Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-08-2010, 18:08   #11
 
Ghoster's Avatar
 
Reputacja: 1 Ghoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodze
Słońce zachodziło powoli, czerwona poświata na niebie dawała znak, że niedługo mutanty powychodzą ze swoich nor i kryjówek w poszukiwaniu jedzenia. Szczególnie w grudniu, nikt nie wiedział dlaczego. Kupcy starali się wybierać takie trasy i takie miesiące, by nie natkąć się na opór. Jeśli już tak się stało, dla takich jak Houd nie było już przyszłości.
- Dziękuję, bardzo... - Wystękał z trudem żebrak, biorąc kawałek jedzenia od nieznajomego. Niemal dało się ujrzeć w jego oczach żal, gdy myślał o swoim życiu.
Gdy tylko Jeff, człowiek wyglądający niczym lekarz, rzucił pomysłem zaprowadzenia innych do baru, wszyscy, prawie z uśmiechem, zgodzili się. Wszakże wydawało się, że był tutaj już wcześniej, właściwie to było pewne po tym, co powiedział. No bo jeśli nie ufać podróżnemu lekarzowi o przyjaznej twarzy, to komu?

Wszystkim przed oczami ukazała się wielki naczep ciężarówki, wydrążony całkowicie, został tylko metal po bokach i na górze, w dolnej części dało się zauważyć jakieś blachy i kraty, by można było bezpiecznie przejść nad mnóstwem kolców. Wyglądało to tak, jakby strażnicy otwierali ów klapy, by potencjalne zagrożenie rozbiło się o te ćwieki. Obrona wątpliwa, ale w tych czasach zawsze jakaś, wszystko mogło pomóc.

Przed wami stanął średniego wzrostu mężczyzna. Zarost był conajmniej kilkudniowy, a przetłuszczone włosy sprawiały, że jego ostre rysy twarzy nie wyglądały tak złowieszczo, jak gdyby był łysy. Miał na sobie miejscowy "mundur" strażników. Kurta, metalowe nakładki, skórzane spodnie, wysokie glany, które mogły wytrzymać naprawdę sporo, a także broń. Trzymał w ręku AK-30, model rosyjskiego karabinu o wydłużonej lufie przystosowanej do mniejszego kalibru. Może nie był tak powszechny jak AK-47 bądź AK-112, ale pasowały do niego naboje z większości pistoletów, więc był o wiele przydatniejszy.
- Cześć. - Podniósł głowę do góry, dokładnie obczajając każdego z przyjezdnych. Dłużej zatrzymał wzrok na Houdzie, który, wraz z kolegą poganiaczem, rozpakowywali jakieś pudła przy wozie. - Słuchajcie, nie lubię kłopotów, mam nadzieję, że wy też. Nawet mi się tutaj nudzi, ale nie mam ochoty pouczać was wszystkich o zasadach. Mam nadzieję, że wszystkie znacie, tylko nie trzymajcie broni na wierzchu, bo ostatnio ludziska są tu podejrzliwi. - Powiedział, drapiąc się po szorstkiej brodzie. - Po prostu nie sprawiajcie kłopotu. Wchodźcie. - Rzekł, ustępując wam drogi. Kolesiowi w stalowej masce, starcowi bez zębów, biedakowi, lekko zgredziałemu lekarzowi oraz nieco tajemniczym strzelcu.

Mapa Sytuacyjna #01


Kilka metrów dalej dało się zauważyć, że rdza zaczyna okrutnie zżerać to miejsce. Każdy, nawet najmniejszy kawałek metalu był pokryty brązowawą, szorstką warstwą, sypiącą się powoli w proch i łamiącą w wielu miejscach. Ściany były pokryte tym, podłogi, nawet druty nie dały rady się temu przeciwstawić. Ale mimo wszystko warstwa gruzu i śmiecia gęsto kryła wszystko, więc nawet jeśli każdy fragment tej "obrony" rozpadł się, i tak by wytrzymał wszystko. Całości dopełniał piasek, który był wsypywany w żelazne beczki, pomiędzy szczeliny barier, do pustych wnętrz samochodów. Siedzenia się wyrywało, służyły potem jako siedzisko dla ludzi. Zawsze było miejsce. W połowie drogi, gdy wszyscy zaczęli dreptać powolnym krokiem po żelaznej płachcie kilkumetrowej, obok, w małej szczelinie w ciężarówce, widnieli strażnicy. Wnęka była duża, prawie wielkości drzwi, po drugiej stronie dało się ujrzeć mały pokoik złożony ze złomu. Siedziało tam dwóch klawiszy.
Jeden swobodnie rozsiadł się na krześle, wykładając nogi na stół zrobiony z dwóch, złączonych desek do prasowania. Leżały na nim dwa kubki herbaty, pewnie po jednym dla każdego. Zresztą, drugi trep dmuchał do szklanki, widząc jak gorąca para unosi się z naczynia. Trzymał za ucho i mieszał jakimś małym drucikiem, całkiem dobrze zachowanym, chyba stalowym.

"Witamy w Złomowie, brak amunicji, kupimy wodę". Taki oto napis przywitał was, gdy dochodziliście do końca przejścia. Dumnie pokazywał się na drewnianej desce wiszącej u górnej części ciężarówki. Wszyscy na niego spojrzeli, biała farba zostawiała ściekające w dół ślady, a na kolcach zostawały smugi.
- Pyskacz, przynieś mi tu no nici! - Usłyszeliście donośny głos, należący najpewniej do jakiegoś podstarzałego, ale na pewno dobrze się trzymającego, jegomościa.
W tej samej chwili przed wami pojawił się budynek. Wykonany z blachy falistej, na piasku położone były jakieś ceramiczne płytki i przygładzone do nich blachy. Całość prezentowała się bardzo okazale, Jeff wspominał, jak kiedyś mieściły się tutaj małe baraki strażników, oraz mały bar, miał nadzieję, że nadal tu będzie.
Stary biedak, który wcześniej został obdarowany kawałkiem żarła, szedł przed siebie, w stronę wejścia, nad którym swobodnie opadała lampa, w tej chwili zgaszona i ze zniszczoną pokrywką oraz pobrudzoną żarówką. Przeszedł pod nią, lekko skulony, wyraźnie gdzieś idąc.
Reszcie się nie śpieszyło, wypatrywali każdego ruchu Zszywacza, nie wiedząc dokładnie gdzie są, nie mogąc się odnaleźć w tej, nie ukrywając, osobliwej, mieścinie.
Ten jednak ruszył przed siebie, wszyscy chwilę później byli w środku i widząc jeszcze trzy pary drzwi, każde przypadały na jedną ścianę, skierowali się za kolegą do tych po prawej. Z lewych słychać było jakieś śmiechy i rozmowy, z kolei te z przodu to było przejście do centrum miasta.
Tutaj z kolei był bar. "Sakiewka Kapsli". Może nazwa nie była najprzyjemniejsza, ale odrazu obudził ich mocny, naprawdę bardzo mocny, zapach piwa. Dostał się głęboko do ich nozdrzy, a chwilę później już każdy myślał o łyku lodowatego, pysznego piwa, najlepiej "nakrętki", piwa spod znaku Nuka-Coli, nazywanego tak tylko dlatego, że było w plastikowych butelkach, więc o kapslach nie było mowy.
Wewnątrz czterech ludzi zobaczyło całkiem ładnie ustrojone wnętrze, ładnie jak na bary w północnej Kalifornii. Może zwiedzili bogatsze, dostojniejsze, z lepszym towarzystwem, ale ten bar miał jakiś swój urok. Może to ten ładny, brązowo-kremowy dywan pośrodku z małą, chociaż zepsutą, szafą grającą, może to ten wypchany piachem radskorpion dumnie prezentujący się na drewnianym stole koło szynku. Przy tym zresztą stał barman, równie intrygujący. Duży brzuch, bokobrody i wąsik, lekka łysina, prócz tego bez koszulki. Nic też dziwnego, okna które dawały ładny widok na resztę miasty nie wprowadzały na tyle powietrza, by nie można było już nazwać tej atmosfery duszną. Ale to nie przeszkadzało, piwo jakie już czekało w lodówce, całej niebieskiej i ze znakiem Nuka-Coli, czekało, by grupa śmiałków, którzy zawitali do miasta zapłaciła za nie i poszła je wypić przy jednym ze stolików. A tych było trochę, trzy zajęte.
Przy jednym siedział mężczyzna, tak samo jak barman nie wstydził się pokazywać klaty, chociaż jego była bardzo zadbana. Widać było dobrze wyrzeźbione mięśnie brzucha i klatki piersiowej, a jego bicepsy robiły wrażenie. Siedział tam ze spodniami w moro, jedną ręką podpierając się, drugą gładząc po dobrze zgolonej głowie, która spoglądała przez okno.
Przy drugim stoliku z kolei wzajemnie poprawiały sobie włosy dwie ladacznice. Nie były może najwyższych lotów, ale każdy z tej wesołej grupki, która właśnie weszła, miał z takimi styczność. Może nie każdy seksualną, ale jakąś fizyczną na pewno. Jedna była długowłosą szatynką ubraną w wieśniaczy strój z kilkoma nacięciami w okolicach piersi, brzucha, miednicy oraz ud, druga z kolei prezentowała się o wiele bardziej zadbanie, ale z kolei nieco ordynarnie. Pół-długie, brunatne włosy i dumna, pewna siebie twarz sprawiały, że ubranie złożone w dużym stopniu z lateksu, podziurawionego bo podziurawionego, ale i tak dobrze się trzymającego, wyglądało jeszcze lepiej.
Ostatni stolik, przy tym z kolei siedziało dwóch ludzi przebranych w jakieś brudne, śmiesznie wyglądające łachmany, szmaty i ściery. Mieli także kaptury, poza tym zgrabnie ukrywali się przed wzrokiem nowo-przybyłych, jakby ich unikali. Rozmawiali jednak zaciekle o czymś, więc nie wyglądali ani trochę podejrzanie, raczej jakby próbowali znaleźć chwilę spokoju.
Co by nie było, dawno nie byli w dobrym barze...
 
Ghoster jest offline  
Stary 27-08-2010, 13:25   #12
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację
Davy
Davy podziękował doktorkowi i skierował się do barmana
-Piwa- powiedział, po czym dodał- szukam pracy. Jestem świetnym strzelcem i złotą rączką. Mógłbyś mi coś polecić?
Nie czuł się dobrze tyle mówiąc, ale trzeba było. Robota sama się nie znajdzie


Ghoster
- Cztery kapsle. - W tej chwili barman wyciągnął rękę w kierunku Davyego, zanim w ogóle chwycił za jakąkolwiek szklankę. Ten mu podał ów pieniądze i oparł się rękami o bar. Spojrzał na barmana porozumiewawczo, a ten szybko wsunął zapłatę pod bar i wyciągnął kubek.
- To jak z tą pracą? - Zapytał, podnosząc w nieco groteskowym geście brwi.
- Słuchaj, mamy tutaj gang, mamy tutaj wściekłe psy, cholera, nawet bandyci i radskorpiony się znajdą. Problem w tym, że jesteś za miętki. Może takich czterech jak ty dałoby radę? - Parsknął, dając do zrozumienia Aothowi, że od niego więcej się nie dowie w temacie strzelanin.
- A naprawy?
- Naprawy jak naprawy, zawsze się coś znajdzie. Idź do Georga, ma domek tuż po lewej gdy wyjdziesz stąd, zepsuło mu się radio, a korzystali z niego wszyscy. Jest jeszcze mały zakład pomocy ogólnej, prowadzi go Killian Mąciwoda. Spróbuj tam, to tak jakby burmistrz.
- Burmistrz? - Powtórzył, zadziwiony tym określeniem. Nie słyszał go jakieś piętnaście lat.
- Ta, to taki jakby szef, kurde. Masz ku szklanę... - Rzekł, kładąc zimne piwo na blacie, z lekką pianą u góry. - ...I je przynieś jak wypijesz, szkło też kosztuje.

Zgrzyt
Na widok miłych pań zaczynam mlaskać. Łapię się za szelki od ogrodniczek i puszczam w ich stronę oczko. Następnie jak na dżentelmena przystało zdejmuję czapkę i teatralnie im się kłaniam. Sprawdzam czy się na mnie patrzą. Nawet jeżeli nie to i tak kontynuuje swoje końskie zaloty.

