Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-01-2013, 15:09   #341
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE MARK, THE TEAM


Plan lá chắn!

Rozkazy biegną z ust do ust, od wodza do oficerów, od oficerów do zwykłych żołnierzy, a tam na górze drapieżne ciężkie ptaki już nadlatują nad obóz. Jeszcze przed chwilą cichy, budzący się dopiero ku świtowi, teraz odmieniony za sprawą ataku w chaos krzyków, tnących niebo świateł reflektorów i wyjących syren. Wszędzie dudnią wojskowe cieżkie buciory. Latające machiny zagłady otwierają ogień przecinając niebo nad obozem, są niewidoczne na dole, świszczące rakiety lecą z dużego pułapu, zmysły pilotów są rozszerzone poza ludzkie możliwości przez oczy maszyny dla których nie istnieje ciemnośc czy ściany...Dwa budynki eksplodują, wysoko nad obóz bucha ogień i dym, razem z ludzkim wyciem bólu. Inni posłuszni rozkazom biegają w różnych kierunkach, unosząc czasem głowy ku górze, ku niewidocznym prześladowcom.

Plan lá chắn! Do rakiet dołączają kule, sypią się gdzieś z nieba, straszny deszcz sieka biegnące drużyny, kładąc je pokotem, ludzie giną jedni za drugimi ale ten powtarzający się terkot wciąż nie milknie, dopiero gdy cichnie nieco echo wirników na chwilę broń maszynowa ustaje. Ale obrońcy wiedzą, że śmigłowce zaraz wykonają zwrot nad lasem i cała rzecz znów się powtórzy i ciał leżących w różnych miejscach obozu będzie jeszcze więcej, jeszcze więcej ognia i dymu, śmierci. Są to jednak ludzie którzy nie raz patrzyli jej w oczy, rozkazy zostały wydane a walka wciaż trwa. Plan lá chắn! Oddział wlecze wyciągniętych z klatek jeńców, pogania ich kolbami i krzykiem ku środkowi obozu bo silniki śmigłowców słychac znów coraz lepiej. W ruch idą sznury i łańcuchy: wycieńczone, mokre i udręczone ciała ze zwieszonymi głowami po chwili są już przytroczone do każdej ze ścian centrum dowodzenia. Ostatni jeniec, ten najważniejszy, zostaje wyciągnięty po drabinie na dach. Helikoptery są już znów prawie nad obozem, huk wirników jest jak zapowiedź zagłady. Oddział nie zaprzestaje jednak pracy i wreszcie ostatni jeniec jest na swoim miejscu wedle rozkazu, amerykanin zostaje przykuty do strzelającej ku niebu anteny, niczym swój biały przodek do pala północnoamerykańskich Indian.

Wiatr zaczyna świszczeć, drzewa wokół obozu nagle zostają wprawione w taniec. Straszne terkotanie obracających się działek śmigłowców znów rozdziera noc, znacząc plac obozowy wyrwami, rozszarpując ziemię i ciała tych którym nie udało się schronić na czas, ale nie ma do kogo strzelać z karabinów, zabójcy są niewidoczni ze swoich wysokości. Jednak i na niewidocznych są sposoby...

Na jednej z wież człowiek już kolejny raz próbuje mierzyć ze swojego przyrządu w nocne niebo, ale tym razem wreszcie skutecznie, optyczne przeszukiwanie wyławia wiązką wielki i ciężki poruszający się na niebie obiekt...Spory prostokąt zaczyna migać, pikanie systemu namierzania jest głośne, powtarzające się i natarczywe, a ludzie wokół zaczynają biegać jak oparzeni, bo namierzenie może łatwo się skończyć. Krzyczący po wietnamsku chudzielec z niejakim trudem podnosi, wspomagany przez kolegę z tyłu, unosi ku niebu FIM-92 Stinger – przenośny, ręcznie odpalany, naprowadzany na podczerwień pocisk kierowany ziemia-powietrze. Na szczęście jest paru w obozie, którzy przeszli szkolenie jak tego używać i teraz ręce pracują gorliwie, cała sekwencja nie trwa długo i wreszcie pocisk odpalony zostaje z wyrzutni ręcznej przez jednego operatora, w kierunku namierzonego celu...





THE MARK, THE FORGER, THE FORGER'S WINGMAN


Na zewnątrz szalało piekło, do tego nagle rozdął się niespodziewany wiatr świszcząc razem z bijącymi w obóz pociskami. Komendant słuchał jednym uchem chińczyka, który tłumaczył płynnym potokiem słów, w którym pływało jednak dużo technicznych terminów utrudniających nieco odbiór. Z słów rozgadanego technika wynikało, że awaria to wina atakujących, było to coś o systemie chłodzenia wodą i zaawansowanej broni wroga która musiała zdalnie doprowadzić do zwarcia - chińczyk twierdził że coś takiego jest możliwe. Wódz przypatrywał się z opuszczonym w dół pistoletem to tłumaczącemu, to swoim technikom którzy również przysłuchiwali się słowom eksperta. Widać było, że wietnamczyków przekonują słowa chinola, komendant nie mógł się jednak zdecydować: facet niby zdawał się wiedzieć o czym mówi i przy tłumaczeniu nie drgnęła mu powieka, a własni technicy kiwali ze zrozumieniem głowami...A jednak komendant nie był do końca przekonany o racji chińskiego przybysza, w końcu tamten umilkł a wódz zajął się chwilowo wydawaniem poleceń przez krótkofalówki w odpowiedzi na meldunki, ale nie przestawał zastanawiać się nad słowami technika. Gość wydawał się kompetentny, ale komendantowi nadal bardziej wydawała się prawdopodobna wersja z uwolnionymi duchami natury...Z rozmyślań wyrwały go ostrzegawcze krzyki żołnierzy, to chińczyk podniósł się nagle i dał kilka kroków do przodu, co już spowodowało reakcję wartowników, ale komendant zatrzymał ich na chwilę ruchem ręki.

- Pozwólcie. - proponował ostrożnie, z podniesionymi rękoma chińczyk - Znam się na tym lepiej niż wy. Przyjrzę się temu sprzętowi bliżeji spróbuję go naprawić. Robiłem już takie rzeczy. Mogę?





THE EXTRACTOR, THE POINT-MAN, THE ARCHITECT, THE SOLO, THE SIXTH-MAN


Ruszyli, w szyku wyznaczonym przez Rulera. Solo prowadził, z braku innych chętnych u jego boku na szpicy stanął Szósty, pozostali starając się robić jak najmniej hałasu, z tłumionymi MP5-kami gotowymi do strzału, szli blisko za nimi, Malcolm w środku.

Szli, łatwo powiedzieć. Dopiero teraz okazywało się, czym jest dżungla. Dżungla tam, gdzie nie ma traktu, choćby ścieżki. Już zaraz, parę metrów od brzegu rzeki na którym było przynajmniej jakoś było postawić stopy, zaczynał się cholerny mur zieleni. Pnie drzew, liany, bujne chaszcze, drapiące gałęzie, zdradliwe korzenie zamiast płaskiego podłoża...Solo i Szósty chwycili za maczety i rąbiąc na lewo i prawo przebijali się w kierunku północnym, pozostali z trudem pchali się przez wyrąbany świeżo korytarz. Terkotanie działek i krzyki były coraz bliżej, ale każdy metr był okupiony zadrapaniami, cichymi przekleństwami, szarpaniem się z czymś co właśnie owinęło się wokół twojej kostki. Mgła nie ułatwiała zadania.

Poruszali się w żółwim tempie, a i to tylko dzięki Ruhlerowi i Szóstemu, którzy najwyraźniej umieli się poruszać w tym środowisku, na tyle by prowadzić jakoś parę osób niby dzieci we mgle przez z trudem wyrywany przyrodzie korytarz...To Solo wypatrzył jedną z pułapek, zamaskowany dół pełen wilczych pali i nakazał go okrążyć, co jednak wprowadziło ich w jeszcze gorszy gąszcz.

Will, co ciekawe, jeszcze sobie jakoś radził, mimo rany w nodze poruszał się w miarę sprawnie. Architekt ze zdumieniem przyjął fakt, że noga jest owinięta, postrzał nadal boli, że rana nadal go zwalnia, przecież byli we śnie. Potem dopiero przypomniał sobie, że ktoś, Malcolm albo Miranda, o tym mówił. Umysł pamięta, w jakim stanie jest ciało i odtworzy to ze szczegółami w swoim sennym wcieleniu, wraz ze wszystkimi ograniczeniami. Jedynie Fałszerzy, i to ci ze znajomością biologii, byli w stanie zregenerować swoje senne ciało by zneutralizować obrażenia z poziomu zerowego. Wszyscy inni...Musieli, tak jak teraz Will, zacisnąć zęby i przeć do przodu, choć każdy krok przez ciężki teren był bólem.

Gorzej szło Malcolmowi, a już najgorzej Mirandzie - ci wyraźnie opóźniali forsowny marsz przez dżunglę. Nie tylko z powodu ciągłego potykania się, plątania. Z powodu dużej wilgotności powietrza czuli się jak w parowej łaźni, nie było czym oddychać. W rezultacie szybko przebiegających procesów gnilnych, zawartość dwutlenku węgla w powietrzu na dnie tropikalnego lasu prawie dziesięciokrotnie przewyższa jego normalną zawartość w atmosferze...- przypomniał sobie Malcolm, z trudem łapiący powietrze, ... dlatego możemy odczuwać brak tlenu. I, kurwa, odczuwamy...- myślał, patrząc jak Szósty po raz kolejny podnosi zamroczoną, z trudem powstrzymującą już przekleństwa Mirandę z ziemi...To znów wilgotna gleba sprawiała, że szło się jak po gąbce, nogi zapadały się co i rusz, Szósty ciął maczetą uparte pnącze które uwięziło jego nogę. Komary, moskity, muchy - to wszystko do tego nie dawało spokoju ani na chwilę.

- Najgorszym wrogiem człowieka w dżungli jest przyroda. Żywioł, stary. Jej największym atutem jest to, że ludzie ją lekceważą. Natura potrafi zniszczyć osobę zagubioną w tropikalnym lesie w moment. Tysiące, kurwa, roślin, które obserwują cię, próbują cię zatrzymać. - mówił przed akcją Ruler, który w dżungli już kiedyś był - Setki zwierząt, w tym owadów, które zwykle tylko uprzykrzają życie, w dżungli chcą cię kurwa zajebać. Instynktownie.

Zaczął wiać mocny wiatr, świszcząc między drzewami, tłukąc miliardami liści. Malcolm parł dalej i nasłuchiwał komunikatów w uchu, z zadowoleniem przyjmując raport Blackwooda o gotowości, gdy znów wpakował się nogą w jakieś korzenie, szarpnął się i to coś co rosło nad nim zatrzęsło się z szelestem liści. Poczuł, coś na niego spada, kilka ciężkich małych rzeczy, opuścił głowę - w jednym z niewielu miejsc gdzie miał kawałek gołej skóry dostrzegł około dziesięciocentymetrową pijawkę, grubą na dwa kciuki. Krzyknął, krótko, odruchowo, bez udziału woli,wzdrygnął się ,straszny wygląd takiej pijawki u nowicjusza takiego jak on spowodował paniczny odruch jak najszybszego pozbycia się jej, pijawka rozerwała się i w skórze zostały jej szczęki i wnętrzności...

- Ciii....- dobiegł z przodu wkurwiony głos Ruhla. Wszyscy zamarli, wodząc dookoła lufami karabinków.
- Padnij! - rzucił nagle Christopher. Skwapliwie wykonali polecenie, pakując się od razu w drapiący, wilgotny gąszcz. W samą porę, bo tam na górze rozpętało się piekło....Znajomy niektórym terkot AK-47 rozciął lokalną ciszę, nakryli głowy dłońmi. Strzelano gęsto, nie wiadomo skąd, nowicjuszów ta nagła siekanina pozbawiła na moment tchu. Na szczęście byli też tacy, dla których nie było to nowością. Ktoś na szpicy odpowiedział ogniem, ciche fukanie tłumionego karabinka było ledwo słyszalne poprzez niedalekie już odgłosy kanonady nad obozem. Wrogie karabiny na moment ucichły.

- Teraz, ruchy! - ryknął nad głowami Ruhl - Biegiem za mną! Go, go, go!
Will i Malcolm zdali się na żołnierzy, podrywając się ku górze i puszczając pędem, na ile się dało w tym terenie, za wielką sylwetą Solo przesadzającą chaszcze. Miranda skoczyła za nimi, przemknął jej zamykający peleton Szósty, oddający krótką serię gdzieś za jej plecy.

Mimo noktowizorów był to szaleńczy bieg, Szósty i Solo robili wszystko by utrzymać wszystkich w kupie ale pokonanie stu metrów w dżungli było koszmarem, gdzieś między kształtami drzew migały z rzadka jasne plamy przeciwników. Jakiś wściekły głos trajkotał po wietnamsku do krótkofalówki, Malcolm kątem oka zobaczył jak biegnąca obok Miranda precyzyjnym strzałem z MP5, tylko trzy może cztery pociski, w pełnym biegu kosi faceta a potem nagle sama pada tracąc równowagę na nierówności terenu, widział jeszcze jak Szósty cofa się ku niej, ostrzeliwując się do tyłu, nisko przy ziemi...Kałachy pluły ogniem, nie było czasu się zatrzymywać, zresztą tak darł się Solo - dalej, kurwa, nie zatrzymywać się! Bieg. Pot. Z powodu wysokiej wilgotności względnej otoczenia nie parował, tylko ściekał po ciele zalewając oczy i mocząc odzież.


Koroniew poderwał Mirandę z ziemi, zataczając się pognali łukiem za oddalającą się szpicą, omijając olbrzymie przewrócone drzewo. Gdzieś za nimi, od południa, walił kałasznikow, kule szyły gdzieś obok. Cholerna dżungla, Lawson ledwo widziała na oczy, usłyszała stęknięcie Szóstego, ale najpierw było jego krótkie -uwaga, dół!, ale dostrzegli to za późno, zobaczyła Piotra jak leci susem i ląduje po drugiej stronie. Sama nie zdążyła, runęła w dół po mokrym mchu, wpadając w błotnistą mroczną sadzawkę. Początkową ulgę zastąpiło szybko przerażenie, wszędzie były węże, pieprzone węże, dwa już usiłowały znaleźć drogę przez jej ubranie, krzyknęła z obrzydzeniem, rzucając się wyżej po obrośniętym gałęziami zboczu parowu do którego wpadła. Ujrzała wystawioną dłoń Szóstego i chwyciła się jej, na wpół wściekle wierzgając ubłoconymi nogami i usiłując strącić z siebie gady. Koroniew pociągnął ją energicznie ku górze. Usiłując mu pomóc chwyciła się wolną ręką za czarny pień rosnący na krawędzi. Dwie rzeczy stały się jednocześnie, Piotr wciągnął ją wreszcie tak że już tylko nogi zamajtały nad urwiskiem, ale nagła eksplozja bólu w ręce niemal pozbawiła Mirandę przytomności. Zamglony wzrok wyłowił widok nachylonego nad nią Szóstego, a potem jej własnej dłoni...To, czego chwyciła się kurczowo całą dłonią miało cholerne kolce, jeden z nich przebił na wylot jej lewą dłoń, w której widniała teraz rozrywająca umysł bólem dziura, podkolorowana noktowizją w kształt niecodziennego kwiatu.

