Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-09-2013, 13:18   #61
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Nie było sensu ruszać się nigdzie tej nocy, rozbili więc obóz i po krótkiej naradzie, rozpalili ogień. Przez światło było ich widać, jednak stwierdzili, że nic gorszego od smoka ich już nie spotka, a i starego Waelleosa należało ogrzać i opatrzyć.
Po ciemku nikt nie miał zamiaru grzebać ciała Justyny, postanowili więc poczekać do rana, kiedy będzie jaśniej. Okryli ją jedynie kocem i ułożyli ją pod drzewami, na granicy światła ogniska.
Stephenowi dalej w głowie huczało i nie czuł się na siłach. Co miał powiedzieć, to powiedział i mógł spokojnie odpocząć. O dziwo zasnął szybko, wyczerpany całym dniem i ostatnimi wydarzeniami.
Kate dalej nie wracała z lasu, jednak nikt nie pokwapił się, alby po nią pójść. Wiedźmin stwierdził, że jeśli zgłodnieje, to wróci, co bynajmniej nie spodobało się Jaskrowi, jednak elf nie oponował. Szpiczastouchy opatrzył ranę głowy maga i usadowił go stosunkowo wygodnie.
Pozostawała jeszcze kwestia wart. Pierwszą objął Korn – barbarzyńca i tak był zbyt rozbudzony, żeby zasnąć. Ostatni miał pilnować Stephen, a Waelleosa i ich nowego „towarzysza” nie liczono. Nic się w nocy nie działo, a rano okazało się, że podopiecznej wiedźmina dalej nie ma.
- Nie podoba mi się to – mruknął zafrasowany elf, mieszając coś w garnku nad niewielkim ogniem. Mag w końcu się ocknął, jednak, z tego co mówił, głowa go bolała do tego stopnia, że ledwie widział na oczy. - Jeszcze chwilę, staruszku – rzucił doń Jaskier.
- Kate! - dziewczyna nie wracała, trwało to podejrzanie długo, dlatego Coen postanowił ją odszukać.
Czyli Kate nie powróciła. Nie był Coenem. Pomagał towarzyszom wyprawy, trzeba stanowczo było pomóc Kate. Był wojownikiem, nie tropicielem, ale jednak jako syn leśnej wioski miał jakies pojęcie na ten temat. Orientował się jednocześnie, gdzie dziewczyna wbiegła do lasu. Postanowił iść jej tropem.
- Jaskier, jeśli chcesz, prowadź - powiedział ruszając Stephen wprost do lasu, jesli elf chciał dobrze, jeśli nie chciał, trudno się jakoś mówi.
Korn nie miał zamiaru nic robić; ostatnio cały czas trzeba było szukać tej całej Kate. Rozłożył się wygodnie koło ogniska i rozmyślał. Za długo, oj za długo on się w tym dziwnym świecie znajdował...
Coen nie czekając na resztę dorwał jednego z koni i ruszył na poszukiwanie. Starał się czym prędzej złapać trop dziewczyny.
Mehelios nie do końca rozumiał o co było to całe zamieszanie. Żeby znaleźć jedną dziewczynę? Mag westchnął w duchu i usiadł przy ognisku, które było w wątpliwym stanie i zaczął grzebać w nim jakimś niedopalonym patykiem.
Z braku innej możliwości zabicia czasu odezwał się do nowopoznanego przybysza.
- Jak się tu u diabła dostałeś? - Zapytał Meheliosa.
- Trzymaj się, staruszku, zaraz wracam - powiedział Jaskier, klepiąc Waelleosa w ramię.

Mag mruknął coś w odpowiedzi, najwyraźniej nie mając sił na nic więcej. Trzymał w ręku kubek, z którego unosiła się aromatyczna para.
- Szedłem sobie ścieżką. Nie wiem jak daleko stąd. - Mehelios przeżuwał właśnie kawałek jedzenia. - Aż nagle coś od tyłu walnęło mnie w głowę, albo kark, nie wiem. Potem obudziłem się tutaj, więc to był pewnie ten wasz uroczy smok. Jak chcesz więcej szczegółów, to pytaj się kruka. - Skinieniem wskazał na Ferdynanda, siedzącego nieopodal. - Ale nie spodziewaj się zbyt sensownej odpowiedzi.
- Głupek, głupek! - zakrakał ptak, machając skrzydłami.
Przez twarz barbarzyńcy przemknął ledwo widoczny uśmiech. ~ Dobrze, że nie wie kto zachęcił do tego smoka... ~ Pomyślał.
- Zawsze myślałem, że czarownicy żyją w doskonałej komitywie ze swoimi zwierzakami... - Po chwili dodał: - Czyżbym się mylił? -
- Nie wiem, za dużo nie wiem o czarownikach. Straciłem pamięć. - Odparł mag. - Wiem tylko tyle, że rzekomo jestem jednym z nich i potrafię robić jakieś tam podstawowe sztuczki i że Ferdynand jest moim chowańcem. Jestem tylko ciekaw jak ja się z nim wcześniej dogadywałem.
- Głupek! - oznajmił z przekonaniem ptak, a w jego głosie słychać było sporą dozę szyderstwa.
- To mam super pytanie, Ferdynandzie. - Mag odwrócił się w stronę ptaszyska. - Czemu dokładnie uważasz mnie za głupka?
Barbarzyńca doszedł do wniosku, że nazwanie chowańca Ferdynandem, to raczej kiepski pomysł...
- Pamięć czasami wraca... - Przerwał na chwilę, by przywołać wspomnienia. - Kiedyś w naszej dawnej Karmazynowej Kompanii służył pewien starzec... Dziadunio dostał kiedyś obuchem po głowie i stracił pamięć. Ale podczas oblegania pewnego miasta dostał cegłą, która obsunęła się z murów w głowę i pamięć mu wróciła. Niech mu ziemia lekką będzie; wykrwawił się tylko kilka godzin później... - Westchnął. - Zawsze mogę ci pomóc, wystarczy że tylko poprosisz i dasz kamień... - Powiedział bardzo poważnie barbarzyńca.
- Głupek! Głupi, bo trzeba wszystko tłumaczyć! Głupek! Walnąć głupka! - oznajmił ptak, lecąc kawałek dalej. Opadł zgrabnie na ziemię, chwycił w szpony sporych wielkości kamień i cieżko machając skrzydłami, podleciał do barbarzyńcy i rzucił znalezisko mu pod nogi. Na koniec zakrakał radośnie i wrócił na miejsce.
Korn promieniował uśmiechem. Jako dziecko zawsze chciał zostać znachorem, ale jakoś nigdy nie miał możliwości sprawdzenia się w tej dziedzinie...
- To co? - Podniósł kamień. - Zaczynamy? - Spytał się Meheliosa z nadzieją w głosie...
- Walnąć głupka! Walnąć głupka! - zawołał radośnie kruk.
Waelleos, który do tej pory przyglądał się temu wszystkiemu ze zdumieniem, westchnął cicho i siorbnął naparu z kubka.
- Nie, nie zaczynamy. - Mehelios przewrócił teatralnie oczami. - Jakoś przeżyję z tą amnezją, a po twoim ciosie niekoniecznie. Odłóż ten kamień. Albo wiem, rzuć nim w tego kruka, może wtedy nabierze trochę szacunku do innych.
Barbarzyńca wyraźnie spochmurniał. - Lepiej sprawdźmy co dzieje się z tamtymi... - Pokazał kamieniem miejsce, w którym zniknął Stephen i spółka, po czym odrzucił kamyk w krzaki. - Ale gdyby ta amnezja zbyt mocno ci dokuczała, nie wstydź się i wal do mnie jak w dym. - Barbarzyńca uśmiechnął się szeroko.
- Jasne. - Odparł obojętnie mag, wstając z miejsca. - To ty idź sprawdzić co z nimi, a ja zostanę tutaj z naszym siorbiącym napar towarzyszem.
Korn wyszeptał pod nosem gniewnie coś o uczynności zbzikowanych magów i ruszył w ślady Stephena i Jaskra, jednak barbarzyńca nie przeszedł nawet kilku metrow, kiedy usłyszał znajome głosy. Widać, tamci już wracali...

*

Elf z łatwością dogonił Stephena i skierował gdzieś w bok, tłumacząc, że kawałek dalej jest ścieżka wydeptana przez dzikie zwierzęta. Coen skierował się drogą, a oni poszli w las, jednak dotarli do tego samego miejsca jednocześnie. Było to niewielkie jeziorko, czy może raczej staw, koło którego przebiegała droga, a który stanowił wodopój wszelkiego leśnego zwierza. Dziewczyna siedziała oparta o jedno z drzew i wyglądała, jakby spała.
Coen ewkilibrystycznym zeskokiem zadziwił resztę, po kilku sekundach stał naprzeciw Kate. Jego koń był kilka metrów dalej. Coen podszedł do wybranki i sprawdził jej stan zdrowia, przecież jeszcze niedawno było z nią bardzo źle.
Skoro doszli razem, zaś Coen jednak jak prawie zwykle wyprzedził pozostałych, nie było sensu się pchać.
- Jaskier - spytał elfa Stephen gapiąc się naokoło niepewny, czy dziewczyna usnęła, czy cos jej się stało - dostrzegłeś może jakieś inne ślady po drodze?
- Pełno tropów - elf wzruszył ramionami.
Tymczasem Kate mruknęła coś pod nosem i otworzyła oczy. Sennie spojrzała na wiedźmina i wydarła się, machając wystraszona rękoma. Widać nie spodziewała się takiego przebudzenia.
- Witaj Panienko. Wiesz ile strachu mi napedziłaś. Za kraę dostaniesz po dupsku. Jesteśmy drużyną i nie możesz od tak sobie iść, bo ludzi interesuje twój los... Wiedźmin postarał się przełożyć dziewczę przez nogę. Postanowił sprać jej dupsko.
Podszedł do Kate oraz do Coena, który wykonywał jakieś dziwne ruchy, kiedy dziewczyna broniła się desperacko.
- Uciekanie chyba nie ma sensu na tym terenie. Proponuję miasto, albo miejsce, które będzie pani znała. Dopóki właśnie takiego pani nie znajdzie, proponuję wracać - zwrócił się Stephen do wystrzaszonej coenowym powitaniem kobiety.
- Zostaw mnie! Psychopata! Zboczeniec! Pomocy!! - wrzeszczała, najwyraźniej nie usłyszawszy Stephena.
- i znów to samo… Masakra… Cicho bądź, bo sprowadzisz tu wszystkich zbójów imperium. Znowu straciłaś pamięć, jestem Coen- wiedźmin. Szarpał się z dziewczyną, przez kilka chwil. Wreszcie nie wytrzymał i dobył miecz, z zamiarem wystraszenia jej, jednak Stephen mu przeszkodził, chwytając ramię wiedźmina.
- Nałykałeś się jakiś ziółek, czy oszalałeś? - tłumaczyłoby to jego zachowanie przy smoku.
- Nie, ale Ty będziesz musiał je łykać jeżeli jeszcze raz spróbujesz mi przeszkodzić. To nie Twoja sprawa człowieku.- odpowiedział oburzony. Potem odwrócił głowę, jakby nic się nie stało i znów przemówił do Kate. - Czy już wiesz, gdzie jesteś?
- Dobrze Coen, jesli bardzo chcesz być takkim pajacem - odparł Stephen - ale nie tutaj oraz nie przy niej, albo … doskonale, niechaj będzie tak - odwrócił się oraz ruszył do obozu wziąć trochę jadła oraz pójść własną drogą. Przynajmniej taki miał zamiar.
- Nie zostawiaj mnie z nim! - zawołała za młodzieńcem Kate, zrywając się czym prędzej z miejsca i ruszyła biegiem za Stephenem.
Stephen przygryzł usta jakoś nie wiedząc, czy się cieszyć, czy przeklinać. Ale jednak ochrona damy stanowiła dla każdego rycerza, albo chętnego na rycerza, podstawę. Chociaż zawiódł już przy innej kobiecie, to tak czy siak, musiał pomóc. Ponadto naprawdę uważał Coena za osobę, która powinna mieć wizytę dobrego kapłana. Dlatego skinął zatrzymując się.
- Twoja wola, panno Kate, nie pozostawię cię z nim, ale naprawdę, proponuję iść do obozu. Jaskier poprowadzi najwygodniejszym duktem. Przepraszam za tamto - dodał mając na myśli słowa wypowiedziane podczas obozowania - jakiekolwiek miałem powody, dama nigdy nie powinna słuchać ostrych wypowiedzi, jeśli tylko dałoby siętego uniknąć. Proszę, chodźmy, jesli będę miał taka możliwość, odprowadzę panią do jakichs ludniejszych miejsc, chociaż niczego tutaj nie znam - podał jej rękę.
- No właśnie. Nie możemy przecież zostawić pięknej damy w opałach - dodał Jaskier, podchodząc, jednak wystarczyło jedno spojrzenie dziewczyny i elf zatrzymał się szybko, zasłaniając rękoma co bardziej czułe miejsca (czy raczej: miejsce). Dziewczyna popatrzyła na niego zdumiona i czym prędzej podeszła do Stephena.
Tymczasem Faeruńczyk kompletnie nie rozumiał co Jaskier wyprawia. Jednak istotne było, żeby doprowadzić dziewczynę do obozu.
- Idźmy panno Kate, Jaskier, zamiast machać po prostu prowadź.
- Eh, niech tak będzie… - stwierdził wiedźmin i poszedzł z tyłu
Szli przez las, co Coenowi nieco utrudniało marsz, tym bardziej, że niekiedy musiał oprowadzać konia innymi ścieżkami, nadkładając drogę. Dziewczyna od czasu do czasu zerkała w stronę wiedźmina, a to w stronę elfa. W końcu nie wytrzymała.
- Są prawdziwe? - zapytała Jaskra.
- Huh? - Elf nie wiedział, o co jej chodzi, jednak dziewczyna zrobiła dziwny gest przy uszach. - Nie rozumiem…
- No uszy - wyjaśniła. - Wyglądają… niepokojąco realnie…
Stephen szedł kompletnie nie pojmując dlaczego, elfie uszy Jaskra miałyby być jakoś nie takie? Może były brudne, co mogło nastąpić tym łatweij, że miały większy rozmiar niżeli ludzkie, jednak ciekawa dziewczyna interesowała się nie woskowiną potencjalną, lecz samymi uchatkami.
- Eee… no bo to są moje uszy? - mruknął elf, drapiąc się po głowie. - O co chodzi? Coś z nimi nie tak?
- Może sobie gdzieś wyciapciałeś - domyślał się Stephen orientując się dobrze, że kobiety dostrzegają najmniejszy pyłek tam, gdzie mężczyzna nawet przy kilkudziesięciu wspomnianych pyłkach byłby przekonany, że jest doskonale posprzątane.
- Nie może być! - oznajmił Jaskier, zaraz zabierając się za wycieranie uszu.
- N-nie… nie o to… a z resztą… - mruknęła zafrasowana dziewczyna.
Jaskier nie wyglądał na przekonanego, jednak nie zdołał drążyć tematu, ponieważ w tym momencie doszli do feralnej polanki, na której czekali pozostali. Korn szedł w ich stronę, jakby właśnie wychodził ich szukać, Mehelios siedział, rzucając wściekłe spojrzenia swojemu krukowi, który śpiewał: “Walnąć głupka!”. Waelleos zaś przyglądał się temu z zaciekawieniem.
- Wróciła - rzucił ponuro Stephen, bowiem polana nie niosła dobrych wspomnień. - Czy ktokolwiek posiada łopatę? Jeśli nie, wezmę topór, natniemy gałęzi na stos oraz ruszajmy stąd - wycedził jakos prędzej, niźli powiedział przez ściśnięte usta. Widać gołym okiem niewątpliwie było, że nienawidzi tego miejsca.
- Miałem jakąś łopatę na wozie - rzucił Jaskier. - Lepiej nie palić za dużego ognia… w końcu jesteśmy w samym środku lasu… - dodoał jakoś tak ponuro.
- Mogę wykopać grób. Znajdź tylko łopatę... - Powiedział stanowczo do elfa, na co ten skinął głową i bez słowa ruszył w stronę wozu.
Coen przypatrywał się od czasu do czasu dziewczynie. Czy to aby na pewno ta sama Kate, z którą już tyle przeżyli?
Dziewczyna siedziała z boku, spoglądając na wszystkich wzrokiem, w którym czaiły się smutek i strach. Nie odzywała się, nigdzie nie chodziła – po prostu siedziała, jakby nie chciała nikomu przeszkadzać. Dopiero, kiedy zauważyła, że wiedźmin się jej przypatruje, wstała i usiadła z drugiej strony drzewa, żeby jej nie widział.Ten nie wytrzymał, zsiadł z konia, przywiązał go do jednego z drzew i przeszedł kilka metrów do dziewczyny. -Jak masz na imię? Pamiętasz moje?
- Zostaw mnie w spokoju. Nie rozmawiam z nieznajomymi - odparła, wyraźnie poirytowana.
- To co zamierzasz, dziewczyno? - Spytał z rozbawieniem Mehelios, siedząc nadal przy dopalonym już ognisku, który wciąż nie do końca rozumiał o co chodzi z tą kobietą. - Jesteś sama w środku lasu, a tutaj ludzie oferują ci wodę, strawę i ochronę. I czy ty właściwie nie byłaś z nimi w towarzystwie jeszcze wczoraj?
- Nie mam pojęcia, kim jesteście! - wybuchnęła w końcu, wstając. - Takie rzeczy nie dzieją się na codzień! Jakies bestie atakujące nocą, jakieś szpiczaste uszy… magia?! Proszę was! Przecież to nierealne! - Zaczęła chodzić nerwowo, rzucając dokoła wściekłym spojrzeniem.
- Masz na imię Kate, zaś cała reszta, nie mam pojęcia - przyznał ponuro Stephen, który pomógłby, gdyby mógł - Niedawno przybyłem tutaj przez jakiegoś gościa. Także czuję się niczym na imprezie szaleńców - przyznał spoglądając współczująco. Mogła niewątpliwie mieć tu wpływ jakaś magia.
Barbarzyńca postanowił być szczery. - Trafiłaś wraz z nami tutaj ze swojego świata. I raczej nie wrócisz do niego, jeżeli nie kropniemy pewnego czarownika... - Przerwał. Sam nie rozumiał zbytnio o co w tym wszystkim chodziło... Pojął jedynie, że trzeba rozbić kilka czerepów. - Rozumiemy się? - Wyszczerzył zęby w karykaturze uśmiechu.
- Bez sensu… - mruknęła w odpowiedzi pod nosem, siadając pod innym drzewem, byle z dala od Coena.
- Właściwie sensownie mówisz, także wedle mnie to jakaś kicha - skinął Stephen wgapiający się wewnątrz czubków własnych butów.
Korn westchnął. Nie zamierzał tłumaczyć czegoś czego sam do końca nie rozumiał.
- I jak z tą łopatą? - Odwrócił się do Jaskra.
- Szukam - odparł poirytowany elf, szukając między tobołami.
- Ruszajmy stąd. Może jakaś karczma? Napitek? Powiedział zdesperowany, już miał dość tego lasu.
Korn przyznał mu w myślach rację. Muszą szybko pogrzebać dziewczynę i ruszać stąd.
- Wiesz co, w gruncie rzeczy trochę cię rozumiem. - Powiedział Mehelios siadając nieopodal Kate, tak żeby móc z dziewczyną porozmawiać, ale jednocześnie żeby nie czuła się zagrożona jego obecnością. - Ja też nie wiem co tu się dzieje, straciłem pamięć kilka dni temu. Mówisz, że nie znasz tych rzeczy, które są tutaj dookoła, to może opowiesz mi o miejscu z którego pochodzisz?
- Jest normalne - rzuciła tylko, wyraźnie nie zamierzając nic więcej dodać.
 