- Ale niunie. Fajne mają cycole. Jakbym takie miał to bym je 3 razy dziennie ruchał.

Szepcze do Zszywacza poprawiając jednocześnie spodnie.

- Co doktorku? Ty też pewnie byś se zamoczył nie? Nie ma co się wstydzić. Przecie to normalne sprawy. Nie masz ty tam w tym swoim grajdołku jakiej wiagry czy coś? No wiesz, jakiegoś rozweselacza. Zaraz bym dziewczynkom do drinka sypnął. To byśmy se obaj pobzykali.

Puszczam porozumiewawczo oko do kompana.

- Ile można na ręcznym jechać nie? Tydzień, dwa ale nie więcej. A ja już miesiąc przy jednej gazetce trzepie. Jak tak patrzę to widzę, że ty podobnie. Nie ma co się z tym dłużej pierdolić. Zadziałajmy razem to jeszcze dzisiaj wydupczymy te lalunie

Zszywacz
Byl moment, w którym Jeff zwątpił w swoją znajomość miasta. Złomowo zmieniło się bardziej niż sądził. Nic dziwnego. Jedyną rzeczą, która się nie zmienia są pustkowia. Przed wojną pewnie ich nie było, ale teraz są i będą zawsze. Nadejdą takie czasy, że ludzie wybiją się nawzajem, albo zabiją ich mutanci, lecz pustkowia przetrwają. To właśnie one są znakiem naszych czasów.

Tak czy inaczej grupa prowadzona przez Zszywacza jakoś dotarła do baru. Medyk odetchnął ledwo zauważalnie.
-Proszę wycieczki, jesteśmy u celu - powiedział z ironią kiedy wszyscy znaleźli się przed drzwiami "Sakiewki kapsli".

Bary zawsze były dla Jeffa miejscami jedynymi w swoim rodzaju. Gdzie byś nie był - czy to Złomowo czy to zapadła wioska możesz być pewien że w barze znajdziesz spokój i potrzebne informacje. No z tym spokojem to może nie zawsze być tak samo. Raz przejawia się on jako cisza przerywana tylko bzyczeniem muchy, raz jako pełne napięcia milczenie zwiastujące rychłe mordobicie, a jeszcze innym razem jako krzyki, wyzwiska i fruwające w każdym kierunku noże, krzesła i stoliki. W barach każdy mógł znaleźć taki rodzaj spokoju jaki lubił. W końcu mało kto przychodził do lokali żeby kogoś zabić. Zazwyczaj robi się to na zewnątrz, żeby nie mieć problemów z właścicielem przybytku i sprzątaniem zwłok.

W "Sakiewce kapsli" było duszno i to była jedyna choć mało znacząca wada. Zszywacz czuł się jak w domu. Domu, którego od wieeelu lat nie miał. Nie chodziło wcale o ten dywan ani o szafę grającą. Chodziło o cudowny zapach piwa, który momentalnie zepchnął na dalszy plan ustępujące już objawy kaca, oraz o to że Jeff w każdym barze czuł się dobrze.

Zszywacz powolnym krokiem podszedł do baru stanął w kolejce za "Strzelcem i złotą rączką". W obecnych czasach jedną z ważniejszych rzeczy jest odpowiednie ustalanie... tych no... prioty... ptriory... *priorytetów*! Jeffowi szlo to nieźle. Najpierw piwo potem praca. Można by się oczywiście zastanowić co się stanie jeśli podczas sączenia złotego trunku jakiś mieszkaniec się wykrwawi, ale od czego Zszywacz ma swój medalion? Jeśli barman wie o jakimś nagłym przypadku to pewnie od razu mu powie.
Kiedy Jeff już miał kupować piwo ktoś go zaczepił. Był to ten nieprzyjemny typek ględzący o zupie z jaj brahmina czy czymś równie "smacznym". Wtedy medyk go zignorował. Teraz nie było to możliwe.
-Hmm... zastanówmy się... gdybyś miał przebite płuco albo chociaż otwarte złamanie kości udowej to pewnie mógłbym ci pomóc, ale w tej sytuacji niestety nie. A co do tych panienek... ja dziękuje. Wolę nie ryzykować złapanie jakiegoś syfa. Wystarczy mi promieniowanie i toksyczne powietrze. - Jeff mówił spokojnie i cicho. Uśmiechał się lekko gdy mówił o przebitym płucu i otwartym złamaniu. Po zakończeniu swojej wypowiedzi odwrócił się od rozmówcy i odezwał się do barmana:
-Proszę piwo - położył na blacie cztery kapsle. Kiedy otrzymał upragniony napój rozejrzał się po wnętrzu. Nie lubił pić sam, a w każdym bądź razie nie piwo. Szukał członka karawany, który był przed nim w "kolejce". Miał zamiar się do niego dosiąść.

Ghoster
Piwo. Nareszcie, po wielu dniach wędrówki po pustkowiach oraz dużego odcinka z karawaną, Davy i Jeff poczuli jego smak. Zimny, orzeźwiający, pyszny. Dało się wyczuć w tym nutkę miętowego aromatu. Może nikt z nich w całym swoim życiu mięty nie widział, ale wiedzieli jak smakuje. Kiedyś znaleziono magazyny z przedwojennymi składami. Na szczęście nie dostały się w ręce Bractwa, a kupcy rozwieźli je po całych pustkowiach Kalifornii, po brzegi łączące ich świat z Wielką Nieznaną Strefą. Barmani zaczęli eksperymentować z tym, co znaleziono. Nikt nie przypuszczał, że coś takiego jak mięta może być tak dobre wraz z piwem. Wszakże orzeźwiało jeszcze bardziej.

Siedzieli przy stoliku. Aoth wybrał sobie ten najbardziej oddalony od wszystkich innych. Było najciszej, a w tych czasach każdy metr potrafił sprawić, że szept stawał się zupełnie niesłyszalny. O to zresztą chodziło, brak kłopotów i wtrącania się w czyjeś sprawy. To była niemal pewna droga do piachu w takich miejscach jak to.
Rozłożyli się na wygodnych siedzeniach wyrwanych z samochodu i starannie startych szmatką, by rozkoszować się piwem, którego nawet widok sprawiał, że cały świat tracił znaczenie. To było najważniejsze, żeby w końcu się napić i nieco rozluźnić. Siedzieli tak bez słowa, może byli nieśmiali, może też się nie lubili, chociaż nie można było powiedzieć że pałali do siebie odrazą. Potrzebowali chwili spokoju.

Lenvin zaś, wraz ze Zgrzytem, nadal stali przy wejściu. Patrzyli się na wszystko, wydawało się to takie nowe i nieznajome, wszakże od długiego czasu jedyne co widzieli to członków tej karawany i wychodzili z niej tylko po to, by rozprostować nogi. Teraz jednak widzieli już bar i piwo, zimne.
W tej samej chwili odepchnął ich jakiś mężczyzna. Obaj uświadomili sobie, że tamowali przejście. Był to wysoki, szeroki w barach człowiek. Skórzana kurtka różniła się od tych, co nosili strażnicy, po pierwsze nie miała metalowych wzmocnień, a po drugie nosił brązowe, materiałowe spodnie. Na głowie czapka z daszkiem, nie zdążyli zauważyć twarzy, już szedł w kierunku dwóch złomiarzy w rogu, machając ręką do barmana.

Z kolei Zszywacz i Aoth widzieli jego gębę dobrze. Sami nie byli zbyt piękni, ale raczej nie sprawiali wrażenia kogoś, kto wyszedł z nory gangu prasowego. Ten taki był, kabura z Orzełkiem, modelem z wydłużonym w magazynkiem, dzięki czemu można było nim wystrzelić nawet do dwudziestu pocisków. Desert Eagle był dość popularny, ale zazwyczaj psuł się, bo ludzie nie wiedzieli jak się obchodzić z bronią. Ten jednak był zadbany niczym dziwki z południa. Z dalekiego południa. Ale jego twarz nie dawała spokoju. Krótkie, szatynowe włosy i lekki wąs przechodzący swobodnie w bródkę zgoloną po bokach a zapuszczoną w dół. Może nie był całkiem wygolony, ale jego ostre jak żyleta rysy twarzy, zapadnięte, podkrążone oczy i rzymski nos wydawały się być znajome. Po chwili przysiadł się do dwóch ludzi i zaczął z nimi rozmawiać. Jedynie Jaggerjack i Jeff zdołali wychwycić szepty, Zgrzyt i Lenvin byli za daleko.

- Macie metal? - Odezwał się niskim głosem.
- Ta, ale słuchaj... - Zaczął jeden ze złomiarzy, ukazując swoje długie kłaki i zapuszczony zarost.
- Nie, nie będziesz miał kłopotów z Bractwem. - Przerwał mu, rozwiewając wszystkie wątpliwości. - Dajcie mi to dzisiaj pod wersalką w domu Georga, tylko jak złapią was klawisze, nie dajcie sobie nic wcisnąć. Jutro poczekacie tu na pewnego smyka, powie wam gdzie jest forsa.
- Trochę skomplikowane. - Powiedział lekko żartobliwie jeden z rozmówców.
- Zamknij się. Układ stoi?
- Pełna suma? - Zapytał się drugi.
- Tak, pełna...

Lenvin
Miasto było ładniejsze niż się Len spodziewał. Nawet bar był w miarę schludny. Gorzej z ludźmi przebywającymi w barze, ale cóż, sam Lenvin tez pięknie nie pachniał czy też nie nadawał się na żigolaka.

Bar sam w sobie robił pewne wrażenie, przeszło po chwili gdy do budynku wszedł spory mężczyzna. Len blokował przejście i musiał się odsunąć i od razu przestał interesować się barczystym facetem.

Paru z tych którzy jechali z Lenem karawaną sączyli żółty napój, alkohol. Przez chwilę chudzielec też chciał się napić, ale jak w stanie upojenia alkoholowego rzucały granatami? W końcu jest tu od paru minut, sprawy mogą przybrać dziwny obrót.

Mimo wszystko czegoś musiał się napić. Barman napawał Lena obrzydzeniem i nawet troszkę się go bał. Zebrał w sobie odwagę i starał się oddychać przez usta, choć to zdecydowanie mniej zdrowe.

-Witam serdecznie. Czy mogę prosić o jakiś napój NIE alkoholowy i nie będący czymś w stylu szczów, albo trucizny. Poza tym szukam jakiejś pracy, byle jakiej.

Zgrzyt
Również podchodzę do baru.

"Daj Pan coś na ochłodzenie pyska"

Potem spoglądam na siedzące lalunie.

"Ciekawe ile biorą za noc"

Pytam sam siebie. Na koniec zagaduje jeszcze barmana.

"Ja też szukam roboty. Usłyszałem kątem ucha, że Pan Mąciwoda kogoś szuka ta? Możesz coś konkretnie przybliżyć"

Ghoster
- Bez alkoholu? - Uśmiechnął się barman. Widać było, że od wielu dni nic go tak nie rozbawiło. Powstrzymywał śmiech. - No proszę, a już myślałem, że nic nie zarobię na zwykłych kuflach. - Powiedział, podchodząc do lodówki, z której wyciągnął żółtawą butelkę Nuka-Coli. - Masz, trzy kapsle. - Wlał zawartość do małego kubka, kapsel od butelki odłożył na stertę, którą najpewniej ukrywał pod szynkiem.
- Proszę. - Lenvin podał je, te obróciły się parę razy na blacie, by za kilka sekund zniknąć w rękach barmana.
- Co do roboty... - Zaczął mówić, jednocześnie bazgroląc coś na kartce kawałkiem rysiku, najpewniej liczbę zarobionych pieniędzy w stosunku do straconych. - Jeśli mówisz, że cokolwiek, to może i miałbym dla ciebie cosik. - Pochylił się do przodu, jednocześnie zniżając ton głosu. - George, pewien starzec, ma w lodówce zgrzewki rumu. Przynieś mi ze dwie paczki, alkohol dzisiaj jest drogi i zaczynam tracić, muszę się podnieść. Tylko nie wygadaj. I popytaj najpierw dookoła o co chodzi, bo widać, że jesteś nowy.

