Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-01-2013, 20:50   #331
 
aveArivald's Avatar
 
Reputacja: 1 aveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie coś
Nie był w stanie tego opisać.

Chwila zamyślenia. Zawieszenie w czasoprzestrzeni trwające mgnienie oka.

A później powrót świadomości, która zapewne zwaliłaby go z nóg gdyby stał. Nagłe uderzenie szerokiej gamy zapachów wilgotnej dżungli. Ciężar ghillie suit spoczywającego na ramionach, okrywającego niemal każdy skrawek jego ciała. Przyjemny, chłodny dotyk zamówionego u Willa tłumionego Barretta 92, którego trzymał w dłoniach. Brutalny, oszałamiający, przerażający swą bezkompromisowością i impetem atak różnorodnych bodźców szarpiących w bezlitosnym szturmie wszystkie nerwy. Bodźców składających się na rzeczywistość wykreowanego, sztucznego świata zlewającego się powoli w jedność.

A po chwili nagły, zaskakujący przebłysk. Świadomość istniejącej nad głową platformy, na której prawdopodobnie skrywał się snajperski zespół. Thomas nie wiedział czy zmaterializował się pośrodku dżungli z wielkim “PUFFF” w chmurze czarodziejskiego kłębu dymu i iskier czy może cicho, bez żadnych dźwięków, wyrastając wprost ze zbutwiałych, połamanych gałęzi tropikalnych drzew niczym fantastyczny leśny duch, faun lub ent.

Niestety nie miał dużo czasu na podobne rozmyślania. Ktoś, tam nad jego głową, prawdopodobnie zerkał w dół, w gąszcz poszycia leśnego. Blackwood zaufał intuicji i schował twarz patrząc wprost przed siebie. Jego prawa ręka puściła karabin pozwalając broni w pełni oprzeć się na ramieniu, po czym zaczęła powoli sunąć w kierunku pochwy z nożem zamocowanej na prawej łydce nad butem. Thomas był gotów w mgnieniu oka wyszarpnąć ostrze i walczyć ale mimo to... czekał... Liczył, że strażnik jednak go nie zauważy.

Wstrząs wywołany pojawieniem się we śnie powoli ustępował jednak na jego miejscu pojawiło się nieznośne napięcie. Black zamarł w bezruchu a powietrze zgęstniało.

Był krzewem.
Mchem.
Rośliną.
Drzewcem.


Czekał na jakikolwiek dźwięk zdradzający poczynania przeciwnika. Cichy szczęk odbezpieczanej broni. Szelest zaginanego materiału z munduru, syk wysuwanego z pochwy noża, skrzypnięcie drewnianych desek podestu...

Nic takiego jednak nie nastąpiło.

Zorientował się nagle, że nie oddycha. Pieprzona fotosynteza. Nabrał łapczywie powietrza w płuca ale jedynie za pomocą przepony, nie chcąc poruszyć ramionami. Rośliny nie oddychają tak jak ludzie. Rośliny się nie ruszają.

I dalej trwał w bezruchu i ciszy.

Ostatecznie mogło się okazać, że gość nie zdawał sobie sprawy z istnienia Thomasa. Cholera, może zamiast skakać na mnie z góry po prostu chce się odlać? - przeszło Blackwoodowi przez myśl i już niemal o tym przekonany czekał na ciepły strumień moczu. Pewnie prędzej czy później będzie zmuszony zlikwidować gości nad głową bo stanowili realne zagrożenie dla zespołu. Jednak póki co, za wszelką cenę, nie chciał zabijać jakichkolwiek projekcji. Przynajmniej dopóki nie zacznie się akcja w obozie.

Kropelka potu powolutku spłynęła mu z czoła na czubek nosa drażniąc niemożliwie.

A jeśli dysponują termowizją? Niby nie było tego w planie ale...
- Charlie, powtarzamy, zgłoś się. - usłyszał w słuchawkach głos Mirandy. Wzdrygnął się ledwo powstrzymując jakikolwiek odruch ciała po czym powoli rozluźnił napięte mięśnie - Jesteś na pozycji? W porządku?
Łączność. Działała. A on znów miał dylemat. Znowu miał tylko chwilę na podjęcie decyzji. Strażnicy na górze nie mogli usłyszeć cichego głosu w dousznej słuchawce, jednak w nocnej ciszy nawet podejrzany szept mógł zwrócić ich uwagę. Z drugiej strony milczenie mogło spowodować niepożądane reakcje dowództwa.

Ryzyko.
Jak zawsze.
I o to chodziło.
Kolejna kropelka potu powolutku spływała mu z czoła na czubek nosa...
- Wszystkie grupy, jeszcze raz, zgłoście się. - zażądał głos Malcolma.
- Bravo, jesteśmy.
- Echo, na pozycji.
- Foxtrot, na pozycji. Perymetr osiągnięty.
Chwila niezmąconej żadnym dźwiękiem ciszy.
- Alpha, tu Echo. - zameldował mocny, nieco zdenerwowany głos żołnierza - Kamery coś znalazły, wygląda na to, że mamy nieoznaczony posterunek daleko na południu. Niewielkie zabudowania i wieża wartownicza, na wzniesieniu czterysta metrów. Podaję koordynaty... - tu padł szereg cyfr - Według naszego rozkładu idziemy prosto na nich. Zaraz usłyszą nasze silniki, o ile już to się nie stało. Pułkowniku, prosimy o instrukcje. Powtarzam Aplha, proszę o potwierdzenie kontynuowania lotu według założeń lub inne rozkazy!
Kształt na górze poruszył się...

Blackwood jakby czytając strażnikowi w myślach bardzo powoli zadarł głowę do góry skanując korony drzew. W każdym momencie był gotów do poderwania karabinu i oddania strzału jednak decyzja by nie wykonywać nagłych ruchów była chyba słuszna. Ten na górze prawdopodobnie nie dostrzegł przyczajonego w gąszczu snajpera a przynajmniej nic na to nie wskazywało. Czerwono-żółty kształt stał na brzegu podestu prawie nieruchomo.

Thomas oszczędnym ruchem złożył jeden okular termowizjera równocześnie zcierając drażniącą kroplę potu z czubka nosa i rozglądnął się czujnie naokoło, poruszając tylko szyją. Ustalali z Willem, że pojawi się w miejscu skąd będzie jakiś widok. No i widok był. Black znajdował się na zalesionej skarpie jednak przerzedzonej na tyle, że w dole widać było stąd obóz. Przed bramą dostrzegł ciężarówkę. Jakaś grupa ludzi szła w kierunku przystani.

- Uwaga! - przyciszony ale skupiony głos "starego" Willa - Wydaje mi się, że tam dalej przed nami, za zakrętem rzeki coś już jest.
- Aplha, powtarzam, Echo prosi o instrukcje! - głos pilota z pierwszego helikoptera w słuchawkach był już o wiele bardziej natarczywy.
Napięcie udzieliło się także Thomasowi ale zapanował nad nim.
Dobrze. Bardzo dobrze.
Zmiana planów.

Goście nad głową Blacka najwyraźniej nie wiedzieli co się dzieje jednak trzeba było ich zlikwidować zanim będą mieć możliwość dostrzeżenia grupy Alfa, która gdzieś tam w dole sunęła po wodzie.

Podniósł karabin snajperski w górę wahając się nieco. Dwa ciepłe obiekty zamajaczyły w wizjerze. Zrobił trzy ostrożne kroki w tył, żeby zająć wygodniejszą pozycję. Platforma znajdowała się niżej niż wcześniej przypuszczał. Jakieś trzy metry nad ziemią. Z tak małej odległości karabin snajperski jest mało efektywny. Cholera... Trudny strzał z dołu przez platformę, czy odejście gdzieś dalej i zajęcie czystej pozycji? Druga opcja zajęłaby więcej czasu a Thomas mógłby niechcący nahałasować przy łażeniu. Była jeszcze beretta ale nie miał pewności czy pociski przebiją drewniany podest.

Nagle przypominał sobie słowa kogoś z teamu. Mógł spróbować “wyśnić” sobie jakiś karabin z dużą mocą przestrzałową. Znał się na broni ale nie wiedział w ogóle jak się do tego zabrać. Jeszcze nigdy tego nie robił, jedynie o tym słyszał. Nie - zawyrokował. To był bardzo kuszący ale głupi pomysł. Nie teraz. Nie w tej sytuacji. Zdecydował się polegać tylko i wyłącznie na tym czym dysponował.
- Alpha, Bravo, przed nami łódź patrolowa, schodzimy jej z kursu, kierujemy się w kierunku zachodniego brzegu, Will więcej mgły - Malcolm wydawał rozkazy - Echo, Foxtrot, zneutralizować posterunek, potem kontynuować atak na bazę główną, na rzece pojawi się łódź patrolowa, płynie w waszym kierunku, zatopić.
- Echo, copy that.
- Foxtrot, copy that. Rozpoczynamy uderzenie.
Fuck...
Mało czasu ale...

Postanowił zmienić pozycję. Musiał załatwić tych gości, ale powinien to zrobić tak jak zawsze, czyli na czysto. Nie wyglądało na to, żeby grupa alfa miała jakieś poważniejsze problemy. Przynajmniej na razie. Mógł zostawić strzelców na chwilę w spokoju. Goście powinni być zaaferowani tym co się dzieje w dole rzeki i ogniem, którego łuna właśnie się pojawiła na horyzoncie. Miał rację. Jeden zaczął chyba budzić drugiego wskazując na południe. Poderwali się i zaczęli trajkotać coś do krotkofalówek po wietnamsku. Ich rozmowy i cichy szelest liści powinny zamaskować wszelkie dźwięki. Tak. To musiało się udać.

