech tubylców i dwóch obcokrajowców mężczyzn. Ci zginęli jakiś czas temu. Od momentu śmierci – zapewne gwałtownej i bolesnej – minęło przynajmniej kilka dni. Ciała noszą wyraźne ślady pożerania przez jakieś zwierzęta – zapewne nieszczęśnicy byli karmą dla ghouli. Koszmarna scena przypomina makabryczne, pobitewne pole. Na pewno wypali ślad w ich duszach – jak wszystko, co do tej pory widzieli.

I wtedy usłyszeli jakiś głos. Cichy śpiew. Kobiecy głos, melodyjny i działający na męską wyobraźnię. Śpiew dochodził do nich z lewego skrzydła szpitala. Potem usłyszeli kilka innych dźwięków. Jęczenie, żałosne mamrotania, bolesne westchnienia.

Powoli i niepewnie, walcząc ze swoim strachem, ruszyli w tamtą stronę gotowi zareagować na jakiekolwiek zagrożenie. Ale nie spodziewali się tego, co ich czeka. Nikt nie był się w stanie spodziewać.

Postępując w stronę źródła śpiewu zdawało im się, że słyszą echa strzałów dochodzące ze strony miasteczka. Ale to teraz nie było ich zmartwienie. Im bliżej źródła hałasu byli, tym bardziej wyczuwali w powietrzu mdlący, trudny do określenia odór. Kojarzył się z otwartym, masowym grobem i nie pozostawiał cienia wątpliwości, co do tego, że musiały tutaj być ghoule.


EMILY VIVARRO, WALTER CHOPP

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, miasteczko Chah Badam, Wielka Pustynia Słona w Iranie


Wiatr się wzmagał. Stojący w wejściu do budynku Walter czujnie obserwował okolicę. Za każdym razem, jak wietrzysko cisnęło żwirem o kamienną ścianę, nerwy księgowego reagowały spięciem mięśni.
Chopp wpatrywał się w smoliste ciemności tak, aż rozbolały go zmęczone oczy. I wtedy to zobaczył.

W mroku przed nim coś się poruszyło. Wolno. Coś dużego, zdecydowanie większego niż człowiek. Coś potwornego, dzikiego i wydającego z siebie przeraźliwe odgłosy. Walter nie czekał. Ostrzegł krzykiem Emily o nowym zagrożeniu i uniósł rewolwer naciskając jednocześnie spust.

Jękliwe zawodzenie wiatru przeszył huk strzału, a po nim kolejny!

Z ciemności dało się słyszeć bolesne kwiczenie wielbłąda, a potem rumor gigantycznego ciała padającego na ziemię.

Walter podszedł bliżej rozglądając się za jeźdźcem. To był wielbłąd Amandy Gordon. Poznał to po przytroczonej do boku zwierzęcia walizce, która służyła, jako bagaż podróżny dziennikarki. Serce Waltera zabiło jeszcze szybciej. Walizka była cała we krwi!
Wielbłąd kwiczał boleśnie. Oberwał postrzały w szeroką pierś i długą szyję, ale to nie jego krew znaczyła bagaże i juki.

Siodło było puste i również umazane krwią.

Słysząc krzyk Waltera i następujące po nim strzały Emily wyrwała się ze stuporu, w jakim się znajdowała. Zamrugała powiekami. Serce zabiło jej gwałtownie w piersiach. Musiała działać. Musiała wziąć się w garść! Jeśli grozi im jakieś niebezpieczeństwo sam Walter może nie dać sobie z nim rady. A wtedy zginą. Oboje.

Wstała znad ciała Bori i otarła łzy rozmazując brud na twarzy.

I wtedy coś spadło jej na włosy. Fragment słabego tynku z osłabionego ich kulami sufitu. Odruchowo spojrzała w górę i serce podeszło jej do gardła. Na dachu coś było. Przemieszczało się cicho i zwinnie w stronę krawędzi. W kierunku, w którym oddalił się Walter Chopp najwyraźniej nieświadomy tego, że za chwilę może stać się ofiarą napaści.

- To wielbłąd Amandy! – Emily usłyszała jego krzyk z zewnątrz. – Zastrzeliłem wielbłąda Amandy, ale jej samej tu nie ma. A siodło jest całe we krwi! Nie wychodź!

Słyszała, że Walter zaczyna cofać się do budynku. Ale czy zdąży? Czy zauważy przyczajone na dachu zagrożenie?


DWIGHT GARRETT

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, gdzieś na Wielkiej Pustyni Słonej w Iranie


Jeźdźcy wynurzyli się z ciemności niczym upiorni kawalerzyści. Stali blisko siebie, jakby na nich czekając.

Mansur zbliżył się do Garretta. Koń przywódcy plemienia Al Jahabir stąpał niespokojnie. Z tego, co mógł ocenić Dwight wiatr znów przybierał na sile.

- Pustynne jiny – Mansur wskazał dłonią jakieś dwa kształty leżące kawałek dalej, w ciemnościach. – Wypadły prosto na nas z ciemności. Jeden z nich był dziwaczny. Zabił dwóch moich ludzi, a kiedy go dopadliśmy, zmienił się w człowieka. I nie rozkłada się.

Garrett zerknął w stronę, w którą wskazał Mansur i zamarł. Zimne kleszcze grozy chwyciły go za gardło. Kształt leżący pomiędzy wydmami był boleśnie znajomy.

Przezwyciężając ból zesztywniałych mięśni Dwight zeskoczył z siodła i podszedł ostrożnie do ciała. Kawałek dalej gniło truchło ghoula. Ale kilka kroków wcześniej ...

- Mahuna ... – wyszeptał pobladłymi ustami detektyw doskakując do leżącego.

Bo to był Hindus. Leżał bezwładnie, plecami do góry, pomiędzy kamieniami, na brudnym od przelanej krwi piasku. Kiedy Garrett pochylił się nad nim, obserwowany uważnie i z niepokojem przez pustynnych jeźdźców, usłyszał cichy jęk. Szybko, nie zważając na protesty i ostrzeżenia Mansura, detektyw odwrócił Shardula na plecy i wzdrygnął się mimowolnie. Twarz Hindusa była ... okropnym melanżem ludzkich i zwierzęcych rysów, a oczy lśniły, jak ślepia pantery. Otwarte, wpatrywały się w detektywa.

- Sri Garrett – wychrypiał Shardul uśmiechając się, chociaż grymas ten na zmienionej twarzy wyglądał przerażająco. – Zła ... karma ...

Detektyw nie wiedział, co ma powiedzieć, czy odskoczyć, czy też słuchać. Ale mimo zezwierzęcenia Mahuna Tulavara był ... dziwnie spokojny. Więc słuchał.

- Cieszę się ... że ... jesteś ... tutaj.... – wychrypiał Hindus, a rysy jego twarzy coraz bardziej wracały do ludzkich proporcji. – Walczyłem..... z raksza...sami .... próbując .... przerwać .... starożytną klątwę ...ciążącą ... na .... moim .... rodzie....

Garrett milczał. Mansur uspokoił ruchem ręki swoich wojowników, domyślając się, że popełnili błąd i zaatakowali nie tego, kogo było trzeba.

- Oni...... pomylili się ..... Nie mam .... żalu

Mówienie przychodziło Pierwszemu Mieczowi z coraz większym trudem. Rany zadane przez Mansura i jego ludzi były najpewniej śmiertelne. Hindusowi zostały ostatnie chwile życia i Garrett znał go na tyle, by wysłuchać tego, co wojownik chce mu powiedzieć.

- Cuna Sapita ... – głowa odwróciła się w bok. – Pilnuj go ... nim... zmieni się....w .... tego.....drugiego.

Westchnął ciężko.

- Zabij ... go.... jeśli ... tak się.... stanie... przyjacielu ....Obiecaj mi .... sri .... Garr....

Nie dokończył. Życie opuściło go, kiedy próbował wypowiedzieć imię detektywa do końca.

- To był twój przyjaciel? – zapytał Mansur po chwili, kiedy pewnym stało się, że Mahuna nie żyje.

Garrett nie musiał odpowiadać. Mowa ciała detektywa wystarczyła, by Arab wszystko zrozumiał.

- Przykro mi – powiedział Arab ze szczerością w głosie. – Lecz wyglądał, jak jeden z nich i zabił Khamira i Bushira nim go pokonaliśmy.

Dwight rozumiał tragiczną pomyłkę. Pokiwał głową, bowiem jakiekolwiek słowa zabrzmiałyby na pewno z drżeniem.