W tej samej chwili pomiędzy Lena a barmana wtrącił się Zgrzyt, starzec o nieco przyjaznym usposobieniu, prosząc o coś do picia.
- Cztery kapsle. - Powiedział, wyciągając piwo i lejąc do kufla. Zgrzyt podał mu pieniądze, a także wziął piwo. Kolejne pytanie także padło z jego ust, ale teraz chodziło o robotę dotyczącą Killiana, burmistrza. - Nie podsłuchuj, dobra? - Podniósł palec ku znaku groźby. - A jak tak bardzo się musisz interesować, to burmistrz szuka pomocnej ręki żeby uruchomić parę aut. Tylko mi nie myśl o jakichś podwałach, nic nie podkręcisz burmistrzowi. - Przerwał na chwilę by odłożyć pieniądze pod ladę i znów skierował słowa do Lenvina. - Ty też.

Powoli się ściemniało. Słońce beznamiętnie zmieniało czerwonawy kolor nieba na bardziej przyjemny, niebieski. Etap przejściowy wyglądał, jakby nieboskłod przybrał zimny, purpurowy odcień, ale i tak wyglądało to o wiele lepiej niż prażące ogniem pustkowia.

Davy
Davy usiadł przy ścianie po lewej stronie. Jak zawsze. Po prawej dosiadł się doktorek. Powoli sączył, tak, sączył to bardzo dobre słowo. Przez zaciśnięte usta powolutku wlewało mu się piwo. Zamierzał się nim delektować. Od cholernie dawna nie pił tak dobrego.
-Tylko mnie wkur... denerwuje ten orgazmiczny kuchmistrz, czy z tobą też tak jest? Swoją drogą, kiedy byłem szeryfem w Lubbock momentami kusiło mnie aby takich jak on zacząć wtrącać do aresztu by się nauczyli szacunku do innych, a szczególnie do tych biedniejszych...
Tak, teraz, po tym jak poczuł smak piwa miał ochotę pogadać. Cóż poradzić. Czasem tak miał. Na ogół milczał, ale każdy czasem potrzebuje poczuć się... człowiekiem
Rozmowę ciemnych typków słuchał jakby od niechcenia, ale zapamiętywał fakty

Zszywacz
-Tak, gość jest rzeczywiście wkurzający. Ciekawe jak udało mu się przeżyć, aż tak długo? - Jeff wyraził swoje zdanie. Upił łyk piwa po czym pomyślał, że to samo można by powiedzieć o nim. Chociaż nie, on był jednak przydatny i to pewnie dlatego żył.
Zszywacz nie przejął się zbytnio usłyszaną rozmową. Nie interesowały go takie interesy. Jego praca była czysta. Jeśli można tak powiedzieć o zajęciu podczas, którego nie raz ma się ręce po łokcie w krwi. Czuł, że te informacje mogą się przydać raczej jego towarzyszowi, ale jeśli ten nic o nich nie mówił to Jeff nie miał zamiaru rozpoczynać tematu.
- Tak przy okazji, jestem Jeff, ale wszyscy mówią na mnie Zszywacz i jak pewnie się domyślasz jestem medykiem, więc jakby oderwało ci nogę albo coś podobnego to wal z tym do mnie, dużo nie wezmę. - Powiedział poważnie Jeff po czym roześmiał się życzliwie. Pozwolił sobie na ten gest bo rozmówca coraz bardziej przypadał mu do gustu. Rzadko spotykało się ludzi, którzy dzielili się jedzeniem z biedakami. Bycie szeryfem też nie jest zbyt popularne. Większość woli jednak karierę gangstera albo zwykłego oprycha. Ogólnie rzecz biorąc rozmówca wydawał się Jeffowi bardzo ciekawą postacią. Może naprawdę nią był, a może to tylko Jeff zbyt długo podróżował samotnie?

ZgrzytJakby nigdy nic podchodzę do Daviego i Zszywacza

- Hej panowie. O czym rozmawiacie?

Kręcę się dookoła nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Jestem raczej przyzwyczajony do picia pod sklepem a nie w jego wnętrzu. Patrze na ludzi zgromadzonych w barze. Staram im się jednak zbyt natrętnie nie przyglądać. Zasadniczo nie szukam kłopotów. To raczej one zawsze znajdują mnie. Cóż, widocznie przystojni i inteligentni ludzie już tak mają.

- Tylko się nie nawalcie tym piwem.

Rzucam w stronę kompanów. Szczerze zęby jakbym właśnie powiedział coś bardzo zabawnego.

- To co dzisiaj robimy?

Pytam nawet jeżeli mnie olewają.

- Ponoć jest robota u burmistrza. Trzeba mu autka naprawić.

Ciągnę rozmowę aż do skutku.

- Ej no. Chyba się na mnie nie obraziliście co? To ja tu chce wam ugotować żarcie i babki załatwić a wy się fochacie? Tak się nie robi.

Klepie obydwu po plecach. Staram się być na swój sposób miły. Życie złomiarza, menela i śmietnikowej łachudry nauczyło mnie, że da się zakolegować dosłownie z każdym. Trzeba tylko okazać dobre chęci. Nigdy też się nie obrażam, więc nawet jeżeli kompani zaczną mnie kląć to spłynie to po mnie jak po kaczce.

Lenvin
Porzadne miasto, zaiste. Jedno pytanie i już znalazła się robota. Nie wyglądała co prawda zbyt szlachetnie, ale na razie Len nie miał zbyt dużego wyboru.

Skupił się na tym co podano mu do picia. Utracił na to trzy miedziak, fortuna jak dla niego. Przechylił kubek z żółtą cieczą parę razy, patrząc na napój, który wcale nie musiał nie być moczem. Raz się żyję... raz się umiera. pomyślał i za jednym razem wypił całą zawartość kufla. Odstawił kubek na ladę i zakasłał parę razy.

Starzec, który pojawił się obok Lenvina przy barze może i wyglądał przyjaźnie i nie koniecznie był groźny, to sprawiał, że nie tylko nozdrza Lena prosiły o pomstę do nieba. Niezwykłe... że też nikt go nie zabił/ Ja bym to zrobił, patrząc na jego wspaniały styl mowy i bytu.

Na szczęście gdy tylko staruch wypytał barmana o co chciał, oddalił się do stolika przy, którym siedzieli poczciwie wyglądający starszy mężczyzna, Len gdzieś w przelocie wychwycił imię, ale nie mógł go sobie dokładnie przypomnieć. Obok niego siedział jeszcze Ten Który Dzieli Się Jedzeniem Z Biednymi I Starymi. Co do niego Len nie miał żadnych myśli, chociaż mężczyzna wyglądał na takiego, który mógł narobić kłopotów.

Skwar coraz bardziej dawał się we znaki. Czarna marynarka sięgająca Lenowi do pięt, a kołnierzem zasłaniająca boczną stronę szyi, znów mocno się nagrzała. Nie stanowiło to problemu, przyzwyczaił się, a pocił się tylko gdy było NAPRAWDĘ gorąco.

Lenvin nachylił się przed barmanem i cichym, suchym głosem zapytał
-Powiedz, kolego. Gdzie ten George ma chatkę?

Ghoster
- Jak stąd wyjdziesz, to to będzie pierwszy budynek po lewej, tuż koło szpitala. Tylko słuchaj, to jest człowiek, więc go nie zamęczaj, chłopie...
Lenvin stał przy barze. Może nie lubił ludzi, to by wyjaśniało fakt, dlaczego od tak dawna z nikim nie rozmawiał. Ale teraz potrzebował przejść stopniowo w świat cywilizacji. Obserwował cały bar, a właściwie znaczną część. Widział dwie ladacznice, które teraz usiadły spokojnie przy stoliku dopijając kieliszek wódki, widział także tego wielkiego jegomościa gapiącego się namiętnie za okno. Widział też dobrze grupkę złomiarzy z tym, co jak co, groźnie wyglądającym mężczyzną. Zbliżał się powoli wieczór, tak więc barman odszedł na chwilę od szynku, by podłączyć jakieś dwa kabelki w rogu pomieszczenia. Natychmiast wnętrze rozświetliło się od małej lampki.

W tych godzinach ludzie się schodzili. Minęło im trochę czasu na rozmowach o niczym, żeby się tylko rozluźnić. Do środka zaczęli wchodzić wszelacy przedstawiciele miejscowej ludności. Dwóch strażników z ubrudzoną odzieżą i kałaszami, którzy natychmiast usiedli do jednego ze stolików z kuflem piwa i zaczęli opowiadać sobie przeżycia z dzisiejszego dnia. Potem wlazł długowłosy chłop ubrany w brązowe łachy, który wydawał się uginać pod ciężarem swojego plecaka, następnie było parę innych, nic nie znaczących osób.

Davy
-Ja jestem Davy, kiedyś... w przeszłości której wole nie wspominać nadano mi ni to przydomek ni to nazwisko Jaggerjack, a dla wszelkich łachmyt, bandytów i ogólnie wrogów jestem Aoth.
-(...)więc jakby oderwało ci nogę albo coś podobnego to wal z tym do mnie, dużo nie wezmę. - Powiedział poważnie Jeff po czym roześmiał się życzliwie
Davy nie wybuchł śmiechem ale uśmiechnął się lekko. Co nadało jego twarzy nieco przyjaźniejszy wygląd. Jasna cholera. On już nie pamiętał jak brzmi jego śmiech, ostatni się śmiał... jeszcze przed "tym"... pomyślał dotykając zimnego kawałka stali na jego twarzy.
-A ja jestem strzelcem wyborowym. Poza tym też, jak mówiłem barmanowi, złota rączka. Szczególnie broń- a najszczególniej jego snajperka. Jej budowę znał już na pamięć- ale myślę, że gdybym miał czas to i turbinę elektrowni bym naprawił. Więc jak będziesz miał kłopoty, albo będziesz chciał zbudować Buggiego to zgłoś się do mnie. Też nie policzę dużo- zagadnął i spojrzał na niego uśmiechając się lekko, jednak zaraz znowu odwrócił głowę i patrzał na niego tylko jednym okiem, tak, że nie widział lewej części twarzy.

-Ja pier...- powstrzymał się od przekleństwa- kogo diabli niosą
Spokojnie odczekał aż złomiarz powie co ma do powiedzenia
-Z całym należytym szacunkiem- "czyli taką ilością jaką sam okazałeś biedakowi"- ale jesteśmy zmęczeni po podróży- mówił spokojnym głosem, niemal cichym- chcielibyśmy spokojnie wypić, cicho porozmawiać na cywilizowane tematy. Po prostu odpocząć. Wybacz, ale ty jesteś po prostu głośny. Jak chcesz... to możemy się umówić jutro na piwo, ale dziś rozmawiam ze Zszywaczem, a większa ilość ludzi mnie najzwyczajniej męczy. I dziękuję za informację, barman już mi powiedział o tym, ale i tak dziękuję. A teraz byłbym content gdybyś pozwolił nam w spokoju porozmawiać
Davy aż się zdziwił, że potrafi układać tak rozbudowane zdania. Bite 5 lat tego nie robił. Raczej się nie kolegował z ludźmi. Dopiero podczas podróży postanowił to zmienić. Samotność jest dobra, na góra kilka lat, na dłużej potwornie męczy, a że karawana długo jechała miał czas na przemyślenia, ale jeśli menel nie zmieni swojego sposobu bytu to na pewno nie będzie go traktował jak kolegę, a raczej irytujący wrzód.

Zgrzyt
Wysłuchuje tego co mówi Davy.

- Zaraz, zaraz! Ja nie okazuje szacunku biedakom? Chyba mnie z kimś pomyliłeś. Myślisz, że po co was zapraszałem na obiad? Chciałem, żeby ten niedojadek w końcu zapełnił żołądek. Znam jednak takich jak on. Sam by nie przyszedł. Musiałem więc wymyślić taki fortel.

Wstaję i macham ze zrezygnowaniem ręką.

- Idę do roboty. Wy nieznajomi, zapoznawani w dziwnych okolicznościach na pustkowiu nie macie za grosz wyczucia. Spójrz ino na mnie. Czy ja wyglądam na bogacza? To co mam na sobie warte jest może 50 kapsli. No chyba, że mówisz o tym czym mnie natura obdarzyła.

Mlaskam z zadowoleniem i poprawiam w kroku spodnie.

- W takim założeniu faktycznie. Można powiedzieć, że jestem wręcz milionerem.

Dociskam wiszący na plecach karabin i dopijam napój.

- Rozejrzę się po tym wysypisku.