Gettor jest offline  
Stary 10-09-2013, 16:11   #62
 
Karmelek's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znany
Cell było niewielkim, górzystym królestwem, którego stolica, Celltown, leżała w samym środku olbrzymiej doliny. Panował tu ród Rioni, a obecny król, Maris Rioni, miał reputację służbisty i ponuraka. Co dziwne, ludzie nie narzekali na władze aż tak, jak można by się spodziewać.


W Celltown, z ważniejszych organizacji, swoje siedziby miały: Gildia Kupiecka, Gildia Rzemieślników... i Gildia Magów. Ci ostatni bardzo się Siobhan nie podobali. Co gorsza, mieli oni swój system i byli popierani przez króla. Ba! Ponoć mu służyli!
Samo miasto miało trzy mury obronne i trzy bramy. Było to bardzo niepraktyczne, bo aby wejść do kolejnego kręgu, trzeba było czasami czekać w długiej kolejce. Nie to, żeby wielu przechodziło do kręgu szlachciców, ale przed główną bramą miasta (którą uparcie zamykano na noc) zawsze był tłok. Poza zewnętrznym murem nie było praktycznie niczego – pola i slumsy.
Warto wspomnieć, co było za najodleglejszym, najbardziej skrytym z murów. Za Runicznym Murem, który stoi niewzruszony od wieków. Ponoć znajdował się tam cudowny ogród różany, pełen urokliwych alejek i altanek, w których arystokraci toczą polityczne boje. Ponoć jest tam cudownie latem, kiedy kolorowe róże zakwitają i roznosi się cudowny zapach... ponoć... jednak, co jest pewne, stał tam pałac, którego białe wieże widać było z daleka. Był tam też budynek, który niektórzy dumnie nazywali Akademią, gdzie tak naprawdę szkolili się ci wstrętni magowie, zdolni jedynie do zadawania bólu i cierpienia.
Drugi Krąg również napawał wielu niesmakiem. Prowadziła do niego solidna, lśniąca brama, której cały czas pilnowali strażnicy. Brama Szlachecka. Znajdowały się tam siedziby szlachty, magów i wyłącznie ekskluzywne sklepy. Poza tymi wszystkimi burżuazyjnymi świniami, tylko służba miała prawo przejść z Pierwszego Kręgu wyżej.
No właśnie, Pierwszy Krąg zamieszkiwali najubożsi, którym jednak udało się dostać, bądź pozostać wewnątrz miasta. Było tu wiele karczm, siedzib rzemieślników, sklepików, targowisko i oczywiście domy uciech wszelakich. Prostytucja była surowo zakazana w całym królestwie, jednak co bardziej przedsiębiorczy właściciele podobnych lokalów z łatwością obchodzili takie zakazy.
Wszyscy tłumaczyli, że nie mogą cały czas chodzić za swoimi pokojowymi, dziewkami służebnymi, kucharkami i tak dalej... one miały prawo robić, co im się żywnie podobało, a to, że wynajmują pokoje za horrendalne ceny i ich „partnerzy” dorzucają się... cóż... co poradzić?
Takim właśnie miejscem była „Róża i Cierń” - jednym z bardziej ekskluzywnych domów uciech wszelakich, w całej stolicy. I to tutaj Siobhan znalazła schronienie.


- Pospiesz się, skarbie! Klient już czeka! – zawołała zza drzwi Merylin, kiedy Siobhan się przebierała.
Merulin była pierwszą osobą, którą Siobhan poznała tu bliżej. Ładna, urocza, uprzejma i zawsze uśmiechnięta. Podchodziła do swoich obowiązków z entuzjazmem i chociaż czasami był wymuszony, klienci ją za to uwielbiali.

Kiedy Siobhan weszła do pokoju, w którym czekał „klient”, zamarła. Otóż było ich dwóch... Wojownik w podniszczonej zbroi, polerujący miecz i dziwny jegomość odziany w długą, czarną szatę, z kaptura której wyglądała... fretka? Kobieta miała już wystarczające pojęcie o tym świecie, żeby domyślić się, że to mag i jego chowaniec.




Mężczyźni rozmawiali o czymś cicho, jednak, jak tylko drzwi się za nią zamknęły, całą uwagę skupili na jej osobie. Oceniali...
- I jak? – zapytał mag.
- Myślę... że się nada – stwierdził domniemany rycerz, uśmiechając się nagle szeroko.
- Rozumiem... – Skinął z aprobatą głową, po czym odkaszlnął i odezwał się do Siobhan: - Mamy dla ciebie, moja droga, propozycję. Otóż kompletujemy drużynę bohaterów i potrzeba nam nadobna niewiasta. I padło na ciebie! Co za szczęście, nieprawdaż? Nie każdy ma okazję zabłysnąć w tym świecie! Ha! Czekają nas niesamowite, pełne napięcia i romantyzmu przygody! – Mag opisywał dłuższą chwilę, jakich to heroicznych czynów przyjdzie im dokonać i jak to ich imiona zasłyną w świecie. Mówił to z przekonaniem, z pasją, którą wyrażał każdym gestem. Na koniec spojrzał na kobietę i zapytał: - Jesteś gotowa wyruszyć, czy wolisz zostać tu i gnić w tym okropnym mieście?
Cóż... przynajmniej teraz wyjaśniło się, dlaczego kazali jej ubrać suknię podróżną, wygodną, praktyczną, a zarazem wyzywającą.


* * *


Wóz jęczał ciągnięty przez dwa konie. Kate, straciwszy możliwość podróżowania w siodle, siedziała na koźle obok elfa. Już dawno zaprzestała zerkać na jego uszy, za to pewnej nocy wyprowadziła atak...
- EJ! Przestań! Co robisz?! Zostaw je! Zostaw! – krzyczał Jaskier, kiedy dziewczyna ciągnęła jego uszy. Widać nie miała pojęcia, że są aż tak delikatne.
Z ledwością udało im się odczepić Kate od elfa i wyjaśnić, że tak, jego uszy naprawdę są prawdziwe... jakkolwiek by to nie brzmiało... Waelleos oznajmił wtedy, maskując śmiech kaszlem, że za najwyżej dwa dni dojadą w końcu do Celltown.
Jednak, mimo takich radosnych momentów, drużyna trwała w swoistego rodzaju żałobie. Śmierć Justyny niewątpliwie najbardziej dotknęła Stephena.

No i właśnie. Jechali do późna, chcąc jak najbardziej zbliżyć się do stolicy, zanim zatrzymają się na popas. Mag oznajmił, że następnego dnia, wieczorem, powinni już tam dotrzeć. Akurat znaleźli miejsce na nocleg, kiedy Jaskier nadstawił ucha.
- Chyba coś słyszę – powiedział, zerkając w stronę, w którą jechali.
Coen nic w prawdzie nie słyszał, jednak dostrzegł w oddali niewielką łunę, jakby ogniska. Wiedźmin szybko ocenił, że stąd niczego więcej się nie dowie, ale wtedy odezwał się Waelleos:
- Wypadałoby, żeby ktoś sprawdził, czy nic nam nie grozi... – mruknął, zerkając znacząco na Jaskra. Elf tylko skinął głową, rzucił lejce Stephenowi (młodzieniec był zmuszony jechać na koźle, gdyż szpiczastouchy jakoś kręcił nosem na towarzystwo jedynej niewiasty w towarzystwie) i ruszył w las.


Drużyna tymczasem trwała w pogotowiu. Minutę, drugą... piątą, dziesiątą, dwudziestą?! Co się działo z tym elfem?! Zjadło go co tam, czy jaki czort? Korn już dawno zdążył się zniecierpliwić, jednak widać nie tylko on:
- Orveld nie poleci. Jest za ciemno – mruknął zaniepokojony Waelleos. - Może lepiej podejdźmy tam wszyscy? Nikt przy zdrowych zmysłach nie atakowałby Inkwizytora.
Korn miał inne wyjaśnienie, dlaczego nikt przy zdrowych zmysłach by ich nie atakował, jednak zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, mag ruszył. Podjechali kawałek i po chwili wszyscy widzieli ognisko i słyszeli głosy kilku osób. Dopiero kiedy dojechali do polanki, na której tamci rozbili obóz, zobaczyli...
Jaskier leżał na ziemi, z głową na kolanach jedynej kobiety w towarzystwie, która sennie rozglądała się dokoła. Jeden z dwójki pozostałych mężczyzn, właśnie podawał jej miskę ze strawą.
 
__________________
"Większość niedoświadczonych pisarzy Opowiada zamiast Pokazywać, ponieważ jest to łatwiejsze i szybsze. Trenowanie się w Pokazywaniu jest trudne i zajmuje dużo czasu."
Michael J. Sullivan
Karmelek jest offline  
Stary 17-09-2013, 19:14   #63
 
juva's Avatar
 
Reputacja: 1 juva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemu
Cóż... przynajmniej teraz wyjaśniło się, dlaczego kazali jej ubrać suknię podróżną, wygodną, praktyczną, a zarazem wyzywającą. Przez cały, dość długi nawet jak na maga (Czy oni swoją drogą nigdy nie przestają gadać! Na wszystkie demony!) monolog Siobhan nie mogła żadną sztuczką pozbyć się wyrazu wstrętu z twarzy. Utkwiła wzrok w zwierzaku, który nie wyglądał na nadmiernie rozgarniętego. Na pytanie, o czym mógł świadczyć wiecznie wywalony jęzor i głupawe oczka chowańca, wolała nawet sama sobie nie odpowiadać. Lepiej rokował zaś rycerz. Nie miałaby pewnie nic przeciwko, gdyby przybył to zamtuzu w cokolwiek innego rodzaju interesach… Jednak, o ile mag wydał się jej niegroźny, o tyle to właśnie jego kompana obawiała się bardziej. Pod powierzchnią skóry czuła, że za propozycją kryje się ukryty sens. Chociaż z drugiej strony oczywistym mogło się wydawać, że po prostu będą się chcieli czasem “ogrzać” w ramionach ciepłej, przychylnej im (oczywiście za odpowiednią ceną) osoby. Niemniej nie nawykła do pohopnego podejmowania decyzji.
- Panowie będą się łaskawi najpierw przedstawić? - zapytała, nonszalancko poprawiając sobie gorsecik, tak, by jeszcze bardziej uwydatnić swoje “atuty”. Podeszła później wolnym krokiem do stolika, jak gdyby wcale nie spieszyło jej się usłyszeć kim właściwie są jej klienci. Pewnym ruchem uniosła dzban z winem i poczęła napełniać jeden z kielichów. Palcem zdjęła kroplę trunku, która powolnie spływała w dół karafy i frywolnie oblizała opuszkę.
- Kielichy są dwa, ale mogę się podzielić... - puściła oczko do rycerza, który do tej pory bardziej zajęty był mieczem niż jej osobą. Mężczyzna zauważył gest i uśmiechnął się lekko.
- Ależ! Gdzie nasze maniery! - zawołał mag, pospiesznie wstając, po czym wykonał zamaszysty ukłon. - Revigden Mustel, mag, do usług… a to paskudne stworzenie tu - wskazał kciukiem fretkę - to mój chowaniec, Putorius.
Rycerz tymczasem wstał i schował miecz płynnym gestem.
- Mnie zaś zwą Athanr i myślę, że dobrze będzie nam się współpracowało - oznajmił bez ogródek, podchodząc w stronę Siobhan. Wyjął jej z ręki puchar i podał magowi, który spojrzał nań zaskoczony. - Może usiądziesz, pani? - zapytał Athanr, wskazując krzesło.
- Musimy omówić kwestię finansów - przytaknął Revigden, kładąc brzęczący mieszek na stole.
- Musimy omówić to i zakres obowiązków. Musicie wiedzieć, że pewnych rzeczy nie robię z zasady. - delikatnie przycupnęła na krześle, składając dłonie na kolanach jak pensjonarka. Przez chwilę zastanawiała się, czy i jej nie wypadałoby się na wstępie przedstawić. Stwierdziła jednak, że i tak znają jej imię, a status społeczny, z którego się wywodziła, nie nakazywał dziewkom podawania swoich imion. Były po prostu… dziewkami do towarzystwa i wcale nie potrzebowały tytułów czy godności.
- W zależności od tego, czego wymagać będziecie od mojego pełnego uroku towarzystwa, ustalimy cenę. Jestem pewna, że się dogadamy. - mówiła, nie patrząc im w oczy. W zamian, z uśmiechem napełniła kolejny kielich i przyssała się do niego jak pijawka, w obawie, że i ten jej zabiorą.
- Czekaj… nie pij! - zawołał mag, ale było już za późno. - Ach! Athanr! Mówiłem, że się zgodzi! Doprawdy!
Kobieta na początku nie rozumiała, o co chodzi, jednak jak silnie zakręciło jej się w głowie, zrozumiała. Dranie dosypali czegoś do wina!
- Skąd miałem mieć pewność? - zapytał naburmuszony rycerz. - Byłem pewien, że jak zobaczy twoją gębę, ucieknie z krzykiem!
- Obiecuję, że wynagrodzimy to panience - zapewnił gorąco mag, stając obok niej, bo chwiała się niebezpiecznie na boki. Siobhan ziewnęła przeciągle i poczuła, jak gdzieś ucieka jej jasność umysłu. Jej członki zaczęły robić się wiotkie i żywiła słuszną poniekąd obawę, że za chwilę rypnie z krzesła. Ostatkiem siły woli zdołała się zmusić do bełkotu.
- Od dzisiaj kasuje was obu podwójnie! Za wsystko… - zasepleniła i odpłynęła gdzieś w krainę bez magii, gdzie wszyscy byli równi, niewydepilowani i z uśmiechem błogości pląsali po szmaragdowych łąkach.