- Przed chwilą słyszeliśmy strzały z Chad Badam. – Mansur najwyraźniej zakończył rozmowę na temat zabitego Mahuny, ale coś mówiło Garrettowi, że chętnie dokończy ją w innym czasie i miejscu, jeśli detektyw będzie miał ku temu taką wolę. Śmierć Hindusa najwyraźniej nie pozostała bez wpływu na emocje Araba. – Jeśli ten zmiennokształtny był jednym z twoich przyjaciół, to strzały mogą oznaczać, że inni też mają problemy.

Garrett milczał.


LUCA MANOLDI, HERBERT HIDDINK, LEONARD D. LYNCH

Noc z 19 na 20 listopada 1921 roku, miasteczko Chah Badam, Wielka Pustynia Słona w Iranie, budynek szpitala Czerwonego Krzyża


Śpiew dochodził zza zamkniętych drzwi. Luca i Herbert spojrzeli na siebie, bo na trzęsącego się dziwacznie za ich plecami Leonarda nie mieli za bardzo jak liczyć i ostrożnie otworzyli drzwi.
Skrzypnęły przeraźliwie i śpiew ucichł. W ich nozdrza za to buchnął smród nie do opisania, a ciche do tej pory jęki, mlaskania i bolesne westchnienia stały się zdecydowanie głośniejsze. Jak chór potępionych dusz.

- Za późno – usłyszeli za sobą szept Leonarda.

I nagle pchnięte przez nich drzwi otworzyły się gwałtownie ukazując ich oczom koszmarną scenę.

Stali w wejściu do sporej wielkości sali szpitalnej, w której ustawiono kilkanaście prostych, metalowych łóżek. Przy każdym z nich stał stojak z kroplówką i świecznik z płonącą świeczką. Ściany pokoju „udekorowano” ludzkimi szczątkami. Widzieli nogi i ręce, widzieli obdarte ze skóry głowy, ociekające krwawymi strzępami żebra, czaszki i kości poprzybijane do brudnych ścian i sufitu. Pomiędzy szczątkami zbrązowiałą już krwią wyrysowano wijące się, chaotyczne, zdające poruszać w blasku świec, spiralne symbole.

Ale nie to było najgorsze, lecz widok tego, co znajdowało się w łóżkach. Przymocowane pasami, powykręcane, zdeformowane, bluźniercze i wypaczające ludzkim i boskim prawom istoty. Wijące się z jękami udręczenia w trzymających ich pasach, z rurkami znikającymi w żyłach i tłoczącymi dziwną, gęstą substancję do ciał kreatur.
Kreatur, które kiedyś były bez wątpienie ludźmi. Małymi ludźmi, jeszcze dziećmi. Kreatur, w której z trzeciej od lewa, wykrzywionej i zdeformowanej twarzy Luca ze zgrozą rozpoznał twarz brata. Ich oczy spotkały się przez chwilę i z obłąkańczą świadomością starszy Manoldi pojął, iż jego ukochany Domenico jest świadomym tego, co się z nim dzieje. Leżał nagi na brudnym łóżku, przepotwarzając się w coś nieludzkiego - przerażony, cierpiący niewysłowione katusze fizyczne i psychiczne chłopiec. Cierpiał podobnie, jak zapewne cierpiały inne leżące w łóżkach obok dzieci - sami chłopcy, o ile dało się to rozpoznać na pierwszy rzut oka.

Luca wrzasnął opętańczo, cofnął się o krok, opuścił trzymany w rękach pistolet, jęknął rozpaczliwie.

Również Herbert przez chwilę wpatrywał się ze zgrozą w to, co ujrzały jego oczy. Widział już wiele zła. Zarówno przed tym, jak wplątał się sprawę Misterium ghouli, jak i wcześniej – podczas wojen w Afryce. Widział wiele ludzkiej podłości i okrucieństwa, którego nie dało się tak zwyczajnie zignorować, ale to, co zobaczył w zapomnianym przez Boga szpitalu w Chad Badam było najbardziej wstrząsającym przeżyciem w jego egzystencji.
Wstrząśnięty wydawca przez chwilę stracił czujność. Zapomniał o tym, ze do tego koszmaru przywiódł ich łagodny, anielski wręcz kobiecy śpiew.

Zauważył ją kątem oka. Ubraną w czarną tunikę, już nie tak piękną, wysmarowaną krwią i gnijącym mięsem kobietę. Natalie Du Point. Ich oczy spotkały się. Kobieta miała przeżarte do cna szaleństwem oczy kogoś, z kim nie da się ani negocjować, ani rozmawiać. Ale jej spojrzenie miało w sobie siłę, której Herbert nie zdołał się oprzeć. Stał, jak królik zahipnotyzowany przez węża a Natalie skoczyła w jego stronę. W jej ręce błysnął morderczo wyglądający, zakrzywiony i ząbkowany nóż. Ostrze uniosło się w górę, celując w szyję wydawcy i było już pewne, że Herbert nie zdoła go powstrzymać.

Huknął strzał. Raz, drugi i trzeci.

Natalie zachwiała się, zgięła z jękiem, złożyła pokłon u stóp Hiddinka i padła twarzą w stronę zaśmieconej organicznymi odpadkami podłogi. Zabójcze ostrze wypadło jej z dłoni.

Herbert ocknął się z transu. Strzelił do leżącej wiedźmy jeszcze trzy razy, nim drgające w konwulsjach ciało znieruchomiało u jego stóp. Odwrócił się i spojrzał w oczy Luci, który nie opuścił ciężkiego rewolweru – prezentu od szalonego wagabundy z Australii. Manoldi miał przedwcześnie postarzałą twarz, wyglądającą w świetle świec niczym grobowa maska. Załzawione oczy oderwały się od pokrwawionego ciała wiedźmy, przeniosły na łóżko z leżącym braciszkiem, a potem wróciły do twarzy Hiddinka.

I w tej jednej chwili w tym młodym człowieku o silnym charakterze i żelaznej determinacji, człowieku, który widział i robił straszne rzeczy, coś pękło. Rewolwer wypadł mu z dłoni, huknął o podłogę, cudem jedynie nie wypalając w stronę oszołomionych ludzi. A Luca Manoldi, ten dzielny i niewzruszony Luca Manodli, opadł na kolana, skulił się do pozycji embrionalnej, a jego plecami wstrząsnął dreszcz. I ten niezniszczalny i zawsze silny duchem Luca Manoldi zaczął płakać, głośno i przeraźliwie jak małe dziecko.

A Hiddink patrzył na niego i czuł, że po jego kiedyś pucułowatych, a teraz nieco już obwisłych policzkach również spływają łzy. Nie wiedział, co może powiedzieć, czy zrobić, aby pocieszyć Włocha. Bo co mógł zrobić, by dać mu ukojenie?

I wtedy Herbert usłyszał, że Natalie Du Point leżąca u jego stóp jęknęła cicho i ... zaczęła niemrawo się ruszać, chcąc najwyraźniej podnieść z ziemi. Sześć kul okazało się nie być wystarczająco silną bronią, by zabić szaloną okultystkę.

arm1tage 01-02-2012 11:25

Ci ludzie byli zrośnięci ze swoimi końmi, stanowili ich przedłużenie. Nigdy nie nazwałbym się jeźdźcem, a gdy teraz doświadczałem jak wyglądają jeźdźcy naprawdę godni tego miana, tym bardziej. Galopada była jak zły sen, z którego próbowałem się obudzić - walcząc tylko o to, by nie spaść. Rana utyskiwała na takie traktowanie, wiem, że powinienem być teraz w łóżku. Ale szacunek wilków było utracić tak łatwo, jak trudno było go pozyskać. Zaciskałem więc zęby. Wytrzymywałem. Musiałem wytrzymać.

A kiedy wataha mogła się już zatrzymać, nie dane było mi odpoczywać.




* * *



- Sri Garrett – chrypi Shardul. Kurwa mać, wciąż się uśmiecha. Ale na zwierzęcej twarzy, która mrozi moją krew w żyłach, uśmiech wygląda jak kolejna odsłona koszmaru.
. – Zła ... karma ...

Zła karma. Mądrość starożytnych kultur. Od kiedy poznałem to znaczenie, nie mogłem przestać o tym myśleć, a ten moment na pewno tego nie zmieni. Właściwie...Właściwie dlaczego miało brzmieć to nieprawdziwie. Właściwie życie uczyło uparcie tego samego, nie tylko na egzotycznych krańcach świata, ale i w Nowym Jorku. Niezależnie od szerokości geograficznej, niezależnie od wieku świata. Zasada pozostawała ta sama. Za wszystko, co zrobiłeś, w życiu trzeba będzie zapłacić. To tylko kwestia kiedy. Jesteśmy odpowiedzialni za swoje życie. Każdy z nas. Każdy z nas jest odpowiedzialny za cierpienie jakie sprowadza na siebie i innych. Jest odpowiedzialny za szczęście, jakie daje. Za ból, za rozkosz, za rozpacz i radość, za rozczarowania i dumę. Za wszystko.