Oparł zamaskowany kawałkami barwionego płótna karabin kolbą o ziemię i przytrzymał go prawą ręką. Lewą sięgnął do tyłu, pod ghilie suit i wyciągnął jedną z min. Wbił ją blisko drzewa, w miejscu w którym klęczał. Snajperzy najprawdopodobniej musieli jakoś schodzić i wychodzić na platformę. Było to zabezpieczenie ale nie tylko. Gdyby zdjął tych gości i postanowił iść gdzie indziej, ich znajomi mogliby przyjść sprawdzić co jest grane.

Blackwood obrócił się i próbował wypatrzeć w gąszczu jakiejś ścieżki, mocniej ubitej ziemi lub połamanych, szerokich liści tropikalnych drzew. Nic takiego jednak nie dostrzegł. Przynajmniej nie z tej pozycji. W czasie gdy snajperzy gadali przez krótkofalówki, cicho przemiescił się w dogodniejsze miejsce z boku. Po drodze w ostatniej chwili zauważył pułapkę i o mały włos nie przerwał cienkiej linki na poziomie kostek. Jego wzrok powędrował wzdłuż niej dalej, aż do drzewa gdzie podczepione były wiszące granaty. Gdyby nie księżyc i jego jasna poświata, Black nie miałby szans dostrzec pułapki.


Cóż by to była za ironia losu. Podkładający nowoczesną minę, ofiarą prowizorycznej i prostej jak budowa cepa pułapki z granatów.

Odetchnął z nieukrywaną ulgą po czym ruszył w górę zbocza w pochylonej, niemal leżącej pozycji. Po chwili odbił i szedł chwilę trawersem na wschód. Chyba. Starał się iść z normalną prędkością, jakby spacerował. Normalnie położyłby się i przemieszczał z prędkością kilku centymetrów na minutę ale wtedy liczył się czas. I tak był niemal niemożliwy do dostrzeżenia w gąszczu dżungli. Przemieszczał się ostrożnie systematycznie przeglądając poszycie. Szukał ścieżki oraz dobrego miejsca, z którego miałby dobry widok na obóz w dole i na czysto mógłby zdjąć snajperów.

Nagle kątem oka dostrzegł snop światła i na ułamek sekundy zamienił się w drzewca. Odwrócił głowę. Jeden z gości zaczął z góry omiatać ręcznym reflektorem zarośla dookoła. Ent nie zamierzał czekać aż jaskrawy strumień dotrze do niego.

Koniec rozmyślania.

Drzewiec w jednym płynnym ruchu odwrócił się o sto-dwadzieścia stopni i wystawił w kierunku wietnamczyków długi sękaty konar, zupełnie jakby wskazywał ich palcem. Rozległy się dwa ciche trzaski, jakby pęknięcia suchych gałązek oraz wtórujący im jęk jednego z żołnierzy. To był ten trzymający reflektor, stęknął tylko i poleciał do tyłu w półobrocie. Pociągnął za sobą reflektor, który leciał za bezwładnie opadającym ciałem.

Kolejny trzask nastąpił zanim pierwsza projekcja dotknęła ziemi. Drugi z wietnamczyków osunął się tylko bezwładnie na deski podestu.

- Fus roh da, leszcze - szepnęło nieruchome monstrum kończąc czary po czym ożyło i kontynuowało przerwane na chwilę buszowanie w poszyciu.
Black szukał jakiejś przesieki, wykrotu, drzew przewalonych przez wiatr, nawet starych posterunków, budowli, bunkrów, strumienia tworzącego strome spady wody... Innego miejsca skąd mógłby strzelać. W końcu dostrzegł wychodne jakichś skał ale miejsce nie umywało się do tego przygotowanego dlań przez architekta. Nie uśmiechało mu się co prawda wracać do dwóch trupów ale nie miał wyjścia. Jeśli w okolicy znajdowali się jeszcze inni snajperzy to po prostu... będzie musiał być od nich lepszy.

Przez chwilę słyszał warczące silniki śmigłowców i łopotanie ich śmigieł z hukiem rozcinających nocne powietrze. Albo przynajmniej tak mu się zdawało. Cholera. Nie mógł pozwolić sobie na dłuższą zwłokę.

Przynajmniej wiedział, że w pobliżu, na wschód od platformy, nie ma żadnych posterunków ani czających się po krzakach wietnamców. Już miał zawracać gdy... Tuż przed nim, wśród gęstych liści i omszałych gałęzi powalonych drzew dostrzegł wydeptaną ścieżkę. W jedną stronę szła stromo w dół, zapewne do obozowiska a w drugą prosto na górę. Prawdopodobnie obiegała wzgórze na drugą stronę szczytu.

Spokojnie zlustrował okolicę po czym kolejne dwie miny poszły w ruch. Wbił je po bokach ścieżki, z mniej więcej pięciometrowym odstępem. Szlak był śliski i stromy jak cholera. Ginął gdzieś przed nim. Ciężko w ogóle było go wypatrzeć. Tam w gąszczu czaiło się pewnie więcej przyjemniaczków ale oni nie stanowili problemu. Gorzej z ewentualnymi pułapkami.

Znów usłyszał śmigłowce. Tym razem wyraźnie. Kakofonia dźwięków się wzmogła, była bliżej. Niemal na pewno śmigłowce kontynuowały atak na obóz. Wstał oglądając się na ścieżkę za sobą.


Miny wymalowane w maskujące wzory nie były widoczne. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Dobrze. Był ubezpieczony.

Bez słowa obrał tą samą trasę, którą tu przybył i ruszył truchtem w stronę opuszczonego wcześniej podestu. Gdy dobiegł na miejsce przyjrzał się pułapce z granatów i rzucił okiem na leżącego twarzą do ziemi wietnamca. Lampa, którą wcześniej trzymał rozbiła się mu na głowie.

Black przyklęknął na jedno kolano i dotknął dwoma palcami ucha.
- Tu Charlie. U mnie czysto. Dwa ptaszki sprzątnięte z gniazdka. Ryzykuję i próbuję zająć ich pozycje, bez odbioru - zameldował szepcząc i nie czekając na odpowiedź wspiął się po ukrytej sprytnie drabince sznurowej, którą dostrzegł gdy mówił. Na platformie natychmiast schował się za zwłokami. To było tylko ciało projekcji a on potrzebował worka z piaskiem. Osłony.

- Mi też się to nie podoba chłopcze, ale będziemy musieli sobie wspólnie przez chwilę postrzelać... - martwe oczy wietnamca wpatrywały się w Blackwooda z wyrzutem - Ej no, nie rób scen...
Ehhh... To tylko projekcja a on nie miał czasu na wewnętrzne rozterki więc mimo niemych protestów "towarzysza", oparł karabin o jego brzuch.
- Wariuję. Gadam do martwych wytworów wyobraźni... - sapnął zbliżając lunetę do oka i przyciskając palcem ucho - Tu Charlie, dobrze mnie słychać?
 
__________________
Wieża Czterech Wichrów - O tym co w puszczy piszczy.

Ostatnio edytowane przez aveArivald : 20-01-2013 o 00:30.
aveArivald jest offline  
Stary 06-01-2013, 15:06   #332
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Antonia ruszyła. Kiedy z werwą wykręcała i spod kół poszły efektowne fontanny grysu, we wstecznym lusterku zdążyła jeszcze w ostatniej chwili zobaczyć nieocenionego Brylantynę, jak wyskoczył z namiotu i się coś darł, machając rękami histerycznie. Dla Antonii był to jak wystrzał przy rozpoczęciu wyścigu. Docisnęła gaz do dechy i waliła dalej, z zaciśniętymi zębami i rękami zaciśniętymi kurczowo na kierownicy.

Wyciskała z maszyny wszystko, co fabryka dała, a trochę dała. Dostała się na górną drogę krajową i przystanęła na chwilę. Po chwili wahania ruszyła z powrotem w stronę, z której przybyli z Melbą. Cholerny Melba, to by było w jego stylu - podwinąć ogon i wracać, poddać się i wiecznie się wycofywać... tak, tak właśnie by zrobił, tak była ulepiona jego dusza, podczas gdy Antonia zawsze parła przed siebie jak czołg.

Do przydrożnego motelu na zadupiu Brazylii dotarła po godzinie. Spoceni latynoscy autochtoni w dolnej jadalni za brudnymi szybami chleli podejrzane wynalazki mimo wczesnej pory i wisieli na Antonii nieruchomymi spojrzeniami bez wyrazu i krzty emocji. Po blacie tak zwanej recepcji sunął wielki karaczan i właściciel tego przybytku walnął go w łeb wyświechtaną gazetą pełną gołych panienek nie odrywając wzroku od błękitnego ekranu telewizora i nie przestając przeżuwać tytoniu. Zęby miał jednolicie czarne.

Bez słowa wymienił gotówkę za żetony do wrzutowego telefonu. Antonia odetchnęła głęboko, napakowała automat i zaczęła dzwonić. Między piersiami ciekła jej strużka palącego, gorącego potu. Wykręciła pierwszy numer. Praca, uczelnia, potem ci nieliczni znajomi, którzy nie uważali Melby za kupę gówna, tylko co najwyżej za raczej dość kłopotliwe zwierzę... Gorąca struga potu stygła aż w końcu zrobiła się lodowata. Od co najmniej roku już nikt o Melbie nie słyszał, na uczelni przestał się pojawiać, z pracy go wywalili za nieobecności. Z nikim się nie kontaktował przed zniknięciem. Serce Antonii łomotało i dudniło nieznośnym, zbyt mocnym i zbyt szybkim rytmem.

