|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
08-02-2016, 08:05 | #91 |
Reputacja: 1 | Mark, tuż po tym jak oddał ostatnią przysługę dziecku, znalazł się we wnętrzu pojazdu, którym kierował Rohow. Na jego szczęście, bowiem Orest ani myślał czekać na niego dłużej niż to było absolutnie konieczne. Podejście to było jak najbardziej rozsądne i właściwe, biorąc pod uwagę to, jak skończył większy i lepiej opancerzony transporter. Zagrożenie mogło pojawić się w każdej chwili, czekając na ich niewłaściwy ruch. I pojawiło się, bo tak to już było, że los lubił korzystać z każdej okazji by dokopać tym, którzy leżeli. Zajęci strzelaniem do siebie i szukaniem odpowiednich pozycji do tego by odebrać życie przeciwnikowi, nikt nie kwapił się by zamiast iść grzecznie za tymi, którzy mieli tu swą bazę, ruszyć głowami i sprawdzić miejsce walki. Nie każde bowiem zagrożenie widać na pierwszy rzut oka. Niektóre zaś są stawiane przed człowiekiem po to tylko by odwrócić jego uwagę od tego, które ma największą siłę rażenia. Jedno po drugim, z domów wychodzić poczęły dzieci. Nie było ich dużo, ale i nie widać w nich było strachu. Zupełnie jakby zaprogramowano je tylko w jednym celu - by wykonały swe zadanie. Stoner miał okazję jako pierwszy dostrzec dwójkę mniej więcej dziesięcioletnich dzieci, chłopca i dziewczynkę. Wyszli mu przed lufę, niewiele sobie robiąc z tego, że kule świstały. Jego przeciwnik przerwał ogień. Taki zamiar jednak nie pojawił się najwyraźniej w głowie Lucky. Ruger dostrzegł ją na chwilę przed tym, jak celnie wymierzony pocisk roztrzaskał głowę chłopca. Mark i Rohow byli następni. Szybkie, drobne istotki mignęły im w lusterku. Dwie dziewczynki, na oko dwunasto i siedmioletnia, bez wahania wybiegły z środkowego domu, znajdującego się przy 97’ce, nieco za transporterem. Ich celem bez wątpienia był właśnie ten pojazd. Celem chłopaka, który wybiegł za nimi, była jednak ghurka, a Mark nie miał wątpliwości, że to co tamten miał w ręce, to nie była puszka pepsi. W międzyczasie Wolf miał swoje problemy. Zduszony głos Sandera poprzedził wystrzał z karabinu. - Zostaw i spierdalaj - warknął dowódca, likwidując zagrożenie, które pojawiło się za ich plecami. Bez wątpienia decyzja by zostawić rannego dałaby Wolfowi przewagę i pewnie mogła ocalić życie. Nim jednak zdążył ją podjąć, budynek za jego plecami eksplodował, a jego rzuciło do przodu. Na jego szczęście miał osłonę, a eksplozja nie było nawet w połowie tak silna jak pierwsza. Na nieszczęście dla osłony, była wystarczająco mocna by zabić.
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” |
08-02-2016, 09:47 | #92 |
Administrator Reputacja: 1 | Dzieci z kwiatami, obrzucające kwieciem bohaterów... Nie, to zdecydowanie nie była ta sytuacja. Stonerowi to raczej przypominało małoletnich arabskich terrorystów, w ramach świętej wojny atakujących niewiernych. Co prawda Stoner nie miał wątpliwej przyjemności brać udziału w takich akcjach, ale czytał nieco na ten temat i wiedział, jak się kończą takie zabawy. Wiedział też, że lekarstwo na to jest tylko jedno, i że trzeba je zastosować jak najszybciej. Wycelował błyskawicznie, strzelił, schował się błyskawicznie... Za późno, jak się okazało. Dziewczynka padła, ale i on wylądował na podłodze, z jękiem i z paskudnie bolącym barkiem. - Stoner? Cały jesteś? - dobiegł do niego głos Lucky. - Nie do końca, ale żyję - odparł. Niezgrabnie, starając się jak najmniej urazić bolące ramię, ściągnął kurtkę i sięgnął do plecaka po opatrunki. Wykrwawienie się na śmierć nie wydało mu się zbyt mądrym sposobem na odejście z tego świata. |
11-02-2016, 12:00 | #93 |
Reputacja: 1 | Orest czekał zniecierpliwiony, aż ich drużynowy medyk załaduje swoje cztery litery do wozu. Rosjanin patrzył z niesmakiem, kiedy Mark się ociągał, zamiast ewakuować w pośpiechu. Skoro jednak ten zaczął gramolić się z transportera, Rohow nie chciał go zostawiać samego na środku drogi. Kiedy Popkins znalazł się w ghurce, Orest obrzucił go krytycznym spojrzeniem. Strażnik chciał zaprząc mężczyznę do prowadzenia pojazdu, jednak widząc obrażenia na jego ciele, rozmyślił się. Będąc w takim stanie Mark nie mógł być najlepszym kierowcą, nie mówiąc już o tym, że nie miał jeszcze okazji kierować tym wozem. Orest zaklął szpetnie, widząc nadbiegających małych ludzi. Rówieśnicy dziewczynki jednak się pojawili. Nie zwlekając, Rohow zszedł ze stanowiska strzelca i przepchnął się do fotela kierowcy, uprzednio usadzając obok siebie Mark'a. - Zapnij pasy. Spierdalamy stąd - rzucił do swojego towarzysza, po czym uruchomił silnik. Eksplozja w budynku była małym zaskoczeniem. Orest właśnie chciał kierować się w tamtą stronę, by podebrać Wolf'a i Sander'a. Nie przeżyli, pomyślał Rosjanin. Jeśli budynek się na nich zawalił, to zmieniało jego plany. Kolejna wiązanka przekleństw wydobyła się z ust mężczyzny. Orest zdawał sobie sprawę z tego, że powoli kończą im się opcje. Teraz jednak nie był czas na ich ponowne przemyślenie. Musieli oddalić się od dzieci-zamachowców. Pojechał więc w stronę ruin. Dojeżdżając na miejsce Orest dostrzegł niezbyt przyjemny widok. Przed budynkiem leżał jakiś mężczyzna