- Cieszę się ... że ... jesteś ... tutaj.... – rzęzi Hindus, a rysy jego twarzy coraz bardziej wracają do ludzkich proporcji. – Walczyłem..... z raksza...sami .... próbując .... przerwać .... starożytną klątwę ...ciążącą ... na .... moim .... rodzie....

Milczę.

- Oni...... pomylili się ..... Nie mam .... żalu

Mówienie jest dla niego jak przeciąganie cierni przez przełyk. Zerkam na rany, tylko po to by zaraz odwrócić wzrok. Mahuna umiera. Mogę już tylko go wysłuchać. Wysłuchać ostatnich słów, ostatniej woli wielkiego wojownika.

- Cuna Sapita ... – głowa odwraca się w bok. – Pilnuj go ... nim... zmieni się....w .... tego.....drugiego.

Westchnienie świszczy jak wiatr w jaskiniach wilków.

- Zabij ... go.... jeśli ... tak się.... stanie... przyjacielu ....Obiecaj mi .... sri .... Garr....

Ujmuję jego dłoń, ściskając ja mocno. Shardul nie kończy. Umiera z moim imieniem na ustach. Umiera, a choć ja nie zdążyłem nic powiedzieć, to wiem że ostatnie co widzi w swoim życiu, to moje oczy. A w moich oczach jest odpowiedź, odpowiedź która nie wymaga potwierdzenia w ulotnych słowach. Zabiera na drugą stronę swoją pewność, do końca ufny w święte prawo przyczyny i skutku. Zabiera ze sobą niewypowiedziane słowa, w tym to jedno które określa to, kim stał się dla mnie już wcześniej.

- To był twój przyjaciel? – pyta Mansur po chwili, gdy dłoń Shardula powoli wysuwa się z mojej ręki.

Nie odpowiadam, ale wilki rozumieją.

- Przykro mi – odzywa się Arab ze szczerością w głosie. – Lecz wyglądał, jak jeden z nich i zabił Khamira i Bushira nim go pokonaliśmy.

Kiwam głową. Klątwa nie rozwiewa się na wietrze. Karma. Karma bywa zrobieniem złego uczynku, który trzeba odpracować albo zrobić coś dobrego w zamian. Czyli czasami karma jest traktowana jako kara. Czymkolwiek była, dokonało się. Wiem, że ta śmierć nie poszła na marne.Działania, które przynoszą owoc i przez to wygasają, nie prowadzą do powrotu do cyklu kolejnych narodzin i śmierci. Dusza nie może osiągnąć wyzwolenia tak długo, jak nagromadzona już zła karma nie zostanie całkowicie wyczerpana. Patrzę na Shardula, myśląc że zasłużył na to, by jego czyny przeważyły szalę. By w odróżnieniu od nas wszystkich, stał się wreszcie wolny.

- Przed chwilą słyszeliśmy strzały z Chad Badam. – głos Mansura wyrywa mnie z rozmyślań, które pozbawiają mnie ciężaru i poczucia bólu - Jeśli ten zmiennokształtny był jednym z twoich przyjaciół, to strzały mogą oznaczać, że inni też mają problemy.

Milczę. Przesuwam dłonie po twarzy zabitego, opuszczając jego powieki.

- Jesteś wolny, przyjacielu. - mówię do Shardula - Dokonało się. Żegnaj. Żaden z ludzi nie nauczył mnie tak wiele, jak Ty.








Wstaję. Owijam się chustą. Moje spojrzenie spotyka się ze spojrzeniami żywych. Wiem, że żaden z nas nie znalazł się tu bez przyczyny.

- Musimy jechać. Jechać do Chad Badam, jak najszybciej. - zwracam się do Mansura - Gwiazdy są w porządku. Chciałbym jeszcze oddać cześć ciału zmarłego. Zabiorę rzeczy należące do Shardula ze sobą, a potem niech zabierze go ogień. Wiatr sprawi, że jego grobem stanie się pustynia.

* * *


Dojechali. Ludzie Mansura kierowali się, jak drapieżniki, w stronę skąd dobiegły ich strzały. Samum znów przybierał na sile.
Konie zatrzymują się przed budynkiem otoczonym siatką. Stoją przed nim jakieś ciężarówki. Dwie oznaczone logiem Czerwonego Krzyża.
W budynku palą się światła. Jako w jedynym w całym mieście. Może to właśnie te światła przyciągnęły ich w to miejsce.
Strzał. Pojedyńczy, którego echo rozchodziło się po całym budynku.
Mansur zeskakuje z konia. Za nim jego ludzie. Garrett również.
- Idź pierwszy. Jeśli są tam twoi przyjaciele, nie chcemy popełnić znów tej samej pomyłki.
Nie musi nic dodawać.
- Będziemy tuż za tobą.

* * *

Garrett sprawdził ciężką broń, należącą poprzednio do legionisty. Uniósł ją i wycelował na próbę w drzwi, zagryzając wargi. Rana rwała, ale był w stanie celować nieruchomo przez przynajmniej dwie-trzy sekundy. Mruknął z zadowoleniem i odwrócił się do Mansura.
- Grubas, dwie kobiety, dwóch młodzików i facet bez ręki. – powiedział cicho - Wszyscy biali.
Mansur równie dyskretnie szeptał w nieznanym języku do swoich wilków.

- Tych nie ruszajcie. – odezwał się Dwight, stając naprzeciwko drzwi - Chyba że do któregoś z nich strzelę, wtedy tak. Gotowi?
Ponure twarze Arabów starczyły za odpowiedź. Detektyw ruszył, zdecydowanie idąc w kierunku drzwi. Za sobą słyszał równie zdecydowane kroki. Szedł coraz szybciej, z opuszczonym gnatem gotowym do wystrzału. Nie zatrzymując się, z impetem uderzył z kopa w wyglądające na niezbyt solidne drzwi, w okolicy czegoś co było zamkiem.
Potem, nie wytrącając pędu wparował do środka, sunąc przez ciemny korytarz w kierunku otwartego pomieszczenia i jednocześnie unosząc broń do góry. Arabowie wlewali się za nim przez wyłamane drzwi…

- Hiddink! – krzyknął Garrett, jednym spojrzeniem omiatając sytuację.

Bogdan 03-02-2012 07:54

Im bardziej zagłębiali się w mroczne zakamarki szpitala, im dłużej wzrok rejestrował kolejne obrazy makabry, tym bardziej się bał. Nie o siebie. Tego też, bo w końcu Shardulowi mogło nie udać się odciągnąć wszystkich ghouli. Mogli też i raczej należało się spodziewać, że natkną się na ich ludzkich pomagierów, nie wiadomo czy nie bardziej zepsutych i szalonych niż te istoty z piekła rodem. Ale najbardziej Luca bał się tego, że siła która pchała go przez ostatnie miesiące do przodu, ta nadzieja, którą się karmił i która dawała mu wiarę, że pragnienie by odnaleźć brata może się ziścić. Teraz, kiedy mijał kolejne zmasakrowane ciała, kiedy znieczulone kolejnymi okropieństwami zmysły prześlizgiwały się po ludzkich resztkach bał się, że jego mały braciszek, niewinny chłopiec, zahartowane biedą, ale w końcu przecież wciąż nie rozumiejące świata dziecko jest gdzieś tam, pośrodku szaleństwa.
Jak można będąc wrzuconym w kocioł zepsucia, nawet szczęśliwie wydobytym nie trącić chociaż później jego smrodem? Nie znał odpowiedzi. Rozsądek podpowiadał jedno wyjaśnienie. Jednak lęk o Domenica naiwnie wypierał logikę. Dlatego idąc ciemnymi, przepełnionymi smrodem rozkładu korytarzami Luca to modlił się by wreszcie odnaleźć brata, to łudził, że może jakimś cudem go tam nie zastanie.

Szok był ogromny. Przerażająca prawda pozbawiła go niemal zmysłów. Ból był większy niż wszystko co był w stanie kiedykolwiek wyobrazić sobie o cierpieniu. Odnalazł go. Był tam! Brat, którego wysłał po zupę BYŁ pośród tych nieludzko okaleczonych dzieci!
Wycie gniewu. Wrzask rozrywanej duszy. Gorycz porażki. Wszystko to rwało się z chłopaka z siłą wulkanu, ale sił starczyło tylko na łkanie. Płakał jak dziecko. Pierwszy raz od kiedy jako mały chłopiec rozbił sobie kolano i przerażony wielką ilością krwi ryczał niczym nie skrępowanym poczuciem krzywdy, teraz skulony na splugawionej podłodze szpitala zanosił się targany takim samym uczuciem. Ogromna rana w duszy ziała cierpieniem i sączyła bolesny krzyk. Cóż, kiedy sił starczyło tylko na to, by dławić się rozpaczą.