*

Mężczyźni zauważyli przybyłych i spojrzeli na nich zdumieni. Jeden z nich sięgnął od razu w stronę miecza, drugi tylko chwycił go za ramię i pokręcił głową, po czym się odezwał:
- Witajcie, wędrowcy, strudzeni wędrowcy! - powiedział głośno, rozkładając ramiona w zapraszającym geście. - Pewnie chcecie odpocząć i ogrzać się przy ognisku! Zapraszamy!
Z kaptura jego szaty wyjrzała główka fretki. Stworzonko wyskoczyło i podbiegło w stronę Coena, bezczelnie obwąchując spodnie wiedźmina, żeby po chwili ruszyć do Korna.
Właściwie fajniusio byłoby obciąć Jaskrowi jajka. Facet powinien sprawdzić, co jest grane oraz powrócić do reszty drużyny wyjaśniając, oznajmiając oraz informując. Zamiast właściwie obowiazku, ten długouchy pajac wymyslił, że spędiz sobie miły czas na kolanach jakiejś panny, którą niewątpliwie obałamucił swoim elfim wdziękiem. Gładką skórą, miłym głosikiem oraz gibkością koczkodana. Rzecz oczywista Stephen pojęcia nie miał, co to takiego wspomniany koczkodan, ale słyszał, jak użył tego pojęcia pewien czarodziej, więcuznał, że długobroty magus wyglądający na inteligentnego miał rację. Oprócz owej dziewoi wyglądającejneizwykle dziewiczo oraz neiwinnie dla Stephena, było jeszcze dwóch mężczyzn, jeden wyglądający na magika, drugi na krzepkiego wojaka.
- Witamy, witamy, witamy, eee … - rzucił powitalnie Faeruńczyk kłaniając się lekko oraz ogólnie żałując, że owo zwierzątko nie wspoczuło Ceonowi do nogawki spodni. Fretki bowiem potrafią solidnie ciapnąć. - Jaskier, stary … - chciał dodać jakieś nieparlamentarne słowo, które wywołałoby boleść uszów przeciętnego bosmana, ale wstrzymał się. Cos wyglądalo nie tak, bardzo nie tak. Jaskier był, jasny gwint, nieprzytomny. Nie spał! Błyskawicznie zeskoczył podbiegając. - To nasz druch, Jaskier. Natomiast nazywam się Stephen. Kim państwo jesteście, co się stało, czy nasz towarzysz jest cały? - mówił szybko, urywanie oraz naprawdę niespokojnie.
Meżczyźni spojrzeli po sobie.
- Wiedziałem, że coś za łatwo go znaleźliśmy… - mruknął ten od fretki.
- No nie… to znaczy, że ten elf jest już zaklepany? - zasmucił się wój. - A przecież zgodził się do nas przyłączyć…
- Ano… zgodził się, zgodził… kiedy zobaczył naszą Esmeraldę, tak smalił cholewki, że biedaczek aż się wywrócił i zarył głową o ziemię. - Pokiwali zgodnie głowami. - W każdym razie… wypadałoby się przedstawić. Me imię brzmi Revigden, ta urocza dama to Esmeralda - wskazał na siedzącą Siobhan - a ten dzielny wojownik to Athanr… no i jest jeszcze to paskudzctwo, Putorius… - dodał, wskazując fretkę, która podbiegła właśnie obwąchać Meheliosa.
- Nie jest zaklepany, bowiem nie jest niewolnikiem. Skroro wybrał państwa towarzystwo, to problemu nie ma, ale tak czy siak, wolałbym, żeby nic mu się nie stało. Poznajcie państwo Kate, Korna, Coena, Waellosa oraz tego tutaj spotkanego na szlaku wędrowca, do którego dobiera się wasza przyjaciółka. Nasze konie nie mają chyba imion, przeciwnie do państwa gryzonia - przedstawił jakoś oraz wyjaśnił uspokojony nieco, właściwie ponury, bowiem od pamiętnego wydarzenia ogólnie kiepskie humory dominowały na tafli jego nastrojowego oceanu. Właściwie ochotę miał powiedzieć, że Jaskier smaliłby cholewki do gorylicy, gdyby była jedyną dostępną samicą, jednak nie było sensu dogryzać. Po co, po co cokolwiek? Spojrzał pytająco na Waellosa. Natomiast imienia wędrowca nie pamiętał, pewnikiem jednak przedstawiał się kiedyś. Jego chowaniec nazywał go Głupkiem, jednak wątplił, by komukolwiek rodzice zrobili taką krzywdę dając podobne imię. - Aee, Mehelios, znaczy ten wędrowiec - doprecyzował jakoś, wreszcie przypominając sobie. Spoglądał przy okazji na spotkanych. Esmeralda? Cóż powiedzieć, jednak dowód, że niekiedy mamusia oraz tatuś nie lubią swoich dziatek. Pozostali jak pozostali. Waellos musiał się wypowiedzieć, jako najlepszy znawca miejscowej fauny, flory oraz ludzkości.
Siobhan postanowiła nie zaprzeczać, chociaż imię także i jej wydawało się szkaradne. Ale może to i lepiej? Wolała się póki co nie zdradzać z niczym przed tą cokolwiek dziwną bandą. Pałaszując z niesmakiem swoją porcję zupy (na cygańskiego króla, czy ta fretka tam naszczała?) lekko zamglonym jeszcze wzrokiem wodziła po twarzach przybyszów. Potrząsnęła głową próbując przywrócić ostrość zmysłów, lecz nic to nie dawało. To paskudztwo, którego jej dosypali do wina… Cholernie mocna rzecz. Później się z nimi policzy, to i tak tylko dwójka idiotów bez pojęcia o życiu i świecie. No, a ci nowi… Zaobserwowała dwóch magów. Jakby się nie dość w życiu naoglądała tych starych pryków i ich śmierdzących kosturów. Był tam też jeden gigant o nieskalanej myślą twarzy, gburowaty czerwonooki, irytująca na pierwszy rzut oka wywłoka i wyszczekany młodzik z mieczem. Miała nadzieję, że zabiorą trolla z jej kolan i szybko sobie pójdą. W sumie to sama chciała zrzucić spiczastouchego gdzieś… obok, ale była na tyle głodna, że wolała zajmować się pałaszowaniem brei. Trolla pozbędzie się później, tak postanowiła. A teraz wypadało się przywitać, chociaż miała szczere wątpliwości, czy język będzie na tyle giętki, by wyrazić co pomyśli głowa.
- Witajcie. Jestem Esmeralda, ale możecie do mnie mówić Esme. Będzie krócej, mniej obleśnie, łatwiej zapamiętać. - mówiła, robiąc pauzy na kolejne łyki zupy.
- Przyszliście po przyjaciela? To go bierzcie, niestety mam zajęte ręce.
- Przyjaciela jakiegoś? Nie przesadzajmy, jednak właściwie dziwne, bowiem przed momentem podobno zdecydował się do was przystać dla pani wdzięków, zresztą zawsze był wielbicielem kobiet - widocznie owa grupa miała niezgodności podstawowe przy wyjaśnianiu, toteż Stephen położył na wszelki wypadek rękę na mieczu. - Nic nam do was, nic wam do nas. Jak się spotkaliśmy, tak możemy się rozjechać. Elfa wziąć możemy wrzucając na wóz, jeśli wspomniane omdlenie spowodowane pani wdziękami nie było, oględnie powiadając, całkiem jakieś prawdziwe - spojrzał krzywo oczekując na decyzję Waellosa. Cyganka parsknęła omalże śmiechem. Już ona się domyślała, za jakie to wdzięki elf stał się nagle ich towarzyszem.
- Po kiego te nerwy? - zawołał ze śmiechem Revigden. - Nasza droga Esmeralda dopiero się zbudziła i nie wie, co się tu działo… w sumie to to zamieszanie pewnie ją zbudziło… Jeśli chcecie, bierzce efa i idździe w pokoju!
- Ej… - zaprotestował zbrojny, który stał obok maga, z ręką zaciśniętą na rękojeści.
- Ciśś… - syknął mag, kontynuując szeptem, który Coen, Stephen i Siobhan słyszeli. - Jest ich nieco za dużo. Mają dwóch magów, a ja jestem jeden… no i nie wydaje mi się, czy nawet ty dałbyś radę trzem zbrojnym na raz… widzisz tamtego? - spojrzał na Korna. - Góra, nie człowiek…
Siobhan zastanawiała się co tam szeptają Rigevidon i ten ee… Akh-coś-tam, jednak jej słuch jeszcze nie przestał kontaktować z zaświatami. Ba! Ledwo słyszała co mówią wszyscy dokoła normalnym tonem i ciężko jej było złapać wątek. Zdecydowanie nie lubiła stać z boku i postanowiła podgrzać nieco atmosferę.
- To może się nie rozchodźmy tak, jak się zeszliśmy, tylko zejdźmy się na dobre. - uśmiechnęła się promiennie i tylko naprawdę wprawiony w boju znawca ludzkiej perfidii mógł dostrzec w jej uśmiechu cień jadu. - Moi sznowni kompanioni mają nieziemskie sposoby na porządnego grzańca na zimno. Po czymś takim, nikt nie jest w stanie odmówić. - dodała niewinnie mrugając oczętami i ściągnęła usta w ciup. No to szach! Ciekawa była co zrobią jej truciciele. Zaraz... Czy ona w ogóle powiedziała to składnie?
- Nie no… - Revigden podszedł do kobiety i kucnął. - Nie możemy się złączyć. Za dużo nas będzie. Do prawdziwej drużyny potrzebni są: bohaterski wojownik o sprawiedliwość (najlepiej walczący mieczem), jego prawa dłoń, mag, piękna niewiasta, czarująca swym uśmiechem, elfi łucznik i koleś, który ginie pierwszy. Tego ostatniego nie mamy, ale znajdzie się jaki… - dodał w zadumie. - W każdym razie… nie możemy dublować. No.. ewentualnie wojownika… bo taka czysta, dobra rywalzacja wpłynęłaby korzystnie na nasz wizerunek… - Siobhan parsknęła tylko śmiechem i poczęła masować sobie skronie wolną ręką.
- Rywalizacja. Mam pomysł, a może zagramy w kości, albo walka na pięści? - zaproponował Coen.(?)
- Jasne, może plucie na celność - parsknął niczym rasowy ogier Stephen nie mogąc wytrzymać ze śmiechu, ironicznego rzecz oczywista, przepełnionego pytaniem: czy sobie jakieś jaja gotowane robicie?.
Mag spojrzał w ich stronę i westchnął cicho.
- Fretka mówi, że… nie nie powtórzę tego! - zawołał oburzony, wstając. - No ale… Athanr, odłóż proszę miecz… A więc… może usiądźmy i porozmawiajmy na spokojnie? - zaproponował, wskazując ognisko. - W sumie strawy nam wiele nie zostało, ale możemy się podzielić - zaproponował, co wywołało cichy protest jego towarzysza.
- Kolejny głupek! Głupek, głupek! - zawołał kruk, machając skrzydłami, jednak po chwili wzbił się z ramienia Meheliosa i podleciał w stronę ogniska, wyciągając skrzydła, jakby chciał się ogrzać… albo prosił o miskę?
- O… kolejny uroczy chowaniec - odparł z “entuzjazmem” Revigden.
- Co cię sprowadza w te strony? - odezwał się w końcu Waelleos, schodząc z konia. Chwycił swoją laskę i podprowadził zwierzę bliżej.
- Huh? Prawdziwy Inkwizytor! - zdumiał się Revigden, kiedy fretka wbiegła po jego szatach i usadowiła się ponownie w kapturze.
- No… to chyba przewyższył ciebie rangą, co stary? - parsknął Athanr, wyraźnie uradowany. - A może zrobimy rywalizację magów? - “Rycerz” zaczął się śmiać, jednak żadnemu z magów nie było do śmiechu. Revigden spojrzał na Waelleosa przepraszająco.
Tymczasem olewający idiotyczne dyskursy Stephen podlazł do elfa, po czym po prostu złapal go na ręce zdejmując ze smukłych prawdopodobnie kolan dziewczyny. Planował wtrynić go na wóz, bowiem niby co więcej daloby się przy tej sprawie zrobić?
- Przepraszam - powiedział obojętnie do tamtej Esmeraldy - Już realizuję pani pragnienia oraz chętnie ogólnie się wyniosę gdzieś od owych geniuszy, którzy pragną się tłuc, rywalizować, czy cokolwiek. Waellos - powiedział głośno do magusa - tamci kompletnie mają nas gdzieś, my też nie mamy nic do nich. Nie można się normalnie rozejść, czy ki kaktus? Jaskier jeśli chce iść, dobrze, jesli nie chce, przecież jakimś więźniem nie jest, więc niechaj pozostanie. Co za problemy? Chyba właściwie, że chcesz czegoś się dowiedzieć, czy cokolwiek.
- Dobrze by było, gdyby ten uprzejmy człowiek powiedział, czym się teraz zajmuje - odparł Inkwizytor, nie spuszczając Revigdena z oczu.
- Eee… to znaczy… właśnie oddałem raport królowi i wziąłem sobie wolne… więcej powiedzieć nie mogę - odparł, zacinając się strasznie. - Nie zrozum mnie źle - dodał, widząc spojrzenie Waelleosa. - Jesteś ode mnie wyższy rangą, jednak zajmowałem się sprawą, która dotyczy tylko króla i mnie. Na razie wypełniłem swoje powinności, więc należy mi się nieco wolnego. - Odetchnął głęboko. - Jeśli nie wierzysz, wyślij swego chowańca.
- Orveld? - mruknął mag, spoglądając na sokoła, jednak ten zaświergotał tylko, zamachał skrzydłami i pokręcił główką. - Orveld poleci z samego rana - oznajmił. - Jeśli coś się nie będzie zgadzało, porozmawiamy - odparł, po czym spojrzał na Stephena. - A teraz i tak nie warto ruszać gdziekolwiek. I konie i my potrzebujemy odpoczynku.
- Doskonale, twoja decyzja. Wobec tego pani ponownie wybaczy, ale pozostajemy - zwrócił się do Esmeraldy ponownie kładąc elfa na jej własnych kolanach. Potem odwrócił się, żeby zając się końmi, bowiem ktoś musiał to zrobić. Przygryzał usta, widaćbyło, że owo wydarzenie na polanie bardzo mocno uderzyło go mocno wpływając na młodego chłopaka, dodając ponury, ironiczny ton jego wypowiedziom oraz kiepskawym myślom. Kate czym rędzej ruszyła do pomocy przy koniach. Widać było, że lubi te zwierzeta i potrafi się z nimi obchodzić.
Siobhan miała dobre serce. Czasami. Odłożyła puste naczynie na pień obok niej i szybkimi ruchami wygrzebała się spod elfa zostawiając nieprzytomnego na ziemi. Niby taka filigranowa istotka, a musiała się przy tym porządnie napocić, zwłaszcza, że siły nie do końca jej wróciły. Zainteresowało ją natomiast jedno.
- Przepraszam, ale czy ci dwaj, a dokładnie rzecz biorąc ten jeden - palcem prawej dłoni wskazała na Revigdena - czy on jest wyjęty spod prawa? Bo jak tak, to przepraszam panowie, ale to podbija stawkę. - dokończyła i stękając podniosła się z klęczek. Trochę już zdążyła poznać miejscowe obyczaje i wiedziała doskonale, że wzrok inkwizytora nie wróży nic dobrego. Sama też zaczęła się czuć dosyć nieswojo. Otrzepała zadek z pyłu i gorączkowo zaczęła czegoś szukać w fałdach sukni.
- Nie, nie… skądże znowu! - zaprotestował gorąco Revigden. - Można by powiedzieć, że widok maga w toważystwie… niemagów, nie jest zbyt częsty. Nic niezwykłego, że Inkwizytor pyta o takie rzeczy. To w sumie też jego praca.
- Tja… - przytaknęła cyganka i nie przestając myszkować w skrytkach swego ubrania mierzyła maga wzrokiem. Już ona znała takich jak on. Wyglądał jej na wielkiego nieudacznika, próbującego właśnie komuś coś udowodnić. Nie wiedziała jeszcze tylko komu i co, ale wszystko w swoim czasie. Obietnica zapłaty sprawiła, że jakoś nieszczególnie ją interesował. Wolała pieniądze od smętnych historii. Nagle jej twarz rozjaśnił uśmiech, a nerwowe przeszukiwanie materiału ustało. Podleciała do ogniska na tyle blisko, na ile pozwolił jej żar. Lewą ręką zasłoniła twarz, a prawą… Przez chwilę wyglądała, jak gdyby chciała ją wsadzić w płomienie, ale nie! Zbliżyła ją tylko odrobinę, a w odległości około dziesięciu centymetrów od jej palców zamigotały iskierki i szaleńczo popędziły w górę, jak gdyby ścigając dym. Okazało się, że trzymała w dłoni maleńki patyczek, który w tej chwili żarzył się przyjaźnie na koniuszku. Powietrze wypełnił subtelny zapach cedru i piżma.
- Powróżyć komuś? Będzie mniej nudno. Nie wyglądacie na rozgadane towarzystwo, ani zbytnio wesołe. - mówiła uśmiechając się pod nosem. Zaciągnęła się zapachem i lekko przymrużyła oczy. - No, śmiało! Za miedziaka mogę zdziałać cuda!
Coen rzeczywiście nie miał zamiaru tracić czasu na kolejne dialogi. Czekając ich końca począł trening. Zaczął wymachiwać swym mieczem na prawo i lewo. Atakował w najrózniejszych pozach. Wykonywał trudne akrobatyczne i gimnastyczne ćwiczenia. Przeplatał z nimi męczące wzmacniające siłę mięśni ćwiczenia takie, jak pompki w staniu na rękach. Ćwiczył solidnie i długo.
- A temu co znowu dolega? - burknął Athanr, przyglądając się z niesmakiem poczynaniom wiedźmina.
- Nie wiem… zostaw go - odparł szeptem Revigden, co mogło niewielu dosłyszeć. Wśród tych niewielu jednak znalazł się Faeruńczyk, który kręcił się rozbijając obóz.
- Stanowczo lepiej zostawcie go - potwierdził opinię Revigdena. - Jest wielkim mocarzem - przyznał nie dodając, że jest równie nie powinno mu się ufać.
 
juva jest offline  
Stary 21-09-2013, 23:10   #64
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Mehelios nie czuł się zbyt dobrze w takim towarzystwie - nagle wszędzie zaczął widzieć kruki. To znaczy zwielokrotnienie swojego kruka: we wszystkich miał ochotę zacząć rzucać kamieniami, albo w inny sposób rozprawić się w grupowym idiotyzmem, jaki go otaczał.
Od elfa zaczynając.
Nie, do tego jednak mag się nie posunął. Wziął tylko patyk i zaczął, tak jak wcześniej tego dnia, mącić ognisko, patrząc się w ogień. Lubił płomienie - mógłby się w nie patrzeć godzinami. Jednak Mehelios z jakiegoś powodu czuł, że przegapia coś ważnego. Czuł to raz za razem, kiedy wiatr ochładzał mu twarz, zupełnie jakby… przemawiał do niego.
Nie, to głupie. Jeszcze chwila, a samego siebie będzie musiał potraktować kamieniem.
- Mam pytanie. - Zagadał nagle do Waellosa. - Co to znaczy być Inkwizytorem?
Waelleos wyglądał, jakby pytanie Meheliosa zupełnie zbiło go z tropu.
- Inkwizytor to jeden z najwyższych stopni, jakie może uzyskać mag - odpowiedział jednak. - Jestem pod bezpośrednimi rozkazami króla i Mistrzów Akademii. Na co dzień, moim zadaniem jest pilnowanie porządku i ściganie magów, którzy są wyjęci spod prawa.
- To nie palicie wiedźm na stosach? - zaciekawiła się Kate.
- Szybciej i bezpieczniej ściąć im głowę - odparł ten, wzruszając ramionami.
- Skąd taki dziwaczny pomysł, Kate? - spytał Stephen dziewczyny.
- Eee… ano… bo u nas inkwizycja paliła na stosach za chociażby podejrzenie uprawiania czarów i takie tam… - odparła niepewnie.
- Bardzo mądry naród… - wyburkała Siobhan pod nosem, nie odważając się podnieść głosu w obecności aż trzech, o zgrozo, czarokletów.
- No dobrze. To wy sobie porozmawiajcie, a ja się prześpię - powiedział Athanr, ruszając w stronę tobołków.
Korn w prawdzie wolałby siąść z nimi przy ognisku, wypić piwa, osłuchać opowieści, jednak również był zmęczony, więc bez słowa skończył zajmować się Złociszem, chwycił toboły i rozejrzał za miejscem do spania.
- Waellos, stawiamy straże? - spytał Stephen spoglądając dziwnie na Kate. Bowiem właściwie uprawianie magii stanowiło dość opularny fach, stosunkowo ceniony. Magami byli wielcy władcy oraz potężni doradcy. Imiona chociażby takiego Elminstera, Simbul, Khelbena, Manshoona, Alustriel, Lareal znał praktycznie każdy mieszkaniec Faurunu.
- No dobrze panie Inkwizytorze, możesz mi zatem powiedzieć o co chodzi z tym krukiem, który za mną wszędzie łazi i się ode mnie nie chce odczepić? - Mehelios wskazał swoim kijem na wyjątkowo upierdliwe ptaszysko.
- Głupek! - zawołało oburzone ptaszysko.
- Mam podobnie z tym cholerstwem - mruknął Revigden, wskazując kaptur.
- Mehelios, kiedy ponownie twój kruk rzuci ci: głupek - doradził Faeruńczyk - odpowiedz mu: Miło mi, Mehelios jestem. Waellos jak tam, stawiamy te straże, czy idziemy spać? Jesteś szefem, decyduj więc tak alboli owak, ale jakkolwiek mów ten tego tamtego jakiegoś - Stephen wydawał się śpiący nieco, dlatego powiadał niespecjalnie sensownie.
- Mogę czuwać pierwsza. - rzuciła niedbale Siobhan oglądając od niechcenia swoje pazurki w świetle ogniska. I tak nie zaśnie, wystarczająco snu dostarczyło jej to paskudztwo dolane do wina. W głębi duszy miała nadzieję, że nie będzie musiała czuwać sama i że wreszcie z kimś porozmawia. Zanudzała się na śmierć, a że była towarzyska, nie w smak jej było mrukowate, nie wiadomo czemu, powszechnie nadąsane towarzystwo. Przynajmniej jednak Faeruńczyk nie zwrócił na nią uwagi, znaczy zwrócił, jednak byli obcymi. Jeśli miałby Waellos zaufanie do niej, nie było sprawy, jednak musiał się jakoś wypowiedzieć. Dlatego spoglądał pytająco na magusa dalej.
- Wybacz, pani, jednak uważam, że kobiety nie powinny pełnić sraży nocą, kiedy nie ma takiej konieczności - odparł w końcu mag, rzucając znaczące spojrzenie młodzieńcowi. Stephen wystarczająco dobrze poznał Waelleosa, żeby wiedzieć, że nie ufa on nowym towarzyszom, tym bardziej, że niespełna kilka godzin wcześniej, mag stwierdził, że tak blisko stolicy nikt nie odważy się ich napaść. - Proponuję, żeby pierwszą wartę objął Coen, który, jak widzę, nie jest zbyt senny, a ostatnią ja, żebym mógł z samego rana wysłać Orvelda do Celltown.
- My również możemy pilnować - zaproponował od razu Revigden.
- Nie ma takiej potrzeby - odparł Inkwizytor. - Jeśli jednak nam nie ufacie, możecie wystawić kogoś od siebie.
- My? Nie ufamy? - Mag uniósł ręce, jakoby w świętym oburzeniu. - Jak można nie ufać Inkwizytorowi i jego towarzyszom?! - Przechylił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał, po czym skrzywił się i westchnął. - Nie, nie przekażę tego, ty wstrętna fretko… - mruknął.
- Wobec tego dla mnie pozostaje druga. Nie ma sprawy, kładę się, zaś Coen mnie obudzi - odpowiedział Waellosowi mieszkaniec Faerunu. - [i]Położył się obok wozu, ale na wszelki wypadek dłoń trztmał obok leżącej broni.
- Tak po prostu? - mruknęła cicho zdumiona Kate, po czym również zaczęła szukać wygodnego miejsca do snu. Korn oznajmił jowalnie, że bierze trzecią wartę, a że Jaskier był nieprzytomny, dla Meheliosa została przed ostatnia.
Zmęczony treningiem Coen postanowił się obmyć i położyć spać. Miał w dupie starego dziada i jego zalecenia. Nie lubił magów, z resztą to chyba oczywiste. Drużyna zgodnie ułożyła się do snu, zanim Coen wrócł znad pobliskiego strumyka. Jedyną osobą, która nie spała, była Siobhan, która najzywczajniej w świecie nie była w stanie usnąć. W przeciwieństwie do czerwonookiego. Nie była pewna, ale zdawało jej się, że to on miał objąć pierwszą wartę. Przynajmniej tak mówił stary pryk, a wydawało się, że to on wydawał rozkazy.
- A pan to z nimi czy osobno? - zapytała figlarnie trącając go nadwęglonym kijem, mając przy tym nadzieję, że jest jeszcze jakkolwiek przytomny i nie rzuci się na nią z dzikim krzykiem. Albo, co gorsza, wywijając komicznie ostrzem. Mogłaby się nieopacznie posmarkać ze śmiechu.
Średnio miał ochotę na rozmowę z ludźmii, toteż próbował zignorować zaczepki dziewczyny, lecz kiedy ta trąciła go kijem postanowił zareagować. Odwrócił się powolnym ruchem zwracając twarz w jej kierunku by świdrującym wzrokiem zmierzyć ją od stóp do głowy. - Na imie mi Coen, nie jestem żadnym panem. Towarzyszę im w podróży. Owszem, lecz jestem zdecydowanie samotnikiem. Z resztą, zdążyłaś to chyba zauważyć. Uspokoił się trochę. - Męczą mnie długie dialogi, miast nich wolę czyny. Gadają magowie i możni; takim, jak ja pozostaje słuchać, ale bywa, że i to potrafi zmęczyć. Rozumiesz? Zapytał poważnie.
- Nie chcę cię wciągać w dialogi, skoro cię męczą… Objąć wartę za ciebie? - odparła niezrażona jego tonem. W nosie miała także uwagi pryka, jakoby kobiety nie nadawały się do pełnienia wart. Ten jegomość… Coen… Najwyraźniej nie miał ochoty. A ona w czym była gorsza? To, że nie posiada czerwonych ślepków nie oznaczało, że jest mniej bystra.
- Szczerze mówiąc to nie dam rady już dziś usnąć. Taki niestety, ze mnie odmieniec. Jestem mutantem i nic, a ni nikt tego nie zmieni. Jeżeli chcesz to śpij. Nie dam satysfakcji tej magicznej łajzie i sam przyczynię się do jego odejścia, jednak nie pozwolę, by tym kretynom włos z głowy spadł. - Dziewczyna nie mogła go zrozumieć i nawet nie nalegał by próbowała. W świecie, z którego pochodził jego zachowanie było tak samo szykanowane, jak tutaj. Przywykł do tego.
 