przygnieciony i pokryty krwawymi ochłapami czegoś, co jeszcze kiedyś mogło być człowiekiem. Mężczyzna ruszał się jednak, co oznaczało, że jakimś cudem żył. Po dłuższej chwili Rohow zaryzykował stwierdzenie, że to Wolf. Nie wyglądał najlepiej. Jeśli chcieli go uratować, ktoś musiał wyjść z pojazdu i zapewne go do niego zawlec. Mark odpadał. Ledwo się ruszał. Nie mógł nawet prowadzić ghurki o korzystaniu z KM'u na dachu nie wspominając. Został tylko Rosjanin. Jednak jeśli wyjdzie z pojazdu, nie ma co liczyć na jakiekolwiek wsparcie. Samobójcy się zbliżali. Nie mieli wiele czasu. Jeśli Orest chciał coś zrobić, musiał działać natychmiastowo. Zostawić powalonego Wolfa i ratować własną dupę, czy narażać za niego kark? Transporter uszkodzony. Sander'a nie widać w pobliżu – zresztą, coś podpowiadało Rosjaninowi, że ta krwawa plama, która pokryła Wolf'a, była kiedyś ich dowódcą. Cały plan szlag trafił. Powodzenie ich misji wisiało na włosku i gdyby to od Oresta zależało, już dawno by się wycofał. - Jebać to. Rosjanin szybkimi ruchami wrzucił wsteczny i obrócił pojazd tyłem w stronę budynku. - Masz - powiedział do Mark'a, podając mu swojego Makarowa. - Odbezpiecz i strzelaj, kurwa, do wszystkiego, co się zbliży do pojazdu. Jasne?! Nie czekając na odpowiedź medyka, Rosjanin zniknął za fotelem i wyszedł z pojazdu tylnymi drzwiami. Następnie biegiem rzucił się do Harvey'a. - Przestań symulować, Wolf. Potrzebuję strzelca, a jesteś najlepszym w okolicy - rzucił do powalonego, krzywiąc się w uśmiechu. Spróbował pomóc mu wstać, ale jeśli będzie musiał, to zawlecze, bądź poniesie kompana na barkach do samochodu. Ostatnio edytowane przez MTM : 11-02-2016 o 12:04. |
12-02-2016, 12:47 | #94 |
Reputacja: 1 | Ciężka i zimna broń Rohowa była kwintesencją mordu. W pierwszej chwili niemal uległ tej kuszącej emanacji siły, lecz to nie był pistolet dla kogoś, kto go nie znał jak brata. Wyciągnął więc swoją, sprawdzoną już broń, jednocześnie przypominając, jak stoi z amunicją. Trzy strzały, więc jeszcze dwanaście. Powinno wystarczyć. Dzieciaki na całe szczęście bardziej zainteresowały się transporterem. Dojrzał jak dwie dziewczynki znikają w środku powalonej maszyny, lecz wciąż to było za mało by mógł odetchnąć. Trzeci maluch, chłopiec, zachowywał się tak, jakby ghurka była magnesem przyciągającym trzymany przez niego granat. Mark zacisnął zęby zdając sobie sprawę, że znowu czeka go rola kata, gdyż oprócz kul nie miał nic innego, co mogłoby powstrzymać to dziecko. Odległość… chyba wciąż zbyt daleko na rzut? Nie był pewien, gdyż mniejszej dziewczynce udało się go zaskoczyć. Nie chcąc tracić więcej, niż do tej pory, zacisnął zęby i otworzył ogień. Już po pierwszym strzale chłopak stanął, tak jakby zaskoczony bólem. Przez moment Mark pomyślał, że to wystarczy, że nie będzie musiał zabijać, a dziecko rozpłacze się i ucieknie, tak jak powinno zrobić już dawno temu. Niestety śmiertelna przesyłka wciąż pozostawała w ręku upartego malucha, niczym ukochana zabawka. Wyrzucił z głowy fantom dobrego zakończenia i strzelił ponownie, znowu trafiając. Prawa noga zgięła się powalając dzieciaka na ziemię, a czarny niczym śmierć granat poturlał się gdzieś na bok. Mark drgnął, chcąc pobiec po niego, lecz ból nogi był szybszy. Nie miał szans by zdążyć, tym bardziej, że postrzelony gówniarz nie poddawał się. Tak jakby nie odczuwał bólu, tak jakby na świecie nie było nic ważniejszego, pełzł po swoją zgubę. Mark przeklął i w bezsilnej złości strzelił ponownie, tym razem ostatecznie. Chłopak, jak i granat zamarli w śmiertelnym bezruchu. Po chwili, która dała mu pewność, że to już koniec, rozluźnił spięte mięśnie i rozejrzał się. Dziewczynki chyba wciąż były w transporterze, a i nikt więcej się nie pojawił. Mimo to nie odważył się opuścić bezpiecznej przystani opancerzonego samochodu i ruszyć po granat, którego brat bliźniak już udowodnił, jaką mają przydatność. - Orest, póki co czysto. Jak u was? - zadał pytanie, mając nadzieję, że usłyszy więcej niż jedną odpowiedź. |
14-02-2016, 21:58 | #95 |
Reputacja: 1 | Wylądował twarzą na ziemi, nie zdążył się nawet asekurować. Zresztą i tak miał ręce zajęte swoim dowódcą. Byłym dowódcą, w chwili obecnej możliwym do rozpoznania jedynie dzięki testom DNA. Eksplozja wyrzuciła z budynku niesamowitą wręcz ilość odłamków szkła, drewna i metalu. Transportujący Sandera Wolf miał częściową osłonę, ciało Thane’a osłoniło mu najważniejszą część ciała - głowę. Transportowany jednak nie miał tyle szczęścia. Pociski wyrzucone siłą wybuchu poszatkowały go i zmieniły w krwawy ochłap. Plecy i nogi Harvey’a nie wyglądały zresztą lepiej. Moment zderzenia z ziemią był ostatnim momentem kontaktu z rzeczywistością. Wokół leżącego mężczyzny zaczęła zbierać się kałuża krwi. Nie wiedział, ile czasu spędził wtulony w ziemię. Nie wiedział, co go obudziło. Nie wiedział, gdzie jest, dlaczego leży i co tu w ogóle robi. Ktoś do niego mówił, ale słowa rozmywały się gdzieś między jego uszami a mózgiem. Ktoś próbował go podnieść, ale nie był w stanie kontrolować swojego ciała. Poczuł ziemię przesuwającą się pod nim, ale jak? Sama z siebie nie zaczęłaby się przesuwać. Nie, to nie mogła być ziemia. To on był wleczony. Bodźce powoli zaczęły docierać do mózgu. Wzrok zaczął się wyostrzać, słyszane słowa zaczęły nabierać znaczenia. Ktoś przeklinał po rosyjsku. Rohow. Albo ludzie Kruka. Otępienie zaczęło ustępować miejsca bólowi. Z ust Ukraińca wyrwał się jęk. Gdy dotarli do pojazdu, Wolf był w stanie jakoś pomóc Rosjaninowi w zapakowaniu swojego cielska do środka. Położył się twarzą do podłogi i jęknął: - Wódki… |