Sens słów. Z dalekiego, jakby oddzielonego grubą warstwą wody świata docierały powoli. Bardzo powoli przebijał się do skupionego na własnej klęsce Luci.

- Ja - gardłowy głos Leonarda przeszył ciszę makabrycznego szpitala - Ja czuję... że … jestem w stanie …. im … pomóc. Mogę spróbować to odwrócić. Ale …. boję się. Boję się. - powtórzył głucho i żółtymi ślepiami spoglądał na zdeformowanych chłopców. Herbert w tym czasie patrzył na czołgającego się u jego stóp potwora, którego zwano Natalie Dupoint. Powoli skierował lufę remingtona w stronę jej głowy. Nie czuł żalu, złości, czy obrzydzenia. Czuł że powinien spełnić swój obowiązek, jako Herbert Hiddink, jako … człowiek.
Nacisnął spust.
Nie chciał patrzyć. Całym wysiłkiem woli zmusił się, by spojrzeć na nieszczęsne przywiązane do łóżek ciała. Gdy zabrał głos jego gardło wydało chrapliwy dźwięk niepodobny, do jego zwykłego mocnego głosu.
- Są przywiązani. Rób co chcesz, ale wpierw powinniśmy sprawdzić teren. Tu może być ktoś jeszcze. Tylko … - Luca się nie nadawał do niczego. - Dobrze. Zostańmy tu. Będę na straży. - stwierdził z ulgą wyglądając na zewnątrz pomieszczenia Herbert i przysłonił usta szalem. Smród był nie do wytrzymania.
Leonard wszedł do sali. Jego zmienione oczy przeskakiwały od jednego targanego spazmami ciała na łóżku, do drugiego. Student poruszał się jak lunatyk. Podszedł do pierwszego z brzegu łóżka i sięgnął palcami do gumowej rurki prowadzącej od worków z osoczem czy innym płynem ustrojowym do żył ludzi-potworów. Chwilę wahał się wyraźnie, po czym wyszarpnął igłę z ciała, czemu towarzyszył bolesny, przeciągły jęk chłopca. Z rany popłynęła gęsta, dziwna krew.
- Szukali ścieżki zmiany. Ghoule to same samice. A oni chcieli … chcieli zrobić z chłopców … kutruby - Leonard mówił powoli, ze ściągniętą twarzą.
Hiddink ujrzał że ręka Leonarda, na której pojawił się tajemniczy tatuaż … dymi. Wokół przedramienia Lyncha unosiły się mackowate wstęgi dymu barwy inkaustu. Włosy na karku Hiddinka zjeżyły się jeszcze bardziej. Wiedział, że to, co się dzieje, nie powinno się dziać. Że Leonard przekracza jakąś granicę. Granicę, zza której nie ma już dla niego powrotu. I tylko on i Luca mogli spróbować go od tego odwieść. Z drugiej jednak strony … cokolwiek zamierzał zrobić Lynch, najwyraźniej chciał dobra tych okrutnie potraktowanych nieszczęśników.
Dym wokół ręki … kształtował się w coś w rodzaju mackowatego odnóża zakończonego jakimiś wypustkami. Jakby tatuaż … wychodził z jego ciała na zewnątrz.... Jakkolwiek szaleńczo i obłąkańczo to nie brzmiało.
Hiddink obserwował to ze zrodzonym z otępienia spokojem. Ale gdzieś tam, w głębi umysłu bał się, że dzieje się to, czego zawsze obawiał się Mahuna. Że …stanie się coś, co może wymknąć się spod kontroli. Przyszło mu na myśl, że być może będzie musiał strzelać nie do ghouli, czy kultystów, ale do … przyjaciela. Wydawca zacisnął mocniej szczęki. Musiał się na to przygotować, by w razie konieczności nie zawahać się. Póki co jednak dzielił swą uwagę pomiędzy wydarzeniami w pokoju i na zewnątrz. Starając się nie zagapiać bez potrzeby.
- Luca - powiedział spokojnym głosem Leo. - Luca! Słuchaj mnie! Który z tych chłopców to twój brat! Pokaż mi go!

Nie słuchaj go!! – darło się coś w środku – Nie wierz mu!! – krzyczało, ale jad kłamstwa lepił już ranę cudownym balsamem nadziei. Chciał wierzyć. Mimo wszystko, a może właśnie dlatego że sięgnął dna rozpaczy uwierzył.
- Co? – wyszeptał wciąż łkając. Obok ktoś do kogoś strzelał. Słowa, wszystko miało inną prędkość – Potrafisz? – wyszeptał z nadzieją w łamiącym się głosie – Potrafisz?! – błagał wręcz.

Mówił, błagał. Ale oni go nie rozumieli. Teraz szedł na sztywnych nogach. Już nie patrzył na drżącego Leonarda, załzawionym wzrokiem patrzył w oczy brata... tego czegoś... Booożeee!!! Z gardła Luci wciąż wydostawały się niekontrolowane spazmy. Twarz naprzemian to tężała, to krzywiła w nerwowym skurczu. Ale szedł. Stanął przy łóżku Domenico, ukląkł...
- Gloria al Padre e Figlio e lo Spirito Santo. Come era nel principio, ora, sempre e per sempre. Gloria al Padre e Figlio e lo Spirito Santo…. Come era nel principio, ora, sempre e per sempre... – zaszlochał i zaczął się modlić.
- Luuucaaaa - zajęczał Domenico zniekształconym głosem, w którym dało się słyszeć przerażenie małego chłopca widzącego w krótkim życiu zbyt wiele koszmarów. - Luucaaaa - powtórzył przeciągle z jakimś nieuchwytnym tonem bolesnej radości i szczęścia.
- Oh mio Dio, qui davanti a voi è malato, è venuto a chiederti quello che vuole e che è, ciò che ritiene più importante per voi. Tu, o Dio, entrare nel suo cuore queste parole, La più importante è la salute dell'anima!... - nie przerywał Luca. Szlochał, smarkał się, z całych sił ściskał ramię brata i modlił prawdziwie, jak nigdy w życiu. Z pomarszczonego, zbrązowiałego i łuszczącego się policzka brata spłynęła łza.
- ...Signore, fa che riempire tutta la tua volont-, se si vuole guarire, questo era il suo dati sanitari, tuttavia, se l'altro è la tua volont-, lasciarlo continuare la sua croce....



Luca się modlił, Domenico jęczał bełkocząc coś boleśnie, a Hiddink obserwował wszystko i wszystkich. Rewolwer w jego dłoni drżał ciężko.
Leonard tymczasem pochylił się nad Demonico mijając modlącego się przyjaciela. Luca poczuł dziwny zapach bijący z ciała Lyncha. Kojarzył się z … pieczonym sernikiem. Naprawdę kojarzył się z pieczonym sernikiem na Lambert Street w Nowym Yorku. Dym wokół ręki Leonarda zawirował, mackowate wstęgi sięgnęły ku piersi rzężącego dziecka, zagłębiły się w niej, jakby nie była zrobiona z ciała, lecz z jakiejś przenikliwej substancji. Unieruchomiony chłopiec jęknął przeciągle, boleśnie a dym poruszał się w jego ciele, niczym stado wściekłych węży. Na pewno sprawiał mu ból, ale czy był to ból większy od tego, którego dzieciak już doświadczył? Wątpliwe.
I nagle dym zaczął czernieć, nabierać jakiejś materialności. A twarz Domenico... twarz Domenico … zmieniała się. Na oczach Luci zanikały brązowe zmarszczki, dziwne narośla, skóra wygładzała się, rysy odkształcały przybierając powoli, z bolesną groteską i grozą oblicze brata. Zabiedzoną, wyszczuploną twarz skrzywdzonego dziecka.
- Jeszcze … - jęknął Lynch boleśnie, a z jego nosa zaczęła płynąć krew. - Jeszcze … ciało... i …. umysł....
Mówił to agresywnym tonem, jakby przekonywał kogoś innego, niechętnego zmianom.
- Nie … może …. pamiętać.
- ...Vi chiedo anche per noi che abbiamo messo alle spalle, purificare i nostri cuori, possiamo essere degni della carta d'santa misericordia. Attenzione a lui e semplicit- la sua sofferenza... - modlił się nadal Luca. Choć już doskonale zdawał sobie sprawę z dziejących się wokół zdarzeń, lepiej nie potrafił im pomóc - ...lasciare che riempiono il tuo desiderio di Natale, lasciarlo essere rivelato il tuo santo nome, aiutarlo a portare la croce con coraggio. Amen.
Krew z nosa Leonarda płynęła wartkim strumyczkiem, zalewała mu usta i brodę, skapywała na podbródek. Modlący się Luca był na tyle blisko, że widział, jak z oczu Leonarda również płynie krew. Jedno z nich, do tej pory nieludzko żółte, najwyraźniej doznało jakiegoś uszczerbku, bo krew zalewała tęczówkę.
Domenico jęknął, zamknął normalne już oczy. Szczupłą, chudą, lecz ludzką pierś poruszał niespokojny oddech.
Jednak ręce i stopy nadal wyglądały jak potworne odnóża czegoś, co wypełzło z piekieł.
- Jeszcze … ręce i nogi .. . - jęknął Leonard.
Tymczasem włosy na głowie Lyncha zmieniały się na ich oczach. Rosły, sięgając już ramion i stając się śnieżnobiałe jak u starca. Policzki zapadały się wgłąb.
Luca znał tę twarz. Widział ją nie raz, ostatnio coraz częściej. Rekinie zęby zbyt często szczerzyły na niego swój pogardliwy uśmiech, żeby je zapomnieć. Z przerażeniem spoglądał na przemianę zachodzącą w Lynchu. Wiedział, że nie chce, by przemiana się dokonała. Wiedział też, że nie ma innego sposobu, by wrócić mu brata.
- Dam .. radę …. - jęknął Leonard. - Dam … radę.
Pomiędzy ustami błysnęły drobne kły. Luca cofnął się. W dłoni nie wiedzieć skąd znalazła się znajoma kolba pamiątki po Loganie. Senny koszmar Luci wypełzł z Lyncha i stał tuż obok. A mimo to stał, patrzył z przerażeniem, i nie potrafił unieść dłoni.
Powoli, by nie sprowokować żadnej gwałtownej reakcji odwrócił spojrzenie na Hiddinka. Ich spojrzenia spotkały się - Nie, jeszcze nie - błagały jego oczy - Proszę...

