Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-06-2015, 07:44   #281
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


Najgorszy z możliwych scenariuszy nie ziścił się. Po powrocie do kościoła okazało się, że Chebańczycy nadal żyją i mają się może nie dobrze, ale przynajmniej żyli. Ucieszyło to Alice tym bardziej, że pierwszą osobą którą dostrzegła w postrzelanym wnętrzu był kaznodzieja, a to z nim musiała porozmawiać.
-Mogę zając ojcu chwilę? - przepchnęła się przez otaczających kapłana ludzi, rzucając co chwilę ciche “przepraszam”, “proszę zrobić miejsce i dać mi przejść”. Znalazłszy się tuż obok niego, kiwnęła głową nisko, z szacunkiem.
-Przede wszystkim chciałam podziękować ojcu za pomoc i wsparcie. Bez ojca słów, autorytetu, zimnej krwi, mądrości i dobra nie udałoby się zatrzymać tego szaleństwa...a jeśli chodzi o tego pana - spojrzała w kierunku operowanego niedawno bezimiennego mężczyzny - Powiedzmy że jego ubezpieczenie zdrowotne pokrywa koszty przeprowadzenia torakotomii i lobektomii płuca, wraz ze znieczuleniem, środkami anestezjologicznymi...et ce tera, et ce tera zdobyła się na blady uśmiech, który jednak zaraz zgasł - Zrobiłam wszystko co w mojej mocy, ale ciągle jest w stanie krytycznym, a jego życie znajduje się teraz w rękach Pana. Nie wolno go ruszać, najlepiej niech nikt go nie dotyka, a pod żadnym pozorem nie przenosi, czy przesuwa. Wiem, że ojciec zna się na leczeniu, ale proszę nie zaglądać pod bandaże. Musiałam otworzyć jego klatkę piersiową żeby dostać się do uszkodzonego płuca i je usunąć. Wiem, że ojciec ma dobre serce i będzie chciał mu pomóc, ale jemu pomoże teraz tylko chirurg. Ktoś inny może jedynie zaszkodzić. Wciąż jest w stanie krytycznym... proszę więc o wyrozumiałość i jeszcze odrobinę pomocy.

Pastor kiwał głową do słów doktor z czerwonym krzyżem na piersi i gangerowej kurtce na plecach i nie przerywał jej. Zresztą nie bardzo mógł bo te zapalenie płuc zaczynało go już dopadać w pełni. Kaszlał co chwilę a po odgłosie Alice rozpoznawała charakterystyczne zaatakowanie infekcją oskrzela. Gorączka i idące razem z tym poty również prezentowała się w pełni. Mimo to młody i raczej dobrotliwy pastor, kompletnie zdawałoby się nie pasujący do tej sytuacji i czasów wciąż chodził między swoimi owieczkami a one przychodziły do niego. Podobnie jak Dalton był dla swoich współmieszkańców żywą opoką.
- Jestem tylko sługą bożym. To był mój obowiązek. Jakimże bym był pasterzem gdybym porzucał swoje owieczki na widok wilków? - uśmiechnął się słabo gdy w końcu męczący go kaszel dał móc chwilę spokoju na tyle by mógł się odezwać.
- Tobie też po stokroć dzięki moje dziecko. - rzekł kapłan manierą wszelkich chyba kapłanów choć może był parę lat starszy od Alice. Choć jak zauważyła mówił tak nawet do osób sporo starszych od niego i ci nie protestowali. - Ruszyłaś śmiało między te wilki jak Archanioł Gabriel z mieczem ognistym. - rzekł z wyraźną dumą i aprobatą dla jej czynów. Savage zaś zauważyła, że kilka stojących niedaleko osób najwyraźniej to usłyszało bo pokiwała ze zgodą w oczach głowami.
- Mimo, że przecież jesteś taka jak my. Ale wiara czyni cuda i uskrzydla do najśmielszych czynów. Dobrze jednak dawać taki przykład wśród wiernych. Nawet gdy ich pasterze ich zawiodą i przyjść z pomocą nie mogą… - miał chyba zamiar ją pochwalić, pocieszyć i dodać otuchy ale końcówka mu się wyraźnie skwasiła. Alice domyślała się, że chodziło mu o to gdy drążąca jego ciało choroba go zaatakowała i zwyciężyła w krytycznym momencie i ona go wyręczyła w walce o pokój i nie przelewanie krwi winnych i niewinnych.

-Dziękuję ojcze. W tych czasach musimy sobie pomagać, wszyscy przecież jesteśmy dziećmi bożymi - zamilkła na chwilę, przygryzając wargę i podjęła temat zmęczonym głosem. - Muszę… ktoś musi iść z nimi i dopilnować żeby znalezieni mieszkańcy Cheb, o ile tacy się pojawią, nie zostali skrzywdzeni, tylko odstawiono ich tutaj. Część może być ranna, potrzebować pomocy tak jak on. - znów wskazała na zoperowanego.
- Wiem, że proszę o dużo, lecz jeśli mam mieć szanse pomóc komuś w podobnym stanie potrzebuję bandaży, pociętego na pasy materiału którym da się kogoś owinąć, czegoś do odkażania ran. Mógłby ojciec też powiedzieć czy ma w swoich ziołowych miksturach coś przeciwbólowego, antyseptycznego...albo wzmacniającego? Wilma pokazała mi buteleczki, nie potrafiłam jednak dojść co jest dokładnie w środku.

- A tak, tak. Mam jeszcze coś. Chodź ze mną dziecko. - pokiwał głową, machnął ręką dając znak by poszła za nim i ruszył ku niewielkiej niszy którą znała już wcześniej. Otworzył jedną z szaf i jej i jej eskorcie ukazały się jakieś pakunki, papierowe torby, butelki, buteleczki, , dzbanki, słoiki, czasem po prostu jakieś ususzone rośliny. Pastor miał manierę lub może nawet sposób, że opisywał wszystko ale po swojemu. Nawet jak dało się rozczytać, że tam jest “niebieski kwiat” a gdzie indziej “złota maść” to nic czytającemu właściwie to nie mówiło.
- Taak… Co by ci tu dać… - mimo gorączki kapłan zdawał się być nieco radośniejszy i ożywiony gdy patrzył na swoją kolekcję tajemniczych specyfików. Po chwili przyklęknął przy szafce i zaczął w niej grzebać i coś przestawiać. Alice zauważyła coś czego odwrócony plecami i pogrążony w poszukiwaniach mężczyzna nie miał szans. A mianowicie podejrzliwe spojrzenie obu jej cerberów którzy widzieli dość gwałtowne i podejrzliwe ruchy odwróconego plecami faceta. Paul bez słowa lekko przesunął ją na bok ze dwa kroki i zajął jej miejsce nieco unosząc broń choć jeszcze nie celował w pastora. Hektor z cichacza zajął pozycję nieco z boku i wyraźnie próbował wypatrzyć dłonie pastora a minę i ruch bronią miał podobną jak jego kumpel. Najwyraźniej, pastor nie pastor para kabareciarzy na serio traktowała polecenie najpierw od Guido a potem potwierdzone i utrzymane przez Taylora.

Pastor nieświadom podejrzeń jakie wzbudził w dwóch Runnerach w końcu odwrócił się mając jakieś pakunki w rękach. Po chwili wręczał po kolei lekarce swoje specyfiki tłumacząc co jest co.
- Tu masz zasypkę z bagienniaka. Posypiesz tym rany. Pomaga w krzepnięciu. Ale nie oczekuj cudów jak komuś aorta strzeli to nic nie da. - wręczył jej jakieś pudełko co wciąż jeszcze miało plakietkę przedwojennej zasypki dla niemowląt.

- A tu masz woskową maść na rany. Pomaga zdezynfekować zwłaszcza jak nie ma porządnych bandaży. Posmarujesz jak jodyną. Ale lepiej by już nie krwawiła jak będziesz smarować. - powiedział cicho, wręczając jej słoik z maścią faktycznie miodopodobną.
- A to jest mrozobój. Jak jeszcze odmrożenie nie jest poważne to przywraca krążenie w ciele. Wiele uszu i palców dzięki temu nadal zostało przy swoich właścicielach. Wetrzyj mocna aż poczujesz opór przy tarciu. - podał jej znów jakiś słoik z dziwnie pachnącą, oleistą maścią.
- No i masz tu trochę bandaży. Te tutaj są od Biegnącego Księżyca. Są czyste, sprawdzone i nasączone maścią i ziołami. Nawet taki traper czy myśliwi jak utrzyma ranę względnej czystości ma szansę na powrót do cywilizacji nim się wda zakażenie. No i tu masz trochę zwykłych bandaży które sam zrobiłem. Ale więcej dać ci nie mogę bo sama widzisz co sie tu dzieje. - rzekł podając jej jakieś pakunki. Ten indiański bandaż wyglądał jak pasek z zaszytym czymś w środku. Można było go zgiąć jak cienką gąbkę i użyć jak przedwojenny opatrunek osobisty choć pewnie trzeba by przywiązać go do rany jakimś zwykłym bandażem. Pachniał też jakimiś ziołami i miał przebarwienia przez co sprawiał wrażenie brudnego i już używanego do czegoś podejrzanego wcześniej. Zaś te pastorowe wyglądały jak czyste paski tkaniny czyli coś co obecnie często robiło za przedwojenny odpowiednik bandaży.

Lekarka przyjmowała po kolei paczki, słoiki i zawiniątka, układając je w ostrożnie w swojej torbie. Drugą po chwili namysłu przewiesiła Paulowi przez ramię. Bandaże zapakowała do kieszeni, wyciągnęła też parę fiolek i rozłożyła je w strategicznych miejscach, tak samo jak dwie puste strzykawki. Na ich miejsce w torbie wylądowała zasypka i pozostałe prezenty.
- Dziękuję, naprawdę bardzo dziękuję.- powiedziała szczerze, wyprostowawszy plecy. Tym razem to ona ujęła dłonie pastora i ścisnęła je mocno - Ojcze...niech ludzie zbiorą się w którejś z bocznych naw, tej mniej postrzelanej. Niewielka przestrzeń łatwiej zachowa ciepło, ograniczy też ten potworny przeciąg. Trzeba zorganizować koksownik...albo inny rodzaj pieca. Do palenia da się zużyć resztki ław, może ktoś z ekipy zaopatrzeniowej da radę przynieść coś do uszczelnienia dziur. ten ziąb i wichura nie sprzyjają niczyjej rekonwalescencji..a w szczególności ojca - pokręciła głową z zatroskaniem - U chorych na zapalenie płuc występuje zwykle kaszel produktywny, gorączka wraz z dreszczami, duszność, ostry lub kłujący ból klatki piersiowej przy głębszym oddychaniu oraz zwiększona częstość oddechu. U osób starszych najbardziej widocznym objawem jest dezorientacja...bagatelizowanie problemu oznacza śmierć. Błagam, ojciec odpocznie chwilę, okryje się czymś ciepłym. Wypije gorącą herbatę albo chociaż kubek wody z cukrem. Cokolwiek, byle gotowanego.

- Dajesz jej to? Przecież wiesz, że skoro zabiera ze sobą to nie użyje ich na nas i naszych rannych. - rzekł zza jej pleców spokojny głos szeryfa. Mimo spokoju dało się w nim wyczuć dezaprobatę. Szeryf budził na tyle respektu nawet wśród gangerów, że parka eskortujących doktor strażników od razu spoważniała i skoncentrowała uwagę na nim. Mimo, że broń szeryfa była w kaburze a karabin na plecach.

- Oh, Maurice, nie możemy być niewdzięczni. Musimy sobie pomagać. Ta kobieta to anioł nie tylko dlatego, że ma ten krzyż. Jakbyśmy wszyscy na tym świecie… [/i]- pastor zaoponował choć w swoim łagodnym dobrotliwym stylu. Kaszel jednak przerwał mu dalsze argumenty.

- Słyszałeś? Koleś zwie się Maurice! Ale obciach, starzy go chyba mało kochali. - zachichotał Hektor rozbawiony imieniem groźnego szeryfa.

- Taa… Jak ma takie imię to nic dziwnego, ze chce by gadać po nazwisku. - zgodził się uśmiechnięty Paul również zadowolony z odkrycia tego zabawnego faktu. Jednak Alice widziała, że obaj nadal są czujni i podczas tej wymiany zdań znów unieśli karabiny o te parę centymetrów ku górze. Jeszcze parę centymetrów wyżej i można by śmiało powiedzieć, że otwarcie celują w szeryfa.

- Synu… Czy mam cię wylegitymować za dowolny paragraf jaki przekroczyłeś? - wycedził Dalton minimalnie jedynie gładząc dłonią zapiętą kaburę przy pasie. Posłał najpierw ciężkie spojrzenie Latynosowi a gdy ten spuścił po chwili wzrok nie wytrzymując presji przeniósł na Paula z podobnym efektem. Sytuacja wiec podskoczyła ciśnieniem w żyłach i opadła z powrotem w mgnieniu oka. Chłopaki Alice najwyraźniej postanowili przynajmniej chwilowo skupić się na swojej ochroniarskiej roli.

Słysząc wymianę zdań między kabareciarzami, Savage mogła jedynie zazgrzytać zębami. Ich drobna uszczypliwość nie zakończyła się jednak kolejnym mordobiciem...tyle dobrego.
- Aby wylegitymować osobę posiadającą obywatelstwo i status obywatela, stróż prawa powinien wpierw samemu okazać swoje dokumenty z danymi takimi jak numer legitymacji, imię, nazwisko i jednostka administracyjna pod która podpada - mruknęła, przecierając przekrwione oczy. - Paul, Hektor...to bardzo nieładnie i nieuprzejmie śmiać się z czyjego imienia, nawet jeśli będzie sie ono kojarzyć z czymś wyjątkowo zabawnym. Tak samo jak z narodowości, wyznania, pełnionej funkcji, przynależności politycznej i orientacji seksualnej. Wiem...marudzę. Znowu.- obrzuciła swoich ochroniarzy zmęczonym spojrzeniem i pokręciła głową z lekką naganą. No tak...czegoś takiego mogła się po gangerach spodziewać.

Gdy Alice zaczęła swoje prawnicze gadki z szeryfem obydwa cerbery wyraźnie odżyły i zaczęły się szczerzyć do niego, do niej i siebie nawzajem ze złośliwą satysfakcją. Dopóki nie doszła do nich ze swoimi prawniczym slangiem. Wówczas na ich twarzach równie nagle pojawiło się zaskoczenie, niezrozumienie i zdezorientowanie.

- Dawno nie słyszałem kogoś kto to jeszcze pamięta. Ale szkoda, że obecnie jest to martwe prawo. Prawo może być zastosowane tam gdzie i jeśli jest możliwość jego wyegzekwowania. Obecnie mamy warunki wojenne dzięki pani kolegom głównie. I nie ma warunków do stosowania normalnych zasad. A prawo tutaj egzekwuję ja. Jak pani albo ktokolwiek ma skargę na pełniących funkcjonariuszy może pani złożyć formularz i napisać zażalenie lub porozmawiać z którymś z wyznaczonych osób. Na przykład z pastorem Miltonem. - odpowiedział gładko szeryf choć widziała coś jakby uznanie w jego oczach dla swojej wiedzy. Nie sprawiał jednak wrażenia skorego do dyskusji o jakichś prawniczych zawiłościach. Tekst jednak robił wrażenie na przeciętnym gamblożercy, bowiem jej obstawa spojrzała na nią po raz kolejny zdezorientowana nową porcją wkurzających bzdur od jakich od wieków kosa się otwierała w kieszeni prawdziwemu banditeros.

Wbrew całokształtowi sceny ruda nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Komizm sytuacyjny wygiął kąciki jej ust ku górze. Oto stali pośrodku postrzelanego kościoła w okupowanym mieście i rozprawiali o prawie administracyjnym.
- Inter arma silent leges. Contra vim non valet ius. - przyznała szeryfowi pochylając głowę, lecz zaraz spojrzała na parę kawalarzy i patrząc na nich dopowiedziała ciepłym tonem - Etiam latrones suis legibus parent.
Zaśmiała się cicho kręcąc głową, jakby powiedziała właśnie doskonały dowcip. Odchrząknęła i z powagą wróciła wzrokiem do Daltona.
-Oczywiście...formularz winien być w dwóch kopiach z własnoręcznym podpisem. Najlepiej dostarczony osobiście, nie drogą mailową ani fax'em. Ewentualnie można powołać się na jednostkę nadrzędną, Trybunał w Hadze i Konwencję Sztokholmską, jeśli jako praworządny obywatel dostrzeże się rażące uchybienia z którymi miejscowy aparat władzy nie chce, bądź nie jest w stanie rozwiązać samodzielnie… Wie pan szeryfie, ta torba to osobny temat. Nie chodzi o nią samą, ale osobie do której należała już nikt nie jest w stanie pomóc prócz Boga...o ile Ernst należał do ludzi wierzących w coś więcej niż zawartość kieliszka. - zmarkotniała wyraźnie, a w zielone oczy wypełnił smutek.

- Heh… Drogą mailową… Trybunał w Hadze… A to dobre… - uśmiechnął się niespodziewani szeryf chyba jako jedyny z obecnych pojmujących w pełni to o czym mówiła Savage. Był na tyle stary, że wspomniane rzeczy faktycznie mógł pamiętać z własnego doświadczenia. Zaś rudowłosa, pierwszy raz widziała jak ten poważny czy wręcz ponury typ się uśmiechał. Dość słabo, samymi kącikami ust ale jednak.

- Jest taki magazyn. W nim są skóry, namioty i płachty. Jak nam pozwolą możemy je przynieść i rozbić tutaj. W namiotach będzie szczelniej i łatwiej utrzymać ciepło. Zwłaszcza dla takich jak on bo on nie jest odosobnionym przypadkiem. W końcu jest zima a koczujemy tu trzeci dzień. - szeryf w końcu wyjawił po co tu przyszedł. Najwyraźniej jednak nie zdobył się na tyle wysiłku by ubrać to w formę czytelnej prośby choć i tak wydawał się ponury od całej tej sytuacji i rozmowy.

Igła zmarszczyła brwi i obróciła się w stronę Daltona.
- Jedno pytanie: skoro nie zajmuję się ani wami, ani waszymi rannymi, to kto ich pocerował, obandażował, pozszywał i poskładał gdy pastora nie było w okolicy? Ten mężczyzna, który przyjechał tu razem z Sandersem, Laurą i April... jak on w ogóle się nazywa? - uniosła pytająco jedną brew, a w jej oczach pojawiło się i zniknęło rozdrażnienie - Pewno sam się zoperował, a pół torby leków, nici, bandaży i zestaw chirurgiczny spadły z nieba...ale nieważne. Nie jestem tu po to żeby się z panem kłócić, nie mam na to ani siły, ani ochoty, ani czasu, poza tym nie widzę w tym sensu.

- Doe. John Doe. Tak się nazywa ten zoperowany pacjent. Wyjdzie z tego? Szanuję to co zrobiłaś dla mieszkańców i dlatego pozwalam ci zabrać tę część bezcennych w tej chwili dla nas medykamentów które zamierzasz użyć na tych przestępcach. Wykorzystujesz jego miękkie serce. Tego, że to są całe nasze zapasy leków to ci nie powiedział prawda? Tego, że nie zatrzymał znaleźnej torby pełnej leków tylko oddał tobie też nie pamiętasz? No widzisz jaki frajer do rąbania i niedostosowany do dzisiejszych czasów? A powinnaś wiedzieć lepiej od nas kiedy sobie zamierzają ta zaraza pojechać bo nie spodziewam się nagle znalezisk medycznych w okolicy a nie wiadomo ile dni jeszcze mamy wysiedzieć na tej jednej szafce zapasów pastora. - gdy Alice słuchała tego przedwojennego gliny nie dała się zwieść pozorom. Wbrew powierzchownej warstwie słów szeryf wyraźnie lubił i szanował pastora nawet jeśli miał odmienne zdanie i metody od niego. Razem na pewno stanowili zgrany duet na co dzień gdzie mogli nawzajem przeplatać swoje miękkie i twarde metody dyskusji uzupełniając się nawzajem. Wyglądało na to, że Dalton sprawia wrażenia ojca czy starszego brata pastora, zwłaszcza z powodu różnicy wieku co nie może się pogodzić z łatwowiernością czy naiwnością młodszego pokolenia. Ale argumenty miał nieliche. W obecnej sytuacji medykamenty stanowiły zasób strategiczny taki sam jak pestki czy paliwo. Zwłaszcza, że po chwilowym przynajmniej wygaśnięciu walk ołów się nie zużywał a bandaże i leki tak. Zasoby szafki faktycznie wyglądały ciekawie ale na tyle osób i nie wiadomo jak długo to już tak wesoło nie wyglądało zwłaszcza jak bazowały na składnikach nie osiągalnych w zimie.

- Można by pójść do Czerwonych/ - wtrącił z powątpiewaniem pastor. Teraz jak Dalton wyłuszczył czarno na białym ich sytuację z zasobami medycznymi zdawał się być jeszcze bardziej zgaszony i przygnębiony niż przed chwilą. Chwilowa radość jaką chyba szczerze czerpał z grzebania w swojej szafce ze skarbami już minęła w zetknięciu z brutalną rzeczywistością.

- Można by. Ale trzeba by się przedrzeć przez całe miasto. A co się tam dzieje nie mamy pojęcia bo izolują teren. Drzazga jest wyłączony z takich numerów a myśliwi walczą u siebie pewnie. - skwitował krótko szeryf.- Wiem, że ta torba to osobny temat. Nie mam jeszcze demencji starczej. Ale jak widzisz mimo panującej sytuacji nikt sobie tej torby nie przywłaszczył. - mruknął poważniejąc i kiwając głową, że jest świadom i pamięta wcześniejszą rozmowę o zabitym lekarzu i jego torbie.

- W tym schronie na Wyspie może być parę użytecznych rzeczy. Tak zgaduję z paru relacji osób które tam były. Na początku wojny kręciło się tam wojsko. Marines tak dokładniej. Potem znajdowano trochę broni, mundurów, amunicji i właśnie także medycznego sprzętu. Ale zaraz jak żołnierze odeszli. Wielu którzy stamtąd wróciło i wtedy i potem chorowało. To znaczy z tych co wrócili. Więc zakazałem moim ludziom chodzić do tego miejsca uznając je za skażone. Ale na jesieni poszli tam obcy i nadal tam są więc może już da się tam żyć skoro nie wymarli. Ale co tam jest i jak dokładnie to osobiście nie mam pojęcia bo nigdy tam nie byłem. - rzekł w zamyśleniu szeryf gdy lekarka zaczęła rozpaczać nad brakami w medycznym usprzętowieniu. Mówił tak jakby ten cały bunkier kojarzył mu się wystarczająco niebezpiecznie by nie chcieć tam iść ani posłać nikogo swojego.

Brak leków zawsze stanowił największy problem podczas wszelkiej maści konfliktów i rozrób, szczególnie tych długotrwałych - John Doe... więc tak się nazywa. Jeśli John przeżyje najbliższe dwanaście godzin jest szanse, że z tego wyjdzie. Zrobiłam co mogłam, ale jasna cholera! - warknęła nagle, zaciskając pięści i spoglądając w stronę poszkodowanego - Bez respiratora, a kroplówek, preparatów krwiopochodnych, antyseptyków, USG, przeciwbólowych środków pooperacyjnych, sterylnego miejsca, aparatury do pomiaru tętna, oddechu, saturacji krwi... co więcej możemy zdziałać poza modlitwą? On zasługuje na hospitalizację na OIOM’ie, a nie byle łóżko w przydrożnej knajpie, nieważne jak czystej. Mogę spróbować wprowadzić go w stan kontrolowanej hipotermii, utrzymać temperaturę ciała między 32 a 34 stopniami Celsjusza. Zwolniłoby to jego metabolizm i odciążyło odrobinę serce, które już raz stanęło...ale to i tak loteria. Przez dwie dekady cofnęliśmy się w rozwoju do czasów głębokiego średniowiecza. - zakończyła ze złością, wzięła dwa głębokie wdechu i wróciła do poprzedniego spokoju wody stojącej w bajorze.

- Ten magazyn...w której części miasta się znajduje? Ojcze - zwróciła się do Miltona - [i]Czy znalazłoby się w ojca szafce przypadkiem coś co działa pobudzająco...jak kawa? Nie wydaje mi się żebym przez najbliższy czas znalazła okazję i możliwości by odespać ostatnie czterdzieści osiem godzin, a przez to, że doktor Brekovitz został zamordowany, zostaję jedyną parą rąk z dyplomem lekarza-chirurga i nie mogę zasnąć póki pozostanie ktoś potrzebujący doraźnej pomocy medycznej./i] - spojrzała zmęczonym wzrokiem na schorowanego kapłana.
- Ach! Bym zapomniała z tego wszystkiego. - nagle pstryknęła palcami i z torby dźwiganej przez Paula wygrzebała szczelnie zawiązaną, przeźroczystą plastikową reklamówkę z chlupiącą paskudnie, czerwoną zawartością. Torba była spora, a pokrwawiona folia nie dawał rady skryć widoku gąbczastej, przelewającej się wewnątrz masy mięsa. Jak gdyby nigdy nic rzuciła paczkę Daltonowi.
-Należało do tego zoperowanego. Nie godzi się żeby fragmenty ludzkiego ciała wyrzucać do rowu jak niedopałek papierosa. Nawet jeśli to tylko pokiereszowane płuco. Trzeba je odłożyć na bok i gdy przyjdzie czas spalić albo zakopać razem ze zmarłymi. - skrzywiła się ze smutkiem, patrząc na krwawy ochłap i uniosła wzrok, wlepiając go w oczy szeryfa.

-Jesteś zmęczona, czy nie słuchasz uważnie? - spytał dość neutralnym tonem trzymając złapany w locie woreczek z wnętrznościami. - Powinnaś wiedzieć, że nie rzuca się przedmiotami w funkcjonariuszach na służbie bo może i najczęściej jest to poczytane za atak. Takie numery zakładają zachowanie jak atak z użyciem niebezpiecznego narzędzia jak kamień czy granat. - mruknął podrzucając lekko nieco woreczek wydający mlaszczące odgłosy który przykuwał wręcz hipnotyczną uwagę każdego świadomego co się w nim znajduję. Ale tylko Hektor przełknął nerwowo ślinę i oblizał wargi.

- Poza tym to instytucja przeprowadzająca operację jest zobowiązana do usuwania i zabezpieczania odpadków biomedycznych. - rzekł tonem spokojnej konwersacji bez ostrzeżenia odrzucając nagle woreczek który poszybował w kierunku Paula i Alice.

- Ej, no co ty! - rzekł nieco spanikowany i zaskoczony ganger i trochę w panice nie tyle złapał ile odbił woreczek. Odbity pocisk poszybował zaś pechowo ku Latynosowi. Ile było w tym przypadku a ile złośliwości pomiędzy tymi dwoma tego nie sposób w półmroku kościoła i zaskoczenia chwilą powiedzieć dla nikogo. Ale wszyscy widzieli reakcję Latynoskiego ochroniarza lekarki.

- Kurwa, nie we mnie! Zabierz to! - wrzasnął nieźle już blady ganger gwałtownie odsuwając się z toru lotu pocisku przez co ten upadł z nieprzyjemnym mlaśnięciem półpłynnej masy na posadzkę kościoła.

- Nie no moi drodzy. Co my tu robimy? Proszę was, przestańcie, to dom boży… - jęknął Milton prosząco choć rozczarowanie i dezorientacja też były wyraźnie wyczuwalne. Podszedł do Alice i wręczył jej kolejny słoiczek. - To takie ziółka. Parzy się jak herbatę. Przecedź przez sitko bo zostawiają sporo fusów. Powinno ci pomóc ale to nie odeśpi za ciebie nocy. - odparł spokojnie pastor najwyraźniej mając nadzieję jakoś odwrócić uwagę wszystkich od szykującej sie awantury.

Przerzucanie się organem wewnętrznym wywołało u lekarki solidny ból głowy, zakotwiczony gdzieś za oczodołami, u nasady nosa. Ścisnęła to miejsce palcami, niewiele niestety pomogło.
-Dziękuję ojcze… byle jakoś dociągnąć do rana - uśmiechnęła się w podzięce do kapłana, przyjmując kolejny pakunek. Teraz tylko potrzebowała wrzątku i chwili żeby zaparzyć cudowny specyfik. Miała nadzieję, że wypicia go nie przypłaci zapaścią, albo innymi wysoce nieprzyjemnymi następstwami.

- Wie pan… zgodzę się z tym, że instytucja przeprowadzająca zabieg medyczny powinna we własnym zakresie usunąć odpady biomedyczne, jednak w stanie wyjątkowym takim jak katastrofy, klęski żywiołowe i otwarte konflikty zbrojne, resztki operacyjne składuje się razem z osobami zmarłymi celem ograniczenia ryzyka wystąpienia epidemii. Służby medyczne skupiają się na doraźnym udzielaniu pomocy poszkodowanym, podczas gdy w zakresie kompetencji służb porządkowych leży zabezpieczanie zwłok w miejscu oddalonym od skupisk osób żywych, ujęć wody pitnej i obszaru zagrożenia. Aby zminimalizować straty w ludziach, ryzyko zakażenia ich bakteriami gnilnymi, oraz profanacji zwłok - odpowiedziała gliniarzowi również tonem popołudniowej pogawędki.

- To sklep i magazyn Dawsonów. Ma od ulicy duży, żółty szyld starego sklepu meblarskiego. Pokazałbym ci z wieży bo go widać ale… - szeryf uniósł ręce w uspokajającym geście na znak, że nie ma zamiaru robić zbędnej boruty a przy swojej wypowiedzi do Anioła wzruszył ramionami wymownie. Dla niego i reszty Chebańczyków wieża wciąż była niedostępna i opanowana przez gangerów. Jeśli jednak widać go było z wieży to jakoś specjalnie daleko nie mógł być. Zwłaszcza jak się miało samochód do dyspozycji.

Porzucony na podłodze krwawy ochłap przykuwał spojrzenie. Dziewczyna gapiła się w niego przez dłuższy moment. W końcu podniosłą wzrok i pokręciła głową, kiedy obróciła się w stronę Daltona. Przez kilka sekund patrzyła mu w oczy, kąciki jej ust zadrgały. Przejechała wzrokiem z pokrwawionej torby, na stojących za plecami gangerów i znów wróciła do szeryfa, mrugając do niego nagle i wyjątkowo wesoło.