Mówiąc te słowa wyjmuje swój podarty i poplamiony egzemplarz "kociej łapy". W rogu pisemka widnieje wiadomość, że jest to numer 4 tej prestiżowej kolekcji.

- Może tym razem dopisze mi szczęście i jakimś cudem dostanę tu numer 5 kociej łapki. To by było dopiero coś! Na ostatniej stronie tego co mam piszą, że w następnym wydaniu ma pozować Porucznik Rihanna Johns. Spotkałem kiedyś tą babkę na szlaku. Mówię wam, takich cycuszków jak ona ma ze świecą szukać. Gdybym wtedy wiedział, że pozowała do trzepańca to bym ją poprosił o autograf. A potem bym się jej oświadczył bo to jedyna kobieta z którą mógłbym się na tym cholernym świecie ożenić.

Przed wyjściem staram się dowiedzieć u barmana gdzie dokładnie mieszka ten burmistrz. Jeżeli mi się to uda to ruszam do jego domu albo pod jakiś inny wskazany adres.

Zszywacz
Zszywacz uśmiechnął się na wzmiankę o konstruowaniu buggiego po czym podobnie jak rozmówca zwrócił się w stronę kucharza-amatora o dziwnych gustach kulinarnych.
-Nie rozmawiamy *o niczym ważnym*... - powiedział z naciskiem Zszywacz chcąc się pozbyć natręta w czym skutecznie pomógł mu Davy.
Kiedy staruszek się oddalił Jeff odezwał się do Jaggerjack'a:
-Naprawdę nie mam pojęcia jakim cudem udało mu się przeżyć. Lepiej nie zawracać sobie nim głowy. -upił kolejny łyk piwa- Tylko to dokończę... -wskazał na kufel-...i idę spytać barmana o jakąś robotę. Może mają tu jakiegoś chorego.

Zszywacz nie śpieszył się zbytnio z piciem. W końcu piwo było jedną z ostatnich dobrych rzeczy na tych pustkowiach. No, chyba że ktoś lubił piach i promieniowanie to wtedy mógł czuć się jak w raju (jeśli ten istniał). Podobno przed wojną wiele osób uważało te... no... Stany Ameryki za miejsce ogólnej szczęśliwości. Gdyby ci ludzie dożyli dzisiejszych czasów to pewnie powiesiliby się na ostatniej gałęzi wyschniętego drzewa. Taki był koniec każdego raju - brud, pył, piach... i insekty. Zszywacz usłyszał kiedyś, że insekty są w stanie przeżyć większość kataklizmów. Widać przodkowie obecnie żyjących mieli w sobie coś z tych stworzeń. Zagrzebali się pod ziemią, w kryptach, czekali i dzięki temu przeżyli. W tym momencie Zszywacz czuł, że sam jest jakimś pieprzonym insektem. Dlaczego on zawsze nawet po małych dawkach alkoholu robił się smutny? Pewnie dostosowywał się do świata, który był jak ten przysłowiowy papier- szary i obsrany.

Kiedy Jeff skończył piwo udał się do barmana. Odstawił kufel na ladę i zapytał:
-Nie macie tu przypadkiem jakiejś roboty dla medyka?

Ghoster
Jeff, podchodząc do Barmana z pytaniem, najwyraźniej przerwał mu wyjątkowo fascynującą lekturę. Widział książkę z okładką "Podręcznik Kuchmistrza", tytuł zadziwił go, ponieważ na pustkowiach trudno było znaleźć kogoś, kto naprawdę potrafił gotować. I nie myślał tutaj o jakichś gnojówkach ze szczura, a o prawdziwych plackach z iguaną. Jadł kiedyś takie, najprawdopodobniej była to najpyszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek spróbował, teraz jedynie przypominał sobie ten zapch, a i to z trudnem.
- Spróbuj w szpitalu i spytaj o doktorka Rzeźnika. Może będzie potrzebował jakiejś pomocy. - Rzekł, podnosząc wzrok do góry. - Coś jeszcze? I tak, barmani wiedzą wszystko...

Po chwili podszedł do niego Zgrzyt. Wgapił się chwilę w Zszywacza i spytał barmana o drogę do burmistrza. Wydawał się być już lekko wkurzony tym, że ciągle ktoś mu przerywa.
- Kurwa, na końcu miasta w północnej połowie jest salon mechaników, są tabliczki. - Podrapał się po głowie i wykonał nią następnie jakieś pretensjonalne gesty. - Ktoś chce coś jeszcze? - Powiedział głośno, wyczekując odpowiedzi.

Davy
Davy dokończył piwo i walną szklanką w stół, jakby ogłaszając, że skończył. Jedno wystarczy. Nie ma zamiaru się upijać, choć z doświadczenia wiedział, że do tego potrzebowałby znacznie więcej. Kiedyś... dawno temu, na 18 urodzinach kolegi wlał w siebie pół litra czystej, pół flaszki likieru z litr mocnego piwa i masę innych alkoholi w niewielkich ilościach. Był lekko pijany. Po tym jak skończył pić wytrzeźwiał w ciągu 3 godzin. Tak... Davy ma mocny łeb.

"- Kurwa, na końcu miasta w północnej połowie jest salon mechaników, są tabliczki."

Usłyszał będąc w połowie drogi do lady by oddać szklankę. Zarejestrował informację i bez słowa wyszedł z baru, jedynie wykonując gest w kierunku Zszywacza będący czymś pośrednim między luźnym salutem, a pozdrawiającym podniesieniem ręki. Było to równoznaczne z "cześć"
Po wyjściu skierował się do Georga...

Lenvin
Nie zamęczyć go. Te trzy słowa Len powtarzał sobie przez minutę. Jak się do tej pory spostrzegł to, gdy zaczynał coś robić fizycznie innym ludziom, oni nie mogli podjąć później żadnych działań fizycznych i psychicznych, no chyba, że zebrało by się wszystkie części, zmontowało i ożywiło. Z taka też ciekawą myślą Lenvin wyszedł z baru a po drodze potrącił barkiem menela w szelkach.

Od razu po wyjściu z budynku Lenvin poprawił gogle i otrzepał ramie którym zderzył się przez przypadek z żulem. ,,Dom za szpitalem po lewej od tego miejsca.

Len minął szybkim krokiem hospicjum i zatrzymał się przed drzwiami do domu jegomościa Georga. Wysoki mężczyzna przypiął nóż do pasa, upewnił się, że granaty dobrze się trzymają. ,,Zapukam ładnie. Ładnie się przywitam. Pięknie poproszę o skrzyneczki. Jeśli odmówi jeszcze ładniej o nie poproszę. W razie czego przepięknie walnę go w ryj, ale raz. Trzeba uważać.

Lenvin pięścią, trzykrotnie zapukał, a raczej walnął w drzwi, grzecznie powtarzając swój wyśmienity plan, którym był zachwycony. Na wszelki wypadek poprawił gogle, o to trzeba dbać.

Zszywacz
-Dzięki, nie denerwuj się... -Jeff rzucił cicho w stronę barmana i opuścił bar. Świeże powietrze, a raczej powietrze w którym stężenie kwasów i innego syfu nie odbiegało od powojennej normy, dodało Zszywaczowi energii. Miał skierować się do szpitala. Pięć lat temu Złomowo nie miało jako takiego był tylko ten dom, w którym przyjmował on sam. Może to tam? Zszywacz stwierdził, że sprawdzić nie zaszkodzi. Udał się do dobrze znanego miejsca. Po drodze wspominał jak otwierał tam swój "gabinet". To były czasy. Dużo klientów, a co za tym idzie kapsli, a co za tym idzie gorzały, a jak już jesteśmy przy gorzale to i wątroba była zdrowsza. Medyk uśmiechnął się lekko na myśl o tamtych czasach. Jednak po chwili uśmiech znikł zastąpiony grymasem smutku i zrezygnowania na myśl o tym dlaczego opuścił to miejsce. Za moment twarz Zszywacza przybrała swój zwykły wyraz. Ostatecznie lekarz wychodził z założenia, że co cię nie zabije to cię wzmocni.

Jeff skończył swoje rozmyślania i zaczął przyglądać się ulicom, którymi szedł. W zasadzie to nie było się czemu przyglądać. Metal. Rdza. Skulony biedak. Metal. Rdza. Śmieci. Metal...

Zszywacz przyspieszył kroku. Był już prawie na miejscu. Za tym rogiem kiedyś było mieszkanie lekarza. Jego mieszkanie. Ciekawe czy własnie tam mieścił się szpital...

Ghoster
- Kurwa, posprzątaj do cholery ten syf! - Rozległ się nieco stłumiony przez styropian krzyk mężczyzny o niskim i ochrypłym głosie, brzmiącym nieco jakk piosenki starych, czarnoskórych piosenkarzy sprzed wojny, które Lenvin znał chyba tylko z płyt, które sporadycznie słyszał u kogoś, kogo majątek wykraczał poza chatkę ze ścier z łóżkiem i stolikiem z deski, na którym leżała jedna, góra dwie konserwy.
Zapukał, jego dłoń naraziła się na kontakt z obrzydliwym, pruchniejącym kawałkiem drewna z klamką, który służył za drzwi. Dźwięk także był okropny, dostał się szybko do jego uszu i podrażnił je swoim okrutnym zgrzytem i chrupnięciem.
Drzwi otworzyły się, a w przejściu stanął wysoki, barczysty murzyn, łysy, prawie całkiem ogolony na głowie. Miał duże, chociaż mocno przymrużone oczy koloru miodu, które wpatrywały się w człowieka przed nim z jakąś nieskrywaną dumą i wyższością.
- Czego, kurwa? - Zapytał, krzywiąc się na widok Lenvina i jego płaszcza, który najzwyczajniej wyglądał, jakby go coś rozjechało, przynajmniej po ostatnich przeżyciach związanych z karawaną...

Tej krótkiej sytuacji przyglądywał się Jaggerjack, drapiąc się po swojej głowie, którą zresztą można było porównać pod względem konstrukcji czaszki do czarnoskórego jegomościa. Dreptał on powoli w kierunku domu Georga, ale jak widać miał gościa już wcześniej. Zwolnił nieco kroku, widząc byłego towarzysza podróży, by nieco przyjrzeć się sytuacji, która nie zapowiadała się najlepiej, widząc szczególnie postawę Lenvina, który stał tak, jakby zaraz miał skoczyć na wyższego o pół głowy przeciwnika.

Tuż obok przeszedł lekarz, starzec z siwiejącą nawet brodą, powolnym chodem zbliżał się do wysokiego budynku najbardziej na zachód miasta. Całe pierwsze piętro, chociaż podziurawione, trwało, jednak trzecie legało w gruzach. Cała konstrukcja była podtrzymywana rusztowaniem z metalowych rur, zardzewiałych kawałków stali i drewnianych dech, głównie zasłaniających dziury w ścianach na piętrze. Ponad wejściem, głęboko zakopanym pod rusztowaniem, prezentowała się pomalowana na biało płyta, na której mieścił się napis "Szpital", tym razem czerwoną farbą, na końcu zaś widniał symbol krzyża, dokładnie taki, jaki posiadał Zszywacz.

Zszywacz
Medyk nawet nie zwrócił uwagi na byłych towarzyszy podróży. Był zamyślony. Szedł po jakąś robotę, więc nie mógł się napić, a to nie poprawiało jego samopoczucia. W końcu jego oczom ukazał się obraz nędzy i rozpaczy zwany szpitalem.
Z tym obrazem nędzy i rozpaczy to może i lekka przesada. W końcu budynek stał, ba nawet trzymało się jedno piętro. Nie każda budowla miała tyle szczęścia. Widząc czerwony krzyż Zszywacz uśmiechnął się lekko. Był w domu. W domu każdego lekarza. Jeff zostając Zszywaczem wstąpił do nieformalnego zgromadzenia medyków. Byli to ludzie, których w zasadzie wiele łączyło. W świecie spaczonym promieniowaniem i wszechobecną trucizną medycy byli jedną wielką rodziną. Jeden z nich prawie zawsze mógł poznać drugiego. Nie było ważne czy nosił on biały fartuch, kitel, garnitur, dres czy skóry i pióropusz szamana. Oczywiście jak w każdej patologicznej rodzinie tak i w tej zdarzały się zabójstwa, otrucia i inne bardziej humanitarne (ciekawe czy to słowo ma jeszcze jakieś znaczenie w świecie, w którym człowiek jest człowiekowi zmutowanym wilkiem) sposoby przejmowania klientów swojego "brata". Mówiąc prościej: każdy lekarz był zainteresowany tym, żeby jego pacjent nie zszedł mu na stole. W końcu trupy nie dość, że po jakimś czasie śmierdzą to w dodatku nie płacą. To drugie było gorsze.
Jeff dał spokój próżnym rozmyślaniom i wszedł do budynku. Musiał dostać jakąś robotę. W końcu kasa na gorzałę sama się nie zarobi.