Z centrali uzyskała numery sąsiadów Melby w Brasilii i zaczęła ich obdzwaniać. Potem zadzwoniła do szpitala w Brasilii, by ustalić, kto się wpisywał w książkę odwiedzin do pacjentki Antonii Ramos, czyli jej samej. Zadzwoniła do Ramony zapytać się, czy młoda wiedźma pamięta tego faceta, z którym Antonia ostatnio się prowadzała...

Czarnozęby właściciel hotelu nie zadawał pytań też wtedy, gdy poprosiła o pokój, nie żądał okazania dokumentów i bez słowa wymienił podsuniętą przez Antonię "pożyczoną" od Jorana gotówkę na klucz do pokoju.

Pokój był dość obskurny, choć jak na warunki Brazylii pozamiejskiej całkiem exclusive - miał atut w postaci prysznica. Antonia doprowadziła się jako tako do porządku, co było nie lada wyczynem bez baterii kosmetyków, i usiadła na pachnącym kiepskim proszkiem do prania i kiepskim seksem łóżku.

Było jeszcze sporo przed południem. Antonia była jednak niewąsko zmęczona, ciało zaczynało odreagowywać wypadek, wyparowując go powoli z siebie w postaci syndromu ZBCC - zajebistego bólu całego ciała, no i w nocy prawie Antonia nie spała, a za to dawała dużo z siebie.

Spać...Spać...Spać... Myśleć później. Wszystko później.


A jednak dojmujący brak Melby nie dawał jej zmrużyć oka. I to fakt, że zgubiła nie wczoraj - ale na dobrą sprawę nie wiadomo kiedy. Z kim jechała przez pustkowia? Kłóciła się? Rozmawiała? Czarowała w piwnicy małego domku w Brasilii? Na te wszystkie pytania nie było odpowiedzi. Więc siedziała i gapiła się tępo w wystrzępioną tapetę w pudrowe różyczki.

Po policzkach wiedźmy toczyły się łzy. W jej gardle narastał krzyk. Zerwała się i wyjrzała przez okno. Słońce, na niedalekich polach pracują rolnicy. Zwykłe życie zwykłych ludzkich mrówek. Przed motelem zatrzymał się radiowóz brazylijskiej drogówki.

I Antonia oczywiście uznała z miejsca, że to jej szukają, jej w wypasionej bryce Mr. Brylantyny. Momentalnie wewnętrznie rzygnęła pogardą - żeby gliny na nią nasyłać, to trzeba w ogóle klasy nie mieć! A żeby nie umieć sprawy samemu załatwić, to trzeba nie mieć jaj... Przynajmniej był dobry w łóżku, ale coś za coś.

Przymknęła drzwi i w instynktownym ruchu złamała klucz w zamku, kiedy już go przekręciła. Jej tyłek zakręcał w powietrzu idealne elipsy, kiedy zeszła ze schodów, obeszła hotel i weszła w pole kukurydzy. I szła niepowstrzymanie pomiędzy zielonymi rzędami, coraz bardziej i bardziej w głąb pola.

Niech ktoś mnie obudzi.

Las i awaria samochodu były snem. Irytująco dziwnym - bo zapewne na głębokim poziomie.

Nadal śpię. Nie może być inaczej...

Wąsy spływające z kolb czepiały się jej włosów. Ręka Antonii musnęła maryjny medalik na szyi - ale wiedźma uznała, że Najświętsza Panienka już raz zrobiła ją w bambuko, więc należy jej się teraz ograniczone zaufanie.

Przymknęła oczy i wyciągnęła rękę w bok. Była bruha. Jeśli to sen, i jeśli w tym, co ludzie nazywają rzeczywistością Antonia Ramos nadal jest w posiadaniu swojej maski to... to teraz powinna móc ją wyciągnąć spomiędzy pędów kukurydzy, dziękuję bardzo!
 
Asenat jest offline  
Stary 06-01-2013, 23:26   #333
 
Yzurmir's Avatar
 
Reputacja: 1 Yzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie coś
― Amy... ― szepnął Cryer, wryty w ziemię tak samo, jak i dowódca ich grupy. ― Czy widzisz to, co ja? Czy widzisz... tego samego kogoś, co ja? Co to... co to właściwie ma oznaczać?!
― Tak, widzę tego kogoś, co ty ― potwierdziła Fox, nie ruszając się z miejsca. ― I nie, nie wiem, co to ma znaczyć. Jeszcze nie wiem...

Cryer rozejrzał się, ale tylko nieznacznie, żeby nie było widać, jak się niepokoi, i odparł półgębkiem w prawdziwym chińskim języku:
― Wiesz, co? Wiesz, co ja myślę, że to znaczy...? Myślę, że to znaczy, że Architekt ma nasrane w głowie. ― Ruszył powoli do przodu, w stronę Putina. ― Daj spokój, widziałaś te łby ponabijane na pale? I ci ludzie... wyglądają, jak jakieś paskudne... poharatane potwory. To miała być misja... militarna, a nie jakiś horror. ― Skarżąc się szeptem, zezował na Wietnamczyków celujących w nich z karabinów. ― I mieliśmy być posłami z przyjaznego kraju, nie cholernymi jeńcami.
― Nasz ojciec umarł trzy miesiące temu. Rak płuc ― szepnęła do Cryera. ― Jeśli będą pytać, ja mówię, ty nadal nie możesz otrząsnąć się po jego śmierci ― mówiła szybko, to, co przychodziło jej do głowy. ― I nie bój się ― powiedziała łagodnie, starając się zachować spokój.
― A co to ma do rzeczy? ― odszepnął. ― Zresztą też potrafię sobie poradzić z mówieniem, znam już całkiem nieźle rosyjski!
― Wspólna wersja wydarzeń. Po prostu, mogą nas pytać o wszystko ― szepnęła.
― Okej, niech będzie. ― Skrzywił się. ― Więc... jesteś moją siostrą?
― Tak. Starszą. Dwa lata. Nie ustalaliśmy tego?
― Och, chyba nie starczyło na to czasu pomiędzy naszymi emocjonalnymi wylewami.

Uśmiechnęła się delikatnie.
― Damy radę.
― Pf, pewnie, że damy ― prychnął, spoglądając na żołnierza o twarzy pociętej przez głębokie blizny. ― A nawet jeśli nie, to tylko sen ― mruknął.
― Yhm. Cryer, nasze imiona... Wymyśl sobie coś na szybko. Ja jestem... Kyoko ― powiedziała, po krótkim zastanowieniu.
― Cholera, powinniśmy od tego zacząć... Zhong... Zhong Jiang. Więc ty jesteś Kyoko Jiang.

Kiwnęła głową, gdy podchodzili już do Putina, z którym miała mówić Fox. Już była prawie przy nim... Przez chwilę Cryer jakby skupił się w sobie, a potem...
― Witajcie, towarzyszu! ― wypalił, wysforowując się przed Amy. ― Przysyła nas Komunistyczna Partia Chin... niech będzie pochwalona! Mamy tutaj nawiązać bliższą współpracę, ale widzę, że na razie... atmosfera jest... niezbyt sympatyczna, prawda?
― O sympatycznej atmosferze pomówcie ze studentami z placu Tian'anmen. ― Nie odwrócił się jeszcze. ― Towarzysze. Ty jesteś moim szkoleniowcem. Ale w jakim to celu sekretarze przysyłają mi w komplecie... dyplomatę?
― Aby zacieśnić stosunki pomiędzy państwami komunistycznymi, oczywiście! ― powiedział "technik" entuzjastycznie, po czym dodał niemalże konspiracyjnym szeptem: ― W Chinach także są ludzie niezadowoleni z... kierunku, w jakim zmierzają nasze kraje. Z kierunku, którzy postrzegają jako odwrócenie się od podstawowych wartości socjalizmu. Zakamuflowany kapitalizm... to właśnie zaczyna panować zarówno w Chinach, jak i w Wietnamie, prawda?
― Przysłanie dyplomaty jest standardem ― powiedziała Amy służbowym tonem. ― Jestem też jego siostrą ― mówiła, krótko i oficjalnie, gdy przerwał im... wybuch?

Wszystkie chyba głowy zwróciły się ku południu. Tam, z oddali, rozległo się niskie, niosące się echem tąpnięcie, a nocne niebo na chwilę rozświetliła łuna. Zanim znów pociemniało, na placu rozległ się przeciągły jęk syren z wież wartowniczych. Jednocześnie wiele osób zaczęło nagle biegać i wykrzykiwać niezrozumiałe słowa. Amy i Cryera zaczęto poszturchiwać lufami kałasznikowów, z tonu można było wnioskować że mieli podnosić w górę ręce. Wokół wodza zaroiło się od mężczyzn, którzy zaczęli zasłaniać go własnymi ciałami. Tymczasem on sam nie stracił zimnej krwi. Odrzucił precz wędkę, obrzucił przybyszów zimnym spojrzeniem i wyszarpnął zza pasa krótkofalówkę, w której jakiś podniecony głos zaczął coś trajkotać.