Kelly jest offline  
Stary 05-10-2013, 18:02   #65
 
Coen's Avatar
 
Reputacja: 1 Coen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodze
Coen, mimo wcześniejszej niechęci, nie mógł nie spać całej nocy, ale też nie spuszczał oczu z tymczasowego towarzystwa. Kiedy czuł, że jest zbyt zmęczony, obudził Stephena i sam poszedł spać. Wiedźmin szybko zasnął.
Noc była zimna, więc Stephen pilnował ognia. Poszedł nawet do lasu po zapas drewna, jednak cały czas pozostawał blisko. Shiobhan nie spała i bardzo jej się nudziło, jednak widziała, że młodzieniaszek nie ma ochoty na rozmowy. Był dziwny i ponury.
Nic niezwykłego w nocy się nie wydarzyło, a parę godzin przed świtem, nawet cyganka zdołała zasnąć.
Obudziły ich rano krzyki.
- CO?! Jakim prawem! Nie tak się umawialiśmy! – wrzeszczał Athanr do Revigdena. Mag kręcił głową, pochylając się nad czymś na ziemi.
- Nie, nie, nie... wszystko jest jak należy – odparł, spoglądając z kpiną na domniemanego rycerza.
- Nie możesz zabrać żołędzia, kiedy obok leży kamyk!
- Ale kamyk leży po przekątnej – odparł Revigden.
Waelleos stał kilka kroków dalej, przewracając oczami. Jego sokoła nigdzie nie było, więc musiał już polecieć po wieści do stolicy. Inkwizytor nie wyglądał na zaniepokojonego, bardziej na poirytowanego.
- Zgadzam się z Revigdenem. Mógł to zrobić – wtrącił się.
- Spisek magów... – burknął Athanr, kopiąc wyrysowaną na ziemi planszę i pionki, którymi były kamienie i żołędzie. Revigden uśmiechnął się tylko i zgarnął kopczyk pieniędzy, który leżał z boku.
- Co to jest? – zapytał zaciekawiony Korn, podchodząc.
- Grali w Dyplomatę – odparł Inkwizytor, jednak widząc minę barbarzyńcy, dodał: - To dosyć popularna na dworze gra. Należy przejąć jak najwięcej pola na planszy i przeciągnąć na swoją stronę jak najwięcej pionków przeciwnika. Należy przewidywać ruchy i prowokować do nieprzemyślanych działań.
- Acha... – mruknął Korn, najwyraźniej dalej nie rozumiejąc.
- Wysłałem Orvelda do Celltown. Powinien za około godzinę wrócić z wiadomością, wtedy wyruszamy dalej – poinformował resztę Waelleos.
- Właściwie dalej nie rozumiem zasad, ale pojmuję mniej więcej, jednak niespecjalnie byłem dobry podczas myślowych gier - przyznał uczciwie Stephen, który głupi nie był, jednak jakoś nie potrafił się skoncentrować. - Może przygotujmy jakieś śniadanie oraz ruszajmy - rzucił propozycję.
- Musimy zaczekać na wieści od Orvelda - odparł Inkwizytor. - Ale możemy zacząć już przygotowania do drogi.
- Niewiele jest do zrobienia… a ta gra… wygląda na podobną do Go - powiedziała Kate, podchodząc niepewnie.
- Jeśli chesz, jestem pewien, że Revigden wyjaśni zasady. - Waelleos kiwnął głową w stronę maga, który wzruszył ramionami.
- Gdzie wyruszacie? - zapytała Siobhan nie racząc nawet spojrzeć na grających i zainteresowanych tą farsą. Z wyczekiwaniem patrzyła na Stephena. Który jednak, oczywiście, nie mógł jej odpowiedzieć. powody dosyć proste: po pierwsze nie ufał ani jej, ani jej kompanom, po wtóre sam nie wiedział. Waellos wspominał coś, ale Stephen po prostu zapomniał, chyba miało się nazywać Celltown owo wspomniane miejsce. Jednak właściwie czy Celltown to jakieś miasto, posiadłość, albo cokolwiek, nie wiedział.
- Masz szefa - wskazał na Waellosa. - Odpowie pewnie ci, jeśli będzie chciał, jednak właściwie nie wiem, po co ci ta informacja. Jedziecie swoją drogą, ta zbieranina, gdzie jestem, pewnie swoją - wziął się za przygotowanie. Wielka strata, którą ponieśli, sprawiła, że stał się markotny oraz stanowczo nie miał ochoty na jakąskolwiek dłuższą dyskusję. Ofukała go tylko gniewnie. Co się dzieje z tymi ludźmi? Co to za banda dziwolągów? Jej drużynę coś przynajmniej łączyło… No prawda, może złoto to nie jest najszczytniejsza z pobudek, ale to? To przechodziło jej wszelkie wyobrażenia na temat drużyn czy tego, czymkolwiek byli. A może ten stary trep ich zahipnotyzował i są na jego usługi? Lezą za nim ślepo jak zombie, nawet nie wiedząc gdzie i po co… Revigden już jakimś syfem dolanym do wina sprawił, że nie nadawała się do samodzielnego podejmowania decyzji, a przecież nie był kimś wybitnym, ot taki przeciętny czarokleta-sierotka. Do czego więc mógłby być zdolny pleśniak? Postanowiła trzymać się z daleka od grupy zombie, a zwłaszcza od starego, podstępnego pryka. Co niezwykle ucieszyłoby Stephena, gdyby wiedział, iż taką podjęła decyzję. Jednak nie wiedział, lecz fuknięcie dziewczyny dawało sygnał, iż jest niezadowolona z jego odpowiedzi. Tylko właściwie co komu do tego? Oni swoją drogą, tamci swoją, co kogo obchodzi, gdzie kto się udaje. Utracona dziewczyna podczas spotkania ze smokiem istniała dalej wewnątrz jego pamięci oraz nawołując do zgryźliwości, do obojętności, do mściwości. Nawet właściwie nie wiadomo wobec kogo. Stanowiła wyrzut sumienia oraz drobne, paskudne ziarko dziegciu psujące beczkę miodu. Dobra piękna księżniczka, zabita obojętnością innych, stała się wiedźmą. Rzecz jasna, nie ona sama, ale owo wspomnienie syfiastej sytuacji. Może inni potrafili przejść do porządku nad tym, ale Stephen po prostu nie umiał. Gdyby jeszcze wszyscy próbowali jej pomóc, ale nie próbowali … Nieistotne, grunt że powodowało to, iż chętny do rozmowy Stephen stanowczo miał dosyć pogaduch, zaś cała ewentualna przyjemność młodzieńczej przygody uległa zagładzie. Dlatego właśnie Faeruńczyk, chociaż lojalny wobec swoich, nie miał ochoty na jakiekolwiek spoufalanie się.
Mehelios przyglądał się dwójce kłucących się ludzi z lekkim rozbawieniem.
~Gdyby spędzili ze sobą jeszcze kilka tygodni, pewnie nagle wylądowaliby razem w łóżku i żadne z nich nie wiedziałoby jak to się stało. - pomyślał, wstając ociężale i strzepując z siebie liście i malutkie gałązki.
~No co za… - pomyślał znów, tym razem gniewnie, mag i grzmotnął kijem w ziemię, wypowiadając słowa, jakich wcześniej nauczył go Ferdynand. A przynajmniej coś podobnego.
Zerwał się silny wiatr, który przeszedł prosto przez Meheliosa, a wskutek którego wszystkie liście, gałązki i inne niechciane rzeczy zostały z niego zdmuchnięte w stronę w którą akurat skierowany był mag - czyli w Stephena.
- Oj, niechcący. - Powiedział przepraszająco Mehelios. - No coś takiego, nauczyłem się nowej sztuczki.
- Au! - wyrwało się Faeruńczykowi, kiedy gałęzie, listki pognały prosto na niego, zaś przypadkiem znajdujący się tam koński bobek zaatakował mu policzek, niczym słodki całus. Jakiś pewnie moment nie wiedział co robić, ścisnął pięści, nie wiedząc, czy się wkurzać, czy machnąć ręka, ale przeprosiny rozbroiły go. - Magowie dysponują kupą magii, jak widać, ale zachowaj ją Meheliosie na jakichś wrogów - określił połowicznie dosłownie efekt wspomnianego czaru. - Idę się umyć - wyjasnił, następnie ruszył zająć się wybobkowanym policzkiem oraz włosami, które przypominały obecnie szopę ozdobiobą stertą liści, gałązek, kasztanów oraz ogólnie dawały sporą szansę na zwycięstwo konkursu: Mister Strachów na Wróble, co jednak jakimś cudem nie napawało wielką dumą.
Kate, która do tej pory słuchała uważnie Revigdena, który tłumaczył zasady Dyplomaty, gapiła się teraz z szeroko otwartymi oczami na Meheliosa. W sumie to był pierwszy raz, odkąd ktoś użył magii po tym, jak straciła pamięć. Wcześniej dziewczyna cały czas odnosiła się do tego sceptycznie, przewracała oczami, kiedy ktoś mówi, że jest magiem.
Inkwizytor zaś tylko pokręcił głową, widząc takie używanie magii.
- Co się stało… - usłyszeli niespodziewanie zaspany głos. To był Jaskier, o którym wszyscy do tej pory jakoś zapomnieli. Elf spędził noc na wozie, ułożony pośród tobołków.
- Ojoj… - mruknął Revigden. - Eee… Wasz towarzysz się obudził! - zawołał. - Na pewno jest spragniony! Mamy doskonałe wino, na pewno mu pomoże!
- Pozwólcie, że mu podam! - zaoferował się od razu Athanr, czym prędzej chwytając bukłak.
- Ja bym tego nie piła… - skomentowała kwaśno Siobhan patrząc spod byka na rycerza.
- Ja natomiast skosztuję z wielką przyjemnością. W gardle mnie suszy, dawno nie miałem okazji pić wina i zaryzykuję. Odezwał się wreszcie Coen.
- Aż tyle niestety nie mamy. Wystarczy zaledwie dla jednej osoby, coby postwić na nogi - odparł od razu Revigden, uśmiechając się przepraszająco.
Athanr już był obok elfa i wciskał mu w głonie bukłak, mówiąc, żeby sobie łyknął. Jaskier średnio jeszcze kontaktował, jednak posłuchał polecenia. Po kilku łykach zaksztucił się i wrócił do spania.
- Oj… chyba coś z nim nie wporządku - powiedział zatroskany “rycerz”, podnosząc z ziemi bukłak, któremu ewidentnie pozwolił upaść. Ba! Jeszcze na niego “niechący” nadepnął. Już z całą pewnością nic w nim nie było. Siobhan tylko schowała głowę w dłoni i ze stęknięciem politowania poczęła masować sobie skronie.
Coen pozwolił sobie podejść do elfa. - Hej Jaskier wstawaj no. Ile mamy na Ciebie czekać. Powiedział mocno zniecierpliwiony. Kiedy ten nie odpowiedział, wiedźmin potrząsnął znajomkiem z całych sił.
Tymczasem oczyszczony jako tako Stephen powrócił do obozu spoglądajac ciekawie, jak elf Jaskier fruwa niemal potrząsany przez mocarnego wiedźmina. Ponieważ właściwie nie wykazywał się jakąś wyjatkową roztropnością, można pewnie było uznać, że trochę wstrząsów wpłynie dobrze na jego pomysły.
- Nie znęcaj się nad chorym! - zawołał Revigden.
- Rasista! - dorzucił Athanr, natomiast obojętny dosyć Stephen dumał tylko, czy Jaskier odda Coenowi. Wątpił właściwie, jednak można było przynajmniej nieco poobserwować.
Zrezygnowany wiedźmin odpuścił elfowi. - Do grobu mnie wprowadzą…- wymruczał odchodząc zrezygnowany.
- Tak czy siak, facet chyba ma rację. - Dorzucił Mehelios, mówiąc o Coenie. - Nie sądzę… chwila, rasista? Ja rozumiem, że facet jest dziwny, ale od razu rasista?
- No… taki ktoś, kto prześladuje innych, bo są… inni - wyjaśnił Athanr, wzruszając ramionami.
Revigden nie odpowiedział, tylko pokręcił głową.
- My też lepiej się zbierajmy. Poczekamy na chowańca Inkwizytora i ruszamy dalej - oznajmił mag, spoglądając na “Esmeraldę”. Siobhan nie bardzo chciało się wierzyć, że uda im się wyruszyć. Ba! Że cokolwiek im się uda w tym składzie. Nie mówiąc o zapłacie…
- Za zaliczką możemy pomyśleć. - doskoczyła do maga i wyciągnęła znacząco otwartą dłoń.
Cóż, oni musieli poczekać, bowiem własnie Waellos decydował oraz miał pojęcie na temat okolicy. Dlatego właśnie Stephen sobie czekał przygotowując to, co właśnie powinien. Przede wszystkim sprawdził kopyta koniom oraz parę miejsc, gdzie szczególnie okładała się ogonami. Lepiej bowiem było zerknać, czy nie zalęgły się tam jakieś gzy, albo inne łajdackie wredoty.