Szósty chwycił ją pod ramię, jedną ręką zatykając usta z których chciał wydobyć się przeciągły ryk bólu i pociągnął dalej przez plątaninę chaotycznie rosnących paproci. Karabinek Lawson upadł w chaszcze, gdzie zaraz pochłonęła go żarłoczna zieleń.



Wystrzały nagle zabrzmiały z innej strony, bardziej od wschodu. Pędzący przodem, tnący bezustannie maczetą jak gdyby nie istniało zmęczenie Ruler zmienił nieco kierunek.

- Jest ich więcej! - wypatrzył w oddali cieplejszy kształt Solo - Idą na nas.
Malcolm potykał się, dyszał, wpadli w bagno ścielących się po ziemi lian, pokrzykiwania były coraz bliżej, pośród drzew błyskały światła latarek. Huczał wiatr, helikoptery kontynuowały szturm, gdzieś blisko coś wybuchło.
- Ścinamy z powrotem w kierunku rzeki, tu jest kurwa za gęsto, nie dacie rady biec- rozejrzał się bystro Solo - Tam przynajmniej brzegi były już podkarczowane.
- Tędy! - rzucił pewnie Will, było tam coś w rodzaju ścieżki. Malcolm nie wiedział, czy była tu czy powstała z woli Architekta dopiero przed chwilą ale nie był to czas na rozmyślania. Jeden, drugi, trzeci, przesadzili kilkanaście metrów osłaniając się przed chłoszczącymi gałęziami i wypadli na zarośniętą paprociami polanę, otoczoną od północy zawałem z leżących pni i grubych gałęzi, ledwo widoczną we mgle.

Tutaj po raz kolejny Malcolm i Will mieli okazję obejrzeć na żywo zupełnie niewiarygodną szybkość reakcji Christophera Ruhla. Wszystko stało się w niesamowitym tempie. Skrawek ziemi, zupełnie niewyróżniający się od innych, porośnięty paprociami, w chwili gdy przebiegali obok nagle wystrzelił ku górze - duża bambusowa krata poowijana roślinnością otworzyła się i spojrzeli prosto na widocznych od pasa w górze półnagich wietnamców z wściekle wykrzywionymi twarzami i palcami na spustach kałasznikowów. Potrzebowali tylko ułamka sekundy, by skosić trzech przebiegających obok mężczyzn.

Solo nie dał im jednak nawet tyle.

Skok Rulera był niczym skok pumy, potężne tąpnięcie w plecy rzuciło Malcolmem do przodu, a ten z kolei przewrócił Willa. Obaj runęli w leśne poszycie, widząc jeszcze jak lecący nadal Solo wypruwa z karabinka kolejne, krótkie serie, widząc jak tamtych dwóch tańczy jeszcze swój ostatni taniec podrygujących kończyn, twarzy pełnych bólu. Zaciskające się na spustach palce wietnamców spowodowały jeszcze strzał z karabinu, ale kule przecięły tylko wyższe partie lasu. Zanim podnieśli głowy, Ruhler klęczał obok z przeładowaną już bronią, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Zanim zdążyli pomyśleć, wycelował broń do tyłu, ale opuścił ją zaraz - od tamtej strony nadbiegał Szósty, taszcząc ze sobą najwyraźniej ranną, trzymającą się za dłoń Lawson.

- Trzeba to...
- Później. Biegiem!
Puścili się w stronę, gdzie między pniami przeświecała rzeka. Rzeczywiście, tu było nieco łatwiej biec i skwapliwie wykorzystali ten fakt.
- Otaczają nas! - rzucił z tyłu Szósty, słysząc odgłosy już dosłownie kilkanaście kroków za sobą - Zaraz tu będą!

Ruler stał chwilę, wpatrzony w gąszcz, w zupełnie inną niż wszyscy stronę. Był pewien, że coś tam jest, coś co mu się przygląda. Wrażenie jednak szybko zniknęło, Ruhl potrząsnął głową i upewniwszy się jeszcze raz że nie ma tam kolejnego napastnika, zwrócił się ku kompanii.

Will zatrzymał się zdyszany. Skupił się na tyłach, wyobrażając sobie gdzieś za ich plecami otwierającą się ziemię, obsypujące się urwisko i nagle zieleń tam dalej zafalowała, parę wściekłych krzyków urwało się nagle, prawdopodobnie niektórzy podążający ich śladem wpadli do stworzonego właśnie wąwozu. Wiatr zawiał jeszcze mocniej, tu, nad rzeką, czuć go było jeszcze mocniej.

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, lunął deszcz.

Biegli przez na wpół wykarczowany brzeg na północ, miękkie tataraki ustępowały pod ich wojskowymi buciorami, deszcz przybierał na sile dosłownie z każdą sekundą, nie minutą, tnąc ukośnie wzburzoną, rwącą powierzchnię wody. Pośród rozgniewanego jakby nurtu, na wpół zatopiona, leżała przy brzegu przewrócona łódź patrolowa, z trudem opierając się naporowi pędzącej wściekle rzeki. Biegli obok, jedno za drugim.

- Echo. - zameldował pilot do ucha Malcolma - Mamy coś. Wróg wykorzystał jeńców jako żywe tarcze, osłania nimi budynek centrum dowodzenia.
- Potwierdzam. - wszyscy usłyszeli w słuchawkach głos Blackwooda - Kilku białych więźniów, jednego przywiązali do anteny. W środku tego budynku jest zarówno wódz, jak i nasi, widziałem jak ich tam prowadzili przed rozpoczęciem ataku. Jakby co, mam pozycję strzelecką.
- Echo i Foxtrot, kontynuujemy uderzenie. - zameldowali piloci - Na razie omijamy ten środkowy budynek, jeśli mamy i tam otworzyć ogień prosimy o instrukcje. Odbiór.

Ostatnie słowo zagłuszyły Malcolmowi bliski wystrzał, znów karabin! Odruchowo zwolnił bieg i przywarł do ziemi. Rozejrzał się szybko.

Skurwiel był przyczajony za przewróconą łodzią. Malcolm zdążył zobaczyć, jak ciało Szóstego osuwa się w brudną wodę, jak podziurawione kulami ześlizguje się z ramienia Mirandy. Jak Miranda, ignorując zupełnie ból w lewej dłoni, pewnym gestem unosi prawą i oddaje z Beretty kilka mierzonych, pewnych strzałów. Jeden trafia w głowę wietnamca, drugi i trzeci w jego pierś, a potem trup zwisa już tylko przez burtę przewróconej łodzi która była jego kryjówką...Pierś Mirandy unosi się, pewnie z wściekłości i bezsilności, krew cieknie z jej przedziurawionej lewej dłoni mieszając się z pędzącą rzeką. Rzeką, gdzie na nabrzeżnych kamieniach leży nieruchomo ciało Koroniewa. Will nachyla się nad tym ciałem, smutno daje negatywny znak. Szóstego już tu nie ma. Jest już tam wyżej, z Sukinem, na fotelu, z otwartymi nagle oczyma. Tu jest już tylko deszcz, rwąca rzeka, burza i pogoń ze wschodu która zaraz dotrze do rzeki.

- Alpha, Bravo...- głos Turysty - Na wschodnim brzegu niedaleko obozu widzę jakieś światła, chyba latarki, wygląda na to że to jakiś patrol zmierza ku rzece. Uważajcie.

Wirniki helikopterów łomotały gdzieś blisko, działka było słychać jeszcze wyraźniej. Malcolm zaklął pod nosem, nawołał na Mirandę i Willa, pobiegli razem wzdłuż rzeki, dalej, brodząc po kostki w brudnej wodzie pomieszanej z błotem, tnąc maczetami przyrzeczne chaszcze i pędy bambusa. Tam gdzie czekał na nich Ruler, ponagalająco machając karabinem trzymanym w lewej ręce. Ciało, senne ciało Koroniewa zostało za nimi, szarpane przez rwący nurt. Tu, u stóp Solo leżało jeszcze jedno ciało, skręcone w paragraf, twarzą do gleby. Wietnamiec, umundurowany, wypatroszony zakrwawionym nożem w prawej ręce Christophera.
- Zaskoczył mnie, pieprzony żółtek. - mruknął Ruler, na jego ramieniu ubiór był postrzępiony. - Szybki był.
- Cholera, dostałeś?
- Nah, to tylko draśnięcie.
- Jak to się stało...- spytał Will patrząc na ciało wroga - ...że nie zobaczyłeś go w termowizji?
- Błoto. - Ruler pchnął trupa nogą, odwracając go twarzą ku nim - To jeden z tego oddziału, który idzie od wschodu. Znają się na robocie, wiedzą już że widzimy ciepło więc smarują się zimnym błotem. Dość pogaduszek, idziemy, już prawie jesteśmy przy obozie.

Miał rację. Pobiegli dalej, już tylko we czwórkę. Wypadli na mocno wykarczowane polany na brzegu, gdzie dalej było dużo pachnących żywicą stosów beli drewna.
- Widzę was już! - oznajmił gdzieś z wysoka Blackwood - Jesteście prawie pod obozem. Uważajcie, zaraz wpadniecie na pierwsze czujki.

Jeszcze zanim skończył, Solo nakazał ukrycie się pośród gęstych nabrzeżnych zarośli.Z mgieł na północy, tam gdzie rzeka rozlewała się jeszcze szerzej, widać było pośród ulewnego siekącego deszczu nierealne zarysy budowli, wyłaniających się z oparów wysokich wież i palisady, a także fragmenty nadrzecznej przystani. To stamtąd widać było łunę, to stamtąd słychać było liczne krzyki żołnierzy, nawoływania i rozkazy.

- Obóz. - syknęła Miranda z bólu, bo łapy Rulera właśnie bezceremonialnie owijały rozdartym kawałkiem materiału jej przebitą dłoń.

Powietrze rozdarł nagle dziwny świst, a potem gdzieś na wysokościach coś huknęło. Hałas wirników przebijających się przez huk deszczu zmienił się nieco.

- Echo, tu Echo! - w przestrzeni nad uszami załóg rozległ się podniesiony, ale opanowany głos pilota - Oberwaliśmy! Oberwaliśmy, cholera! Będę próbował go posa....
Gdzieś w tle słychać było hałasy i krzyki, a potem łączność nagle została zerwana.
- Tu Foxtrot, ja zdrowy, kontynuuję uderzenie.




THE TOURIST

Po zajęciu pozycji Blackwood pełnił już rolę obserwatora. Przez lunetę, oparty na wyciągniętym przed sobą wietnamskim trupie, obserwował zmagania obrońców obozowiska z dwoma drapieżnymi ptakami zasypującymi obóz gradem kul z powietrza. Czasem rakieta wysadzała jakiś budynek z powietrza i wyglądało na to, że obrońcy nie są w stanie utrzymać obrony przeciwko takim przeciwnikom. Póki co Thomas nawet nie strzelał, nie marnując kul. Nawet gdy do centralnego budynku przywiązywano jeńców. Ograniczał się tylko do przekazywania tego co widział w krótkich komunikatach dla załóg tam na dole. Gdzieś tam na wschodnim brzegu widział przebłyski świateł w mrokach dżungli. Pogoda dziwnie się zmieniała. Burza nadciągnęła nie wiadomo kiedy, a teraz jeszcze lunął deszcz.

- Alpha, Bravo...- powiedział cicho do mikrofonu, przesuwając lunetę karabinu snajperskiego po całym obozie - Na wschodnim brzegu niedaleko obozu widzę jakieś światła, chyba latarki, wygląda na to że to jakiś patrol zmierza ku rzece. Uważajcie.

Wrócił do obserwacji...Śmigłowce wisiały wysoko, za wysoko na karabiny wietnamców, piloci kręcili swe maszyny wokół obozu, z bezpiecznej wysokości zamieniając pole na dole w piekło. Blackwood dostrzegł cztery ciepłe plamy, wyłaniające się z gęstwin dżungli tam gdzie rzeka już prawie dopływała do obozu. To musieli być oni. Przedarli się.

- Widzę was już! - powiedział do nadajnika, ustawiając się tak by mieć teren wokół grupy w polu ostrzału - Jesteście prawie pod obozem. Uważajcie, zaraz wpadniecie na pierwsze czujki.

Tymczasem oni pochowali się w gęstych zaroślach, przyczaili się. Co zrobi Malcolm? - pomyślał Blackwood - Ruszy na obóz? W cztery osoby? Cztery. Gdzie jest piąta osoba?!

Świst był nagły, inny niż syknięcia rakiet ze śmigłowców. Zanim Blackwood zrozumiał co się dzieje i podrywając wzrok znad rozstawionej lunety przeniósł wzrok wyżej, okropny hałas przetoczył się po całym niebie.
- Echo, tu Echo! - Oberwaliśmy! Oberwaliśmy, cholera! Będę próbował go posa....

Zszokowany niecodziennym widowiskiem, patrzył jak sto, może niewiele więcej metrów nad jego głową ogromna masa śmigłowca, dymiąca czarnym gęstym dymem, niby olbrzymi potwór przemknęła nad jego głową. Śmigłowiec wirował wokół własnej osi, pilot próbował panować nad maszyną ale widać było że traci kontrolę - czarny lewiatan ściągało gdzieś nad dżunglę, coraz niżej i niżej...Zapomniawszy na moment o obozie Thomas wstał i patrzył jak ogromna masa dymiącego żelastwa z łoskotem wali się gdzieś kilkaset metrów na wschód od jego wzgórza, niszcząc przy okazji spory kawał dżungli.