Komendant obozu wydawał rozkazy spokojnym, ale zdecydowanym tonem. Rzucił parę wietnamskich określeń do krótkofalówki a potem zaczął pokrzykiwać na swoją obstawę. Paru oficerów otrzymało polecenia i rozbiegło się ku poszczególnym częściom obozu, nagle zrobiło się jasno od reflektorów przeczesujących nocne niebo.
― Co się dzieje? ― zapytał Cryer zaniepokojonym tonem, próbując podejść do otoczonego obstawą Putina. Okazało się to nie najmądrzejszym pomysłem. Paru wściekłych jak psy Wietnamców rzuciło się na niego i bez pardonu miotnęło nim o ziemię. Zadzwoniło mu w uszach od ciosu czyjąś kolbą. Krzyki rozmyły się w płynny szum.

Stracił przytomność. Ale obudził się wkrótce, tak mu się przynajmniej zdawało, ciągnięty przez dwóch żołnierzy za ręce, tak że jego nogi szorowały o ziemię. To było dziwne wrażenie, tak otworzyć oczy i stwierdzić, że jest się w ruchu zamiast w łóżku albo przynajmniej spokojnie na ziemi. Amy dreptała zaraz obok niego z nieco zaniepokojoną miną. Fałszerz odchylił z trudem głowę i dostrzegł do góry nogami, że prowadzą ich w stronę dużego, brzydkiego budynku znajdującego się w samym centrum obozu. Wystawała z niego bardzo wysoka antena, a Cryer skojarzył, że w środku znajdowało się centrum dowodzenia, zawierające między innymi radiostacje. Czytał o tym w raporcie przygotowanym przez Willa... Właśnie stamtąd miał wspomagać działania reszty zespołu. "No cóż", pomyślał, "przynajmniej zmierzamy w dobrym kierunku".

Gdy byli już wewnątrz, rzucono go pod jedną ze ścian, lufą karabinu skłoniono Amy, by usiadła obok niego ― Fałszerka stanęła we wskazanym miejscu ― i... nie działo się nic więcej. Trzech żołnierzy ustawiło się przed nimi, jeden zwrócony plecami do nich, drugi jakby bokiem. Zdawało się, że ostentacyjnie nie zwracają na nich uwagi, ale Cryer był pewien, że zareagowaliby bardzo szybko, gdyby oddział DELTA próbował wykręcić jakiś numer. Trzeci spoglądał prosto na nich. Putin z kolei nie przejmował się nimi w ogóle, lecz skierował się ku drugiemu końcu pomieszczenia, skąd kierował obroną, wydając nieprzerwanie jakieś polecenia. Cryer dotknął ręką obolałej potylicy i poczuł krew na palcach. Wiele by teraz dał za to, by ten sen nie był aż tak realny.

― Proszę mu wybaczyć ― Amy zwróciła się do jednego z mundurowych, który mógł być kimś ważnym, wykonując przepraszający gest. ― Obsługa techniczna nie jest przyzwyczajona do takich... sytuacji ― wypaliła mając nadzieję, że po prostu przestaną skupiać na nich uwagę. ― Wstawaj ― syknęła do Cryera, robiąc groźną minę.

Informatyk podniósł się, trzymając się za głowę i próbując skupić wzrok na jednym punkcie, bo na razie wizję miał nieostrą i obrazy poruszały mu przed oczami.
― Nic mi nie jest. Pewnie, że jestem przyzwyczajony ― powiedział bojowo, stając chwiejnie, po czym spojrzał z wyrzutem najpierw na Amy, a potem na żołnierza. ― Dlaczego mnie ogłuszyliście? Przecież nic nie zrobiłem...

Wietnamiec patrzył na niego jak na kurczaka, milcząc uparcie.
― Chciałeś zbliżyć się do osoby, do której ludzie na naszych stanowiskach nie powinni zbliżać się nieproszeni ― powiedziała Amy stanowczym tonem, mając nadzieję, że załapie, a ta sytuacja skończy się szybko.
― Ale przecież wiedzą, kim jesteśmy, i że nie stanowimy zagrożenia ― jęknął Cryer oszołomionym tonem. ― Jezu, co za paranoja... ― dodał pod nosem. ― To znaczy... Khrm...

Chrząknął, zakłopotany, mając nadzieję, że Wietnamczyk nie dosłyszał wzmianki o Jezusie, schylił głowę i zamilkł. Fox spojrzała na fałszerza karcąco i odetchnęła z ulgą. Tym razem Cryer naprawdę się zamknął, bo przez dłuższy czas nic nie mówił. Jak dotąd wszystko szło zupełnie nie tak i w swojej głowie spierał się, czy była to ich wina ― albo wyłącznie jego, być może ― czy też tych, którzy planowali ten sen. Po raz kolejny poczuł się niedoinformowany, nawet zdradzony, no i raczej zastraszony... A miało to się już skończyć. On miał z tym skończyć. Pocieszał się jedynie, że to tylko sen.

Skończywszy te rozmyślania, zaczął zastanawiać się nad tym, co powinni dalej robić, lecz na razie nie widział niestety wielu możliwości. Nie sądził, aby udało im się stąd wydostać w sposób siłowy, a co nawet ważniejsze, sądził, że nie powinni, dla dobra misji. A zatem jedyne, co mu na razie pozostawało, to siedzieć cicho i czekać na dalszy rozwój wypadków ― cios w policzek dla kogoś takiego, jak on, kto spodziewał się po snach akcji, akcji, akcji. Nie poddając się, zaczął nasłuchiwać ― próbował słuchać holistycznie, a potem z kolei starał się wyodrębniać poszczególne głosy i tak dalej ― próbując wychwycić coś, co mogłoby stanowić dla niego argument w rozmowie z Wietnamczykami. Na przykład, wyobrażał sobie, gdyby tylko ktoś wspomniał coś o szwankującym radiu ― przecież on jest technikiem ze specjalizacją w łączności!

A potem coś trochę innego przyszło mu do głowy. Skoro można oddziaływać na sen, tworząc różne rzeczy, skoro niektórzy potrafili wyśnić granatnik albo komputer... czy on mógłby być może wykorzystać to w nieco bardziej kreatywny sposób i... na przykład... wyśnić sobie jakąś niepasującą część, która doprowadziłaby do zwarcia w jednej z radiostacji albo z tych dużych, starożytnych konsol, które dawały pewnie dostęp do jakiejś bardziej "zaawansowanej" technologii, radaru czy czegoś takiego...?

Nagle pomyślał, że tak, że chyba by mógł. Skupił się na tym najbardziej, jak mógł...
 
Yzurmir jest offline  
Stary 07-01-2013, 09:05   #334
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE FORGER'S WINGMAN, THE FORGER,


Skup, się skup. Łatwo powiedzieć, gdy agresywne małpy z kałasznikowami obserwują cię jak banana. Cryer starał się na nich nie patrzyć, ale marszcząc brwi wbijał wzrok w radiostacje i inne stojące na długich stołach przedpotopowo wyglądające urządzenia. Gorączkowo próbował wyobrazić sobie ich wnętrza, wiedział coś niecoś o technice, ale schematów radiostacji nie znał...Co sobie wyobrazić, tam w środku? Jakieś niepasujące kable, wizualizował sobie umysł Johna, może cyna, dodatkowe elementy elektroniki, ale do czego podczepione...Wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, ale tamci nadal pukali w swoje klawiatury, przełączali jacki kabli, warczeli i mamrotali po wietnamsku do mikrofonów, ponaglani i instruowani przez stojącego za ich plecami wodza. Syreny alarmowe na zewnątrz wyły...

Cholera, cholera...pracował mózg Fałszerza...może gdybym miał schematy...to musi być coś...coś co zrobi zwarcie niezależnie od tego czy sprzęt jest stary czy nowy, czy...myśl, myśl!

Wyobraźnia podpowiedziała rozwiązanie, przynosząc obrazy strzelających iskier i dymu, oraz odskakujących operatorów. Woda! Cholera, jasne, woda. Skup się, skup. Cryer wyobraził sobie intensywnie, jak wewnątrz jednostek ich starych kompów, w radiostacji i wszystkim co podłączone było do prądu, zaczyna pojawiać się woda, zaczyna rozlewać się, rozlewać się po układach scalonych, po kablach i gniazdkach i...

Holy Cow!!! - Cryer szeroko otwartymi oczyma zaczął oglądać rozwój wypadków przy stołach - Udało się! Jestem pieprzonym czarodziejem! Ciekawe, jakbym tak sobie wyobraził całą rzekę?!





THE MARK


Kolejne polecenia, rozkazy wpadały do krwiobiegu obozowego systemu obrony. Wydawał je spokojnym głosem, pewnie, szybko. System odpowiadał też sygnałami zwrotnymi. Przez krótkofalówkę dotarła wieść z rzeki - ocalały członek patrolu rzecznego sygnalizował, że łódź płynąca na południe w dół rzeki została ostrzelana przez wrogi helikopter, on i przynajmniej dwóch członków załogi udało się wcześniej ewakuować na brzeg, meldował też pospiesznie że słyszał silniki jeszcze jednej maszyny kierującej się prawdopodobnie tak jak pierwsza - nad obóz. Komendant miał właśnie wydać rozkaz ocalałym z łodzi jednostkom, kiedy nagle jego uwagę zwróciły głośne trzaski i pokrzykiwania od stołu techników...