15-02-2016, 14:53 | #96 |
Reputacja: 1 | Zjazd na 99’ą Wbrew pozorom sytuacja zaczynała powoli wyglądać ciut lepiej. Nie dobrze, ale jednak lepiej. Dzieciak chętny na wysadzenie ghurki, gryzł pył asfaltu. Krew z jego głowy mieszała się z pyłem drogi i tworzyła malowniczy obrazek. Z pewnością po raz kolejny nie miał sięgnąć po granat. No, chyba że jednak wstanie. Nie takie rzeczy się widziało. To, że głównie w filmach, to już inna sprawa była. Wolf znalazł się w bezpiecznym wnętrzu pojazdu i jęczał o wódkę. To z kolei świadczyło o tym, że pewnie się wyliże. Zwykle ci, co nie mieli, prosili o łaskę. Z drugiej strony kto go tam wiedział, znać się jednak wciąż za dobrze nie znali, by stwierdzić na pewno. Noga i ręka rwały jak cholera. Mark ledwo dawał sobie rady z własnym karabinem. Adrenalina buzowała w żyłach, a to pozwalało jeszcze funkcjonować, jednak na jak długo? Stan, w którym znajdował się Harvey i to co zostało z Sandera nie dość, że wyglądało okropnie, to na dokładkę zaczynało cuchnąć. Wnętrze ghurki zdominował zapach krwi, wnętrzności i porażki. O tak, spisać to się za dobrze nie spisali. Było to widać gołym okiem. Rohow czasu na przemyślenia nie miał. Jedyny sprawny w tej grupie, wylądował ponownie na siedzeniu kierowcy z wizją kolejnych samobójczych akcji przed oczami. Świat prawdziwie rozum stracił skoro gówniarze biegali z granatami przeciwpancernymi. Czy to aby nie miało się czasem skończyć parę lat temu? Widać nie, bo wciąż latali i zabijali w najlepsze. Ginęli przy tym, co jednocześnie przynosiło ulgę i ten nieprzyjemny posmak, który wtłaczał się do sumienia i goryczą zalewał jego podniebienie. No ale była i jasna strona. Nie on pociągnął za spust. Tą chwilę refleksji przerwał kobiecy głos w słuchawkach. - Rohow podjedź pod transporter - rozkazała Lucky, ograniczając się tylko do tych paru słów. Stoner. Zakładanie opatrunku przerwał mu głos Lucy. - Zejdź na dół Ruger, Rohow cię odbierze. Kobieta rozłączyła się też od razu, co obwieszczone zostało cichym kliknięciem. Za oknem rozległ się pojedynczy strzał, a w chwilę później dźwięk motoru, do którego dołączył kolejny, z przeciwnej strony. Najwyraźniej dowodzący wyprawą uznali, że czas dać sobie spokój ze zbrojnym starciem i ratować to, co jeszcze zostało i było w stanie się ruszać. Lepiej później niż wcale, jak mówiło stare porzekadło. Ghurka Rohow rozkaz wykonał. Czy była to rozsądna decyzja czy też nie, o tym dyskutować nie zamierzał. Rozkaz był rozkazem, a rusek dobrym żołnierzem. Myślenie i podejmowanie decyzji zostawiał innym. Nim dojechał do transportera, pojawiła się Lucky na jednym z motorów. To z kolei sugerowało stratę Meggie albo Beri. Biorąc pod uwagę, że ani jedna, ani druga nie dała znaku życia od samego początku jatki, równie dobrze obie mogły już wąchać kwiatki od niewłaściwej strony. Lucy skinęła głową kierowcy ghurki i dała mu znak ręką by czekał. Kroki skierowała do transportera. Rohow nie zdążył jej ostrzec o obecności dziewczynek. Jak się okazało było to zbędne tak czy siak. Dwa strzały rozbrzmiały głośnym hukiem, a po krótkiej chwili równie obojętna co wcześniej Lucky, pojawiła się w bocznych drzwiach pojazdu. Szybko, lub też tak szybko jak w jej stanie się dało, przeniosła cztery skrzynki do wnętrza ghurki, polegając na jej załodze by dbała o bezpieczeństwo tego przeładunku. Stanu Wolfa czy Mark’a nie skomentowała. Na koniec dorzuciła dwie torby, w tym jedną oznaczoną wyraźnym, czerwonym krzyżem. - Zabierz Stonera - rozkazała spokojnym głosem. - Jedźcie dalej 99’ką. Dołączę za chwilę - dorzuciła i trzaśnięciem drzwi zakończyła rozmowę. Dwa uderzenia dłonią w maskę pojazdu były znakiem do ruszenia. Rozkaz był rozkazem. Zabranie Stonera nie wiązało się z dodatkowymi kłopotami. Albo dzieciaki odpuściły, albo się przegrupowywały, albo cholera je tam wiedziała. Może czekali na posiłki? Jakby nie było, oni musieli ruszyć dalej. To, że droga jaką wybrała Lucky była kompletnie nie po drodze, to już inna sprawa. Nie przeszkadzało to Beri, która w końcu pojawiła się przy ghurce. Na motorze przed sobą, miała ułożoną wyraźnie nieprzytomną Meggie. Nie sprawiało jej to jednak problemów w manewrowaniu dwukołowym pojazdem. Sprawnie ominęła Rohowa i wysunęła się na przód, prowadząc. Lucky dołączyła po dwudziestu minutach. Jej pojawienie się poprzedziła eksplozja, o wiele większa niż te, które do tej pory wstrząsnęły tą okolicą. Kobieta jednak, jak i motocykl, byli cali. Domyślić się powodu wybuchu nie było trudno. Lucky przejęła prowadzenie od Beri, która przeniosła się na tył mini konwoju. Obie porozumiały się jednym skinięciem głowy. Plan najwyraźniej jakiś istniał, wbrew pozorom i raczej