THE EXTRACTOR, THE POINT-MAN, THE ARCHITECT, THE SOLO


Zamarli wszyscy, ukryci pośród zarośli. Gdzieś z daleka, ze wschodu słychać było potężne tąpnięcie, a zaraz po nim spośród mgieł, z obozu pod niebo buchnęły unisono wściekłe wiwaty wietnamskich gardeł i terkot kałasznikowów. Deszcz lał z wielką mocą.
- Foxtrot. - zameldował pilot drugiej maszyny - Echo down. Powtarzam, echo down. Spadł niecały kilometr na wschód od obozu, nie było wybuchu, może żyją! Podaję koordynaty...
- Malcolm, co robimy? - zapytał Solo, mierząc w kierunku wschodnim zza dużego głazu - Ten patrol zaraz tu będzie.

Przyczajone w zaroślach załogi Alpha i Bravo wymieniły spojrzenia. Od obozu chwilowo przestało być słychać terkotanie dział, za to wiwaty jeszcze nie ucichły. Było...Było coś jeszcze.
- Słyszycie? - zapytał Malcolm nadstawiając ucha na dziwne dźwięki, z pogłosem, idące od palisady pośród deszczu. - Co to?
- To głos. - powiedział Will Eakharddt - Głos przez megafony. Słyszycie?
Słyszeli. Wiwaty z obozu ucichły, i teraz wszyscy tu mogli usłyszeć męski głos, mogli rozróżnić dokładnie każde słowo, wymawiane z dobrym amerykańskim akcentem po angielsku.






THE MARK, THE FORGER, THE FORGER'S WINGMAN

- Pozwólcie. - proponował ostrożnie, z podniesionymi rękoma, chińczyk - Znam się na tym lepiej niż wy. Przyjrzę się temu sprzętowi bliżeji spróbuję go naprawić. Robiłem już takie rzeczy. Mogę?

Komendant spojrzał na niego, a potem na dyplomatkę - ta jednak siedziała bez słowa pod ścianą, tylko uważnie obserwując całą sytuację. Zamierzał odpowiedź, ale to mogło chwilę poczekać. Z raportów składanych mu przez krótkofalówkę wynikało kilka rzeczy. Po pierwsze jeńcy byli już na miejscach - przytroczeni do kamiennych ścian centrum dowodzenia oraz do anteny, w przypadku tego najważniejszego. Po drugie, patrol południowy wytropił wrogi oddział który zaatakował niedobitków z ostrzelanej przez helikopter łodzi - jeśli wierzyć oficerowi prowadzącemu patrol, właśnie osaczają intruzów spychając ich ku wschodniemu brzegowi rzeki, nie dalej niż sto metrów od obozu. Po trzecie, i ta wiadomość nastąpiła po ogromnym wybuchu tryumfu obrońców, słyszanym zarówno wokół budynku jak i w jego środku - bo technicy dostali również tę wiadomość przez radio: posterunek zestrzelił jeden z wrogich śmigłowców!

Komendant uciszył tumult który zapanował w środku, spojrzał najpierw na milczącą dyplomatkę, a potem na stojącego parę metrów od niego chińczyka, o którego pytaniu chyba chwilowo wszyscy zdążyli zapomnieć. Potem podszedł do staromodnego, podobnego do estradowych mikrofonu i pociągając za kabel wyszedł z nim bardziej na środek.

- Dajcie pełną moc. - zażądał od obsługujących nagłośnienie techników, a kiedy wietnamiec pokazał amerykański gest wystawionego kciuka, wódz chrząknął i patrząc na chińskich gości przemówił, a rozstawione na wieżach i na słupach obozu megafony poniosły jego zdecydowany, mocny głos aż za obóz, przez dżunglę i przez deszcz.

- Intruzi! Zniszczyłem wasz śmigłowiec. Daję wam ostatnią szansę na przerwanie ataku, drugiej nie będzie. Nie mam czasu na bawienie się w podchody z misją ratunkową. Jeśli chodzi wam o ratowanie jakiegoś jeńca to niech jeden z was wyjdzie do głównej bramy to możemy zacząć negocjacje. Potem odejdziecie wolno. Zależy mi na życiu reszty moich ludzi, ale jeśli będę musiał, poświęcę ich tylu ile będzie potrzebne by nikt z was nie opuścił tego terenu. Macie jedną szansę na pertraktacje. Jeśli nie, zginiecie wszyscy. Czekam pięć minut.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 22-01-2013 o 11:55.
arm1tage jest offline  
Stary 22-01-2013, 11:32   #342
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE CHEMIST


...Wtem mu zatrąbi w ucho: nasz bohater
Truchleje, zrywa się, klnąc zmawia pacierz
I znów zasypia. Kobieta. Taka jest Mab: ona,
Ona to w nocy zlepia grzywy koniom
I włos ich gładki w szpetne kudły zbija,
Które rozczesać niebezpiecznie; ona
Jest ową zmorą, co na wznak leżące
Dziewczęta dusi i wcześnie je uczy
Dźwigać ciężary, by się z czasem mogły
Zawołanymi stać gospodyniami.
Ona to, ona…


Każde słowo wypowiedziane w tej kryształowej grocie, w której byli we dwoje, wibrowało i rozlewało się echem. Rozmawiali już długo, kto wie ile, słowa odpływając w przeszłość zmieniały się w mgłę. Siedział naprzeciwko Antonii w pozie Buddy Siakjamuni i wyglądał naprawdę zwyczajnie, może nieco staromodnie, zresztą jak właściwie miałby dziś wyglądać: nosić czapkę Gandalfa i dwumetrowy zakrzywiony kostur? Podłoże też było kryształowe, a część groty zalana była nienaturalnie aż czyściutką wodą. Było to niewątpliwie miejsce pełne uroku, piękna: gdyby nie chłód i fakt, że grota nie miała żadnych widocznych wyjść byłoby tu nawet przytulnie, pomyślała. Jeszcze jedno: nie było tutaj żadnej woni, zapachowa próżnia, jakby ktoś odłączył jeden ze zmysłów, zdała sobie sprawę, jednocześnie nie mogąc się powstrzymać przed podziwianiem spektaklu odblasków ogni płonących pochodni w kryształach.

- Skończ już. - powiedziała Królowa Mab.
- Skończ już, skończ, marzenie, wiatr, prawisz o niczym...- odpowiedział. - Wszelakoż...
- Wszelakoż? - żachnęła się Antonia. - Dajże spokój.

- Zła. - tylko jego oczy poruszyły się, ciało nie, spojrzenia mężczyzny i kobiety spotkały się.

- Złośliwa. - poprawiła Ramos - Złośliwa, ale w istocie dobroczynna. W tradycji celtyckiej, imię pochodzi z walijskiego “mab”, gdzie...
- Mnie chyba akurat nie musisz uczyć walijskiego, co? - przerwał jej niecierpliwie, psując efekt niebiańskiego spokoju wynikający z pozy.
- ...gdzie “mab” oznacza “dziecko”. - podkreśliła uparcie Antonia, przybliżając się.

Wstał, ona buntowniczo stanęła naprzeciwko niego, mierzyli się przenikliwymi spojrzeniami, zupełnie jak bokserzy na konferencji prasowej przed walką.

- Straszna...- powiedział powoli - Straszna Królowa Mab. Tak na ciebie mówiono, pamiętam, jeszcze gdy władałaś królestwem Conaught w dzisiejszej...Irlandii. Straszna Królowa. Uosabiasz wszystkie siły Złej Magii. Złej. Pogódź się z tym.
- Och, zamknij się, Myrddin.


- Skończ już, skończ, Merkucjo, marzenie, Wiatr, Prawisz o niczym. - zacytował znowu, z tym cholernym idealnym wyspiarskim akcencikiem, ale kto miałby go mieć jak nie on.

- Prawię o marzeniach, Które w istocie niczym innym nie są...- obejrzała się, bo nagle był z nimi ktoś jeszcze i on tam stał, młody i dystyngowany, w odpowiednim stroju z epoki - ...Jak wylęgłymi w chorobliwym mózgu, Dziećmi fantazji.
- Merkucjo...- powitał go Myrddin - On ma coś dla Ciebie.
Zaskoczona Antonia przyjęła z rąk młodzieńca opieczętowany lakiem pergamin.
- To zaproszenie. Na bal. - wyjaśnił uprzejmie Myrddin.
- Jaki bal?
- Jak to jaki? Maskowy.
- Ale ja...
- Nie możesz...- Myrddin podał Antonii znajomą maskę - Odnaleźć czegoś, czego nie zgubiłaś.

Wzięła maskę do ręki, unosząc ją ku twarzy. Wszystko dookoła, poza krawędziami maski transformowało jakby umyślnie powoli...Kryształy zmieniały stan skupienia, zmieniając się w marmury na których niby kwiaty wykwitały płaskorzeźby i malunki, rosły filary, na dole tworzyły się piękne arabeski posadzki, od góry rozwijały się kandelabry na oknach ciężkie drogie zasłony, tylko ogień pozostawał niezmienny. Wszystko zaczęło wyglądać bardzo znajomo...








Tylko że pałac był teraz pełny gości, gości w maskach. Przez oczodoły maski Antonia obserwowała mężczyzn i kobiety, Kapuletów i wszystkich którzy ci zaprosili, śmiejących się, tańczących i rozprawiających w świetle ogni. Bal musiał się rozpocząć już jakiś czas temu.


This is that very Mab
That plaits the manes of horses in the night,
And bakes the elflocks in foul sluttish hairs,
Which once untangled, much misfortune bodes:
This is the hag, when maids lie on their backs,
That presses them and learns them first to bear,
Making them women of good carriage:
This is she...—
krzykiem już kończył Merkucjo.


- Skończ już, skończ, Merkucjo. Marzenie, Wiatr. Prawisz o niczym. - odpowiadał spokojnie Romeo, do którego skierowana była ta płomienna, przerwana nagle przemowa. Patrzyła na niego z mieszaniną sprzecznych uczuć pod maską. Romeo był Christopherem Ruhlem, poznawała go dobrze pod jego maską, a jeszcze bardziej to potężne ciało wtłoczone z trudem we włoski, modny niegdyś strój, wyglądało to dość komicznie aż Królowej chciało się parsknąć, ale z drugiej strony w tych opiętych fatałaszkach prezentował się naprawdę pociągająco...

- Prawię o marzeniach, Które w istocie niczym innym nie są
Jak wylęgłymi w chorobliwym mózgu Dziećmi fantazji; ta zaś jest pierwiastku...- kontynuował niezrażony Merkucjo, również w masce - Tak subtelnego właśnie jak powietrze; Bardziej niestała niż wiatr, który już to Mroźną całuje północ, już to z wstrętem Rzuca ją, dążąc w objęcia południa.

- Merkucjo próbuje przekonać Twojego Romeo...- ktoś muska ramię Antonii, Myrddin, jego również poznaje po jego maską, tańczy lekko z jakąś włoską dziunią wyglądającą na drogą kurtyzanę, ale cały czas mówi, ciała tancerzy poruszają się ale jego wzrok jest jak liną uwiązany do spojrzenia Ramos - ...bo Romeo ma złe przeczucia, gdyż wcześniej śnił mu się jakiś sen...Merkucjo tłumaczy, że sen to dzieło Królowej Mab...
- Sen to dziecko szalonego mózgu.- dopowiada bezczelnie wirująca w objęciach Myrddina włoska dziunia.
- Merkucjo - ciągnie Myrddin, a oboje okrążają z różnych stron Antonię, Merkucja i Romeo - - ...uważa sny za wytwór fizycznych pragnień i pożądań, wszelkie inne ich wyjaśnienia określa jako nonsensowny przesąd – współczesny, inteligentny człowiek za jakiego się Merkucjo uważa wyrzuca je z taką gwałtownością, jak jego oddech formułuje słowa. Merkucjo nie podda się nieznanym lękom.
- Wszyscy się zachwycają...- Antonia słyszy głos Merkucja mówiącego prosto do ucha Romeo, a Romeo ma teraz twarz Pana Brylantyny - tym Snem czarodziejskim, tą niezrównaną, fantazyą, która, jak w marzeniu gorączkowem łączy, i w jedno zlewa najróżnorodniejszej natury, siły i charakteru istoty — nikt jednak wytłumaczyć nie umie poety i wniknąć w myśl, co tę śliczną, tkankę uprzędła. “

- Dość! - przerywa Antonia zdecydowanie, podchodzi do Romeo. - Kim w końcu jesteś, Romeo?
Romeo spogląda na nią, już, już ma coś powiedzieć, gdy..
.
- Niektóre przekazy utożsamiają Królową Mab z Tytanią, - Myrddin na chwilę uwiesza się na ramieniu Ramos, - ...zacytuję ci kogoś bliższego obecnym czasom. Tytanii zespół, dążenie kobiety do szukania wyidealizowanego mężczyzny. Może to wiązać się z niemożnością stworzenia małżeństwa. Gdy małżeństwo zostanie zawarte z partnerem poniżej poziomu oczekiwań (co zdarza się częściej), nie jest on w pełni akceptowany, a w miarę upływu czasu kobieta ma rosnące poczucie straconej szansy życiowej, za co obwiniany jest aktualny partner. Substytutem idealnego mężczyzny często staje się bohater literacki, filmowy itp. Prawzorem literackim tego zespołu jest Tytania, królowa Elfów w Śnie nocy letniej Szekspira, w angielskiej tradycji ludowej zwana Królową Mab...

- Przestań dziadu, do kurwy nędzy! - ryczy Antonia i z tym rykiem nagle wszystko znika, bal, pałac, Romeo z Merkucjem a nawet cholerny Myrddin. Zanim oddech się uspokaja, zmysły chłoną kolejne sensacje. Dłonie, kurczowo zaciśnięte na kierownicy. Znikająca szybko pod maską samochodu droga, białe pasy na jezdni od dużej prędkości zmienione w jednolitą, wciąganą pod wóz jak wstęga makaronu linię. Bryka sunie chyżo autostradą przez sam środek brazylijskiego interioru, dzień, słońce, a na bocznym pustym siedzeniu leży sobie jak gdyby nigdy nic maska Antonii. Jeszcze rzut oka na tylne siedzenie, jest, cholera, jest, leży sobie jak gdyby nigdy nic przykryty kapeluszem, długie cielsko nie do podrobienia i rozpuszczone na tapicerce dredy.