Siedzieli tak jeszcze blisko godzinę. Kate grała w Dyplomatę przeciwko Athanrowi, Korn zaś, kiedy znudziło u się śledzenie rozgrywki (co nastąpiło stosunkowo szybko), skrobał kawałek gałązki nieproporcjonalnie dużym nożem. W końcu Inkwizytor oznajmił, że Orveld wraca.
Waelleos wziął Revigdena na bok i magowie zaczęli rozmawiać. Po minie tego drugiego widać było, że coś poszło nie po jego myśli. Kiedy wrócili do pozostałych, okazało się, że…
- Wracamy do Celltown - burknął Revigden do Athanra i Siobhan. -[i] Wychodzi na to, że moje podanie o urlop zostało dosyć mocno pogryzione przez jakieś szczury. -[i] Spojrzał na fretkę, która podskakiwała radośnie.
-[i] Niestety jest to coś, czego nie można pominąć -[i] odparł Waelleos. - Magowie muszą wszystkie podania składać osobiście. Nie można wysyłać nawet chowańców! To jakiś obłęd… chociaż po tamtych incydentach ze zleceniami...
- Właściwie Waellos - widać było, że Stephen ma pewien problem - co to takiego ten urlop? Jakieś stanowisko, albo specjalny czar, żeby przeba było pisać podanie - domyślał się niepewny Faeruńczyk.
- Urlop to czas wolny od wykonywania obowiązków względem stolicy. - odparła ze znudzoną miną “Esmeralda”. Już jakiś czas spędziła w Celltown i zdążyła poznać niejednego urlopowicza...
- Tam gdzie mieszkam, to się nazywa opłacanie podatków - przyznał, ale skoro tutaj mieli taką nazwę … chyba jednak, oczywiście, Faeruńczyk niewłaściwie ją zrozumiał. Czas wolny od obowiązków wobec stolicy. - Przepraszam, nie rozumiałem wcześniej, u nas taki czas obowiązków ma każdy mężczyzna wezwany przez lorda, albo króla przez cały okres dorosłości. Podczas przykładowo uderzenia orków, albo goblinów wszyscy muszą się stawić, mężczyźni mogący dźwignąć broń oraz niektóre kobiety. Nikt urlopu takiego od obowiązków nie dostaje, jednak właściwie co kraj, to pewnie obyczaj.
Siobhan zastanowiła się przez chwilę, skąd oni właściwie w takim razie są. Wyglądało na to, że każdy tutaj miał swoje teorie, swoje przyzwyczajenia, a co gorsza, nawet własne, dziwaczne mutacje, jak ten czerwonooki. Pod znakiem zapytania postawiła swoją teorię o zombie. Może po prostu uciekli z jakiegoś cyrku osobliwości? To by wyjaśniało, dlaczego sami właściwie nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Mimo wszystko była szczęśliwa, że ktoś w końcu zdecydował się z nią normalnie porozmawiać.
- Tutaj jest zgoła inaczej, tutaj… No cóż, na jakiś czas możesz być po prostu sobą. Nie podczaszym, kowalem, dowódcą gwardii czy koniuszym. Na pewien okres czasu możesz to gdzieś odłożyć, nie patrzeć na siebie przez pryzmat roli w społeczeństwie. Nie jesteś trybikiem w maszynie, jesteś jednostką i to jest piękne. Oczywiście, jeżeli zaakceptują twoje podanie. - rozmarzyła się. Doskonale wiedziała, że w jej zawodzie nie ma pisania podań o indywidualność. Brukasz się dzień w dzień i tak bez końca. Pewnie dlatego chciała się stamtąd wyrwać, a teraz musi wracać. Co za niefart...
Trybik jakiś wewnątrz machiny, rola w jakimś społeczeństwie? Właściwe niezbyt rozumiał podane przez nią pojęcia, jednak starał się pojąć, co na myśli miała.
- Rola, właściwie od roli u nas są chłopi. Niezbyt znam się na tym - przyznał - natomiast machiny raczej stanowią domeny gnomów, przynajmniej takie mające trybiki. Chociaż słyszałem, ze na przykład daleko na południu, istnieje państwo Halrua, gdzie robią latajace statki. Jednak działają raczej naturalnie, magicznie, niżeli przy pomocy machin. Jednak dziwnie powiadasz, co do owej indywidualności. Czy kowal przestaje być kowalem udajac, że nim nie jest? Jeśli jakiś czas ma wolny od zamówień, to ma wolny, ale dalej jest kowalem, choć jednocześnie mężem wobec żony, ojcem wobec dzieci, cieślą wobec popsutego płotu, drwalem, jeśli musi ściąć topolę, Jednak pewnie rzeczywiście musi tutaj byc inaczej. Straszny chaos, jeśli urlop to taki okres, kiedy kazdy zapomina kim jest normalnie oraz pokazuje, jeśli dobrze pojąłem, jakieś swoje chęci - spojrzał pytająco naprawdę ciekaw owego dziwactwa. - Własnie jesteście na urlopie? - domyslił się powodu ich wspólnej wyprawy.
Magiczne statki… Siobhan przeszły dreszcze, a mina jej zrzedła. Co za pokręcony świat! Światy? W końcu i ona nie była tak naprawdę stąd i w sumie też nie miała zbyt wielkiego pojęcia, o czym mówi, ale postanowiła nadal robić dobrą minę do złej gry. Lubiła uchodzić za mądrą i światową w obcym towarzystwie. Postanowiła zignorować pytanie o kowala.
- Właściwie to tak i nie. Trzeba by spytać moich towarzyszy. - sama do tej pory nie wiedziała, gdzie są i po co. A tak się złościła na przybyszy. Jakaż hipokryzja… Natychmiast pokryła się pąsem.
Dostrzegł jej rumieniec ładnie barwiący policzki.
- Przepraszam, prosze przyjąć, że nie było pytania. Nie jestem stąd, wasze postępowanie oraz obyczaje nie zawsze stanowią dla mnie coś jasnego - wyjaśnił przepraszająco. Doskonale widać było, że ów urop był sprawą strasznie wstydliwą. Dlatego widocznie nie chciała mówić na ten temat, tymczasem jednak Stephen zaczął niepotrzebnie temat drążyć. Nawet jeśli nie miał złych zamiarów, to jednak niechcący wszedł na śliską sprawę. Cóż Celltown niewątpliwie było dziwne.
- Szczerze powiedziawszy - wtrącił Waelleos, który przysłuchiwał się rozmowie - urlop to przywilej, jako otrzymać mogą jedynie osoby, które służą królowi. Wieki temu wprowadził to Teron Rioni, gdy zobaczył, że jego wierne sługi oddają całych siebie służbie, przez co czują się nieszczęśliwi. Dzięki tym urlopom, większość mogła założyć rodziny, czy wyjechać poza miasto, żeby odpocząć, albo odwiedzić krewnych.
- Czasami jestem szczęśliwy, że różnię się od was. Robię to, czego pragnę. Mam jedynie kodeks, którego muszę przestrzegać. Nikt nie ma nade mną kontroli. Po co mi jakiś król, po co to wszystko. Zrobię tylko swoją pracę, a później… poznam kolejną piękną kobietę. Wtrącił się Coen. Kate spojrzała na wiedźmina spode łba i prychneła pod nosem, wracając do gry.
- Chyba wpadłeś pan panience w oko. - Siobhan uśmiechnęła się lisio.
- Ona nigdy nie będzie jedną z nich, Ona jest wybrana. Poza tym spójrz na nią… Przecież ładniejsze dziewczyny biegają po imperialnych rynsztokach.. Zażartował, bodaj pierwszy raz od kilku dni- Coen wiedźmin z innego wymiaru.
- Popapraniec - warknęła wściekła brązowowłosa, stawiając kolejny kamyk na planszy.
- Trutututut, majtki z drutu - ocenił właściwie Stephen nie wiadomo co. - Szczerze powiedziawszy, Waellos, nasze rodziny zakłada się bez urlopu. Jakoś sobie radzą małżonkowie, przynajmniej tak mi się wydaje - rzekł mocno dziwiąc się zwyczajom owego kraju.
- Niektórzy w służbie króla nie mają zbyt wiele czasu - odparł Inkwizytor, wzruszając ramionami. - No ale dobrze… możemy ruszać w drogę. Może jeszcze zdązymy przed zamknięciem bram…
- No ale! My właśnie jechaliśmy na spotkanie przygody! - zawołał zawiedziony Athanr, na co Inkwizytor wzruszył ramionami.
- Jaki problem macie więc, ażeby dalej jechać, aha ten urlop - przypomniał sobie właśnie Faeruńczyk. - Skoro jednak miasto jest tak, że możemy dojechać przed zamknięciem bram, no to wiesz, jakoś oddacie podanie oraz udacie się szukać przygód. Strata stosunkowo niewielka. Wszyscy musicie pisać takie podania? - ciekawiło go, bowiem jeśli magik musiał składać, to inni jego kompani nawet nie musieli się ruszać, lecz poczekać gdzieś na umówionym miejscu. Oczywiście kompletnie nie jego rzecz, jak będą decydować. Nauczył się bowiem, że pojęcie na temat tej krainy ma mgliste nadzwyczaj.
- Ja popaprańcem? To, co powiesz o nich! Najpierw karzą wychodzić, teraz chcą się wracać i to po co… Po jakieś pozwolenie. Ludzie, od kilku dni nie zrobiliśmy nic, tylko gadamy. Zapytał wiedźmin.
- Przygotowani jesteśmy - zauważył spokojnie Stephen - Nie mnie powiadać, co tamci mają uczynić, ale Waellos, bierzmy swoje tyłki - rzucił dowódcy grupy.
- Revigden, twoi towarzysze nie muszą jechać, ale ty nie masz wyboru - rzucił Inkwizytor, chwytając wodze swojej klaczy.
- Niech to... - westchnął pod nosem mag w odpowiedzi, ruszając po swojego konia. Athanr, widząc co robi jego towarzysz, również ciężko westchnął, podprowadzając Siobhan konia.
- Esmeraldo, twój wierny wierzchowiec - powiedział, oddając jej wodze.
Tymczasem lekko dziwiący się Stephen pomógł Kate wejść na kozioł wozu, jeśli zechciała przyjąć ową pomoc, potem samemu na górę chybko kicnął. Siobhan przez chwilę zastanawiała się, czy nie rzucić wszystkiego w pieruny jasne i nie pójść swoją drogą. W końcu jednak szybko oszacowała swoje szanse, sama w lesie i z nietęgą miną dosiadła wierzchu,
- Cell, nadciągamy… - dodała cierpko.
- Jeśli wolałabyś - powiedział kobiecie Stephen - możesz jechać na wozie przywiązując swojego konia. Zawszeć wygodniej.
- W moich stronach na wozie jeżdżą upośledzeni, starzy, chorzy i dzieci. - odparła z nadąsaną miną.
- Dziwne twoje strony - wzruszył lekko ramionami. Dziewczyna decydowała, nic nikomu było do tego. Rzecz jasna, Doliny miały swoje preferencje. Osoby chcące jechać szybciej, wybierały konia, ale nie istniały jakieś sztuczne podziały powiadające, iż stosowanie wozu powoduje wstyd. Ponadto istniały zawody, jak kupcy, czy rolnicy, naturalnie się posługujące furmankami.
Coen nie wiedział, co powinien zrobić, więc poszedł za resztą. Był, jak marionetka sterowana sznurkiem.
 
__________________
"Wyobraźnia jest początkiem tworzenia.
Wyobrażasz sobie to, czego pragniesz,
chcesz tego, co sobie wyobraziłeś i w końcu
tworzysz to, czego chcesz."
Coen jest offline  
Stary 30-10-2013, 11:53   #66
 