- To tylko świeże płuco, nie ma co panikować. Widziałeś, jeszcze pół godziny temu się ruszało! Daj spokój, ono nawet nie śmierdzi...nie to co u topielca. Na bank widziałeś kiedyś topielca, prawda? A miałeś okazję zobaczyć co taki delikwent ma w środku? - zwróciła się bezpośrednio do Latynosa z niezwykle uprzejmą miną i podjęła temat wręcz radosnym tonem - Po tygodniu przebywania w wodzie, płuca zwłok mogą być różnego koloru, w zależności od tego, jaka była temperatura wody w danym miejscu, czy wcześniej doszło do urazów klatki piersiowej, czy pośmiertnie ciało zostało uszkodzone przez zwierzęta, ryby, pływające w wodzie przedmioty et ce tera, et ce tera. Generalnie, jeśli żywy człowiek znajdzie się w wodzie i tonie, zaaspiruje wodę do oskrzeli i płuc. Jej obecność w drzewie oskrzelowym nie jest niczym niezwykłym, jednakże czasem dostaje się ona do górnych odcinków drzewa oskrzelowego później. Może za to znajdować się tam płyn powstający w trakcie procesów gnilnych, w kolorze ciemnoczerwonym lub czarnym...a jak to potwornie śmierdzi! Topielcy wydzielają bodajże najintensywniejszy odór ze wszystkich denatów. Są też najpaskudniejsi: te rozmiękłe, napuchnięte tkanki...często łyse, bo wraz ze złuszczaniem naskórka wychodzą im włosy i brwi. Zjawisko to zachodzi 60-72 godziny po zgonie, a wszystko zależy od czynników zewnętrznych, temperatury, siły prądu wody. Wciąż pamiętam jak dziś przypadek zwiadowcy przywleczonego przez Tony’ego do weryfikacji przyczyny zgonu. Musieli nieść go w zamkniętym worku, bo inaczej by się im przelał przez palce, a larwy i czerwie powłaziłyby pod tapicerkę vana. W jego przypadku otwarcie jamy klatki piersiowej ujawniło brunatnawe błony odpowiadające opłucnej; pośrodkowo workowaty rozmiękły twór o kompletnie zatartej budowie, miejscami odpowiadający budowie strunom ścięgnistym i płatkom zastawek serca. Po prawej stronie gość miał prawie czarny, płaski, pajęczynowaty twór, rozpostarty na opłucnej ściennej, być może resztkę płuca; po lewej tkanki miękkie w postaci żółtawej mazi, zaś w dolnej części klatki piersiowej błoniasty twór, mogący odpowiadać przeponie… wiecie jak ciężko wyciągnąć coś takiego, gdy struktura tkanek rozpada się pomiędzy palcami, a wszystko wewnątrz dosłownie oblepiają przeróżne formy nekrofagiczne? I weź bu bądź mądry, człowieku, kiedy połowa puzzli została zjedzona przez ryby, a na reszcie siedzą sobie wesoło robaczki. Procesy autolizy i gnicia, rozpoczynające się w momencie zgonu stwarzają bodźce wabiące owady. Zwłoki stanowią więc podłoże do złożenia jaj oraz rozwoju stadiów preimaginalnych. Ciało denata zostaje oznakowane swoistym markerem biologicznym, bowiem w zależności od etapu rozkładu na zwłokach pojawiają się określone gatunki i grupy tych zwierząt.

Kiedy zaczęła wykład o płucach, organach, topielcach, czerwiach i procesach gnilnych wszyscy zgromadzeni mężczyźni chyba poczuli się niepewnie. Choć każdy nieco inaczej. Jeśli szeryf coś “się poczuł” to nie dał po sobie poznać poza wyrazem niechęci na twarzy. Po rozpalonym potem i gorączką twarzy okularnika z koloratką ciężko było wyczytać jakieś zmiany nawet jeśli minę miał niepewną. Paul zdawał się patrzyć z odrazą ale kiwał głową jakby potwierdzał opis lekarki. Najgorzej zaś wyglądał Latynos który najpierw się cofnął o krok a potem drugi, potem uśmiechał się nerwowo rozglądając się wszędzie na boki byle nie patrzeć na Alice i ten cholerny worek aż w końcu juz wręcz spanikowanym wzrokiem nabierał całej gamy tęczowych kolorów na twarzy od trupiej bladości, przez sinienie aż do jakiś ciekawych zielonkawych odcieni.

- Ty, no tak! Ona ma rację. Hektor, pamiętasz jak zaginął nam Cliff i myśleliśmy, że go Parkerzy sprzątnęli? No bo mu obiecali a go parę tygodni nie było. - rzucił w zadumie jakby przypominał sobie jakąś sprawę czy sytuację z przeszłości. - Bo wiesz Alice, tu wszędzie są jakieś jeziora, bagna i rzeki to i topielce się zdarzają. - powiedział spokojnie białas jakby wyjaśniał turystce lokalny folklor. - I jak znaleźliśmy tego naszego biednego Cliff’a w studzience a wiesz, tam do połowy woda była. To znaczy woda… Gadanie! Może kiedyś to spadło z nieba czy spłynęło z kałuży ale ile lat temu to chuj wie… A wiesz, Cliff miał przy sobie parę fajnych rzeczy więc szkoda było mu je zostawić bo na co mu już no nie? Więc zeszliśmy po niego ale jak kurwa nie szło podejść chuja tak jebało a wiesz, studzienka ciasna, mało miejsca, nie ma jak złapać ani stanąć a ten się rozdęł i kurwa spuchł jak napompowany wodą kondom i kurwa jak go wzięliśmy… - zaczął swoją opowieść Paul i w miarę jak mówił chyba przypominał sobie co raz wyraźniej jak to było wtedy z Cliff’em i co gorsza Hektor chyba też.

- Kurwa zamknij się! Oboje się zamknijcie do chuja! Zamknij się bo ci wyjebie! - wrzasnął histerycznie Latynos unosząc groźnie pięść w stronę kumpla gdy nie wytrzymał presji i zareagował w typowo gangerowy sposób. Igła nie miała co prawda pojęcia jak to wówczas było ale sądząc po żywiołowej reakcji w pełni kwalifikowało się chyba na jakieś traumatyczne przeżycie u Latynosa. Drążenie tematu było obarczone poważnym ryzykiem przejścia z agresji słownej do fizycznej. A w końcu facet miał cały czas broń w łapach.

Próbowała zachować powagę, przywołując na twarz zatroskaną minę. Gapiła się uważnie na Hekotra, marszcząc czoło i unosząc lewą brew w niemym pytaniu. Podobnie gwałtowna reakcja świadczyła że wspomniana przygoda z Cliffem z punktu widzenia Hektora nacechowana była silnie negatywnymi emocjami...co w połączeniu z nonszalancją i typowym stylem życia gangerów mogło zaowocować kolejną awanturą i zwróceniem się przeciwko sobie dwóch facetów, z pozoru nierozłącznych i dogadujących wydawałoby się telepatycznie. Ciekawe spostrzeżenie...
- Wszystko w porządku? - odezwała się z wyraźnym niepokojem, podchodząc do gangera i grzebiąc pospiesznie w parcianej torbie - Słabo wyglądasz, bladziutki się zrobiłeś. Jeszcze mi tu zemdlejesz...no już, nie grymaś, tylko otwieraj dziób. - zakończyła tonem lekarza, proszącego pacjenta o wykonanie jakiejś czynności związanej z przeprowadzanymi właśnie badaniami. Zaszeleścił celofan i oczom zebranych ukazał się...czerwony lizak w kształcie serca, zatknięty na białym, plastikowym patyczku.
-Przyda ci się trochę cukru i witamin. Może się dotlenisz? Świeże powietrze dobrze by ci zrobiło. Zostanę tu z Paulem, spokojnie.

Hektor patrzył na nią podejrzliwie i z wyraźną pretensją. Po jego wrzasku i wyraźnej agresji w słowach zrobiło się nagle zdecydowanie chłodniej w nastrojach a dla odmiany atmosfera zrobiła się gorętsza. Paul się faktycznie zamknął jakby speszony tą ostrą reprymendą kumpla. Pastor rzucił krótkie - Tylko proszę, bez przemocy! I bez przekleństw to dom boży! - szeryf skupił ostre spojrzenie na wrzeszczącym gangerze i najwyraźniej spodziewał się kłopotów bo jedną dłoń położył na kaburze a drugą na pałce czego Latynos zaaferowany kumplem i lekarką chyba nie dostrzegł.

- Co? Brzytewka co ty kurwa pierdolisz? - zdumiał się szczerze, patrząc na rudowłosą kobietkę i widząc, że grzebie coś w torbie i słysząc, że coś mówi do niego. Odruchowo sięgnął po to co powoli wyjęła z torby i przez chwilę wpatrywał się tempo w trzymany lizak. Nagle wściekle cisnął go na ziemię i wydarł się ponownie dając upust swojej gorącej południowej krwi i naturze.
- Nie będę mdlał do cholery! I przestań do mnie gadać jak do jakiegoś cholernego smarka! Po prostu zamknij się z tym badziewnym gadaniem, po chuj to komu! I do ciebie też to mówię koleżko! - wywrzaskiwał dalej najpierw do lekarki a potem wskazując oskarżycielsko palcem na swojego kumpla. Alice zaś czuła, że jest na granicy histerii. Jeśli sytuacja się nie uspokoi facet mógł zrobić coś głupiego. Dalton chyba też doszedł do takiego wniosku bo odpiął kaburę a drugą ręką wysunął już pałkę do połowy. Zrobił też ze dwa kroki w stronę Latynosa a ten obecnie miał go prawie parę kroków za sobą a skupiony na pozostałej dwójce nie zwracał na niego uwagi.

- Hej, brachu, spoko! Nie było tematu. Przecież to Brzytewka nie? Guido powiedział, że jest spoko nie? Ona nie zna tematu, przecież jej tam nie było. Już nie będziemy o tym gadać dobra? Chcesz skręta? - Paul albo jarzył na serio w lot i starą sprawę i swojego kumpla i pewnie przejął się tym co niechcący wywołał chlapiąc ozorem bo mówił łagodnie i już grzebał w kurtce w poszukiwaniu paczki fajek.

Dziewczyna obserwowała tą scenę z całych sił próbując się nie roześmiać. Może nie powinna pogrywać w ten sposób, pastwić się nad drugim człowiekiem, ale niewielki złośliwy chochlik wewnątrz jej głowy nie mógł odmówić sobie tej drobnej przyjemności. Należała w końcu do gatunku ludzkiego i wbrew wrodzonej dobroci, łagodności i empatii również posiadała swój próg tolerancji, oraz jak każda baba zapamiętywała zniewagi. Wciąż pamiętała niby-egzekucję, zafundowaną jej przez Latynosa po pierwszej wizycie w mobilnym centrum dowodzenia gangerów. Co prawda od tego zdarzenia minęło trochę czasu, ale zemsta najlepiej smakuje na zimno, jednak starczyło juz tego dobrego. Nie była w końcu sadystką.
- Jestem ruda, pamiętasz? - przybrała uspokajający ton głosu. Stała tuż obok niego, ale w przeciwieństwie do Guido chociażby, Latynos nie był aż tak wysoki, więc nawet specjalnie łba zadzierać ku górze nie musiała -A jak ruda to wredna. Potraktuj to jako odpłatę za dowcip z klękaniem i mierzeniem mi w potylicę z karabinu. Mówiłam ci jeszcze w szpitalu...mam bardzo dobrą pamięć, a skoro daliśmy juz sobie po pyskach i popodkładaliśmy wzajemnie świnie, możemy teraz zacząć kochać się jak rodzina - dokończyła wesołym tonem, trącając go ramieniem z niewinną miną - No już, nie bocz się na mnie. Z fochem ci nie do twarzy. Masz moje słowo, że więcej tematu nie poruszę. Mam za dobre serce, żeby się tak znęcać cyklicznie, zresztą dublowany dowcip nie jest już tak zabawny, co nie?

- C - co? - Latynos zdawał się być zdezorientowany tak słowami kumpla jak i lekarki. Paul jednak zajął go gdy podał mu skręta którego Hektor odruchowo złapał. Gdy białas odpalał mu go miał czas wysłuchać gadającej Igły.

- No widzisz? Brzytewka jest ruda, sama tak mówi no nie? - powiedział Paul odpalając w końcu skręta w ustach kolegi i klepiąc go po ramieniu.

- N - no… No tak. Ruda. Jest ruda. No tak, tak… Faktycznie jest… - ganger zdawał się powtarzać machinalnie słowa ale skręt w połączeniu z reakcją pozostałych członków gangu zaczynał działać.
- Tak, faktycznie jest ruda. Noo… Właśnie… No to wszystko jasne… - uśmiechnął się blado wracając do właściwej normy, barwy i zachowania. - Jeej… Tak cię to ruszyło wtedy? Nigdy nikogo nie rozwalałaś na poboczu? Przecież to się nie idzie pół kilometra w miasto jak chcesz kogoś rozwalić. Jeszcze w taką pogodę… - Latynos zdradził jej kolejny sekret gangerskiej filozofii najwyraźniej wracając już całkowicie do swojej normy. Świadczyło o tym też ostatnie klepniecie Paula w ramię i to, że odszedł od niego. Ale chowając zapalniczkę do kieszeni wykonał drobny gest dłonią jakby coś ucinał zapewne tak by kumpel go nie zauważył.

-Hektor...przypatrz mi się uważnie: czy ja wyglądam na kogoś, kto zajmuje się rozwalaniem ludzi na poboczach? - dziewczyna parsknęła przez nos, rozkładając szeroko ręce, by ganger mógł ją sobie obejrzeć.

Facet chyba wziął pytanie na serio bo chwilę faktycznie poświęcił na obejrzenie sobie rudowłosej dziewczyny jakby widział ją po raz pierwszy.
- No nie, faktycznie nie. - przyznał marszcząc brwi w zamyśleniu i z wolna kiwając głową do swoich myśli. - Ale nie przejmuj się. Nauczymy cię. Najważniejsze, żeby klęknął a ty musisz stać. To ci daje taką przewagę, że ja pierdolę! - zaczął od ręki edukować nową członkinię gangu w sztuce rozwalania frajerów na poboczach.

- O tak, I jak na serio chcesz go rozwalić to nie podchodź do niego i cały czas gadaj. Będzie myślał, że przynajmniej musisz skończyć to będzie czekał z numerami. - dodał swoje Paul wchodząc już w zwyczajowy monologowy duet jaki zazwyczaj prowadził ze swoim kumplem na zmianę.

- No i oczywiście zwiąż chuja. Jak kogoś zwiążesz to nagle do frajera zaczyna docierać, że tak na poważnie z nim gadasz i żarty się skończyły. - przytaknął kumplowi, kontynuując kurs edukacyjny dla początkujących gangerów.

- No a jak masz komplet z kapturem czy workiem na łbie to już w ogóle miodzio. I wygląda profesjonalnie. Od razu wyglądasz na prawdziwego mafiosa z klasą i z kimś z kim trzeba się liczyć. - rzekł prawie rozmarzonym tonem Paul uśmiechając się błogo nie bardzo wiadomo czy do jakiś swoich marzeń czy wspomnień.

- No chyba, że chcesz wydusić zeznania. Wtedy są dwie szkoły. Albo stajesz z przodu tak żeby widział, ze mierzysz do niego. Albo z tyłu, żeby nie widział. Ale słabo działa z workiem bo nic nie widzi więc do nich tak to nie dociera do końca. - Hektor uniósł do góry palec jakby sobie przypomniał o tym ważnym wariancie i opisał go z całą stanowczością i pewnością sprawiającą wrażenie, że bardzo dobrze wie o czym mówi.

- No i bagażnik. Nie zapomina o bagażniku! - zwrócił mu uwagę kumpel dorzucając kolejny istotny detal do ogółu działam podczas egzekucji na poboczach opuszczonych dróg.

- A tak, masz rację, bagażnik. - zgodził się uprzejmie Latynos. - Paul ma rację. Bagażnik jest bardzo ważny. To taka gra wstępna. Wiesz, jak stymulacja członka ustami przed właściwym numerkiem. - puścił jej oczko, uśmiechając się nieco kącikiem ust.

Alice stała z lekko zdezorientowaną miną, ale przytakiwała energicznie, mrucząc co jakiś czas “mhm”, “tak, to logiczne”, “naprawdę? W sumie to ma sens”. Jeśli to możliwe pobladłą jeszcze bardziej, ale brodę trzymała dumnie uniesioną. Robienie dobrej miny do złej gry opanowała przecież w stopniu zadowalającym. Gdy powrócił temat stymulacji członków, parsknęła i zagryzła wargi żeby nie wybuchnąć śmiechem. Uparty Latynos zamierzał wypominać jej to teraz na każdym kroku? Pod wpływem narkotyku ruda musiała oczywiście chlapnąć coś genialnego, bez tego nie byłaby sobą. Pozostali gangerzy musieli mieć niezły ubaw...aż strach pomyśleć co by sie stało, gdyby przyjęła wtedy cała dawkę, zamiast jednego bucha.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 09-06-2015, 07:46   #282
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
- Nooo… Jak pakujesz kolesia do bagażnika i mówisz mu, że się przejedziesz na rozmowę gdzie nikt wam nie będzie przeszkadzał to czasem nawet od tego leją w gacie. Ale wiesz, nie przejmuj się wszystko zostaje w bagażniku a przecież nie jeździ się w bagażniku tylko w samochodzie no nie? - wyjaśnił kolejne prawidło sztuki rozwalania frajerów kumpel Latynosa. Wyglądało na to, że uwagę o zapachach i konsekwencjach zrobił by rozwiać jej ewentualne wątpliwości czy pytania.

- No i najważniejsza zasada na koniec. Musisz być konsekwentna. Jak mówisz, że bierzesz kogoś rozjebać to musisz go rozjebać. Inaczej tracisz szacun i cię nie traktują poważnie. - dodał wręcz z namaszczeniem unosząc palec do góry by podkreślić wagę tych słów.

- Tak a przy samym rozwalaniu pamiętaj by stać trzy kroki za nim jeśli stoi i dwa jeśli klęczy. Z tylu masz prawie pewne trafienie a wiesz, jak czują, że to koniec czasem coś próbują a nie po to masz spluwę by dać se coś zrobić. No i po co ryzykować? - rzekł spokojnie Paul na koniec uśmiechając sie łagodnie i rozkładając ręce gdy zadawał jej ostatnie pytanie.

- Noo… Więc jak widzisz… Ani przez chwilę nie chcieliśmy cię rozwalić. Nie było rozkazu… - mruknął obojętnie ramionami ale nieco uśmiechając się złośliwie Hektor. Chyba chciał się na niej odegrać, że chciała się na nim odegrać za ten jego zdaniem niewinny żarcik ostatniej nocy.

Koniec wykładu w wykonaniu parki gangerów ruda skwitowała uniesieniem brwi. Tak...definitywnie ten rodzaj wiedzy do tej pory był dla niej kompletnie obcy. Co prawda nie spodziewała się, że kiedykolwiek przyjdzie jej z tego skorzystać, ale jeśli już owa wiedza została jej objawiona, pozostawało podziękować za wysiłek jaki Paul i Hektor włożyli w wyjaśnienie swojej pierdołowatej podopiecznej zawiłych meandrów i technik eksterminacji frajerów oraz więźniów wszelakich. Zastanawiało ją tylko co szeryf i pastor pomyśleli o niej w tym momencie. Ich min nie widziała, jako ze cała uwagę skupiała na kabareciarzach.
- Racja… w takim przypadku ryzyko lepiej ograniczać do minimum. Dziękuję panowie. Czuję się wyedukowana w dziedzinie z którą do tej pory nie miałam styczności jako strona dyktująca warunki...ale - przeniosła uwagę na Latynosa i kontynuowała uprzejmie - ... czy marnowanie paliwa na wywożenie ofiary gdzieś na pustynie nie jest nieekonomiczne? Zeznania da się wyciągnąć na miejscu w którym aktualnie się przebywa, w sposób budzący większą grozę i bardziej działający na wyobraźnię niż kulka w łeb na poboczu drogi. Jako przykład niech posłuży nam tutaj średniowieczna Inkwizycja! W swoich czasach nic nie budziło większego strachu niż właśnie ta instytucja, a raczej jej metody wydobywania zeznań, często nie mające na celu zdobycia informacji samych w sobie, ale zasiania ziarna terroru i strachu w sercach i umysłach zwykłych ludzi. Metody przez nią stosowane przez wieki przytaczano jako szczyt sadyzmu...i skuteczności, niektóre wykorzystywano podczas drugiej wojny światowej.. Rozpatrzmy przykład w postaci szczurzego wiadra. Osoba chcą wydobyć zeznania z podejrzanego brała kilka szczurów, a wiadro przytykała do brzucha przesłuchiwanego, miękką tkanką blokując gryzoniom jedyną drogę ucieczki. Następnie kat podgrzewał spód wiadra celem rozdrażnienia szczurów. Te, jako zwierzęta inteligentne, nie zostawały bierne na parzące w łapki metalowe ściany. Wspinały się więc po krawędziach kubła aż dotarły do czegoś delikatniejszego niż gorąca stal. Rezultat tej tortury...jest chyba oczywisty. - na tym zakończyła swój wykład, nie spuszczając wzroku z oczu Hektora. Obiecała mu, że więcej nie poruszy tematu flaków, ale samych sugestii nikt jej nie zabraniał. Poza tym Alice jedynie wymieniała się wiedzą w ramach podziękowań za oświecenie które jej gangerzy sprezentowali. wyszczerzyła się wesoło i wzruszając ramionami dodała - A to tylko pierwszy przykład z brzegu. Widzicie? Historia nie musi być nudna...i dla cieniasów. Jeśli wiecie gdzie szukać, w kronikach i opowieściach z dawnych czasów możecie znaleźć naprawdę...masę interesujących faktów. Zależy czego konkretnie się poszukuje, w jakiej epoce, bo każda z nich cechuje się czymś innym. Im bliżej czasów współczesnych, tym większe wyrafinowanie i nowoczesność w technikach działania. Jako lekarz i ten bezużyteczny jajogłowy miałam ...wątpliwą przyjemność teoretycznego zapoznania się z tematem czynienia krzywdy bliźniemu, choć raczej pod kątem udzielenia ewentualnej pomocy po podobnym przesłuchaniu.

- Marnowanie paliwa? Jaja se robisz? To co? Z buta mamy łazić z frajerem? - zdziwił się Hektor zaskoczony zdaje się w ogóle rozważaniem tego motywu przez kogokolwiek, nawet przez tę niewysoką lekarkę.

- No weź, Hektor, ona przecież nie jest z miasta. Ci spoza miasta mają takie głupie myślenie. - wyjaśnił sprawę Paul najwyraźniej zadowolony, że okazał się z ich dwóch tym o bardziej spostrzegawczym umyśle. Najwyraźniej w Detroit panowały jakieś specyficzna hierarchia wartości i cen paliwa również.

- Aaa no tak. - pokiwał głową Latynos jakby trafiało do niego wyjaśnienie kumpla. - Słuchaj Brzytewka, albo klasa albo kasa. Jak ci zależy na stylu i klasie to nie możesz sie szarpać ze szmaciarzem w jakiejś podrzędnym zaułku bo siem sama zeszmacisz. Trzeba mieć styl i klasę. Wówczas cię szanują. Bo rozwalić jakiegoś frajera ot tak to co za sztuka? Każdy debil ze spluwą to umie… - wzruszył ramionami profesor gargerologii stosowanej. Wyglądało, że machanie spluwą ot tak i strzelanie do ludzi jakoś nie robiło na nim wrażenia. Co innego gdy się to robiło ze smakiem i klasą. Opowieść o szczurze i bebechach nawet zainteresowała obu gangerów i kiwali głowami ze zrozumieniem, ze w końcu gada z nimi tym samym językiem.
- Noo… Shultze mają takiego kolesia co robi takie numery z tym wiadrem. Ale nie wiem czy on jest z tej Inkwizycji szczerze mówiąc… - odparł w zamyśleniu Paul dzieląc się z Alice kolejną informacją z rodzimego miasta motogangerów. Resztą gadki o historii i podobnych pierdołach jakoś nie przejawiali zainteresowania a wzmianka o książkach wzbudziła w nich uśmiech politowania.

- No tak...przecież nikt nie spodziewa się hiszpańskiej Inkwizycji. - Savage westchnęła z rezygnacją, przecierając zdrętwiałą twarz - Wątpię by wspomniany przez ciebie człowiek...ehhhh, Paul. Raczej nie jest z “tej Inkwizycji”. “Ta Inkwizycja” nie istnieje od kilku wieków...i dobrze. Palenie żywcem na stosach, łamanie kołem ku uciesze gawiedzi, zamykanie w żelaznej dziewicy...czyli skrzyni nabijanej od wewnątrz ostrzonymi żelaznymi guzami i kolcami...szczerze to jakakolwiek tortura stosowana obecnie ma swoje początki gdzieś w przeszłości. Ten koleś od Shultzów nie wymyślił tego wiadra - spapugował je po przodkach ze starego kontynentu. - wzruszyła ramionami, coraz bardziej zmęczona potrzebą tłumaczenia reszcie nawet tak prostych faktów. Niby posługiwali się tym samym językiem, a dziewczyna czuła, jakby wylądowała na innej planecie.
- Nawet to “stylowe” rozwalanie ludzi...to z workiem i klęczeniem...nie wiem. Nie jestem specjalistą od porachunków mafijnych, ale ten numer też jest stary i oklepany - jak betonowe buty i wrzucenie delikwenta do jeziora. Chociaż jakbym już miała kogoś rozwalać, to użyłabym rycyny. Łatwa do podania, śmiertelnie skuteczna. W dzisiejszych czasach niewykrywalna, a człowiek nią zatruty nie ma szans na ratunek...chociaż. naraz pstryknęła palcami - Wiem co by się wam spodobało! Byk! Wielka, odlana z brązu figura, pusta w środku. Do brzucha byka pakowano ludzi, zamykało klapkę, pod spodem rozpalało ogień. Zamknięci w środku ludzie powoli gotowali się żywcem, a ich agonalne krzyki zamontowana w pysku maszyny tortur tuba zmieniała w coś...co starożytni opisywali jako dźwięk zbliżony do odgłosów wydawanych przez tytułowego byka. Potraficie to sobie wyobrazić? - spytała z przejęciem, wodząc wzrokiem od jednego kawalarza do drugiego - Zamykają was w ciemnej klatce, tak ciasnej, że nie możecie się wyprostować. Obu naraz, nagich. Nie macie jak uciec, jak się ruszyć...nic nie możecie zrobić. A metal pod waszymi kolanami i dłońmi zaczyna się nagrzewać. Parzy coraz mocniej, skóra pokrywa się bąblami, aby kilka chwil później przykleić się ze skwierczeniem do metalu. Krzyczycie, wijecie się, walczycie ze sobą, byle choć na chwilę zepchnąć tego drugiego na spód pieca, ale to próżny trud. Wasz tłuszcz się żywcem z was wytapia...paskudztwo. I jeszcze uważano to za sztukę. - wzdrygnęła się. Mimo ohydy tematu wreszcie, pierwszy raz udało się jej nawiązać z gangerami jakiś głębszy kontakt, zainteresować ich...któż mógł wiedzieć? Może była jeszcze dla nich nadzieja?. Alice cieszyłaby się z tego. We współczesnym świecie, ku jej rozpaczy, zdolność czytania powoli zanikała, zastąpiona spluwami, twardzielstwem i rozwalaniem frajerów na poboczach.

- Co?! Mam się gdzieś z nim dać zamknąć na golasa?! Zgłupiałaś?! - zagrzmiał srogo Hektor patrząc z nagłym obrzydzeniem na swoje najlepszego kumpla a ten wyjątkowo był z nim zgodny i również rewanżował mu się taką samą nieukrywaną niechęcią na twarzy. - Ale wiesz… Z tobą to mógłbym dać sie zamknąć… Wiesz, jak cię kręcą takie gorące numery to możemy skoczyć do samochodu. Odkręcimy podgrzewanie na full, rozbierzemy się… I wtedy możemy się poparzyć jak mówisz. - dorzucił gładko, przyswajając sobie informacje Alice po swojemu.

- Noo… A z tą krową to byś musiała pogadać z Guido. Czegoś takiego w mieście chyba jeszcze nie ma to można by zmajstrować jak wiesz jak. No i to z nim trzeba pogadać. - Paul skupił się na nieco bardziej praktyczniejszym zastosowaniu pomysłu lekarki choć sądząc po minie również miał mętnawe wyobrażenie o co chodzi z tą podgrzewaną krową.

- Hektor...jesteś niereformowalny. Potrafisz znaleźć ciąg przyczynowo-skutkowy nie zawierający w sobie elementów prokreacyjnych ani strzeleckich? - ramiona lekarki oklapły wyraźnie, a przystawiona energicznie do czoła dłoń klasnęła głośno o skórę - To był przykład...zwykły przykład, żadna sugestia odnośnie waszej orientacji...czy czegoś takiego. Inaczej: łapiecie dwóch frajerów i ich tam zamykanie, zamiast rozwalić kulką w łeb. Kulka w łeb jest szybsza, a w takim piecu będą umierać parę godzin...w o wiele bardziej widowiskowy i paskudny sposób…- obróciła się w stronę Paula i załamała się jeszcze bardziej. - Taaaak… przywróćmy czasy starożytne, będzie zabawnie! Kiedyś wam to kurw...kiedyś wam to rozrysuję. Może na obrazkach połapiecie o co chodzi. Myślenie przestrzenne… Jezus Maria, czego ja wymagam? - spytała sama siebie, mamrocząc pod nosem.

- No widzisz tumanie? Brzytewka powiedziała, że jesteś niezorientotowany… - wyjaśnił po swojemu Paul ucieszony jak cholera, że może wbić szpilę kumplowi. Zwłaszcza, że to Alice zaczęła a nie on.

- Co?! - Obruszył sie wyraźnie Latynos. - Ja jestem nie zorientowany?! Ja nie umiem znaleźć jakiegoś obciągu? - spytał bijąc się w pierś i patrząc wyzywająco na kumpla.
- No albo kogoś do obciągu? - tu przekierował spojrzenie na lekarkę. - I wyobraź sobie, że umiem znaleźć inny temat niż ruchanie i strzelanie! - wziął się pod boki i popatrzył na nią z wyższością.
- Na przykład glanowanie. Wiesz co Paul? Taylor trochę skrewił z tym Sandersem. Nie dał nam go potem zglanować. Sam sie kurde zabawił a nam nie dał. - mruknął krótko na temat inny niż ruchanie i strzelanie.
- Niereformowalny, inaczej niepodatny na zmianę poglądów i zachowań. Niereagujący na
bodźce z zewnątrz. Statyczny. Mający racje zawsze.
- dziewczyna odpowiedziała gładko rozwiewając wątpliwości odnośnie znaczenia użytego słowa… przynajmniej taką miała nadzieję - Wystarczy, że Taylor zglanował potem tego biednego Jąkałę. Poza tym… nie no. Gratuluję, wygrałeś życie, temat naprawdę na poziomie. Widzę że wspiąłeś się na wyżyny intelektualne...powiedz, jakie macie hobby prócz wszelkich aspektów łączących się z przynależnością do gangu? Co lubicie robić w wolnym czasie? Prócz picia, wszczynania burd, wyprzedzania na ciągłej, wyścigów ogólnie, prób wyrywania lasek, rabowania frajerów...a nie, to będzie podpadało pod bycie gangerem.- zmitygowała się sama - Jest w Detroit jakaś biblioteka?

- Ha! Mający zawsze rację! Słyszałeś baranie? Masz się mnie słuchać bo ja mam zawsze rację! Brzytewka tak powiedziała! - Latynos jak zwykle zrozumiał tekst wypowiadany do niego skomplikowanym językiem wybiórczo i to co mu pasowało. Paul chyba podobnie bo popatrzył z jawnym wyrzutem i pretensją na rudowłosego Anioła jak mogła takie fory dać temu drugiemu w ich odwiecznie niekończącej się wojnie.

- Już się tak nie ciesz - dziewczyna zachichotała, po czym poważnym tonem, z namaszczeniem dorzuciła - Obaj jesteście niereformowalni. I ty i Paul. Obaj w równym stopniu...szczerze to nie potrafiłabym wskazać który bardziej.

- Coo?! Nie, nie, nie, nie, poczekaj, wróć, ta pierwsza wersja była lepsza! No i zepsuła… Bo ruda… - w miarę jak Savage mówiła na twarz Paula powracał uśmiech i odzyskiwał pewność siebie w takim samym tempie jak jego latynoski kumpel ją tracił i w końcu bezradnie trzepnął się rekami po udach widząc, że lekarka która dopiero co go wywyższyła znów ich obu zrównała do tego samego poziomu.