Ghoster
Drzwi były otwarte, musiały być, dopóki byli tam klienci, zarówno ci z lekkimi problemami, jak i z marnym stanem. Może i w tych czasach wynaleziono wiele specyfików, które wspomagały leczenie różnych chorób i zatruć, ale jednak były takie obrażenia, których nie dało się naprawić. Na niektórych takich skupiał się Zszywacz, był lekarzem, który potrafił nieco więcej niż inni, możnaby rzec, iż był wyjątkowy, chociaż w tych czasach prawie każdy umiał coś, czego nie umiał ktoś inny. Problem był w tym, że ludzie czasem nie chcieli, byś umiał tę rzecz, lub byś ją umiał dla kogoś innego. To był problem.
Budynek, jak odrazu się Jeff domyślił, był dość niewielki. Kilkanaście metrów kwadratosych podzielonych na dwa pomieszczenia, główne, w którym stało parę stołów z ludźmi, leżeli, żarli jakieś tanie gówno z puszki, popijając Nuka-Colą. Nie było tu zbyt dużo rozrywek, chociaż dwóch strażników, aktualnie grających w karty, wypatrywało, czy wychodzący nie kradną gazetek przeznaczonych dla chorych.
- Kto tam? - Usłyszał miły głos. Znacznie różnił się od tych okropnych dźwięków wydawanych przez miejscowych, zupełnie jakby wszyscy nawpychali sobie ołowiu do policzków. Ten jednak sprawiał wrażenie przyjemnego. Być może należącego do nieco starszego człowieka, ale mimo wszystko przyjemnego. - Hmm... Lekarz? - Zapytał, gdy tylko wyszedł z drugiego pomieszczenia. Był siwy i zarośnięty, ale okryty siatką na włosy i maską na twarz, by żadne włosy nie wpadały w miejsca, w jakie nie powinny wpadać. Był nieco zgarbiony, ale trudno było nazwać to wadą. Dzięki tej cesze prezentował ze sobą miłego, starego człowieka, który jest kopalnią wiedzy. Tak przynajmniej wyglądał. - Czego szukasz? Pracy?

Davy
Davy idąc bawił się nożem. Jakiś czas temu stwierdził, że przyda się nauczyć nim lepiej posługiwać. No i ćwiczył. W sumie głównie zręczność. Podrzucał go, łapał i pchał w powietrze. Podnosił trzymając za ostrze i rzucał starając się aby wbił się ostrzem. Ogólnie bawił się nim.

"- Czego, kurwa? "

Zwrot przerwał jego zabawę. A to ciekawe. Przystanął i oparł się o najbliższą ścianę. Nie zamierzał się na razie mieszać. Niech załatwią co mają do załatwienia, a potem jego kolei

Zgrzyt
Przechadzam się ulicami tegoż jakże pięknego miasta. Co raz podniosę jakiś śmieć z ziemi żeby zbadać czy byłby z niego jeszcze użytek. Niestety, zbieracze wszelkich odpadków i ogólnie pojętego syfu na dobre się tutaj już zadomowili.

- Hmm...może to się nada?

Podnoszę z ziemi parę pustych puszek po konserwie. Po krótkiej ocenie i lekkim skrzywieniu chowam je do plecaka. Pożytek co prawda z nich żaden ale w planach mam by je przetopić na coś ładnego i dać komuś w prezencie. Tak, prezenty to najlepszy sposób na tworzenie sobie nowych przyjaciół.

- Kurwa gdzie to ten burmistrz miał mieszkać?

Błądzę i błądzę aż w końcu dochodzę do wniosku, że już ni chuja nie wiem gdzie jestem. Może w końcu jakimś fartem trafie do tego burmistrza a jak nie to siądę pod jakąś ścianą, wyjmę butelkę gorzałki i się porządnie najebie. No ale tak się najebie, że jeden dzień z życiorysu będę mógł sobie odhaczyć.

Lenvin
Len był wysokim meżczyzną i rzadko kiedy spotykał ludzi, którzy dorównują mu wzrostem. Ten tutaj George był od niego wyższy. Był tez czarny. Lenvinowi przypomniały się jego wędrówki z czarnymi których uratował z opresji. Też byli ludźmi mimo, że wielu miało inne zdanie. Zostali wymordowani a Len musiał ruszyć dalej, godząc się z tym. Ze wszystkim złym się godził.

Len raczej nie używał przekleństw, był spokojny. Ten tutaj meżczyzna stojacy przed nim jako drugie słowo wykorzystał "kurwa". Nie wskazywało to, że był dobrze wychowany. Gdyby znał Lenvina ten mógłby to zrozumieć. Stary kumpel przy któym nie raz wypił nie jedno piwo nie będzie miał nic przeciwko jeśli jego stary przyjaciel rzuci kurwą na powitanie. Len jednak nie był jego przyjacielem, o nie.

Nadszedł czas by poprawic gogle. Tak więc Len uczynił.
-Witam pana. Czy to prawda, że posiada pan zgrzewki rumu w swej lodówce? Jeśli tak o czy mógłbym prosić o dwie, nie będą dla mnie lecz dla przyjaciela barmana, który chce nacieszyć klientelę tym wytrawnym i smakowitym trunkiem.

Gdyby okazało się, że starzec nie jest miły i nie ma zamiaru przekazać Lenowi trunku to Len ma już zaciśniętą pięść. Zaś druga ręka była gotowa by chwycić nóż.

Ghoster
- Ty wiesz gdzie jesteś? - Pochylił się nieco, a grymas oprawił jego twarz w słowa "Jesteś ścierwem". Dokładnie tak wyglądał.
Ponad dwu-metrowy, czarnoskóry i lekko przypakowany mężczyzna, to była dowość w tych czasach, rzadko kiedy można było zobaczyć kogoś takiego, i w tych chwilach każdy rasita nagle nie miał nic przeciwko innym rasowo.
- Z tego co się orientuję, u pana Georga, to pan? - Zapytał Lenvin, z lekko udawaną nutką elokwencji, niemal tak kłamliwą jak jego szata, zakrywająca dość chude ciało.
- Cholernie się mylisz, masz do niego jakiś interes? Jeśli nie, to ja i czterech kolegów podobnych do mnie możemy o czymś pogadać, co ty na to? - Rzekł, sięgając powoli ręką ku małej pochwie na majher przy pasie, zapewne niezwykle stary, pewnie sprzed legendarnej Drugiej Wojny Światowej, ale niezwykle zadbany, i co najważniejsze, ostry.
To samo zresztą zrobił Lenvin, przysunął dłoń bliżej noża, jakby czekając na reakcję rozmówcy.

Zgrzyt przechadzał się po Złomowie, oglądając wszystko wokół. Blachy były wszędzie, metal, puszki, beczki, do wyboru do koloru. Nie było z tego jednak większego pożytku. Widział różnych złomiarzy zajmujących się kolekcjonowaniem tego gówna, sprzedawaniem co lepszych, działających części mechanikom, przetapianiu tego i zajmowaniu się nieco amatorskim kowalstwem. To nie był najlepszy żywot, ledwo starczył na jedzenie. Zazwyczaj łączyli to z innymi rzeczami, napadami, rabunkami, kradzieżami. Dawało to w końcu wynik, pozwalający na jakiś tam start. Ale nie można było tak spędzić całego życia.
Wnet przed jego oczami stanął mężczyzna. Był raczej młody i w sile wieku, chociaż wystające żebra i bardziej wklęsły niż wypukły brzuch wskazywały na coś innego. Nosił ubranie z kapturem, wykonane z jakichś szmat i ścier, wymalowanych brązową farbą. Wszyscy biedacy składający się w gangi tak tutaj wyglądali, Zgrzyt nie wiedział dlaczego.
Chłop miał długie, spięte w kuc, szatynowe włosy i lekki zarost, ostre rysy twarzy świetnie uzupełniały się z opaloną skórą, a całości dopełniały piwne oczy, w których dobrze odbijało się światło zachodzącego słońca, czerwone i gorzkie.
- Wyskakuj z kasy, starcze. - W tej chwili spostrzegł, że w jego ręce tkwił podrdzewiały kawałek harpuna, niegdyś pewnie używanego do łowienia ryb. Była to jednak końcówka, i bardziej przypominała klingę noża niźli harpun, ale miała zapewne służyć do tego samego celu. Dźgania, bo raczej nie cięcia.

Lenvin
Reakcja murzyna nie zaskoczyła Lena. Od początku się na to przygotowywał. Miał nie robić mu krzywdy. Ale nie podobało mu się, że mężczyzna grozi mu spotkaniem z przyjaciółmi.

-Drogi panie. Gówno mnie obchodzi ile masz silnych kolegów. Ja chcę rozmawiać z panem Georgem. Powiedziano mi, że jest on staruszkiem. Pragnę odbyć z nim spokojną rozmowę, podkreslam ROZMOWĘ...-Lenvin gadał i gadał i już za plecami miał mocno chwycony nóż. Gardło czarnego giganta nie może być aż tak twarde aby wytrzymać to z czym się spotka jeśli nie przedstawi Lenwinowi pana Georga.

Szywacz
Miły starszy pan... Jeff uśmiechnął się w duchu. Nie raz widział jak tacy panowie pakowali nóż w plecy. Takie czasy. Wygląd nie miał znaczenia, bo każdy mógł być takim samym skurwysynem.

-Dokładnie tak. Znajdzie się tu ktoś do pozszywania? Ewentualnie poskładania. Byle tylko nie ze zbyt dużej ilości kawałków. - Twarz Zszywacza wykrzywił lekki uśmiech.

Medyk rozejrzał się po pomieszczeniu oraz dokładniej zlustrował rozmówce. Postawił walizkę ze sprzętem chirurgicznym na podłodze. Zgiął i rozprostował kilkukrotnie palce od rąk. Chciał wyglądać jak profesjonalista.

Zgrzyt
Wyjmuję butelkę i odkręcam zakrętkę gdy nagle słyszę charakterystyczne "Wyskakuj z kasy". Jedno spojrzenie uświadamia mi, że właśnie jakaś koślawa pizda próbuje mnie obrabować. W pierwszej chwili nie dowierzam a potem odpowiadam krótko i na temat.

- Pojebało Cię koleś? Tym kawałkiem gówna to ty se możesz co najwyżej otworzyć puszkę z konserwą. Taki z Ciebie rabuś jak z miejskiej bramy cipka. Pewnie masz fiuta wielkości tego nożyka a Twoja dupa to ściek na spermę. Wypierdalaj stąd zanim zanim Cię zajebię. Ale już kurwa!

Wyciągam Łom i robię charakterystyczny gest ciałem mówiący "Chciałeś coś jeszcze dodać?"

Jeżeli groźba podziała to kończę to co zacząłem. A jeżeli nie to będę walczył. Spróbuję mu jebnąć łomem w łeb.

Ghoster
Wnet trep przez Zgrzytem rzucił się z nożem ku starcowi. Ten nie dał rady uchylić się przed dźgnięciem, toteż zardzewiałe ostrze wbiło mu się w skórę prawej ręki i przecharatało mały kawałek, głębokości zapewne półtorej centymetra po skórze, ale rana była znacznie dłuższa. Zgrzyt, z przygotowanym wcześniej łomem, nie tracąc trzeźwości umysłu, skorzystał z sytuacji, gdy napastnik schylił się po ataku i z całej siły wbił końcówkę łoma w plecy trepa. Ten leżał na brudnej blaszy, próbując zatamować cieknącą krew na plecach, ale zginał się w makabrycznych pozach, nie mogąc się przestać trząść i rzucać. Jąkał coś pod nosem, zapewne obelgi i wyzwiska pod adresem zwyciężonego. Leżał i zaczynał płakać...