chaotycznemu działaniu. Jak się wkrótce okazało, a konkretnie po godzinie jazdy, która dla niektórych była wyjątkowo długa i bolesna, zatrzymali się w kolejnym, niewielkim miasteczku, do którego obie wjechały jak do własnego. Coś bez wątpienia było grane, tylko co? Melody “Będziemy mieli gości”. Tyle jej powiedział i ani cholernego słówka więcej. Znalazł ją jak zwykle, gdy kursowała między znanymi sobie siedliskami. Jak? Tego za cholerę nie wiedziała, ale po tych miesiącach zdążyła się przyzwyczaić. Wenslow był jak pies. Gdy raz złapał trop, to nie popuszczał. Względnie ten porąbaniec miał jakiś powalony, szósty zmysł. W ich przypadku nawet to było możliwe. Świat spełzł na takie właśnie psy. Sprzeciwianie się jej łącznikowi nie należało do mądrych decyzji. Kimkolwiek był przed tym jak świat zaliczył strzała z notyny, tego jej nie zdradził, ale uderzyć potrafił. Miał też na nią haka i oboje zdawali sobie z tego doskonale sprawę. Nie miała więc wyboru i słuchać musiała. No chyba że zamarzy sobie posmakować wolności w nieciekawym wydaniu. Uświadomił jej to na samym początku. Drzwi były otwarte, mogła wyjść i zakończyć współpracę. Za długo jednak robiła w tej branży by nie zdawać sobie sprawy gdzie by wtedy wylądowała. Siedliska miały specjalną rolę dla panienek, które nie miały w nich wcześniej określonej pozycji. W Valley siedzieli od trzech dni. Miasteczko było miniaturowe, zdewastowane i opuszczone od dobrego roku, jak nie dłużej. To, że budynki jeszcze się jakoś trzymały było niezłym wyczynem, biorąc pod uwagę, że dziczyzna Kanady miała w zwyczaju szybko przejmować raz wykradzione jej tereny. Ich baza znajdowała się w największym budynku, które kiedyś było centrum tubylców, a teraz oferowało dach nad głową i, o dziwo, działającą kanalizację. Info o zbliżających się gościach dostała nieco ponad godzinę przed ich przybyciem. To, że miała się zachowywać było wyraźnie zaznaczone zarówno w głosie, jak i spojrzeniu Wenslowa. To i wzmianka o tym, że to Arkadianie. Arkadia zaś oznaczać mogła tylko jedno… Tylko co oni tu do cholery robili?
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” |
22-02-2016, 11:38 | #97 |
Reputacja: 1 | - Dużo ich będzie...? Czym przyjadą...? Będą mieli giwery...? Jak wyglądają...? Będą mieli jedzenie...? Jak jest w Arkadii...? Co będą chcieli...? Nie zastrzelą nas...? Co będziemy robili...? Znasz ich...? Przyjadą sami...? |
22-02-2016, 14:29 | #98 |
Administrator Reputacja: 1 | Stoner wysiadł, rzucił na ziemię swój plecak, a potem zaczął pomagać potrzebującym pomocy w opuszczeniu pojazdu. I chociaż z pewnością nie było to uczucie chrześcijańskie, cieszył się z tego, że nie należy do tych, co najbardziej oberwali. Gdy wreszcie godna wizyty w szpitalu kolekcja kalek i inwalidów opuściła ghurkę, Stoner zatrzasnął drzwi pojazdu. Rosjanin cierpliwie czekał, aż załoga opuści pojazd, samemu bez przerwy wyglądając przez szyby ghurki. Co prawda Lucky wspominała coś, że mają być tu w miarę bezpieczni, ale Orest z reguły wszędzie doszukiwał się zagrożenia. - Wszyscy? - zapytał, włączając mikrofon. - Uważajcie - dodał, po czym sprawnie wyminął wszystkich ludzi i zajechał na tyły muzeum. Tak się złożyło, że znalazł tam parking, toteż zatrzymał się jak najbliżej wejścia z tyłu. Schował Makarowa do kabury, wziął karabin i wysiadł z pojazdu. Przyzwyczajenia ze starego życia zostały, toteż zamknął ghurkę na klucz i podszedł do tylnego wyjścia z muzeum. Wejście było otwarte i przeszklone, dzięki czemu mógł dostrzec wysokiego i dobrze zbudowanego mężczyznę, który zmierzał w kierunku głównego wejścia. Przystanął jednak i jakby wyczuwając obecność Rohowa, odwrócił się w jego stronę. Odległość jaka ich dzieliła wynosiła co najmniej jedną trzecią szerokości budynku, jednak nie wyglądało na to by tamten był wrogo nastawiony. Co prawda dłoń spoczywała na pistolecie, jednak ten tkwił w kaburze. Orest przewiesił karabin przez ramię i zmierzył wzrokiem znajdującego się w środku mężczyznę. Nie wykonał żadnego gestu, uznając, że to on stoi pod “bramą”, więc nieznajomy będzie się musiał do niego pofatygować. Nieznajomy ograniczył się do skinięcia głową, przenosząc uwagę na drzwi frontowe. Widać jednak było, że czujność zachował starając się ustawić tak by mieć oba wejścia względnie widoczne, a za sobą schody na piętro. Stoner odprowadził wzrokiem ghurkę, po czym podniósł plecak. - Stoner - przedstawił się. - Melody - odpowiedziała mu łagodnie dziewczyna. Nie mogła odwrócić wzroku z ciekawości. Jej oczy lustrowały każdy kawałek nowo przybyłych. Jak w sumie należało się zachowywać w stosunku do Czystych? Samą Lucky można było traktować jako wyjątek... Bo od Czystych się spieprzało, jeśli jeszcze był możliwy jakikolwiek wybór. - Przyjechaliście z Arkadii...? Jesteście wojskowymi...? Wyjechaliście w takim stanie, czy na coś wpadliście...? - Tak, nie wszyscy, nie, tak - odparł Stoner, rozbawiony serią pytań. - Łaaał... - podsumowała z zainteresowaniem i fascynacją. Po udzielonych odpowiedziach kosz pytań zalał jej głowę, a sama nie wiedziała, za które się zabrać. Jak w ogóle powinno się rozmawiać z Czystymi? Zachowują się