- Jest biblioteka. - odrzekł brunet zadowolony tym powrotem do równowagi i nawet chętnie odpowiedział na wcześniejsze pytanie Brzytewki. - Ma duże okna i jest blisko torów więc dobrze z niej widać. Ale pewnie chodzi ci o książki? No to nie ma. Było zimno to poszły do spalenia a w lecie fajnie sie nimi rzucało we wrogie drużyny. - rzekł niefrasobliwym tonem białas swobodnie mówiąc o losie papierowych nośników wiedzy. - Ale jest taki koleś. Taki żółtek. On ma komputery i różne płyty do nich. Może na nich coś ma. Bo nawet parę kompów u niego działa. Mówi, ze jest tym, no… Informatorem czy czymś takim… Szczerze mówiąc taki niby spryciarz ale ja na jego miejscu bym się tak nie panoszył z tym, ze jest się informatorem. I czym tu sie w ogóle chwalić tak w ogóle? - spytał retorycznie Paul pytań o sensowność zabawy w glanowanie, wyrywanie lasek czy wyścigi nie odpowiadając najwyraźniej uznając to poza wszelkimi normami oczywistą oczywistość.

- Eee, daj spokój! Też byłem u niego, to jakiś ściemniacz! No mówię ci, tylko dlatego, że mało kto się zna na tych głupich komputerach to tak mu się udaje. Zawiozłem mu raz mikser sobie wyobraź i ekspres do kawy bo obiecałem matce, że jej naprawie a ten debil coś ściemnia, że to nie jego działka! No co za debil! Wkurzał mnie jeszcze trochę to go trzasnąłem tym mikserem niech gnojek nie myśli, że dam się rolować! - Latynos również wiedział o kim mówi kumpel i miał chyba jeszcze gorsze mniemanie o tym człowieku niż Paul.

- Noo… A poza tym jaki z niego pożytek? Czip się zna na kompach no ale tak konkretnie i od razu widać, że się zna. A on to do czego się nadaje? - białas najwyraźniej nie widział zastosowania dla profesji wspomnianego speca od komputerów chyba.

- Mhmm… A poza tym widziałeś jaką ona ma dupeczkę? Ale bym w nią wjechał człowieku… - Hektor od razu wróci na swoje tory myślowe i kiwał głową, jemu owa Czip najwyraźniej również kojarzyła się dużo przyjemniej od tego zbędnego oszusta co nie umie miksera nawet naprawić.

Widząc że obaj gangerzy zajęli się bliskimi sobie tematami, Alice wróciła do tych którzy stali zapomniani w kacie i jedynie przysłuchiwali się z konsternacją owej wymianie zdań.
-Szeryfie, pastorze...znacie mieszkających w bunkrze ludzi? Czego można się po nich spodziewać? - spytała, odwracając się do nich.

- Nie wiem czego się po nich spodziewać w takiej sytuacji. Zazwyczaj to oni przychodzą do nas. Zatrzymują się najczęściej w “Łosiu” i przynoszą rzeczy na wymianę. Najczęściej dwóch. Jeden chłopak i jeden wielgachny mutas. Chłopak nazywa się Will i jest od gadania. Mutek nazywa się Baba i jest od całej reszty. Ale zazwyczaj tu jest spokojnie i ta cała reszta nie jest potrzebna. Ale jak to jest u nich w tym całym bunkrze to nie wiadomo bo nikt z nas tam nie był. - podsumował swoje dane Dalton patrząc na nią obojętnie a na gangerów nieprzychylnie. - Obaj byli tu parę dni temu ale gdzie są teraz to nie mam pojęcia. Ostatnio wymieniali się z Claire. Mamą April. Może ona ma o nich jakieś świeższe informacje. Ja nie miałem jeszcze okazji z nią porozmawiać na ten temat. - dodał po chwili przerwy. Wciąż zdawał się być niezadowolony z nagłego wybuchu Hektora i całej awantury.

Alice w przeciwieństwie do niego wyglądała na odrobinę żywszą niż przed wyrównaniem rachunków z ochroniarzem i dziwną, pokrętną rozmową z oboma gangerami. Uśmiechała się nawet jakoś tak bardziej szczerze, nie wymuszenie.
-Mutant? - zdziwiła się wyraźnie i bezwiednie potarła przez kurtkę lewe przedramię -Mógłby go pan opisać?

- Taki dwuipółmetrowy wyleniały pół-niedźwiedź na gadzich nóżkach. A z twarzy Murzyn. Ma chyba coś nie całkiem po kolei pod kopułką ale w zdziecinniały sposób. Ale jest silny i groźny. No i jakoś sie dogaduje z resztą swoich a ci wyglądają na normalnych. - rzucił krótki i zwięzły opis najbardziej charakterystycznych cech wspomnianego osobnika.

- Mhmm...tak. Dobrze...a jak wygląda sprawa reszty mieszkańców bunkra? Ilu ich jest, czym się na co dzień zajmują? Myśli pan, że pozwolą ze sobą zamienić dwa słowa nim otworzą ogień?

- Nie wiem ilu ich dokładnie jest i co tam robią całymi dniami. Mówię ci, że nie było nas tam. Prawdopodobnie niezbyt dużo, może tuzin, może pół a może więcej lub mniej. Na jesieni było ich właśnie jakoś tak z pół tuzina. Ale to było parę miesięcy temu. Potem widywaliśmy tylko ich wysłanników po dwóch czy trzech czterech. Ale to bunkier i wyspa. Nie musieli się poruszać przez naszą osadę a jeśli tak robili byliby poza naszą obserwacją. I tak samo nie wiem jak zareagują widząc tą wyprawę co się do nich szykuje. To nie są dzikusy ale jak się niezapraszani goście z bronią pod drzwiami zjawiają to może być różnie.

- Ludzie którzy stamtąd wrócili...chorowali i umarli. Jakie były symptomy...objawy tej choroby? Ile trwało zanim umarli? Jak..zachowywały się ich ciała przed śmiercią? Krwawa biegunka, kaszl, wysięki ropne, gorączka, drgawki, zmiany naskórne, krwawy kaszel? - z każdym kolejnym słowem lekarka stawała się coraz bardziej markotna. Epidemia...jakże ona nie znosiła epidemii.

- No jak przy ebola. U nas kiedyś jednej rodzinie w zimie zabrakło leków to ich znaleźliśmy w podobnym stadium. Ale to było szybsze bo umierali w ciągu dwóch trzech dni po powrocie. A ja trochę o eboli pamiętam jeszcze sprzed wojny więc nie uśmiechało mi się ściągać na miasto tej zarazy więc wydałem zakaz. - szeryf okazał sie całkiem konkretny w opisie przypadłości jaką można było złapać w owym wyspiarskim schronie.

-Dobrze, zróbmy w ten sposób: niech panowie z łaski swojej przejdą się wśród swoich ludzi i zaktualizują posiadane dane o schronie, jego mieszkańcach i okolicach wyspy, uzupełnią informacje o istotne detale, a gdy zdobędziemy komplet, bedzie można na spokojnie zastanowić się co dalej zrobimy i jak będziemy działac. Na chwilę obecną, przeproszę panów i udam się do pacjentów. Wypada zrobić obchód - ukłoniła się przed pastorem, kiwnęła głową Daltonowi i machnąwszy ręką na swoje cerbery, podreptała ku głównej nawie kościoła.




Obolałe nogi zaprowadziły Savage w część kościoła, zajmowaną aktualnie przez rannych Chebańczyków. Ich zagęszczenie i rozłożenie na popękanej posadzce zmuszało ją do bardzo uważnego lawirowania pomiędzy kolejnymi posłaniami i siedzącymi na gołej ziemi poszkodowanymi. Gdzieś z boku mignęła jej zatroskana, szara ze zmęczenia twarz Wilmy, jednak to nie jej szukała. łowiła wzrokiem opuchnięte, posiniaczone oblicze poznanej podczas podróży furgonetką brunetki. W końcu ujrzała ją skuloną pod jedną z bocznych ścian w towarzystwie starszawej kobiety, z pewnością jej matki, ruszyła w tamtym kierunku.
- Hej - zaczęła cicho, kucając obok obejmujących się kobiet. Wykrzywiła usta w uśmiechu i kontynuowała zatroskanym tonem - Jak się trzymasz, Lauro? bandaże trzymają, potrzeba ci czegoś przeciwbólowego...i zjadłaś to co ci dałam?

Ta skądinąd ładna i sprawiająca miłe wrażenie brunetka obecnie wyglądała ździebko autystycznie. Już chyba przeszła przez etap płaczu i teraz jedynie chlipała cicho w ramionach zapewne matki a czasem szarpnął jej zmęczonym ciałem spazm. Obie podniosły głowy i skierowały błyszczące od łez, twarze które rozmazywały na nich resztki plam kurzu i brudu w bezkształtne, szpecące mazajki.

- Mhmm… - mruknęła młodsza kobieta kiwając głową nie bardzo wiadomo na którą część odpowiedzi lekarki. Na oko Alice to chyba dopiero dotarło do niej kto do nich przyszedł i może że coś mówi ale jeszcze niekoniecznie co dokładnie. Matka okazała się bardziej przytomna.

- Oh, dziękuję pani, że sie pani tak zajęła Laurą. Jest pani prawdziwym aniołem. Nie wiem co by się z moją córeczką stało gdyby nie pani. Zabiłyby ją te bydlaki razem z April. A przecież co im te dwie dziewczyny zrobiły no powie pani? No co? - najstarsza z kobiet też miała łzy w oczach. Była ubrana w starą i brudną choć chyba normalnie porządnie zadbaną zimową kurtkę. Chusty i czapka zimowa dopełniały zimowego ekwipunku. Była wyraźnie lepiej przygotowana do wyjścia na zewnątrz niż jej córka w chwili gdy Alice ją spotkała wychodzącą z rekami w górze z oblężonego domu. Mimo to kobieta nie omieszkała podziękować lekarce za jej pomoc przy okazji łapiąc ją za dłonie i ściskając w gorączkowym i szczerym uścisku dłoni.

Za jej plecami widziała drugą rozbitą rodzinę. Druga matka klęczała na podłodze pomiędzy improwizowanymi posłaniami swoich umęczonych dzieci. Brian i April oboje byli ciężko doświadczeni przez ostatnią noc. On był przytomny i twarz mu przepełniała mieszanina zdenerwowania, wściekłości i wyrzutów sumienia. Ona biernie wpatrywała się w sufit, wysoko nad sobą nie reagując kompletnie na zmianę sytuacji i resztę otoczenia.

- To nic takiego... musimy sobie pomagać i dbać o siebie nawzajem. Przykro mi, że nie mogłam zrobić więcej. To nigdy nie powinno się wydarzyć. - dziewczyna przełknęła ślinę i poklepała matkę Laury po przedramieniu, a drugą dłoń zacisnęła na dłoni dziewczyny i wyszeptała- Mam prośbę. Muszę wyjść na zewnątrz, dopilnować żeby nikt więcej nie ucierpiał, żeby nikogo juz nie skrzywdzili. Podzieli się pani z córką czymś do ubrania? Pastor na pewno znajdzie dodatkowy koc. Na zewnątrz jest potwornie zimno...Lauro, nie obrazisz się jeśli poproszę o mój płaszcz? Bez niego...dość szybko zacznę szczękać zębami. ta paskudna kurtka nie jest za ciepła.

- T-tak… Oczywiście… - wyjęczała załzawiona dziewczyna zdejmując płaszcz który dostała od Alice.

- Tak, dziękuję pani. I za Laurę i za Grahama. - rzekła z przejęciem starsza kobieta i już unosząc w rękach jakaś kurtkę którą jak sie okazało trzymała dotąd na tobołku by zastąpić nią zdejmowany przez córkę płaszcz. Widząc zaś zaskoczone spojrzenie lekarki wyjaśniła z wdzięcznością malująca się na twarzy. - Graham jest… No teraz to był… Obrońcą. Bronił nas tutaj na palcu a potem w kościele. I wtedy… Wtedy dostał z tego strasznego działa… A pani się po niego rzuciła i go ratowała tak jak nikt inny się nie odważył. - Alice przypomniała sobie na moment tego bezimiennego dotąd faceta którego pod wpływem impulsu wyniosła spod ognia karabinu przebijającego się przez ściany i ciała jak przez mokry papier a potem z trudem odratowała. Nie mogła uratować mu amputowanej pociskiem ręki ale udało jej się zachować go przy życiu. W międzyczasie Laura zdjęła płaszcz i miała go jej chyba zamiar podać. Ale gdy zetknęły się dłońmi dziewczyna nie wytrzymała i rzuciła się na niedużą lekarkę obejmując ją, rozryczała się na głos ponownie i wciąż powtarzała tylko jedno słowo: “Dziękuję”.

Igła dała jej pochlipać chwilę, głaszcząc po głowie i mrucząc pod nosem kolejne uspokajające słowa pocieszenia, a gdy w końcu dziewczyna doszła do stanu względnego spokoju pożegnała się i z nią i z jej matką. Pozostawała druga z odbitych dziewczyn… i jej brat. Savage z ciężkim sercem klęknęła przy blondynce, wyciągając z kieszeni kurtki butelkę z ciemnego szkła i kawałek gazy
- To chloroform - powiedziała do pogrążonej w rozpaczy starczej kobiet - matki rodzeństwa - Od 1847 roku stosowano go obok eteru dietylowego oraz podtlenku azotu do głębokiej narkozy. W praktyce anestezjologicznej stosowano "chloroformowanie" 1% stężeniem w powietrzu wdychanym. Narkoza chloroformowa przebiegała podobnie do narkozy eterowej, z pewnymi różnicami, między innymi zasypianie jest spokojniejsze i szybsze niż przy użyciu eteru, natomiast wybudzanie późniejsze. Zastosowanie narkozy chloroformem stopniowo ograniczano od okresu międzywojennego, na rzecz…. nowocześniejszych anestetyków...niestety ostatnia wojna cofnęła nas w rozwoju i znów używać musimy środków starej generacji - sprawdzonych, ale mniej wydajnych niż ich nowocześniejsze odpowiedniki - o toksyczności i rakotwórczości wolała nie mówić, po co denerwować i tak znerwicowaną matkę - Organizm April jest słaby, psychicznie również nie jest w najlepszej kondycji. Potrzebuje snu, a sama nie zaśnie. Sen działa regeneracyjnie, a ona tego bardzo potrzebuje. Obudzi się za kilka godzin, na pewno w lepszej kondycji. Pozwoli mi pani pomóc córce? Nie ma czego się obawiać, Grahamowi nie zrobiłam tym krzywdy, prawda? - zakończyła pytaniem, wskazując brodą na trzymane przedmioty.

Starsza kobita pokiwała głową, nie wyrażając żadnego sprzeciwu, więc lekarka bez zwłoki zrobiła z April to samo, co kilka godzin wcześniej z jednorękim Chebańczykiem. Wystarczyły dwa wdechy i blondynka znieruchomiała, pogrążona w głębokim śnie.
-Brian - ruda przesunęła się na kolanach do zastępcy szeryfa - a ty jak się trzymasz? Potrzebujesz czegoś?

- Drugiej szansy. - mruknął rozgoryczonym tonem zastępca szeryfa. Sprawiał wrażenie zbitego psa i na czułe na ludzkie emocje oko Alice zżerało go poczucie winy gdy tak błądził wzrokiem po uzbrojonych gangerach, poranionych Chebańczykach i zdewastowanym kościele.

-To nie twoja wina - szepnęła pochylając się nad nim, zupełnie jak za pierwszym razem w szpitalu gangerów - I nie daj sobie wmówić ze jest inaczej. Guido nie przyjechał tu po pokój, tylko po wojnę. Znalazłby sobie dobry motyw do pastwienia się na wami, nawet jeśli nie trafiłbyś do niewoli. Zresztą...daj spokój! Ty zabiłeś Custera i zacząłeś całą chryję? Nie. Nic nie poradzisz, los bywa paskudny...i nie przejmuj się chorymi ambicjami i spychoterapią Daltona. Wyżywa się na okolicy bo sam dał ciała i nie potrafił obronić tych, za których jest odpowiedzialny. Nikt nie jest kryształowo czysty...idealny. Każde z nas ma coś na swoim sumieniu. Pytanie co z tym zrobimy? Damy się wgnieść w błoto czy będziemy żyli z wysoko uniesioną głową, bo wiemy że chcieliśmy dobrze? Droga się nie liczy. liczy się końcowy efekt. Żyjesz, jesteś tu ze swoją rodziną. Nie pękłeś, choć wróg miał cię w garści...więc nie pierdziel mi tu o drugiej szansie. - zakończyła lekko burkliwym tonem, sprawdzając tętno pacjenta i reakcje jego źrenic na światło

- Brian, widzisz? Posłuchaj co pani doktor mówi. - mruknęła cichym i łagodnym tonem chuderlawa, starszawa kobieta matczynym gestem dotykając łagodnie syna za ramię. Siniak po uderzeniu Carloss’a spuchł i nabrał całej gamy siniakowych barw przy okazji zniekształcając usta i słowa przez nie wymawiane.

- Oj mamo… Pani doktor… - wyburczał cicho z udręką w głosie chłopak, patrząc podobnym wzrokiem to na starszą to na młodszą kobietę.- Szeryf ma rację. Mogłem wystawić choć jednego człowieka na warcie. Ale byliśmy w środku miasta! A Runnerów w środku nikt się nie spodziewał! A jak już weszli z bronią i wzięli nas pod lufy to już nie było co i jak robić. Jeszcze musieliśmy zapakować nasze zapasy na ich samochód. - pokręcił głową, zdegustowany własnym postępkiem. Milczał chwilę nim znów się odezwał.
- No i pani doktor, niech pani nie mówi, że liczy się cel a nie droga do niego prowadząca. Trzeba podążać drogą do celu i z podniesioną głową ale wciąż być tym dobrym człowiekiem. Inaczej sie człowiek zmienia w jakiegoś bandytę. Przynajmniej tak szeryf mówi. Pastor też często o tym na kazaniach naucza. No i ta szlachetna dama. - uśmiechnął się i przytulił matkę do siebie całując ją w czoło na co ona również odpowiedziała ciepłym uśmiechem na pobitej twarzy który zdecydowanie ją wyładniał i odmłodził. Brian na chwilę tak znieruchomiał szczęśliwy w tej krótkiej chwili ulgi i zapomnienia ale natrafił wzrokiem na również pobitą twarz Laury która obserwowała całą scenę w końcu nie dalej niż z paru kroków.
- Zawiodłem ich. I wszyscy to widzieli. Całe miasto. Nie wiem jak to odkręcić. - wyznał szeptem a gdy mówił o “całym mieście” Alice miała wrażenie, że jakoś dziwnie chodzi mu zwłaszcza o jej jedną młodą, ładną brunetkowatą mieszkankę. Teraz jednak miała pewność, że nie udaje i zżera go wstyd i poczucie winy.

Ruda pokręciła głową, ale uśmiech nie zszedł z jej twarzy.
- Brian...skarbie, rozpatrujemy przypadek ludzi normalnych, a nie zwyrodnialców. Normalny człowiek posiada kręgosłup moralny i wie, że są granice których przekroczyć nie wolno. Przykładowo krzywdzić drugiego człowieka, ale nie chodzi tu o definicję problemu, tylko o jego naturę. Prawdziwy sens. Droga do celu…- westchnęła ciężko przenosząc wzrok na czających się w kościele gangerów, po czym opuściła głowę zapatrzona w szczerzącą się na prawej dłoni czaszkę. Zacisnęła palce mocno, aż pobielały jej knykcie
- Zawsze trzeba postępować tak, by ograniczać straty, szczególnie jeśli w grę wchodzi życie niewinnych ludzi. Dobre imię, spokój ducha i poczucie komfortu psychicznego jednostki jest wartością podrzędną, jeśli na drugiej stronie szali położymy dobro większego ogółu. Zobacz..postawiłbyś się Runnersom...i co by to dało? Prawdopodobnie już wtedy rozpoczęliby rzeź. Byłbyś pierwszą ofiarą, a za tobą z marszu na drugą stronę powędrowałyby dziesiątki cywili. Czasem los zmusza nas do współpracy z kimś, kogo system wartości i działania nie współgrają z naszymi… Ale tak trzeba. Gdy stawka jest tak wielka, przestajemy patrzeć na siebie, a zwracamy głowę w kierunku tych, którzy też mogą ucierpieć. Schowałeś swój honor w buty, bo musiałeś. Wystawiłeś się na niebezpieczeństwo...bo musiałeś. Zrobiłeś to co trzeba, żeby zachować pokój i bezpieczeństwo tej osady. - spojrzała mu prosto w oczy i odgarnęła kosmyk ciemnych włosów, przyklejony do jego czoła - A Dalton niech nie będzie taki cwany - sam też nie spodziewał się wroga w samym środku miasta. On… chyba wciąż nie potrafi przełknąć własnej dumy, dlatego wyżywa się na wszystkich dookoła. Pytanie czy mu na to pozwolisz? Rozumie, to szeryf i twój...twój przełożony, ale też jest człowiekiem, istotą omylną. Jak każdy z nas. Wszyscy popełniamy błędy, taka nasza natura. - pochyliła się jeszcze niżej, a jej głos zmienił się w cichy szept - Jeśli sam uwierzysz w swoją winę inni też ją w tobie dostrzegą. Wbrew słowo Daltona ludzie nie widzą cię jako mięczaka który zawiódł. Nawet nie masz pojęcia jak Laura sie ucieszyła, kiedy powiedziałam jej że żyjesz i że jesteś tutaj z resztą. Potwornie się o ciebie martwiła i serio, myślałam że mnie udusi, byle bym tylko powiedziała w jakim jesteś stanie… a jeśli chodzi o to co możesz zrobić, jak to odkręcić. Jest sposób - powiedz mi wszystko, co wiesz o bunkrze i jego mieszkańcach. O tym co się tam znajduje...dokładnie i ze szczegółami. Jeśli mam zapewnić wam bezpieczeństwo, muszę znać jak najwięcej szczegółów i ułożyć plan działania. Teraz ja potrzebuję twojej pomocy, pomożesz mi, Brian?

Młody mężczyzna z gwiazdą szeryfa na klacie kurtki nawet podobnej do tych preferowanych przez Runnerów tyle, że bez tych wszystkich ozdób, naszywek i emblematów zdawał się być dość oporny na większość argumentów lekarki. A przynajmniej nie wyglądał na w pełni przekonanego.
- Nikt ich się nie spodziewał… A jak już to nie tak prędko… No i jak o tym rozmawialiśmy myśleliśmy wystawić posterunki na rogatkach bo tam się powinno zacząć. Na ale trafił się ten najazd hordy dzikusów z północy… Nawet nie wiedzieliśmy czy to już koniec z nimi, szykowaliśmy się do kolejnej nocy oblężenia… Dlatego miałem przywieźć zapasy z posterunku bo wcześniej nie było jak/ - rzekł smętnie zastępca gdy zapatrzony gdzieś w przestrzeń relacjonował oczekiwania i przygody obrońców z ostatnich paru dni. Najwyraźniej Runnersom udało się ich zaskoczyć w pełni i od razu uderzyli w czuły punkt obrońców przejmując ich zapasy i zdobywając zakładników co jeszcze bardziej zwiększyło ich przewagę.
- Ucieszyła się? Martwiła? - młodzian spojrzał z zaskoczeniem na Anioła patrząc na nią czujnie i uważnie ewidentnie sprawdzając czy mówi prawdę. Ale zaraz przeniósł wzrok poza jej ramię na siedzącą niedaleko, młodą sąsiadkę. Po chwili jednak wrócił wzrokiem znów na własne posłanie zaimprowizowane z jakichś kurtek i obrusów chyba. Wzmianka o zachowaniu Laury najwyraźniej go zaskoczyła i może nawet speszyła ale widać było, że wpłynęło to na niego budująco.

- No widzisz Brian? Mówiłam ci, że to dobra dziewczyna. I April też ją bardzo lubi. Na co ty czekasz? - rzekła łagodnie matka lekko besztającym tonem niezmordowanej swatki. Zastępca szeryfa zmieszał się dodatkowo nad słowami matki a ta postanowiła się wtrącić do rozmowy.

- Pani doktor, proszę zbyt surowo nie oceniać szeryfa. To… Skomplikowana sprawa. Tu i to wszystko i w ogóle… Ale ma pani dużo racji i dziękuję, że wstawiła się pani za Brian’em. - rzekła kładąc jej w podziękowalnym geście dłonie na jej dłoniach.

- A skąd pani wie, że byłem w bunkrze? - spytał nagle Brian chyba bardziej po to by zmienić temat rozmowy na jakikolwiek niż tematy poruszone przez obie kobiety. - No tak, pewnie Laura pani powiedziała… - pokiwał głową domyślając się skąd pochodzą informacje lekarki.
- No ale ja tam byłem tylko raz. I dawno temu. I byłem z… - urwał nagle z zakłopotaniem i uciekł gdzieś spojrzeniem w bok. - … No z kolegą byłem… - rzekł w końcu niezbyt zręcznie.
- Jemu się nie udało wrócić i dlatego więcej tam nie chodziłem. - dodał tonem wyjaśnienia swoich oporów przed mówieniem o tamtych wydarzeniach.

- Mógłbyś mi powiedzieć co sie stało? Dasz radę, znajdziesz w sobie dość siły? Coś was...zaatakowało? Wpadliście w pułapkę proszę...to może pomóc uratować komuś życie - w głosie lekarki dało się słyszeć determinację i potworne zmęczenie.

- On spadł. Po prostu spadł.... Nie mogłem nic zrobić! naprawdę! Próbowałem go sięgnąć ale Karl był za daleko! I to działo się tak szybko! Przypadłem i go sięgnąłem ale on już sie ześlizgiwał i nie mógł się odbić! w ostatniej chwili jednak spróbował ale nie starczyło i spadł! Nie mogłem nic zrobić naprawdę! - zaczął mówić po chwili wahania i milczenia a o przejęciu i tym jak go to gryzło świadczyły szkliste z czymś wilgotnym oczy jakich nie miał nawet gdy mówił o swoim pochwyceniu przez gangerów.
- Zrobiłem co mogłem, naprawdę! Nie zostawiłbym go tam, był moim najlepszym przyjacielem! Nigdy potem nie miałem kogoś takiego, wszystko robiliśmy razem! Nie zostawiłbym go! Zrobiłbym cokolwiek by to odkręcić, by go uratować… No ale nie mogę… Ani wtedy nie mogłem. - westchnął młody zastępca szeryfa na koniec wracając do osowiałego, wręcz drewnianego głosu. Zamilkł na dłuższą chwilę zapatrzony gdzieś w dal przez czas i przestrzeń.

- Bo trzeba popłynąć na Wyspę. To żadna sztuka. Jak się ma łódkę. A u nas prawie każdy ma łódkę. Wiec… Wzięliśmy… Łódkę Daltona i popłynęliśmy na Wyspę. Chcieliśmy odnaleźć ten bunkier. Wiesz, zaimponować chłopakom i by być dorosłym no i takie tam. Jakbyśmy go znaleźli i wejście do niego a jeszcze coś przynieśli to mielibyśmy poważanie i szacunek. Jak najlepsi myśliwi i rybacy. - pokiwał głową wspominając swoje przygotowania i motywacje jak coś z odległego życia. - Wiesz, my znamy tą Wyspę ale głównie brzeg bo sie tam czasem zatrzymujemy jak łowimy ryby a do miasta się wracać nie chce. Albo wiesz… Jak masz fajną pannę i chcesz mieć spokój a romantycznie ma być… ale z tym bunkrem taka sprawa, że w sumie wszyscy wiedzą, że on jest gdzieś na Wyspie ale tak naprawdę nikt nie wie gdzie. Na niej są dwie ciekawsze budowle, stare lotnisko i opuszczona Stacja Meteorologiczna. I bunkier powinien być gdzieś tam. Wiesz, pewnie tylko wojskowi wiedzieli gdzie dokładnie no ale oni z nami nie gadali a potem się wynieśli i nie było z kim gadać. Więc nikt od nas nic pewnego nie wiedział. My też nie. Jak lądujesz przy starej osadzie turystycznej chyba na Wyspie a jest prawie naprzeciw naszej osady wiec właściwie ciężko wylądować gdzieś indziej to masz drogę wgłębi lądu. Tylko jedna bo druga jest wzdłuż wybrzeża i prowadzi naokoło Wyspy. Więc idziesz tą drogą i dochodzisz do skrzyżowania. Można iść na wprost na te lotnisko albo skręcić do tej stacji. My postanowiliśmy skręcić. No i doszliśmy do tej stacji i wcale nie taka mała. Wiesz, ja myślałem, że jak stacja to taka budka do łapania wody z termometrami i takimi tam a tu wychodzimy a tu normalny budynek. Jak nasze wieże w porcie. Wiesz trzy albo cztery piętra już nie pamiętam dokładnie. - wzruszył w końcu ramionami gdy marszcząc czoło i brwi próbował sobie chyba przypomnieć ale w końcu dał sobie spokój.
- No to weszliśmy i zaczęliśmy szukać. Wiesz ja już wówczas wiedziałem, ze jak schron to musi mieć takie małe ustrojstwo obok budynku by jak się posypał można było wyjść obok. Wyczytałem w instrukcjach Daltona. Ma tego trochę. Ciekawe rzeczy nawet… - zamyślił się chwilę nad tym detalem.[i] - No i znaleźliśmy. Więc wiedzieliśmy, że jakiś schron musi być na dole i ta dziura powinna do niego prowadzić. Więc nie chcieliśmy wchodzić do budynku no ale się nie dało bo klapa w tej budce była zamknięta i z zewnątrz nie szło jej otworzyć. Więc weszliśmy do piwnicy. I się trochę zdziwiliśmy bo tam były normalne tabliczki. Takie co jak poświecisz to świecą w ciemności… Zapomniałem jak to się mówi na to… No i na tych tabliczkach były strzałki, którędy do schronu i w ogóle… Zdziwiliśmy się bo nam się wydawało, że to takie tajne a tu jak na starej autostradzie oznaczenia. No i poszliśmy i w końcu natrafiliśmy na drzwi. Takie duże i ciężkie. Jakby były zamknięte na pewno byśmy nie dali rady ich otworzyć. Ale były otwarte. Więc weszliśmy, zaczęliśmy się rozglądać, szukać… Znaleźliśmy trochę fajnych rzeczy… Ale kurde… Jakieś takie małe to było. Znaczy większe niż ten kościół. Ale niższe. I żadne pomieszczenie nie było tak duże. I wiesz silniki, jakieś filtry, stoły, stół z mapą, kible.,, No ale… Myśleliśmy, że będzie większe. Wiesz, że jakieś superbronie będą czy coś takiego… A tu jak w jakiś koszarach albo fabryce. Tyle, że pod ziemią. - nawet po latach zdziwienie i rozczarowanie dało się słychać wyraźnie.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 09-06-2015, 07:47   #283
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Jedyne co Savage mogła zrobić, to rzucić kilka sprawdzonych tekstów w postaci "wierzę cię", "to był wypadek, a nie czyjakolwiek wina", "nie cofniesz czasu" i tak dalej i tak dalej...
Mówiła je więc, wciąż z troskliwą, zasmuconą miną, skrupulatnie notując w pamięci pozyskane dane. W końcu przywołała gestem Laurę i wytłumaczywszy raz jeszcze na czym polegać będzie jej rola, opuściła dwójkę zapatrzonych w siebie młodych ludzi i wyraźnie zadowoloną z tego faktu starszą kobietę, a gdzieś w głębi duszy poczuła satysfakcję oraz szczerą radość.
Czemu wiecznie mieli skupiać się na trudzie, znoju i mieniącej się tragicznymi barwami przyszłości? Życie posiadało wiele dobrych aspektów, o których warto było pamiętać.
Dobry humor jednak szybko się jej zważył, ramiona opadły przygniecione niewidzialnym ciężarem. Czas mijał, a nikt nie szukał jej, by zgarnąć do samochodu i jechać tam, gdzie być może nie będzie już komu pomagać. Musiała zagryźć wnętrze policzka, aby ból przywrócił ją do teraźniejszości i nie pozwolił myślom wybiegać zbyt daleko w czarną przyszłość, lecz mimo najszczerszych starań nie potrafiła pozbyć się z głowy jednej frazy.
Guido...