juva's Avatar
 
Reputacja: 1 juva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemu
Wyruszyli więc wszyscy razem. Waelleos cały czas ich zachęcał i ponaglał, mówiąc, że może zdążą jeszcze dotrzeć do miasta przed zamknięciem bram. Mehelios całą drogę rozglądał się ciekawie po okolicy z dziwną miną. W pewnym momencie dojechali do małej wioseczki, w której stały kiedyś cztery domy i kilka stodół... teraz zachował się jeden budynek – tawerna. Nie mieli zamiaru się zatrzymywać, jednak zmusiła ich do tego pewna sytuacja.
Kiedy wjeżdżali do zniszczonej osady, wchodziła tam akurat dwójka dzieci:dziewczynka i młodszy chłopiec. Kiedy zobaczyli grupę, nie zwrócili na nich większej uwagi, dopóki...
- To znowu on! – krzyknęła przerażona dziewczynka, wskazując palcem w środek grupy i zaczęła uciekać w stronę jedynego ocalałego budynku, ciągnąc za sobą chłopca. - Wrócił! – wrzasnęła od progu.
- Ho? - zdumiał się Waelleos, obracając się do towarzyszy. - Ktoś wie, o co chodzi?
- Dzieciaki - prychnął lekceważąco Mehelios, a kruk, który siedział mu na ramieniu, zamachał skrzydłami, kracząc z drwiną.
- Dzieciaki są niejednokrotnie mądrzejsz niż coponiektórzy dorośli - Siobhan zmierzyła pogardliwie magusa. - Ktoś ma pojęcie na kogo wskazywały?
Coenowi bradzo się to wszystko nie podobało. - Obstawiam na jednego z naszych nowych znajomych. Odpowiedział trzymając w lewym ręku swój miecz i mierząc w nowopoznanych.
- Bzdura - odparł wzburzony Revigden.
- Racja, oddalmy się stąd czym prędzej - dodał Mehelios, rozglądając się dookoła z niesmakiem.
- Róbta se, co chceta. Zacytował wiedźmin znanego mu niegdyś Owsiaka.
- Wydaje chyba mi się, że jednak powinniśmy się dowidzieć, co się stało. Chyba taki osobnik jak własnie ty, mający takie stanowisko, powinien być ciekaw? - Faeruńczyk niepewnie spoglądał na Waellosa. Kompletnie bowiem nie wiedział, co się stało, jednak niewątpliwie sytuacja mogła rzucić światło na któregoś spośród kompanów. - Podjedżmy spytajmy, co miało miejsce.
- Zdecydowanie - przytaknął Inkwizytor, podjeżdżając w stronę budynku, skąd dobiegały ich nerwowe nawoływania. - Jestem Inkwizytorem w służbie panującego nam miłościwie Marisa Rioni! - zawołał głośno. - Niechaj jedna osoba wyjdzie i wyjaśni, co tu się wydarzyło!
- Strata czasu - upierał się Mehelios, popędziwszy konia, jednak nie wyjechał z grupy, bo ktoś zajechał mu drogę.
- Myślę, że lepiej poczekać na wyjaśnienia - powiedziała z uśmiechem Kate, która wynegocjowała wcześniej od Athanra możliwość jazdy wierzchem. - Chyba że masz coś do ukrycia? - dodała, na co Revigden przeklął cicho pod nosem.
- Sugerujesz, że to ja zesłałem magiczny ogień na tę osadę?! - obruszył się Mehelios, ściskając mocniej wodze. Kruk tymczasem wzleciał na dach budynku, kracząc potępieńczo.
Tymczasem ciekawy Faeruńczyk ruszył za Waellosem niespecjalnie przejmując się sporami innych. Rzecz oczywista, lepiej było uważać na jakoś dziwacznie upierającego się Meheliosa. Dlatego jednak tym bardziej warto było zorientować się, jakie wydarzenia pogrążyły tamto miejsce.
Siobhan niespokojnie ścisnęła wodze wierzchowca. Nie umknęło jej uwadze to, co powiedział dziwak od kruka. To był on i nie było tu mowy o żadnej pomyłce. Nie miała szans go złapać i związać. Obawiała się, że miotnie w nią jakimś pociskiem, tym bardziej, że nie wiedziała, skąd jego moce pochodzą i czy używa splotu, jak większość jej znanych czarokletów, czy też może opiera się li i jedynie na wyuczonych inkantacjach. Albo na czymś tam… Nie ważne, nie znała się. Znała się zaś na domenie ognia i miała przemożną chęć wziąć tyłek w troki. Postanowiła jednak inaczej.
Błagalnym wzrokiem popatrzyła na Kate i Czerwonookiego z nadzieją, że odczytają jej intencje i zrobią wszystko, by Meheliosa powstrzymać. Ściągnęła lejce i wierzchowiec podreptał dość prędko w kierunku Waellosa i Stephena. Gdy znalazła się już na tyle blisko, by mogli ją słyszeć ci co powinni, wyszeptała gwałtownie.
- To Mehelios. Magiczny ogień. Powstrzymaj go bo nas tutaj zaraz przywędzi… Nawet on nie jest taki głupi i za chwilę zorientuje się, że sam się przyznał.
Faeruńczyk wolał, żeby decyzję podjął Waellos. Bowiem niewątpliwie po pierwsze, owa niespecjalnie znana Esmeralda mogła łgać, po wtóre Coen siedział przy magusie, po kolejne Waellos był dowódcą.
- Nie wiemy, co tu się wydarzyło, ani tym bardziej, nie mamy dowodów, które by wskazywały, kto za tym stoi - odparł cicho mag.
- Skoro nie wiemy poczekajmy na odpowiedź - rzucił cichym głosem Stephen następnie krzycząc. - Hej, co się stało oraz przez właściwie kogo? Czy kogoś stąd?
Odgłosy zamieszania które dało się słyszeć z wewnątrz, nieco przycichły, a po kolejnej chwili drzwi się uchyliły. Wyjrzał z nich starszy człowiek, który omiótł spojrzeniem zebranych. Jego wzrok w pierwszej kolejności zatrzymał się na kimś w grupie, następnie przeniósł się na Waelleosa i jego inkwizytorską laskę.
- Dlaczego go przyprowadziłeś, Inkwizytorze? - zapytał z pozoru opanowanym głosem, jednak wyraźnie słychać było drżenie.
- Nie rozumiem niestety, o czym mówisz - wyznał Waelleos. - Wyjaśnij, o co chodzi - poprosił.
- O tego tam! - zawołał starzec, wskazując wprost na Meheliosa.
- Niech cię, starcze - warknął mag, spinając konia i jednocześnie wykonując gest ręką, po którym ostry podmuch powietrza zrzucił Kate z siodła. Mehelios ruszył ostrym galopem przed siebie, mamrocząc coś pod nosem. Tymczasem jego kruk zamachał skrzydłami wyraźnie uradowany.
- Orveld! - krzyknął Inkwizytor i jego sokół ruszył w stronę kruka.
- Putorius! - zawtórował Revigden, rzucając swoją fretką. Trzeba yło przyznać, że futrzak majestatycznie leciał w powietrzu… gorzej z celnością i lądowaniem… gdyż trafił prosto w krawędź dachu. Jednak Putorius szybko się otrząsnął i ruszył na chowańca Meheliosa.
Tymczasem Kornowi nie trzeba było wiele. Spiął konia i ruszył galopem w ślad za uciekinierem, z resztą nie tylko on. Athanr, kiedy tylko Kate zleciała z siodła, rzucił się do konia i po kilku sekundach ruszył w ślad barbarzyńcy.
- Nie! Stójcie! - zawołał Waelleos, ruszając za nimi.
- Mag powietrza… niech go… - warknął pod nosem Revigden, wpatrując się, jak sobie radzą chowańce.
Kruk teoretycznie powinien być na przegranej pozycji, jednak doskonale sobie poradził z atakiem.
- Głupki! - zakrakał szyderczo, machając skrzydłami… podmuch powietrza, jaki wywołał, zaburzył lotem Orvelda, a Putorius musiał się wbić pazurkami w strzechę.
Tymczasem kiedy tamci zajmowali się ucapieniem magusa, zdezorientowany nieco Faeruńczyk ruszył na pomoc Kate. Spadając bowiem można mocno sie potłuc. Dziewczyna siedziała na ziemi, trzymając się za głowę i bynajmniej nie wyglądała na zachwyconą. Z wdzięcznością przyjęła pomocną dłoń i zerknęła za goniącymi Meheliosa.
- Dorwą go, albo przynajmniej przepędzą - skrzywił się nieco na ową pogoń, bowiem dziwaczny magik radził sobie niestety całkiem nieźle. Jednak właściwie przynajmniej dobrze, że Kate wyglądała cało. - Jak się czujesz, bardzo się potłukłaś? - spytał troskliwie.
- Nie raz, nie dwa, spadałam z konia - powiedziała, machając ręką. - Trochę tylko mnie głowa boli. - Skrzywiła się.
- Nasi powiadają, że na ból głowy najlepszy jest kielich dobrej gorzały, ale niestety nie mam takiej. Kielicha właściwie także jakoś nie - przyznał lekko marszczący nochala Stephen. - Póki trwa pościg usiądź sobie może na chwilę - zaproponował kobiecie. - Jeśli ileś razy spadałaś z konia, doskonale wiesz, że niekiedy kończy się na siniakach, ale niekiedy spadający potłucze się mocniej - wprawdzie jakoś nie wyglądała na osobę mającą wstrząśnienie mózgu, ale wolał nie ryzykować. Skoro ścigali magusa inni, pozostali mogli odpocząć oraz dowiedzieć się, co właściwie się działo.
- Zastanawia mnie, jakim cudem ten idiota został inkwizytorem… - Siobhan właśnie powolnym stępem dodreptała do rycerza i Kate. Nadal czuła się urażona brakiem zaufania, jaki wykazał w stosunku do niej Waellos. A przecież chciała być tylko uczciwa! I ratować swój zadek, ale to nie o to się rozchodziło.
- Nic się panience nie stało? - zaskoczyła z siodła niczym kotka z parapetu. Bezszelestnie i z gracją.
- Mogą mieć problemy kadrowe jakoś coś - odpowiedział kobiecie Stephen dosyć ogólnie. - Cóż mości Esmeraldo, bywa, rzecz jasna, kolejną niewątpliwie możliwością jest to, że wie on coś, czego my nie wiemy.
- Albo od początku współpracował z tym narwańcem. Oni zawsze podmywają sobie nawzajem tyłki… - cyganka nie zamierzała ukrywać wstrętu względem czarokletów. Dla niej oni wszyscy byli podejrzani.
- Chyba wątpliwe, właściwie nie znamy się specjalnie, jednak na tyle, na ile znamy, raczej Waellos jest bardziej wnerwiający niekiedy, niżeli szkodliwy, zaś bywa pomocny - odparł Esmeraldzie.
Rozmowę przerwał rozdzierający pisk, dobiegający gdzieś z góry. Kiedy unieśli głowy, zobaczyli, jak Putorius rzuca się z krawędzi dachu w stronę kruka, który usiłował odlecieć. Fretka poleciała majestatycznym łukiem i skręciła ciałko w powietrzu tak, że nawet jak chowaniec Meheliosa zmienił tor lotu, nie udało mu się uniknąć małego ssaka, który zaczął opętańczo miotać się na jego grzbiecie i gryźć.
- Na ziemię go! - zawołał Revigden, biegnąc za stworzeniami.
- O matko… - westchnęła Kate, patrząc, jak kotłowisko opada gwałtownie w stronę ziemi.
Tymczasem sokół Waelleosa trzymał się blisko, jednak nie za blisko. Dopiero kiedy stworzenia były tuż nad ziemią, zaatakował, przyszpilając kruka, który już nie krakał szyderczo.
Gwałtowne podmuchy powietrza zwaliły Revigdena, który biegł w ich stronę, z nóg, jednak mag szybko poderwał się z ziemi.
- Przestań w tej chwili! Tylko pogarszasz swoją sytuację! - wołał.
- Jak mu zatłuką chowańca to już nie będzie taki dziarski… - Esm.. to znaczy Siobhan z upodobaniem przyglądała się widowisku. - Myślicie, że powinniśmy się wtrącić?
- Mydłem go, mydłem! - krzyknął dziarsko Stephen nie wiadomo, co mając na myśli, może nawet sam nie wiedział.
Gdzieś z oddali dało się słyszeć coś jakby wybuch, czy może raczej wystrzał? Jednak zebrani tutaj nie mieli czasu na zastanawianie się. Kruk machnął skrzydłami, zrzucając z siebie sokoła, po czym podskoczył kilka razy, usiłując wystartować, ale na jego drodze stali Shiobhan, Stephen, Coen (który przyglądał się wszystkiemu z z krzywą miną) i Kate.
- Cholera… - sapnął głośno Revigden, który był z drugiej strony. - Odejdźcie!
Jednak zanim zdążyli cokolwiek zrobić, chowaniec Meheliosa zakrakał triumfalnie. Ostry podmuch zrzucił siedzących na koniach, a stojących powywracał, z resztą podobnie jak same konie, które wpadły w panikę.
Nie mieli szans nic zrobić. Nogę wiedźmina przygniótł koń, a Shiobhan dostała kopytem w ramię. Lepiej mieli Stephen i Kate, którzy stali kawałek dalej, jednak latające kopyta zdawały się przybliżać. Jedyne co pozostało Stephenowi to złapać Kate oraz po prostu dać, ją obejmując twardym ramieniem wokoło talii, kilka susów na bok, schodząc biegnącym koniom.
Coen wrzasnął przeraźliwie kiedy koń przygniatał mu nogę. Ból przeszył jego ciało. Wydawało mu się, że z nogą będzie na prawdę źle. Cyganka nie pojęła, co się przed chwilą stało. Adrenalina zrobiła swoje, nie czuła jeszcze bólu, jedynie instynkt zmusił ją, by oddalić się z tego miejsca jak najprędzej. Dopiero gdy sięgnęła po sztylety zrozumiała, że z jej ręką jest coś nie tak. Nie było jednak czasu przejmować się. Zerwała się z miejsca i pochylając się jak gdyby do ataku, postanowiła utorować sobie drogę ucieczki.
Zostali uratowani przez… fretkę. Stworzenie zrobiło coś, co sprawiło, że kruk zapadł się w ziemię, że na powierzchni pozostała jedynie jego głowa i jedno skrzydło - wygięte pod dziwnym kątem. Putorius tymczasem skakał dookoła ptaka, piszcząc radośnie.
Kiedy atak ustał, konie poderwały się z ziemi i rozpierzchły w popłochu.
- Heeeeej… - wysapał Revigden, podbiegając do stworzonka. - Dobra robota - dodał, rozglądając się dokoła, po czym czym prędzej klęknął przy kruku. - No i co z tobą teraz zrobić? - zapytał po chwili, a jego głos w ciszy, która nagle powstała, niesamowicie było słychać.
Tymczasem właściwie Stephena guzik obchodziło, co robić, gdyż sprawy magiczne zostawiał Waellosowi.
- Cała jesteś? - spytał Kate. - Hej, jak sytuacja? - spytał głośniej innych planując podejść do nich oraz pomóc, kiedy tylko Kate potwierdzi, że nic się nie stało, poza ewentualnymi siniakami.
- Co to było? - zapytała zszokowana dziewczyna, jednak wyglądało na to, że nic poważniejszego jej nie dolegało.
- To byłem ja - wyjasnił jej uprzejmie. - Chwyciłem cię za pas oraz odskoczyliśmy na bok. Nasze konie stanowczo mają tendencję do rozbiegania się. Wcześniej tam, wiesz gdzie, obecnie ponownie omal nie wpadły na nas. Dobrze, że nic ci nie jest - uśmiechnął się podając jej rękę oraz pomagając wstać. - Chodź, zerkniemy co tam z resztą - rzekł, ponieważ nawet z odległości parunastu kroków wydawało się, że Esmeralda oraz Coen oberwali. Pomóc nie mógł zbytnio, jednak mógł nastawić ramię, albo zrobić jakieś usztywnienie, jeśli byłoby wskazane.
- Do stu tysięcy morowych zaraz! - ryknęła Siobhan gdy niechcący otarła ręką o spódnicę. Dopiero teraz zauważyła, że ramię jej spuchło. - Potrzebuję medyka.
- Co się stało? - spytał Stephen, kiedy wreszcie dotarł do rannej. Nie przepadał wprawdzie za Esmeraldą, ale nie życzył jakoś negatywnie dziewczynie. Jeśli mógł, chciałby pomóc, bowiem wedle niego, tak własnie postępować należało. - Jeśli nikt z twoich towarzyszy nie zna się na medykamentach, sprowadzę Waellosa.Nie wiem wprawdzie, jak wyglądają jego umiejętności, ale co magik to magik. Nie ruszaj ręką, proszę. Dasz radę. Nie widać złamania, dlatego powinno wystarczyć jakby co zwykłe usztywnienie, zaleczy się jakoś - uśmiechnął się do niej zabierając się za szukanie jakiejś chociażby postej gałęzi lub deseczki, która mogłaby się przydać.
Tymczasem zaaferowana Kate podbiegła do wozu, na którym leżał śpiący Jaskier i bezceremonialnie wyszarpnęła spod niego płaszcz. Czym prędzej wróciła do Stephena i podała mu go, mrucząc pod nosem, że może się przydać.
- Trzeba to usztywnić, racja. - Siobhan z wdzięcznością popatrzyła na Kate i Stephena. Okazali się być całkiem normalni i tacy… ludzcy, bezinteresowni. Coś, czego się w tym świecie nie spodziewała. - Pewnie złamane. - dodała krzywiąc się z bólu. - Reszta cała?
- Nie wiem, Coen chyba oberwał, ale to twardziel - odparł. - Dobra, chyba ten kawałek się nada - podniósł odpowiednią deseczkę oraz parę pasujących patyków. - Dobra, pozwól, że delikatnie rozetnę ci rękaw. Kate pomóż proszę, postaramy się naprawdę powoli. - Brązowa nie odpowiedziała, tylko skinęła głową.
- Która część ręki cię boli? - spytał Esmeraldę.
Siobhan zacisnęła zęby i powoli zsunęła płaszcz z obolałej kończyny. Średnio uśmiechało jej się rozcinanie odzieży, do której była przywiązana. A aż tak przecież nie bola… O cholera, jednak bolało! Jak sto tysięcy reumatycznych wykrzywień i innego cholerstwa oblanego soczyście plugastwem.
- Myślę, że trzeba to umieścić gdzieś przy łokciu. Unieruchomić staw. - oglądała ramię jak coś bardzo śmierdzącego.
 
juva jest offline  
Stary 01-11-2013, 23:59   #67
 
mckorn's Avatar
 
Reputacja: 1 mckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputację
Coen obserował z oddali próby udzielenia pierwszej pomocy przez towarzyszy i bardzo go to bawiło. Może i mógł to zrobić sam, ale nie widział potrzeby angażowania się. Było tu tylu specjalistów, że nie miał zamiaru się mieszać. Bardziej istotne wydała mu się sprawa koni, które uciekły...
- Hej, słuchajcie, mamy drobny problem - powiedział Revigden, trzymając dziwacznie kruka. Mag usiłował ograniczyć ptakowi możliwość jakiegokolwiek ruchu, jednocześnie pilnując, żeby nie otworzył dzioba. - Ja długo nie wytrzymam w tej pozycji, a nie mamy klatki, która wygłuszyłaby magię - dodał, zgadując, że nie zrozumieją istoty “drobnego problemu”.
- Bardzo to ciekawe co prawisz, ale my akurat też takiej klatki nie mamy. - sarknęła cyganka, zajmując się swoją raną.
Jak widać, Esmeralda nie pozwoliła rozciąć, może słusznie, skoro dała radę normalnie ściągnąć płaszcz. Jednak niewątpliwie było to bardzo pocieszające, bowiem oznaczało, ze ręka nie jest złamana, zaś co najwyżej pęknięta.
- Nie ruszaj ręką, naprawdę proszę - nie pozwolił jej forsować rękę Stephen. - Przecież chyba nie chcesz jej mocniej uszkodzić. Spokojnie, Esmeraldo, ułuż na deseczce - ujął jej dłoń oraz powoli poprowadził na odpowiednie miejsce. Później zaczął przymocowywać pozostałe kiję następnie obwiązywać oraz robić temblak. Ostrożnie oraz powoli, wiedząc, że absolutnie jakikolwiek pospiech byłby bezsensowny.
Kate tymczasem zainteresowała się słowami maga.
- Sugerujesz, że chcesz go zabić? - zapytała wystraszona.
- Nie byłby to głupi pomysł, jednak nie ośmielę się zabić cudzego chowańca! - odparł.
Na chwilę jednak musieli przerwać rozważania, gdyż wróciła grupa, która pognała za Meheliosem. Po ich minach widać było, że niespecjalnie się udało. Korn starł krew z policzka i warknął coś wściekle pod nosem, a Athnar trzymał się za głowę.
- Wołałem, żebyście go nie gonili - zrzędził Waelleos, który wyglądał, jakby nic mu się nie stało. - Mówiłem. Niemagicznym bardzo ciężko zabić maga, bo nie wiecie, co przeciwko wam może zrobić, a zatem nie wiecie, jak się bronić. Mogliście tam zginąć!
- Ktokolwiek pojęcie ma na temat ran? - spytał kompanów Stephen. - Esmeralda chyba ma kość pękniętą. Albo przynajmniej nie stwierdziłem, żeby było coś gorszego, bowiem oprócz opuchlizny nie widać jakiegoś przemieszczenia. Jednak właściwie nie znam się na tym, tylko jedynie tyle, co każdy wojak, który się spotakał kiedyś oraz słyszał nieco na ten właśnie temat. Dlatego pewnikiem mogę się też jakoś mylić. Jeśli ktoś potrafi, niech spojrzy na jej rękę, bowiem naprawdę jej paskudnie dolega - powiedział prosząco dostrzegając nieciekawą minę Esmeraldy. Współczuł kobiecie oraz robił co mógł, lecz mógł niewiele. Miał podstawy, aby przypuszczać, że do wygojenia potrzebne jest jedynie unieruchomienie oraz pozostawienie sprawy organizmowi, lecz lepiej byłoby, gdyby przyglądnął się temu ktoś wprawny. Uciekający magik natomiast ochodził go wiele mniej, niż jej boleści.
- Dobrze będzie… - odparła Siobhan cicho. - Dzięki…A co do tego dziada, czemu nie chcesz go ukatrupić? Ja bardzo chętnie!
Waelleos rozejrzał się dokoła. Spojrzał najpierw na Siobhan, później na Revigdena, trzymanego przez niego kruka i znowu na kobietę.
- Nie! - powiedział w końcu. - Nie wolno zabijać chowańców! Jak ty byś się czuł, gdybyś stracił swojego chowańca? - zapytał Revigdena.
- Czułbym wdzięczność? - odparł cicho zapytany, co wywołało serię wściekłych pisków, połączonych ze skokami rozjuszonej fretki. - Eee… no dobra… żartowałem… a mojej matki do tego nie mieszaj! - Odetchnął, po czym zwrócił się do Inkwizytora. - Więc co proponujesz?
- Dzięki niemu mamy pewien dostęp do Meheliosa. Musimy go złapać i dostarczyć do stolicy, gdzie czekać będzie na sąd. Należy też poinformować jak najszybciej przełożonych o całej sprawie. Potrzebne nam wsparcie… - Westchnął ciężko. - Problemem będzie przetransportowanie kruka do stolicy.
- Fajnie chłopaki, ale może najpierw ręka Esmeraldy, jeśli któryś ma pojęcie jak jej pomóc - spytał nieco wkurzony Stephen niezrażony pozorną obojętnością dziewczyny.
- Niestety ja nie znam się na leczeniu - odparł Revigden.
- Do tego potrzeba wykwalifikowanego uzdrowiciela. Więc im szybciej trafimy do stolicy, tym lepiej - dodał Waelleos, kręcąc głową.
- Wobec tego ruszajmy czym prędzej - powiedział Stephen. - Najlepiej chyba, pani Esmeraldo, niech pani pojedzie na wozie. Będzie stanowczo wygodniej oraz bezpieczniej. Pani konia przywiążemy lejcami do klocków furmanki.
- No skoro już jestem chora… - Siobhan z udawaną niechęcią pokracznie wgramoliła się na wóz. Nie przepadała za zwierzętami w ogóle. Poza tym zraniona kończyna ostro zaczęła dawać się we znaki.
- Ja się na tym znam i to całkiem dobrze. Przybliżył się do grupy, szedł powoli i pewnie, kiedy stanął przy obolałej i rannej dziewczynie schylił się do niej - Wybacz, może zaboleć... podniósł rękę do góry i przyjrzał się jej dokładniej, cmoknął kilka razy. Ręka zdążyła już napuchnąć. - Cieżko jest mi stwierdzić, co się stało dokładnie, jednak mogę podejrzewać pękniecie kości promieniowej. Najprawdopodobniej to małe ukruszenie na trzonie kości w okolicy brzegu międzykostnego. Nic szczególnego, ale jeżeli mam rację może to mieć wpływ na przyszłe bóle, które na pewno nadejdą. W przyszłości taki drobiazg może stać się poważnym problemem. Na razie wystarczy temblak, kiedy dojedziemy do miasta musisz udać się do medyka, cyrulika, czy innego znachora. Nie patrząc i nie interesując się innymi zerwał koszule ze swego torsu i zawinął materiał tworząc zeń zgrabny i wygodny temblak. Obnażony wstał i wrócił do miejsca, w którym stał wcześniej. - Sztuczki to robić potraficie, a kiedy na prawdę trzeba pomóc innemu to głowy w piasek. Rzucił z pogardą w kierunku magów.
Siobhan z uznaniem popatrzyła na czerwonookiego. Ci wszyscy dziwni ludzie zaczęli budzić w niej szacunek i wdzięczność. Zupełnie jej się to nie podobało.
- Dzięki… Co prawda nie uśmiecha mi się wracać do miasta. ale z drugiej strony… Nie chcę zostać kaleką. No i wydaje mi się, że najpierw trzeba pogadać z wieśniakami, to znaczy… Zanim wysunie się oskarżenia trzeba COŚ wiedzieć…
Korn otarł krew z policzka. Barbarzyńca był bardzo roztrzęsiony, wciąż krążyła w nim adrenalina. Nie mógł zrozumieć jak ten mag mógł ich wykiwać i uciec przed pogonią. Sądząc po skali zniszczeń w okolicy, czarownik był groźny i dobrze dla nich wszystkich by było, by stale obserwować otoczenie. A nuż zechce odzyskać chowańca?
Kolejny raz dotarła do niego cała dziwaczność i groteska tego świata. Był niewłaściwym człowiekiem w niewłaściwym miejscu. Miejscu, którego nie rozumiał. ~ Trzeba za wszelką cenę powrócić do swojego światu... ~ Przeszło mu przez myśl.
Waelleos popatrzył przelotnie na wiedźmina i wzruszył ramionami.
-[i] Specjalizuję się w czymś innym[i] - odparł i ruszył w stronę budynku, w którym dalej chowali się ludzie. - Ale zgadzam się z tą uroczą damą. Najpierw trzeba się dowiedzieć, co się tu dzieje.
Drzwi uchyliły się niepewnie, kiedy Inkwizytor zastukał. Wyjrzał z nich ten sam starzec, który nie tak dawno wyszedł, skłonny opowiedzieć, co się stało.
Kilkanaście dni temu, nie mniej niż pół księżyca, jednak z całą pewnością nie cały, zjawił się w ich wiosce takie to chuderlawe, nieprzyjemne z gęby. Oczywiście nikt się nie zgodził… i wtedy okazało się, że to mag. I to mag, którego chowaniec potrafi podpalić strzechy innych domów.
Wybuchła panika - ludzie uciekali, krzyczeli i umierali. Wielu straciło życia, starając się albo ugasić pożar, albo uśmiercić winowajcę. A ten szaleniec stał i się śmiał, do wtóru krakania.
W końcu jeden z wnuków, Yuryd, chwycił kamień i cisnął nim. A Yuryd jest naprawdę dobry w ciskaniu kamieniami. Trafił szalonego magusa prosto w łepetynę i ten, zataczając się, czym prędzej pierzchł. I tyle go widzieli. Teraz wszyscy mieszkańcy wioski musieli mieszkać w karczmie, zanim odbudują swoje chaty, albo zanim się przeniosą w inne miejsce.
- No, to teraz chociaż wiemy kim jest nasz dawny towarzysz. Od początku wyglądał na chorego umysłowo... - Rozejrzał się jeszcze raz po zgliszczach. Żal było mu tych ludzi, którzy potracili tu swe dorobki. Magia to zaprawdę złe narzędzie...
- Myślę, że powinniśmy coś szybko postanowić, w związku z krukiem - powiedział błagalnym tonem Revigden. - Ręce mi już omdlewają!
Chowaniec Meheliosa spojrzał na maga i wydał z siebie zduszony odgłos, który przy odrobinie dobrych chęci mógł być uznany za szydercze krakanie.
Korn nie znał się wcale na magii, ale przyszedł mu do głowy pewien pomysł:
- A gdyby tak wrzucić kruka do solidnego wora lub omotać w jaką płachtę? Może to by go nieco uspokoiło? -
- Wtedy użyje czaru do wydostania się - odparł mag.
-Na razie potrzeba nam trochę pomocy, czy na magii wspomagającej się znasz, czy też nie?. Zapytał maga Coen. - Trzeba jakoś przerwać połączenie między tym czymś, a magiem. Korn strzelaj. Jego celem było poważne ranienie ptaka.
- Ja dalej obstaję przy ukatrupnieniu… Albo nie wiem, rzućcie na niego jakieś srycy pycy czary mary i zbierajmy się z tej wiochy. Proponuję też wziąć jakiegoś wieśniaka na świadka. Inaczej sami możemy mieć problemy… - Siobhan miała jakieś niejasne przeczucie, że wpakują się przez to wszystko w niezły dramat. Postanowiła zabezpieczyć przede wszystkim siebie, za wszelką cenę.
- Nie będziemy mieć w stolicy żadnych problemów - zaprzeczył Waelleos.
 