Technicy podnieśli raban. Od paru komputerów szedł dym, elektryczność trzaskała niebezpiecznie, wietnamcy od conajmniej połowy maszyn odskoczyli od maszyn trajkocząc o awariach sprzętu...Wzrok komendanta padł na jeden ze stołów, gdzie z monitora, teraz już wygasłego, wylewała się powoli woda, wypływając przez otwory wentylacyjne i płynąc stużkami po blacie...Wkrótce i podłoga była już mokra. Wódz obrzucił spojrzeniem "gości", oboje siedzieli w głębi pomieszczenia nieruchomo i spokojnie pod karabinami jego strażników. Szybko zażądał meldunku od głównego technika.

- Woda! - załamywał ręce wietnamczyk ze śladami po ospie - Skąd tu woda?!
- Raport!
- Komputery wysiadły, wszystkie. Antena nie działa, nie ma łączności na długim dystansie. Radiostacja...?!
Obsługujący technicy odkrzyknęli.
- Działa. Mamy łączność z naszymi jednostkami. Krótkofalówki w porządku!

Komendant wziął oddech, by wyrzucić z siebie kolejne rozkazy. W oddali rozbrzmiał pierwszy grom, jeszcze odległy, niczym pomruk zbliżającej się bestii...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 07-01-2013 o 09:08.
arm1tage jest offline  
Stary 09-01-2013, 10:34   #335
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
- Siadajcie w fotelach i podpinajcie się. Doktorze Sukin, proszę się przygotować. Wchodzimy za trzy minuty.

PODNIECENIE. Gdy zasiadasz na fotelu przy okrągłym stole. Gdy zerkasz na otwartą walizeczkę rozpościerającą niczym ośmiornica swe macki. Gdy patrzysz w twarze członków teamu. Stróżka potu, ktoś zagryza wargę, inny stale oblizuje wargi, jeszcze inny nerwowo bębni palcami po stole. Gdy wiesz, że to niedługo nastąpi. Będziesz patrzył jak płyn podąża arterią wprost do wpiętego w żyłę welflonu. Zamkniesz oczy. To wtedy pojawia się OBAWA. Gdy nie jesteś do końca pewien czy wszystko pójdzie ok. Czy nikt nie zakłóci snu? Czy wszystko zostało należycie zrobione? Czy uruchomione przez Andersona kontakty zagrożą teamowi?

- Poproszę 8 telefonów. Wezmę te z wystawy, podłączone do ładowarek.
- Ale to modele pokazowe, niektóre są lekko zużyte.
- Są idealne – odparł Malcolm sprzedawcy z całodobowego centrum handlowego.
Po kilku minutach Extractor obładowany dwoma ekologicznymi torbami zmierzał w kierunku zaparkowanego w podziemnym garażu ferrari.
- Nie będziemy wyrzucać kart, posłużymy się nimi inaczej – Whitman uprzedził pytanie Amy.

Potem przez dwie godziny krążyli po mieście. Nieprzyzwoicie wolno jak na możliwości samochodu. Wystarczająco szybko by nie wzbudzać niepotrzebnych skojarzeń i móc obserwować światła we wstecznym lusterku. Gdy Whitman upewnił się, że nikt ich nie śledzi skierował się w obranym kierunku. Stopniowo widoki za oknem zmieniały się. Zabudowa ustępowała pola otwartym przestrzeniom. Gdy w końcu wyjechali z Miasta Aniołów Extractor mocniej przycisnął pedał gazu. Ferrari odpowiedziało pomrukiem. Po kwadransie szybkiej jazdy natrafili na motel ze stacją benzynową, barem oraz olbrzymim zakurzonym parkingiem zajętym obecnie przez kilkanaście ciężarówek.
Whitman wyciągał z toreb telefony. Kolejno otwierał klapki, umieszczając w nich karty telefoniczne. Potem włączał aparaty. Zerknął na zasypiającą Fałszerkę.
- Może uda nam się ich zmylić – rzucił wysiadając z samochodu.

Malcolm przechadzał się po parkingu. Obserwował ładunki zaparkowanych ciężarówek. Drewno, lora z samochodami, metalowa konstrukcja, szczelnie zakryta naczepa. Przyczepiona karta przewozowa … Phoenix, Tucson … Nieźle, pomyślał Malcolm wrzucając dwa telefony pod plandekę. Kolejna zasznurowana naczepa … Las Vegas, Salt Lake City … następne aparaty powędrowały do naczepy. Czerwona naczepa z napisem Trader MAX Co. … Denver, Kansas City … Malcolm wcisnął pod plandekę ostatnie cztery telefony.


Malcolm otworzył oczy. Zerkał na mieszający się w aparaturze płyn. Patrzył jak macka wpięta w jego żyłę na przedramieniu ożywa za sprawą toczącego się nią płynu. UŚMIECH. Malcolm ponownie zamknął oczy.

***

EKSTAZA. Whitman otworzył oczy. Mgła, wilgoć, niezbyt wartki nurt rzeki. Wszystko ok. w słuchawkach zabrzmiały komendy. Najpierw Extractora potem zgłaszających się oddziałów.
- We’re in. Alpha na pozycji. Wywołuję zespoły, odbiór.
- Bravo, pełna gotowość.
- Przyspieszcie do nas, Bravo. Po lewym będziecie mieć zaraz rodzinny obrazek. Ktoś chyba oglądał ostatnio Animal Planet...
- Widzimy je, Alpha.
- Echo, pełna gotowość. Wlatujemy w pierwszy perymetr.
- Foxtrot, pełna gotowość. Pierwszy perymetr za pół minuty, mieliśmy małe turbulencje ale już jesteśmy na waszym ogonie Echo.
Brak potwierdzenia od Turysty. Czyżby coś poszło nie tak? Zastanawiał się Malcolm.

Alpha i Bravo wiosłowali kierując się w kierunku obozu. Szło lekko. Will zmniejszył natężenie mgły. Teraz przynajmniej widzieli na kilka metrów.. Odgłos zbliżającej się łodzi. Kolejne komunikaty z powietrza. Nieoznakowany na mapie cel. Szybka kalkulacja. Rozkazy.
- ALPHA, BRAVO – przed nami łódź patrolowa, schodzimy jej z kursu, kierujemy się w kierunku zachodniego brzegu, Will więcej mgły – Malcolm wydawał rozkazy. - ECHO, FOXTROT zneutralizować posterunek potem kontynuować atak na bazę główną, na rzece pojawi się łódź patrolowa, płynie w waszym kierunku, zatopić.
- Echo, copy that.
- Foxtrot, copy that. Rozpoczynamy uderzenie.

Nie trwało długo, aż z kierunku wschodniego wiosłujący w górę rzeki członkowie dwóch załóg usłyszeli charakterystyczne, terkotanie dział a potem nagle okolicą targnął wybuch, potężny, niebo nad dżunglą pojaśniało nagle, ukazując na moment wściekłą zieleń krajobrazu i zgasło w jednej chwili. Ale teraz widniała nad linią drzew czerwonawa, połyskująca łuna dalekiego ognia.

- Echo, rakiety w celu. Mieli tam chyba magazyn płynnych paliw. Foxtrot, popraw po nas, wieża nadal stoi. Zmiana kursu, my kierujemy się nad rzekę i kontynuujemy uderzenie .
- Foxtrot, przyjąłem. IIIIIIIIIIIhaaaaaa, nieźle się tam na dole hajcuje!

Ogłos przelatującego śmigłowca. Potem świst, hałas, jakieś krzyki. Woda rzeki zrobiła się wzburzona.

- Tu Echo! - komunikat dla wszystkich na ogólnym - Łódź patrolowa ostrzelana, jednostka zneutralizowana! Uwaga! Część załogi wroga ewakuuje się w kierunku obu brzegów. Conajmniej trzech żołnierzy. My kontynuujemy rozkaz uderzenia na obóz.
- Alpha, Bravo słyszeliście. - wszyscy usłyszeli głos Extractora - Łódź zneutralizowana. Co najmniej trzech bandytów w wodzie. Obieramy kierunek na obóz. Wschodni brzeg. Jak najbliżej obozu. Nie powinni nas wypatrzeć w tej mgle. Pontony chowamy w zaroślach. Uwaga na pułapki.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 09-01-2013, 23:54   #336
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Patrząc na płyn spływający rurką do jej dobrze rysującej się pod skórą żyły, czuła dwie silne i sprzeczne ze sobą emocje.

Z jednej strony ekscytację, że za chwilę zanurzy się w kolejnym wykreowanym świecie. A który będzie tak samo realny jak ten, którego doświadcza na co dzień i jednocześnie inny, magiczny, pełen niespodzianek i płynny jak woda.

Panta rei, panta rei – powtarzała w myślach.

Z drugiej wydzierający się z podświadomości strach, że znowu coś pójdzie nie tak, że ponownie utonie w krainie koszmarów i dziwactw, że znowu pojawi się On.

Potrząsnęła głową jakby zaprzeczając własnej słabości. W końcu to miał być tylko trening, a nic dwa razy się nie zdarza. Prawda? No i pikuś w porównaniu z tym co czeka ich kiedy przygotują plan ostateczny. Incepcja na Putinie. To było coś na co czekała całe życie.

Miranda odprężyła się więc i pozwoliła żeby Morfeusz porwał ją w swoje objęcia…



Wums! To uczucie było jak zderzenie ze ścianą hałasu, kiedy wychodzisz z dźwiękoszczelnej kabiny.

Gorące, tropikalne powietrze i wszechobecna wilgoć, która przylepiała się do skóry, garść zapachów pochodzących od otaczającej ich gęstej roślinności, rzeki i związanych z obecnością dzikich zwierząt.