…Bo czy w świecie, na którym istniały istoty potrafiące przy pomocy makabrycznych rytuałów przeistaczać zwykłe dzieci w podobne sobie potwory, i vice versa, można było jeszcze brać cokolwiek za pewnik…?

Tom Atos 03-02-2012 08:54

Hiddink słyszy kroki. Kilka par butów. Jedne cichsze, inne głośniejsze. Ktoś zbliża się korytarzem. Porusza się po ciemku, bez świateł. Wiatr wyje gdzieś w budowli. Huczy.
Wydawca przyklęknął celując ze sztucera w stronę odgłosów. Magazynek miał pełny. Pozycję dość dobrą. Mógł się długo bronić.
- Hiddink! – krzyknął Garrett, który pojawił się nie wiadomo skąd, a za nim majaczyły jakieś sylwetki.
Herbert ciągle trzymał palec na spuście i mierzył w zbliżającego się mężczyznę, jakby nie dowierzając temu co widział. Czyżby to była jakaś diabelska sztuczka? Skąd tu Dwight? W dodatku z jakimiś tubylcami? Przyjrzał się uważnie. Nie, no to jednak on. Ta sama wredna gęba, no może trochę bardziej zarośnięta. Dwight był uzbrojony, a więc nie był niczyim jeńcem.
- Garrett. - stwierdził wstając i kiwając głową. - Zabłądziłeś? Teheran jest w przeciwną stronę.
Spróbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu wyszło.
- Co to za jedni? - wskazał głową na towarzyszy detektywa.
Ujrzał ludzi z zasłoniętymi kfefami twarzami, z szablami i pistoletami w rękach, z oczami czujnie obserwującymi mroczne korytarze. Przynajmniej pięciu.
- Pieprzona kawaleria. - rzucił Garrett - Jedyna, jaką mamy.
- Lepiej niech tam nie wchodzą Dwight. -
Hiddink pokazał na pokój za sobą. - Leonard robi tam małe czary, mary. To nie jest przyjemny widok. Musi skończyć, bo inaczej brat Luci skończy jako ghoul. Tak. Znaleźliśmy go ...
- Jeszcze …. moment … -
głos Lyncha przechodzi w warkot, a włosy sięgają już za ramiona. Domenico otacza teraz złocista poświata, ciało chłopaka wygina się w łuk, oczy zachodzą mgłą nieświadomości. Plecy Lyncha wyginają się również. Ciemne, mackowate wstęgi wracają do ręki. Przez ciało przechodzi gwałtowny spazm, a Leonard przyklęka na podłodze. Włosy zasłaniają mu twarz, ale z miejsca, gdzie klęczy chłopak wydobywa się gardłowy, okrutny i zimny śmiech w którym trudno rozpoznać głos Leonarda.
Słysząc za sobą ten dziwny dźwięk Hiddink natychmiast się obrócił i wymierzył w zmienionego nie do poznania towarzysza zastanawiając się, czy to jeszcze Leonard.
- Lynch? Odezwij się. Jak sie czujesz Leo? - przełknął ślinę ostrożnie podchodząc.
- Grazie a Dio... - westchnął głośno Luca i wydać było, że znów ma ochotę się rozpłakać. Tym razem łzami szczęścia. - Grazie... Leo. Dzięki przyja...
- Leo? -
klęczący Lynch zaczął wstawać. - Leonard? Ach, tak. Nie ma go tutaj. Odszedł. Ustąpił mi miejsca. Swojemu bratu, którego wchłonął jeszcze przed urodzeniem. Jestem Douglas, panowie. I doskonale wiem, kim wy jesteście.
Głos Lyncha był inny. Pozbawiony cienia jąkania. Zimny, opanowany, taki, po którym ciarki przechodziły.
- Co...? - zająknął się zaskoczony Luca. - Co? - powtarzał bezwiednie. Cofnął się i przypadkiem natrafił dłonią na porzucony na barłogu Domenico Loganowy rewolwer. Douglas, czy czymkolwiek było teraz to, w co przemienił się Lynch nie był miłym widokiem. Nawet jeśli się oglądało dotąd potworności takie jak ghoule, czy ich dzieło.

Huk wystrzału odbił się głuchym, spotęgowanym przez ściany pomieszczenia echem. Charakterystyczny dźwięk jaki wydaje remington nie mógł być pomylony z niczym innym. Był jednak naprawdę zwielokrotniony, bo Herbert nie strzelał sam. Zaraz potem zabrzmiały następne. Hiddink z wprawą przeładowywał broń posyłając w stronę Lyncha cztery pociski raz za razem. Trzy w głowę, jedno w serce. Gdy skończył z lufy sztucera wydobywała się cieniutka stróżka dymu niczym nić życia tkana przez los. Cienka i zwiewna ... dym rozpłynął się w powietrzu. Po policzku Herberta spłynęła pojedyncza kropla.
- Wybacz przyjacielu. - szepnął niemal bezgłośnie.
Dopiero wtedy spojrzał w bok, dostrzegając Garretta opuszczającego powoli ciężką broń. To nie było tylko echo. Zgrzytnęło metalicznie, gdy detektyw przeładował.
Luca stał jak zaczarowany. Z rewolwerem w opuszczonej garści przyglądał się niczym widz w kinie niezdolny wpłynąć na wypadki na ekranie scenie jaka rozgrywała się tuż obok. Rozbryzgi krwi Lyncha fastrygowały jego twarz karminowym wzorem. Nie poruszał się. Tylko cichy szept wyrzucany przez mimowolne łkanie wydobywał się z jego gardła.
- Nie... nie...nieeee.....