Staruszek popatrzył się kątem oka na Zszywacza, a w jego ślady poszło dwóch strażników grających w karty, zasłonili swoje deki i zaczęli przypatrywać się gościowi.
- Zobaczymy. Chodź tu na chwilę... - Wyjąkał, zakładając białe rękawiczki i idąc w kierunku drugiego pomieszczenia.
Jeff podążył za nim, podnosząc przy okazji swoją walizkę. W środku ujrzał wąskie schody prowadzące piętro wyżej oraz, a raczej przede wszystkim, podtrzymywane na metalowych mocowaniach nosze, położone zaledwie na wysokości metra. Leżał na nim mężczyzna z owiniętym wokół lewego golenia bandażem. Twarz miał zasłoniętą kapturem wykonanym ze ścier, pozlepianych ze sobą taśmą i pozszywanych nićmi. W ręku miał otworzoną, opróżnioną do połowy butelkę wódki.
- Rana szarpana na lewej nodze pomiędzy mięśniem a kością. Odkaziłem, ale trzeba zszyć, ja mam interes na górze. Zajmij się tym, potem pogadamy o zapłacie. - Rzekł do Zszywacza, kierując swoje kroki w kierunku schodów.

- Dobra, wchodź. Ale *pamiętaj*, lepiej się nie wychylaj. - Ostrzegł go wysoki, czarnoskóry bramkarz, odstępując rękę od noża i odsłaniając wejście.
Środek okazał się dość imponujący, mimo ścian z blachy i drewna, wszędzie wisiały skóry jakichś zwierząt, służące zapewne zasłonięciu tego rdzewiejącego metalu. Sufit był jaki był, ale podłoga ładnie przystrajana dywanami i płachtami wyglądała naprawdę nieźle. Rzadzko kto w tych czasach miał taki dom.
Wnet Lenvin ujrzał dwoje ludzi. Tylko i wyłącznie dwoje. Jakąś młodą, szatynową kobietę w ubraniu niczym z obozu Bractwa, sprzątającą wnętrze, oraz podstarzałego, ubranego w bordowe łachy dziadka z wygoloną głową, a zostawionymi wąsami i bokobrodami, łączącymi się w pobliżach policzków.
- O co chodzi, Klint?

Lenvin
Klint. A więc tak na imię miał czarnuszek. Klint. Spodobało się Lenowi. Tak jak dom. Było to wręcz ekskluzywne wnętrze. Rzadko kiedy ma się okazję zobaczyć taki budynek, może Lenvin miał dziś szczęście. Tak czy siak rozluźnił się gdy czarny gigant rozluźnił się i wpuścił chudzielca.

Już spokojny Len wciąż rozglądał sie po pomieszczeniu z rękoma złączonymi z tyłu, prawą ręką podtrzymywał lewą, na wszelki wypadek wciąż muskał kciukiem prawej ręki swój nóż.

Len szybkim spojrzeniem obdarzył kobietę w dziwnym odzieniu i spojrzał na staruszka z bokobrodami. Zabawny był to dla Lena widok. Kiwnął się on swoją górną częścia ciałą w przód, ale tak leciutko i trwało to sekunde, nie chciał okazywać zbyt wielkiego szacunku dla starca. Musiał zachowywać pozory.

-Witam, witam. Jam jest Lenvin. Mam bardzo prosty cel. Chciałbym by przekazał mi pan dwie paczki, czy też zgrzewki, rumu. Wtedy zostawię pana w spokoju.

Zszywacz
-Załatwione. - W głosie Zszywacza dało się słyszeć pewność siebie. Medyk położył teczkę na ziemi. Klęknął obok niej po czym zabrał się za wyciąganie niezbędnych rzeczy. Pierwszy był spirytus, potem igła i odpowiednia nić. Właśnie w tym momencie Jeff uświadomił sobie, że nie ma rękawiczek. Wylał część spirytusu na jedną dłoń a następnie rozprowadził go po drugiej. Ręce można było uznać za odkażone. Medyk przechylił lekko buteleczkę i wylał kroplę na igłę. Następnie nawlókł nić. W tym momencie mógł się zabrać do roboty

Zmrużył kilkukrotnie oczy aby skupić wzrok na ranie. Nie wyglądało to dobrze, ale ostatecznie łatał już gorsze rany. Ręce pracowały same. Wykonywały ruchy, których uczyły się przez długie lata. Umysł analizował wszelkie możliwe błędy i starał się ich unikać. Ogólnie rzecz biorąc Zszywacz robił to co do niego należało i starał się robić to jak najlepiej. Unikał myślenia o tym, że o zapłacie będzie musiał rozmawiać *po* robocie, a nie *przed* nią, ale stwierdził, że w tym przypadku nie chce mu się strzępić języka... a może po prostu zachował się jak gówniarz i zaufał "miłemu starszemu panu"?

Davy
-Cóż... to ja wrócę później.
Powiedział do siebie Davy i skierował się do Kiliana Mąciwody.. hmmm... Ale gdzie to do cholery? Karczmarz nie powiedział gdzie on mieszka, czy przez irytująco "przyjacielskiego" żula Jaggerjack zapomniał?
-A co mi tam? Nie zaszkodzi nauczyć się rozmawiać z innymi- powiedział do siebie, podszedł do pierwszej osoby z brzegu i zapytał
-Przepraszam, gdzie znajdę Kiliana Mąciwodę?

Zgrzyt
Krzywię gębę z bólu. Cholerna rana na ręce strasznie boli. Trzymam ją z dala od ciała żeby nie zachlapać się krwią. Rozglądam się za jakąś pomocą.

- Ty mała kurwo.

Kopię pół żywego bandziora. Szybko jednak rezygnuję z tej przyjemności bo znając moje cholerne szczęście to zaraz się wykrwawię. Analizuje co mogę zrobić. Po chwili zaczynam nerwowo chodzić po mieście i jak jakiś wariat wypytywać o lekarza.

- Przepraszam czy nie widział Pan zszywacza? Takiego starego koleżki w podartych ciuchach. Niedawno przyjechał do miasta. Jak to spierdalaj? Sam spierdalaj!

Nie rezygnuję chodzę do tej pory aż ktoś mi wskaże gdzie tu jest jakiś szpital czy coś w tym stylu.

Ghoster
- Tam. - Odpowiedział znużony mieszkaniec odziany w brązowe chusty, wskazując Aothowi dość obszerny budynek z blachy i metalowych płyt obłożonych od zewnątrz ciężkim żelastwem oraz cegłami. W dachu była wyżłobiona niewielka dziura, widać ją było, ponieważ docierała nawet do przedniej ściany, ucinając jej kawałek. Ze środka unosił się lekki, szary dym, zasłaniając niebo, coraz bardziej się ściemniające. Bił też stamtąd lichy blask lamp albo pochodni, w każdym pomieszczeniu było teraz ciemno, więc trzeba było sobie radzić. Zresztą, nawet nad wejściem do środka wisiało prowizoryczne oświetlenie, wykonane z żarówki podłączonej jakimiś kablami, położonej wewnątrz dziurawego garnka.
- Dzięki. - Rzucił po drodze Davy, kierując się nieśpiesznym krokiem w do środka. Po drodze zauważył jednak Zgrzyta, tego starca z karawany, ciągle parodycznie uśmiechniętego, tak, jakby w tym życiu było coś zabawnego. Kulił się, mocno ściskając prawą rękę i jakby panicznie wypytując o coś mieszkańców. Nie słyszał jednak o co, ze środka budynku oznaczonego "Rada Miasta" wydobywały się jakieś chrzęsty, brzęczenia, łomot i tupot. Ogromny hałas mnóstwa pracujących maszyn. Całkiem olewając trepa za sobą, podszedł do drzwi, na których wisiał mały spis burżuazji miasta, nie było ich dużo, ale patrząc na te rdzawiące, rozpadające się mury, nie dziwiło go to.
"Soe Smith, Ovens Creep, Killian Darkwater, Paul Gole...", nazwisk trochę było, jednak zainteresował go właśnie Killian, to on był burmistrzem, przynajmniej z tego co słyszał.
Przycisnął klamkę i wstąpił do pomieszczenia. A było ono duże, właściwie prawie całą powierzchnię zajmowało ono jedno, jedynie po jego prawej stronie były wąskie przepierzenia, które oddzielały główny hal od pobocznych biur i składów. Na środku jednak pracowała jakaś maszyna, siedziała przy niej dość zgrabna dziewczyna, na oko ledwo dwadzieścia lat, krótkie włosy pomagały jej nie wpaść dosłownie w maszynerię, podczas gdy układała tam jakiś papier, przerywając na chwilę pracę, by wlać czarnawą substancję do małego pojemnika podłączonego do robota. Była to bezapelacyjnie drukarnia, amatorska i ledwo działająca, ale przede wszystkim drukująca. Tuż za kobietą, przy biurku, spał jeden ze szmaciarzy, rozłożony na niewygodnym taborecie, opierając całą masę głównie na blacie. Jak on mógł spać w takim chałasie?
Teraz jednak spojrzał w prawą stronę, spostrzegając grupkę strażników w metalowych pancerzach, zaciekle poświęcających się małej libacji przy ognisku, z którego najpewniej unosił się dym. Było ich trzech, dwóch ledwo się trzymających, pijanych, jeden właśnie polewający im jakiegoś bełta.
Wnet stanął przed nim mężczyzna, pojawił się jakby spod ziemi, prezentując nieogoloną twarz i ostro zapuszczony podbródek, wyglądający nieco dziwnie w połączeniu z półdługimi włosami i goglami przewieszonymi przez szyję. Dobrze widział jednak jego kolor oczu.
- Hola señor, ak życie? - Zapytał, wkładając ręce do kieszeni brązowawej kurtki, zszywanej wyróżniającą się, szarą nicią.

Zszywacz czekał chwilę, oglądając jeszcze ranę. Co prawda jego "klient" był lekkim mazgajem i przy każdym wbiciu igły wydawał z siebie jakieś żałosne jęki, to był jednak cierpliwy. Skrzeczący głos człowieka przed nim nawet go nie wzruszał, chociaż w głębi chciałby mu przypieprzyć z całym impetem, a potem opatrzyć rozcięcia na łuku brwiowym w ciszy.
Wnet z góry dobiegł go jakiś głuchy wrzask. Rozszedł się wokół, ledwo docierając do jego uszu. Krzyk bólu, o wiele poważniejszy niż jego przyjaciel tuż obok. Agonia niemal zalewała kogoś u góry, gdyż nie miał nawet siły wydusić z siebie jakiegoś słowa, po prostu długi, nieskrępowany niczym krzyk cierpienia.
Po chwili ustał, cisza, spokój, strażnicy siedzący w odległości czterech metrów od niego popatrzyli się po sobie z głupawą miną, nie chcąc zaczynać tematu, koncentrując się na grze. Zszywacz popatrzył na nich, następnie na rozpadające się schody do góry. Nic, siedzieli tylko podejrzanie, udając, że nie wiedzą o co chodzi. Nawet nie starali się tego ukryć, prawie wskazywali mu, że coś jest nie tak...
- Ani, kurwa, słowa, i idź na górę. - Powiedział jeden z nich, nie racząc choćby spojrzeć na lekarza. - Pomóż mu, bo wszystkich nas trafi szlag.

- T-ty chyba żartujesz? - Odezwał się starzec, wyrywając nieco do przodu by zmienić pozycję siedzenia. - Nie po to skupuję powidła, żeby przyszedł teraz jakiś łach i mi je zabrał.
Starzec wyglądał na zaskoczonego, popatrzył się w podłogę z suchym westchnięciem zakłopotania i oburzenia, po czym wyciągnął z kieszeni papierosa. W drugiej ręce już czekała zapalniczka, po to tylko, by w jego rękach zaiskrzyć i podsycić ulatujący się gaz. Blady płomień zasnuł końcówkę skręta, najpewniej zmieszanego z jakimś tanim gównem, a dziadek zdawał się delektować smakiem i zapachem trzymanej w ustach fajki.
- Mam go wypierdolić? - Zapytał czarny, tak dziwnie zaakcentowanym głosem, że Lenvin prawie się zaśmiał, słysząc jego żałosny ton.
- Raczej nie ma wielu kumpli. Co? - Skierował się w stronę gościa, wstając o lasce i podchodząc do niego powolnym krokiem, składając cały swój ciężar na drewnianym kiju. - Nie lubię ludzi, którzy mi przeszkadzają, a do takich na pewno należy Moneta. Pewnie jesteś świeży po rozmowie z nim? - Wziął głęboki oddech, jak gdyby w obawie przed atakiem astmy, a po chwili znów kontynuował. - Sakiewka to trochę jazda dla takich młodzików. Wynoś się stąd. - Rzekł, odwracając się na pięcie, i machając palcem na Klinta zaczął dreptać w stronę lodówki, stojącej tuż przy szmatach oddzielających pokój od toalety.
- Knebel i spierdalaj.