Miranda wciągnęła głośno powietrze. Wietnam przywitał ich tak jak tego oczekiwała, a jednak czuła jakiś niesprecyzowany niepokój . Pracowała na przekór spokojnie wiosłem kierując ponton teamu Alfa w górę rzeki.

Wszystko jest ok – myślała – zgodnie z planem. Kolejne teamy potwierdzały swoją obecność. Jedynie Turysta jeszcze się nie zameldował, ale powody tego mogły być różne.

Nagle w górze rzeki pojawił się dźwięk łodzi motorowej. Patrol!
Zaklęła w myślach pytając jednocześnie Malcolma o dalsze rozkazy.

Od tego momentu wszystko nagle nabrało tempa. Znajomy terkot śmigieł dwóch helikopterów w oddali, które rozpoczęły ostrzeliwanie posterunku i obozu i nagła łuna nad linią drzew, dobrze widoczna z miejsca, którym płynęli.

Alfa… Bravo…Echo…Foxtrot...!

Miranda słuchała jak Malcolm rzuca rozkazy kolejnym grupom i nagle poczuła się jak w domu.
Musieli dotrzeć do zachodniego brzegu, ukryć ponton i przedrzeć się do obozu. Lubiła jasno sprecyzowane plany. Adrenalina napędzała jej ciało i rozjaśniała myśli. A cel był tak blisko.

To było jak akcja sił specjalnych przeprowadzana w czasie kiedy pracowała dla FBI. Zamieszanie, w którym jednak wszystko działało jak dobrze naoliwione sprężyny w zegarku.



Z hukiem, miała wrażenie, że tuż nad ich głowami, przeleciał niespodziewanie helikopter.
Wiosłowała szybko nadając tempo, a reszta załogi wtórowała jej. Mgła na razie ich chroniła i Lawson miała nadzieję, że szybko i sprawnie ukryją pontony zanim ktoś ich dojrzy.

W końcu obydwa pontony dotarły do brzegu.

- Dobrze – powiedziała Miranda wyskakując do płytkiej wody – Teraz szybko, wciągamy je na ląd. Trzeba ściąć kilka gałęzi palmowca i dobrze je nakryć.

Spojrzała jeszcze raz w kierunku rzeki czekając na potwierdzenie, że łódź z wietnamskim patrolem została zneutralizowana.
Najpierw usłyszała świst, a potem okrzyki i hałas. A potem raptownie…

Coś było nie tak.
W otoczeniu nagle coś się zmieniło. Spokojny nurt stał się szybki, pojawiły się wiry i małe kipiele, jakby rzeka z wściekłością nacierała brzeg chcąc powstrzymać planowane natarcie. Miranda przyglądała się temu ze zmarszczonym czołem. Czyżby ktoś namieszał we śnie?

Nie było czasu się nad tym zastanawiać. Nawet jeśli to mieli tym mniej czasu. Jeśli sen stanie się niestabilny wylecą, a cały trening szlag trafi.

- Tu Echo! - komunikat dla wszystkich na ogólnym zabrzmiał w słuchawkach - Łódź patrolowa ostrzelana, jednostka zneutralizowana! Uwaga! Część załogi wroga ewakuuje się w kierunku obu brzegów. Co najmniej trzech żołnierzy. My kontynuujemy rozkaz uderzenia na obóz.

Niełatwe mieli zadanie. Jakby cała przyroda sprzysięgła się przeciwko nim. Gałęzie smagały jak bicze po twarzach, widoczność była kiepska, w dodatku dżungla mogła aż jeżyć się od zastawionych pułapek. W oddali słychać było wściekłe okrzyki rzucane po wietnamsku.

- Musimy pozostać blisko siebie, żeby nam ludzie we mgle i tej gęstwinie się nie pogubili, bo wystrzelamy się nawzajem. – powiedziała do Malcolma i reszty.

Nie miała zamiaru pchać się do przodu. Team musiał poprowadzić ktoś, kto znał się na sztuce przetrwania w trudnych warunkach. Liczyła tutaj na Solo.

Kiedy już załatwili sprawę pontonów schwyciła w ręce pistolet maszynowy i gotowa do wymarszu podeszła do Malcolma czekając na dalsze rozkazy.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 10-01-2013, 00:58   #337
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Ruler, dobijając do brzegu pontonem wraz z Szóstym, czuł taką adrenalinę, jakby władował w siebie właśnie potrójną dawkę testosteronu. Wszystko było dokładnie tak, jak sobie wyobrażał, wszystko było prawdziwe, kosmos, odjazd, pierdolony film. Znaleźli się tutaj zaraz po… właściwie to nieważne, i od razu akcja. Płynąc i obserwując krajobraz musiał kilka razy przywoływać się w myślach do porządku, żeby nie zapomnieć o rozkazach i o tym, że to tylko trening. Cieszył się, że miał przy sobie Szóstego – chłopak wyraźnie ogarniał temat i zachowywał się bardzo ‘profesjonalnie’, o ile to słowo było odpowiednie przy takiej robocie.

Głos Malcolma w krótkofalówce brzmiał totalnie jak jego normalny głos; Ruler zdał sobie sprawę po paru minutach że myśli o reszcie drużyny jak o żołnierzach, tak jakby coś wewnątrz podsuwało mu taki ich obraz. Wszystko to było dla niego zupełnie nowe, ale musiało być chlebem powszednim dla reszty. Nie darowałby sobie, gdyby nawalił przez brak obycia w rzeczywistości sennej.
Jednocześnie czujne jak zawsze oko Christophera wychwyciło parę rzeczy, które wydawały mu się dziwne. Woda na rzece falowała jakoś… za mocno? Niebo jakoś za bardzo niespokojne? Obejrzał się za siebie odruchowo, jednak nic bardziej dziwnego nie zauważył.

Po chwili od ostatniego komunikatu Malcolma dobili do brzegu. Ruler natychmiast wypadł w zarośla, wciągając ponton w szuwary i wyrywając kępkę trzcin, by lepiej go zakryć. Obserwując, jak to zrobił Malcolm i reszta, upewnił się, że łodzie są bezpieczne, a potem zbliżył się do Whitmana, kiwając krótko głową. Mieli udać się we wschodnią stronę, wprost na obóz. W tej sytuacji Miranda miała rację, muszą pozostać blisko siebie.

- Niech dwie osoby idą na przedzie – odezwał się do kompanów -, jedna wypatruje pułapek na ziemi, druga wyżej. Jedna osoba musi iść trzy kroki za resztą, na wszelki wypadek, ale nie dalej. Ja pójdę na przedzie, Malcolm powinien iść w środku. Na sygnał osoby idącej z przodu, reszta zatrzymuje się i sięga po broń. Zgranie musi być stuprocentowe, nie? Ja pójdę na pewno z przodu i potrzebuje jeszcze jednej osoby – ogarnął wzrokiem drużynę – więc bystro.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 10-01-2013, 02:33   #338
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację


-Witamy w Wietnamie panowie.

Młody mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy i śniadej karnacji uśmiechnął się do dwójki turystów i dodał po chwili. Przedstawił im się jako Ken Xao - prawdziwy pasjonat.

-Przynajmniej w miejscu najbardziej zbliżonemu do naturalnego środowiska mojej ojczyzny jakie da się znaleźć w Los Angeles - zaraz dodał.

Przewodnik profesora Eakhardta i doktora Sukina utkwił rozmarzone spojrzenie gdzieś pomiędzy koronami drzew skąd rozlegał się jakaś tajemnicza ptasia melodia. Will nie miał z ornitologią zbyt wiele wspólnego. Nie był także specjalistą od botaniki, ale wystarczyło, że stał tu gdzie stał. Widział to co widział i słyszał to czego zobaczyć nie mógł.
Oczywiście, że nie była to dżungla, ale było to lepsze niż zdjęcia w książkach i filmy na discovery.... Przebogata woń wietnamskich kwiatów i zarodniki rozsiewane w powietrzu przyprawiały o zawroty głowy. Nieważne, że Will nie potrafił poprawnie nazwać zdecydowanej większości z nich samo obcowanie z tym miejscem miało trochę mistyczną naturę dla tych szukających wiedzy. Co jakiś czas na przemian zadawali pytania, ale to Amerykanin wietnamskiego pochodzenia był głównie tym, który mówił. Will cieszył się skrycie, że Malcolm autoryzował ten krótki wypad przed samą misją. Musiał przyznać przed samym sobą, że tworzenie “Wietnamu” stało sie jego małą obsesją sięgającą tak daleko, że w pogoni za realizmem znalazł ogród botaniczny na obrzeżach Los Angeles, którego właściciel chwalił się na stronie internetowej, że uprawia tu ok 14% rodzajów roślin i drzew charakterystycznych dla Wietnamu. Jeżeli człowiek wie jak zróżnicowane jest fauna tego kraju to ta liczba zaczyna budzić podziw. Właściciel przypominał im o tym co jakiś czas.

-Nie ma tu oczywiście zwierząt poza kilkoma gatunkami ptactwa. Sprowadzenie ich tutaj byłoby równie kosztowne co problematyczne gdyż jak pewnie orientujecie się panowie nieusankcjonowany przewóz zwierząt z Wietnamu jest surowo karany a pozwolenie w wielu wypadkach graniczy z cudem. Poza tym większość gatunków miałoby problem z asymilacją nawet w tak specjalnych warunkach....

-Część z nich można spotkać przecież w zoo prawda?