Pociski trafiały w cel. Z tak bliskiej odległości w zasadzie nie było to najmniejszym problemem. Kawałki ciała i krew bryznęły wokoło. Zachlapały Domenico i przepoczwarzonego dzieciaka na łóżku obok. Zaznaczyły brudną ścianę kolejnymi zygzakami brudu. Siła strzałów posłała Lyncha na ścianę za jego plecami. Osunął się po niej, znacząc śladami krwi porowaty tynk. Znieruchomiał na podłodze wpatrując się w dawnych przyjaciół szklistym, pustym wzrokiem. Białe włosy nadal pozostały długie i siwe, lecz drapieżne rysy twarzy złagodniały, zmarszczki znikły. Zastrzelony znów wyglądał jak student śpiący pod ścianą.
Na ustach pojawił się ostatni, krwawy bąbel, przebiegł ostatni bolesny skurcz i głowa Lyncha opadła na pierś.
Garrett podszedł do leżącego ciała, bez wahania wymierzając ponownie naładowaną broń w głowę nieruchomego Lyncha. Nacisnął spust. A potem naciskał go, aż skończyła się amunicja. Echa wystrzałów niosły się w ciemnym wnętrzu jak odgłosy wbijanych w trumnę gwoździ. Wreszcie zapadła cisza.
- Mahuna Tulavara nie żyje. - oznajmił mocnym głosem Dwight, znowu napełniając pociskami komory i rozglądając się - Gdzie jest Amanda?!
- Nie wiem … -
Hiddink nie patrzył na Dwighta uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Mechanicznie nie zastanawiając się doładowywał wystrzelone kule.
- Mieliście jej pilnować...- zacisnął usta detektyw.
- Zaatakowały nas ghoule. Wielbłąd Amandy poniósł na pustynię. Emily i Walt zostali w jakiejś chacie, a my we trzech trafiliśmy tutaj. Mahuna nie żyje? - spytał jakby dopiero teraz to do niego doszło.
- Szkoda. Wielka szkoda. Był dobrym wojownikiem. - zamilkł chwilę zastanawiając się.
- Zabiliśmy Corbina i Natalie. - wskazał ręką ciało kobiety. - Ktoś tu może się jeszcze czaić. Nie sprawdziliśmy całego ośrodka.
- Na pewno nie zaszkodzi nam już ten legionista. -
twarz Garretta wyjaśniała wszystko. - Spotkaliśmy go.
Hiddink pokiwał tylko głową masując ręką czoło. Czuł się straszliwie zmęczony.
- Trzeba ich zabić. - wskazał na przywiązanych do łóżek zmienionych chłopców. - Im nie możemy już pomóc. Nie mam na to sił. Muszę … odpocząć.
Hiddink zataczając się wyszedł na korytarz i oparty o ścianę osunął się na podłogę siadając i ukrywając twarz w dłoniach. Mini która do tej pory nie narzucała się ze swoim towarzystwem uznając i słusznie, że Herbert ma poważniejsze sprawy na głowie. Teraz jednak bezceremonialnie wsunęła mu się na kolana i nadstawiła główkę do głaskania. Herbert spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem i podrapał za uchem. Uśmiechnął się. Tym razem mu się udało.
Ciche szuranie sztywnych kroków młodego Włocha. Zmęczony spojrzał i dostrzegł zgarbioną pod ciężarem wczepionego weń niczym małpka młodszego brata, sylwetkę Luci znikającą za załomem korytarza.
Tyle śmierci, tyle krwi. Jak na wojnie. Zupełnie jak na wojnie. Tylko że nie był dwadzieścia lat młodszy. Wtedy on i jego rodacy wtedy przegrali, a teraz? Czy teraz może wygrać? Czy poświęcenie Leo miało sens, jeśli ten mały Manoldi niedługo zginie? Jeśli wszyscy zginą? Kto się zajmie Arturem? Kto pomoże jemu? Herbert próbował przypomnieć sobie jak wyglądał jego syn, ale nie potrafił w pamięci odszukać rysów jego twarzy. Betty? Emma? Nic. Pustka. Zaniepokojony sięgnął do notesy. Między kartkami tkwiło zdjęcie.


- Betty. Moja śliczna Betty. – Hiddink gładził czule papier. Zdjęcie zrobił Artur na wiosnę 1920 w .. zeszłym? No tak, w zeszłym roku. Widać nawet jego cień. Stali przed domem, była wtedy niedziela i było dość chłodno. Łzy napłynęły Herbertowi do oczu. Otarł je brudną ręką. Nie mógł się rozklejać. Nie teraz. Schował starannie zdjęcie niczym najcenniejszy skarb i powoli wstał. Jeszcze nie koniec. Jeszcze nie.

emilski 03-02-2012 13:43

Wciąż było ciemno. Do tego wszystkiego zaczęło wiać, sypiąc piachem po oczach. Osłanianie twarzy ręką nic nie dawało, pod powiekami i tak gromadziły się kłujące ziarenka, przez które Walter płakał wbrew własnej woli.

Siodło było puste. Zakrwawione, ale puste. Wokół Amandy też raczej nie było. To mogło znaczyć dwie rzeczy: albo Amanda nie żyje, albo żyje, ale jej tu nie ma. Prosta alternatywa, ale jakże sugestywna. Albo, albo. Rozstrzyganie tej kwestii zostawił jednak do rana. Teraz zaczął się wycofywać w kierunku budynku.

-Walt! Do środka! - usłyszał głośny rozkaz z ust jego pani generał.

Zareagował błyskawicznie. Vivarro strzeliła, Chopp zobaczył kątem oka wroga, skaczącego z dachu i sam też wymierzył dwa strzały. Tylko jeden był celny. To było za mało, żeby go unieszkodliwić, ale wystarczająco, żeby spowolnić jego atak i dostać się z powrotem do szopy. Ale szopa przestała być już bezpiecznym miejscem, bo kiedy pierwszy odruch księgowego został skierowany na zatrzaśnięcie za sobą drzwi, szybko okazało się, że zostały z nich tylko strzępy, a raczej drzazgi. To wymusiło na nim bardziej skuteczne działania. Przyłożył i strzeli ponownie.

Snajper strzela tylko raz. Nawet w takich warunkach i ze zwykłego rewolweru, trafił bestię w oko. Padła w locie. Prosto pod nogi strzelca. I na ciało Borii, którego Emily zakazała ruszać. Wyglądało to tak, jakby chciały go dopaść nawet po jego śmierci.

Walter z wściekłością kopnął truchło gula, mówiąc:

-Mówiłem, że jesteśmy tutaj bezpieczni.

Emily najwyraźniej nie zrozumiała, bo jej głos był pełen wątpliwości, a księgowy chciał po prostu powiedzieć jej, że przed wszystkim ją obroni. Ale nie miał już sił jej tłumaczyć. Był bardzo rozdrażniony jej roztrzęsieniem. Chciała biec szukać Amandy, ale jej tam przecież nie ma, Em! Tam nikogo nie ma, tylko wielbłąd! Jej roztrzęsienie wpływało na jego roztrzęsienie. Ale głównie chodziło o to, że był bezradny i bał się wychodzić na zewnątrz. Ta niemoc powodowała, że nie do końca się kontrolował i był opryskliwy dla swojej biednej Emily.

Na szczęście w porę się opanował.

Umościł im gniazdko w kącie szopy i tam spędzili resztę nocy.

hija 05-02-2012 17:13

Jak to zrobić?
Jak pozostać człowiekiem, kiedy wszystko wokół obraca się w proch? Jak sobie poradzić z bólem? Jak zatrzymać odchodzące jedna za drugą twarze bliskich.
Znów to zrobiła.
Znów stala się przyczyną czyjejś śmierci.
Ciało Borii leżało na ziemi. Z jego oczu zniknął już ten znamionujący życie blask. Matowe spojrzenie wznosił ku powale ubogiej chatki, która stała się jego ostatnią redutą. Był już daleko, z bratem. Bo choć śmierć dopadła ich na różnych kontynentach, to gdziekolwiek byli, byli razem.
Emily Vivarro płakała, na klęczkach walcząc za przegraną sprawę.
Ręce do łokci uwalane miała krwią przyjaciela, ale to nie wystarczało, by dala za wygraną. By uwierzyła zdrowemu rozsądkowi i zaakceptowała fakt, że Boria Karunin już nie żyje.
Walczyła, choć każda przepuszczona między palcami kropla krwi oddalała ją od zwycięstwa. Nie miała ani środków, ani umiejętności, by zaopatrzyć taką ranę. Jedyne co miała, to nadzieja - gasnąca teraz wraz z życiem Ukraińca.

W chatce pojawił się ktoś jeszcze. Luca, Hiddink. Męskie glosy ponad jej głową dyskutowały jakąś kwestię; nie słyszała w czym rzecz. Odpowiadała im chyba, ale wszystko spowijała gęsta mgła pełnego niedowierzania smutku.

*

Poprzez mrok i milczenie przyglądała się mężczyźnie, z którym tak dziwnie połączył ją los. Ciemności zakrywały jej twarz, na której malowała się rozpacz. Nie wiedziała, co mu powiedzieć.

- Ja też się boję - wydusiła w końcu.
-Tu jesteśmy bezpieczni. Pomóż mi odciągnąć Borię w kąt, żeby nie leżał tak w progu. Zapewnijmy mu w miarę przyzwoity odpoczynek. Możemy go przykryć sianem. Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.
- Walter - oderwała wzrok od ciała Borii - powinniśmy iść z nimi. Powinniśmy trzymać się razem, by znów nie stracić...
-Nie, Emily. Powinniśmy słuchać się Shardula - odpowiedział Walt, wpatrując się w ciemność.

Tylko, że ona nie czuła się bezpiecznie.
Nic nie było w porządku. W obcym miejscu, pod obcym niebem strach trawił jej trzewia.
Czas i wszystkie te kilometry, które przemierzyli, odcisnęło na niej swoje piętno. Wygladała jak cień dawnej Emily. Gładka kiedyś skóra pokryła się bliznami, policzki zapadły a miedziane włosy matowiały.
Nawet jeśli przeżyją, nic już nie będzie takie samo.
Nigdy.