- Melba, cholerny sukinsynu, wstawaj! - wyrzuca z siebie na poczekaniu Antonia, starając się bardzo nie stracić z oczu migającej szybko szosy - Gdzie się szwędasz? Jeśli nie jesteś martwy to przysięgam że tym razem cię zabiję!
- Nie krzycz tak...- odzywa się sennie parias, unosi nieco kapelusz ale i tak jego twarz pozostaje zacieniona od szerokiego ronda, w lusterku Antonia widzi właściwie tylko poruszające się usta.
- Nie krzycz?! Wiesz, co ja...
- Przyszedłem ci powiedzieć...żebyś się o mnie nie martwiła.
- Co to ma znaczyć?
- Że nie musisz mnie szukać. - padła spokojna odpowiedź. - Nie musisz szukać kogoś, kogo nie zgubiłaś. Nie musisz się o mnie martwić, po prostu...
- Gdzie jesteś?
- W Mieście...
- Mieście?
- Tym, gdzie znajdziesz każde drzwi.
- Melba...
- Nie mam dla Ciebie wiele czasu, Antonio...Każda sekunda tu wiele mnie kosztuje- powiedział zupełnie innym tonem niż zwykle - Posłuchaj...Jedna śmierć...Tak wiele zmieniła...Kto by przypuszczał, że w dzisiejszym świecie wciąż może liczyć się przyjaźń, lojalność. Bo zemsta liczyła się w każdych czasach.
- O czym ty...
- Wszystko przyspieszyło. - przerwał jej niecierpliwie - Oni...Oni cię potrzebują. Wracaj do nich. Mówię ci: wracaj póki nie jest za późno. Chociaż Myrddin uważa że lepiej byś tego nie robiła.
- Myrddin? Lepiej dla kogo?
- Dla wszystkich. Posłuchaj. Nie martw się o mnie, wracaj. A Myrddin nie ma racji.
- Nie ma racji: bym tego nie robiła?
- Że...Uosabiasz Złą Magię...że przeważysz szalę na tę stronę. Posłuchaj. Przyszedłem ci powiedzieć...Wracaj do nich. Myrddin nie ma racji. Nie jesteś Zła.

Antonia nacisnęła nagle na hamulec. Pisk opon rozciął powietrze, samochodem szarpnęło to w lewo, to w prawo, Ramos wściekle kontrowała kierownicą aż w końcu Chevrolet stanął niedaleko pobocza sycząc jeszcze złowieszczo spod maski, smagany rozeźlonymi klaksonami mijających go innych wozów. Ramos obejrzała się i otworzyła usta, ale zamarła w tej pozycji, wychylona ku tyłowi auta.

Na tylnym siedzeniu rozłożony tam mężczyzna unosił kapelusz. Zaspana twarz pod kopułą brylantynowo lśniącej czupryny wyrażała zdziwienie, dezorientację i nutę irytacji.
- Co się dzieje? - zapytał Joran unosząc się na łokciach.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 03-02-2013, 16:58   #343
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Chłostające po twarzy gałęzie, krzaki, gąszcz wyrzucający tego kto tylko ośmieli się zrobić choć jeden krok w jego stronę, dziury, błoto, węże, robale, glisty, pijawki, komary, muchy, owady wielkości dłoni i te małe o wiele bardziej krwiożercze. Pot, brak powietrza, płuca próbujące pochwycić brakujące cząstki tlenu. Dżungla. Pieprzona dżungla gdzieś na azjatyckim zadupiu. Gorzej … pieprzona dżungla wytworzona przez umysły szaleńców, którzy zamiast grzać tyłki na plaży w Santa Monika postanowili zrobić sobie wycieczkę.

Kurwa i to wszystko przez Smitha – złorzeczył w myślach Malcolm przedzierając się wraz z innymi przez nieprzyjazny teren. – Kurwa miało być inaczej, to czemu tego nie zmieniłem, skoro Smitha już nie ma. Bo przygotowania były już w trakcie, bo ci co się napracowali poczuli by się wykorzystani. Chuj z nimi, przynajmniej teraz nie trzeba by było przedzierać się przez to … Nawet nie można normalnie zakląć, bo te pierdolone żółtki są wszędzie.

Coś chwyciło Malcolma za nogą. Próbował przekręcić stopę, aby intruz zwolnił uścisk. Nie pomogło. Bez zastanowienia Extractor ciął maczetą nawet nie zastanawiając się czy to co go trzyma należy do fauny czy flory.
Dyszał ciężko. Ze zmęczenia, braku powietrza, wkurwienia. Omiótł wzrokiem pozostałych. Wyglądali podobnie … wszyscy. Nie kurwa, nie wszyscy. Wyprostowany Christopher Ruhler z maczetą w dłoni wyglądał zupełnie odmiennie niż on, Will czy Miranda. Równy oddech, połyskujące zęby gdy ponaglał innych. Malcolm już sam nie wiedział czy to oni nie pasują do próbującego ich wchłonąć otoczenia czy to Ruhler jest tu największym intruzem, przed którym odcinane maczetą członki dżungli cofają się w geście kapitulacji. Jedno nie pozostawiało wątpliwości … Ruhl był w swoim żywiole. Żołnierz – cyborg z lubością wciągał powietrze jak narkoman opary opium i co więcej z każdym oddechem chciał więcej.

Krążyli, zmieniali kierunki marszu … nie, to nie był marsz. To była pierdolona walka o każdy krok. Gdy oni tracili czas, żółtki osiągali przewagę. Otaczali ich, to nie ulegało wątpliwościom.
W końcu zatrzymali się przywierając plecami do drzew. Cel już nie był tak daleko … poddać się teraz? Trzy szybkie oddechy. Nie … nie po tu są, nie po to chcą dorwać Marka. Kolejne hausty powietrza. Mamy dwie możliwości wyboru - szybko kalkulował Malcolm. Walczyć, wezwać helikopter albo przedzierać się dalej. Przedzierać, ale bez strat. Wszyscy będą potrzebni by pojmać cel. Kolejne oddechy aby uspokoić puls. Za mało by uciszyć serce, wystarczająco by powziąć decyzję.

- Will - w słuchawkach rozległ się głos Extractora - mamy tu jakiś tunel?
- Nie ma, nie chciałem tworzyć nic wcześniej... Istniałoby ryzyko, że umysł śniącego zaleje go wrogimi żołnierzami... - odpowiedział zgodnie z prawdą Anglik.
- Tunel mogę stworzyć w każdej chwili - dodał jeszcze.
- Mam dosyć tej pieprzonej dżungli. Will potrzebujemy tunelu wprost do stanowiska dowodzenia. Będziesz potrzebował dokładnej pozycji? – Malcolm widział jak Architekt kiwnął głową, zgadzał się z nim w stu procentach.
- Ciężko zrobić coś na taką skalę precyzyjnie do centrum dowodzenia... Tak, przydałaby się dokładna pozycja.
- Foxtrot potrzebujemy koordynaty centrum dowodzenia - Malcolm szybko wydawał polecenia. – Will do dzieła. Potrzebujemy tunelu wprost do centrum dowodzenia. Ma być mocny od góry. Gdy wejdziemy do środka żółtki powinny tu dotrzeć, wtedy Foxtrot zrobi tu czystkę. Wejście do tunelu zabezpiecz. Jeśli ktoś ocaleje z bandytów to będziemy mieć zabezpieczone plecy. Wchodzimy do środka, w okolicach centrum dowodzenia nawiązujemy łączność z Delta. Uderzamy z dwóch stron. Charlie, kiedy będziemy w środku nie wpuszczasz nikogo z zewnątrz. Potem ubezpieczasz nasz odwrót. Jeszcze jedno … Foxtrot zniszcz anteny, nie interesuje mnie żywa tarcza. Wszystko jasne?
 
Irmfryd jest offline  
Stary 04-02-2013, 21:08   #344
 
Anonim's Avatar
 
Reputacja: 1 Anonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputację
Odwróciłem się do stojących strażników, techników, chińczyków i kogo tam jeszcze tu nie brakuje. Nie mam czasu na te wszystkie pierdoły. Powinienem ich wszystkich pozabijać. Dobrze, że te dupki na zewnątrz ustrzeliły latającego gada. Nie będzie mi tu smok po niebie latał. A mówiąc o smokach spojrzałem groźnie na Chińczyka, który pieprzył coś od rzeczy na temat chłodzenia i tego, że zdalnie można je zniszczyć. Debil. Jakby możliwa była manipulacja cieczą chłodzącą z daleka to równie dobrze mogliby manipulować cieczą zwaną krwią w ludzkich organizmach. Uniosłem pistolet mierząc w jego stronę. Podszedłem bliżej tak, żeby dokładnie spojrzał w wylot lufy:
- Nie stój tak i nie gap się w lufę pistoletu tylko pomóż! - krzyknąłem do niego nie zdejmując go z muszki dopóki stoi jak ćwok. Bardziej zainteresowałem się technikami, którzy tak ochoczo poparli tego chińskiego gnojka. Pytam tychże szpiegów czy mają tu coś jeszcze do roboty skoro Chińczyk będzie robił za nich. Bo jak nie to nie jest to szkółka niedzielna i nie muszą mieć darmowej lekcji informatyki tylko mogą sobie iść. Na zewnątrz. Strzelać do śmigłowca, który wciąż lata. Dali dupy z komputerami to może losowo strzelając w niebo osiągną więcej.

Usiadłem w fotelu. Kropla potu spłynęła z mojego czoła. Nagle zrobiło się gorąco. Gdzie są klimatyzatory? Właściwie... nigdy tu ich nie było. Nie dziwne, że jest tu tak gorąco. Ci technicy od samego początku wydawali się być podejrzani. Nie zainstalowali dobrych klimatyzatorów, a równocześnie zainstalowali jakieś nowoczesne chłodzące... zaraz... skąd mieli nowoczesne chłodzące gówno w komputerach? Jeżeli jakiś technik oprócz chińczyka tu jeszcze jest to krzyczę najpierw grzecznie:
- đi! - ale chwilę później zasypuję ich wulgaryzmami w tym mówiąc po rosyjsku - PASZOŁ WON! - i jak trzeba to nawet wstaję z fotela i ich na kopach wyrzucam z tego budynku. Potem wracam na moje miejsce. Nie będą mi tu szpiegowskie kurwy pałętać się po centrum dowodzenia. Wpieprzyli jakieś super nowoczesne dziadostwo do komputerów, które reaguje na nalot wroga, a czy zrobili coś pożytecznego? Nie. Mój fotel to normalny fotel. Jakieś tandetne gówno, a nie takie jak miał James Tiberius Kirk, że naciskał guzik i już był komunikator włączony i można było gadać. Zamiast fajnego fotela mam mikrofon, który pewnie pamięta czasy Franka cholernego Sinatry. Inna sprawa, że wyjaśniło się co to było z tymi komputerami - technicy to szpiedzy ot co. Założyli sabotaż w naszych komputerach! Po cichu mówię do jednego z moich ludzi, żeby wyszedł za technikami i jeżeli zobaczy, że nie strzelają w niebo do śmigłowców jak im kazałem tylko robią coś innego to niech zastrzeli tego, który będzie robił co innego. Nawet jeśli pójdzie do latryny się wysrać, a to by było bardzo podejrzane w tych okolicznościach. Zastrzelić. Nie strzela w niebo? Zdrajca! Zastrzelić. Strzela w niebo, ale widać, że nawet nie stara się trafić śmigłowiec? Pewnie nie chce przypadkowo trafić swoich kumpli w śmigłowców! Zastrzelić. Ogólnie najlepiej by było wydać rozkaz zastrzelenia ich, ale może to jeszcze nie tak. Może to debile, którymi kieruje szatański przybysz z Chin, który teraz majstruje przy moich komputerach. Może jak pójdą na zewnątrz to grzecznie będą strzelać do śmigłowca. Z pistoletów, karabinów, gówno mnie obchodzi z czego. Mają strzelać. Jak nie będą wykonywać rozkazu do odwołania to sami zostaną zastrzeleni. Odprowadziłem wzrokiem typa, który poszedł za nimi. Pewnie zaraz zginie, a te kurwy będą cieszyć się, bo mnie wyruchali na kasę. Tyle poszło na sprzęt komputerowy, a oni zakupili go od CIA czy innego GRU. Splunąłem na ziemię myśląc o tych zdradzieckich kanaliach. No, ale wróćmy do skośnego Damiana Thorna.

- I co tam z komputerem?! - pytam go głośno, ale uprzejmie. Gotów w każdej chwili wydać rozkaz odstrzelenia mu łba. Pieprzony szatan będzie mi tu igrał z siecią komputerową. Jeżeli odwróci się do mnie to się uśmiechnę i powiem "Patrz pan w monitor." W sumie to nawet nie wiem co on tam ma niby robić. Pewnie tworzy algorytmy naprowadzające rakiety na naszą pozycję. Bydle. Pewnie tak jest. A niech naprawia ten wrogi sprzęt opętany przez szatana. On pewnie jest szatanem. Będę go musiał potem zabić. Będę cholernym zbawcą dżungli. Pewnie martwym. Zbyt dużo tutaj "pewnie", a za mało pewności.

Spojrzałem na dyplomatkę i zapytałem:
- A kim ty w ogóle jesteś? - powinienem to wiedzieć, ale w tym momencie zapomniałem. To wszystko jest mało realne. Jakieś śmigłowce, jakieś wody z komputera, dużo szpiegowskiego gówna jakby śpiochy nie miały innego momentu, żeby się obudzić. Powinienem ją zabić. Ot tak. Bez powodu. Nie potrzebuje żadnego powodu, żeby kogoś zabić.
- Potrzebujesz powodu, żeby kogoś zabić? - zapytałem panienkę ot tak zagajając. Jeżeli śmigłowiec wciąż strzela to znaczy, że kanalie odrzuciły moje pokojowe zamiary i mówię przez mikrofon:
- Najwyraźniej nasi wrogowie chcą umrzeć. Do boju, zabić ich wszystkich! Brać jeńców tylko, gdy nie będą mieli nóg! - i czekam na kilka odpowiedzi. Na początek od szatańskiego chińskiego informatyka, że wszystko w porządku z tym diabelskim sprzętem, potem od tej panienki co ja właściwie nie wiem po co tu się kręci, a następnie od... no po prostu usłyszeć jak kolejny śmigłowiec eksploduje. Muzyka dla mych uszu. Prawie tak dobra jak torturowani więźniowie po śniadaniu, a przed obiadem.
 