-To prawda. Można, ale ogrody zoologiczne moim zdaniem skromnym zdaniem są tylko “mniejszym złem”. Widzieli panowie jak zachowuję się słoń indyjski w swoim naturalnym środowisku? Widzieli jego majestat w każdym kroku, niszczycielską siłę kiedy wyrywa z korzeniami kolejne drzewo? Często nawet ramię w ramię z szanującymi jego pracę ludźmi? Niech panowie zajrzą do jakiegokolwiek zoo, które posiada w swojej kolekcji takiego słonia. Zobaczą jego beznamiętne spojrzenie, leniwe ruchy... Zobaczą upokorzenie tego dumnego zwierzęcia. Niewola jest niewolą... Nieważne czy karmią cię dostatecznie dobrze a zwiedzający umieszczają cię na rodzinnym zdjęciu.

-Nie ma, więc żadnej nadziei dla słoni i innych zwierząt? - zapytał doktor wydając się szczerze zaciekawiony.

-To zawsze był problem. Kły, futra, pazury, poroża kusiły nawet miejscowych.. ale odkąd wzrósł popyt na tego typu “exclusivy”, a kłusownicy z całego świata traktują Wietnam jak samoobsługowy sklep z rzadkimi towarami sprawa stała się dużo gorsza. Wiedzą panowie gdzie ludzie potrafią schować kontrabandę? Pomysłowością zawstydziliby naszych sąsiadów z Hollywood!

-Rzeczywiście bardzo pouczające, ale odbiegliśmy trochę od tematu Ken... Mógłbyś opowiedzieć nam coś z pierwszej ręki jeśli chodzi o życie w dżungli? - Will miał nadzieję, że nie uraził gospodarza, który tak chętnie zgodził się na poświęcenie swojego czasu dla tej dwuosobowej wycieczki, ale musiał pamiętać, że czas mieli jednak ograniczony.

Azjata zmierzył ich wzrokiem i zamyślił się chwilę najpewniej oceniając ich w myślach. W końcu odezwał się najwidoczniej nie dostrzegając u nich złych intencji.

-Nie radziłbym panom samotnie zbaczać z uczęszczanych szlaków turystycznych. Przynajmniej bez profesjonalnego zespołu... Łatwo złamać nogę na zdawałoby się prostym podejściu pod górę Trzeba nieustannie patrzeć pod nogi, przed siebie, na boki i za siebie.... Uważać na owady, to wbrew pozorom największe zagrożenie. Przyciąga je smród. Smród człowieka - Ken uśmiechnął się tak, że słuchający go mężczyźni wymienili wymowne spojrzenia najwyraźniej nie wiedząc czy to żart.
-Musieliby panowie mieć wyjątkowego pecha żeby być pożartym przez tygrysa, ale takie wypadki się już zdarzały. Oczywiście zmienna pogoda także jest zmorą nigdy nie wiadomo jak się ubrać by zostać suchym i nie spocić się od upału.. Mogę oczywiście polecić dobrego przewo...

-Nie trzeba biuro podróży opłaci nam już jednego - przerwał mu doktor Sukin.

-Ale dziękujemy - dodał Will.

Ken Xao wzruszył ramionami na znak, że kupił takie wyjaśnienie albo po prostu nie chciało mu się dociekać. Poszli dalej kostką brukową przez bambusowy zagajnik. Co jakiś czas rozlegały się odgłosy nagrane na taśmach magnetofonowych imitujące dzikie zwierzęta.




[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=U_9SXtEWlxc[/MEDIA]

Multum informacji z ogrodu botanicznego, programów przyrodniczych, setek zdjęć, książek i internetu... Uformowały to co każdy z teamu widział teraz przed sobą. Wietnam według Williama Eakhardta. To miejsce na dobrą sprawę nie istniało nawet w rzeczywistości. Było czymś pomiędzy wyobrażeniem a prawdą; zlepkiem obrazów, dźwięków i zapachów nie tylko z samego Wietnamu, ale też Laosu, Birmy, Kambodży, Chin czy Tajlandii. Może w innych okolicznościach byłaby to ciekawa turystyczna wycieczka, ale teraz trzeba było szybko zapomnieć o podziwianiu widoków. Architekt czuł jednak skrytą satysfakcję kiedy zobaczył jak większość osób w zachwycie obserwuje stado słoni. Widząc ich potęgę pomyślał, że właśnie o tym mówił Ken Xo.

Realność obrazu nie zaszkodzi treningowi. Pomijając to, że samo przygotowanie snu i jego stabilność jest zawsze treningiem samym w sobie to człowiek biorąc udział w tym spektaklu naprawdę zapominał, że to wszystko jest tylko niczym więcej jak tylko przestawieniem teatralnym. Co prawda wysokiej jakości ucztą dla wszystkich zmysłów, które z rozkoszą dają się omamić, ale jednak tylko fikcją. Przypomniał sobie nielegalne kliniki snów gdzie dziesiątki osób uzależniały się od tego świadomie przekraczając granicę, którą żadnemu z nich tutaj nie wolno było przekroczyć. Granicę za którą nie sposób było odróżnić co jest jawą a co snem. To tylko zadanie, tylko ćwiczenie przed właściwą misją. Jednak był pewien obserwując swoje otoczenie, że nikt z teamu nie podejdzie do niego jak do porannej rozgrzewki. Jakby sen miałby być mniej ważny od rzeczywistości. Spojrzał na swoje dłonie, które należały do czterdziestolatka a nie do o połowę młodszego chłopaka, mógłby dosłownie sięgnąć nimi po gwiazdy na niebie i sprawić, że spadną prosto na nich. Poczuł krążącą w nich krew i nagle boska granica, której człowiek nie powinien jego zdaniem choćby starać się osiągnąć wydała mu się dość dobrze widoczna na tle nocnego nieba.
Nagle przestało mu to zaprzątać myśli. Nie wiedział czemu tylko on usłyszał zbliżając się wodny patrol wroga, ale był pewny. Niespodziewana zmienna w jego równaniu. Czemu na to nie wpadł? Może mieli po prostu pecha, ale należało mięć na ten wypadek przygotowany jakiś plan postępowanie. Spojrzał z nadzieją na Mirandę i Malcolma, ale wydawali się zaskoczeni, może z początku nawet lekko powątpiewający w jego słowa, ale nie było mowy o pomyłce.

- ALPHA, BRAVO – przed nami łódź patrolowa, schodzimy jej z kursu, kierujemy się w kierunku zachodniego brzegu, Will więcej mgły – Anglik zgodnie z rozkazem sięgnął do wnętrza własnej głowy myśląc o nieprzeniknionych mackach połykających rzekę i oba jej brzegi.

Malcolm kontynuował wydawanie poleceń - ECHO, FOXTROT zneutralizować posterunek potem kontynuować atak na bazę główną, na rzece pojawi się łódź patrolowa, płynie w waszym kierunku, zatopić.
- Echo, copy that.
- Foxtrot, copy that. Rozpoczynamy uderzenie.

Olśniło go za późno. Powinien zasugerować dowódcy pokojowe ominięcie zagrożenia. Miał nawet pomysł. Po chwili było już jednak za późno. Najpierw Echo i Foxrot zakomunikowały zdjęcie posterunku w dżungli a potem dziko brzmiące działa zrobiły piekło z łódzią patrolową. Wydawało mu się, że gdzieś w dżungli do lotu poderwała się chmara ptaków. Eksplozję było widać mimo mgły, ten cały hałas i obco brzmiące podniesione głosy także nie nastrajały optymistycznie. Zaklął w mało wyszukany i dżentelmeński sposób kiedy pierwsza rzecz nie poszła zgodnie z planem. Nie wiedział tylko jeszcze jakie będzie to miało swoje konsekwencje. Zaraz w krókofalówkach rozległo się potwierdzenie tego co wszyscy w pontonach i tak już wiedzieli.

- Tu Echo! Łódź patrolowa ostrzelana, jednostka zneutralizowana! Uwaga! Część załogi wroga ewakuuje się w kierunku obu brzegów. Conajmniej trzech żołnierzy. My kontynuujemy rozkaz uderzenia na obóz.
- Alpha, Bravo słyszeliście. - wszyscy usłyszeli głos Extractora - Łódź zneutralizowana. Co najmniej trzech bandytów w wodzie. Obieramy kierunek na obóz. Wschodni brzeg. Jak najbliżej obozu. Nie powinni nas wypatrzeć w tej mgle. Pontony chowamy w zaroślach. Uwaga na pułapki.

Malcolm nakazał im wylądowanie na brzegu i tak po chwili zrobili. Will nie był żołnierzem, ale wiedział kiedy słuchać się bardziej doświadczonych czyli w wypadku grupy Alfa i Bravo... Wszystkich. Wyglądało na to, że mogło czekać ich trochę improwizacji, czegoś w czym profesor w razie potrzeby mógł zabłysnąć.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 10-01-2013 o 20:56.
traveller jest offline  
Stary 11-01-2013, 20:40   #339
 
Anonim's Avatar
 
Reputacja: 1 Anonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputację
Mimo wszechogarniającego chaosu zachowałem spokój. Woda wylewająca się z elektroniki? Może i trzeba się nad tym zastanowić, ale teraz nie ma czasu. To co jest... jest jednym słowem burdel. Czas przywrócić porządek w tej symfonii:
- Przestańcie wrzeszczeć jak małe dziewczynki. - powiedziałem spokojnie i wcale nie głośno do piskliwych techników. Jak popatrzyli na mnie to pokazalem im wskazujący palec w górę w geście "No!". Jeżeli czekają na dalsze instrukcje to w tym momencie nie doczekają się, bo mam ważniejsze sprawy na głowie i wystarczy mi, żeby się uspokoili.