jakoś... inaczej? Może są bardziej przyjaźni? - Też tak uważam - odparł Stoner. - Pozwolisz, że wejdziemy? - spytał. Ramiona dziewczyny energicznie wskazały drzwi frontowe budynku zapraszając tym samym do środka. Sama jednak nie chciała wracać do nudnego wnętrza. Wyminęła nowo poznanego Stonera obserwując kolejnych gości. Ci zaś powoli zaczynali się zbierać wyraźnie zainteresowani bardziej dotarciem do środka niż rozmową. - Pomóż Beri - Lucky wskazała Melody kobietę, zajmującą się ranną, przy drugim z motorów. Sama pomogła nieść wyjątkowo marnie wyglądającego faceta, który bredził coś o wódce. - Pewnie...! - odpowiedziała dziewczyna wykonując polecenie. Stoner skorzystał z zaproszenia i wszedł do holu, ciągnącego się przez całą szerokość budynku. - Dzień dobry - powiedział. Rohow spróbował nacisnąć klamkę i ku jego zaskoczeniu tylne drzwi były otwarte. Orest skarcił w myślach mężczyznę w holu, ale bez słowa przekroczył próg. Z drugiej strony do środka właśnie wchodził Stoner. - Bry - przywitał się wylewnie nieznajomy, ograniczając się do krótkiego spojrzenia w stronę wchodzącego Rohowa. - Na górze macie pokoje - dorzucił, cofając się nieco by udostępnić im schody. Po chwili w drzwiach pojawiła się reszta ekipy próbująca wspólnymi siłami, i przy pomocy Melody, wtaszczyć wszystkich rannych do środka. Nieznajomy ruszył w stronę Lucky, odbierając od niej i Mark’a rannego Wolfa, którego bezceremonialnie przerzucił sobie przez ramię. - Jak zwykle - mruknął, szczerząc się do Lucky, co było bodajże pierwszym razem gdy Melody widziała jego uśmiech. Nie czekając na komentarz ani nie racząc się przedstawić, ruszył na górę. - Poznajcie James'a - Melody zaczęła swoją gadaninę, którą tak bardzo lubił omawiany. - Wbrew pozorom to bardzo sympatyczny gość. Znamy się już jakiś czas, a jak się widzimy to cały czas gadamy. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi... A trzeba mieć tutaj przyjaciół, inaczej cię tu zjedzą. Nie przejmujcie się zbytnio, na początku jest nieco zamknięty. Chodźcie na górę, tam jest więcej miejsca. Orest zakręcił się na pięcie z dłonią na kaburze i rozejrzał się uważnie po wnętrzu. Lubił poznawać swoje otoczenie, nim zacznie w nim działać. - Rohow, Orest Rohow - powiedział z wyraźnym wschodnim akcentem, pochylając głowę w stronę Melody. Zaraz też podszedł do Mark’a i pomógł mu w wspinaczce na piętro. Stoner zabrał swój bagaż i ruszył do góry. W tym momencie niezbyt się nadawał do wspinaczki z kimś na karku. Na górze zaś był korytarz biegnący przez całą długość budynku. Po obu stronach widniały drzwi do, jak się okazało, w większości biur, niewielkiej kuchni i pracowniczej łazienki. Na łóżka nie było co liczyć ale były przytaszczone materace, więc tragedii całkowitej nie było. James zataszczył Wolfa do jednego z takich pomieszczeń i zostawił samemu sobie. Stoner wszedł do małego pokoju, którego okna wychodziły na las, po czym rzucił na podłogę plecak, a karabin ustawił w kącie. Teraz, prawdę mówiąc, przydałby mu się ktoś od opatrywania ran, ale Mark sam był w kiepskim stanie. Na szczęście na razie nie umierał ani z bólu, ani z upływu krwi. Stoner nie miał zamiaru spędzić w pokoiku całego życia, miał jednak wrażenie, że część dzielnej drużyny oberwała mocniej niż on. A tak już bywało na tym najsprawiedliwszym ze światów, że na stół najpierw szli ci najciężej ranni, co stwarzało szansę, że kolejnym w kolejce się pogorszy, dzięki czemu nie będą zbytnio protestować, bo oni z kolei trafią pod nóż. No i będą mieli za mało sił, by uciec przed wspomnianym nożem. Powiedzenie (bardzo znane) głosiło, iż co dwie głowy, to nie jedna. Podobnie rzecz się miała (a czym Stoner po raz kolejny się przekonał) z rękami. Niektóre rzeczy można było robić jedną ręką, ale na przykład takie zawiązanie kokardki znacznie lepiej się robiło za pomocą pary rąk. A zębami dosięgnąć do barku, by jakoś zastąpić szwankującą rękę - tego się Stoner jeszcze nie nauczył. Przez zapomnienie zapewne. Jako że jeszcze nie znalazł się na takim etapie, by zwalić ze stołu kogoś bardziej potrzebującego, postanowił przespacerować się po budynku, znaleźć jakąś wodę, najlepiej bieżącą, i trochę się ogarnąć na własną rękę, by nie wyglądać na ofiarę rzeźnika, a potem cierpliwie poczekać, aż znajdzie się jakaś dobra (i w miarę cierpliwa) dusza, co zechce go wspomóc. Tfu... pomóc mu. Po wyjściu na korytarz Stoner rozejrzał się w obie strony, usiłując odgadnąć, które z licznych drzwi doprowadzą go do łazienki. Od razu się okazało, że nawet nie trzeba się było wysilać, by odszukać wspomniane miejsce. Ba, na upartego nawet nie trzeba było umieć czytać. Krokiem dziarskiego stulatka ruszył w stronę wskazanych przez symbole drzwi. - Przystopuj nieco, zanim padniesz - głos Beri rozległ się za jego plecami, zanim Stoner zdążył zniknąć w drzwiach łazienki. Japonka nie miała widać większych problemów z podejściem go, co niezbyt dobrze świadczyło o stanie, w którym się znajdował. - Przynajmniej nie zaświnię podłogi w pokojach gościnnych - odparł. - Nieźle się nam dobrali do skóry - dodał. - Bywało gorzej - stwierdziła, z lekkim, zapewne udawanym, optymizmem. - Wracaj