Anonim jest offline  
Stary 06-02-2013, 13:13   #345
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
To będzie dobry trening. Każdy odczuje jego skutki i to tylko pozytywne. Raz po raz powtarzał to sobie William Eakhardt przedzierając się przez nieustępliwą dżunglę. Naprawdę się wczuł w sytuację, nie narzekał, starał się dotrzymywać kroku najlepszym, czyli Solo. Jednak bardziej niż dżungla dokuczała mu noga i tempo marszu do którego nie był przyzwyczajony. Mimo to zaciskał zęby i szedł naprzód. Nie pomyślał, że ten sam, który jest odpowiedzialny za postrzał jego nogi będzie teraz tym od którego zależy pozostanie przy życiu całej grupy. Ten człowiek czuł się tutaj niczym jakiś Rambo, widział i słyszał to czego o istnieniu reszta nie miałaby pojęcia dopóki nie byłoby za późno. Well bloody done, zakręcił głową z podziwem kiedy ich przewodnik skosił w pełnym biegu dwóch wrogów, którzy wyrośli po prostu z ziemi niczym warzywa na dopingu. Biorąc pod uwagę to w jakim znaleźli się środowisku, otoczeni przez wroga, który się w nim wychował to cud, że póki co jedyną ofiarą był Koroniew. Przez chwilę nawet zazdrościł mu, że wyrwał się z tego piekła na Ziemi i czeka spokojnie w fotelu, ale zaraz skarcił się za takie myślenie. Pewnie, że każdy z nich wolałby być teraz gdzie indziej, ale to jest misja do cholery. Kolejną złą wiadomością okazało się strącenie jednego ze śmigłowców, ale mimo wszystko trzeba było się z tym liczyć. Nie spodziewał się jednak, że The Mark okaże się szaleńcem, który ściany swojego centrum dowodzenia oblepi żywymi zakładnikami. Kim jest ten człowiek? Jeśli jest tylko aktorem to jego podświadomość zapewniłaby mu Oskara za tą rolę. W dodatku chciał pertraktować co jak podejrzewał było pułapką i to dość oczywistą. Mimo wszystko spodziewał się, że wróg będzie bardziej panikował i do tego czasu będą mieli już The Marka. Muszą zmodyfikować plan i to szybko. Podejrzewał, że inaczej zadanie zakończy się kompletną klapą. Widocznie Malcolm uważał tak samo.

- Will - w słuchawkach rozległ się głos Extractora - mamy tu jakiś tunel?
- Nie ma, nie chciałem tworzyć nic wcześniej... Istniałoby ryzyko, że umysł śniącego zaleje go wrogimi żołnierzami... - odpowiedział zgodnie z prawdą Anglik.
- Tunel mogę stworzyć w każdej chwili - dodał jeszcze.
- Mam dosyć tej pieprzonej dżungli. Will potrzebujemy tunelu wprost do stanowiska dowodzenia. Będziesz potrzebował dokładnej pozycji? – Malcolm widział jak Architekt kiwnął głową, zgadzał się z nim w stu procentach.
- Ciężko zrobić coś na taką skalę precyzyjnie do centrum dowodzenia... Tak, przydałaby się dokładna pozycja.
- Foxtrot potrzebujemy koordynaty centrum dowodzenia - Malcolm szybko wydawał polecenia. – Will do dzieła. Potrzebujemy tunelu wprost do centrum dowodzenia. Ma być mocny od góry. Gdy wejdziemy do środka żółtki powinny tu dotrzeć, wtedy Foxtrot zrobi tu czystkę. Wejście do tunelu zabezpiecz. Jeśli ktoś ocaleje z bandytów to będziemy mieć zabezpieczone plecy. Wchodzimy do środka, w okolicach centrum dowodzenia nawiązujemy łączność z Delta. Uderzamy z dwóch stron. Charlie, kiedy będziemy w środku nie wpuszczasz nikogo z zewnątrz. Potem ubezpieczasz nasz odwrót. Jeszcze jedno … Foxtrot zniszcz anteny, nie interesuje mnie żywa tarcza. Wszystko jasne?

Architekt kiwnął głową i zaczął wyobrażać sobie w najdrobniejszych detalach to czego od niego oczekiwano.
Najpierw drewniana klapa, która pokryłaby się naturalną roślinnością dobrze maskującą same wejście na tle innych zarośli. Solidna drabina schodząca ok. 10 metrów pod ziemię w nieoświetlony dół. Pomyślał o tym jak ciągnie się on do obozu przed nimi pod samo centrum dowodzenia wroga. Wysoki na 2 metry tak, że będą mogli iść wyprostowani. Szeroki również na 2 tak, że będą mogli poruszać się w miarę szybko obok siebie. Szczelnie zamknięty z każdej strony żelbetonowymi ścianami grubymi na metr. Bez szczelin, bez pęknięć, bez żadnych odnóg, włazów czy drzwi. Na jego końcu widział drabinę podobną do tej przy wejściu i bambusową klapę odpowiadającą podłodze w centrum dowodzenia. Małą niespodziankę w postaci czujnika ruchu przy drabinie połączonego z ładunkiem c4 dośni później jak już przejdą. Tak samo jak inne rzeczy w razie potrzeby. W jego głowie zaczął formować się dokładny obraz.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day
traveller jest offline  
Stary 08-02-2013, 15:02   #346
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE EXTRACTOR, THE ARCHITECT, THE SOLO, THE POINT-MAN


Deszcz siekał, sprawiedliwie, wszystko, rośliny i ludzi. Burza była już prawie nad obozem. Malcolm patrzył na skupioną twarz Architekta, Will zamknął oczy i zacisnął usta. Solo wypatrywał z wycelowaną bronią ku drzewom, skąd w każdej chwili miała nadejść siedząca im na plecach pogoń. Ale inni patrzyli na formującą się już pośród podmokłej ziemi drewnianą klapę. Miranda chwyciła za nią zdrową ręką, gdy tylko się pojawiła i szarpnęła otwierając zejście w dół. Na tyle szybko, by pochylone nad dziurą oczy mogły jeszcze dostrzec jak w błyskawicznym tempie to co na dole morfuje jeszcze, jak ziemia ustępuje metr po metrze, zupełnie jakby jakiś niewidzialny wielki robal rył z wielką prędkością pionowy tunel w głąb ziemi. Trwało to jednak chwilę, a teraz pod ich stopami była ciemność, i tylko początek wyłaniającej się z niej stalowej solidnej drabiny. Nawet z noktowizją nie było widać końca pionowego szybu.

- Długo jeszcze?! - zawarczał przez deszcz Ruhl, ale usłyszał w słuchawkach Malcolma ponagalającego już do wskakiwania do dziury. Obejrzał się, Will zniknął już w czeluści, a zaraz za nim pospiesznie Malcolm ładował się na drabinę.

Miranda zacisnęła zęby. Nie było na nic czasu, czasu na tłumaczenia - wśliznęła się do nieoświetlonej dziury w ślad za Malcolmem, którego głowę widziała już sporo w dole. Nikt nie pomyślał o tym, że z jedną sprawną dłonią po drabinie schodzi się nieco trudniej. Pozostało mieć nadzieję, że wysportowane, katowane regularnymi ćwiczeniami ciało poradzi sobie z tym zadaniem i Lawson nie zamieni się w pocisk który uderzy z dużą prędkością we wszystkich którzy schodzą pod nią. Gdy świat na powierzchni zniknął jej z oczu, usłyszała z góry pierwsze wystrzały.





THE FORGER'S WINGMAN, THE FORGER

Pociski waliły nad nimi, w dach, ale centrum było zbudowane solidnie, nawet na wypadek ataku z powietrza. Cryer, siedząc za nieco przestarzałą konsoletą, łypał oczyma na lewo i prawo. Migający punkcik na krótkofalówce przy jego pasie natarczywie domagał się wzięcia sprzętu do ręki. Ale John musiał się upewnić, czy nie ściągnie tym kłopotów. Od czających się za jego plecami techników zrobiło się wolno, od kiedy z krzykiem wygoniono ich na rozkaz wodza na deszcz. Jednak odwróciwszy do połowy profilu głowę Fałszerz dostrzegł, że w środku jest wciąż wielu wietnamców, którzy wyglądali już po prostu na uzbrojonych ciężko siepaczy pilnujących Wodza. Paru z nich przyglądało mu się cały czas, nieufnie, z lufami karabinów niebezpiecznie zwróconymi ku jego plecom. Nie było to raczej nic dziwnego, pomyślał zły. Byłoby raczej dziwne, gdyby zostawiono komendanta bez opieki w towarzystwie dwóch obcych ludzi, którzy przybyli do obozu podejrzanie w tym samym czasie w którym nastąpił atak. Uciekając przed spojrzeniami bandytów popatrzył w drugą stronę: tam Wódz stał przed Amy, którą, gdy komendant zadał Jej pytanie, dość brutalnie podniesiono z siedzenia i szarpiąc postawiono przed jego obliczem. Może coś odpowiadała, może nie, trudno było powiedzieć bo hałasy z zewnątrz zagłuszały to co działo się dalej w pomieszczeniu. Komendant trzymał w ręku cały czas terkoczącą krótkofalówkę.

Coś dżgnęło go boleśnie w plecy. To jeden z pilnujących go wietnamczyków podszedł i pchnął go lufą pod żebra, paplając coś groźnie po swojemu, co było pewnie czymś w rodzaju - “gdzie się gapisz, do roboty”!

John zwrócił się ku konsolecie. Gość był niebezpiecznie blisko, miganie krótkofalówki mogło go zaraz zainteresować...Cryer niby przelotem, udając że rozciera sobie obolałe dźgnięciem miejsce, wyłączył krótkofalówkę. Nie było i tak szans teraz z niej skorzystać bez świadków, a Johnowi dano do zrozumienia że ma zająć się pracą a nie szwędaniem się po kątach. Poświęcając jeszcze urządzeniu jedno spojrzenie zaklął w myślach. Przecież instruował Architekta , żeby umożliwił mu komunikację tekstową właśnie na takie wypadki...Jednak nic nie wskazywało, by urządzenie Cryera posiadało taką funkcję. Widocznie zapomniał. Po prostu super!

Tam na zewnątrz, trzaski wyładowań burzy z odległych pomruków stały się bliskie, ostatni piorun uderzył gdzieś bardzo blisko. Ucichły natomiast bijące z nieba działka, śmigłowiec musiał widocznie przerwać atak na obóz albo...





THE EXTRACTOR, THE ARCHITECT


Dziesięć metrów. Dużo. Dziesięć metrów drabiny w dół. Ziemia z góry sypała im się na głowy. Ręce pracowały miarowo, buty stukały o szczeble. Rana w nodze bolała. Extractor i Will nie tracili czasu nawet w takiej chwili.
- Dobra!...- zakończył wątek Eakhardt, nie przestając schodzić - Spróbuję. Może kupi nam to trochę czasu.

Zamilkł i zwolnił nieco tempo schodzenia, próbując skupić się jednocześnie na jeepie, jadącym główną drogą w stronę obozu główną drogą, jeepie z zatkniętą wysoko białą flagą. Nie było sposobu, by stwierdzić kto w nim zasiądzie jeśli się uda. Nie było też sposobu, by stąd gdzie się znajdowali dostrzec efekty. Stając nogami na twardym gruncie tunelu, dziesięć metrów pod ziemią, Will miał wrażenie że się udało. Tam na górze trwała już kanonada.

- Ruhl? - syknął Malcolm w komunikator - Wszedłeś?






THE TOURIST

- ...potem ubezpieczasz nasz odwrót. Jeszcze jedno … Foxtrot zniszcz anteny, nie interesuje mnie żywa tarcza. Wszystko jasne? - głos Malcolma w słuchawce, mocny i pewny, choć nieco zezłoszczony.

Spektakl oglądany przez lunetę karabinu. Deszcz. Wyganiani w centrum dowodzenia ludzie, Blackwood napiął się do strzału, ale byli to sami wietnamcy. Wyglądało to tak, jakby jedni goście z bronią zmuszali krzykiem innych do wybiegnięcia na plac i strzelania do nadlatującego znowu śmigłowca. Jeden nie chciał wybiegać na pewną śmierć, ale niski facet w opasce strzelił mu z bliska w głowę, co przekonało innych. Terkot kałasznikowów próbujących zestrzelić lecący wysoko helikopter stał się bardziej natarczywy, bo było ich teraz więcej, ale działka przelatującego nad obozem potwora ścięły kilku przymusowych ochotników na placu. Świsnęła rakieta, jedna z wież eksplodowała, dwóch wartowników próbowało ratować się jeszcze skokiem z wysokości. Blackwood widział jeszcze, jak nawracający nad obozem śmigłowiec otwiera ogień na centrum dowodzenia, pociski cięły ciała zakładników, zwłaszcza podstawę wielkiej anteny razem z przywiązanym do niej jeńcem. Pilot dokonywał właśnie ekwilibrystycznego zwrotu, gdy wystrzelona nie wiadomo skąd rakieta z obozu ze świstem minęła maszynę i pomknęła ku niebu. Śmigłowiec po manewrze poderwał się wyżej i odleciał w kierunku południowym, goniony terkotem karabinów.

Nagle błyskawica huknęła gdzieś blisko, kilkadziesiąt metrów od Turysty rażone gromem wielkie drzewo runęło wygniatając w roślinności wyrwę. W uszach Thomasa nadal dzwoniło, ale zebrał się sobie. W słuchawkach pilot coś nadawał, ale pisk uniemożliwiał Turyście chwilowo zrozumienie.

Blackwood szybko zmienił pozycję, bo coś działo się przed głównym wejściem. Ale nie tylko tam, bo tam gdzie Alpha i Bravo znikali w tunelu, z lasu wybiegali już pierwsi członkowie siedzącego im na zadkach patrolu. Thomas wodząc lunetą raz tam, raz tu, dokonał szybkiego wyboru. Do głównego wejścia pędził jakiś jeep z zatkniętą białą flagą, ale Blackwood nie miał czasu zająć się facetem, który na polisadzie już celował doń z ręcznej wyrzutni rakiet. Wybrał osłonę wskakującej do tunelu grupy, i to tam skierował szybko lufę swojego karabinu snajperskiego, układając się szybko w odpowiedniej pozycji na nieruchomym trupie.

Wystrzelona z RPG rakieta pomknęła przez deszcz. Podskakujący na wybojach jeep oberwał potężnie, trafiony z boku, płonący razem z jadącymi wewnątrz ludźmi poleciał na bok, jak wielka kula ognia przeleciał kilka metrów i wpadł w gąszcz. Biała flaga sterczała smętnie z czarnego ,przewróconego szkieletu. Płonął, a od ognia oderwała się mniejsza płonąca cześć i ze straszliwym krzykiem przebiegła jeszcze parę metrów, a w końcu upadła w błoto drogi.

Komendant zakończył już widocznie fazę negocjacji.





THE SOLO

Pierwsi wybiegli zaraz gdy Miranda znikła pod ziemią. Niscy, przypominający leśne duchy czy może barbarzyńców, umazani błotem ludzie z bronią. Biegli jakby dżungla nie stanowiła dla nich problemu, światła potężnych latarek lizały drzewa i ziemię. Solo, celując z broni, wycofywał się tyłem w kierunku włazu, gdy światło jednego ze stożków światła padł w tym kierunku. Krzyki poniosły się przez deszcz. Ten pierwszy biegł już unosząc wyżej kałasznikowa, widać było po ruchach że potrafi biec i strzelać jednocześnie.