Skończywszy oporządzać Sandersa, Igła zgarnęła dziennikarza i razem z nim przekroczyła kordon gangerów, kierując się ku głównej części kościoła.
- Właśnie dlatego jeśli już ktoś staje pośrodku zawieruchy, lepiej go nie rozpraszać...szczególnie jeśli akurat gada. Tu nie ma miejsca na błędy, często jedno źle chlapnięte słowo kończy się przerwaniem negocjacji i rozpoczęciem masowego mordu... - westchnęła ciężko, zatrzymując się przed jedną z cudem ocalałych kościelnych ław i wskazała ją brodą - Usiądź, muszę sprawdzić czy wybudzenie nie zostawiło, prócz szaleństwa, innych powikłań... reasumując. - mruknęła, przecierając piekące oczy - Zdravko, cieszę sie że podoba ci sie zdjęcie, ale następnym razem nie wyskakuj z fleszami w moim kierunku, bardzo cię proszę. Jestem tylko człowiekiem i też posiadam swój próg tolerancji na stres. Dokładanie dodatkowych bodźców w takim momencie nigdy nie wychodzi na dobre...nikomu. Poza tym Tony czyta “Prawdę” i “Żołnierza Wolności" i mnie zamorduje, jeśli zobaczy to zdjęcie. Obiecałam mu, że nie wmieszam się w żadną awanturę. Poza tym wywiad...ze mną? Nie wydaje mi się bym była aż tak ciekawym przypadkiem. Zobacz: pastor Milton też nawoływał do pokoju, szeryf Dalton chronił ludzi z bronią w ręku. Taylor sprawnie w krytycznym momencie wziął swoich ludzi za pyski i dalej wykonywał rozkazy...jest też Guido. Mnie do wywiadu nie potrzebujesz. Nikt nie będzie chciał czytać o nawiedzonym pacyfistach, ten świat za nami nie przepada. Tu liczą się wielkości spluw, umiejętności walki i taktyki wojennej - ze wszystkiego miałam w szkole same F... i to z minusem.

- Pozwolę sobie na ten aspekt mieć odmienne zdanie ale rozumiem, że ktoś może mieć własne i niezgodne z moim. Gdyby wszyscy się ze sobą zgadzali to byliby tacy sami czyli świat byłby nudny i o czym bym wtedy pisał? - odpowiedział gładko i z uśmiechem reporter siadając obok doktor i pozwalając przeprowadzić na sobie szereg drobnym badań. Wyglądał na kogoś w swoim żywiole i napędzanego entuzjazmem, czyli mieszaniną endorfiny i adrenaliny. Specyficzna mieszanka enzymów pozwalała mu na zasuwanie z aparatem wbrew zmęczeniu czy zagrożeniu jakie to ze sobą niosło. Ciało jednak było zmęczone tak samo jak każdego z obecnych w kościele. Choć gabarytami nie imponował bowiem mimo, że był trochę wyższy od lekarki to jednak na masę ciała mogli mieć już zbliżoną w efekcie sprawiał dość patykowate wrażenie. Zwłaszcza z rosłym Taylorem czy Sandersem. Ten drugi nawet powalony ranami sprawiał masywniejsze wrażenie od chuderlawego dziennikarza.
- Oo… A kim jest Tony? - spytał, bezczelnie wyjmując z jakiejś kieszeni notes z ołówkiem na którym od razu zaczął coś wypisywać. Przynajmniej jednak oznaczało to, że odłożył aparat. - Ale jak czyta “Prawdę” a zwłaszcza “Żołnierza” to pewnie jakiś wojskowy? Dość wykształcony jak na żołnierski standard jeśli samodzielnie umie czytać gazety. Skąd jest? Z Nowego Jorku? Z Posterunku? A może po prostu jest starszy i pamięta coś z dawnych czasów? - dziennikarz nawijał jednym ciągiem zasuwając z pytaniami w tempie o jakim zazwyczaj krążyły kawały o szybko mówiących kobietach.

- Jest kimś, kto nie ucieszy się widząc moją gębę na okładce gazety.- mruknęła kończąc sprawdzać stan pacjenta. Prócz nadpobudliwości nie dostrzegła żadnych odchyłów od normy.

- Ale nie przejmuj się. Jeśli czyta te gazety to wiesz co pierwsze co zrobi jak cię zobaczy na okładce? - przerwał nagle i z uśmiechem zniżył nieco głos robiąc również przerwę z w bazgraniu w notesie. - Krzyknie: “Hej, to moja kumpela!” “Ja znam tą laskę!” albo “Hej, zobaczcie o kim dziś napisali w gazecie!” - nieco podniósł głos naśladując radosny okrzyk choć w dużo cichszej formie. Faktycznie wyglądało to przekonywająco choć trochę i żartobliwie. Zdravko najwyraźniej umiał dzięki przyjaznej i żartobliwej otoczce wprowadzić atmosferę zaufania i rozluźnienia dzięki której rozmówcy czuli się swobodniej. Poza tym mówił z pewnością siebie jakby widział to o czym mówi wiele razy wcześniej. - A wywiad z tobą… Żartujesz? Sorry ale ślepa jesteś? Widziałaś te zdjęcie? - zapytał nieco ironicznie i parodiując grubiański ton choć w tak zabawny sposób, że nawet towarzyszący jej w pobliżu strażnicy parsknęli rozbawieni. Alice przy okazji zauważyła, że ewidentnie i bez krępacji podsłuchują i trzymają się ich dużo bliżej niż zazwyczaj. Widocznie zżerała ich ciekawość i zazdrość, że to z nią dziennikarz gada a nie z nimi. - Ktoś kto jest w stanie wykonać taaakiii numer musi być wart rozmowy i poznania! - znów podniósł głos dając się porwać entuzjazmowi i klepiąc się po aparacie zawieszonym na pasku nawiązując zapewne do zrobionego na nim wcześniej zdjęcia.
- No i cóż, ze wspomnianymi panami bardzo chętnie sobie porozmawiam. Szkoda, że Scott nie nadaje się do rozmowy. Ale nawet teraz świetnie sie prezentuje. Podpada pod parę nośnych kategorii. - machnął parę razy palcem jakby coś wymieniał patrząc nieco zamyślonym wzrokiem gdzieś w bok. - No ale teraz mam ciebie. I będę wdzięczny za chwilę rozmowy. I wiesz Alice. Pamiętaj, że my tu może siedzimy i rozmawiamy we dwoje w zrujnowanym kościele ale naszą rozmowę usłyszy cały świat!. Zazwyczaj nie mówię tego swoim rozmówcom bo to ich peszy ale tak inteligentna i odważna osoba jak ty powinna to ogarnąć. Masz szansę powiedzieć coś lub wpłynąć jakoś na resztę czytelników. Stać się wzorem dla bezimiennych czytelników. Dać przykład. Dać nadzieję. - rzekł już ciszej ale z przejęciem któremu ciężko było się oprzeć. Najwyraźniej na serio wierzył w to co mówi a nawet był niezłomnie o tym przekonany.


- Poza tym w tym towarzystwie od razu rzucasz się w oczy. Mam wrażenie, że tylko ty i ja nie chodzimy tu z bronią na wierzchu. Jak nie chcesz, nie musisz wcale gadać o jakichś spluwach czy taktykach. Czytelnicy od razu wyczują takie sztuczne rzeczy czy slogany. Opowiedz mi swoją historię. Tak jak umiesz i możesz. Tak jak to zapamiętałaś. To co wydaje ci się ważne. Bądź naturalna. Po prostu pogadamy sobie o tym co tu sie działo. Mogę nagrywać? - dodał tonem luźnej pogawędki przy okazji wyjmując dyktafon.

-Właśnie tego się boję, że usłyszy ją...jak to powiedziałeś - cały świat? Zdravko...ja nawet do końca nie potrafię ogarnąć jak ten świat teraz wygląda, po wojnie. Na dobrą sprawę to moja pierwsza samodzielna wycieczka w życiu. Nigdy nie wywiało mnie tak daleko od domu bez nikogo, kto by trzymał mi rękę na karku i pilnował żebym nie wpadała w tarapaty...bo mam do tego wyjątkowe zdolności i predyspozycje. Pytałeś kim jest Tony - to... żołnierz, najemnik. Mój opiekun, przyjaciel. Starszy brat. Ktoś kto uratował mi życie i zajął się wysoce niedostosowaną do współczesnych czasów, generującą masę problemów jednostką o wysokim stopniu lekkomyślności. Zresztą sam widziałeś... - mruknęła, opuszczając głowę i wlepiając wzrok w zakryte kurtkę lewe przedramię. Prychnęła cicho i unosząc głowę, spojrzała na dziennikarza z dziwnym zacięciem, podszytym złością - Jak chcesz, to nagrywaj...i zadawaj swoje pytania, ale pozwól mi zastrzec, że jeśli trafisz na coś, co uznam za mogące przynieść szkodę osobom trzecim, owo pytanie zbyję, bądź na nie nie odpowiem.

- Naturalnie, nie obawiaj się, Jestem dziennikarzem, a nie śledczym Colinsa. - uśmiechnął się włączając dyktafon i kładąc obok na ławie. Jak zauważyła nazwisko prezydenta Zbombardowanego czy Zatrutego Jabłka wspomniał zanim wcisnął klawisz nagrywania. - To na pewno jest niesamowitą opoką mieć kogoś takiego jak Tony. Każdy powinien mieć kogoś takiego ale niestety nie każdy ma. Jesteś farciarą jeśli go masz. A jak on się nazywa? Jest gdzieś tu z tobą? Wiesz, że możesz skorzystać z okazji i coś mu przekazać? Umieszczę to w swoim artykule. Ludzie uwielbiają jak ktoś znajomy w chwili sławy pamięta o nich. - dodał jakby zdradzał jej jeden z wielkich sekretów dziennikarstwa. Najwyraźniej wątek Tony’ego go zaciekawił.

Dziewczyna uśmiechnęła się, a rysy jej twarzy złagodniały.
- Tak...Tony, Anthony Rewers, mój anioł stróż. Nigdy mnie nie zawiódł, ani nie zostawił na pastwę losu, choć Bóg mi świadkiem miał przeze mnie masę kłopotów i nie raz oberwał z mojego powodu. Zawsze mogłam na niego liczyć… I nadal mogę, choć znajdujemy się daleko od siebie wiem że na pewno się martwi. Zawsze się o mnie martwi. - posmutniała wyraźnie a jej uśmiech stał się gorzki - Nie, nie ma go tu, jest razem z resztą swojego oddziału...gdzieś indziej. Czy chcę mu coś przekazać? Tak, jedną rzecz - strasznie cię przepraszam Tony, wiesz że nigdy nie potrafiłam stać z boku. nie mogę...stać z boku. Składałam przysięgę.

- Na pewno ucieszy się z takiej wiadomości, proszę mi wierzyć. - pokiwał głową zapisując odpowiedzi lekarki. - Czyli nie ma go tu z tobą? I nie da się z nim porozmawiać? A w okolicy czy Detroit też nie? Taki ciąg wiązanych ze sobą artykułów zawsze dobrze wygląda a czasami bliskie sobie osoby mają na tą samą sytuację kompletnie odmienne zdanie. To budzi emocje. I u nich i u czytelników gdy o tym czytają. - zdradził jej swoją dziennikarską filozofię czy taktykę.
- No i jak tak o nim mówisz, sprawia wrażenie faceta z którym warto porozmawiać. - dodał klepiąc wesoło ołówkiem w notatnik.

- Tak...to jedyna osoba która potrafi mnie przegadać. - parsknęła.

- Wracając do ciebie… Może zacznijmy od podstaw. Żeby czytelnicy wiedzieli o kim jest rozmówca od niego samego. To zawsze jest bardziej wiarygodne od relacji dziennikarza. Wiem, że nazywasz się Alice ale zdradzisz jak brzmi twoje pełne imię? Masz jakieś przezwiska? No i skąd jesteś? - zaczął od standardu.

- Nazywam się Alice Savage i należę do Aniołów Miłosierdzia. Jeśli chcesz nazywaj mnie Igła. Może też być Brzytewka. To akurat jest dość świeże, tak samo jak moja przynależność do Sand Runnersów.

- Jak sie tu znalazłaś? Bo chyba nie jesteś stąd? Przyjechałaś obejrzeć finisz pierwszego etapu Zimowego Wyścigu? Czy ściągnęło cię tu jeszcze coś innego? - spytał znowu gotów do zapisania odpowiedzi w swoim notatniku.

- Na tą wycieczkę dostałam… uprzejme zaproszenie od pana Guido, dowódcy Runnerów. Jego ludzie znaleźli mnie w Detroit, wiedzieli że tacy jak ja nie noszą przy sobie broni...ale to już nie ważne. Gdy pojawiają się pierwsi ranni nie ma znaczenia kim są i co wcześniej robili. “Nie dopuszczę do tego, by względy religijne, narodowe, rasowe, polityki partyjnej lub pozycji społecznej mogły wpływać na moje obowiązki wobec mego chorego”. Jestem lekarzem, nie patrzę na podziały, tylko na ludzi. Wszyscy nimi jesteśmy, nieważny pod jakim sztandarem byśmy się nie skupili, w co byśmy nie wierzyli...jakie motywy nie kierowałyby naszymi krokami i poczynaniami. Wszyscy jesteśmy zdolni do odczuwania całej gamy emocji, zaczynając od pozytywnych takich jak radość, poprzez neutralne jak spokój, po negatywne jak strach, zwątpienie. Ból. Mamy imiona, plany, marzenia i cele, nie jesteśmy workami mięsa, butelkami wypełnionymi krwią służącymi jako cele na strzelnicy.

- Oooo! Śliczne! Po prostu śliczne! Będzie świetnie pasować na tekst pod tym zdjęciem! - dziennikarzowi aż oczka się zaświeciły gdy usłyszał motto wypowiadane przez Anioła. Juz gdy zaczęła mówić zdawał się wręcz wniebowzięty a teraz energia aż go rozsadzała. - A to ciekawe. Więc jesteś od niedawna Sand Runnerem? A można wiedzieć od jak bardzo niedawna? - dziennikarz zdawał się zaskoczony ale zaraz podjął trop nad tym interesującym go wątkiem.

Dziewczyna spojrzała na niego ze zmęczeniem i chyba lekkim rozdrażnieniem.
-Widziałeś żebym miała tatuaż na ręku, gdy zobaczyłeś mnie po raz pierwszy koło północy? Masz zdjęcia na potwierdzenie, bo robiłeś je wtedy, prawda? - spytała spokojnie, unosząc prawą rękę i machając nią wierzchem w stronę dziennikarza - Tak, od niedawna. Od świtu dokładniej.

- Miałaś rękawiczki prawie cały czas podczas pracy, a zaraz po przebudzeniu wybacz ale musiało mi umknąć. - rozłożył dłonie w przepraszającym geście. - Ale świetny! Weź nie ruszaj ręką na chwilę… - poprosił, gdy wzrok mu się przyzwyczaił i omiótł wydziaraną skórę. Zaraz złapał za aparat i najwyraźniej zamierzał obfotografować nową ozdobę lekarki.
- Hmm… Trzeba będzie wpisać, że jesteś wykształcona… Właśnie. Możesz mi powiedzieć gdzie się uczyłaś? Bo wysławiasz się jak osoba z przedwojennym wykształceniem i to wyższym, a wyglądasz dość młodo. Może zdradzisz czytelnikom gdzie takie wykształcenie wielkie serce i rys charakteru można zdobyć to wyślą tam swoje dzieci. - zapytał znów gotując notatnik i ołówek.

- Każda kobieta wygląda młodo i wielkim nietaktem jest twierdzić inaczej - zaśmiała się, wzruszając lekko ramionami. Humor szybko się jej jednak zważył. Odkaszlnęła i kontynuowała cicho - Będę musiała cię rozczarować. Miejsca w którym pobierałam nauki, tak samo jak ludzi którzy mnie uczyli już nie ma. Odeszli...umarli i choćbym nie wiem jak chciała, nie przywrócę do życia tego co sobą reprezentowali. Jedyne co mogę zrobić to żyć i działać według tego co mi w spadku pozostawili. Honorować ich imię i pamięć po nich czynami. Kultywować tradycję, mieć twardy kręgosłup moralny, nigdy nie stawiać swojego dobra ponad dobro innych ludzi. Wszyscy jesteśmy ludźmi, ale o tym już mówiłam. Możemy narzekać, na dzisiejsze czasy...na zepsucie, chaos, koszmar i okrucieństwo. Możemy złorzeczyć gdy nas dopadnie, albo naszych najbliższych. Tylko czasem zapominamy o najprostszej z prawd. Nie wiem czy czytałeś “Tajemnice” Goethe’go - spojrzała reporterowi prosto w oczy - “Z przemocy, która wszystkie istoty ciemięży, wyswobadza się ten, kto się przezwycięży.” W tym cytacie tkwi głęboki sens: jasno i dobitnie wyraża zasadę rozwoju. Zawsze bowiem chodzi o to, aby człowiek rozwinął swoje wnętrze dzięki temu, że przezwycięży samego siebie. Jeśli to uczynimy, doprowadzimy sie tym samym do największych ludzkich wartości, o których przez wojnę i późniejszą degenerację społeczną zapomnieliśmy.

- Co za tragiczna historia… - westchnął dziennikarz słysząc co sie stało z miejscem z którego pochodziła lekarka. - Moje kondolencje. - uścisnął delikatnie jej dłoń w pocieszającym geście. Zapisywał chwilę coś w swoim małym kajeciku.

- Wszyscy coś lub kogoś straciliśmy...i stracimy jeszcze więcej, jeśli w końcu nie przestaniemy się wzajemnie zabijać w obrębie tego samego gatunku. - zapatrzyła się gdzieś ponad tłumem, na rozbity okienny witraż przez który do wnętrza kościoła zaczęła się wkradać zimowa, wieczorna szarówka. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, pogrążona we wspomnieniach. - To...frustrujące, wciąż pamiętam wszystko. Mam... zbyt dobrą pamięć, rzadko udaje mi się o czymś zapomnieć. Zaczęło się koło północy, gdy większość smacznie spała. Kojarzę... dziwne buczenie i jeżące się na całym ciele włosy, zupełnie jakby człowiek stanął za blisko transformatora. Hałas, pojedyncze strzały, okrzyki bólu i czystego przerażenia. Grozę wydobywającą się razem z powietrzem z ludzkich gardeł. Pamiętam... szarpnięcie, po którym oślepiło mnie jasne, ostre światło...a może to ból odebrał mi wzrok? Cokolwiek to było żałuję, że nie odebrało również świadomości. - mówiła cicho, drewnianym głosem jakby relacjonowała przebieg sekcji cały czas patrząc się w okno nieprzytomnym wzrokiem.
- Wiele razy coś mnie tam rwało, nawet kiedyś złamałam nogę...ale nic nie mogło mnie przygotować na coś takiego. Wiesz, to ten rodzaj cierpienia, który paraliżuje ciało. Mięśnie odmawiają współpracy, a przeładowane nerwy przesyłają do mózgu tylko jeden rodzaj impulsów: umierasz z bólu. Chce ci się wyć, ale nie masz nawet jak zaczerpnąć głębszego oddechu, bo wielka para metalowych szczypiec przebija na wylot twoją klatkę piersiową i unosi wysoko w powietrze, a grawitacja i twój własny ciężar załatwiają resztę. Czujesz i masz świadomość, jak kolejne tkanki z chrzęstem ulegają uszkodzeniom: zostają rozerwane, zmiażdżone. Słyszysz ten paskudny dźwięk i chce ci się wymiotować...a jeszcze bardziej chcesz po prostu umrzeć. Zwieracze? Zapomnij. Szczasz pod siebie, a mocz miesza się z krwią i skapuje ciepłymi strugami na posadzkę. Upodlenie ostateczne, po którym następuje upragniona ciemność. W ostatnich chwilach świadomości masz nadzieję, że gdy otworzysz oczy zobaczysz ten drugi, lepszy świat… niestety nic nigdy nie układa się tak jakbyśmy tego chcieli. - nagle drgnęła, wychodząc umysłem ze wspomnień do teraźniejszości. Spojrzała na Zdravko uświadamiając sobie że za dużo chlapnęła. Przez zmęczenie i kojący, wręcz hipnotyczny głos dziennikarza straciła czujność.

- Przeżyłaś atak maszyn?! - zdumiał sie szczerze reporter zdając się być poruszony opowieścią Alice. - Gdzie to się stało? Kiedy? Tam w domu skąd pochodzisz? To dlatego już go nie ma? - zapytał krótką serią pytań.
- I jak ci się udało? Jak przeżyłaś? - dość trzeźwo wyłapał tę niekonsekwencję pomiędzy sugestywnym opisem obrażeń a tym, że lekarka siedzi obok niego i oboje nadal rozmawiają.

Plując sobie w brodę Savage wróciła wzrokiem do aparatu, sukcesywnie unikając patrzenia na dziennikarza.
- To żaden powód do dumy. Po prostu...miałam szczęście. - mruknęła niechętnie - Więcej szczęścia niż moja matka...i inni. Część z nich musiano zabrać, bo...nie doliczyliśmy się wszystkich zwłok, a może zwierzęta zdążyły rozwlec je po okolicy, nie wiem. Też skończyłabym jako trup...albo i gorzej, ale znalazł mnie Tony. Zabrał ze sobą, postawił na nogi, ale to historia na kiedy indziej i na pewno nie na trzeźwo. I tak powiedziała już dość. - zakończyła ze złością na siebie.

- Rozumiem. Oczywiście możemy dokończyć później. Dziękuję, że mi o tym opowiedziałaś. - rzekł ze zrozumieniem w głosie i wyłączył dyktafon chwilę wpatrując się w rozmówczynię. - Nie miej wyrzutów sumienia, że to właśnie ty przeżyłaś. Nie zadręczaj się tym. Jakbyś wtedy zginęła zobaczy ilu dziś ludzi mogłoby umrzeć. Nawet ja. - uśmiechnął się kącikiem ust wskazując palcami na swoją raczej mało imponującą klatę.
- A gdyby przeżył ktokolwiek inny nie wiadomo czy by podołał temu co się tu dzieje jak ty to zrobiłaś. A poza tym… Nie możemy zmienić dnia wczorajszego. - dodał na koniec nieco filozoficznie.

Igła prychnęła, przecierając odrętwiałą twarz wierzchem dłoni.
- Jednego nie jestem w stanie pojąć: dlaczego obracamy się przeciwko sobie, skoro mamy tego samego wroga? Spójrz na nas wszystkich. - zatoczyła ręką wskazując wszystkich zgromadzonych pod dachem kościoła - Walczymy między sobą, zabijamy się. Mordujemy w imię zasad, które nawet nie mają cienia szansy stać się wartościami nadrzędnymi. Zachowujemy się jak zwierzęta, wypuszczone z klatek: ustalamy terytoria, odbieramy innym to czego sami nie mamy. Gnębimy siebie nawzajem, jesteśmy podzieleni, a przez to słabi..i nie będzie lepiej. Zobacz - z roku na rok zostaje nas coraz mniej, nie ma co liczyć na naturalną odbudowę gatunku - do tego potrzeba czasu, odpowiedniego zaplecza socjalnego i administracyjnego. Spójnego systemu który pomagałby obywatelowi, zamiast zostawiać go na żer silniejszym. Poza tym nie czarujmy się. Przy takiej dawce promieniowania i skażenia terenu jak ówcześnie, płodność również zmalała. Za ile pokoleń przestaniemy być zdolni do przedłużania gatunku? "Ile pokoleń" - bardzo optymistyczne założenie. O ile do czego czasu nie wyrżniemy się nawzajem. Moloch nie musi nic robić, może spokojnie otworzyć puszkę oleju i sącząc go spokojnie czekać aż sami się wykończymy…

- Ten wróg jest daleko i pojawia się dość rzadko o ile nie mieszka się na północy. Niektórzy nawet nie wierzą w jego istnienie albo sądzą że my, nowojorczycy czy Posterunek przesadzamy by mieć pretekst do czegoś tam. - zaczął mówić w zadumie po chwili dłuższego milczenia. - Ale wiesz Alice… Jeśli kiedyś zawitasz do Nowego Jorku to takie uwagi wypowiadaj lepiej w sprawdzonym gronie przyjaciół a najbezpieczniej zatrzymaj dla siebie. To podchodzi pod defetyzm i wywrotowość a za to są paragrafy. - dodał zwracając jej uwagę na jej ton poważnym głosem.
- No a oficjalnie to właśnie taki system pomocy i wspierania panuje w Nowym Jorku i stamtąd nasz prezydent ma zamiar rozszerzyć go na resztę kraju. - dodał nieco radośniejszym tonem jakby chciał zatrzeć te nieco smętne i ponure pierwsze wrażenie.

- Dajcie mi człowieka a znajdę na niego paragraf...czyli nic się nie zmieniło. Wolność słowa, wyznania i poglądów. - burknęła - spokojnie, wątpię bym kiedykolwiek dotarła do Nowego Jorku...a ty wyłączyłeś dyktafon. Żadnych dowodów. - zakończyła wzruszając ramionami.

- Mhm… - mruknął reporter kierując wzrok na wyłączony dyktafon. - Myślę, że to co padło tutaj będzie kawał świetnego reportażu. Może nawet kilka. - uśmiechnął się całkiem sympatycznie.
- Ale wiesz Alice, nie oczekuj cudów. Każde miejsce na tej ziemi ma swoje plusy i minusy. Kiedyś też tak było. Coś za coś. Nowy Jork nie odbiega pod tym względem od innych miejsc. Ogólnie i tak jest tam raczej na plus i zawyża zwyczajową średnią. A parę miejsc już widziałem. Wiesz, nie ma tornad jak w centrum, nie ma zielonego zielska które trzeba plenić co noc, nie ma zabójczych maszyn na każdym kroku, są gazety, gdzieniegdzie światło w całych kwartałach a jak światło to i wszystko co na nim chodzi… Da się żyć - rzekł z zastanowieniem dziennikarz jakby w głowie robił właśnie przegląd miejsc które odwiedził w swojej karierze.

- Swoją drogą widziałam, ze robiłeś zdjęcia w autobusie. Mogłabym je zobaczyć? - dziewczyna posłała rozmówcy wesoły uśmiech, nie sięgający lekko nieobecnych oczu.

- Zdjęcia z autobusu? Tak, mam jakieś ale mało. Sama widziałaś ile tam byłem. I ten Guido zamiast dać sobie zrobić porządny wywiad to gdzieś pojechał no… - dziennikarz najwyraźniej nie był zadowolony ze swojej wizyty w sztabowozie i też żałował, że szef wyprawy odwetowej Runnerów sie tak nagle zawinął tak samo jak lekarka choć z całkiem innych powodów. Jednak odpalił jeden ze swoich aparatów i chwile grzebał przy nim aż w końcu znalazł wymagane zdjęcia.
- Masz, obejrzyj sobie. Tym cypkiem się przewija w jedną albo drugą stronę. Tylko mi nie skasuj niczego. - powiedział podając jej aparat i wyjaśniając obsługę wspomnianego “cypka”. Najwyraźniej przywykł już do ludzi nie mających zbyt wielkich doświadczeń ze sztuką fotografowania i sprzętem do tego służącym. Choć to nie było dziwne bo w dzisiejszych czasach nóż czy pistolet to każdy umiał jakoś obsłużyć ale działający aparat to się trafiał bardzo rzadko. Ponadto był traktowany jako luksus i zbytek bo ani nie nakarmi ani nie obroni.

Lekarka w milczeniu odebrała aparat, przyglądając się uważnie każdemu z wykonanych zdjęć. Starała się nie skupiać na ludziach znajdujących się w autobusie, ale na jego konstrukcji. Szukała ewentualnych dróg, którymi dałaby radę najłatwiej dostać się do zmiażdżonego wraku: Wyjścia ewakuacyjne, konstrukcja spawów przy roletach...czegokolwiek co pozwoliłoby jej na łatwiejsze wyniesie kogokolwiek ze środka. Ktoś przeżył...musiała w to wierzyć, bo tylko wiara jej pozostawała. Wymiękła, gdy przy którymś przerzuceniu fotek na ekranie pojawiła się po wilczemu uśmiechnięta gęba faceta o wilczych oczach.
Chciała coś powiedzieć, przerzuć na kolejny obraz, ale dłonie odmówiły jej posłuszeństwa. To mogło być ostatnie zdjęcie jakie mu zrobiono. Ostatnia pamiątka i potwierdzenie, że człowiek z wyświetlacza kiedykolwiek istniał. Żył, oddychał. Wrzeszczał i gromił wzrokiem całą najbliższą okolicę... doprowadzał do dreszczy i jeżenia się włosów na piegowatej skórze…

Miała czas przejrzeć fotki. Dużo uch nie było. W końcu dziennikarz był w środku dużo krócej od niej i właściwie tylko parę minut. A i tak natrzaskał ich z tuzin. Jednak wszystkie skupiały się na postaciach wewnątrz autobusu a głównie na Guido bowiem wokół niego skupiała sie cała akcja. No jej się trafiło ze dwie solówki ale poza tym wszystko inne spadło do roli marginalnego tła z którego ciężko coś było wywnioskować.
- Da radę je wywołać?- spytała drewnianym głosem, nie mogąc oderwać oczu od wyświetlacza. Miała w głębokim poważaniu co reporter o niej pomyśli. Nie chciała zapomnieć...nie mogła. Nie wolno jej było. Pamięć to jedyne co pozostawało…

- Wywołać? Tak, pewnie, że sie da. Cóż byłby ze mnie za fotograf jeśli nie umiałbym wywołać własnych zdjęć? - spytał retorycznie i nieco z roztargnieniem coś jeszcze kreśląc w swoim notatniku. - A technicznie to akurat z tego aparatu to właściwie druknąć. Też mogę zrobić no ale nie tutaj. Musiałbym się dostać do swojego samochodu. - zdawał się być skupiony na samym technicznych detalach drukowania i wywoływania zdjęć niż na konkretnym zdjęciu czy celu czy czasu jego wywołania.

- Tak...rozumiem, to przecież aparat cyfrowy. Wozisz ze sobą drukarkę? W sumie to wygodniejsze i mniej pracochłonne niż wywoływanie zdjęć z analogu w klasycznej ciemni - zamyśliła się, przerzucając kolejne zdjęcia.

- Taa… Drukarkę, laptop, komputer, lupy, odczynniki, notatki, mapy, gazety, książki, ołówki, pędzle, arkusze, maszynę do pisania no jednym słowem całe biuro i wszystko co może być przydatne do napisania, obrobienia, spisania i wysłania materiału do biura. - wzruszył ramionami i zaczął machać ołówkiem czytając jeszcze raz sporządzone podczas wywiadu notatki.