na materac, przyniosę wszystko co trzeba i spróbuję załatwić jakieś opatrunki. Stoner nie zamierzał dyskutować. Nie dość, ze Beri miała rację, to miał wrażenie, że w tym momencie Japonka mogłaby go zawlec do pokoju siłą. Posłusznie ruszył do pomieszczenia, które wybrał na swoją kwaterę. Kobieta kazała na siebie czekać niecałe dziesięć minut i zawitała w pokoju zajętym przez Stonera, z naręczem szmat i częściowo otwartym plecakiem, z którego wystawały opakowania opatrunków. - Jeszcze woda i zobaczymy czy nauki Lucky nie poszły całkiem na marne - poinformowała go, puszczając przy okazji oczko i uśmiechając się wesoło. Bycie króliczkiem doświadczalnym średnio Stonerowi odpowiadało, lecz postawiony między wyborem "zrób to sam", a "przy pomocy przyjaciół" wybrał opcje drugą. - Czyń zatem swoją powinność - powiedział, zabierając się za ściąganie kurtki, co (nie da się ukryć) nie szło mu najsprawniej. - Spokojnie, spokojnie - wstrzymała go nieco. - Daj mi najpierw przynieść tą wodę. Później pomogę ci z tą kurtką i zobaczymy co się da zrobić bez konieczności odciągania medycznie uświadomionych od żywych trupów, które tu przywieźliśmy - żartobliwy ton, z jakim mówiła nijak nie pasował do sytuacji, jednak był nawet miłą odskocznią od niewesołych myśli. O czym Beri z pewnością zdawała sobie sprawę. Nie czekając na jego odpowiedź zniknęła ponownie na dobrą chwilę, po to tylko by powrócić z okazem sztuki rodzimych plemion, który nieco przypominał misę i z pewnością nie został stworzony do noszenia wody. Cóż, na bezrybiu… - O, jak ci nie wstyd... Takie arcydzieło. - Stoner z udawanym zgorszeniem spojrzał na Beri. - Czuję się zaszczycony, ale nie wiem, co na to powie kustosz. Mam nadzieję, ze nie będziemy ciąć? - Wskazał na rękaw kurtki. - Nie sądzę, by tu w okolicy były jakieś sklepy z odzieżą. - Damy radę - Beri wykazała się kolejną dozą entuzjazmu wniesionego w niekoniecznie radosną wizję utraty kurtki i ewidentnego braku możliwości zastąpienia jej nową. - W takim razie zaczynamy - wyciągając rękę, by Beri miała ułatwione zadanie. Beri bez wątpienia nie była medykiem ale przynajmniej nie sprawiało jej przyjemności zadawanie bólu bowiem cały proces zdejmowania kurtki i koszuli przebiegł względnie bezboleśnie i bardzo powoli. - Nie wygląda tak źle - pocieszyła go po tym, jak zdjęła jego prowizoryczny opatrunek. - Przeszła na wylot i wygląda czysto. - Mam szczęście - powiedział Stoner. - Nie będzie nikt musiał wydłubywać kawałka ołowiu. - Tym razem - stwierdziła, grzebiąc w plecaku i wyjmując z niego potrzebne jej rzeczy, mające w teorii wspomóc powrót do zdrowia. - Następnym może nie być tak wesoło. - Raz się strzela, raz jest się celem - odparł na wpół filozoficznym tonem Stoner. - Nie wystawiam się specjalnie na kule, zapewniam cię. Honorowa śmierć na polu chwały zdecydowanie nie leży w moich planach. Mam nadzieję, że dalej pojedziemy z mniejszym rozgłosem. - Wiesz co mówią o nadziei? - zapytała, zabierając się za oczyszczanie rany. Jako że nie podała mu przed tym żadnych środków znieczulających, nie było to miłe doświadczenie. - Zobaczymy co Lucky wymyśli. - Nie wydała mi się zwolenniczką wchodzenia wszędzie z fanfarami i z przytupem. - Stoner odpowiedział dopiero wtedy, gdy Beri skończyła. Wcześniej zajęty był zaciskaniem zębów. - Wspominała coś o tym, kiedy zamierza ruszyć dalej? - Jak się wyliżecie - odparła, pomijając pierwsze słowa Stonera i zaklejając opatrunek, a następnie dodatkowo wzmacniając go bandażem. - I jak dojdzie do siebie. Pewnie z parę dni tu pobędziemy. - No to zdążę zrobić małe pranie - stwierdził Stoner. - Stokrotne dzięki, królowo medycyny. Mogę w czymś pomóc? W ramach moich skromnych, poskładanych przez ciebie możliwości? - Leż i dochodź do siebie - nakazała, pakując to, czego nie zużyła. - Tak jest, pani doktor - powiedział Stoner, zabierając się za założenie nowej (nieco wygniecionej) koszuli. - Obiecuję. Beri wyszła, a aktualny lokator tej właśnie kwatery zamknął drzwi, po czym - miast się położyć i odpoczywać - sięgnął do plecaka, by podreperować nadwątlone siły. |
22-02-2016, 20:21 | #99 |
Reputacja: 1 | Stan przyjezdnych był dość... Nietypowy, nawet na ekipę, która dysponowała takim ciężkim sprzętem. Arkadijczycy nie wyglądali na takich, którzy dla zabawy przeczołgaliby się po kilometrze druta kolczastego. Byli zajebiście poturbowani, a ten kto to zrobił, musiał mieć również nie mały arsenał. Nie miała żadnych złudzeń, że takie rzeczy mogły zrobić się same. Melody pomagając w taszczeniu rannej przyglądała się jej, jak i Beri. - Na ilu Głodnych wyście się nadziali...? Było was więcej...? Daleko to było...? Dawno...? - Zbyt wielu - odpowiedziała Beri, poprawiając sobie nieprzytomną kobietę, by ta nie wysunęła się jej z uchwytu. - Godzina z plusem, stąd - dorzuciła, przenosząc uwagę na swoją rozmówczynię. - Zadajesz dużo pytań. - Musiała być niezła sieczka... - przyznała w ułamku zadumy. Melody nie zadawała więcej pytań. Można było nawet powiedzieć, że uwaga została przyjęta... Choć częściowo, bo mimo to nie przestała nawijać pełna ekscytacji. - Z takim sprzętem to pewnie skończyli jak krwawe