Huk był pojedynczy, przebijający się przez deszcz. Jak niespodziewany grom, nie wiadomo skąd. Trafiony w biegu kulą niewidocznego dla wszystkich snajpera napastnik nie zdążył wystrzelić, ciało straciło równowagę i w pełnym biegu padło w mokrą ziemię. Ci, co byli za jego plecami krzyknęli i skoczyli z powrotem za linię drzew, tylko więcej latarek lizało z daleka miejsce gdzie był Solo.

Ale Solo nie próżnował, wiedział że zyskał tylko chwilę. Posłał z ich kierunku serię, bardziej dla ostrzelania, cofając się jeszcze. Potem ruchami szybkimi jak wąż, capnął granat dymny i wyrwawszy zawleczkę rzucił go przed siebie, a gdy rozległ się syk a całe miejsce spowił gęsty dym, Ruler wskakiwał już na drabinę, pod ogniem walących w tę stronę kul kałachów. Szczęściem, żadna zabłąkana kula go nie trafiła. Zatrzasnął nad sobą klapę. Sunąc w dół jak maszyna, słyszał jeszcze krzyk szturmu i kolejne dalekie strzały Blackwooda. Dowódca zmusił patrol, by pod ogniem snajpera przedarli się ku zadymionemu miejscu. W górze walnął też rzucony granat, ziemia posypała się na Christophera, ale tunel wytrzymał. Solo plunął.

- Wszedłem, wszedłem. - rzucił szybko do mikrofonu, mknąc w dół sprawnie niczym ogromny karaluch - Zaraz będą przy włazie. Zróbcie coś z tym jak możecie albo spierdalajcie dalej jak najszybciej.






THE EXTRACTOR, THE ARCHITECT, THE SOLO, THE POINT-MAN

- Uważaaaj! - Will krzyknął dosłownie w ostatniej chwili. Miranda straciła przyczepność z drabiną na szczęście dopiero przy samym dole, zsuwając się o parę szczebli. Czekający na nią dwaj mężczyźni chwycili lecące ciało Lawson ratując ją przed upadkiem. Poza zatoczeniem się całej trójki na betonową ścianę biegnącego na północ tunelu nic się nie stało.
- Dzięki. - mruknęła kobieta.

Coś na górze potężnie huknęło.
- Wszedłem, wszedłem. - to Solo, w słuchawkach - Zaraz będą przy włazie. Zróbcie coś z tym jak możecie albo spierdalajcie dalej jak najszybciej.

- Biegnijcie, dogonię was.
Architekt wiedział co robić. Miał to już przemyślane. Czujnik ruchu, który włączy się kiedy ktoś zejdzie na dół i uruchomi ładunek c4.
Malcolm skinął głową i wraz z Mirandą puścili się biegiem przypominającym kanał żelbetonowym tunelem, przekrój dwa na dwa metry. Było tu chłodno. Architekt wyobrażał sobie odpowiedni mechanizm, mając nadzieję że odtworzy dobrze z pamięci poznawane przed akcją schematy. Krzyki na górze wskazywały, że pogoń odnalazła wejście. Ale Solo był już na dole.
- Co to kurwa jeszcze robisz? - Chris chwycił go za rękę - Spierdalamy! Już!

Pociągnął Willa za sobą jak szmacianą kukłę, zupełnie nie zważając na to że z tą nogą ten nie może dotrzymać mu kroku. Will syknął, co krok tego szaleńczego biegu ktoś wbijał mu w ranę szpikulec do lodu, ale Solo nie zamierzał się patyczkować, wlokąc go za sobą bez pardonu. Mur, mur - przypominał sobie ten wariant awaryjnego planu Will. Skupienie się w tym momencie nie było łatwe, ale oglądając się za siebie dostrzegł że przekrój tunelu za ich plecami zaczyna zarastać betonowa przegroda. W tym momecie zobaczył też jak tam gdzie kończyła się drabina o posadzkę uderza rzucony z góry mały przedmiot, a zaraz potem wszystko zmieniło się w huk, błysk. To nie był jego C4 na powierzchni - tu widocznie się nie udało. To był wrzucony do szybu granat. Zanim odruchowo zdążył zamknąć oczy, wypalił mu się pod powiekami obraz idącej w tunelu fali uderzeniowej od ładunku wybuchowego, pędzący pociąg ognia, który jednak rozbija się jak fala o ścianę, którą ledwo zdążył stworzyć. A potem zdał sobie sprawę, że leży na glebie, przyciśnięty łapskiem Solo. Chris leżał obok, podobnie jak on sam na brzuchu, tylko że Chris miał nogi ściśnięte razem, aż po same złożone razem stopy, a Will rozwalone na boki niczym tajwańska kurtyzana. Solo wybałuszał gały na twardą, zasklepioną równą ścianę zamykającą tunel za ich plecami. Zrobiło się ciszej. Chris szybko otrząsnął się ze zdumienia, podrywając Willa na równe nogi.

- Na drugi raz kiedy masz eksplozję za plecami, chroń głowę i padaj tak żeby nogi mieć razem. - poinstruował go Solo - Nawet Angol pewnie woli mieć odłamki w stopach niż w rodzinnych klejnotach, co? Co się gapisz, ruchy! Alpha? Żyjemy, rura z naszej strony zatkana, już jesteśmy w drodze.





THE MARK


Komendant słyszał dobrze, co dzieje się na zewnątrz. To nie było naturalne zjawisko, nawet w kapryśnym i morderczym klimacie. To był kataklizm, i to kataklizm który rozpoczął się zbyt nagle by być częścią zwykłych procesów przyrody. Tak, miał rację. Ktoś wezwał duchy, demony wiatru i wody. Przyzwał burzę, by dopomóc agresorom.

Słuchał chwilę raportu od południowego patrolu przez krótkofalówkę. Najpierw entuzjastycznego, mamy kontakt, mamy ich. Potem dziwne wieści, wróg schronił się w jakiejś jamie, za klapą, tunelu którego nie znał nikt z jego ludzi. Szybu w dół, którego nie powinno tam być. A potem jatka. Patrol zaatakowany przez śmigłowiec poszedł w rozsypkę. Mieli też gdzieś snajpera. Paru ludziom udało się jednak schronić się do szybu, zejść drabiną na dół. To mogła być zasadzka, ale poszli. Jego starzy, dobrzy kompani od zabijania. Wierni.

Ostrzał na zewnątrz ucichł. Teraz, tam na zewnątrz, to pogoda była głównym wrogiem, przed którą trzeba było się chronić. Rozejrzał się. W budynku byli też jego ludzie, wypróbowana gwardia. Zaciskali pewnie dłonie na karabinach. Tak, rzucali teraz wściekłe słowa. Myśleli to, co on i dawali temu wyraz. Czarostwo. Przyzywanie. Demon, powtarzali zimno spod swych ponurych twarzy. Idzie tu. Czujemy go. Nadchodzi demon. To przez niego ta burza. To przez niego to wszystko. Ale mimo to...-pomyślał z dumą Wódz - nie boją się. Patrzył na twarze ludzi gotowych na wszystko. Gotowych walczyć i ginąć w imię komendanta. Nawet jeśli wroga przysyła samo piekło.

Krótkofalówka zaskrzeczała. Meldujcie. Meldunek jeszcze dziwniejszy od poprzedniego. Zrzucili granaty. Zeszli. Tunel kończył się na głębokości dziesięciu metrów, solidną ścianą. Żadnych innych wyjść, beton. Ale tych, których ścigali, tam nie było. Ani ich ciał. Rozpłynęli się w powietrzu.

Komendant odłożył krótkofalówkę. Popatrzył znów na swoich ludzi, a potem na plecy chińczyka który dalej siedział przed urządzeniami. Na koniec zwrócił twarz ku kobiecie, która nadal stała przed nim. Nadal nie odpowiedziała na jego pytanie. Wiatr wył. Jego wierni bandyci stali rozrzuceni po przestronnym pomieszczeniu, gotowi na wszystko. W ich oczach też były pytania. Pytania, pomyślał czując twardość rękojeści broni w swojej ręce. Pytania, pytania. Jego mózg pracował intensywnie. Atak. Zabici zakładnicy. Wejście do tunelu zaraz za obozem, które nie miało prawa istnieć. Demon, który nadchodził...

Coś...Coś nieuchwytnego umykało mu, coś co miał prawie na widelcu swych wątpliwości. Przeczucie. Brakowało tylko jednego kawałka układanki. Komendant rozglądał się uważnie, wodząc oczyma dookoła niczym szaleniec.







THE EXTRACTOR, THE ARCHITECT, THE SOLO, THE POINT-MAN

Łapali oddech po biegu, biegu równym chłodnym tunelem idącym po krzywiźnie, gdzieś tam wysoko nad sobą mijali w ten sposób palisadę, wieże i wreszcie obozowy plac. Malcolm i Miranda zdążyli odsapnąć niewiele, zanim dopadł do nich Solo, wlokący za sobą syczącego z bólu Architekta.
Malcolm odstawił krótkofalówkę od ucha i zabrał się do przypinania jej do pasa.
- DELTA... się nie zgłasza. - oznajmił zdyszany sprintem Ekstraktor - Albo nie mają możliwości, albo już po nich. W tej sytuacji... wszystko jedno. Charlie, słyszysz mnie? Jak sytuacja na górze?

- Cel jest nadal w budynku. - raportował ze wzgórza Blackwood - Oddział Delta tak samo, żadno z nich nie wychodziło. Spodziewajcie się oporu, komendant ma obstawę. Conajmniej kilku drabów z bronią długą. Środek jest poza polem mojego ostrzału, będę miał oko na wyjścia.

Malcolm i Will nadal dochodzili do siebie po forsownym biegu, natomiast po Mirandzie i Solo nie było widać już śladu tego intensywnego wysiłku.

- Foxtrot. - włączył się pilot - Osłaniałem wam tyłek nad rzeką, próbuję nawracać na obóz. Tracę sterowność, mamy tu na górze cholerny pogodowy armageddon, możliwe awaryjne lądowanie.
- To prawda. - potwierdził Thomas - W życiu jeszcze nie widziałem takiej burzy. Wiatr taki, że niektóre budynki się chwieją. Będę miał problemy z prowadzeniem celnego ognia. Kataklizm, poprzewracane drzewa. Rzeka występuje z brzegów.

Malcolm wiedział dobrze co to znaczy. Masowe trupy, zmiany Architekta...Sen tracił stabilność...Mieli coraz mniej czasu. Rozejrzał się. Tunel kończył się tak jak zaczynał, bez ozdób, twardą ścianą i idącym w górę szybem. Stalowa drabinka czekała na nich. Dziesięć metrów powyżej powinno być wyjście prosto do budynku centrum dowodzenia.

- No dobra, panienki. - rzucił Ruhl, którego ręce z diabelską wprawą dokonywały już przygotowań swego wojskowego ekwipunku. Trzeszczały paski, szczękały magazynki. Lawson zwinnie przeładowała swoją Berettę mimo jednej sprawnej ręki. - Im dłużej będziemy czekać, tym mniejsza szansa na niespodziankę. Raz, dwa ustalamy kto za kim wpada i co robimy jak komendant stanie przed nami. Szefie?

Whitman podniósł głowę, jego oddech już się uspokoił.

- What’s the plan?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 10-02-2013, 15:46   #347
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Tunel. Szeroki. I dobrze. Pozwalał sadzić długie kroki. Jednocześnie na tyle wysoki, że lekko pochylona sylwetka człowieka podczas biegu nie dotykała ceglanego sklepienia. Głuche kroki, przyspieszone oddechy, sapania. Drabina w górę wyznaczająca koniec tunelu, albo początek najważniejszego etapu misji. Wszystkie są ważne - skarcił siebie w myślach Malcolm.


Drabina. 3 stopnie na metr. Dziesięć metrów w górę. Trzydzieści szczebli. Potem właz. Centrum dowodzenia i cel. Byli już blisko. What’s the plan?


Całe planowanie miało się nijak, kiedy tryby machiny zaczynały zwalniać, gorzej kiedy traciły zęby. Koroniew poza bandą, Delta albo schwytani, albo wyeliminowani, albo nie mogą odebrać komunikatu, do tego sen tracił stabilność. Czy w tej sytuacji zaplanowana droga odwrotu nie okaże się ich pułapką? Czy może od razu korzystać z drugiej opcji? O tym zdecyduje potem. Charlie wskazywał na ścisłą obstawę celu. Zapewne najlepiej wyszkoleni, najtwardsi, najbardziej lojalni. Ilu ich mogło być? Czterech? Pięciu? Kurwa czemu się nie odzywali? Teraz byli potrzebni. Amy i Cryer. Zero odzewu, zero odpowiedzi. What’s the plan?


Frontalny atak z myślą, że przyłączą się do niego Fałszerze. Alpha i Bravo w krótkim czasie znalazły się tak blisko, że element zaskoczenia daje im dużą szansę. Kamizelki kuloodporne to za mało. Tarcze zatrzymujące pociski? Ograniczają ruch. Zasłona dymna, działa na nas jak również na bandytów. Gaz łzawiący? Gaz usypiający? Ładunek hukowy? Co z Delta? Czy zareagują wyjątkowo szybko, kreując maski, bądź stopery na uszy, by uchronić się od ich działań. Nie odzywają się. Czy można na nich liczyć? Czy od razu spisać ich na straty? Działać i mieć nadzieję, że dopasują się do akcji wewnątrz. Wyśnienie maski na twarzy fałszerza możliwe tylko jeśli będzie w swojej postaci. Nawet nie wiemy jak wyglądają. Kurwa. Z fałszerzami są zawsze problemy, z chemikami zresztą też. Pewnie niczym nie różnią się od przebywających w pomieszczeniu azjatów. Skośnookie sukinsyny. What’s the plan?

- Wchodzimy po kolei Solo, ja, Will, ze względu na uraz, Miranda na końcu. Stopery w uszach. W środku granaty hukowe. Obezwładni to bandytów. Mają kurwa krwawić z uszu. Likwidujemy wszystkich poza Fałszerzami i Celem. Jak odróżnimy zmiennokształtnych? Nie wiem. Mam nadzieję, że wrócą do swojej formy. Cel, na pewno sami rozróżnicie. Tego jestem pewien. Kwestię ewakuacji uzgodnimy już na górze w zależności od tego jak nam pójdzie i co zamelduje Charlie. Pozostaje problem ostrzeżenia naszych na górze. Dajmy im chociaż szansę. Will, potrzebuję twojej kreatywności. Do you understand?
 