-Jak to się wszystko skończy zgłoszę się do ciebie. Ile bierzesz za odbitki? - próbowała zażartować, wciąż gapiąc się w wyświetlacz aparatu i przerzucając zdjęcia.

- Oh, wypalisz ze mną skręta, wypijesz coś i będzie chyba git. - uśmiechnął sie łagodnie dziennikarz znad swoich notatek.

-Czyli mamy układ? Świetnie - uśmiechnęła się po raz pierwszy od dobrych kilku minut. Wskazała brodą na młodego gangera, który wyraźnie śpieszył przez kościół w ich kierunku. Za jego pasem dyndała wesoło para przedwojennych, kuchennych gumowych rękawic -Teraz wybacz...ale muszę wracać do pracy.
Razem z pojawieniem się Chrisa w żołądku Igły wyrosła olbrzymia, kolczasta i piekielnie zimna kula, które powiększyła się kilkukrotnie, gdy za pseudomedykiem do kościoła wkroczyła Viper i wyraźnie oraz ponaglająco machnęła w kierunku doktor. Co przyjdzie im zastać na miejscu katastrofy? Alice nie miała pojęcia, siły i nadziei.
Czuła jedynie gorycz, a jej strach miał jedno imię...
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 24-02-2016 o 15:53.
Zombianna jest offline  
Stary 09-06-2015, 13:56   #284
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
- Monika? To na prawdę ty? - jednak wyrwało się Babie. nie by nie wierzył, ale na filmach jak ktoś znalazł kogoś, kogo długo szukał, też tak reagował, więc, może podświadomie Baba ze szczęścia i naiwności również chciał się upewnić. A może rzeczywiście nie dowierzał. W końcu była jakaś taka inna.

Tak! - prawie szepcząc krzyknęła gorąco jego siostra. - Musimy uciekać! Bo nas złapią! Zabierz mnie stąd! - dodała prędko z mieszaniną pospiechu i strachu w głosie dziewczyna o świecących włosach. Przylgnęła całym ciałem do Baby, ale zaraz odwróciła się nerwowo patrząc za okno. Tam zaś dobiegło ich echo głośniejszej salwy śmiechu, gdy gangerzy wreszcie ostatecznie pokonali i zabili ten ich wierny, dzielny traktor.

- tak, Musimy uciekać, skryć się. Nie pozwolę, bym cię znów stracił. - nalegał Baba gorączkowo.

Baba rozejrzał się dookoła, jego wzrok powędrował przez okno na otwarte pole.
- a światłość wiekuiczną racz mu dać panie - rzekł Baba widząc unoszący się nad truchłem traktora gęsty czarny dym. Stary dobry traktor. Ojciec zawsze powtarzał, że można na nim polegać, nawet jak inni sąsiedzi kupowali nowsze maszyny, naszpikowane elektroniką, to czerwony traktor mógł być pewien swej posady w rodzinie Bosede. Odwdzięczając się pracowitością i niezawodnością, o jakiej tamte nowoczesne wynalazki mogły jedynie pomarzyć.

Baba chwycił siostrę za rękę i pociągnął w dół, szybko schodząc po drabinie, asekurując Monikę.

Dziewczyna zdawała się bardzo przestraszona i bez ociągania uległa sile perswazji brata ruszając za nim. Zbiegli razem po drabinie na dół.

- poczekaj - rzekł, lecąc zabrać broń gangerowi. Interesował Babę pistolet martwego, do walki w zwarciu miał swoje noże, które tak szanował i pielęgnował. Ale pistolet mógł się przydać, choćby dla Moniki, by mogła się bronić następnym razem.

Tu Bosede spojrzał na ciało gangera. No nadal tam było tylko, że… Rozpadało się w oczach. Ten dziwny dym, który zauważył swoimi starymi, ludzkimi oczami parował teraz z całej powierzchni ciała. Parował silnie jak para uciekająca z sauny na zewnątrz i tam znikająca po minięciu drzwi. Teraz z gangera już został tylko ogólny, humanoida lny kształt. Rozpadał się dosłownie w oczach. Razem z ubraniem, skórą, mięśniami i resztą ciała. Zupełnie jakby został ulepiony z jednolitej masy od środka do tego co widać na zewnątrz. Rozpadał się w błyskawicznym tempie jakby powietrze działało na niego jak stężony kwas. Baba widział w swoim życiu różne ciała i w różnym stanie rozkładu. Ale, żadne prawidła natury jakie znał nie mówiło, że powinno się zachowywać w ten właśnie sposób. Dziewczyna w dredach stała przy nim a właściwie za nim jakby się bała, że mimo to ganger nagle ożyje, wstanie i zacznie ich gonić czy co.

Bosede pokiwał jedynie głową, odsuwając się od truchła i marszcząc nos na skutek gryzącego dziwnego zapachu. Niestety, gdy stanął nad trupem, niewiele z niego zostało, jakby spalił się lub rozpuścił w kwasie, a może raczej jakaś mieszanka obu procesów. Ku zmartwieniu Baby, to dotyczyło również broni martwego.

Przez szczelinę w drzwiach frontowych widział tych gangerów od ciągnika. Zaczynali już wracać ku drodze. Gdyby wybiegli powtarzając drogę tego dziwnego, zabitego gangera raczej nie byłoby liczyć, że ich nie zauważą. Poszli więc tak samo, jak Bosede, przez tylne drzwi i dalej w krzaczory. Tu sytuacja minimalnie była lepsza. Gdy doszli do ogrodzenia zauważyli główne grupę gangerów którzy zabierali się za dewastowanie ich domu. Słychać było nawet z tej odległości rumor jaki czynią przewracane przez nich sprzęty i meble oraz ich śmiechy przeplecione z wszędobylskim warkotem motorów. Ich tata powinien zabrać resztę rodziny przez pole i dalej do lasu. Pole to pole ale w lesie to już można by na serio liczyć, że uda się schować przed tymi bandytami.

***

- Utrzymać? ale co? - zapytał zdziwiony, niezrozumiałą wypowiedzią Moniki, Baba.

- No to! To wszystko! - dziewczyna wykonała łuk dłonią wskazując na oślep dookoła siebie. - To nie jest takie łatwe, pierwszy raz robię takie duże! Nie wiem ile wytrzymam! Dlatego musimy się spieszyć! - prawie krzyknęła bijąc się dłońmi w uda w geście rozpaczy, determinacji i ponaglenia.

Babie powoli coś zaczęło klikać pod jego twardym czerepem. klik... klik... nie, jeszcze nie... klik... klik... Monika... wizje... klik... klik... wcześniej widział jej oczyma... klik... klik... nie wszystko się zgadza.... klik... klik... sen... klik... klik... nie te imiona... nie ten kolor włosów...
- ale o co ci chodzi? - wydukał wreszcie, widocznie nic nie rozumiejąc. a w głowie nadal trwało klik... klik...

- No nie wiem. Pierwszy raz tak mam. A może nie… Nie pamiętam… Nic nie pamiętam… Ale wiem, ze możemy sobie przypomnieć, znaleźć jakiś ślad! - rzekła z równym wahaniem Monika.

Baba skupił się na tym, co dalej Monika powiedziała, coś o numerze, i o szefie...
- Szefa? a jak on wygląda? - Baba wyciągnął szyję w stronę gangerów, jakby mógł dostrzec właśnie szefa.

- Noo… Jak szef. Wiesz, duży, w ciemnych okularach, z brodą… No zobaczysz to będziesz wiedział. Pewnie pojechał od głównej bramy. Ma taki duży motor na trzy koła. - rzekła zniecierpliwiona dziewczyna machając nerwowo ręką jakby to miało pomóc w wizualizacji obrazu ale wyglądało dla Baby jak zwykłe, nerwowe machanie ręką.

- Ten numer taki ważny? - Baba stropił się wyraźnie. wiedział, że nie da rady się z nią zakraść, musiał zatem ją gdzieś zostawić, skryć. Ale nie chciał jej opuszczać, wolał pójść do lasu, gdzie miał nadzieję odnaleźć resztę rodziny. Jego rodziny. znów byli by wszyscy razem. Widząc jednak, że Monice zależy, westchnął.
- Dobrze. - Zaprowadzę cię - tu się stropił, starając sobie przypomnieć odpowiednie kryjówki. Było tego trochę dookoła. Ale teraz, z perspektywy swoich doświadczeń na różnych frontach, większość z nich z miejsca odrzucił. Były dobre dla dzieci... jakimi byli używając ich, ale nie wystarczały by skryć się przed kimś dorosłym, choćby trochę starającym się odnaleźć zbiegów. Dobrze, że gangerzy nie mieli psów ani też nie byli jakoś zbytnimi tropicielami.

- Rozdzielimy?! - dziewczyna spojrzała wręcz zszokowana na brata jakby niepewna czy on sobie z niej żartów nie stroi. - Nie możemy! Rozdzieleni jesteśmy słabsi! Ty nic nie wiesz a ja nic nie mogę zrobić. A jak jesteśmy razem to mogę coś ci zrobić tak jak ten traktor albo nóż. Bo widziałam jak myślisz o tym. Ale dlatego, że byłeś blisko jak jesteś daleko to nie mogę nic zrobić. Nawet nie wiem czy mnie słyszysz. Nie zostawiaj mnie! Boję się być sama! Nie chcę znów być sama jak w tamtym strasznym miejscu albo u tamtej jaskini! Nie zostawiaj mnie! - rzuciła się na brata wtulając się w niego i już prawie płacząc prosząc w ten dziecięcy sposób okazując swój lęk. - A ten numer musimy zdobyć. Wszyscy mamy numery. Jak chcesz coś się dowiedzieć musisz mieć swój numer. Albo osoby o jakiej chcesz się dowiedzieć. Inaczej to szukanie po omacku. Teraz mamy szansę go zdobyć. - rzekła chlipiąc w jego ramię. Baba ponad jej ramieniem i głową widział pierwsze smużki dymu wydobywające się z wnętrza ich domu.

- Już dobrze - Baba przycisnął dziewczynę mocniej, gładząc po główce.
Nadal uważał, że taktycznie nie ma sensu zaciągać siostry ze sobą, narażał ją w ten sposób jedynie... ale i nie potrafił jej odmówić. Nie tu w tym dziwnym świecie.

- Baba wie dużo...- odparł nieco urażony, lecz mało przekonująco, na oskarżenie siostry.
- I słyszę cię. - Baba nie bardzo wiedział, o co jej chodzi, jak niby miał jej nie słyszeć, przecież stała tuż przed nim. Chyba... chyba, że chodziło jej o ten głos, ten co Baba słyszał na początku tego snu, czy wizji, czy cokolwiek to tutaj było.
- słyszałem cię. - dodał już pewniej. - jak tylko zbliżyłem się do naszej farmy, gdy tylko poczułem nasze gorące słońce na swej skórze i zapach naszych pól i lasów w nozdrzach. Słyszałem twój głos. To był twój głos, prawda?


[i]- dobrze, pójdziemy razem. Masz - Baba wcisnął dziewczynie jeden z noży do ręki. Chciał, by choć trochę mogła się obronić sama. bardzo się o nią bał, choć nie chciał i nie potrafił tego okazać.

Dziewczyna z błyszczącymi włosami wzięła jeden z noży przyglądając mu się chwilę w skupieniu. Nagle uśmiechnęła się a Baba w pierwszej chwili nie wiedział dlaczego. Dopiero jak zauważyła jego nierozumiejące spojrzenie otworzyła dłoń i pokazała mu nóż jaki przed chwilą dostała od niego. Nóż jak nóż, specjalnego wrażenia nie robił. Ale miał teraz różową rękojeść zdobioną w jakieś myszki i słoniki. A jak jej przed chwilą oddawał była to zwykła, drewniana rękojeść często używanego przedmiotu czy narzędzia. Zaraz potem Monika schowała nóż za pasek. - Jak chcesz to twoje mogę też zmienić Będziesz miał ładniejsze. - rzekła z filuternym uśmieszkiem pytając się go uprzejmie.

Baba przycisnął noże do piersi w obronnym geście.
- Baba nie lubi różowego... to Dziewczyński kolor... - wymamrotał.

- Ale dlaczego? Różowy jest ładny… - zapytała dziewczyna na chwilę wyraźnie skonfundowana stwierdzeniem brata.

Baba się zapowietrzył, jakby Monika bluźniła przeciw najświętszemu.
- No bo... no bo... to Dziewczyński kolor i już. - innymi argumentami nie dysponował.

- Nie znasz się! - oświadczyła wręcz wzniośle Monika unosząc dumnie głowę, by podkreślić swoją wyższość względem znawstwa na porządnych, ładnych kolorach.

- To ty się nie znasz! Jesteś tylko dziewczyną, nie znasz się na dobrych kolorach!- Baba aż się zagotował, i prawie by nie uniósł głosu. Jedynie w ostatniej chwili przypomniał sobie, że przecież dookoła czają się źli ludzie.
A potem buchnął śmiechem. Aż mu łzy popłynęły. Przytulił Monikę.
- Kocham cię siostro, tak mi cię brakowało.

Rodzeństwo przeniosło się do stojącej niedaleko głównego budynku szopy.
W szopie znaleźli całkiem sporo ciekawych rzeczy. Były tu na przykład śrubokręty, które Baba natychmiast pozbierał, były dość ostro zakończone, i choć nie były to noże, to z odpowiednią siłą, bez problemu można było je wbić w dajmy na to, drzewo. Albo ludzkie ciało.
Była też kanka z paliwem. Po którą Baba również sięgnął. Jeszcze nie wiedział jak jej użyć, choć miał już kilka pomysłów. Zapałki oraz kilka szmat też się szybko znalazły.
kanka zapewne była przydatna choć dość nieporęczna nawet dla silnego Baby. Ale były też inne narzędzia. Jakiś kawał liny, krótszy kawałek łańcucha, kosa, sierp, łopata, jakiś łom czy siekiera.

Baba przymierzał się przez jakiś czas do różnych narzędzi. Jednak pozostał przy swoich nożach. Były najlepiej wyważone i pasowały do jego stylu walki.

Z szopy przez szczeliny w ścianie dało się też obejrzeć co porabiają napastnicy. Po dozbrojeniu, oboje z siostrą spoglądali z pewnym lękiem graniczącym z przerażeniem, co bandyci robią z ich przytulnym ciepłym domem.
Gangerzy rozsypali się szarańczą chmarą po podwórku. Część rozwaliła właśnie kłódkę do garażu i po sforsowaniu drzwi wpadła do środka. Ich uwagę przykuł głównie ich stary, wysłużony, czerwony pikup którego próbowali uruchomić ale i resztę półek były bezlitośnie szabrowane lub rozwalane w pył. Część została na placu przy motorach przed głównym wejściem. Mieli z tamtą dobry wgląd na całe podwórko. Był tam faktycznie jakiś duży, brodaty facet w okularach. Naprawdę wielki. Co najmniej tak, że normalnie by dorównywał Babie po przemianie. To znaczy po powrocie do jego świata, tego z zimą, zmarłym Clay dem i zasypywaną śniegiem i wichrem stacją benzynową.
- Boję się go. - szepnęła cicho Monika stając obok brata i również obserwując okolicę tak samo, jak on.

W domu też musieli być. Dymiło się z wewnątrz, chyba z kuchni, jak z dobrego ogniska. Również z tamtą dochodziły ich odgłosy dewastacji i demolki. W oknie czasem przemykał im jakiś ganger najczęściej z naręczem jakiś szabrowanych rzeczy czy butelką czegoś do picia. Czasem dochodziły ich odgłosy wystrzałów gdy gangerlandia bawiła się na całego.

- Baba, zobacz, to drzewo… Pamiętasz? - szepnęła Monika pokazując na wielgachne, omszałe w typowo południowy sposób drzewo. Na jednym z bocznych i niższych gałęzi zawieszona była huśtawka z opony na której przebujała się swego czasu cała generacja Kafu. Ale Monika patrzyła nie na oponę tylko na gałąź. Tak, gałąź też miała swój sekret, sztuczkę właściwie. Była mocna i gruba i blisko domu. Na tyle, by jak się na nią wspiąć to można było zeskoczyć na balkon na piętrze i wejść do pokoju Moniki. Rodzice im tego zabraniali i krzyczeli ale przecież w sekrecie i tak to robili. Zwłaszcza oni z bratem bo przecież byli odważni i sprawni prawda?

A na górze dobiegały odgłosy gangerów ale dużo mniej i ciszej niż z parteru. Była jeszcze piwnica a właściwie okienka do niej. Małe. Na tyle, że normalnie Bosede by się nie przecisnął przez nie ale teraz raczej dałby radę. W piwnicy był jednak półmrok i właściwie pewnie było ciemno prawie. Teraz ciemność nie była mu ochroną jak już się przyzwyczaił. Ale dla gangerów też nie. Piwnica również przykuwała wyraźnie mniejszą uwagę niż parter.

Baba próbował jeszcze wypatrzeć tych, którzy zabili jego traktorek. Ale musieli być gdzieś poza polem widoczności, choć z pewnością niedaleko.

Baba wrócił spojrzeniem z powrotem do domu. tęsknym wzrokiem spoglądał na huśtawkę i drzewo. Jak bardzo tęsknił za tymi czasami. Aż coś dziwnie go w żołądku ścisnęło. Tyle szczęścia, tyle radości, tyle śmiechu z rodzeństwem. I... wszystko przepadło, minęło... i już nie wróci nigdy. Baba obtarł pojedynczą łzę spływającą niewiadomo skąd po jego policzku. ramieniem przyciągnął mocniej Monikę do siebie, odnajdując w jej bliskości otuchę.

Wzrok baby powędrował dalej, poprzez gałąź na piętro i oczyma wyobraźni zagłębił się dalej, wchodząc do ich domu.
Przypomniał sobie sypialnię rodziców, zawsze uporządkowaną, do której raczej nie wolno było mu wchodzić. To było królestwo jego rodziców.
Stała tam stara zdobiona w ciemnym drewnie szkatułka z rodzinną biżuterią, ciężki dębowy krzyż wisiał na bielonej ścianie. A z niego smutno spoglądał ukrzyżowany Pan Jezus.
Obok łóżka stała gablotka ojca, trzymał tam starą myśliwską strzelbę wraz z przyborami. Czasem zabierał małego Bosede na polowanie. Niestety, nie często, praca na roli była czasochłonna, i głowa rodu zwykle pracowała od rana do wieczora na ich gospodarstwie.

W swej wyobraźni Baba opuścił pogrążoną w ciszy sypialnię rodziców i przeniknął do następnego pokoju.
Baba przypomniał sobie pokój jego siostry. Nie-Moniki, to znaczy Moniki, tylko o innym imieniu. Eh, trochę to pokręcone, pomyślał w skupieniu.
Ujrzał różowy stolik, jaki samemu, z odrobiną pomocy ojca, poskładał i pomalował. Przypomniał sobie jak wystrugał na jego bokach kwiaty i delfiny. Pamiętał, jaki był wtedy dumny, że potrafił coś tak wspaniałego zbudować. Uśmiechnął się na wspomnienie, jak mała Monika piszczała z radości, i jak potem zmusiła go do zabawy w przyjęcie na herbatkę. nikomu wtedy nie przeszkadzało, iż stolik był lekko koślawy, a delfiny przypominały nieco kiełbaski... liczyło się, że on to zrobił dla swej ukochanej siostry.

Przypominał sobie stojącą Na biurku małą szkatułkę z drobiazgami, jakie małe dziewczynki tak mają. plastikowe bransoletki i gumki do włosów. Pierścionki z automatu do gum. Złote kolczyki, jakie dostała na komunię.
Ale to, co sobie najbardziej przypomniał to zamykany na malutki kluczyk pamiętnik. Zawsze bardzo go pociągał, ale Monika nigdy nie dała mu go czytać.


Baba pokiwał do stojącej obok niego dziewczyny.
- Pójdziemy na piętro. - przytaknął, czując, że wszystko, a może choćby coś, nabierze sensu, gdy zaciśnie swe niezdarne ręce na tym pamiętniku.
Rzucił jeszcze jedno spojrzenie na szefa gangu. Był rzeczywiście groźny... Ale otaczało go w tej chwili za dużo jego podwładnych... Baba nie widział jak można by go podejść.
- Czy myślisz - zwrócił się do Moniki - że z tego snu można obudzić się, no wiesz, szczypiąc się w policzek czy coś takiego? -

- Niee… Chyba niee… Zobacz jak schodziłam po drabinie zdarłam sobie kolano i nic… - odpowiedziała namyślając się dziewczyna ze świecącymi włosami. - To się chyba powinno skończyć samo, ale nie wiem kiedy… Dlatego nie wiem ile mamy czasu. Ale mało. Jestem już zmęczona. - rzekła dalej Monika patrząc na Bosede.

Ruszyli we dwójkę ku ogromnemu drzewu. Zaczęli się wspinać a Baba bez trudu odnajdywał znajome chwyty dla kończyn. Zupełnie jakby ostatni raz wspinał się wczoraj albo lata temu, ale też jak wczoraj. - to było jak z jazdą na rowerze. Tak to się mówiło kiedyś. Jego rodzice tak mówili przynajmniej. Wspinał się pierwszy a za nim dziewczyna z fluorescencyjnymi dredami. Jemu się udało wejść całkiem płynnie i sprawnie. Monika wyraźnie miała więcej kłopotów i przejawiała mniej pewności siebie. - Bo tu jest tak wysoko… - mruknęła w końcu nerwowo oblizując wargi. Raz wyraźnie zachwiała się i noga zaczęła jej spadać ale udało mu się ją złapać i zapobiec czemuś przykrzejszemu. Wysokości może nie były oszałamiające ale po co było ryzykować?

Znaleźli się ostatecznie na balkonie piętra. Gdy Baba zajrzał przez okno zauważył pusty korytarz. Jakoś jednak trzeba było otworzyć drzwi lub okno, by wejść do środka. A nadmierny hałas mógł zwabić kogoś z dołu. Nie było też widać czy w którymś z pokoi kogoś nie ma.

Baba wcisnął ostrze noża pod okno, potem odczekał chwilę nasłuchując. Gdy z dołu doszedł jakiś głośniejszy hałas, Baba nacisnął na nóż, okno odskoczyło ze stosunkowo cichym trzaskiem łamanego skobla.
Bosede wśliznął się do środka a potem wciągnął również Monikę.

Ta wyglądała na nieco zagubioną. Nie tak powinien wyglądać ktoś, kto po raz pierwszy od lat jest w swoim własnym pokoju.
Bosede przeszedł dookoła, dotykając różne przedmioty. Czuł narastającą aurę czegoś ważnego.
Gdy przejechał palcami po różowym lakierze wystruganego przez siebie stolika, poczuł wręcz ciepło, a może nawet drobne wyładowania elektryczne na swych palcach.

Szukał, gdzieś miał być ten pamiętnik. Baba spojrzał pod łóżko, tak tutaj był.
Z namaszczeniem Baba sięgnął po zeszyt. Iskra strzeliła, jakby pamiętnik nagromadził w sobie spory ładunek statyczny.
Po kuj wypełnił się dziwnym, nienazwanym zapachem... to było coś... nieuchwytnego, ale równocześnie ciepłego i dziewczęcego. Bliskiego.

Baba usiadł na łóżku, ułożył pamiętnik na swych kolanach i przez chwilę jedynie się w niego wpatrywał.
Wreszcie niepewnie sięgnął i otworzył go na pierwszej stronie.
W ramce z namalowanych przez jego siostrę kwiatów był napis:

"Pamiętnik Bamidele Lucy Kafu”.

- Bamidele... - tak... to było to imię... w jakimś afrykańskim dialekcie znaczyło to - zanieś/zaprowadź mnie do domu.
Babcia wybrała to imię... na krótko nim zmarła. Teraz Baba sobie przypomniał.
Bosede przeglądał dalej.
Literki zdawały się tańczyć na papierze, ciągle tworząc nowe słowa, nie był w stanie ich przeczytać. ale znalazł kilka zdjęć.
Chrzest Moniki, słodka była jako niemowlę, choć nie lubiła tego zdjęcia.
Rodzina Kafu w wesołym miasteczku. Tata na strzelnicy wygrał wielką maskotkę dla ich mamy. Ale i była tam Monika - nie, nie Monika, Bamidele. Nie bardzo było ją widać, gdyż chowała się za wielką różową watą cukrową. Chyba miała wtedy aparat na zęby i uciekała przed obiektywami jak tylko się dało. Tak, wspomnienia wracały, powoli, ale coś się pojawiało.
Wreszcie znalazł zdjęcie, chyba z jakiejś rodzinnej imprezy. Bamidele była już większa, stała na ich altance, krzew bzu oplatał ją całą, a jego kwiaty były w pełnym rozkwicie, a wśród nich jego siostra.
Była nawet trochę podobna do Moniki. Ale jednak inna.

Baba zamknął pamiętnik i przycisnął go obrończym gestem do swej szerokiej piersi.
Spojrzał na Monikę. - Dziękuję ci. - wyszeptał.
 
Ehran jest offline  
Stary 09-06-2015, 21:08   #285
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Chłopak kompletnie zaskoczony spojrzał po towarzyszach. A więc jednak stary, dobroduszny Baba dał się wykiwać... Ciekawe, czy jak zastanie całą ekipę martwą, nadal będzie wierzył swojej "dziewczynie"...

W sumie to oni też dali się wykiwać wierząc całkowicie obcej lasce. No cóż - nie było co płakać nad rozlanym mlekiem, a trzeba było wreszcie coś zrobić.

- Co? Mówicie, że możemy stąd wyjść? - chłopak udał szczere zdziwienie. Mimo, że też był wkurzony na Barneya, na pewno nie chciał tego załatwiać w ten sposób... Nagle jego twarz przedstawiła całkowite zaskoczenie i radość - Kurwa! Patrzcie, drzwi się otwierają! - wykrzyknął z uśmiechem wskazując na ścianę za plecami dwójki przeciwników.

Will miał nadzieję, że jego blef okaże się na tyle skuteczny, że odwróci uwagę przeciwników na parę sekund. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, te kilka chwili pozwoli chłopakowi razem z Indianinem zyskać przewagę nad swoimi przeciwnikami.

Chłopak zaraz po swoim spontanicznym blefie zerwał się do biegu - miał zamiar dopaść do rudowłosej zdrajczyni i przystawił jej dwulufową śrutówkę do zgrabnego brzucha. Jeśli jego plan by się powiódł, role w tym sporze zupełnie by się odwróciły.
 

Ostatnio edytowane przez Carloss : 10-06-2015 o 14:32.
Carloss jest offline  
Stary 19-06-2015, 23:29   #286
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Ostatnia tura dla Was, gratuluję tym którzy dotrwali do końca sesji :)

Piąty Dzień; rano



Wszyscy



Zima. Te słowo zdecydowanie zwładnęło niepodzielnie krainą w jakiej się znaleźli. Począwszy od tego, że była częstym tematem rozmów jej mieszkańców po jak najbardziej praktyczne zmaganie się z nią. A zima była uczciwa i solidarnie dawała się we znaki wszystkim. I starym i młody, i mężczyznom i kobietom, i tym którzy mieli doświadczenie w jej przeżywaniu i tych co zapoznawali się z nią po raz pierwszy. Zima.

Ostatnie parę zimowych dni każdy z przebywających w niewielkiej osadzie zwanej Cheb, położonej nad Jeziorem Huron zapamiętał dobitnie. Walki w dzień i w nocy. Walki w deszczu i sniegu. W słoneczne dni i mgliste poranki. Walk na dalekie odległosci i w bliskim zwarciu, na otwartych przestrzeniach i zamkniętych pomieszczeniach. W skazonych chemikaliami jaskiniach i żrących odkażających komorach dekontaminacyjnych. Walki ze złosliwymi prymitywami z północy i ich tresowanymi psami i walki z inteligentnym, upartym przeciwnikiem o ludzkiej inteligencji i obliczu. Wszystko to jednak ulegało ostatecznie niezmiennej potędze zimy. Nikt nie był w stanie uciec od jej wszechwładzy nad tą krainą. Rządziła nią niepodzielnie i podczas krótkiego dnia i podczas długiej nocy. Czy objawiała się chlapą odwilży czy potężną burzą snieżną nie dało się od niej uciec. Czy buty rochlapywały kałuze czy zaspy wciaż musiały się zmagać z jej objawami na kazdym kroku. Wraz z zimą rządziły jej nieodłączni słudzy wiatr, mróz i głód. Wojna dorzuciła kolejne jak śmierć, rany, zmęczenie i strach. Nie było w tej krainie osoby której los byłby łaskawszy. Zima i Wojna nie oszczedzały nikogo i każdy musiał zapłacić im swoją dolę haraczu. Ostatecznie Zima pozostała sama w swym lodowatym dominium skutecznie pacyfikując wszelkie żywe istoty zaś Wojna usatsfakcjonowana krwawym haraczem przycupła na jakiś czas.

Dopiero wówczas ci którzy ocaleli z pogromu ostatnich dni znaleźli możliwość złapania oddechu, snu i zaskoczenia, że wciąż jeszcze zyją choć tylu wokół poległo płacąc haracz obu morderczym siostrom. Mimo, że w okolicy nie minęło więcej niż pół tygodnia wszystko zdawało się inne niż zaledwie parę dni temu. Cheb jakie znali i mieszkańcy, i ich przypadkowi i regularni goście i ci chiani i niechciani, przestało istnieć. Co prawda rytm ulic i budynkow nadal pozostał mniej więcej taki sam ale nie same mury czynią miasto. Miasto czyni specyficzna mieszanka ludzi i murów które zamieszkują. Bez stałych mieszkańców miasto zmieniało się w Ruiny podlegające prawom Pustkowi. A ostatnie dni były dla mieszkańców bardzo okrutne. Jedynym słowem jaki by można było znaleźć z w dawnym języku to pogrom. Nie było rodziny która by kogos nie straciła. Niektóre zostały zaskoczone nagłym atakiem barbarzyńców pierwszej nocy i zostały przez nich wycięte w pień. Zostawały po nich tylko zbezczeszczone rytualnymi znakami, bezgłowe zwłoki. Barbarzyńcy w pełni zasługiwali na swe miano znęcajac się nad wszelakimi przedstawicielami rodzaju ludzkiego jaki wpadł w ich plugawe łapy. Czy mąż czy niewiasta, czy starzec czy dziecko był zgładzony równie sprawnie i okrótnie. Szybciej podczas walk i szały zabijania jaki nastepował zaraz potem. Wolniej gdy ktoś miał nieszczęscie trafić w ich niewolę.