Zgrzyt ściskał ranę na ręce, w obawie przed wykrwawieniem. Może nie była to wielka rana, ale zakażenie w czasach takich jak te nie było najlepszą rzeczą, na którą możnaby umrzeć. Na pewno było wiele lepszych wyjść, na przykład śmierć ze starości. Teraz jednak nie obchodziło go to, chwytał się przechodniów, ci go odpychali w myśl nieufania żebrakom. Nie minęło kilka chwil a upadł u stóp jakiegoś wała, potykając się o nogę innego.
- Hej, tamten gość był moim kumplem. - Rzekł niskim tonem mężczyzna w brązowych szatach, raczej chuderlawy, ale prześwitywały przez jego ubrania finezyjne ruchy, które sprawiały, że można było go pomylić z jakimś zabójcą, chociaż gęsty łupież we włosach podsuwał na myśl raczej typowego, ulicznego łachmaniarza niż kogoś z wyższej półki. - Co możesz mi za niego dać?

Zszywacz
Na dźwięk krzyku Zszywacz nawet się nie wzdrygnął. Był przyzwyczajony. Strażnicy jak widać też. W końcu w dzisiejszym świecie okrzyki bólu były rzeczą powszednią.
Słysząc słowa strażnika medyk skrzywił się. Nie zamierzał wypełnić polecenia, a przynajmniej nie tego pierwszego.
- Ta... Za jedną robotę mi jeszcze nie zapłacono, a już mam brać się za kolejną? Zdaje mi się, że ktoś tam potrzebuje narkozy, a to *ty* możesz mu załatwić swoją piąchą. - Jeff kpił i nawet tego nie ukrywał. Mówił to oczywiście tylko pro forma, i tak miał tam pójść, ale wolał zachować twarz. Dosłownie i w przenośni.
-Ech... - Westchnął, machnął z rezygnacją ręką, wziął swoje torby i ruszył schodami na górę. Coś mu tu nie pasowało dlatego starał poruszać się w miarę cicho. Prawą rękę włożył do kieszeni płaszcza i chwycił nóż sprężynowy. Był gotowy użyć go w razie potrzeby. Sam nie wiedział dlaczego jest aż tak ostrożny. Jeff miał dziwne wrażenie, że krzyk mógł zostać wydany przez lekarza.

Ghoster
Zszywacz skierował się na górę powolnym krokiem, trzymając ciągle kciuk na zapadce, która była tam umieszczona tylko po to, by sprężynowiec mógł się nazywać tak, jak się nazywa. Nie było nawet drzwi, pomieszczenie pomalowane białą farbą z widocznymi, krwawymi smugami na ścianach, gęsto trzęsły pomieszczeniem, ściekając strużkami.
- Kurwa... - Usłyszał szept lekarza, jednocześnie widząc kawałek jego głowy wystającej zza ramy drzwi. Zajrzał niepewnie do środka.
To, co zobaczył zgięło go wpół. Cofnął się metr do tyłu, niemal potykając się o listwę przy boku schodków. Te zazgrzytały z jakimś dziwnym trzaskiem, a on, spojrzawszy w dół, zobaczył jednego ze strażników z niebezpiecznie złowrogim spojrzeniem. Jeff wyciągnął nóż w bardzo groteskowym geście, nie wiedząc co robić.
- Idź tam, kurwa! - Wrzasnął, a w tym samym czasie, nieco zdezorientowany Zszywacz wrócił spowrotem do pomieszczenia z lekarzem.
- Ja pierdolę, ja pierdolę... Co ja zrobię?! - Użalał się lekarz, a jego dźwięk rozchodził się głucho po całym pomieszczeniu.
Na stole przed nim leżało gigantyczne truchło członka Bractwa Stali. Podstarzały, siwiejący i z gębą pełną zmarszczek mdlał na stole, cały poruszany drgawkami. Podłoga trzęsła się od naporu jego pancerza wspomaganego, tak bardzo, że nosze na których był położony były wspierane przez szereg cegieł.
- Pomóż mi tu, jak on nie odpowie, to oni tu będą! - Krzyknął doktor, stojąc przed wyżłobioną w jego pancerzu dziurą postrzałową. Duży kaliber, pełnopłaszczowy pocisk.

Lenvin
Sytuacja miała tylko jedno wyjście. Rzeź. Len próbował niepostrzeżenie wyjąć nóz, Klint to zauważył i sięgnął po pistolet do swojej kabury odchodząc krok w tył, w tym samym czasie Lenvin ciął go nożem po brodzie. Nie chcąc pozwolic czarnemu mieszkańcowi Ziemi na wyjęcie gnata, a tym bardziej użycia go, rzucił się na niego z impetem powalając go na ziemię. Klint zdążył odbezpieczyć i wystrzelić, ale kula trafiła w dach, zaś Len ciął go w prawe oko i powiekę lewego, korzystając z niedogodnej sytuacji przeciwnika, Len poderżnął mu gardło. Jak na razie jak po maśle.

Lenni wstał odwracając się do staruszka, gotów by się na niego rzucić, dziadunio jednak ten już mierzył w Lena. Strzał bynajmniej nie zaskoczył wysokiego mężczyzny, zaskoczyła go jego celność. Nie był to okrutny strzał w punkt witalny, troszkę uszkodził dla chudzielca któryś mięsień barkowy lewej ręki, ani to nie powaliło Lena, ani nie wykluczyło jego łapy z gry, mimo to troszkę cofnął się do tyłu.

Rzut nożem w stronę starca miał na celu pozyskanie czasu, nóż wbił się w lodówkę, a Len chwycił pistolet Klinta korzystając z tego, że starzec musiał sie przez sztyletem troszkę uchylić i nie mógł celować, przez co pocisk świsnął Lenvinowi nad głową. Chudzielec strzelił w dziada, strzał całkowicie unicestwił lewą rękę Georga trafiając w najważniejsze mięśnie. Starzec zgiął sie w bólu a pokojówka oczywiście zaczęła krzyczeć.

Sytuacja pozwoliła Lenowi troszkę wycelować i jego strzał był wspaniały. Trafił w sam środek osłony spustu, kula przewierca mu się przez palec wskazujący, odrywając go, nadal jednak stara sie wymierzyć w chudzielca, który wystrzelił znowu, w nogę. Chybił tym razem a George celując stara się włożyć na miejsce spustu palec środkowy.

Lenvin znowu strzelił, ale teraz nie dbał o to, że nie chciał zabijać staruszka, trafił w żebra po czym doskoczył troszkę do starca. W żebrach jednak staruszek miał metalową osłonę, i to mocną. Toteż tarcza nie została przedziurawiona, ale kula wbiła się, głęboko. Starzec w końcu wypuścił pistolet i padł na ziemię. Lenvin zabrał jego gnata, wyjął swój nóż z lodówki, pochował wszystko w przyspieszonym tępie i otworzył lodówkę z której zabrał dwie skrzynki.

W biegu Len rzucił umierającemu starcowi coś w stylu przeprośiń
-Chciałem spokojnie, po dobroci
Po czym wybiegł z domu drogą którą tu wszedł jako, że tam strażników nie było. Od razu skierował sie do karczmy mając nadzieję, ze wypłata pokryje koszty leczenia barku. Jeśli nie zawsze są pistolety.

Davy
-Hola- odpowiedział na przywitanie Davy- właśnie staram się zapewnić sobie dostatnie życie. Szukam senor Mąciwodę. Mam do niego dwie sprawy. Sądzę, że wszyscy na tym skorzystamy. Jestem mechanikiem, a słyszałem, że mechanik się przyda

Zgrzyt
No to nieźle się wkopałem. Zabiłem pewnie członka jakiegoś gangu.

- Eee...to był Twój kumpel? Nie martw się. Nie wielka strata. Właściwie to przed śmiercią powiedział, że Cię nie lubi

Uśmiecham się głupkowato.

- No dobra. Na pewno się jakoś dogadamy. Ten koleś nie okradł by nawet kulawej staruszki. Może zamiast niego ja zostanę Twoim kumplem?

Zszywacz
Jak dotąd Zszywacz nigdy nie miał wątpliwej przyjemności spotkania członka Bractwa Stali. Co prawda widywał ich co jakiś czas na pustkowiach, ale zawsze z daleka. Na szczęście.
-Nie jest dobrze. Pomogę. Dla własnego dobra, a potem porozmawiamy o moim honorarium, które właśnie wzrosło. - Jeff spojrzał na lekarza - I nie zarzucaj mi cynizmu. Bierzmy się do roboty.
Zszywacz błyskawicznie otworzył walizkę i postawił ją blisko siebie. Tak żeby mógł szybko dostać to czego aktualnie potrzebował. Medyk był skupiony na swojej pracy. Bał się o swoje życie, ale nie mógł pozwolić żeby to w jakikolwiek sposób mu przeszkadzało.
Jeff zajrzał do dziury w pancerzu. Nie wyglądało to ciekawie. Przyjrzał się czy będzie mógł wyciągnąć pocisk za pomocą szczypiec. To znacznie ułatwiłoby sprawę. Potem wystarczyłoby tylko zatamować krwawienie, założyć kilka szwów i gotowe. W innym przypadku pewnie trzeba by było ciąć. Zszywacz mógłby spróbować zrobić to samemu. W końcu najczęściej zajmował się ranami postrzałowymi. Nagle coś sobie uświadomił. Kula przeszła przez pancerz. Odłamki pewnie dostały się do rany. Medyk przyjrzał się tej sprawie. Chciał usunąć je przed kulą. Po krótkich, ale szczegółowych oględzinach Jeff był gotowy rozpocząć zabieg. Spojrzał na lekarza oczekując rozpoczęcia operacji lub jakichś wskazówek. W końcu to był jego pacjent.

Ghoster
Członek Bractwa krwawił, posoka gęsto ściekała po jego zbroi brudząc stół, podłogę, ręce, wszystko. Niemal zasłaniała ranę, w której pływały metalowe odłamki. W dodatku Jeff musiał operować z tym utrudnieniem, że mógł włożyć conajwyżej trzy pary szczypiec by odciągnąć skórę, nie było miejsca w dziurze w zbroi. Tyle co przeszedł pocisk.
- Na co, do kurwy nędzy, czekasz?! J-ja ni w ząb nie wiem jak to zrobić! Nie w takich warunkach! - Panikował lekarz, chodząc nerwowo po pomieszczeniu i przyglądając się z błagalnym wzrokiem na niego. Wiedział, że jeśli ten żołnierz umrze, całe Złomowo może ucierpieć...
Zszywacz zrezygnował z naciągania skóry, zajmowało by to tylko cenne miejsce. Pozbył się metalu z powierzchni, zatamował główny kanał, z którego lała się krew i włożył szczypce do środka, ostrożnie. Niemal przeciął coś w środku, musiał się cofnąć sporo, by nie wyrżnąć kawałka mięsa. W końcu chwycił. Poczuł metalowy pocisk, wszedł gładko i nawet rana na samym spodzie była lekka. Teraz musiał jeszcze pozbyć się odłamków w środku oraz zszyć te nieszczęsne obrażenia. Twarz członka Bractwa jednak coraz bardziej siniała, jego usta przybierały purpurowo-szarawą barwę, a oczy dawno odpłynęły. Jego tętno było ledwie wyczuwalne, musiał coś szybko zrobić...