__________________
Nieobecny
mckorn jest offline  
Stary 03-11-2013, 00:45   #68
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Osobiście - zaczął Anthar, podnosząc rękę - to ja też jestem za ukatrupieniem tego cholerstwa.
- To się nie godzi! - zaoponował Waelleos, podchodząc do Revigdena. Popatrzył na kruka i westchnął cicho, robiąc dziwaczny gest rękoma. Oczy chowańca zamknęły się. - Zasnął, ale nie wiem, na ile. Orveld poleciał spowrotem do stolicy, prosić o pomoc. Bez klatki go nie przewieziemy, a jak trafimy na Meheliosa, może być nieciekawie - wyjaśnił.
- I będziemy tu czekać na klatkę? Jak sobie to wyobrażasz? - Siobhan z niepokojem popatrzyła na ramię w prowizorycznym opatrunku. - Ile tu mamy sterczeć? Może chociaż wśród prostaczków jest jakiś zielarz… ktokolwiek… - nie czekając na odpowiedź znowu zlazła z wozu niczym stary, leniwy pająk. Nie szło jej jakoś to życie z unieruchomioną ręką. Poszła w stronę wioski… A raczej tego, co z niej zostało. Chciała poszukać szczęścia w karczmie. Ktoś musi się w końcu specjalizować w lecznictwie. Do stu tysięcy tamburynów, to w końcu osada… Cywilizacja!
- Niewątpliwie - stwierdził Stephen.
Na początku tutejsi nie chcieli wpuścić Shiobhan do karczmy, jednak po krótkim wyjaśnieniu, została przyjęta. Kobieta po prawdzie nie znalazła żadnego uzdrowiciela (bo spłonął we własnym łóżku), jednak była tu stara zielarka, od której dostała zioła uśmierzające ból. Cóż. Lepsze to niż nic. Jak tylko załatwiła swoją sprawę, została otoczona przez tłum i posypała się seria pytań: dlaczego podróżowali ze złym magiem, co się z nim stało, co to za hałasy z zewnątrz. Nikt z nich najwyraźniej nie chciał wyglądać podczas “walki” i tchórzliwie skrywali się pod stołami, jakby miały ich ocalić przed ewentualnym zagrożeniem.
Tymczasem na zewnątrz Revigden usiłował przekonać Inkwizytora, że zaistniała sytuacja to nie jego problem i że najlepiej będzie, jeśli Inkwizytor już ich puści, argumentując swoje stanowisko stanem “Esmeraldy”. Waelleos jednak obstawał przy swoim.
- On może czekać opodal. Wie, że podróżowaliśmy pewien czas razem i może was zaatakować. Bezpieczniej będzie razem.
Barbarzyńca zsiadł z konia i przywiązał Złocisza do filaru karczmy. Postanowił sprawdzić jakość usług serwowanych przez gospodę - suszyło go w gardle. Doszedł do wniosku, że tu - na zewnątrz był już zbędny; za to do przybytku przyciągały go jak magnes trunki...
- Skoro właściwie taka sytuacja, ruszajmy razem, kiedy tylko Esmeralda będzie mogła. Waellos, im szybciej pojedziemy, tym szybciej ona otrzyma własciwą pomoc, zaś niewątpliwie ty będziesz miał, co chcesz, dotyczące owego magika, jak mu tam było, Maecośtam - rzucił propozycją Stephen.
- Popieram ten pomysł. Pewnie i tak jest im ciężko w tej karczmie w tyle osób, a tak przynajmniej wyjdziemy na przeciw ewentualnemu wsparciu - poparła Stephena Kate.
Inkwizytor zamyślił się.
- W większej grupie powinniśmy sobie poradzić z jednym przeciwnikiem. Przecież jest z nami kilku wspaniałych wojowników i dwóch magów (w tym jeden sławny i niesamowity Inkwizytor!) - zachęcał Revigden, jednak wyglądało na to, że komplementami nie kupił Waelleosa.
- Pozostali, którzy nie są ani magami, ani inkwizytorami, ani wspaniałymi wojownikami, chociażby ja, normalnie właściwie po prostu chcemy się dostać do miasta. Jakoś pewnie uda się tam znaleźć medyka dla panienki Esmeraldy, uzyskamy jakieś wyjaśnienia co do naszej sprawy oraz skrócimy okres podróży. Tamten magik bowiem może chcieć się mścić, albo cokolwiek. Lepiej nie dać mu mozliwości, aby przygoował ewentualne uderzenie. Ponadto Kate ma rację, nie powinniśmy jeszcze utrudniać im przy gospodzie przecież niełatwej sytuacji - przekonywał mocno Stephen ucieszony niewątpliwie, że Kate znalazła silny argument.
Siobhan od jakiegoś czasu przysłuchiwała się rozmowie, zbliżając się do zgromadzonych dziarskim krokiem. Ból już jej tak nie dokuczał i była w całkiem niezłym humorze.
- Dziewoja ma rację, trzeba się stąd zabierać. Poza tym w tej karczmie zaraz gotowi nas w jakiś sposób powiązać z magusem. Robią się ciekawi i stawiają niewygodne pytania. Tylko jak zabrać tą poczwarę? Spi? - noskiem buta wskazała kruka Meheliosa.
- To może go związać? - rzucił Athanr. - No bo wiecie… każdego oprycha się przecież krępuje, co nie? - dodał, kiedy magowie na niego spojrzeli zdumieni.
- W sumie o tym… - mruknął Revigden.
- Niekonwencjonalne działanie, ale może się okazać skuteczne - westchnął Waelleos.
- Śmiało! Do dzieła! - Revigden z szerokim uśmiechem wyciągnął kruka w stronę towarzysza.
Po chwili sporów i szukaniu liny, w końcu kruk wyglądał niczym… z niczym nie można było tego porównać. Wstążka na dziobie miała skutecznie uniemożliwić mu jego otwarcie, a dziesiątki węzłów i pętelek, uniemożliwiały jakikolwiek ruch. Zadowolony Athanr, wrzucił chowańca do worka i “załadował” na wóz, obok śpiącego Jaskra.
- No! Możemy ruszać! - oznajmił zadowolony.
- Świetnie. skrępowany kruk. Właściwie jak on potrafił podpalać te chałupy? - spytał Waellosa, kiedy wreszcie ruszyli. - Oraz wyjaśnij, jak kształtuje się jego związek ze swoim magiem, proszę.
- Wygląda na to, że jego żywiołem jest powietrze… - zaczął Inkwizytor, doglądając swojej klaczki - Chodzi o to, że każdy mag i każdy chowaniec, posiada jakiś żywioł, który jest dla niego naturalny, którym bez problemów potrafi się posłużyć. Nie mam pojęcia, jak wyglądało podpalanie strzech w jego wykonaniu, jednak mogę się domyślić, że na chwyceniu jakiejś płonącej gałęzi, następnie rozdmuchaniu ognia. Pewności jednak nie mam. Może Mehelios posiadał jakiś talizman, umożliwiający skrzesanie ognia… - Mag zamyślił się na chwilę, po czym westchnął, wzruszając ramionami. - A związek maga z jego chowańcem polega na niejakim połączeniu umysłów na swoistego rodzaju płaszczyźnie. Nikt nie jest pewien, na czym to dokładnie polega, jednak mag jest w stanie bez problemów porozumieć się ze swoim chowańcem poprzez to łącze, które nigdy nie zanika. Jeśli chcesz, możesz przekazać jakąś myśl. Rozumiesz, czy coś dopowiedzieć?
- Czyli jakbyśmy psychicznie pognębili kruka, to tamten także odczuje coś niemiłego? Albo gdybyśmy dali mu jakoś po prostu po dziobie solidnego kopniaka. Jednak pytanie, czy magik potrafi rzucać czar przez swojego chowańca, czyli upraszczając, czy tamten czarodziejski piromaniak mógłby stojąc gdzieś daleko, użyć przeciwko grupie magii, skoro trzymamy jego chowańca? - dowiadywał się dalej Stephen, całkiem zaciekawiony magowiskim abecadłem.
- Nie. Chociaż to cieka…
- My tu gadu gadu, a goryl wam czmyha… - Siobhan lekko rozbawiona odprowadzała wzrokiem Korna, który zmierzał do karczmy.
- Dogoni nas, chłop twardy jest jak decha bukowa. Dlatego spokojnie, zresztą wozem tak czy siak jedziemy powoli, jakby się uparł, nawet piechotą udałoby się - odparł Stephen.
- Dziwna z was drużyna… Często się tak rozdzielacie? - drążyła temat.
- Chciałabym - burknęła pod nosem Kate.
- Dobrze powiedziane - potwierdził spokojnie Stephen, który miał nazdzwyczaj średnią opinię na temat niektórych członków owej ekipy. - Przy czym Korn wcale nie jest jeszcze taki zły. Potrafi właściwie nawet kompanów wesprzeć swoją silną łapą.
W kilkanaście minut byli gotowi do drogi, Korn, przekonawszy się, że mocniejszego trunku w tej karczmie nie uświadczy, czym prędzej przyłączył się do przygotowań. W niecały kwadrans byli w drodze.
- Czy w Celltown znajdziemy coś co pomoże wrócić nam do domów? - Barbarzyńca zapytał się Waelleosa, kierując Złocisza w jego kierunku.
- Albo coś jakoś, co pozwoli nam tutaj się urządzić - rzekł leciutko enigmatycznym tonem Stephen.
- Masz nogi, masz wierzch, to wracaj. Czegóż ci potrzeba z Cell? A co do urządzenia się… No cóż, jak dla mnie to wyjątkowo parszywe miasto. - Siobhan zasępiła się przez chwilkę.
- Właściwie jednak, wychowałem się w leśnej wiosce, gdzie napady goblinów, orków, czy innych takich nie stanowiły czegoś nadzwyczajnego. Pewnie Celltown rzeczywiśce nie jest jakimś super miastem, ale pewnie jednak są jakieś inne ładne okolice, przynajmniej wcale nie gorsze, od wspomnianego sioła. Kiedy spoglądam podczas podróży na ten kraj, jest podobny do mojego. Myślę sobie, że mógłbym go nawet polubić - jakby nieco cichszym oraz zamyślonym głosem odpowiedział Faeruńczyk. Niedomówienie dotyczące szczegółowego miejsca pozostawił bez wyjaśniania. Ona miała na myśli Celltown, on natomiast rzeczywistość, ale właściwie co z tego. Esmeralda, miejscowa pannica znała pewnie doskonale to miasto.
Jednak wiele miast oraz siół Dolin wcale nie było lepszych od tych tutejszych.
 
Kelly jest offline  
Stary 05-11-2013, 12:29   #69
 
Coen's Avatar
 
Reputacja: 1 Coen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodze
Jechali tak dość długo. Waelleos ocenił, że za nic nie zdążą dotrzeć do miasta przed zmrokiem – zbyt wiele czasu zmarnowali przez Meheliosa, a i stan Siobhan nie pozwalał na szybszą jazdę, gdy środki przeciwbólowe przestały działać. Niestety większość musiała się usadowić na wozie, gdyż stracili część koni, co również zaważyło na tempie.
Słońce zdążyło zajść, pozostawiając krwawą łunę, kiedy Jaskier się obudził. Oszołomiony elf usiłował wstać, jednak nie był w stanie utrzymać równowagi. Po kilkunastu minutach rzucił się niczym wilk na jedzenie i picie.
- Miałem dziwne sny – wyznał po chwili. - Były w nim tańczące kobiety i biegające zwierzęta, i... i inne, dziwne rzeczy.
- No dobrze... ale dlaczego właściwie... – zaczęła Kate, jednak elf jej przerwał.
- Słyszycie to? – zapytał, unosząc głowę i rozglądając się.
Wszyscy również zaczęli się rozglądać i nasłuchiwać, jednak to magowie piersi zaczęli kląć. Chwilę potem również wiedźmin usłyszał dziwne odgłosy – ktoś się przedzierał przez krzaki... duża grupa ktosiów. I było ich tylu, że nawet nie usiłowali poruszać się szybko.
- Co się dzieje? – zapytała szeptem Kate.
- Wychodzi na to, że Mehelios jest nekromantą – rzucił ponuro Waelleos.
Ktoś zaszedł im drogę. Na tle granatowo-czerwonawego nieba pojawiły się sylwetki, coraz więcej sylwetek.


- Nie będę w stanie wszystkich powstrzymać – powiedział zaniepokojony Waelleos. - Revigden, wybacz, że pytam, ale jesteś w stanie rzucać ogień?
- Dawno tego nie robiłem... ale widzę, że muszę odświeżyć niektóre talizmany – odparł z nutą paniki w głosie mag.
- Z tyłu jest ich mniej, ale nie dam rady wycofać! – zawołał Jaskier, wskakując na kozioł obok Kate i przechwytując lejce. - Spróbujmy się przebić!
Coen wreszcie się uśmiechnął i ruszył ku dziwom tego świata. Przebiegł dystans dzielący go do potworów i rzucił się w wir walki. - Kto jest w stanie, niech pomoże, reszta przodem! Zakomandorował.
Barbarzyńca cieszył się jak dziecko. Od bardzo długiego czasu Rozbijacz Czerepów nie miał nic do roboty, a i on sam popadł w lekkie rozdrażnienie. Teraz nareszcie miał okazję wyładować swą złość i frustrację w (na szczęście) jakiś w miarę konstruktywny sposób. Chwycił za topór i spiął konia. Zamierzał zaszarżować na hordę przegniłych przeciwników.
Tymczasem Waelleos zeskoczył ze swojej klaczy i uderzył laską o ziemię. Ściana ognia, która nagle powstała, poleciała na spotkanie z grupą napastników. Płomienie rozbłysły i po chwili zgasły, nie pozostawiając po sobie niczego.
Zombie wzbudzały strach. Mocny, ścinający mrozem żyły, który przełamywała jednak adrenalina wzywająca do znalezienia jakiegoś wyjścia z tej paskudnej sytuacji. Geniusze pogonili na grupę zombiaków. Woleli walczyć samodzielnie, będąc otoczonymi przez nekromackich przeciwników, zamiast stworzyć normalną ścianę ostrzy, która mogła powstrzymać niemal wszystko. Mogli się ustawić we trójkę, oceniał sytuację Faeruńczyk, masakrując wolno nadchodzące stwory. Jednak woleli tamci pognać na hurra, szkoda że nie przy smoku, kiedy tamten uderzał na ich właśnie towarzyszkę, zrobiło mu się smutno na wspomnienie dziewczyny.