Barbarzyńcy mimo, że zaskakujący, dzicy i okrutni zostali z trudem ale jednak odparci. Wspólny wysiłek mieszkańców, ich stróżów prawa, Schroniarzy zamieszkujących pobliską Wyspę, najętych do pomocy najemników z odległych miejsc czy przypadkowych podróżnych którzy mieli nieszczęście zjawić sie w spokojnej zazwyczaj mieścinie sprawił, że pomimo olbryzmich strat w szeregach barbarzyńcy zapłacili za swój niespodziewany, niszczycielksi rajd na południowy kraniec jeziora. Teraz nadal można było spotkać w osadzie zamarznięte truchła ich i ich bojowo - myslwskich psów. Leżały pojedynczo i w grupach, i rozrzucone przypadkowo tam gdzie smierć je dopadła i grupowo w stosach przygotowanych przez obrońcach do spalenia. Leżały na zasypanej sniegiem plaży gdzie zostały złapane ołowiem śricin przez Will’a i kumpele Baby i spalone chomikowym miotaczem ognia w magazynie portowym. Leżały wokół posterunku desperacko bronionego przez Johna i Yelenę uwolnionych przez ciamadowatego Erika. Leżały na ulicy zastrzelone z kanadyjskiej i niemieckiej broni dzierżonej przez parę szeryfowych najemników. Leżały wokół najlepszej knajpy w mieście bronionej przez Rudego Jack’a i przypadkowych gosci. Leżały też w mrocznych podziemiach magazyny poszatkowane odlamkami granatów i erkaemu przez widzącego w ciemnosciach mutanta który konczył swój rzeźnicki numer ostrezem wykutym przez zamordowanego kowala miecza. Wszystkie te ubrane w skory i łachmany ciała były obecnie prawie niewidoczne. jawiły się jedynie jako niewielkie, łagodne zaspy. Zima przyjęła już ich do swego królestwa nicując ich martwe ciała lodem i mrozem. Obecnie były nie do odróznienia od wielu zasp wszędzie wokół o ile przez warstwę sniegu nie przebijała się wystająca spod niego ręka czy włócznia.

Zima i Wojna nie były jednak zbyt wybredne i wśród gatunku uznawanego za ludzki również nie wybrzydzały. Spod śniegu czasem też wystawała ręka opatulona wciąż w zimową lub skórzaną kurtkę. Czasem leżały tuż obok siebie i gdy ktoś potknął sie o jedno wpadał w martwe objęcia drugiego. Również i te “cywilizowane” ciała, odziane w coś co nawet przed wojną uznanoby za ubrania były rozsiane wszędzie, po całej osadzie. Tych w cywilnych ubraniach było zdecydowanie więcej od tych odizanych w skórzano - wojskową modłę. Jedyne co ich łączyło z ciałami dzikich to to, że gineli iumierali dokładnie tak samo. Tak samo umieali z wyprutymi od otrza brzuchami, zmiażdzonymi obuchami czaszkami, przeszytych pociskami trzewiami, tak samo słabli i zamarzali z upływu krwi a nieliczni szczęsliwcy po prostu nie budzili sie już z ostatniego snu gdy ich ciała przekraczały krytyczny moment w hipotermii.

Jedynym wyjatkiem do którego Zima nie miała wstępu był Schron. Podziemna budowla była nieczuła na aury i kaprysy panujące na powierzchni. Zawsze panowała tam stabilna temperatura wilgotnego chłodu i bezruch. Bynajmniej nie oznaczało to, że jest to teren wolny od grozy i śmierci. Schron również pobierał haracz za zdradzanie swoich sekretów. Ci którzy się zagłębili w jego trzeiwa wciąć płacili swoją daninę strachu i krwi. Wciąż byli szarpani, gryzieni, paleni, rozpuszczani, oślepiani czy wreszcie zabijani tak samo jak każdy który próbował zgłębić jego tajemnice i wydrzeć mu jego skarby. Tym razem jednak dokonać coś czego nie udało się nikomu dotychczas i w budynku bez okien pierwszy raz od dwóch dekad kablami znów popłynęła energia a wraz z nią powóciły wszelkie związane z nią udogodnienia, urzadzenia, zabezpieczenia począwszy od świateł na korytarzach, poprzez komory odkażające a na systemie komunikacji głosowej kończąć. Sprzęty, tak powszechnie znane z Ruin i Pusktowi, tak ciche, zakurzone, zabłocone czy pordzewiałe, tak neiruchome i bezużyteczne, znów ożywione dzięki życiodajnej energii ponownie błyskały światłami, mówiły ludzkim głosem czy po prostu działały zgodnie z tym do czego je zaprojektowano dekady temu.




Wsch Cheb; knajpa “Wesoły Łoś”; dzień piąty; rano




Mężny Chomik



- Trzymaj się Chomik. Jakbyś był kiedyś u nas w Det to wpadnij do “Cylindra” na kielicha czy dwa. - uśmiechnąl sie rozbitymi wargami Dziki podajac rękę na pożegnanie starszemu mężczyźnie. Nadal wyglądał i czuł się marnie ale jak wypadało po gwieździe z Ligii starał się udawać, że wszystko gra. Gdy tak siedział na siedzeniu samochodu może i możnabyło się i nabrać o ile patrzyło się na niego jak na faceta w skórzanej kurtce. Co innego gdy rozpoznawało się w nim gwiazdę detroidzkich wyścigów. Wówczas od razu rzucało się w oczy to, że nie siedzi za kierownicą. Po wydarzeniach z wczoraj jednak nie dał rady. Podwójne dachowanie, czołowe zderzenie z rozpędzoną ciężarówką i krótkie ale slidne obrobienie tego i owego przez rządnych zemsty gangerów niezbyt poprawiało mu stan zdrowia i samopoczucia a zdecydowanie przekreslało szanse na sprawne prowadzenie pojazdów.

- Tak, wpadnij. I nie zapomnij co nam obiecałeś u tego swojego kumpla z tej Wyspy. Zgłosimy się bądź pewien. - rzekła krótkościeta blondyna która zasłynęła jako najlepsza mechanik w królestwie samochodów, silników, mechaników i kierowców. Jay puściła mu po kobiecemu oczko i uścisneła po męsku rękę.

- O tak, na pewno. Byłybyśmy bardzo niepocieszone gdybyś okazał się tylko kolejnym cwaniaczkiem z Pustkowi. Byłybyśmy zmuszone obgadać cię jako niesłownego faceta a tak ci dobrze z oczu patrzy, że byłoby trochę szkoda prawda? - dodała Clody z delikatnym uśmiechem godnym Giacondy. Ucałowała go delikatnie jak to się kiedyś robiło czyli właściwie zetknęła się z nim policzkami zostawiając po sobie wspomnienie drogich i wyrafinowanych nawet przed wojną perfum.

- Tak, wpadnij do nas. Przy tobie są kozackie Wyścigi! Będzie się działo! - krzyknęła radośnie brunetka o długich, ładnych i zadbanych włosach jakie obecnie rzadko się wydywało nawet u kobiet bardzo dbających o wizerunek. Okazała się też najbardziej wylewna i gorąca z wszystkich ligowców. Bowiem nagle gdy wyglądało, że powiedziała swoje jej ramiona wybuchły wręcz nagle na oścież i zaraz zamknęły się obejmując zaskoczonego kucharza. - A tu masz coś na zachęte byś nie zapomniał… - wymruczała seksownie przyciskając się do niego całym ciałem i wpijając swoje usta w jego w długim, agresywnym i gorącym pocałunku. - Bądź czujny. Rzucę specjalnie do ciebie. Ale sam musisz złapać. - szepnęła mu na ucho gdy skońćzyli się całować i jeszcze raz na pożegnanie cmoknęla go już krótko w policzek.

- Mam wszystko na zdjęciach. Chcesz odbitkę? - rzekł z uśmiechem pojawiajacy się nie wiadomo skąd dziennikarz. Spojrzał na niego łobuzersko ale zaraz przeniół wzrok i obiektyw na pojazdy zromadzone na głównej ulicy Cheb. W końcu zaczynał się Wyścig. Kolejny etap Zimowego Wyścigu. Wyścig musiał trwać, poboczne perypetie na jednym z etapów nie mogły go powstrzymać a co najwyżej opóźnić. Teraz też więc pojazdy i zgromadzeni w nich rajdowcy już gazowali maszyny gotowi wyruszyć do kolejnego etapu, by zmagać się z trasą, pogodą i przeciwnikami i sięgnąć po upragnione zwycięstwo, prestiż, sławę i chwałę.

Uwaga dziennikarza zdawała się być pochłonięta Wyścigiem ale Chomik nadal widział zaskoczone spojrzenia rajdowców, przyjezdnych gości, miejscowych a nawet częsci Runnerów którzy przyszli zobaczyć start Wyścigu. Nie mogli pojąć kim jest ten niepozorny koleś. Dziki podał mu rękę jak kumplowi, Jay też, damulka Clody dała się mu cmoknąć, bezmajtas się rzuciła na niego z ustami a ten nowojorski dziennikarz też miał na niego przychylne baczenie. Jakby świadom tych myśli reporter mruknął do niego nie odwracajac oka od kolejnego ujecia. - Jack już mi streścił nieco historię z tym gniazdem no ale człowieku, co za historia! Musisz mi ją opowiedzieć! Sam w gnieździe potworów! Pogromca gniazda bestii! Ależ to będzie artykuł… - pokrecił głową co wcale zdawało mu się nie przeszkadzać w robieniu kolejnych fotek. - No a wczoraj… Ehh, że mnie tam nie było… - mruknął cięzko nowojorski reporter wyglądając na takiego co naprawdę sobie pluję w brodę za brak możliwości uwiecznienia dla potomnosci takiej sceny. Taak… Wczoraj… Piroman przpomniał sobie jak to wczoraj było…


---



- Za wąsko. Nie przejedziemy. - rzekła Patti gdy ligowe diwy wyszły na snieg i wiatr by ocenic naocznie plan przedstawiony przez starszawego piromana.

- Noo… Możnaby minąć ich z jednej strony ale też będzie ciasno. Możemy zmiażdżyć Dzikiego… Nie żeby mu się tak całkiem nie należało… - rzekła w zamysleniu Jay nie powstrzymując się od okazji dosypania nieco złosliwości pojmanemu koledze rajdowcowi.

- No ale jak to? Nie dacie rady? Przecież jesteście z Ligii! - rzuciła z niedowierzaniem i rozczarowaniem Yelena. Wygladało na to, że swoich ligowych idoli posądzała o jakieś wręcz półboskie pochodzenie dzięki któemu nie ma dla nich rzeczy niemozliwych.

- Jesteśmy kierowcami a nie cudotwórcami mała… - rzekła dość obojetnie Patti wzruszając ramionami. Zapatrzona w scenę przed nimi miała dość mało wesoły gryma na jej zazwyczaj wesołej twarzy. Choć nawet w takim wyglądala ładniutko. Ale w końcu była dziewczyną z Ligii.

- Poza tym może normalnie ale zobacz ile tego białego chujostwa nawaliło. To nie to samo co suchy asfalt czy choćby żwir. Pojeździłaś trochę po tym syfie to chyba wiesz sama jak sie po tym jeździ. - obsztorcowała Jay młodą monterkę. Ta spojrzała smetnie na gangerów którzy szarpnęli właśnie Dzikiego za włosy i coś wrzeszczeli do niego. Powstrzymało to co prawda okładanie go pięściami ale nadal nie wygllądało zbyt różowo.

- Właśnie. I jeszcze zobacz jaki złom mamy. Jakbyśmy miały właśne bryczki no to może ale tymi gruchotami?! No ten mój to się nadaje zawieźć jakąś runnerową dupę pod budkę z piwem ale nie do Wyścigu! - żachnęła się brunetka w krótkiej mini i w wysokich kozaczkach wskazując gestem na ich dwa pojazdy. Faktycznie z pogietymi blachami, posiekanymi kulami, wgnieceniami i wyrwanymi drzwiami prezentowały się jak po Wyścigu a nie mające w nim startować.

- Trzeba będzie wymyśleć coś innego. - Jay zwróciła się do Chomika rozkładajac bezradnie ręce. Wyglądało na to, że plan kucharza jest nie do zrealizowania w obecnych warunkach. Ale przewrócona cieżarówka tarasowała faktycznie z połowę drogi w poprzek. A w obecnych warunkach to właściwie połowę zaśnieżonego pasa zasp pomiędzybudynkami. Pomiędzy pokiereszowanym frontem a budynkami jeden samochód mógł się nadal przemknąć dość swobodnie ale dwa i jeszcze z wąską chociać luką na minięcie gangerów i Dzikiego to już ocierało się o granicę możliwości.

- Dam radę. - rzekła nagle milcząca dotąd Clody. Ta jej nagła, krótka i cicha wypowiedź zaskoczyła wszystkich, zwłaszcza jej koleżanki z Ligii.

- Niby jak? Jest za mało miejsca, żebyśmy się obie zmieściły. - spytała zaczepnie Patti wskazując na obie zaparkowane obok siebie maszyny. Nawet teraz zdawało się to na granicy ryzyka i możliwości a przecież mówili o manewrze wykonywanym w pełnym pędzie gdzie jeszcze musiało być miejsce pomiędzy nimi na rozciągnięty drut.

- Tak. Tam jest za mało miejsca dla nas obu. Ale twoja maszyna przejedzie spokojnie. - pokiwała głową blondynka o długich, kręconych lokach uśmiechajac się pobłażliwie.

- A nasza maszyna niby gdzie wówczas będzie? - spytała podejrzliwie Jay swoją kumpelę patrząc to na nią, ich uszkodzoną maszynę i scenkę przed nimi.

- Zobaczysz. - uśmiechnęła się do niej tajemniczo druga blondzia po czym zwróciła się do fanów, pasażerów i kibiców w jednym. - A wy na co czekacie? Róbcie tego druta… - uśmiechnęla sie do nich wesoło i bez słowa ruszyła ku swojej maszynie. Jay popatrzyła z zaskoczeniem na Patti a potem obie rozejrzały się jeszcze równie niepewnie po reszcie towarzyszy po czym jak na komendę również zaczęły sarnimi nogami przebijać się przez śnieg ku zaparkowanym maszynom. Zaraz trzasnęły zamykane drzwi kolejnych kierowców i pasażerów.

Zaskoczenie Runnerów było pełne. Usłyszeli dobiegający zza rogu warkot silników i spojrzeli na siebie niepwenie z uniesionymi w górę pięściami. Warkot silników był dla nich znajomy i rozpoznawali, że ktoś niedaleko rozgrzewa maszynę i gazuje silnik by nabrał mocy. Po miejscowych nie spodziewali się okazów motoryzacji bowiem od początku walk nie popisali się pod tym wzgędem. No ale byli ci ligowcy a ci kazdej maszynie byli groźni. Zwłaszcza, że obecnie idiotycznie stanęli po niewłaściwej stronie frontu. Mogły być też pojazdy Viper czy wysłane od strony placu. Nadciągające pojazdy jednak nie dały im zbyt wiele czasu na reakcje. Zdecydowali się sięgnąć po broń tak na wszelki wypadek. W końcu jednak gdy samochody zarzucając rufą i rozbryzgując śnieg musiały trochę zwolnić co jednocześnie dało czas na ich ostateczną weryfikację jako maszyny przejęte przez najemnych ligowców. Faceci w skórach unieśli broń i huknęły lufy ich strzelb i karabinów. Pociski i śrut zaczynały śmigać wokół zaśniezonej ulicy. Przemykały rozbryzgując śnieg, lód, odłupując tynk w przydrożnych domach, łamiąc dechy płotach, prując karoserię wozów, przebijając elementy silników czy ciała ich pasażerów.

Jay wrzasnęła krótko pocisk przebił jej ramię, Ron stęknął tylko gdy ołów przeleciał pomiędzykierowcą a pasażerem obok i trafił go w korpus powalajac z impetem na oparcie tylnego siedzenia. Chomik sapnął gdy jego dola runnerowego ołowiu przecieła mu biceps. Samochody również obrywały ostro gdyż gangerzy nie oszczedzali ołowiu. Maszyny jednak nie odczuwały bólu mimo, że zgarniały jedną drobinkę rozpędzonego ołowiu za drugą. Pojazdy w stosunku do ludzkiej sylwetki były sporym celem i nie miały za czym się ukryć nie były też tak “rozbiegane” jak szukajacy ukrycia człowiek. Był jednak podatne na uszkodzenia i kolejne fale pocisków demolowały ich maski, zderzaki, silniki, reflektory, szyby i siedzenia. W efekcie pojazdy z każdą sekunda ostrzału były co raz mniej sterowne i w błyskawicznym tempie zbliżały się do stanu utraty mobilności i zezłomowania.

Odległość i stężenie ołowiu była jednak zbyt mała by wyłączyć je z walki zanim dotrą o ile pechowa dla kierowcy kulka nie pozbawi pojazd operatora. Ponadto gangerzy zostali zaskoczeni gambitem wymyslonym przez Chomika. Spodziewali się pewnie, że oba samochody oba pojazdy minął ich z jednej strony, musiełyby trochę zwolnić i przejechać jeden za drugim przy okazji przejeżdżajac całą długością burt wystawiając się na ich ogień. A o dziwo obie maszyny rozdzieliły się. Zauwazyli jeszcze jakaś dziwną smugę śniegu jaka nagle powstała pomiędzy nimi, blond włosy na przednich siedzeniach i zgrzyt resorów gdy jedna z maszyn nagle bujnęła się i zaczęła jechać na dówóch tylko kołach. Potem prująca ku nim fala śniegu nagle zamarła przkeształcając się w rozmazaną smugę i nastąpiło uderzenie które wszystkich ścięło z nóg. Drut natrafiajac na przeszkodę na moment napiął się a mocowanie pękło został więc pociągnięty jak bezwładny sznurek przez oddalajace się samochody. Jednak spełnił swoje zadanie i gdy oba pojazdy mijały ich najeźdźcy zamaist strzelać własnie padali na śnieg pokotem wystawieni na ogień załóg rajdowców.

Tymczasem w maszynie kierowanej przez Clody zapanował moment strachy gdy ich kierowca wykonała niespodziewany także dla nich manewr. Podjechała w pełnym pędzie do wąskiej szczeliny pomiędzy przewaloną cieżarówką a skrajem budynku. Szczelina byłaby może dobra dla motocykla ale nie osobówki. Szczelina zbliżała się błyskawicznie i dla wszystkich wewnątrz było jasna, że za chwilę zderzą się z przeszkodą. Clody była mistrzynią kierownicy godną miana elity rajdowej z czołówek list Ligii ale na tak zdradliwej powierzchni, szarpanej pociskami i co raz oporniej reagujące na jej sterowanie auto robiło się mułowate.Sama maszyna też nie należała do standardu do jakiego przywykła. Kule już dosięgły jej kumpele Jay, i lada chwila mogły sięgnąć kogoś jeszcze. Udało jej się w ostatnim momencie i poczuli jak wszyscy lecą na jedną stronę,, częśc samochodu ucieka w górę a świat jest widzialnny z jakiejś idiotycznej, skosnej perspektywy. Szczelina jeszcze jakaś sekundę zbliżała się do nich a potem znikła a oni poczuli lekkie uderzenie gdy górne koła stuknęły o rant zdemolowanej cieżarówki a moment później już byli za nią. Clody bujnęła kierownicą i samochód posłusznie wrócicł do poziomu ulicy. Zaraz zahamowała ale na śniegu upłynęło z kilkadziesiąt metrów nim maszyna obróciła się i znów jęcząc protoestujaco po licznych przestrzelinach i nieplanowanej przez konstruktorów obu maszyn użyciu haka wyciągarki. Silnik ostro dymił, zarzygujac resztki, zdewstowaną maski i przednich nadkoli rozgrzanym olejem. Mimo to elegancka blondynka ruszyła z powrotem ku minietej ciezarówce. To samo uczyniło auto Patti i zaraz obie maszyny powróciły na plac boju. Częśc Runnerów zdołała podnieść się na nogi i wycelować broń ale zaskakujacy rajd i atak drutem oszołomił ich na tyle, że nie zdołali postawić zorganizowanego oporu. Reszty dopełnił ogień z broni zmotoryzowanych załóg który część posłał na śnieg gdzie legli w śmiertelnych drgawkach zachlapując go na czerwono. Dwóch padło zabitych, dwóch padło rannych wrzeszcząc i jęcząc od zadanych ran tak samo jak Rob na tylnym siedzeniu auta. Ostatni dwaj widząc wycelowane lufy i gwiazdy Ligii za kierownicą rzucili broń podnosząc do góry ręcę. Po chwili ci ranni w wypadku również.

Wyglądało, że bogowie wojny nie byli zbyt łaskawi gangerom z kanonierki i koleje walki nie układały się po ich myśli. Zaś sytuacja i obecność Ligowców zdawała się gwarantować jakieś szanse na przetrwanie zaś ich lufy niekoniecznie. W efekcie zmotoryzowana walka przetaczajaca się po zaśniezonych ulicach Cheb, demolująca płoty, domy, ściany i ulice dobiegła końća. Wbrew wszelkim początkowym przewagom Runnerzy ponieśli w niej klęskę tracąc dwa kluczowe pojazdy z wyprawy i ostatecznie ulegając obrońcom i ich sojusznikom.




Wyspa; południowa osada; dzień piaty; przedpołudnie




Bezlitosny Scott Sanders



Scott był wytrenowanym i otrzaskanym w ogniu walk wojownikiem. Jednak kilka dni ciągłych walk, gonitw, głodu, niewyspania i ran było w stanie kropla, po kropli zdruzgotać nawet jego odporność. Obrazu dopełniał rwący ból z kolana na którym kompletnie nie możnabyło polegać nawet podczas zwykłego chodzenia. Zrobienie każdego kroku wymagało uwagi i skupienia. Dość szybko odkrył, że przydałaby mu się trzecia noga w postaci jakiejś laski czy kostura. A przeszedł dopiero kawałek z furgonetki do wnętrza kościoła. Był swiadom, że o jakiejkolwiek walce w zwarciu obecnie nie ma mowy. Stałby naprzeciw swego przeciwnika ślamazarny i powolny z tak uszkodzoną nogą. Gdyby zdobył jakąś lufę mógłby pewnie położyć się i strzelać jak dawniej ale wszelkie strzelania w ruchu były tak samo “skuteczne” jak obecnie próba walki w zwarciu. Jeden ruch bejzbolem tego złosliwego łysola roztrzaskał najważniejszy atut najemnika jakim była sprawność w walce. Był więc powód do zmartwień. Zwłaszcza, że według tej rudej Alice bez operacji i implantu sytuacja nie ulegnie poprawie. Więc albo zdobędzie implant tak jak ona mówiła albo pozostanie kulawym kaleką. Z tymi niewesołymi przemysleniami zapadł w chemiczny sen wywołany wstrzykniętą dawką morfiny. Ogarnęły go cudownie lekki opary nieświadomości, ból z kolana stawał się czymś odległym tak samo i reszta z posiekanego i postrzelanego ciała. W końću zasnął twardym snem dajac wreszcie odpocząc umęczonemu ciału.

Obudził się rano. Mniej więcej w tym samym towarzystwie i otoczeniu gdzie zasypiał. Był zesztywniały z mrozu i zimna i trochę cmiło go jak po jakimś kacu. Pewnie po tym zastrzyku. Wraz uczuciem zimna przyszedł też ból i głod. Noga znów go rwała a przecież dał jej odpocząc całą noc. Noc bo obecnie wstawał mdły dzień co ładnie było wdać przez rozbite witraże kościła. Reszta ran i postrzałów też go rwała boleśnie ale pocieszajace było to, że one kiedyś tam zniknął jeśli dożyje do tego czasu a kolano takie zostanie. Nawet nie wiedział czy nadal będzie go tak boleć czy jakoś to kiedyś zelży choć trochę.

Głód też dawał o sobie znak. Nie jadł nic już prawie od całej doby a te konserwy kórymi poprzeniej nocy podzielił się z przypadkowymi obrońcami też nie syciły już wóczas na zbyt długo a co dopiero po całej dobie. Po takim wysiłku i wydatku energii jaki sobie ostatnio zafundował w towarzystwie dzikusów i gangerów ciało domagało się jej uzupełnienia. Swojego plecaka z zapasami nadal nie miał a i jakoś nie zauwazył by ktoś zostawił mu coś do jedzenia.

Tymczasem wyglądało na to, że trzeba się zbierać do tej wyprawy na Wyspę. Gangerzy zbierali się i poganiali opornych, grupka wyznaczona do tej misji wstawała wcale się nie spiesząc i raczej w markotnych, skazańczych nastrojach. Ku ich grupce jednak skierowała się jakas grupka pod wodzą szeryfa. Scott widział go pierwszy raz od wczorajszej nocy przy barykadzie. Przy nim dreptał też pastor Milton i grupka kobiet z któych rozpoznawał tylko Laurę i żonę Ben’a. Zostali zatrzymani przez gangerów ale po krótkiej dyskusji, głównie z szeryfem i pastorem eskorciarze wzruszyli ramionami i w końcu dali im znać, że mogą przejść.

Chebańczycy przypadli do swoich współbraci którzy mieli wyruszyć w ich imieniu do tego bunkra. Nastroje były takie jakby mieli ostatni raz się widzieć. Jednynie Dalton, Milton a wsród wyprawowiczów Ben trzymali fason i dawali powód by nie tracić nadziei. Choć kazdy robił to na swój sposób. Szeryf był stanowczy i racjonalny, pastor dobrotliwy i pocieszajacy, Ben dumny i pokodzony z losem. Nie wiadomo skąd i gdzie błysnął flesz a wraz z nim pojawiał sie tu i tam dizennikarz dokumentujący dla potomności pożegnanie wyprawy.

Wraz z Chebańczykami przyszło śniadanie. Posiłek był skromny, wręcz symboliczny a po jego zjedzeniu głód został przytłumiony ale nie zniknął całkowicie. Jak przepraszajaco wyjasnił pastor byli zdani na łaskę Runnerów i na to co pozwolą prznieść z miasta do kościoła. Więc widmo nadciągajacego głodu nieco zwolniło ale nadal pełzało by okazać się w pełni.

- Mocno oberwałeś. Oszczędzaj się. Jak cię będzie boleć weź to. Zuje się jak gumę do żucia tylko nie połykaj. Wytłumi ból ale nie uleczy ran. Straciłeś mnóstwo krwi będziesz więc słabszy. I oszczędzaj te kolane bo mogą być poważne powikłania na resztę życia jeśli będziesz skakał czy biegał na nim. - rzekł mamusinym tonem Milton tak samo jak do kazdego któym się opatrywał. Gdy podał Scott’owi “gumę du żucia” wygladało jak jakieś małe zawiniątko w stylu ręcznie zapakowanego cukierka. Z bliska pastor wygladał na poważnie chorego. Miał rozpalone czoło, kaszłał co chwila i pocił się obficie. Sanders był najemnikiem a nie lekarzem ale i tak widać było, że pastor kwalifikuje się do łóżka na rekonwalescencje tak samo jak on.

- Ja… Ja chciałam panu podziękować… Ze mnie i April pan uratował z tej piwnicy. Tam było tak strasznie! April nie mogła przyjść bo jest… - urwała na chwilę szukając słów i wyłamując nerwowo palce a Scott przypomniał sobie blondynkę złożona bezwładnie na siedzeniu vana wpatrzoną niewidzącym wzrokiem w sufit. - No jest chora i nie mogła przyjść… - skończyła niezgrabnie dziewczyna najwyraźniej nie wiedząc jak inaczej wybrnąć z sytuacji.

- I… I… - zaczęła jąkać się znów po chwili przerwy brunetka, która teraz gdy była umyta i nie zapłakana wygladła na naprawdę ładną dziewczynę. Choć nadal sprawiała wrażenie zahukanej i przestraszonej całą sytuacją. Nawet teraz zdawała się nie bardzo wiedzieć co powiedziec jeszcze i nerowo przewijała palcami w tę i we w tę póki mówiła i chwilę gdy przestała najwyraźniej nie wiedząc co powiedzieć dalej. W końcu nagle pochyliła się nad siedzacym najemikiem, objęła go i pocałowała w policzek by tak po kobiecemu wyrazić swoją wdzięczność i szczerość. - I niech pan tam uważa na siebie. - szepnęła mu do ucha życząc mu powodzenia po czym zaraz też chyba zawstydzona tym wyczynem oderwała się od niego i wróciła na strategiczną pozycję przy starszej kobiecie która wygladła na jej matkę.

Potem własnie przyszła kolej na obie matki. Jedną z nich kojarzył z widzenia, to ta handlara ubrań która robiła biznesa z tym chłopakiem z Wyspy których spotkał pierwszej nocy tutaj w “Łosiu”. Teraz zdawało się to być odległym wspomnieniem. W rękach trzymała jakąś niebieską, zimową kurtkę. Również podziekowała mu za wyratowanie jej córki, April, z rąk gangerów. W podzięce znalazła dla niego tą kurtkę. Jakby mogła stąd wyjść na pewno znalazłaby czy nawet uszyła lepszą ale byli tu uwięzieni wszyscy. Bo swoim okiem widziała, że ta któą ma na sobie najemnik jest już do niczego. Zaś on czuł po skostniałym ciele, że faktycznie przestała spełniać swoje grzewcze funkcje bo zwyczajnie była w strzepach. Matka Laury również dołączyła się do podziękowań i korzystajac z okazji wręczyła mu jakieś małe zawiniątko mówiąc, że przyda mu się gdyby zgłodniał. A Scott włąściwie nadal był głodny po tak wątłym sniadaniu jakie im zaserwowano.

- Synu. Widzę, że przeżyłeś poprzednią noc. Dobrze się spisałeś. Choć szkoda, że jednak cię dorwali. Nie udało mi się wynegocjować by ze względu na tój stan zwolnili cię z tej wyprawy i byś mógł zostać tutaj. Coś ten Taylor się dziwnie uparł na twój udział bardziej niz kogokolwiek. - Na końcu podszedł do niego szeryf. Poklepał go po ramieniu i wydobył z kieszeni paczkę fajek. - Myślę, że to ci się przyda. Wyglądasz na takiego co ma wprawę w obsłudze takiego sprzetu. - rzekł podając mu paczkę. Była zaczęta choć Scott nie widział by wcześniej szeryf palił cokolwiek. Jednak gdy wziął ją do ręki wyczuł, że jest nienaturalnie ciężka jak na zwykłą paczkę fajek.

- I synu… Przykro mi to mówić ale twój przyjaciel John Doe zmarł dzisiaj nad ranem. Nie udało się go odratować. Rany były zbyt poważne. Przykro mi. - rzekł zostawiajac najgorszą wiadomość na koniec.


---



Scott, Ben i reszta “wybrańców” mieli zostać przewiezieni na wybrzeże. Jednak musieli przejść kawałek do podstawionej furgonetki bo Runnerom dla kaprysu nie chciało sie jej podstawiać pod sam kościół. Marsz przez snieg był prawdziwą mordegą. Mimo zimna Scott się spocił cały z wysiłku a przecież tylko szedł kustykajac a nie biegł czy walczył. Droga do tego całego schronu zapowiadała się bardziej morderczo niż niejeden trening czy walka. Każdy krok wywoływał ból a ciężko było dać kroka bez używaniu choć trochę obu nóg. W efekcie szybko okazał się najwolniejszym z całej grupy czym niepomiernie wkurzał eskortę.

Przechodzili przez cały plac, teraz w dzień widać było prawdziwe pobojowisko w jakie sie zmienił przez ostatnie dni i noce. Wszędzie mijali ciała. Po częsci zasypane śniegiem, po częsci ponownie odkryte przez wicher który zwiewał i przewiwewał śnieg w tę i we wtę więc było je widać. I zesztywaniałe ciała barbarzyńskich psów ze sztywno wyciągniętymi nogami, i odziani w łąchmany i szmaty dzikusow i ciała odzianych w różnorakie kurtki obrońców. Z tego wyróżniały się ciała w skórzanych kurtkach które były przez swoich pobratymców układane na pakę jakiejś ciężarówki. Teraz wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej widać było, że gangerzy też ponieśli straty i widok zawalone trupami paki ciężarówki wkurzał ich wiec wyżywali się na więźniach i zakładnikach.