Walter ruszył w kierunku rozbitych na drzazgi drzwi, ale nie to zwróciło jej uwagę.
W chwili, gdy padło imię Amandy, kątem oka dostrzegła ruch na dachu. Każda chwila, która doprowadziła ja do tego miejsca, nauczyła ją jednego - nie wachać się! Wystrzeliła w kierunku sufitu.
Padł drugi strzał. To musiał być Walter. Dobrze znany ryk. I jeszcze jeden strzał.


- A jeśli ona tam jest - usiadła w kącie i dopiero po chwili zdecydowała się wypowiedzieć na głos dręcząca ją myśl. Jakby nie było całej sytuacji z ghulem. Jakby tylko zaprzeczenie mogło ich uratować przed zupełnym szaleństwem. - Jeśli się jej udało, ale potrzebuje pomocy?
- Nie ma. Sprawdziłem. Emily, nie wariuj. Wystarczy tego szaleństwa. Musimy racjonalnie myśleć.
- Uważasz, że chęć niesienia pomocy jest irracjonalna, Walter? Jeśli tak to od samego początku do końca, jakikolwiek on będzie, ta wyprawa jest korowodem głupców i szaleńców. Tak o nas myślisz?
- Nie łap mnie za słówka, Em - Walter się niecierpliwił, ale obiecał sobie, że nie da się wyprowadzić z równowagi. - Jej tam nie ma. Komu chcesz nieść pomoc?
Spuściła głowę. Miał rację. Oni sami potrzebowali pomocy. Wierzchem dłoni otarła spływającą po policzku łzę.

Podniosła się w końcu i weszła pomiędzy zwierzęta. Poluzowała popręgi, dając zajęcie rękom w nadziei, że wyobraźnia przestanie jej podsuwać straszliwe obrazy. Zabolał ją nieoczekiwany chłód Waltera. Ociągała się, nasłuchując odgłosów z zewnątrz.

-Chodź, Em - zachęcił ją gestem. -Chodź, umościłem tu w kącie całkiem wygodne siedzisko. Przeczekamy tu do rana. Zrobi się jasno i burza też powinna przejść.
Niepewnym krokiem ruszyła w kierunku Choppa, ale zamiast usiąść, wyciągnęła przed siebie ręce. Śmierć dyszała im w karki, Emily słyszała, jak zgrzyta zębami. Odrobina ciepła zanim zwariują. I zanim umrą.

Armiel 05-02-2012 18:26

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vU78mBIguaE[/MEDIA]


ROZDZIAŁ SZÓSTY


MISTERIUM GHOULI





Cytat:

Powiadam wam, moje sługi, że dzień jego przebudzenia nadejdzie, kiedy zgaśnie księżyc i gwiazdy ułożą się w porządku. Grobowiec zostanie odkryty, starożytne pieczęcie zostaną złamane, dzieci pokłonią się i nasz ojciec przebudzi się z trwającego zbyt długo snu.
On to bowiem, Baphomet, pierwszy spośród Upadłych, którego prawdziwe imię znają tylko nieliczni spośród wybranych, wstanie, pokona wrogów i znów zapanuje nad swoim dawnym królestwem.
Fragment Przepowiedni Rash Lamara.


WSZYSCY

20 listopada 1921 roku, miasteczko Chah Badam, Wielka Pustynia Słona w Iranie


Burza piaskowa zaczęła się gwałtownie. Wcześniejsze podmuchy wiatru przeszły w wichurę niosącą z sobą miliardy ziarenek piasku. Zdawać by się mogło, że to gniew jakiegoś demona uderzył w Chad Badam.

A może właśnie tak było? Może to Rash Lamar, wcielony diabeł, dowiedział się o śmierci swoich sług i sięgnął po jakąś plugawą magię. Różne rzeczy już widzieli w swoim życiu ostatnio. Mogli uwierzyć i w tą, jak tylko poczuli furię żywiołów na własnej skórze.

Wicher szalał. Dziko zawodząc i chłostając piachem okolicę.

Ludzie Mansura szybko wprowadzili swoja konie do splugawionego szpitala. Dziką siłę burzy mogli ocenić, kiedy zobaczyli krew na niektórych zwierzętach. Wiatr ciskał drobinkami kamieni tak, że ostre ziarna i żwir cięły nawet pokrytą sierścią końską skórę. Aż strach było pomyśleć, co przeklęta burza byłaby w stanie zrobić człowiekowi.

Nie mieli wyboru! Musieli pozostać w budynkach. Emily i Walter w opuszczonej ruderze na skraju miasteczka, wsłuchując się ze zgrozą w odgłosy dochodzące zza ścian. A Garrett, Hiddink i Manoldi w makabrycznym szpitalu. Obie grupy nie mające pojęcia, co dzieje się z ich towarzyszami. Wyjście jednak na zewnątrz byłoby proszeniem się o nieszczęście. W szalejącej burzy łatwo było zgubić drogę, nie mówiąc już o ewentualnych ghoulach, które nadal mogły polować w pobliżu.

* * *


W szpitalu ludzie Mansura zajęli się tym, co trzeba było zrobić. Nieszczęsnymi ofiarami plugawej metamorfozy. Dziećmi nieznanych rodziców, którzy być może, podobnie jak mały Domenico Manoldi, zostali uprowadzenie Bóg jeden wiedział, komu i skąd. Dzieci, które szybkie, litościwe ciosy szabel i pchnięcia sztyletów pustynnych wojowników posyłały w objęcia śmierci uwalniając od męki, na jaką skazywała ich okropna przemiana.

Benzyna ze stojących pod szpitalem ciężarówek Czerwonego Krzyża posłużyła jako ostateczne rozwiązanie. Po kilku minutach od zakończenia masakry szpitalny pokój stał się ognistą komorą, w której spalono szczątki nieszczęsnych dzieci. Żywi przeszli do głównego holu, rozpalili ognisko ze znalezionych w innych pomieszczeniach rzeczy i w ponurym milczeniu wpatrywali się w zasypywane piaskiem okna. Co jakiś czas tylko ich wzrok wędrował w stronę Luci i Domenico, trzymanego przez starszego Manoldiego na kolanach.
Chłopiec spał wyraźnie nieświadomy miejsca i okoliczności, w których się znajduje. Jedyne jaśniejsze światełko w otaczającym ich mroku.

To był moment, by połączeni wspólną tajemnicą i wspólną walką ludzie mogli w końcu zamienić kilka słów. Morale grupy wisiało na włosku. Stracili Borię, Shardula, stracili Lyncha i prawdopodobnie Amandę, chociaż w przypadku bostońskiej dziennikarki mieli jeszcze nadzieję.

Dwight powiedział im tyle, co chciał o tym, co go spotkało. Herbert odwdzięczył się tym samym. Luca nie włączał się do rozmów. Odzyskał brata i nawet śmierć przyjaciela – ostateczne samo poświęcenie Leonarda Lyncha – nie mogło powstrzymać obarczonej złymi wspomnieniami radości Lucii. Świat był tak urządzony, że kiedy jedni cieszyli się zwycięstwem bitwy, inni opłakiwali poległych.

Jednak to nie był koniec ich walki. Zostało miejsce zwane Głową Diabła gdzie, jeśli wierzyć przypuszczeniom Mansura syna Borzy, dzisiejszej nocy ich potworni wrogowie, podejmą się ostatecznego przebudzenia pradawnego, zagrzebanego pod solą i piaskiem demona. Baphometa. Ojca Rash Lamara. Małżonka Haran Jakashki. Wcielonego zła. Diabła, we własnej osobie.

A oni chcieli temu przeszkodzić. Na pewno Mansur i jego ludzie podejmą się tej próby.

- Nie będziemy sami – zapewniał arabski wojownik wpatrując się w ich twarze. – Posłałem wezwanie do innych klanów. Kiedy burza przycichnie ruszymy na miejsce spotkania. Jeśli stawią się wszyscy, będziemy mieli co najmniej pól setki szabel. Zmieciemy sługi diabła z Kavir – e – Namak. Pogrzebiemy wspomnienie o przeklętym grobowcu Ahrimana na wieki.

Wierzył w to, co mówił. Widać to było w jego oczach i postawie ciała. A jego wiara była zaraźliwa.


* * *


Burza ucichła dopiero tuż przed świtem, kiedy niebo różowiło się na wschodzie, a na świat powracały nieśmiało pierwsze barwy wyłaniane słonecznym blaskiem.

Mimo niesprzyjających warunków udało im się złapać kilka niespokojnych godzin snu, ale i tak, mieli wrażenie, że ktoś nasypał im słonego piasku pod powieki.

Kiedy spali, Mansur wysłał w teren swoich ludzi.