Tamci chcieli się tak właśnie zabawiać gwałtownie szarżując na ohydnych zombiaków, ich sprawa. Może kompletnie nie potrafili walczyć w grupie, tylko umieli rzucać się do przodu niczym berserkerzy. Cóż, tacy po prostu ginęli najczęściej, dumni, odważni oraz średnio rozsądni, oględnie ujmując. Tym bardziej, że zombie mogły, przynajmniej słyszał kiedyś, roznosić rozmaite świństwa. Były powolne, ale silne oraz utłuc się dawały niełtwo. Ponadto liczba sama oraz siła mogły czynić zagrożenie, zaś najmniejsza rana mogła przynieść infekcje. Dlatego całkowicie puścił mimo uszu komendy Coena. Po jednej stronie niszczył stwory Waellos swoim ogniem, budząc wiegaśny szacunek Stephena, po drugiej dwójka szalonych wojowników. Nie wygłupiając się, Stephen wyciągnął miecz oraz starał się mocno rozglądać na boki. Wszak jakiś zombie mógł się przedrzeć przez walczących, lub wyjść od boku atakując osoby na wozie, lub konie. Gdyby właśnie tak się stało, planował blokować takiemu przejście uderzając oraz robiąc, co się tylko da by ratować panie oraz resztę ekipy.
Siobhan zaś po dłużej chwili odzyskała mowę. Rozejrzała się na prędce by ocenić sytuację. Nie wyglądało to wszystko zbytnio obiecująco. Zdrową ręką dobyła sztyletu tylko po to, by mieć cokolwiek do odpierania ataków truposzy. Nie miała najmniejszego zamiaru złazić z wozu w nadziei, że nieumarli nie są zbyt rozgarnięci i nie przyjdzie im do głowy wspinać się na podwyższenia. Nagle wóz ruszył i cyganka obejrzawszy się dostrzegła, jak elf właśnie przejmował wodze od Kate. Pozabija ich… Niechybnie.
Zaś wspomniana Kate wyglądała, jakby zobaczyła… och, nieważne. Kiedy otrząsnęła się z szoku, rzuciła na tył, szukać jakiejkolwiek broni. Uchwyciła w ręce miecz i również zaczęła się rozglądać. Coen i Korn rzucili się na prawo, a tyłów bronił Revigden z Athanrem. Mag co chwila rzucał mniejsze kule ognia, które obejmowały ciała, a kiedy czar był za słaby, jego towarzysz kończył dzieła. Wolną stroną była więc lewa, skąd nadchodził pierwszy przeciwnik. Kate, która w końcu znalazła jakiś miecz (ten sam dziwny, metaliczny miecz, który dostała na samym początku od psowatego bożka), jednak ręce tak jej się trzęsły, że zdecydowanie nie była w stanie się nim posłużyć.
Z pomocą przyszedł jej Stephen, który jednym celnym ciosem pozbawił umarlaka głowy, jednak to nie wystarczyło. Stwór zamachał w ich stronę łapskami i dopiero dwa dodatkowe ciosy powaliły go na ziemię… z której zaczął się zbierać.
Jedynym dźwiękiem, jaki zombie z siebie wydawały, był chrzęst kamieni pod nogami (bądź innymi kończynami) i ewentualnie pękających gałązek. Żadnych słów, czy jęków, jak to liczni bajarze snuć w swych opowieściach.
Wóz powoli toczył się do przodu, jednak nie zapowiadało się to różowo. Przeciwnicy mieli przewagę liczebną.
- Nie pozwólcie się nawet drasnąć, bo inaczej nekromanta przejmie nad wami kontrolę! - wołał Jaskier.
Czyli niewątpliwie racja, że było to mocno ryzykowne. Tym bardziej więc Stephen skupiał się nie na tym, żeby wyrzynać wszystko, co mu podejdzie pod rękę, lecz takie stwory, które czymś groziły. Jeśli jakiś stwór padł, można było go zostawić, gdyż wozu raczej nie mógł dogonić. Groźni jednak byli nadchodzący od boków oraz ci zagradzajacy drogę.

Jakis kolejny stwór machnął łapą.
- Mocny sukinkotsss - wysyczał raczej, niż wyrzekł Stephen blokując cios, gdyż ręka wręcz zadrżała mu od siły stwora. Powolne, ale mające wiele siły ostro próbowały. Jaskier ledwo radził sobie przy koniach, Kate próbowała coś dziabnąć mieczem, uff, dobrze, przynajmniej dzięki temu miała jakąś osłonę, zaś Esmeralda trzymała jakiś sztylet. Każda broń była dobra, choć najwięcej pokłądał ufności we wspaniałej robocie Waellosa.
- Korn, nie daj się dziabnąć! Coen, uważaaa …! - rynkął obcinając jakąś próbującą musie władować na twarz łapę, uch szczęśliwie odcięta spadła gdzieś na trakt, zaś stwór zachwiał się, kiedy trzasnęła go Kate w całej siły oraz rozpaczy przerażonej kobiety. - Dzięki - krzyknął odbijając następny cios od stwora tak cuchnącego, że niemal składał się ze samej ohydnej, smrodliwej woni. - Jasny gwint! Mam go - wrzasnął obalając owego przywołańca. Dziabnął mocno go przy kolanie. Tamten dosłownie bez najmniejszego dźwięku nagle upadł prosto pod tylne koło wozu. Furmanka prowadzona przez Jaskra aż podskoczyła przetaczajac się przez zombiaka, którego kości chrupnęły niczym gałązki łamane mocną dłonią. Wszyscy na wozie niemal stracili równowagę przy podskoku, szczęśliwie utrudniło to także wszelkie działania zombiakom. Bowiem istoty owe miały reakcję jeszcze wolniejszą od ludzi, nie mówiąc już o powożącym zaprzęgiem konnym elfie.
Nordaalczyk starał się utrzymywać potwory na odległość, wolałby żeby żaden go nie dotknął- cholera wiedziała co mogłoby się z nim wówczas stać. Miał przewagę zapewnioną przez wzrost i konia, starał się ją wykorzystywać. Gdy tylko jakaś bestia próbowała go dosięgnąć- natychmiast odrąbywał łapska.
Obrócił się na chwilę, by zobaczyć jak radzą sobie inni. Wóz z Jaskrem, Kate i z dziewczyną o trudnym imieniu powoli parł do przodu. Waelleos niszczył wszystko na swojej drodze... podobnie jak pozostali. Było ich teraz więcej niż podczas ostatniego ataku nekromanty w Minarii, mieli więc dużą szansę na wydostanie się spośród hord żywych trupów. ~Byle tylko nie dać się dotknąć... ~ Była to jedyna myśl błądząca po głowie Korna.
Tymczasem na wozie Siobhan schowała się nieznacznie między Kate a Stephenem. Oboje uzbrojeni w ciężkie miecze stanowili idealny przyczółek dla unieruchomionej cyganki. Tak jak sobie obiecała, przede wszystkim jej własny zadek. A że dziewczyna całkiem nieźle młóciła ostrzem… W porządku, może nie tak nieźle... Na wielkiego złodzieja, PRZYNAJMNIEJ miała ten miecz! No cóż. Postanowiła zabawić się w stratega. Obejrzała sobie natarcie z każdej strony i z niesmakiem stwierdziła, że po pierwsze, to wszystko strasznie śmierdzi (dosłownie i w przenośni), a po drugie, że póki co, szanse na przetrwanie są niewielkie. Zastępny nieumarłych zdawały się dosłownie wyrastać spod ziemi jak maślaki. Póki co jedyna nadzieja w Waellosie, który z trudem torował im przejście. Ale zastępy przywołanych z martwych otaczały ich jak opływające skały wody wodospadu.
- Trzeba ich powstrzymać u źródła, inaczej nie damy rady! - ryknęła bez sensu, nie spodziewając się, że jej głos przebije się w wszechobecnej wrzawie. Wytężyła wzrok w poszukiwaniu jakiegoś słabego punktu, byle się na czymś zaczepić… Cokolwiek!
- Jest szansa, że niedługo nekromanta straci siły! - zawołał Jaskier, jednak w jego głosie słychać było niepokój. - Ale nasi magowie też długo nie wytrzymają… - dodał nieco ciszej, tak, że tylko osoby na wozie to usłyszały.
Ponieważ jednak Faeruńczyk ani nie był magiem, ani nie miał nastroju mysleć na temat bardziej taktycznych rozważań dotyczacych wytrzymałości magii, starał jedynie się robić swoje, czyli dziabać, jeśli coś podejdzie. Był wprawdzie to dosyć prymitywny plan, jednak tylko taki potrafił wewnątrz swego umysłu skonstruować. Większość bowiem sił pochłaniała mu przepychanka pomiędzy strachem oraz zaciekłością charakterystyczną dla każdego właściwie wojaka.

Nie wyglądało to za dobrze. Mimo zapewnień Jaskra, że kiedyś w końcu Nekromancie zabraknie sił, to ich magowie słabli. Waelleos przestał popielić na miejscu, a Revigden odrzucał napastników podmuchami wiatru. Ani Putorius, który trzymał się blisko wozu i worka z chowańcem Meheliosa, ani Orveld, nie byli w stanie bardziej pomóc.
Korn i Coen zostali zepchnięci natłokiem napastników bliżej wozu – barbarzyńca i wiedźmin stracili konie, jakby w nagłym napływie intelektu, trupy rzuciły się na zwierzęta, byleby tylko je wyeliminować. Jednak głównym celem wydawał się wóz. Wóz, na którym mieli wszystkie rzeczy...
- Może to Mehelios atakuje?! – rzuciła Kate, która nie pamiętała poprzedniego ataku.
- Nie... nie jest to... wykluczone... – odparł Waelleos, który siedział na swojej klaczy, zrównawszy z końmi z zaprzęgu.
Nagle z ciemności rozległ się warkot. Warkot, który sprawił, że i tak wystraszone konie, teraz stawały dęba. Złowrogi, przerażający, zwierzęcy.
- Co jeszcze? – jęknęła Kate, która do tej pory zdołała nieco opanować drżenie rąk i nawet samodzielnie zdołała odeprzeć atak dwóch stworów, zanim Stephen jej pomógł.


Stwór wyskoczył z ciemności i rzucił się na zombie z niesamowitym szałem. Wielkie szczęki kłapały, a ostre kły cięły powietrze. Przerażające przedstawienie zawierało jednak coś takiego, że nie dało się oderwać od tego wzroku, dopóki nie trzeba był się bronić przed stworami, które podeszły za blisko.
- A ten to co? Też chowaniec? - Siobhan niejako z lękiem obserwowała czworonoga. Chyba nawet przerażał ją bardziej niż przegnite ciała nieumarłych.
- Nie rozumiem za bardzo, co się dzieje, ale do cholery Kornie trzeba to wykorzystać. Już! Zakomandorował wiedźmin i sam ruszył dla przykładu przodem. Postanowił odepchnąć napór potworów, zaczął kręcić swym mieczem młyńce, a napędzał ruchy siłą rąk, pleców. Wykorzystywał siłę odśrodkową. Był wreszcie w ogniu walki. Choć zmęczenie brało górę to Coen nie zwalniał tempa, liczył, że barbarzyńca mu pomoże.
 
__________________
"Wyobraźnia jest początkiem tworzenia.
Wyobrażasz sobie to, czego pragniesz,
chcesz tego, co sobie wyobraziłeś i w końcu
tworzysz to, czego chcesz."
Coen jest offline  
Stary 12-11-2013, 16:53   #70
 
juva's Avatar
 
Reputacja: 1 juva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemu
Barbarzyńca nie potrafił za bardzo zrozumieć co się działo i czym był ten dziwny ciemny kształt, ale nie było to dlań ważne. Ważne było to, że stwór przetrzebiał zastępy truposzy.
- Rozpieprzmy kilka łbów! - Warknął.
Korn pomimo znacznego zmęczenia z wielką ochotą dołączył do wiedźmina. Rąbał Rozbijaczem Czaszek na prawo i lewo, zabezpieczając dziwnookiego od flanki. Natomiast pełen determinacji Faeruńczyk trzymał się swojej pozycji. Przyświecała bowiem mu pewna myśl: Nie istotne, jak zła jest twoja własna sytuacja, istnieje bowiem możliwość, że sytuacja przeciwnika jest wiele gorsza. Wreszcie musiał wyczerpać swoje siły tamten magowski łajdak. Albo może pojawi się ktoś, lub coś pomocnego podczas starcia? Tymczasem musieli stanąć na głowie, żeby wytrwać, licząc na jakikolwiek zwrot sytuacji.

Nie minęło wiele czasu, kiedy było po wszystkim. Ostatnie ciała płonęły w magicznym ogniu Revigdena, a Waelleos w napięciu się rozglądał. Olbrzymi, czarny pies zatrzymał się na chwilę, spojrzał w stronę wozu wielkimi, mądrymi oczami, w których dalej czaiło się szaleństwo, po czym zamachał ogonem i odszedł.
Dopiero wtedy poczuli, że mogą odetchnąć z ulgą. Waelleos zachwiał się w siodle i byłby spadł, gdyby nie Jaskier, który rzucił lejce i ruszył magowi z pomocą.
- Za bardzo się przemęczyłeś – rzucił Revigden, jednak sam nie wyglądał za dobrze. Wspierał się ciężko na ramieniu Athanara.
- Musimy dotrzeć do murów – odparł Inkwizytor.
Owym właśnie zwrotem sytuacji okazał się Burek, który wielkością przypominał cielaka, zaś kłami lwa. Sama jego obecność, nawet jeśli trzymał stronę wędrowców, sprawiała, że można było dostać gęsiej skórki, zaś włosy stawały dęba nawet na klacie. Skąd właściwie się wziął? Jednak myślenie na temat tego dziwnego wsparcia Stephen postanowił odłożyć na później.
- Jaskier, dawaj! Waellos, pakuj się na wóz, Jaskier, pomóż mu, ty magusie też - wskazał na Revigdena, po czym wyskoczył z wozu chcąc wesprzeć obydwu czarodziejów. Planował ulokować ich na wozie, ich konie przywiązać, potem zaś niechaj elf rusza ostro.
- No, stary… - mruknął Jaskier, wyciągając rękę do Inkwizytora, który niechętnie spoglądał na perspektywę zejścia z konia. - Swoją drogą, ten… to coś… wyglądało nieco znajomo… - dodał, robiąc ręką gest w stronę, w którą poszedł czworonóg.
-Znajomy pies, dobre sobie… - Siobhan znów zgramoliła się z wozu i czubkiem buta trącała porozrywane członki w poszukiwaniu kosztowności.
- Pogadajmy, kiedy już ruszymy, proszę. Waellos, siadaj proszę na wóz. Twoje umiejętności, jeśli będą potrzebne, nie przydadzą się zbytnio, jesli chwili nie odpoczniesz. Drugi magik także, proszę. Nawet Jaskier, jeśli masz takich kumotrów, jak taki piesek, pogadajmy potem. Wolałbym nie siedzieć tutaj, jak tamtemu nekrosiowi powróci energia do robienia jakichś świństw. Notabene mocno uważaj Esmeraldo - nerwowo dosyć rozglądający się Stephen powiedział do dziewczyny. - Może nekromanta niewiele już może, ale zarazić się jakimś świństwem można
- Dobra, dobra… - Siobhan z udawanym niezadowoleniem wspięła się na powrót na wóz. W zasadzie nie pomyślała, że w ten sposób naraziła się na zarażenie.
- Nieciekawie - mruknął krzywiący się Stephen. Wokoło walały się resztki zombie, powodujące odruch wymiotny, ponadto konie ...Musieli właściwie uczynić to co było konieczne, ale takie sprawy należały do właścicieli wierzchowców. Wyręczanie Coena oraz Korma oznaczałoby brak szacunku dla ich koni oraz przy okazji dla nich. - Powiedz Waellosie, jak daleko do miasta? - spytał Faeruńczyk.
Konie Coena i Korna leżały na ziemi, rzucając się, jednak nie były w stanie wstać. Stwory uszkodziły ich nogi i nie zapowiadało się to różowo.
- Musimy dobić konie? Może da się coś z nimi zrobić? - Dla barbarzyńcy perspektywa zabicia Złocisza nie była najlepsza. Nawet ktoś taki jak Korn nie byłby w stanie pozbawić życia kogoś, do kogo się bardzo przywiązał.
- Nie! - zawołała Kate, podbiegając do Złocisza. - Trzeba je zabrać do weterynarza. Na pewno coś da się zrobić!
- Do czego? - Siobhan skwasiła minę w zaskoczeniu. Nie rozumiała o co chodzi Kate, być może to takie powiedzonko, którego nie znała. - Mniejsza o większość… Nie pomożemy im, trzeba je dobić. To skróci im męczarnie, a i nie wiadomo, czy nie przeniosą zarazy na ludzi.
- O nie… - mruknął Jaskier. - Już to przerabialiśmy kiedyś, ale wtedy chodziło o jedną z owiec - dodał elf, uchwyciwszy pytające spojrzenie Athanra. - Po prostu… zostawmy komuś klacz Waelleosa i ruszajmy. Dogoni nas w try miga.
- Ale tak nie można! - zaczęła się wykłócać dziewczyna.
- Czego właściwie nie można, panno Kate? - spytał dziewczynę Faeruńczyk.
- Nie można tak zabijać niewinnych zwierząt! Trzeba im pomóc!
- Ale oni chcą im pomóc… - zaczął wyjaśniać Jaskier, jednak został nagrodzony złowrogim spojrzeniem. - Oj… musimy jechać… - powiedział, podchodząc do niej. Złapał ją za rękę i zaczął ciągnąć w stronę wozu.
- Ale…
- Nie. Żadnego “ale”. Jedziemy.
- Dokładnie, zabierajmy tyłki w troki, zanim nadejdzie kolejna fala przyjemniaczków… - Siobhan po swojemu skwitowała zaistniałą sytuację. Jakoś nie odczuwała większej litości nad wierzchowcami. To tylko konie, na złote tamburyny! Dziewczyna była w jej odczuciu zdecydowanie zbyt ckliwa, jak na taką wyprawę.
- Nie można wyleczyć Złocisza magią? Więc jak? Który z nas musi je dobić?- Barbarzyńca zapytał się Coena.
- Ja nie zabijam, gdy nie muszę. Zrób to Ty. Poprosił wiedźmin i odwracając wzrok ruszył dalej pieszo. Nie chciał pamiętać tej bitki. Widać wychodził z wprawy.
Zapadła nieprzyjemna cisza, przerwyana jedynie końskim parskaniem. Nikt nie chciał podjąć się przykrego zadania. Magowie byli wyczerpani, Jaskier pilnował Kate i właśnie poganiał konie przy wozie, na Shiobhan nikt nawet nie spojrzał, Coen umył od tego ręce, więc pozostali Stephen, Korn i Athanr, który westchnął cicho, kręcąc głową:
- Panowie, wasze konie - oznajmił i ruszył drogą, obok wozu.
- Jako właściciele jesteście im to winni. - Siobhan skwitowała cierpko, przemilczawszy zarazem, co sądzi o męskości tych dwóch “panów”. Powiedzmy tylko, że Kate wydała jej się nagle nadzwyczaj mężna i omalże zaprosiła ją na małe en face do swojego łoża w mieście. A może to był tylko ból, który napędzał w jej głowie te wszystkie omamy? Zwinęła się w kłębek na wozie, tak, by nie tknąć chorej kończyny.
Tymczasem mocno zgorszony tym wszystkim Stephen krzywił sie niczym po wypiciu kwaśnicy. Ci goście nie szanowali swoich koni, które były wszak towarzyszami broni.
Coen ruszył za Jaskrem nie zwracając uwagi na słowa innych członnków drużyny. Jego poczynań nigdy nie zrozumieją. Coen jest mutantem, wyrzutkiem. Szedł pewnie rozglądając się po okolicy, właściwie to w tej chwili nie czuł za wiele. Wlaściwie to, nie ruszało go sumienie.
 
juva jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:57.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172