Podobnie samochody najeźdźców nosiły oznaki walk. Tam jakieś oderwane drzwi, tu postrzelana klapa, kryształowe resztki w ramie okiennej swiadczące o pozostałosciahc szyby czy po prostu doczepiony hol świadczący o niesprawności pojazdu. Niemniej wyglądało, że co się da Runnerzy przygotowują by zabrać ze sobą. Pod tym względem plac wokół kościoła przypominał obóz naprawczo - remontowy czy miejsce zbiórki.

Scott wykuśtykiwał już się wraz z innymi z placu wchodząc w uliczkę na której końcu widać już było czekajacą furgonetkę gdy zorientował się, że to ta sama gdzie dwie noce temu strzelał się z tą trójką obcych. W dzień wyglądało to zupełnie inaczej ale poznał głównie po tym ich szefie którego zostawił pod ścianą. Obecnie był właśnie bezpardonowo szabrowany i to w złości bo okazało się, że kevlar z zamrożonego ciała wcale nie tak łatwo zdjąć nawet trójce zaprawionych w szabrowaniu ciał gangerów. Klęli więc i szaprali go na czym świat stoi złoszcząc się, na ten niespodziewany bierny opór a mając cenną zdobycz już w zasięgu ręki. Jeden z nich wiec z nudów trzepał kieszenie kurtki zabitego po kolei grabiąc co ciekawsze fanty. Na kopertę tylko spojrzał po czym wywalił ją w snieg nie zaintereswany tak słabym gamblem ktory nadawał się co najwyżej na rozpałkę.

Koperta jednak spadła w śnieg parę kroków przed łapiacym oddech najemnikiem. Od razu wpadło mu w oko logo nowojorskiej policji. Wystarczyło się schylić i już miał ją w reku. Ganger który trzepał kurtkę prychnął pogardliwie widząc, że jeniec połasił się na tak słaby gambel.

Dokuśtykał się w końcu do czekajacej furgonetki i kiedy ruszyli mógł wreszcie usiąść i odpocząc. W przebijającej się przez każdy metr zimowego, białego bagna furgonetce miał też czas by zapoznać się z zawartością listu.


Trzeci Departament NYPD NY 2040.12.16
Kom. Sarah Ramos



Rozkaz III/204012569


1 - Należy ściągnąć do miasta wirusologa Tetsu Kitahara. W miarę możliwości ściągnąć całego i zdrowego zdatnego do mówienia i dalszej pracy. Jego odzyskanie i dalsza praca dla nas ma kluczowe znaczenie dla bezpieczństwa narodowego.

2 - Należy nakłonić go i przywieść skradziony dysk z danymi. W razie niemożności odzyskania znisczyć i dopilnować by nie wpadł w niepowołane ręce.

3 - Dane o zbiegu i jego rodzinie są załączone w załaczniku. Zaleca się podjąć współpracę z naszymi agentami w Detroit i okolicy gdzie prawdopoodbnie skierował się zbieg.

4 - Zezwala się na użycie do pomocy stron trzecich w ujęciu zbiega. Informacje od niego i z dysku nie mogą jednak do nich przeciec. W razie gdyby przeciek nastapił nakłonić do zachowania dyskrecji dowolnymi metodami lub wyeliminować.

5 - Na dowódcę operacji mianuję kpt. Dean’a Page.

6 - Na potrzeby operacji do dyspozycji dowodzacgo operacji przydzielam a.s. John’a Steel i jego ludzi.




Podpisano:

Kom. III Dep. Sarah Ramos






---



Scott miał akurat tyle czasu by przeczytać list i zastanowić się nad nim gdy furgonetka z asystą dojechała do portu i stanęła. Gangerzy wrzaskiem i kolbami zachęcili pierwszych uczestników wymuszonej wyprawu na Wyspę do wysiadki. Dopiero interwencja tej rudej lekarki nieco ostudziła łagodnym głosem i prośbą ich zapędy choć nadal puhukiwali na więźniów groźnie. Scott znów musiał podjąć kuśtykanie i znów zaczął zostawać w tyle. Ktoś podał mu jakiś kij a którym zdecydowanie łatwiej mu było kuśtykać choć przebijanie się przez zaspy i wiejący wiatr było mordęgą przy każdym kroku. W końću Ben zapominajac chyba o wcześniejszych niesnaskach wziął najemnika pod ramię i razem z tą zaimprowizowaym z kija kosturem szło się Sandersowi łatwiej choć bynajmniej nie łatwo. Zawiany śniegiem lód na jeziorze również nie był łatwą trasą nawet dla tych co mieli sprawne obie nogi i ręce dla zachowania balansu. Więc razem z najemnikiem zmagali się z mroźną ślizgawicą, wiatrem i potykali się i upadali co chwilę tak samo jak on i Ben. Aura i teren okazały się brutalne tak samo dla jeńców jak i ich eskorciarzy więc kolumna po lodzie posuwała się w żółwim tempie.

Dla Scott’a wyprawa skończyła się przedwcześnie i niespodziewanie. Widzieli już wyraźnie i z bliska pojedyncze drzewa ze ściany lasu na Wyspie bowiem ją samą w dzień i bez mgły widać było i chebańskiego portu. Ale z tamtąd ściana lasu widoczna była jako ciemna smuga. Nagle usłyszał dziwne podejrzane tapniecie, trzask i jeszcze razem z Ben’em próbowali uskoczyć ale słabsze miejsce w lodzie pękło czarną otchłanią wody. Ridley’owi wpadł do przerębla tak samo jak najemnik ale jako mniej okaleczony zdołał zawiesić się na krawędzi przerębla ale najemnik tylko w impecie upadku otarł się o jej krawędź dłońmi i wpadł cały. Szok termiczny ich obu częściowo wręcz sparaliżował wywołując gwałtowny skurcz mięsni. Ridley zamarł zawieszony na krawędzi przerębla stopniowo osuwajac się w głąb wody nie majac się czego złapać na gładniej i sliskiej powierzchni. Scott zdołał wypłynąć na powierzchnię i złapać się krawędzi na więcej jednak szok mu nie pozwolił.

Wokół zrobił sie rwetes. I obrońcy i gangerzy solidarnie w pierwszym odruchu starali się ratować siebie uciekając od zdradliwego miejsca i nie majac zamiaru podzielić losu pechowców. Gdy jednak szczelina nie powiększała się chebańczycy rzucili się choc ostrożnie próbując wyratować swoich. Przypadli na płask w gorączce ściągajac paski i ubezpieczając się nawzajem by zdradliwe miejsce nie powiększyło się o ich gorace i ciepłokrwiste ciała więżąc w lodowych odmetach. Zaczęli od Ben’a który był bliżej i mimo, że się osuwał to wciąż był na krawędzi. Rzucono mu pasek który zdołał pochwycić za trzecim razem bowiem w takim zimnie problem był nawet z tak prostą czynnością. W końćcu jednak złapał na tyle mocno, że zdołano go podciągnąć przez te krytyczne paredziesiąt centymetrów nim go nie złapała dłoń najbliższego ratownika.

Ze Scott’em sprawa wyglądała dużo gorzej. Tylko głowę miał na powierzchni a dłońmi przytrzymywał się krawędzi. W wodzie nie miał od czego się odbić by wyskoczyć, złapać na gładkim i śliskim lodzie nie było się czego. Gdy więc rzucono mu pasek trzęsącymi się dłońmi złapał go już za niewiadomo którym razem. Ścisnął kurczowo i został w końću wyciągnięty ale wiedział, że jest źle. Tak źle, że nie czuł już nawet zimna i drgawki mu juś ustały. Był przytomny i wiedział, że śmierć pędzi ku niemu i przybędzie w ciągu kilku minut. Gdyby teraz trafił do ciepłego pomieszczenia i zmienił ubranie na suche może miałby jakąś szansę. Pozostawiony na pośrodku lodowej pustyni, w zamarzajacym od razu ubraniu nie miał żadnych szans na przeżycie. Scott Sanders umierał i wiedział, że już się tym razem nie wywinie.

- Już po nim. Zostawcie go. Bierzcie tego grubego i zasuwać dalej albo poslemy mu kulkę i też będzie po kłopocie. - odezwała się nachylonym nad najemnikiem jedna z twarzy w skórzanej kurtce i po chwili zrobiło się wokół niego pusto. Gdy z trudem zdołał pochylić głowę zauważył oddalającą się z mozołem kolumnę ześrodkowaną wokół niesionego przez obrońców brodacza. Ostatnie żywe istoty oddalały się a wraz z nimi cień jakiegokolwiek ratunku.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 19-06-2015, 23:34   #287
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Zach Cheb; kościół; dzień piąty; południe




Nico DuClare



Kanadyjka wraz ze swoimi towarzyszami miała zamiar udać się do kościoła. Jednak po drodze natrafili na różnych mieskzańców którzy potwierdzili, że kościół i jego okolice jest pod kontrolą Runnerów którzy chyba uczynili z nieg swoją główną bazę. Wiadomo było, że w kościele nadal są chebańczycy pod wodzą szeryfa i pastora ale nie mogli się z tamtąd wyrwać. Udanie się tam i walka z główną grupą Runnerów była prawie pewnym samobójstwem zaś poddanie się było równoznaczne z niewolą i rozbrojeniem. A co zamierzają uczynić gangerzy z jeńcami tego nikt nie wiedział i pojmanym współbraciom w kościele współczuł ale nie zamierzał dzielić ich losu.

Ostatecznie Nico w towarzystwie przygodnych przyjaciół udała się do jedynej osoby poza kontrolą Runnerów o jakiej było wiadomo, że zna się na leczeniu, do szamana Czerwonoskórych. Traper była już solidnie zmęczona i obolała a przed oczami miała mroczki z wysiłku gdy wraz z towarzyszami stanęła przed bramą opalisadowanej enklawy która była właściwie za główną linią zabudowy miasta. Musiała zostawić negocjacje towarzyszom bowiem kazało się, że Indianie wcale nie tak chętnie chcą kogokolwiek wpuścić do środka. Skarżyli się że była tu jakaś blada twarz po pomoc dla nieznajomej ale gdy ją uzyskał niewdziecnzik wyciągnął broń na szamana. Na tego świętego człowieka! Byli na tyle tym wzburzeni, ze dyskusja chyba trwała tylko dlatego, że romawiali własciwie z sąsiadami a tamten był obcy. W każdym razie musieli posłać zapytanie do wodza i szamana czy się zgodzi kogoś wpuścić i przyjąć po tak barbarzyńskim incydencie ze strony zdradzieckich białych.

Wyglądało na to, że ich wpuszczono bo gdy Nico się przebudziła zobaczyła sufit jakiejś niezbyt wysokiej ziemianki, zwęszyła zapach ziół i gotowanej strawy od której od razu zaburczało jej z głodu w brzuchu. Za to półmrok i ciepłe światło oraz samo ciepło bijące od ogniska i paru świec było całkiem przyjemne.

- Obudziłaś się. To dobrze. Byłaś bardzo blisko przeniesienia się do Krainy Wiecznych Łowów. Nadal jesteś. Nie szalej to wyjdziesz z tego. Możesz tu zostać póki nie wydobrzejesz. Tak samo jak ona. - odezwał się starszy, zasuszony meżczyzna o chropawym głosie. Przy “ona” wskazał na rownoległe posłanie na którym leżała nieprzytomna kobieta cała pokryta oparunkami. - A teraz jedz. Musisz jeść by nabrać sił. A z jedzeniem będzie teraz cieżko bo blade twarze z kamiennego miasta straciły spichlerz. Więc przyjdą by ich wesprzeć w czasie głodu. A my nie mamy tyle jedzenia by wykarmić siebie i ich. A w zimie zwierzyny mało. Więc będzie ciężka zima. - starzec krótko ale treściwie podsumował ostatnie i bierzące wydarzenia. Traper i myśliwy Nico DuClare wiedziała, ze jeśli mówi prawdę to faktycznie szykowała się głodna i długa zima. Ale na razie miała w ręku jakaś gliniana miskę zdobną w indiańskie motywy z polowań na jelenie a w środku jakiś rybny rosół z kawałkami wedzonej ryby oraz jakieś placki na zagrychę i kubek ziołowej herbaty do popicia. W kącie dostrzegła zaś swoje zimowe ubranie i broń które miała przy sobie dotychczas. Choć czuła sie tak źle, że wątpiła by prędko zdołała z nich wprawnie skorzystać.




Wyspa; południowa osada; dzień piąty; popołudnie




Bosede "Baba" Kafu



Baba obserwował z brzegu całą scenę lodowego wypadku. Sam widział tylko żółto - czerwone sylwetki i gangerów rozrózniał od reszty po posiadanej broni. Ale wiedział, kto to jest dzięki Monice i przede wszystkim Chomikowi który wprowadził go w sytuację tego co się działo w mieście gdy go w nim nie było. A nie działo się dobrze. Walki z dzikusamie które pamiętał prawie od razu i bez ostrzeżenia przeszły w walki z najeźdźcami z Detroit. Ci zas mieli sprzęt i pojazdu i wyszkolenie i plan bitwy którego nie posiadali obrońcy. W efekcie mimo, że walka była żażarta i długa to jednak ostatecznie to oni zwyciężyli w starciu z umeczonymi wcześniejszymi atakami mieszkańćy sasedniego Schroniarzom Cheb. Zaden też nie wiedział co się stało z Will’em i Kelly bowiem odkąd się rozstali z Babą kierując się na Wyspę, nie mieli od nich zadnych informacji.

Mógł tak leżąc w zamarzniętych, przybrzeżnych badylach obok starszego kucharza i małej dziewczynki wspomnieć ostatnie wydarzenia. Niespodziewanie został wzięty do niewoli przez łowców niewolników, sprzedany, mężczyzna który go kupił okazał się nadspodziewanie przyjacielski a dziewczynka którą uwolnił z jaskini trolla okazała się wyjątkowa choć wciąż nie pojmował tego fenomenu. Przyśnił mu się dziwny sen któy trwał prawie całą dobę po nim obudził się jakiś taki oszłomiony ale szczęśliwy. Wreszcie pamietał jak nazywa się jego zaginiona siostra której tak długo szukał! Miał konkret o jaki teraz mógł pytać! Pamiętął nawet jej twarz z tego wyśnionego domu choć teraz nie miał jak jej pokazać a i temowidzenie nie ułatwiało identyfikacji ale pamiętał! Miał wreszcie jej twarz w swoich wspomnieniach i własnym sercu.

Obudzili się razem z Moniką prawie jednocześnie na zawiewanej śniegiem i wiatrem stacji. Ognisko już dawno wygasło i było zimno. Po niebieskawych końcówkach palców, nosa i uszu dziewcznynki widział, że w mniejszym organiźmie przez ostatnie kilkanascie godzin ogrzewanej tylko ciepłem jego ciała i futra już zaczął się proces śmiertelnie groźnego wychładzania. Jeszcze trochę i dziewczynka mogła się nie wybudzić ze snu i zamarznąć ostatecznie.

Na szczęście Clayton okazał się mimo swojej straczeńćzej sytuacji całkiem przewidującym i zaradnym człowiekiem. Zostawione zapasy pozwalały na sprokurowanie posiłku i jeszcze na ładne parę dni wilczego apetytu wielgachnego cybermutanta. Rozpalone ognisko i zjedzony goracy posiłek szybko poprawiły im humory a Monice zniknęły te niebieskie przebarwienia z krańców ciała.

Clayton miał też rację co do drogi i nieźle wytresowane konie które nawet słuchały się nawet tak amatorskiego woźnicę jakim był Baba. Choć gdy je przygotowywał do drogi nadal nerwowo strzygły uszami i machały ogonami pasrkajac czasem nie nawykłe jeszcze do nowego właściciela. Wiało ostro ale śnieg przestał padać. Z zasp przedwojenna drogawidoąca wzdłuż gładkiej, pustawej powierzchni zamarzniętego jeziora była ładnie zauważalna czy zasypanym znakiem, drzewem czy drogowskazem. Zdawało się, że zima wymroziła całe życie przez kraine która jechali bowiem nie natknęli się na żadnego człowieka czy jadący pojazd ale nawet zwierzęta gdzieś się pochowały i zamikły. Baba nie dostrzegał nawet śladów ludzi czy zwierząt na śniegu poza tymi które zostawiał ich zaprzęg. Wyglądało jakby odmieniony przez eksperymenty mężczyzna i wyrwana z rąk robotów i potworów dziewczynka są jedynymi ocalałymi ludźmi na tym świecie. Wspomnienie Cheb, bunkra, Schroniarzy wydawało się w tym wymrożonym świecie odległe, nieprawdziwe i złudne. A jednak ich w końcu spotkali. A konkretnie Chomika zwanego Mężnym.

Zbliżali się już do okolicy która mutantowi zdawała się co raz bardziej znajoma i gdy w końcu dostrzegł na wpółzawaloną ruinę obecnie zakrytą sniegiem który litościwie przykrył jej brzydąte i zdradliwe pułapki zrujnowanych budowli wiedział, że już prawie są w domu. Wkrótce też dostrzegli linię zabudowań samego Cheb na początku napotykając na położoną na uboczy enklawę Czerwnonoskórych. Napotkał też właśnie Chomika który zmierzał na północ do Wyspy bo okazało się, że zmierza tam jakaś wyprawa Runnerów którzy pojmali jako zakładników i pracowników przymusowych część mieszkańćów wioski a pozostali przetrzymywali w kościele jako zakładników.

Dwójka Schroniarzy poruszała się zdecydowanie szybciej niż kawalkada pieszych przedzierajacych się przez lód, śnieg i zmagając się z próbujących ich przewrócić wiatrem. Sam zaprzeg wcześniej Clayton’a a teraz Baby trzeba było zostawić bowiem świetnie się sprawdzał do poruszania sie po sniegu ale wjechać na zamarznięte jezioro graniczyło z szaleństwem. Musieli też obejść spory kawałek trzymajac się poza zasięgiem widoczności Runnerów by nie zbudzać ich podejrzeń, że coś knują bo mogłoby się to odbić na więźniach. W pobliże osady na Wyspie, które leżała wizawi chebańskiego portu dotarli więc jedynie parę chwil wcześniej niż poruszajaca się wolniej ale najkrótszą drogą kawalkada jeńćów i ich strażników.

Byli we dwóch. Chomik miał karabinek. Odzyskał również sówj miotacz ale pojemniki nadal miał puste. Mógł je uzupełnić ale musiałby mieć cokolwiek by sprokurować mieszankę zapalajacą a w mieście i podczas drogi nie było jak i czym więc miał tylko częsciowo zalane zwykłą naftą do lamp co było na krótki strzał czy dwa i nie było tak efektywne jak coś czym zazwyczaj się posługiwał. Baba zaś, po stracie swojego erkaemu miał tylko broń zdobytą na kultystach. Ta zaś mogła siać śmiertelne spustoszenie we wrogich szeregach ale nie umywała się szybkostrzelnością do broni kumpla czy tej ktorą dysponowali gangerzy. Otwarty teren zamarznietego jeziora zaś nie sprzyjał skróceniu dystansy nawet dla zawodowego zwiadowcy by mógł użyć swoich hebanowych ostrzy. No i tempo likwidacji poszczególnyh gangerów byłoby na tyle wolne, że gdyby ktoregos podkusiło puscić serię w więźniów raczej nie daliby radę go powstrzymać.

Wówczas właśnie dostrzegli zamieszanie gdy dwie postacie z konwoju zachwiały się i zniknęły w przeręblu. Obie wyciągnięto z trudem ale jednak. Chomik kojarzył brodacza jako jakiegoś pobożnego człowieka z Cheb ale tego drugiego, w niebieskiej kurtce, to w ogóle nie kojarzył. Tego brodacza zabrano ale tego w niebieskiej kurtce zostawiono na lodzie. Widocznie nie rokował nadziei na przeżycie ale jego słabnące ruchy a w końcu bezruch zdawały się potwierdzać ten wyrok. Zresztą szans na przeżycie lodowatej kąpieli i pozostanie w mokrym, zamarzajacym ubraniu na zewnątrz były zerowe jak się nie było superodpornym mutantem o zwierzecej warstwie ochronnego tłuszczu i futra.

Baba jednak widział w swojej termowizji coś czego nie dostrzegał Chomik i oddalający sie irytująco powoli kolumna. Facet jeszcze żył choć żółć już prawie zniknęła z jego sylwetki a i czerwienie co raz szybciej przechodziły w błękity a facet już się nie ruszał. Widział też czerwonawą poświatę bijącą z budynków opuszczonej osady wskazującej, że ktoś tam jest choć normalnie osada była niezamieszkała na stałe jak i cała Wyspa. Jedynym ratunkiem dajacym nadzieję na ocalenie tego zamarznętego już prawie faceta był szybki transport do tego ogrzanego schronienia i pozbycie się mokrego ubrania.

Baba ruszył pędem pokonując pustą, zamarzniętą przestrzeń w tempie niemożliwym do osiągnięcia dla jakiegokolwiek smiertelnika o ludzkich genach. Kondukt obcych zniknął w końcu w przesiece nad zaśnieżoną drogą prowadzącą w głąb Wyspy więc mógł to zrobić bez obaw o wykrycie i ewentualne konsekwencje dla reszty jeńców. Sam facet przerzucony przez ramię był również zauważalnym ciężarem i zdecydowanie niewygodnym do niesienia jednak bynajmniej nie ograniczającym mobilność i szybkość mutanta.

Niesiony Sanders był na pograniczu utraty świadomości. Napędzany wolą życia i przeżycia wbrew wszystkiemu bronił się przed zaśnięciem wiedząc, że z tego snu już się nie wybudzi. Rozpoznał nachylajacego się nad nim wielgachnego mutanta spotkanego pare dni temu w “Łosiu” choć był już na etapie całkowitej bierności i obojetności nawet jakby mutas chciał go teraz wykończyć. Ale chyba nie chciał skoro go gdzieś niósł.

Chomik podążył za swoim zmutowanym przyjacielem kóry wyrwał do przodu, bez widocznych trudnosci podniósł i niósł tego faceta w niebieskiej kurtce a potem pędził dalej kierujac się ku opuszczonej osadzie. Dopiero z bliska dostrzegł, przytłumione swiatło ogniska z wnetrza jednego z domów. W środku po dość niespodziewanym i trochę nerwowym w takiej okoliczności powitaniu okazało się znaleźli się uchodźcy z Cheb którzy przeszli prze zamarznięte jezioro w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Opuszczona osada na Wyspie, z dala od toczących się w miescie walk zdawała się takim schronieniem. Uciekinierzy zdawali się być przestraszeni i pełni obaw, ze przybysze przyniosą ze sobą wojnę przed którą tak rozpaczliwie starali się uciec. Jednak poznawali w starszym mężczyźnie z miotaczem na plecach i ogromnym ochroniarzu Will’a jego kolegów więc początkowe obawy trochę zelżały.

Uchodźcy zebrali się w jednym większym budynku wyglądajacym na starą stodołę czy inny magazyn. Było ich chyba ze dwa czy trzy tuziny. Sytuacja lodowatego topielca była im swietnie znajoma bo okazało się, że też tak stracili kilku ludzi podczas przeprawy przez jezioro. Parze Schroniarzy zostało zostawić obcego mężczyznę u nich. Chebańczycy zaraz zaczeli zdejmować z niego przemoczone i już sztywne od zamarzajacej wody ubranie. Zaniesiono go w pobliżu ognika i zaraz zaczęto organizować mu jakeś suche ubranie i posłanie by miał szanse przetrwac najbliższe pare godzin. Jeśli je przetrwałby była szansa, że jakoś się może jednak wywinie śmierci spod kosy.




Wyspa; schron; poziom wirusologii; dzień piąty; wieczór




Will z Vegas



- Will, testujesz moją inteligencje czy cierpliwość? Rzucać broń do cholery bo wam zaraz przestrzelę raczkę czy nóżkę na zachęte! - Kelly nie dała się nabrać na blef cwaniaka z Vegas choć Aaron ze zdzwieniem odwrócił głowę za siebie. Jednak ostre słowa szefowej zaraz powrócił do celowania w dwóch schroniarzy. Z wylotem lufy ciężko się dyskutuje nawet specowi od negocjacji a postawa babowej kumpeli nie nastrajała do testowania jej cierpliwości i dobrej woli. Rzucili więc z psem broń na podłogę co ostatecznie powiększyło przewagę dwójki najemników. Zaraz potem musieli kleknąć, wystawić ręce do tyłu a Kelly zakleiła im nadgarstki taśmą która krepowała je z siłą porządnej linki ale zaklejało się znacznie łatwiej i sprawniej niż wiązało.

Zaraz zostali usadzeni pod ścianą razem z resztą swoich towarzyszy. Ci nie byli co prawda związani taśmą ale zostali tak samo rozbrojeni a slepota i kontuzje usadzały ich w miejscu równie skutecznie. Do reszty zniechęcały do jakiś numerów dwie gotowe do strzału lufy najemników.

- Widzę Will, że próbujesz swoich cwaniackich numerów. Oczywiście rozumiem, że próbujesz ale chyba świadczy jasno, że nie mogę ci ufać więc ze współpracy nici. Sam się stąd wydostań jak jesteś taki cwany. Ja nie zamierzam czekać aż przyjdzie nastepna fala hordy tych potworów albo aż ten wasz supergeniusz umyśli sobie otworzyć tę cholerną bramę. - rzekła najwyraźniej wkurzona najemniczka. Siedząc pod ścianą zas chłopak z Vegas dostrzegł w drugim labie nieruchome ciało snajpera. Leżał zbyt nieruchomo nawet jak na sen i z twarzą do dołu przy przeciwległej ścianie. Zaś na komunikator w ścianie miał na sobie i sciany wokół czerwony rozbryzg z jakimiś niezbyt dobrze widocznymi kawałkami czegoś ciemniejszego jakby ktoś walnął w niego woreczek z czerowną farbą. Od tego czerwonego kleksa sunęła ku podłodze smuga w dół kończaca się mniej wiecej tam gdzie leżała głowa Bobby’ego. To w połączeniu z usłyszanym wcześniej pojedynczym strzałem i jego bezruchem dość jasno wskazywało na ogólny przebieg zdarzeń choć detale były nadal niejasne. Zaś pozostawieni towarzysze nie umieli nic dodać bo spali i do tego tylko sir Erdrik miał sprawne oczy ale i jego obudził dopiero wystrzał. Ale obstawiał, że to Kelly załatwiła snajpera bo Aaron pilnował korytarza i też się zerwał po strzale tak samo jak oni ze snu. Powody i sam przebieg zdarzenia był jednak nadal nieznany.

W końcu jednak nerwy wszstkim zeszły a swoje zaczęło robić znużenie i zmęczenie. W końcu wszyscy mieli za sobą ciężką wyprawę w głąb tego cholernego bunkra, liczne walki, ucieczki i przeprawy przez ciężki teren. Schroniarze dodatkowo zawieszeni w siedzącym bezruchu dodatkowo trudniej było skupić koncentrację na czymkolwiek. W efekcie wszystkim w końcu zaczęły ciążyć powieki atmosfera nie sprzyjała rozmowom i posnęli się po kolei jeden po drugim dajac wreszcie odpocząć zmęczonym ciałom i umysłom.


---



Obudził ich głos głośnika. To mówił coś Barney. A odpowiadał mu cichszy ale nadal słyszalny głos Kelly. Szybkie ogarnięcie sytuacji pozwalało stwierdzić, że faktycznie jej i Aarona nie ma przy nich. Za to byli tam na górze u Barney’a. Sądząc z nerwowej rozmowy a właściwie kłótni Barney chyba był pod lufą ale domagał się wyjaśnień powodów złamania kwarantanny przez Kelly i Aarona do tego zdawał się być zaskoczony ich nagłym pojawieniem się ze szczelnego zdawałoyby się laba kilka poziomów poniżej. Nie na tyle jednak by zapomnieć pstryknąć prztyczkiem który przekazywał rozmowę w eter komunikatorów i w efekcie obudził śpiących schroniarzy kilka poziomów poniżej.

Na szczęście teraz przydało się to, że rycerz nie został skrepowany. Okazało się, że para najemników przeniosła broń pojmanych schroniarzy do drugiego laba ale tam ją zostawiła. Wśród sprzętu był też rapier i nóż rycerza dzięki którym wrócił do pierwszego laba i uwolnił mniej okaleczonych Schroniarzy. Ci byli odrętwiali od więzów i małokomfortowego posłania złozonej ze ściany i podłogi ale szybko dochodzili do siebie.

Ponownie się zbrojąc w sąsiednim labie mogli obejrzeć sobie ciało Bobby’ego. Został profesjonalnie załatwiony strzałem w potylicę więc zabity na miejscu. Przy swojej broni Will znalazł karteczkę samoprzylepną której na pewno tam nie wsadzał. Na niej był podany ośmiocyfrowy numer z napisem “kod do bramy”.

Odzyskali swoją broń i swobodę manewru. Dalej jednak była ich piątka z czego jeden kulawy i dwoje ślepych. Do bramy było blisko ale i zarażeni mogli być blisko. Do tego na górze najwyraźnie ich załoga dała się zaskoczyć i znów dominowali tam ludzie pod przewodem kumpeli ich mutanta.

Tymczasem dyskusja w eterze przybierała na sile. Naukowiec i najemniczka nawzajem oskarżali się o “sprzątnięcie” Baby i nawzajem nie dowierzali we wzajemne wyjasnienia. Oboje nawjyraźniej wierzyli, że gdyby mutant się nagle pojawił to na pewno stanąłby po ich stronie wiec upatrywali w nim sojusznika we wzajemnych przepychankach. Barney dodatkowo oskarżał Kelly o ściągnięcie do schronu jakichś gangerów zaś ta równoważyła się oskarżaniem, że coś ich próbowało atakować i ścigać po wyjściu z wirusologii i na pewno nie był to człowiek. Dla odmiany zgodnie jedno twierdziło, że nie wie nic o gangerach na górze a drugie nic o żadnym potworze na dole. Generalnie wyglądąło na pat i impas we wzajemnych oskarżeniach i kłótni. Skoro jednak na górze ktoś był a na dole coś było a jeszcze niżej pozostała wyprawa Will’a i zarażeni wirusem to nadal byli uwięzieni na poziomie chirurgiczno - szpitalnym który Barney od początku obrał sobie za kwaterę główną.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 19-06-2015, 23:40   #288
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Pustkowia, stanowa 75, piąty dzień późny wieczór




Alice Savage



Ruda głowa podrygiwała w rytm nadawany przez pojazd. Alice wiedziała, że jest zmęczona, że powinna zasnąć i odpocząć. Jednak reputacja TT była w pełni zasłużona i krecha dragów jaką wciągnęła utrzymywała ją w przytomności nawet gdy już nie było potrzeby czuwać. Przynajmniej tej oryginalnej. Prochy powinny ją trzymać jeszcze chyba z parę godzin. Zmęczenie mogło ją wepchnąć w objęcia Morfeusza przed wjazdem do miasta, w trakcie a może po. Nie była pewna kiedy dojadą a jazda po nocy nie pomagała w orientacji w terenie. Zresztą ta nie była jej najmocniejszą stroną a nawet w dzień niewiele by jej to pomogło bo w ogóle nie orientowała się w okolicy ani tego Cheb, ani Det ani drogi pomiędzy nimi.

Zresztą poprzednio jechali w dzień a przynajmniej wyjeżdżali rano. Teraz wiedziała, że wyjechali z innej strony nadbrzeżnej osady niż wjechali a wedle towarzyszących jej cerberów powinni dojechać za parę godzin. - Ale wiesz, to Pustkowia i zima więc może być różnie. - jak powiedział jej gdy wyjeżdżali z udręczonej zima i wojna osady Paul.