Irmfryd jest offline  
Stary 12-02-2013, 01:42   #348
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Malcolm zakończył przemowę zwrotem do Willa upewniając się czy Anglik aby na pewno słucha. Nie dziwił mu się bo faktycznie słuchał swojego szefa tylko połowicznie. Drugą połowę procesów myślowych poświęcił na to czego Ekstraktor nie musiał mu mówić - bycie kreatywnym. W ciągu krótkiej chwili analizował, rozważał i odrzucał to co mogli zrobić w tej chwili. Przydałby się rekonesans, ale Fałszerze najwidoczniej nie mogli przekazać żadnych informacji. Pluł sobie teraz w twarz, że w tym wszystkim zapomniał zapytać Malcolma o to czy zgadza się na syntezator mowy dla Cryera i Amy. Żałował, że w ogóle chciał go o to pytać. Co zostawało? Kamera? Za mało czasu. Wietnamczycy widzieli ich w tuneli, więc będą spodziewać się podkopu. Może nie w samym centrum, ale jest spora szansa, że w końcu znajdą tunel. Myśl Will, myśl szybciej. Sabotaż uzbrojenia? Poza zasięgiem czarodzieja z Cambridge. Złamanie morali wroga? Miał ciekawą wizję rodem z horroru, ale to już na pewno posypałoby stabilność snu. Co zatem mogli zrobić... Z wizualizował sobie jak mała żaróweczka obija się o czubek jego głowy by w końcu zaświecić pełnym blaskiem.

-I got it!

Dał upust emocjom i podniósł głos. Pod wpływem karcących spojrzeń wrócił do tonu zwyczajowej angielskiej rozmowy przy herbacie, starając się nie ulegać zbytniemu podekscytowaniu.

-Stójcie. Wiem co zrobić żeby zminimalizować ryzyko. Magnes.

-Magnes? - powtórzyła Miranda.

-Tak - profesor pokiwał z uśmiechem głową.
-Na tyle duży by rozbroić małą armię The Marka, która z pewnością czeka u góry i na tyle potężny by wprowadzić zamieszanie z którego skorzystamy. Myślę o tym, żeby umieścić go na dachu co zapewni nam element zaskoczenia. Wyobrażacie sobie to? Cały ten złom pod sufitem... Poza tym cienie na ścianach amerykańskich marines. Już widzę jak mózgi doznają przeciążenia.

-Will - Malcom próbował przerwać Willowi.

-Okej może trochę przesadziłem przyznaję, ale...

-Will! Nie wiem czy mamy czas na takie zagrywki, ale... Sam chciałem kreatywności, więc dobra, niech będzie - uciął dyskusję Ekstraktor.

-Zapomniałbym. Fałszerze mają czarne opaski na ramieniu, poza tym mundury chińskiej armii. Może to pomoże w tym, żebyśmy ich przypadkiem nie zabili... - dodał ciszej Anglik.

-Normalnie nie wierzę. Gigantyczny magnes? To naprawdę może zadziałać? - na to pytanie Christophera nikt nie był jednak w stanie udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi.

-Solo dasz radę wyśnić granaty hukowe o których mówił Malcolm? Oprócz omamienia im oczu cieniami wyłączylibyśmy im słuch. Szczerze mówiąc o ich działaniu i budowie nie mam pojęcia - przyznał Architekt.

-Mogę spróbować.

-Niech nikt nie zapomni o zawleczkach do uszu. - przypomniał reszcie Mal.

-Muszę jeszcze zmienić naszą metalową amunicję na coś co nie ulega prawu przyciągania. Może złoto? Na szczęście broń zrobiona jest raczej z tworzywa sztucznego i nie powinna fruwać po pokoju. Jeśli chodzi o elektronikę to już nie ręczę. Jest spora szansa, że będzie do wywalenia. Nie mamy chyba na sobie czegoś co utrudni ruch, więc to by chyba było na tyle.

Will niczym alchemik znający tajemnicę kamienia filozoficznego skupił się na przeobrażeniu naboi z różnych stopów metali w całkowicie zrobione z czystego złotego kruszcu. Pociski znajdujące się w broniach, pasach z amunicją, kieszeniach, magazynkach. Oślepiający złoty blask, który prawie go oślepił mimo zamkniętych oczu. Następnie spróbował wyobrazić sobie olbrzymie cienie przemykające po ścianach projektowanego przez niego centrum dowodzenia. Cienie, które każdy Wietnamczyk rozpoznałby jako znienawidzonego amerykańskiego najeźdźce. Na koniec zostawił sobie stworzenie ogromnego magnesu leżącego na dachu budynku. Toporne urządzenie na kształt tych, których używano do złomowania samochodów, ale jeszcze większy, jeszcze mocniejszy. Taką przynajmniej miał nadzieję. Kolejny raz zamknął oczu próbując się skupić słysząc jeszcze odległy, jakby przytłumiony huk z góry.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 12-02-2013 o 11:58.
traveller jest offline  
Stary 20-02-2013, 16:03   #349
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Coś nie gra.
Wdech, wydech.
Nieważne.
Spokojnie, nic się nie stało.
Nawet jeśli się stało, nic już z tym nie zrobisz.
Wszystko, wszyściutko jest pod kontrolą.
Nawet jeśli nie jest, to za chwilę będzie.
Teraz spokojnie. Wdech, wydech. To ja. Antonia Ramos. Siedzę za kółkiem. Mam ręce i nogi mam. Dyplom też mam. Dyplomowanym lekarzem jestem. Maska tu leży, tu obok, na siedzeniu pasażera. Ktoś też leży, z tyłu. Joran. Joran się nazywa.
Coś nie gra.
Nieważne.
To tylko niewarte uwagi elementy tła. Krajobraz przesuwający się na granicy pola widzenia. To ja, Antonia Ramos. Mam do przejechania cholerne odległości, żeby dorwać mojego Rambo. Znaczy, wróć. Romeo.
Nieważne. W końcu na każdej drodze stawia się pierwszy krok, nieprawdaż?


- Szarańczak. Pierdolnęłam w wielkiego robala. Wleciał przed auto i plask. Już po nim - wskazała palcem na jedną z licznych smug na przedniej szybie. - Zabiłam go. Tak się zastanawiam... czytałeś kiedy Spinozę? Myślisz, że miał rację? Wiesz - z dobrem i złem... - pyta Antonia, bo mimo wszystko czuje coś na kształt wyrzutów sumienia.
- Spinoza? - Brylantynie z trudem udało się wygramolić do względnie pionowej pozycji - Zaraz...To jakiś wasz znany dziennikarz, tak?
- Ta - oznajmiła Antonia. - Żydowskiego pochodzenia. Nigdy nie był pewny swoich postulatów. Nazywał je, rozumiesz, "propozycjami". Głupio robił, jeśli chcesz znać moje zdanie.

Rozejrzał się po okolicy przez szyby. Nadal miał zapięte pasy.

- Nie możemy tu stać. Dostaniemy mandat. - stwierdził - Ty...czujesz się już lepiej? Możesz już coś wreszcie powiedzieć?
- Mogę - poświadczyła Antonia z niewzruszoną pewnością, na jaką nigdy nie było stać Barucha Spinozy. - A co chciałbyś usłyszeć?
Przechyliła się w przód i dziabnęła palcem w GPS, odnajdując feralne jezioro... a potem najbliższe miasto z dobrze wyposażonym sklepem sportowym. Rzuciła okiem we wsteczne lusterko na Brylantynę.

- Co chciałbym usłyszeć? - Joran rozsiadł się na dobre, rozcierając widocznie stłuczony kark - No nie wiem...Wiesz, może...Dlaczego po obudzeniu bez słowa wsiadłaś za kierownicę mojego wozu i ruszyłaś w sobie wiadomym kierunku? Dlaczego nie odpowiadałaś na moje pytania, gdy zadając różne ostrożne i grzeczne pytania próbowałem dowiedzieć się o co ci kurwa chodzi i gdzie jedziesz? Co działo się w tym obskurnym motelu? No i jak... Na początek starczy?

Może powinna się podopytywać o szczegóły. Może były one nawet istotne... ale nie było na to czasu... zresztą, nie było to teraz najważniejsze. Najważniejszy był Chris. W sumie, to zawsze był najważniejszy.
- Chcesz mi powiedzieć, że nie było ze mną kontaktu? - zapytała Antonia z niebotycznym, bo wcale nieudawanym zdziwieniem. - Nic nie mówiłam?! - jej głos wzniósł się gwałtownie w wysokie tony, gdy weszła w gładko w jeden ze swoich dwóch podstawowych stanów emocjonalnych: nieziemski i ekstatyczny, pełen dramatycznych gestów i cokolwiek teatralny wkurw. - Zachowywałam się dziwnie?! - galopowała rączo wiedźma i walnęła pięścią w przycisk uruchamiający światła awaryjne. - A ty mnie kurwa dopuściłeś za kółko?! Ty kurwa nienormalny jesteś! Nie... ty po prostu jesteś debilem! - jęknęła rozpaczliwie i rozdzierająco. - A teraz sobie śpisz?! O - MÓJ - BOŻE! Mogłam nas zabić!
- Antonia, acalme-se. - popisał się podstawowym portugalskim Brylantyna, wyraźnie otrząsając się już z senności - Nie zachowywałaś się szczególnie dziwnie. Zachowywałaś się tak, jakby każda sekunda się liczyła więc uwierzyłem Ci i dałem te cholerne kluczyki. Dopiero podczas jazdy okazało się, że zasznurowałaś swoje zmysłowe usta. Obserwowałem twoją jazdę. Motorykę ciała masz bez zarzutu, i całkiem nieźle radzisz sobie za kierownicą, choć za często używasz sprzęgła i masz tendencję do nadużywania wysokich obrotów. Zmieniając biegi powinnaś też zdejmować nogę z gazu, czego nie robisz. Zmiana biegu bez zdejmowania nogi z gazu jest szybka, ale bardzo szybko zużywa sprzęgło oraz niszczy elementy przeniesienia napędu.

- Ty chyba naprawdę masz coś z głową - Antonia postawiła mu diagnozę do stawiania której uprawnień co prawda nie miała, ale w niczym jej to nie przeszkadzało. - Osoba, którą poznajesz przypadkiem wstaje rano i zamiast paść oczy widokiem jeziora, żąda od ciebie kluczyków do samochodu. Zamiast dowiedzieć się czemu, ty je po prostu dajesz. Osoba, która zachowuje się dziwnie, prowadzi twój samochód, a ty sobie spokojnie uderzasz w kimę na tylnym siedzeniu. A teraz zamiast mi opowiedzieć wszystko od początku do końca, pierdolisz niewzruszony rzewne smuty o mojej technice jazdy. Jezu, ty jesteś jakimś wariatem! Ja nie wiem, czy nie niebezpiecznym i zaraz nie wyciągniesz z kieszeni składanej piły mechanicznej!
- Piłę mam w bagażniku. - uśmiechnął się, odpinając pas - Z tego co mówisz wnioskuję, że naprawdę masz wyrwę w pamięci, więc uświadomię cię. Nie mogłaś po obudzeniu paść oczu widokiem jeziora, bo to nie było nad jeziorem. To nad jeziorem było nieco wcześniej, i tam akurat w ogóle nie raczyłaś pytać o kluczyki tylko najbezczelniej w świecie mi je zajumałaś. Uroczyste przekazanie kluczyków było już później. Po motelu. Choć bardziej wrażliwy mógłby to nazwać chamskim wyrywaniem ich z ręki.

- Co za szczęście, że wrażliwych ludzi w okolicy ze świecą szukać - skinęła mu Antonia królewskim gestem. - Bo jeszcze by taki jakieś kalumnie bez podstaw rzucał!

Joran oparł szerokie dłonie na przednich fotelach i wychylił się ku kierowcy.
- Więc powiem szczerze, Antonia. Uważam, że to ty masz coś z głową, kobieto. Nie ja. Myślę, że podczas wypadku solidnie nią o coś przydzwoniłaś. I nadal namawiam Cię, byś zgłosiła się do najbliższego szpitala zanim będzie za późno. Właściwie już miałem cię tam sam zawieźć, ale się obudziłaś.

Antonia poklepała go po ręce ciepłym gestem, ale ton miała zdecydowanie zimniejszy.
- Lubię cię, Joran, naprawdę. Równy z ciebie facet. I zamierzasz wyłożyć kasę na te ewentualne badania z własnej kieszeni oczywiście? Dla konowałów w większości liczy się papier, nie człowiek. Wiem to, bo sama jestem konowałem. Nie masz papierów poświadczających kim jesteś i żeś ubezpieczony, to musisz zaszeleścić innymi. Moje papierki zaś wszystkie co do jednego leżą na dnie jeziora.
- Co racja to racja. - przyznał mężczyzna - Gorsi od was są już tylko prawnicy. Kasy nie wyłożę, jestem człowiekiem pracy, nie chirurgiem plastycznym. A Ty nie jesteś póki co moją żoną. Niestety.
Oparł czoło o szybę, westchnął.
- Nie sądzę, żeby na dnie jeziora ostały się jakieś papiery w stanie zdatnym do czegokolwiek. Czeka cię raczej żmudna odyseja po urzędach by wyrobić nowe. Może za wyjątkiem laminowanych dokumentów, ale czy wy tutaj w trzecim świecie macie w ogóle takie?

- Mamy, a jakże. I może cię zaskoczę - ale moja ojczyzna - Antonia zadarła nos pod dach wypasionej bryki - jest już na takim etapie rozwoju cywilizacyjnego, że posiada także coś takiego jak biurokracja. Aby zostać twoją żoną, niestety! będę musiała się wylegitymować! Na twoje szczęście, parę godzin pracy nurka jest tańsze niż parę godzin pracy lekarza i techników medycznych! Więęęęęęęęęęęęęęęęc... - uśmiechnęła się promiennie.
- Dobra. - sięgnął po swój portfel, - Pożyczę ci na tego nurka. Ale jak już się przekonasz, że już dawno wszystko zżarły ryby to bez dyskutowania odwożę cię prosto do najbliższego szpitala.
- No dzięki ci bardzo Joran! - zapiała cienko Antonia i cmoknęła go z uczuciem w usta. - Wiedziałam, że jesteś świetny facet. Jedziemy! - zarządziła radośnie. - W zamian za pożyczkę zabawię cię rozmową o powikłaniach zapalenia mięśnia sercowego, chcesz? - zaoferowała uprzejmie. Dwie linie możliwego rozwoju wydarzeń zlały się w jedną. Co prawda ta, w której Brylantyna odmawia bycia portfelem i szoferem, i w związku z tym wypada na asfalt przez przednią szybę... pasy naprawdę lepiej mieć zapięte, nawet na postoju – nie zniknęła całkowicie. Jorana spotka coś przykrego, ale nie w ciągu najbliższych paru godzin. Nie póki robi co mu Antonia każe – jednak wiedźma nie miała złudzen, że ten cudowny czas niebawem dobiegnie końca.