sitka. Musieli się zdziwić. Ha... - zrobiła krótką przerwę na kolejną refleksje. - Też bym się zdziwiła. - To nie oni się zdziwili - odparła jej rozmówczyni, przejmując na siebie większość ciężaru nieprzytomnej kobiety. - Zmykaj do Lucky - poleciła. - Dam sobie tu radę. Lucky znajdowała się w pokoju, do którego James zaniósł najgorzej rannego faceta. Gdy Melody wchodziła, jej szefowa właśnie zabierała się za pozbawianie nieprzytomnego odzieży. - Jjjjjjjjestem - wycisnęła energicznie stając prawie na baczność przy drzwiach, które również zamknęła. Następnie podeszła bliżej z zainteresowaniem oglądając leżącego gościa. - Granatem go rzucili...? Będzie operowany...? Macie do tego sprzęt...? - Jeszcze nie wiem - odpowiedziała spokojnie Lucky, odrzucając nie nadające się do niczego części garderoby Wolfa. - Skoro już jesteś załatw mi wodę. Najlepiej dużo. Jak znajdziesz jakieś czyste szmaty, to też. Wolf? - Przerwała rzucanie poleceń reagując na poruszenie dotąd nieprzytomnego mężczyzny. Powieki mężczyzny zadrgały. Na twarzy pojawił się grymas bólu, a z ust wydobyło się syknięcie. - Wódki, kurwa, nie wody - stęknął cicho. Wypowiedzenie tych kilku słów wyraźnie było zbytnim wysiłkiem dla Wolfa, gdyż westchnął ciężko, jakby na klatce piersiowej ktoś mu siedział. - Wiesz gdzie je trzyma? - Lucky zwróciła się z pytaniem do Melody, która szybko skinęła głową. - Więc przynieś to i wodę. Znikaj - dorzuciła, a dziewczyna posłusznie wykonała rozkaz. - Przynajmniej jest szansa, że przeżyjesz - dodała, odsuwając się od Wolfa i poświęcając uwagę swojemu plecakowi. - Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - Harvey wysilił się na wymuszony uśmiech. - Jest ok. Nie było. Czuł się jak wrak. Zawsze myślał, że dobije do sześćdziesiątki, zanim będzie łatwiej mu wyliczyć, co go nie boli niż na odwrót. A teraz? Teraz nie mógł wyliczyć, co go nie boli - lista była pusta. - Nie wygląda ok, a my nie mamy dość leków - Lucky nie była w humorze. - Musimy odnowić zapasy, które poszły z dymem. I - tu zawiesiła głos i odwróciła głowę w jego kierunku - jesteśmy z wizytą u moich więc bądź tak miły i trzymaj palec z dala od spustu. Na ustach Ukraińca pojawił się bezczelny uśmiech. - Jestem łagodny jak baranek - powiedział, patrząc jej w oczy. - Uważaj, bo się jeszcze dam nabrać - pokręciła głową, umykając przy tym wzrokiem. - Dobra - wyjęła metalową kasetkę, w której znajdowała się strzykawka i niewielki, szklany pojemnik. - Trzeba cię doprowadzić do porządku, baranku. Mężczyzna pokręcił głową - jedną z najmniej poranionych części swojego ciała. - Wódka? - Zaciąłeś się? - Pytanie wyraźnie nie oczekiwało odpowiedzi, a jego autorka skupiła się na odmierzeniu solidnej porcji płynu z pojemnika i wtłoczeniu go do strzykawki. - Melody powinna coś zdobyć o ile James się nie wyczyścił z zapasów. Wódkę też dostaniesz, nie martw się - pocieszyła, zbliżając do niego. - Postaraj się nie ruszać, dobrze? Wolf otworzył usta, żeby powiedzieć “ostatnim razem, jak słyszałem te słowa, starsza siostra przywiązywała mnie do krzesła”, ale już nie miał na to sił. Skinął tylko głową. Cokolwiek było w strzykawce, jednocześnie piekło i chłodziło. Rozchodziło się też szybko jak diabli. Szczęściem Lucky wtłoczyła ów środek w żyły Wolfa delikatnie i powoli, bowiem gdyby zrobiła to szybko i całość na raz, mogłoby być krucho z jego wytrzymałością. Nie minęła jednak chwila, a ból który czuł, zaczął słabnąć. Nie tylko ten od samego zastrzyku, ale i ten od odniesionych ran. Niby dalej tam był, ale jakiś mniej istotny. - Kolejna porcja za trzy godziny - Lucky poinformowała pacjenta, chowając całość do plecaka, uprzednio zdejmując igłę ze strzykawki. Minęła dłuższa chwila, zanim Wolf doszedł do siebie, ale też poczuł się o wiele lepiej. Nie wiedział, czym był ten płyn, ale niezbyt go to obchodziło. Ważne, że działał. Mężczyzna uniósł się lekko na łokciach i rozejrzał się po pomieszczeniu. - To gdzie jesteśmy? Nie znał tego miejsca, tak samo jak nie znał planów podróży. Miał tylko nadzieję, że nie przespał kilku dni. Nim jednak ktokolwiek zdołał odpowiedzieć na pytanie Wolf’a między framugą a uchylonymi drzwiami pojawiła się twarz Orest’a. - Nie przeszkadzam? - zapytał, przeskakując spojrzeniem z Lucky na Harvey’a. - Jeżeli to kolejne kłopoty to tak, przeszkadzasz - odpowiedziała Lucky, jednak słowa łagodził uśmiech. Czy szczery, to inna bajka. - Nie słuchaj jej - Wolf zmarszczył brwi. - Nie przeszkadzasz, my tylko uprawiamy dziki, bezpruderyjny seks bez zobowiązań. Rohow spojrzał tylko skonsternowany na dwójkę, jakby próbując zobaczyć puentę żartu. - Taaak… Cóż, dobrze cię widzieć w jednym kawałku - uśmiechnął się krzywo do Wolf’a. - Ja tymczasem nie będę przerywał wam doznań - powiedział, po czym zniknął w głębi korytarza. - Gratuluję - odezwała się Lucky, po chwili, którą to zajęło jej opanowanie śmiechu. Mężczyzna spojrzał na nią z miną niewiniątka. - Powiedziałem coś nie tak? - Może przewrażliwiony - odparła, starając się zachować powagę. - Względnie pruderyjny - tym razem parsknęła. - No dobrze - wesołość Lucky nie trwała jednak długo. - Poczekam na James’a i zacznę cię