- Ty sobie ze mną pogrywasz? - Zapytał z ponurym wyrazem twarzy, chyląc się nad Zgrzytem. - Amol, przytrzymaj go.
Po tych słowach, nieco wyższy i poważniejszy człowiek o długich, blond włosach spadających na jego szyję chwycił w mocnym uścisku za nogi Zgrzyta i odwróciwszy go plecami do siebie podniósł. Nie był to wielki wyczyn, był on raczej lekki, nie jadł od wielu dni poważniejszych posiłków.
- Kurwa! - Wrzasnął, gdy jego obraz odwrócił się do góry nogami.
- A teraz co powiesz? Nadal będziesz stroił trepa? Jak mi dasz całą stertę kapsli to może pomyślimy tutaj o zostawieniu cię.
Łach przekrzywił swoją zabłoconą twarz w jakimś grymasie, odsunął się kawałek, a następnie z ostrym wyrzutem uderzył Zgrzyta w brzuch. Jego mięśnie zaabsorbowały uderzenie, ale mimo to, zgiął się wpół, niemal dotykając czołem kolan. Nagle uścisk na nogawkach rozluźnił się. Spadł na ziemię i uderzył głową nieco dalej przy bucie łachmaniarza. Na chwilę go zemdliło.
- Co teraz powiesz? - Zapytał blondas, uśmiechając się beznamiętnie.

- Mechanik? Ha! Madre! Chodź, vamos, pan burmistrz tutaj nie jest potrzebny, pomożesz nam i bez niego. - Rzekł, odwracając się na pięcie zaczesując wtenczas szatynowe włosy za ucho i zakładając gogle na oczy. - Zresztą, señor Killian jest zajęty, siedzi w gabinecie, może potem się tobą zajmie.
Davy wszedł powoli do środka, obserwując dokładnie okna zasłonięte szafkami i stołami wypełnionymi częściami maszyn oraz pojazdów. Jednak to, co najbardziej go zainteresowało to pełnosprawna, stara wersja samochodu Chrysler 300 Letter Series. Piękne, prawie że lśniące i właśnie strzelające z dwóch rur cudo.
- Widzisz to amigo? Potrzebuję wiedzieć, co tutaj nie działa. Algo no funciona! Nie wiemy co, do cholery, nie wiemy. Zajrzyj no pod maskę i zobacz, a może ci trochę odpalimy początkowego. Ten tutaj model ma iść dla Chrisa z Hubu. Znasz go może?

Lenvin, pędząc w kierunku baru, był już niemal pewien, że nic się nie stanie. Jednak w głównym pomieszczeniu, prowadzącym prosto do Sakwy, zatrzymał go raczej niski, chociaż bardzo umięśniony mężczyzna. Miał długiego, czarnego kuca swobodnie opadającego na podkoszulku, szerokie, na pewno wygodne spodnie moro, a jego ręka celowała Desert Eaglem w Lena.
- Zrobiłeś właśnie najgłupszą rzecz w swoim życiu. - Popatrzył swoimi głęboko błękitnymi oczami na Lenvina. - A mi płacą za każdego takiego cwaniaka...

Davy
Davy gwizdnął z uznaniem widząc brykę. Takie rzadko się widywało w dzisiejszym świecie.
-To może trochę zająć. Zależnie jak dobrze schowana jest ta maldito culpa- Davy nieczęsto łamał angielski z hiszpańskim, ale w aktualnej sytuacji to mogło pomóc "zaprzyjaźnić" się z towarzyszem rozmowy jako "swoim", a to z kolei ułatwiało negocjowanie ceny
-A jak mówiłem mam dos caso, z czego ta segundo jeszcze dziś ulegnie przedawnieniu. Kto reprezentuje prawo w złomowie?

Lenvin
Było całkiem nieźle, do czasu. Do czasu aż tuż przez wyjściem w sporym pomieszczeniu zatrzymał Lenvina mały, ale napakowany koleżka z Desert Eaglem z łapie.

Pierwsze co przyszło Lenowi do głowy to rzucenie maluszkowi jednej skrzyneczki
-ŁAP!
Paker z racji niskiego wzrostu skulił się pod skrzynką, odpychając ją ręką i wysuwając orzełka do przodu, celując w wyższego od siebie o pięćdziesiat centymetró chudzielca. Len w tym czasie leci na niego, ale mały złapał go za ubranie i odrzucił do tyłu, wcześniej także się lekko rzucając do przodu by zwiększyć siłę rzutu. Trunki w beczce prawie się potłukły, a Len leżał na ziemii z gościem oddalonym o metr i celującym w jego głowę z ostrego kalibru.

Lenvin szybko przeturlał się na prawo ledwo unikając nie celnego strzału i sam wyjął swój pistolet, wcześniej zabrany Klintowi i od razu strzelił maluczkiemu w bark, chyba niszcząc jakąś kość, wnioskując po odgłosie. Konus jednak również wystrzelił trafiając Lena w nogę, rana nie krwawiła, a przynajmniej nie za mocno, nie naruszyła mięśni na szczęście.

Mocno poddenerwowany Lenvin wystrzelił cały magazynek w swego oponenta. Dwie pierwsze kule chybiły, ale reszta zrobiły z torsu mężczyzny sitko.

Len podniósł się, wyrzucił pusty pistolet i wziął ten od martwiaka. Szybko jak tylko mógł podniósł skrzyni i poszedł na lewo do baru.

Wchodząc do środka, wszyscy gapili się na Lenvina. Właściwie wcześniejszych klientów tutaj nie było, w rogu jest kilku złomiarzy i przy jednym ze stolików blisko baru siedzi jakaś dziewczyna lustrująca Lena wzrokiem. Barman patrzy się na Lena dziwnie, widząc trupa w drzwiach.

Utykając Len podszedł do lady i położył na niej skrzyneczki mówiąc do barmana
-Możemy wyjść na zaplecze, albo gdzieś indziej?

Barman wciska jakiś przycisk na ladzie i świeci się czerwona lampka nad dachem, przytwierdzona zwisającym kablem do małego mechanizmu, który jest z kolei przyczepiony do ledwo zauważalnej folii na całej powierzchni lady. Len i barman wyszli z baru do pomieszczenia obok.
-Coś ty do kurwy nędzy zrobił!?
-Byli bardzo agresywnie nastawieni, nie miałem wyboru. Prosiłem nawet, a oni i tak byli nieustępliwi. Przykro mi
-Tyś postradał zmysły! Miałeś go, kurwa okra... Co?! Zabiłeś Georga?!
-Takiego staruszka? Cóż, mógł przeżyć, jeśli mu ktoś tam pomoże na miejscu to przezyje, chyba.
Ja pierdolę... Jesteś świrem! Bierz te kapsle i spierdalaj stąd, nie mam z tobą nic wspólnego. Kurwa..
Barman wręczył Lenvinowi sześćdziesiąt kapsli. Powinno starczyć na leczenie i coś jeszcze zostanie.
-Cóż dzięki. To ja idę, jakby co to jestem do usług.

Lenvin uchował swój dobytek i ruszył w strone szpitala. Wchodząc do budynku rzucił ogółem
-HALO? Mogę prosić o pomoc?
Zapach szpitala nie był fajnym zapachem, oby tylko starczyło pieniędzy.

Jedna myśl wciąż dręczyła Lenvina. Kim do licha był George?

Ghoster
- Prawo? - Zapytał zaskoczony mężczyzna, przebijając się pytającym wzrokiem przez gogle. - Sprawa? Do burmistrza? O co chodzi, amigo?
Wnet, gdy tylko skończył zdanie, drzwi po prawej stronie Aotha otworzyły się. Z wewnątrz wyszedł średniego wzrostu, widać że już starzejący się mężczyzna. Nie miał co prawda wielu zmarszczek, ale był przystojny. Nawet ktoś taki jak Jaggerjack musiał się z tym zgodzić, facet wyglądał nieźle, szczególnie z tą grzywką i oczami zawadiaki.
- Vannie, dzięki za tamten raport, Rui powinien to też zobaczyć. Zanieś mu to może po południu, niech zapali... - Podniósłwszy głowę, zapatrzył się w gościa, który ledwo co wszedł do środka. Jego, całkiem dobrze trzymająca się kurtka była obłożona emblematami, medalami i podobnym gównem. Miała odcięte oba rękawy, a dżinsy, które nosił, były, o dziwo, w świetnym stanie.
- Szefie... Burmistrzu, to... Jak masz na imię? - Skierował głowę ku Aothowi.
- Davy. - Odrzekł mu.
- Ten amigo do Davy, powiedział, że ma do señora jakąś ważną sprawę.
Burmistrz podrapał się po dawno nie golonym podbródku i kiwnął porozumiewawczo głową do Davyego.
- Gadaj.

Len wszedł, a właściwie wbił się do szpitala. Przy stoliku siedział jeden ze strażników, a przy schodach, obłożonych z prawej strony śmieciami i przykrytymi szafką z narzędziami stał drugi.
- Ktoś mnie tu musi zszyć. - Powiedział na głos, kierując słowa do strażników.
- Teraz? - Parsknął jeden.
- Nie da rady, lekarz ma sprawę. - Powiedział drugi, odrywając wzrok od talii kart.
- Tak najlepiej to spierdalaj, to trochę potrwa a my się nie znamy na tym.

Davy
Davy skinął głową w stronę Killiana
-Właśnie przyjechałem do Złomowa, ale to nie ważne. W barze przypadkiem podsłuchałem pewną rozmowę. Zdaje się, że chodzi o przemyt. Ma to też jakiś związek z bractwem. Może się mylę, ale sądzę, że chodzi o coś dużo wartego. Inaczej by nie kombinowali tak z odbiorem i zapłatą. Jeśli to pana interesuje mogę powiedzieć wszystko co wiem. Nie oczekuję za to zapłaty. Przez znaczną część życia byłem szeryfem w niewielkiej mieścinie zwanej Lubbock i solidaryzuję się z ludźmi starającymi się utrzymać względny porządek i bezpieczny byt cywilom

Lenvin
-Nieszkodzi, mam czas, mogę poczekać. Przy okazji drogie są te usługi?
Gdyby wszystko kosztowało więcej niż czterdzieści to nie była by to sytuacja aż tak korzystna dla Lenvina

- Zależy o co chodzi.
-No mam leciutki problem z którymś z mięśi barkowych i zostałem niefortunnie postrzelony w nogę, ale nie uszkodzone zostały mięśnie, chyba.
Knypkowie zaczęli się uspokajać, gdy przyszło do kwestii finansowych.

- Pewnie koło dwudziestu, trzydziestu miedziaków, zależy od doktora...
-Aha, aha. Mogę sobie gdzieś tu usiąść i zaczekać na swoja kolej?
-Tam masz blat.

Blat, tak naprawdę był stołem na zwłoki, dwuznaczne jak dla Lenvina, ale grzecznie usiadł na nim i skupił się na bólu.

Zgrzyt
Kaszle i krztuszę się z bólu.

- Ej chłopaki dogadajmy się jakoś. Mam cały chuj tych pieniędzy. Nawet na żarcie ledwo mnie stać. Po co mnie zabijać albo okradać? Będzie ze mnie lepszy pożytek. Umiem polować na szczury i robię dobry bimber. Masz spróbuj.

Próbuję podać jednemu butelkę bimbru.

- Patrzcie na tą mendę.

Pokazuje na kolesia, którego zabiłem.

- Do czego on się nadawał? Tylko do podcierania dupy papierem ściernym. A ja umiem to i owo.
 
Arvelus jest offline  
Stary 28-08-2010, 08:47   #13
 
seto's Avatar
 
Reputacja: 1 seto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znanyseto wkrótce będzie znany
Przez głowę Jeffa przepływały różne myśli. Masaż serca? Wykluczone, przecież jest w pancerzu... Tętno jest słabo wyczuwalne, ciśnienie spada.... Jasne!
-Musimy podnieść jego nogi powyżej głowy, wtedy wzrośnie ciśnienie.
Brzmi prosto. Szkoda, że pancerz wspomagany nie należy do najlżejszych, a w dodatku te nogi trzeba na czymś ułożyć. Tu z pomocą przyszedł drugi lekarz. Zawołał jednego ze strażników i szybko wyjaśnił sprawę. Już po chwili układano nogi członka bractwa na cegłach. Wszystko szło zgodnie z planem. Do czasu. Strażnik nie dał rady dłużej utrzymać nóg pacjenta w górze. Mężczyzna w pancerzu wspomaganym spadł ze "stołu operacyjnego" i wylądował na brzuchu.
W tym momencie dalsze próby zwiększenia ciśnienia krwi były niemożliwe. Zszywaczowi nie zostało wiele do roboty. Schylił się nad pacjentem i sprawdził czy ten oddycha. Następnie przekręcił jego głowę na bok tak, aby w miarę możliwości udrożnić drogi oddechowe. Teraz pozostawało tylko czekać.
 

Ostatnio edytowane przez seto : 31-08-2010 o 13:44.
seto jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172