- Ciało twojego zabitego przyjaciela znikło, lisie – powiedział syn Borzy do Garretta, kiedy detektyw znalazł w sobie siły, by wstać z krzesła, służącego mu tej nocy za łóżko.
Mansur spojrzał na Garretta. Widać, że był zdumiony. Podobnie zresztą jak i detektyw.

- Musimy ruszać najszybciej, jak się da – zmienił temat przywódca wojowników z pustyni. – Mamy mało czasu, a sporo do zrobienia. Jeśli nadal chcecie połączyć swoje siły z naszymi.


* * *


Kilka godzin wcześniej, niezbyt daleko od miejsca, w którym się znajdowali białowłosy stwór o pomarszczonej twarzy diabła otworzył pomarańczowe oczy i spojrzał na swoją matkę.

- Straciłem tej nocy wiele sług oraz tego, którego oczami obserwowałem tych Amerykanów, matko. To najdotkliwsza strata, bo posiadłem jego umysł już wtedy, kiedy wezwali moją poddaną z bostońskiego gniazda. Dzięki niemu wiedziałem, co robią moi wrogowie, o ile zachowałem odpowiednią ostrożność.

Arabska niewolnica o pustym spojrzeniu nałożyła na plecy władcy płaszcz, a trzymające się cienia samice z pobliskiego gniazda zasyczały niespokojnie.

- Weź pięć samic i tylu niewolników na ofiary, ilu będziesz potrzebowała matko – Rash Lamar odwrócił się w stronę Haran Jakashipu. Wezwij robaka ziemi z czarnych bezmiarów. Chcę, by zniszczył wylęgarnię i wszystkich, których tam znajdzie. Niech burzy, rozrywa, pożera i druzgocze. Nie może odejść, póki nie wykona zadania.

- A co z tymi niewiernymi, których miał wystawić La Marchalen.

- Obronili się i uciekli, nim Tołoczko ich dopadł.

- Twój syn nie radzi sobie najlepiej, synu, prawda.

- Jest doskonały, matko. Nie obawiaj się. Podczas rytuału wolę go jednak mieć przy sobie.


* * *


Poczuli to wszyscy na raz. Najpierw ledwie wyczuwalne drżenie ziemi, potem kwik koni i wielbłądów. A potem, jeden z budynków na skraju Chad Badam zawalił się w chmurze pyłu.

Trzęsienie ziemi! To było trzęsienie ziemi! Ale ci, którzy mieli już okazję zetknąć się z tym zjawiskiem, mogli od raz dostrzec, że to nie jest trzęsienie ziemi. Kolejne budynki zapadały się w głąb ziemi w fontannach pyłu, piasku i przeraźliwym huku pękających ścian.

A gdyby było jasno, obserwator stojący gdzieś wyżej, mógłby bez trudu zobaczyć nierówną rozpadlinę przesuwającą się przez Chad Badam. Jakby jakieś monstrualnych rozmiarów stworzenie przesuwało się pod miasteczkiem, pożerając dziesiątki ton ziemi i niszcząc to, co znajdowało się nad trasą jego przejścia.


Stojący przed szpitalem ludzie mogli w panice i rosnącym przerażeniu wyczuwać, że coś jest nie tak, że grozi im śmiertelnie niebezpieczeństwo. Ciężarówki drżały, na ścianie budynku, w którym spędzili noc, pojawiały się pierwsze rysy i szczeliny.

Gdzieś w miasteczku, nadal pogrążonym w mroku z przerażającym hukiem zawalił się kolejny budynek. Przeraźliwie blisko nich.


* * *


Emily i Waltera, którzy całą noc przespali blisko siebie, obudził właśnie ten huk walącej się budowli, drżenie gruntu i rozpaczliwe ryki wielbłądów. Zerwali się na równe nogi, zauważając, że nadal jest szaro i wybiegli na zewnątrz. Z przerażeniem zobaczyli, że od strony pustyni, w stronę miasteczka zbliża się rozdarcie tektoniczne. Ziemia zapadała się nad szeroką wyrwą, pękała z okropnym trzaskiem, a przesuwaniu się temu dziwnemu zjawisku towarzyszyły wielkie kłęby pyłu i pustynnego piasku. Rozdarcie było niespełna sto metrów od nich i przesuwało się w ich stronę z przerażającą szybkością! Było oczywistym, ze jeśli nie chcą skończyć w rozpadlinie, muszą uciekać z Chad Badam jak najszybciej mogą, bez oglądania się na kogokolwiek i marnowania czasu!

Tom Atos 06-02-2012 11:42

Ognisko płonęło w jednej z sal placówki. Zupełnie jak pierwotny symbol upadku cywilizacji. Płomienie pożerały drewniane meble z trzaskiem, a oni tłoczyli się przy ogniu otoczeni dzikimi bestiami, jak jacyś cholerni, prymitywni jaskiniowcy. Hiddinka naszła niewesoła myśl, jak niewiele potrzeba, by ludzi cofnąć w otchłań barbarzyństwa. Jak wszystko czego dokonali, jako ludzie jest kruche i niepewne. Herbert zaczął przeszukiwać placówkę w poszukiwaniu jakiś przydatnych rzeczy. Nim pokój z ciałami zamęczonych chłopców został spalony przeszukał go na tyle dokładnie na ile pozwolił mu jego żołądek.
Przy ciele Natalie znalazł paszport na jej nazwisko i kilka innych, dokumenty podróżne, jakaś dziwaczną, małą zapisaną po francusku książeczkę, dość starą, sztylet w kształcie żmii, kieł znany im już dobrze na szyi i ozdobną biżuterię, a także jakiś woreczek noszony przy boku z dziwacznym migotliwym proszkiem.
Dalsze poszukiwania w pokoju pozwoliły odkryć puszki jak z farbą, ale wypełnione dziwnymi substancjami, w tym krwią i smolistą mazią podobną do posoki ghouli, worek z kośćmi, szczątkami zwierząt i ludzi, mnóstwo świec.
W innych pomieszczenia była dość typowe wyposażenie szpitalne, w tym przydatne bandaże i proszki do posypywania ran, a także w zamkniętej na klucz szafce strzykawki i ampułki z morfiną. Wszystkie przydatne rzeczy Herbert wpakował do znalezionej pod jednym z biurek torby lekarskiej.
Potem podjął się niewdzięcznego zadania identyfikacji zwłok. Szczególnie interesowało go, czy znajdzie kogoś jeszcze z bandy Natalie. Corbina zastrzelił sam, La Merchalena załatwił Dwight, została służąca Natalie Maeva Emilliene. Pomimo dość dokładnych i w sumie obrzydliwych poszukiwań nie odnalazł jej ciała.
Wyglądało na to, ze ona jedna uniknęła śmierci, ona i ten Larkin Andarus. Choć nie było wiadomo, czy są teraz razem i swoją drogą nie wiadomo było ile takich grup jak ta Natalie było jeszcze. Nie mieli pojęcia jakimi siłami dysponowali kultyści.
Z ilu niewinnych chłopców zrobili swoje sługi. Pomimo tego Hiddink miał jakąś fatalistyczną pewność, że wkrótce się przekonają.
Herbert pokazał swoje znaleziska kompanom.
- Powinniśmy zostawić kieł. On ostrzeże ghoule o naszej obecności. Reszta rzeczy Natalie może się przydać.
Stwierdził ziewając. Zmęczenie na szczęście go dopadło i te parę godzin przed świtem udało mu się zasnąć.
Jego drzemka nie trwała długo. Przerwał ją potworny łoskot walącego się budynku, gdzieś w pobliżu.
Trzęsienie ziemi, to była pierwsza myśl jaka mu przyszła do głowy. W pospiechu zbierając rzeczy wybiegł z budynku. Jego wzrok padł na zaparkowaną ciężarówkę. Wpakował się do szoferki z gratami i wtedy zauważył, że to stary model odpalany na korbę. Wysiadł by uruchomić silnik, na szczęście po kilku próbach udało się i usłyszał piękny warkot.
- Dwight! Luca! - wrzeszczał w mrok. - Wskakujcie!
Nie czekając na odpowiedź ponownie zasiadł za kierownicą. Chciał wyjechać z miasta, po drodze zajeżdżając pod chatę, gdzie ukryli się Emily i Chopp. Miał nadzieję, że w tych piekielnych ciemnościach trafi. Coś mu mówiło, że to trzęsienie ziemi nie jest naturalne. Jakkolwiek by nie było musieli opuścić zabudowania.
O czymś zapomniał … rozejrzał się dookoła zaniepokojony. W tym momencie przez otwarte drzwi szoferki wskoczyła mu na kolana Mini.
- Pfff … - prychnęła z wyrzutem. Jak mógł o niej zapomnieć? Niewdzięcznik.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:40.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172