łatać. Parę dodatkowych blizn do kolekcji. - Będę miał czym się chwalić dzieciakom - powiedział z lekkim uśmiechem na ustach, jednak zaraz po wypowiedzeniu tych słów zacisnął wargi w wąską kreskę i spojrzał tępo na ścianę. - Jak my wszyscy - odpowiedziała, nie komentując zachowania Wolfa, a wręcz sprawiając wrażenie, jakby żadnej zmiany nie dostrzegła. - Bez wątpienia… - Przeszkadzam? - Kolejny głos wdarł się w jej zdanie, a drzwi otwarły na oścież ukazując nieznanego Wolfowi faceta, trzymającego w dłoniach garść opatrunków, a przez ramię mającego przewieszoną samochodową apteczkę. Wolf parsknął śmiechem i wyprostował ręce, pozwalając swojemu ciału wrócić do płaszczyzny względnie poziomej. Gdyby nie leki, pewnie żałowałby tego zachowania, ale teraz odczuł jedynie lekki dyskomfort, gdy ból pleców się wzmożył. - Nie - Lucy odpowiedziała na pytanie faceta i wyciągnęła dłoń po torbę. Nim ją podał, rzucił trzymanymi opatrunkami na materac, na którym leżał Wolf. - Wyliże się? - zapytał wskazując Ukraińca, nie przejmując się zbytnio tym, że ten go słyszy. - Musi. Wielkiego wyboru nie ma - w głosie Lucky brzmiało lekkie rozbawienie. - Masz paczkę? To nie pora, ale… - Nie dokończył, a kobieta bez słowa sięgnęła do plecaka wyjmując podobną paczkę do tej, którą zaraz po przyjeździe do stacji, otrzymała Caitlin. - Raz na 48? - Podobno, nie badane - odpowiedziała Lucy i zajęła się zawartością apteczki. - Melody dostanie swoją jak sprawdzisz towar. Posłałam ją po twoje dopalacze, więc… Jednak jej rozmówcy już nie było. Były Legionista zaciskał tylko pięści, od kiedy zobaczył, co Lucky przekazuje nieznanemu mu mężczyźnie. - Kolejny? - On i mała - odpowiedziała, przenosząc spojrzenie z apteczki na Wolfa. - Mówiłam, że to moi ludzie. Czego się spodziewałeś? - Że nie wszyscy twoi ludzie będą… nimi - ostatnie słowo wypowiedział z nieskrywaną niechęcią. - Nie wszyscy są - odpowiedziała spokojnie. - Tylko większość. Bez nich nie dalibyśmy rady, takie są fakty. To czy się podobają czy nie, niewielkie tu ma znaczenie. - Chwalmy Pana, masz też ludzi na swoich usługach - prychnął. W jej wzroku pojawiły się gniewne błyski, jednak opanowała je nieco tylko wolniej niż zwykle miała w zwyczaju kryć swoje uczucia. - Nie należysz do zbyt rozważnych ludzi, prawda? - Jeśli szczerość i bezpośredniość uważasz za brak rozwagi… - W normalnych czasach byłyby mile widziane. Cholernie ułatwiają robotę - odpowiedziała. - Teraz jednak lepiej ugryźć się w język, Wolf. Potrzebujemy Głodnych, czy tego chcesz czy nie. Moi przynajmniej są częściowo kontrolowani. Ciężko też pozyskać nowych, więc bądź tak miły i własne opinie zostaw dla siebie. - Pewnego dnia skończysz z nożem w plecach - powiedział, patrząc na nią beznamiętnie. Po chwili dodał ciszej: - A ja tego nie zniosę… - Przestań pieprzyć - odpowiedziała twardo. - To nie czas ani miejsce na to. Tacy jak ja nie żyją długo. Nawet nie zauważysz, więc daruj sobie. Wzrok mężczyzny robił się z każdą chwilą coraz bardziej mętny. - Nie pozwolę ci znowu umrzeć… - Szlag by to… - warknęła, ponownie skupiając się na apteczce. - Nie umieraj mi tu do cholery, co? - Rozkazała i wyjęła kolejną strzykawkę. Położyła ją na podłodze, a obok rozłożyła czystą gazę podbitą folią. Na niej zaczęła rozkładać nici, igłę, środki odkażające i cały ten bajzel, który wyjęła z apteczki. - Gdzie ta wódka… Wolf próbował pokręcić głową, ale każde podejście kończyło się tak samo - głowa bezwładnie obracała się w drugą stronę. - Nie umrę, Marghareth… - I tego się trzymaj - odpowiedziała, zdejmując nakładkę z igły i dezynfekując niewielki fragment jego ramienia, a następnie wbijając niezbyt delikatnie igłę i wpuszczając w niego przezroczysty płyn. Ponownie miał okazję poczuć jak zimno rozchodzi się po jego ramieniu, czy jednak robiło mu to jakąś różnicę… - Teraz sobie pośpisz. Harvey uśmiechnął się nieprzytomnie. Kto by się nie uśmiechnął? Kobieta, którą kocha - jego żona - czuwa nad jego snem, a on czuje na policzku delikatny dotyk jej dłoni. Na polu walki mógł być bezdusznym chujem bez skrupułów, ale w spokojnym domu był cichym, stonowanym, a przede wszystkim szczęśliwym mężczyzną. Ostatnio edytowane przez Aveane : 22-02-2016 o 20:31. |
22-02-2016, 20:29 | #100 |
Reputacja: 1 | Inwestycja czasu w zajrzenie do każdego kąta w całym budynku zwracała się Melody. Poniesiony koszt artykułów biurowych był niewielki, w porównaniu do szybkiego przeskakiwania między punktami zawierającymi potrzebne rzeczy. W pierwszej kolejności była kanciapa na miotły: Parę ścierek, jakaś zakurzona firanka, frendzelkowa wkładka do mopa. Na całej placówce nie było żadnej miski, która byłaby całkiem przydatna do takich operacji. Musiała zadowolić się kubłem na wodę z zestawu podłogowego. Kawał plastiku wrzuciła na rympał do zlewu kuchennego i rozkręciła kurki kranu na całość. Nie czekając, przeskoczyła do ostatniego punktu programu: schowka Wenslowa. Podeszła do niego z nauczoną ostrożnością. Ruszając jego rzeczy ZAWSZE trzeba było się upewnić, że nie było absolutnie żadnej możliwości, że o tym się dowie. Teraz? Z rozkazem Lucky? Miała przecież pozwolenie, i to odgórne! |