Joran mruknął coś nieokreślonego i wysiadł. Chciał prowadzić, tylko w trosce o swoje sprzęgło, jak twierdził. Kłamca, kłamca.... Antonia miała to już jednak gdzieś, Joran wkrótce zejdzie ze sceny i jego zdanie generalnie zaczynało jej powiewać. Uśmiechnęła się tylko promiennie i oddała miejsce kierowcy bez walki. Dziabnęła tylko tipsem w radio, które plunęło od środka audycją o zdrowiu i planach ministerstwa za zdrowie odpowiedzialnego.

- ...o łacińskiej nazwie Aedes aegypti. Genetycy wpadli na pomysł, by laboratoryjnie zmutować komary tak, by ich potomstwo nie było zdolne do przeżycia i rozmnożenia, i w ten sposób drastycznie ograniczyć ich liczbę w naturze. posłuchajmy wypowiedzi przedstawiciela naszego Ministerstwa Zdrowia.
„Zmutowane komary płci męskiej będą wypuszczone w liczbie dwukrotnie większej od populacji komarów niezmodyfikowanych genetycznie. - inny, seksowny męski głos - Przyciągną one samice komara w celu spłodzenia potomstwa, które jednak nie osiągnie wieku dojrzałego, co powinno doprowadzić do ograniczenia populacji Aedes aegypti. Zmutowane osobniki będą produkowane na skalę przemysłową w zakładach w stanie Bahia na środkowym wschodzie Brazylii. Produkcja ma wynieść 4 miliony sztuk tygodniowo..."

- Interesujące – skomentowała – że oni są tacy pewni, że komarzyce polecą na ich mutanty. Bzyku, bzyk.

Aedes aegypti.
Ka-dinga pepo, choroba sprowadzana przez złego ducha.


Wiedźma rozparła się na tylnym siedzeniu, z namaszczeniem zapięła pasy, ułożyła sobie swoją maskę na kolanach i pozwoliła się wieźć. W końcu... była królową.

***

Wypasiona bryka Brylantyny unosi Antonię do najbliższego znanemu już jezioru miasteczka... senna atmosfera... Sjesta jest święta. Schodzi się trochę, ale Antonia tryska niezmiennie promiennym nastrojem i nie pozwala Joranowi poddać się zniechęceniu. Udaje im się się namierzyć miejscowy klub nurków, ćwiczący nawet w tym jeziorze. Niestety, jest sjesta. Sjesta jest świętsza niż Najświętsza Panienka. Odczekują aż się skończy w klimatyzowanym wnętrzu Brylantynowej bryki. Potem pijany koleś (podobno prezes) podaje parę telefonów do członków mieszkających w okolicy. Tu nikt nie odbiera, tam odbiera paru facetów równie pijanych jak prezes, raz wściekła kobieta wyzywa od dziwek niszczących rodzinę... Robi się coraz zabawniej i niestety coraz później. W końcu Antonia dodzwania się do faceta, który po trudnych negocjacjach decyduje się, za grubą opłatą, rzecz jasna, przyjąć zlecenie. Joran wywraca oczami i ciężko wzdycha na cenę, jakby już go dopadły powikłania, o których mu Antonia z taką pasją prawiła, ale wykłada kasę. Antonia doprawdy nie spodziewała się już po nim niczego innego.

Potem już tylko dwie godziny siedzenia na kamieniu i udawania zainteresowania urokami krajobrazu i urokami Jorana, co jakiś czas przerywanego kolejnymi wynurzeniami i zanurzeniami nurka – i Antonia otrzymała resztki swojej pięknej torebki. Niewiele w niej co prawda nadawało się do użycia, a już na pewno nic co byłoby z papieru... ale udało się odzyskać karty ID i prawo jazdy, plus kartę do bankomatu. Zapewne to ostatnie znalezisko wprawiłoby Antonię w szampański nastrój, gdyby nie pamiętała, że środki na jej koncie są tak mizerne, że nie wystarczyłyby bodaj na waciki...

Aedes aegypti.
Ka-dinga pepo, choroba sprowadzana przez złego ducha.
Gorączka łamanych kości.


Zadowolony z wypłaty nurek zaoferował im gościnę z popijawą w swoim domu. Było już właściwie całkiem ciemno i solidnie późno, a do tego było to Antonii bardzo na rękę. Z ekstatyczną radością złapała Jorana za rękę i w uniesieniu zaproponowała, że wydobycie dokumentów z głębin jeziora naprawdę trzeba solidnie opić.

Toteż i opijali. W pokoju obok żona nurka usypiała piątkę dzieci, Antonia nawet nie patrzyła w tamtym kierunku, żeby jej zazdrość nie zżarła na miejscu.

Aedes aegypti.
Ka-dinga pepo, choroba sprowadzana przez złego ducha.
Gorączka łamanych kości.
Denga.
Zatem... postanowione.


To był dobry wybór. Denga nie przenosiła się z człowieka na człowieka. Joran nie mógł zagrozić zarażeniem ich gospodarzowi ani jego bachorkom. Do tego na dengę nie było szczepionki... Już jutro Joran, który tak bardzo chciał zawieźć Antonię do szpitala, sam będzie potrzebował pomocy lekarzy. A podczas gdy on będzie się zwijał w gorączce i majaczył bez kontaktu ze światem, Antonia odjedzie jego samochodem na spotkanie swej prawdziwej miłości... przy odrobinie szczęścia w najbliższym mieście znajdzie kilku sprytnych chłopaków, którzy sczyszczą konto pana Brylantyny i załatwią jej lewe tablice rejestracyjne. Jak wyzdrowieje, to może i to zgłosi, w końcu mu się przedstawiła... ale nie sądziła, aby to zrobił. Na jego miejscu raczej zajęłaby się wylizywaniem urażonej, męskiej dumy...

Tymczasem zachowanie Jorana - choć nadal szarmanckie, przepełnione było jakimś takim napięciem, jakby wewnętrznie przeczuwał, co go niebawem spotka. Jakoś tak bardzo zwracał uwagę na swoje rzeczy osobiste i zamykanie wszystkiego za sobą. Biedak, czego trzeba, nie upilnował. Kiedy Antonia złożyła mu na policzku iście Judaszowy pocałunek i przeciągnęła ręką po wysmarowanych brylantyną włosach, jeden z nich został jej między tipsami.
- Idę się wysikać – oznajmiła z godnością i potoczyła się ku wyjściu.

Za szopką, w której nurek trzymał nie wiedzieć czemu kilkanaście wanien wykopała patykiem mały dołek, złożyła w środku lepki od brylantyny włos, po czym zsunęła majtki i zamieniła wgłębienie w małe, żółtawe jeziorko.

Było gorąco i duszno. Za szopką był kojec, z którego beznamiętnie obserwowały ją kury. Jednej z nich skręciła kark i dopełniła wgłębienie ptasią krwią. Potem założyła maskę i oparła się plecami o szorstkie deski. Przymknęła oczy. Gałęzie sąsiednich drzew przygięły się lekko. Liście jakby przyżółkły. Z sąsiedniego pola zerwało się w niebo stado małych ptaków i wypełniło niebo żałosnym trelem.

Pieprzyć Spinozę. Pieprzyć dobro i zło, osobowe i umowne. Nie masz racji, Melba, nigdy nie miałeś. Są rzeczy, dla których popełnia się zbrodnie. Takie, które wymykają się osądom.
 
Asenat jest offline  
Stary 22-02-2013, 13:08   #350
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Po tym jak Solo zaczął wspinać się po drabinie Malcolm nucił zasłyszane kiedyś słowa. Miał nadzieję ostrzec Fałszerzy przez atakiem z dołu. Jego głos powinien rozlec się przez radiostację i krótkofalówki. Głos Exatractora plus wypowiadany tekst powinny być jasnym przesłaniem dla Amy i Cryer’a. Szczeble drabiny, wzrok wpatrzony do góry. Cisza.



Ten gitarowy huk, jak ryk wściekłego lwa
To Heavy Metal Rock!
Niczym armatni strzał kiedyś obudzi cię
Wtedy odkryjesz, że...
Hałasy wielkich miast i brudnych maszyn zgiełk
Gniewnego tłumu ryk, całkiem zagłuszył cię
Ale pozostał nam, nasz Heavy Metal krzyk!



Koniec drabiny. Buty Solo zniknęły gdzieś na górze z pola widzenia. Malcolm trzymając się jedną ręką drabiny wyszarpnął granat hukowy. Spojrzał w otwarty właz po czym miotnął nim w znajdujący się nad głową otwór wkładając w to całą siłę. Rzut wyszedł ładnie, granat nie odbił się od ścianki ani chyba od niczego i nie wpadł z powrotem do otworu tylko poleciał gdzieś daleko. Whitman odwrócił wzrok przyciskając policzek do ramienia. Raz, dwa, trzy … wyraźny, choć przytłumiony dousznym zatyczkami huk i odbijający się od ścianek tunelu błysk. Poszło, teraz już nie było czasu na zastanawianie się. Extractor nie czekając na nic, najszybciej jak się dało skoczył po drabinie śladem Chrisa.

Malcolm przykucnął. Chwila na błyskawiczne rozejrzenie się. Po prawej ręce bezgłowe ciało z czarną opaską, płaska klata … Crye’r. Dalej plecy Ruhlera chyba w zwarciu z jakimś przeciwnikiem. Róg pomieszczenia, drzwi … słaby punkt. Malcolm omiatał wzrokiem wnętrze budynku. Daleko na prawo ciało wietnamca a na ścianie efektowny rozbryzg krwi i ślady po serii karabinowej. Po przeciwległej stronie pomieszczenia skupisko ludzi. Trzech żółtków najwyraźniej stanowiących żywą tarczę. Dwóch skulonych, trzeci trzyma się obiema rękami za uszy. To tam musi być Cel. Koło nich duży stół. Dalej na lewo jakieś szafy. Lewy długi róg … główne wejście … kolejny słaby punkt.
Na wprost stanowiska komputerowe, drabina prowadząca do anteny i luźno zwisające kable a za nimi, lekko na lewo, wystający czubek czyjejś głowy. Najwyraźniej ktoś jest schowany za stołem. Seria … nie, to może być Amy.

Najpierw słabe punkty. Chwila skupienia i dwie wielkie, mające w zamyśle Extractora wytrzymać magnes architekta sztaby pojawiły się na jednych i drugich drzwiach. W samą porę, bo kątem oka Malcolm zauważył jak wrota, zapewne pod naporem miarowych uderzeń ludzi na zewnątrz, lekko drgają. Obrać pozycję, ruch na prawo. Bez sensu, stanowiliby razem z Solo skupisko, łatwy cel. Niewiadomym był też ukrywający się za stołem wietnamiec. Jeśli by wyskoczył i strzelił, seria po linii ścięłaby ich obu. Nie ma czasu na dłuższe zastanowienia. Malcolm jednym susem przesadził właz i szykującą się do wyjścia Mirandę. Plecami przywarł do metalowej szafy. Kierunek ciała, wzroku, lufy obrał w miejsce gdzie czaił się przeciwnik. Malcolm, oparty plecami o stalową szafę, miał małą chwilę na rzut oka na pomieszczenie. Składając się do strzału do ustawionego bokiem do niego żołnierza, który nie miał czarnej opaski na ramieniu, Whitman wyłapywał jednocześnie parę szczegółów, które wcześniej umknęły jego uwadze. Rejestrował, że oszołomiony Wódz nie stał ale siedział w umiejscowionym za szafą przy ścianie wyświechtanym fotelu, nadal skryty za próbującymi dojść do siebie, osłaniającymi go zabijakami. Rejestrował, że gdzieś w okolicach stołu konferencyjnego leży kolejne drobne ciało z czerwoną papką zamiast głowy. Tam na wprost natomiast, z otwartej klapy ostrożnie powoli wsuwała się do pomieszczenia głowa następnej postaci w czarnym bojowym stroju. Miranda. Wszystko to w czasie, gdy palec Ekstraktora naciskał spust.
Od tej pory nie miał czasu zajmować się resztą pomieszczenia. Malcolm był pewien, że seria z MP5 skosi znajdującego się może dwa metry od niego człowieka. Jednak mieli przed sobą nie byle jakich przeciwników. Moment, w którym oszołomiony nadal Wietnamczyk dostrzegł zarys wroga i atak były niemal jednoczesne.

- FUCK!!!

Wietnamiec też coś krzyczał po swojemu. Przez zatyczki słychać było to ledwo, ledwo ale wyraz twarzy i wyszczerzona choć posiadająca braki w uzębieniu mina zupełnie wystarczały by zrozumieć intencje bandyty. Chude, ale energiczne ciało wpadło w Malcolma jak pocisk. Żołnierz atakował prawdopodobnie niemalże na czuja, wykorzystał swoją wagę. Malcolmem grzmotnęło o stalową szafkę, seria z broni zadudniła o sufit, a zanim się pozbierał, napastnik zdążył już wyprowadzić cios kolbą.
Szczęściem, był jeszcze na tyle ogłuszony że kolba uderzyła obok głowy Malcolma z hukiem, a na drzwiczkach od szafy pozostało wgniecenie. Jednocześnie Ekstraktor patrzył, jak ponad stołami z komputerami, ku miejscu z którego zaczęli szturm, od głębi pokoju, pięknym łukiem leci rzucony przez kogoś granat...

Rzeczy działy się bardzo szybko. Ekstraktor też działał jednocześnie z zamysłem. Lewą ręką chwycił przepocone ubranie wciąż oszołomionego napastnika, wylot broni wbijając mu gdzieś w brzuch i szarpnął energicznie w lewo. Nie słyszał wystrzałów, gdy obaj lecieli w bok, ale czuł dygotanie karabinka i drgawki trafianego ciała, a jednocześnie starał się schować za wrogiem od strony spodziewanego wybuchu i obrócić wietnamca plecami do jego epicentrum.

Pieprznięcie było słychać nawet przez zatyczki. Fala uderzeniowa walnęła w posiekanego już kulami trzymanego w objęciach wietnamca i rzuciła ich obu na jakąś kolejną stalową szafę. Malcolm na chwilę stracił dech, ale znalazłszy się na ziemi przygnieciony trupem zdążył skonstatować, że odłamki nie przedostały się przez wietnamczyka i jego własną kamizelkę kevlarową. Energicznie odepchnął truchło, by ujrzeć...
 
Irmfryd jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172