Dzień zaczął się już źle. Z samego rana John Doe umarł nie odzyskawszy przytomności. Rany okazały się zbyt poważne lub organizm zbyt słaby by sprostać takiemu wysiłkowi. I mimo całego trudu włożonego w jego ratowanie po prostu umarł. Co prawda od początku był bliższy śmierci niż powrotowi do świata żwycych i jedynie profesjonalna operacja zserwowana mu mimo polowych warunków w furgonetce Runnerów przez dr. Savage sprawiła, że przestezlone płuco i wukrwawienie balansował przez prawie dobę na granicy życia i śmierci. Niemniej jednak ta druga strona okazała się silniejsza w tym pojedynku i kostucha sięgnęła po swoją odłożoną jedynie w czasie ratę.

Równie tragicznie dla Alice i jej nowej, gangerowej rodziny zapowiadało się poszukiwanie sztabowozu. Przynajmniej gdy pod kierownictwem Jąkały Viper i jej ekipa ratunkowa zatrzymali się przed rumowiskiem. Sprawa wyglądąła beznadziejnie. Kurz i pył już opadły i ich oczom ukazały się ruiny. Po prostu zawalone, zawiewane śniegiem i wiatrem ruiny. Ani śladu autobusu. Nie było wiadomo od czego zacząć. Przez dobrą chwilę wszyscy wpatrywali się w ponurym milczeniu na te gruzowisko.

- Na co czekacie patafiany?! Ruszać się! Znaleźć mi go zaraz albo jego ciało! Będziemy kopać aż ich znajdziemy! I żadnych kurwa przerw póki nie odnajdziemy wraku! - pierwsza otrząsnęła się kapitan Runnerów i pogoniła swoich ludzi do roboty. Widząc zdecydowaną postawę szefowej gangerzy rozsypali się najpierw z kolumny pojazdów a potem po gruzowisku. Szpadle, kilofy i gołe ręce poczęły przeczesywać zmarznięty i przetykany śniegiem gruz. Gdzie się dało zaczepiano liny i wyciągarki lub całe pojazdy odholowywały większe bryły czy zawały.

- Stój, kurwa i siedź na dupie. - osadziło Alice ciche warknięcie Hektora który aż ją przytrzymał za ramię widząc, że naspidowana rwie się pomiedzy ten gruz i przewalających ja gangerów. Faktycznie speed działał wybornie i mimo, że wiedziała, że to chemiczne złudzenie działających stymulantów które tak wpływają na mozg pobudzajac jego odpowiednie rejony to nadal się czuła silna i niezwyciężona jakby sama mogła odgruzować co trzeba w pojedynkę bez tych ślamazarnych gangerów.

- Właśnie. Zmęczysz się tylko i spocisz. A jak zaczną trząść ci się łapy to nikomu nie pomożesz. - zgodził się z kumplem Paul spokojnie robiąc sobie kolejnego skręta. - I jeszcze nie wiadomo czy będzie komu pomagać a jak se coś złamiesz na tym gruzie to nam Taylor jajca pourywa. - dodał równie spokojnie zaśliniajac końcówkę gdy wprawnymi ruchami sklejał gotowego skręta.

- Taa… Poza tym wiesz, przez tych wsiunów zapas lekarzy nam się skończył więc kto by koło ciebie chodził? - dorzucił swoje Latynos biorąc od kumpla podanego skreta i chwilę obserwując jak ten zaczyna zwinnie skręcać nastepnego. Uprzejmie czekał z zapaleniem swojego aż ten skończy.

- Noo… I chyba nie chcesz byśmy znów coś dzwigali co? Już żeśmy tutaj swoje odwalili i przewalili. - dodał kiwajac głową białas gdy brał nastepną bibułkę i zasypywał ją jakimś tytoniopodobnym wyrobem.

- Pewnie, że chce… Jej tego nigdy nie jest mało. Mówię ci ona lubi patrzeć jak my się męczymy. Bo ruda… To tak ze złosliwości bo wiadomo… Jak rude to wredne… - dodał filozoficznie Hektor kiwajac zgodnie głową i wyciagajac zapalniczkę by przygotowac ją do odpalenia skrętów.

- Pewnie tak… A ty Alice chesz jednego? - zgodził się z kumplem wygolony białas i zerknął na nią pytajaco pokazując prawie skończonego skręta.

- Poza tym my tu mamy specjalną pozycję. I Viper może nam skoczyć bo robimy spec - zadanie od samego Taylora. - dodał obserwując z bezczelnym usmieszkiem który ucieleśniał kłujooczne lenistwo na szefową pracującej bandy która łaziła zła jak osa i właśnie rzuciła jakiegos fajka z gęby któregoś powładnego dajac mu zaraz potem po gębie i wyraz tego, ze nie żartuje z tym brakiem przerw i podejściem do pracy. Od niej zwolnieni zostali jedynie kierowcy, i garść eskorty osłaniajacej całą pracującą grupę. Na tym tle trójka medyczki i jej cerberów faktycznie wyglądąła irytująco bezczynnie i bezczelnie tak nicnierobiąc i ćmiąc fajki.

- Poza tym mamy dobrą miejscówę. Wszystko widać i ciepło jest. A jak coś ciekawego znajdą to i tak zaczną się drzeć. - wruszył obojetnie ramionami Paul kończąc własnie kolejnego skręta. Robił je tak płynnie i sprawnie i wychodziły mu tak równe jakby miał w rekach jakaś niewidzialną maszynkę do przerabiania tytoniu i bibułek na gotowe skręty.

Czekali tak nicnierobiąc czym wkurzali niepomiernie pracującą fizycznie część gangu a zwłaszcza wkurzoną z tego powodu Viper. Praca przy odgruzowywaniu nie była ani łatwa, ani przyjemna, ani bezpieczna co potwierdzały co rusz hałas wprowadzonego ponownie w ruch czy osuwajacego się gruzu czy ostrzegawcze i nerwowe krzyki gangerów. Alice zaś miała co do roboty gdy temu przygniotło rękę czy tamten nadział się na jakiś niewidoczny w gruzie i sniegu pręt czy jeszcze inny dokuśtykał ze skręconą stopą. A mimo to na tyle rąk i sprzetu do pracy kupa gruzu była rozwłóczona na boki i odsłaniała kolejne fragmenty gruzowiska. Aż nagle wydarł się jeden z gangerów. Nie w nerwie czy z bólu ale z podekscytowanym podnieceniem. Co dokładnie się darł ciężko było zrozumieć bo trafiło akurat na Jąkałę. Zaraz zebrali się przy nim reszta gangerów a przez ich szeregi błyskawicznie rozeszła się plota: “Mają ich!”.

Znaleziono autobus ale szybko gwałtowna radość była krótkotrwała. Im więcej autobusu odgruzowywali tym bardziej ukazywał się jego zmasakrowany widok. Od razu było widać, że może i pancerny pojazd to był co kul się nie obawiał ale walący się budynek załatwił go na dobre. A więc i los załogi wydawał się przesądzony. Zwłaszcza, że ze środka nie dobywał się poza osuwającym sę zmrozonym gruzem żaden dźwięk czy ruch. Pierwsza znaleziona ręka również nalezała do trupa mężczyzny którego frarment gruzu przywalił wraz sąsiadem, siedzeniem, sufitem i boczną ścianą pojazdu na miazgę, obecnie zmrożoną na kamien i wpasowaną płynnie we fraglenty gruzu i karoserii. Najwyraźniej smierć tych dwóch dopadła na miejscach na ktorych jechali.

Sytuacja wyglądała na beznadziejną i te pierwsze znalezisko zdawało sie potwierdzać coś co domyślali się od paru godzin a od jakiegoś czasu potwierdzało się namacalnie przy każdym odgrzebanym kawałku gruzu. Teraz jednak przy już zapalonych reflektorach które zaczynały rozświetlać zapadajacy zmrok gangerzy dla odmiany zaczęli pracować z werwą. Wcześniejsza ślamazarność, i ocieżałość jaką wykazwyali gdy Viper i pośrednio Taylor zmuszali ich do katorżniczej dla nich pracy gdzieś znikła. Zacięcie i zapał jednak stopniowo znów przygasały z kazdym odnalezionym i zmasakrowanym ciałem. Większość udało się rozpoznać bo ich przecież znali za życia. Za kazdym razem gdy natrafili na kogoś rozlegało się niewesołe złorzeczenia na los, bogów, Pustkowia, walące się chujowe budynki i tych jebanych redneków którzy przysporzyli im tyle nieoczekiwanych problemów tutaj.

Ciała jakie znajdowali były w różnym stanie. Śmierc bowiem miała wiele imion, twarzy i postaci. Kończyła sie tylko tak samo. Jedni więc zginęli zmiażdżeni w ułamku sekundy, inni z wykrwawienia gdy wyciekająca krew najpierw ich uspiła a potem zabrała wraz ze sobą w lodowaty snieg swoje gorące życie. Jeszcze inni wyglądali na ledwo draśnietych i takich którzy będąc w bezruchu przez kilkanascie godzin po prostu zamarzli. Wszystkie jednak były zdecydowanie, tak samo martwe, zimne i zmrozone na kość. Poza jednym.

Szukający już nieco znuzony i zdecydowanie zmarznięty ganger natknął się na kolejne ciało. Swoimi zgrabialymi od zimna i pokaleczonymi od kanciastego gruzu dłońmi natrafił na kolejną rękę. Nie był pewnu bo już prawie nie miał czucia w zmarzniętych dłoniach a kolejna martwa ręka towarzysza nie robiła na nim żadnego wrażenia. Po prostu dokopał sie do kolejnego nieszczęśnika któremu bogowie wojny nie byli dziś łaskawi. Jednak gdy odgarnął nieco kolejny fragment gruzu z nadgarstka ten opadł i rozciął skórę niercuhomej reki. Ganger zgarnął go, zmeczonym ruchem, odrzucił i wziął sie za nastepny już niecwo więksy. Na tyle, że musiał wstać i chwycic go obiema dłońmi. Gdy się z nim siłował i stękajac z wysiłku odruchowo spjrzał w dól na tę ręke zauwazył, że rozcięcie powoli się zaróżowiło podchodząc krwią. Na otepiałym ze zmeczenia i mrozu gangerze nie zrobiło to żadnego wrażenia. W końcu jak sie ktoś skaleczy to krwawi no nie? Steknął i z trudem wywalił ten większy gruz na zewnątrz sprawdzaając przy okazji czy ich hetera nadal gania jak wsciekła bo by chętnie sobie zrobił przerwę na papierosa. Ale miał pecha bo złapała go w swoim czujnym spojrzeniu akurat jak tak stał na moment wyprostowany po odrzuceniu tego cholernego gruzu. Wstchnął tylko i otarł pot z czoła i spojrzał z niechęcią na dół z ktorego dopiero co się podniósł. Nie chciał jednak za bardzo kusić Viper bo lubił swoje uzębienie nawet jesli już od dawna nie było kompletne. Wówczas zauważył, że rozciecie na ręce czeriwniło się świezą krwistą perłą. Wówczas dotarło do niego co to oznacza. - Mam zywego! Mam żywego! - ryknął na całe gardło i rzucił się z powrotem gorączkowo na kolana do dalszego odgruzowywania.

Jego okrzyk podziałał na resztę gangerowego stada jeszcze bardziej elektryzująco niż wcześniejszy o znalezieniu autobusu. Stado w pierwszym momencie zamarło wpatrując się przez moment w swojego towarzysza a potem bez żadnej komendy rzucili się na przełaj przez gruzy by wspomóc go. Dotąd bowiem odnaleziono sporo ciał. Większość tych ktore powinny stanowić załogę autobusu. Sama runnerowa elita. Ale nie odnaleziono szefa. Z każdym kolejnym odkopanym decymetrem zagruzowanego sztabowozu malała szansa na odnalezienie go zywego skoro znajdywali same zamarznięte trupy a rosła, że podzielił on ich los swoich gwardzistów. Skoro jednak znaleziono kogoś zywego szanse na to, ze natrafiono właśnie na niego znacznie wzrosły.

Gruz pod skumulowanym i zaciętym atakiem Runnerów znikał w błyskawicznym tempie. Wkrótce przyszłopotwierdzenie: to był Guido. Poznali bo dziarze na jego łapie. Potem przyszła straszliwa niepewność co i w jakim stanie ostaecznie wykopiął. Minuty dłużyły się jak godziny, Viper dostawała cholery wyzywajac podwładnych od leniwych psów i stojąc dosłownie za ich plecami. W końcu odkopano wystarczająco dużo by go wreszcie wyciągnąć. Okazalo się, że dodatkowe wzmocnienie samej klatki ostaczajacej kierowcę było za słabe by równać się z opadajacym budynkiem i zgniotło go razem z nią. Jednak pod wpływem opadajacej ściany złożyło się tworząc jakby pomost na który opadła. Skumulowany efekt ochronnyzdublowanych prętów klatki dał radę wytrzymać impet uderzenia wielu ton gruzu oraz przez nastepne pół doby dowodząc sensownosci swojej konstrukcji. Pomiędzy zgniecioną klatką a podłogą powstała bowiem wąska przestrzeń w której znalazł się najwyraźniej stojący przy kierowcy szef gangu.

Musiał być przytomny i świadomy dłuższy czas bowiem przy nim znaleziono opróżnioną piersiówkę jaką zwykł nosić przy sobie i kilka wypalonych petów. Jednak obecnie był nieprzytomny i cała zebrana gangerlandia nie miała pojęcia co to znaczy. Bo, ze żyje i jest nieprzytomny to widział każdy ale czy da się go jakoś obudzić tego nie wiedział nikt z nich.

Alice widziała całą scenę od momentu elektryzującego okrzyku, że znaleźli kogoś żywego, poprzez identyfikację, że znaleźli samego szefa aż po tąd gdy w końcu wyciagnęli go z gruzu na wolność. Był bezwładny jak martwy co widac było już prawie po ciemku w świetle zapalonych reflektorów. Niesli jego bezładne ciało podajac sobie z rąk do rąk niczym kiedyś jakaś gwiazdę rock’a na koncertach. W końću przynieśli go do niej i złożyli na bocznej ławie furgonetki która robiła im chwilowo za kwaterę. Cerberzy wzięli się do swojej roboty i z wrzaskiem wygnali kazdego zamykając drzwi i choć nadal byli otoczeni przez milczący nerwowo w oczekiwaniu tłum gangerów to wyczyściło to miejsce i atmosferę w furgonie. Zostasła tylko Alice, jej ochroniarze i Viper ktorej hierarchicznie była poza ich zasiegiem. I nieprzytomny Guido.

Alice wzięła w końću oddech i zabrała się do sprawy z profesjonalnego punktu widzenia chłodnej medycyny. Pacnejt żył, miał spowolniony ale regularny oddech i słabszy puls. W oddechu wyczuwała wysokoprocentowy alkohol. Po przebadaniu nie zauważyla poważnych obrażen organów wewnętrznych czy głowy. To było bardzo pocieszające i rokowało bardzo pozytywnie. Jednak obu nogom oberwało się bo najwyraźniej wystawały poza strefę bezpieczńęstwa z czego lewa na jej oko kwalifikowała się w gips. Niepokojąco też wygladał uraz na karku. Mogło oznaczać jakieś uszkodzenie kręgów szyjnych. Przy dośc błachej sprawie wystarczyłby kołnierz otropedyczny. Nie miała go ale na pewno można było taki zdobyć zwłaszcza jak się miało takie talenty organizacyjne jakie miała para jej ochroniarzy a przecież była jeszcze cała reszta gangu. O poważniejszych urazach kregów szyjnych kmfortowo w tej chwili można było nie mysleć. No ale te wychłodenie było niebezpieczne. Jeśli pacjent przekroczył pewien punkt krytyczny nawet dla przedwojennej medycyny był nie do odratowania. Wówczas ciało jakby wykonywało jakis sekretny program autodeskrucji odłączając po kolei kolejn organy i przekraczając dyskretnie i niezauważenie granicę pomiędzy snem a snem wiecznym. Guido był obecnie właśnie na tej granicy na jej fachowe oko. Miała nadzieję, że nadzieje i emocje nie zaćmiewają jej oceny sytuacji ale…

- No i?! - spytała znieicierpliwona i zirytowana kapitan gagerów gdy wyglądało, że Anioł skończył swoje oględziny i macania ich szefa i sięga po coś do torby. Paul i Hektor też wyglądali na równie zainteresowanych choć pytali się niemym ale pełnym oczekiwania spojrzeniami. Tymczasem doktor siegnęła po niewielki specyfik ze swojej torby i zrobiła zastrzyk pacjentowi. To wzbudziło napięte oczekiwanie wśród trójki widzów które przeniosło się z opróznionej strzykawki na twarz szefa, na nieprzytomną twarz szefa, wciąż nieprzytomną twarz szefa i nadal nieprzytomną twarz szefa aż w końcu z pretensjonalnym rozczarowaniem spojrzeć na rudą lekarkę. - Nooo iiii?! - już bardziej wkurzona niż zirytowana Viper aż wymachnęła rękami by podkreślić swoje zniecierpliwienie.

- Zyje. Jeszcze. A teraz czekamy. Trzeba go stopniowo ogrzewać. Może się wybudzi. - rzekła spokojnie niższa od kazdego z zebranych świeżoupieczona gangerówa. Nastąpiła mała awantura bowiem Viper chyba oczekiwała, że Anioł zdoła jakoś od reki docucić i przywrócic do używalności szefa a ta przecież nie była cudotwórcą tylko lekarzem. Para jej cerberów tym razem milczała i nie stanęła w jej obronie przed napastliwą oficer ze sztabu nieprzytomnego szefa. Sprawiali wrażenie trochę rozczarowanych tą niejasną sytuacją. W końcu zirytowana Viper wypadła z powrotem do czekajacych na zewnatrz swoich ludzi poelcajac wcześniej furgonetce odjechać pod eskortą dóch pojazdów na plac a reszcie wracać do odgruzowywania autobusu. Gdy odjeżdżali wyglądało na to, że złość na niejasną sytuację wylewa wrzeszcząc na swoich podwładnych. Większośc pojazdu była już odkopana ale nadal była szansa znaleźć kogoś kto wie, może nawet kolejnego żywego bowiem paru ciał wciąż brakowało.


---



Guido odzyskał przytomność w nocy w specjalnej “vipowskiej” sali przygotowanej pod okiem Chris’a i Mike’a ktory nawykły do rządzenia urzadził sobie w podziemnym szpitalu kwaterę główną i bezlitośnie ganiał po kątach szeregowych gangerów którzy nawinęli mu sie w zasieg czujnego wzroku i gromkiego głosu. Sala zaś urządzona wedle zaleceń rudowlosej lekarki a wykonanych rekami i przekleństwami oddziału Mac’a i kątrolującego sytacje na placy Taylora. Więc gdy przyjechali z bezładnym i nieprzytomnym szefem ta była już gotowa.

Zabiegi czynione przez rudowłosą przyniosły skutek a biernie wspierał ją silny i młody organizm szefa gangerów. Sytuacja najpierw się ustabilizowała a potem stopniowo plepszała wraz z każdym stopniem Celsjusza który udało się wlać w ciało aż w końcu za ktorymś razem gdy Alice spojrzała na twarz Guido zauważyła, że utkwione w sobie spojrzenie zamiast zamkniętych nieruchomo powiek.

Wkrótce wezwany został Taylor który po szybkim trzasnieciu w pysk Paula, warującego na zewnątrz wraz drugim kabareciarzem wpadł jak po ogień. Paul zaś z Hektorem dostali jak dla nich złotą wręcz robotę gdy wykonywali zgodne polecenie Taylora, jako pełniącego obowiązki szefa, MacArtura jako pełniacego obowiązki szefa terenu na którym był szpital, i Alice która była szefem medycznym calości. Polecenie to było proste i treściwe a mianowicie mieli nikogo nie wpuszczać do środka. Przemienieni ie tylko w ochroniarzy lekarki ale i wrecz gwardzistów samego szefa czuli się niesamowicie nobilitowani zwłąszcza, że w okolicy pojawiało się mnóstwo gangerów róznorakich którzy chcieli sie dowiedzieć co z szefem albo nawet zobaczyć go choć na chwilę. Wszyscy oni byli spławiani jednakowo krótkim, treściwym i nasyconym mnóstwem złośliwej satsfakcji “Spiedalaj!”. Mnóstwo wesołości i radości sprawiło im spławienie samej Viper która po jakiejś godzinie czy dóch po nich, już po nocy, zjechała ze swoimi ludźmi na plac i chciała zobaczyć jak sprawy stoją. Również uśłyszała te krótkie, radosne “Spierdalaj!” i nie mogła się przebić przez decydowaną i niezłomną psotawę kabareciarzy wspartych ptroójnym autorytetem rozkazów które wykonywali. I właśnie dlatego Paul zarobił w twarz od Taylora bo z rozpędu tak samo go powitał jak i resztę ale łysol nie miał nastroju na żarty i dowcipy więc po zapoznaniu chłopaka ze swoją pięścią wszedł do środka.

Rozmowa Guido z Taylorem była krótka. Zmęczenie i rany wkrótce przejęły nad nim kontrolę i zapadł w sen. Tym razem zdrowy, regenreujacy sen. Wcześniej jednak Taylor zdołał mu streścić ostatnie wydarzenia i nie ukrywał, że czeka co robić dalej.

- Poslij ich do tegu bunkra. Straciliśmy gunshipa. Hollyfield się wścieknie. Wiesz, że to jego niunia była. Ja straciłem busa. Kurwa taki bus to był… - jeknął najwyraxniej przybity tymi stratami. Zamilkł na chwilę i łapiąc oddech przymknął oczy. Taylor wpatrywał się w niego aż wkońću przeniósł pytajacy wzrok na Alice. Wówczas jednak szef przemówił ponownie. Mówił cięzko i zmęczonym głosem. Teraz powalony i okaleczony w ogóle nie przypominał tego chojraka jaki wyruszał by dać nauczkę tym durnym wsiokom i nierozsądnym, sprzedajnym ligowcom. Ale umysł mimo to działał mu nadal sprawnie nawet jeśli ciało było pokancerowane ranami i hipotermią.

- Nie jest dobrze Taylor. Nie poszło tak łatwo jak myslalem, ze pójdzie. A kurwa… Mieliśmy ich w garści! Zaskoczyliśmy ich! Wzięliśmy zakladników! A tu kurwa patrz… - pokręcił niezadowolony z takiego obrotu spraw szef mówiąc do swojego zastępcy. W rozmowie w cztery oczy zdawał się mowić szczerze bo w tej rozmowie zdawał się w ogóle nie pamiętać lub nie zwracac uwagi na rudowłosego Anioła.

- Musimy coś mieć Taylor. Musimy z czymś wrócić do domu. Inaczej nas załatwią. Ten bunkier to dobra rzecz, trzeba sprawdzić co tam jest i zabrać co sie da. Choć trochę. Jak coś będzie to ja zgadam, że będzie dobrze. Zobaczysz. I ten haracz. Niech kurwa nam oddadzą ten jebany haracz! To przez niego zginął Custer! I kurwa tych gnojków co go załtawili… znajdź ich. Dojdę do siebie to pomyślę jak ich załatwić ale kurwa znajdź ich! Zabierzemy ich do nas… - pot zrosił mu czoło, szyję i resztę ciała gdy powiedział z trudem aż tyle. Puścił też kurtkę Taylora którego wczesniej desperacko złapał jak tonący jakby się bał, że ten mu gdzies ucieknie. Zaraz potem jednak opadł z sił i zapadł w sen. Audiencja wygladała na skończoną.


---


Rano Taylor polecił wykonać polecenie szefa. Posłał wyprawę na tą cholerną Wyspę a ta wróciła wieczorem. Nie widząc, że mieli przez część wyprawy parę obserwatorów w postaci sledzących ich z ukrycia gościu z dalekiego, tropikalnego południa i jego wielgachnym kumplu z termowizją w oku. Para zaczajonych Schroniarzy widziała jak wyprawa gangerów i ich wieźniów znika w podziemiach Centrum Meteorologicznego, potem dochodzi do schronu cywilnego, do klatki windy z wyciętym na jesieni palnikiem przez Stalowych Cwieków otworem, zsuwa się szybem na dół i natyka się na pierwsze drzwi właściwego bunkra. Pierwsze zamknięte drzwi. Próbowali rozmawiać, wciskać jakieś przyciski, wrzeszczeć, migac światłami, grozić zakladnikom, nawet wysadzić je wiązką granatów ale ostatecznie odbili sie jak gumowa piłka od obojętnych, metalowych i ignorujacych ich próby drzwi. Powrocili jak niepyszni znów płacąc daninę żarłocznym i lodowatym toniom jeziora, tym razem w postaci jednego z gangerów.

Potwierdzili istnienie bunkra i znaleźli wejście do niego. Nie udało im się jednak go sforsować. Przywiedli ze sobą tuzin jeńców bo jeden utonąl w przeręblu tak samo jak w drodze powrotnej jeden z ich kolegów. Przynieśli trochę gambli z tego bunkra w postaci techniczno - medycznego szpeja które pośrednio potwierdzało wstepne opowieści jakie słyszeli o tym miejscu.

Tuzin jeńców postanowiono zatrzymać. Teraz za negocjacje z Daltonem i Miltonem wziął się Taylor. Gwarantował puscić ich wolno jesli miejscowi wydadzą im haracz po który przyjechał Custer. Łysy zastepca szefa na poparcie swoich arumentów wskazywał całą baterię najeżonych luf. Na placu obecnie cąlkowiecie odciętym od reszty miasta i opanowanym przez jego kolegów i koleżanki przewaga gangerów nad obrońćami była miażdząca. W takiej sytuacji wszyscy byli łasciwie ich zakaldnikami i para przywódców Cheb właściwie nie miała wyjścia godzac się na to. Gdy wiec gangerzy podjechali swoimi maszynami pod “Łosia” Jack wzruszył ramionami i kustykajac na postrzleanej pare dni temu nodze otworzył podwoje swojej stodoły przed gangerowymi grabieżcami. Im oprócz sprzetu udało się odzyskac także ciała Custera i jego ludzi którzy lezeli w mroźnym wnętrzu budynku od paru dni zamrożeni na kość.Za to nigdzie nie udało się odnaleźć Yeleny bo jako kolejnego strzelca udało im się zidentyfikować tego starika którego z takim poswięceniem ratowała Alice. Niestety ten wpadł w ich ręce ale był nieuprzejmy odwalić kitę wywijajac się z atrakcji jakie mu byli gotowi zgotować mieszkańcy Detroit na wyjeździe.

Taylor zaś dotrzymał słowa ale na sój sposób. A mianowicie dał rozkaz do odjazdu gdy zbliżał się już kolejny wieczór. Tuzin mieszkańców Cheb, z Ridley’em na czele zabrał ze sobą jako zakladników. Ogłosił wszem i wobec, że w razie jakichkolwiek numeów pod drodze zostaną zlikwidowani w pierwszej kolejnośco. Zaś samych jeńćów porozsadzał pojedynczo, zwiazanych i z opaskami albo workami na głowach pojedynczo po różnych pojazdach.


---



Teraz własnie cały zmotoryzowany gang wracał ponownie na swoje leże w Detroit. Była już noc i krajobraz za oknami samochodów był słabo widoczny. Właściwie szyby obecnie mogły pełnić rolę metnego lustra gdy odbijało się w nich światło z wnętrza pojazdów. Mieli odzyskanego choć wciąż powalonego szefa, haracz po jaki przyjechali, namiar na potencjalnie gamblonośną żyłę złota. Mieli też mnóstwo zabitych i rannych a w pojazdach straty podobne w uszkodzonych i zniszczonych pojazdach. Rzadko która bryka ostała się bez zauwazalnych uszkodzeń. Co gorsza stracili dwa najważniejsze pojazdy w ich karawanie bo osobisty sztabowóz Guido i brykę wypozyczoną ze strategicznych zasobow całego gangu od samego Big Boss’a gangu. Stracili swojego starego doktora ale porwana wręcz z ulicy w ostatniej chwili młoda lekarka okazała się w zupełności godna go zastąpić na stanowisku.

Mieszkańcy Cheb mogli wreszcie odetchnąć z ulgą gdy ostatnie maszyny gangerów zniknęły za rogatkami miasta. Nie było to jednak westchnienie szczerej ulgi. Miasto zostało zrujnowane i zdewastowane przez kumulację podwójnego ataku w ciągu paru dni. Populacja spadła o połowę. Nie było rodziny która by nie straciła kogoś ze swoich członków. Niektóre zwłaszcza zaskocozne w pierwszym ataku dzikusów zostały wyrżniete do nogi w swoich domach. Spalone przez gangerów zapasy żywności powodowały, że zapowiadały się długie i głodne miesiace zwiastujące dalszy spadek populacji.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 26-06-2015, 22:59   #289
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
-Rozumiem
Odpowiedziała traperka, widok zaufanej broni trochę poprawił jej samopoczucie
-Jak dojdę do siebie postaram się wam pomóc z polowaniem. Ale myślę że będę mogła pomóc trochę wcześniej z oprawianiem zwierzyny.
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 30-06-2015, 09:49   #290
 
pppp's Avatar
 
Reputacja: 1 pppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skał
Pożegnania z kierowcami były naprawdę przyjemne. Dużo gorzej sytuacja rysowała się pod kątem zarządzania jeńcami. Poddający się gangersi byli tylko i wyłącznie kłopotem dla staruszka. Zdecydowanie dużym kłopotem:
- No i co - Rob, krwawiąc, wyraźnie się ucieszył. Nadszedł czas na jego przemowę - Kiedy tłumaczyłem wam, żebyśmy po dobroci założyli tutaj prawdziwą komunę, tak jak Ghandi założył z przyjaciółmi Tołstoja, to nie chcieliście... Cenimy własność prywatną, mówiliście... Nie wierzyliście... Tłumaczyłem wam, że nie możemy pozwolić nawet na własność użytkową, ale wasz merkantylizm... Och... - osiłek niemal się przewrócił, na szczęście Ron go zdołał podtrzymać.
Chomik przez chwilę gapił się w milczeniu na Roba. W zasadzie...
- Będziecie pracować razem z Robem. W jego komunie, kibucu, czy jakkolwiek to on nazwie. - szybko podjął decyzję Chomik.
- O kurwa pierdolona... W pysk! - jeden z Runnersów na serio się zmartwił - Proszę pana, ja słyszałem, że macie tu szeryfa... Jest też ten Bezlitosny Sanders. Ja tylko proszę łaskawego pana - ganger padł na kolana - Pojdę do więzienia, będę po dwadzieścia godzin odbudowywał Cheb. Wezmę nawet kulę w łeb. Nie zostawiajcie nas tylko z Robem - spojrzenia innych gangerów były bardzo wymowne. Chomik nie miał czas dalej zastanawiać się, co takiego dokładnie zdarzyło się, kiedy Rob jeszcze był u Runnersów, ale wyraźnie było widać strach przed ideologicznymi zapałami kolosa.
- W takim razie zabierzemy was do szeryfa. Idźcie szybko i nie próbujcie ucieczki - Chomik machnął lufa gnata - Ludzie zlinczują was szybciej niż zrobicie pięć kroków.

Sprawę u szeryfa Chomik planował załatwić szybko. Gdyby władze miasta zgodziły się na powstanie grupy pod przywództwem Roba, która zajmowałaby się porządkami i naprawdą zniszczonego miasta, to na pewno wyszłoby to na zdrowie zarówno gangerom jak i Robowi. Dziadek nie miał jednak czasu na dłuższe pertraktacje - musiał przecież odnaleźć Babę.
 
pppp jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172