Następnie wydaję rozkazy tym wszystkim tabunom ludzi, którzy ukrywają się w dżungli i mają rozkaz zabicia każdego kogo spotkają. Nie mają takiego rozkazu? Oh. Pomyliłem się... ale to można naprawić:
- Nie brać jeńców. Wykorzystać w najwyższym stopniu wszystkie wyćwiczone taktyki. - zbyt dobrze ci ludzie są wytrenowani, żeby dali się podejść. Również rozrysowanie strategiczne jest po prostu zbyt dobre, wszystko jak w szwajcarskich zegarku. Spojrzałem na swój, który noszę na ręku. Stoi. Co?! To nie jest możliwe. Tak samo jak woda z elektroniki. Wszystko to nie mieści się w rzeczywistości!

Po chwili paniki, której nie pokazałem swoim sługom wskazałem Chińczyków, żeby powiedzieli co o tym wszystkim myślą, czemu nie powinienem ich zastrzelić. W przemowie do nich podniosłem, że tak zupełnym przypadkiem atak zbiegł się z ich przyjazdem... zanim jednak odpowiedzą rozkazuję nie trzymać już ich na muszkach. Pod strażą tak, ale nie trzeba przystawiać im luf do głów. Na egzekucje może przyjdzie czas później, ale jeszcze nie teraz... woda z elektroniki? Wolne żarty! To sen, to musi być jakiś koszmar. Wszystkie moje taktyki są nic nie warte, bo koszmar zakłada pokazanie mi, że nie ma obrony. Tej idealnej obrony jaką stworzyłem. Nic z tego nie jest prawdą.

Po kolejnej chwili paniki wysłuchałem co Chińczycy mają do powiedzenia. W tym czasie nawet nie wiem kiedy w mojej dłoni znalazł się odbezpieczony pistolet. Ktoś w najbliższym otoczeniu jest szpiegiem demonicznych sił stojących za tym atakiem. To prawdopodobnie Sowieci atakują, ale jakie oni mają w tym interesy? Ostatnio miałem z nimi dobre kontakty, a tu taki atak. Przecież ta woda... to takie proste, jak te stawy przy kambodżańskich wioskach, w których zatopiono dziesiątki ciał ludzkich... jak wodnicy - słowiańskie wodne demony! To demony za tym stoją...

Ocknąłem się. Technicy wciąż czekali na swoje rozkazy, a Chińczycy niezależnie co tam powiedzieli niech siedzą. No chyba, że mnie zdenerwują to ich zastrzelę osobiście, ale jeszcze nie teraz. To przecież przyjaciele. A może szpiedzy? Ale to technicy byli najbliżej zdarzenia burzącego strukturę rzeczywistości. Hej suczki nie ze mną takie sztuczki - chciałbym do nich rzec, ale tego nie zrobię, bo zorientuje się szpion, że ja już wiem. Ja wszystko wiem. A jest tu co najmniej jeden taki bydlak. Powinienem ich wszystkich pozabijać, ale samemu mi się nie uda. Zbyt wielu ich tutaj.

- Dobrze. Panowie, uspokoiliście się już? - zadałem retoryczne pytanie technikom - Co mogło spowodować wodę wypływającą z elektroniki? Coś tam się skrapla? Jeśli nic wam nie przychodzi do głowy to przyjmijcie, że to czary. I powiedzcie mi to. - mówiąc te słowa używałem pistoletu, żeby skupili swoją uwagę na mnie, choć pewnie i tak wszyscy na mnie patrzą. Zdrajcy. Szpiedzy. Czarownicy. To sen? To rzeczywistość? Jest źle. Zginę tutaj.

Wewnętrzne ataki paniki są coraz częstsze. Wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć, ale zanim cokolwiek będziemy tłumaczyć (no chyba, że technicy mają inny pomysł niż czary) to należałoby pozabijać wszystkich biorących udział w inwazji wrogów na mój obóz. Głównie dlatego, że są to wrogowie, a z drugiej strony - czemu nie? W tym względzie mój umysł działa dobrze. Na tyle dobrze, że wiem, że idealna obrona jest nie do przejścia. Musieliby mieć wielką armię, a i tak doznaliby strat. O wielkiej armii bym się dowiedział wcześniej. To pewnie jacyś łowcy głów albo parchy. Skupić się na walce - tylko tak zdołam zachować spokój. Czekam jednak na informacje uzyskane od techników, od osób obsługujących krótkofalówki i Chińczyków. Staram sobie również przypomnieć o więźniach jakich mamy w obozie - może to jakaś misja ratunkowa Johna Rambo? Jacy to tam więźniowie siedzą? Zawczasu można uruchomić Plan lá chắn i tak właśnie robię! Rzucam wszystko! Nie będą mi tutaj najemnicy szwędać się po włościach! Ani pluć w twarz. No chyba, że to misja ratunkowa Johna Rambo to niech sobie bierze więźniów i niech spada. Niezależy mi na nich i jak tylko o to chodzi to nie mam z tym problemów.
 

Ostatnio edytowane przez Anonim : 11-01-2013 o 20:47.
Anonim jest offline  
Stary 15-01-2013, 10:36   #340
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



THE CHEMIST


Idzie więc Antonia Ramos, idzie, brnie przez pole, wchodzi w nie jak nóż w masło pozostawiając za sobą cięcie, pozostawiając za sobą ślad, pozostawiając za sobą motel, faceta z recepcji z gazetą pełną nagich kobiet i spoconych policjantów, pozostawiając za sobą wszystko. Kolby kukurydzy świecą jak lampiony, wchodzi coraz głębiej, głębiej w ten las gdzie żółte lampiony wiszą na starych drzewach. Ten ślad za nią jest jak rana, prędzej czy później się zabliźnia, zieleń z szelestem zamyka się za jej plecami, po ranie zostaje tylko blizna, a i blizna w końcu zanika, tak i w polu czy lesie, jak i na ciele z biegiem czasu barwna pręga traci kolory aż ostatecznie blednie i skóra jest gładka, i zieleń jest taka jak była, i las się nie zmienia, zmieniają się tylko ci którzy w niego wchodzą i znikają, głębiej, coraz głębiej...Lampiony kołyszą się na gałęziach, żółte wypukłe światła konkurują ze słońcem które pali tę ziemię, pali i jednocześnie daje życie czyż to nie paradoks, pali więc ale im głębiej tym bardziej korony drzew zasłaniają je aż i słońce zanika bo są miejsca gdzie nie sięga jego blask, Królowa to wie, ale idzie dalej bo też taka jest droga Królowej i Ona nie nosi swego imienia bez powodu, a imię to ważna sprawa, wazniejsza niż się przypuszcza, nadejdzie moment gdy coś się wydarzy albo ktoś przyjdzie by konsekwencje się ziściły, konsekwencje mniej lub bardziej świadomego nadawania mian. Konsekwencje, może lepiej powiedzieć przeznaczenie ale to takie wyświechtane że lampiony bledną coraz bardziej aż w końcu nie ma już żółci, są inne kolory a w końcu mrok, mrok który jest nasieniem bo przecież w mroku wyobraźnia otwiera się i zaczyna rodzić z siebie twory, a Ona idąc może je podziwiać, oglądać, interpretować albo po prostu przeżywać. Doświadczać. Tysiące słów, można je mnożyć, tak jak nie sposób oddać tego co czuje brujah, od chwili swych narodzin, co pcha je po ich krętych ścieżkach: pragnienie, może jednak ciężar, powołanie, znów konsekwencje, nie, wszystkie słowniki świata nie mają w sobie tego co taka jak ona czuła, czuje i czuć będzie. Może najbliższe byłyby: odmienność, jestem inna. Stąd tylko krok do obca. Stąd tylko krok do sama. Jesteś, jaka jesteś. Wybrałaś, a może zostałaś wybrana. Zawsze będziesz sama. Nie! Nie wybrałaś swego daru. Gdy rodzisz się królową, nikt nie pyta cię czy chcesz nią zostać. Nigdy nie będziesz taka jak inni, a to oznacza samotność. Nie! Gdy rodzisz się królową, nikt nie pyta cię czy chcesz nią zostać. Nie...

To oznacza samotnośc. Nie, przecież...Tak? Są oni, kochankowie spod różnych szerokości geograficznych. Nie liczą się, chodzi o kogoś przy kim budzisz się codziennie. No, może jeszcze nie, ale gdybym tylko chciała...Kandydatów na Jedynego jest mnóstwo, serce wybierze właściwego we właściwym czasie. Tak? Zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich.

Powiedz mi uczciwie, powiedz, Romeo, czy ty naprawdę kochasz ?! Jeśli ci się zdaje, że mnie za łatwo zdobyłeś, będę kapryśna i przewrotna; powiem "nie", tylko po to, abyś mnie kochał.


- Ten pąk miłosny pod dotknięciem lata...- mówi Romeo, Antonia widzi go teraz wyraźnie, jest potężny i ma ciało Christophera Ruhla, ma jego twardo ciosaną męską twarz, nieprzystającą dziwnie do natchnionych słów - ...może rozwinie się w cudowny kwiat, kiedy się znowu spotkamy...

To sen, sen - szepcze Ramos, las jest coraz ciemniejszy i głębszy, nie ma już nieba i ziemi, tylko uginające się od zieleni twory, drzewa starsze niż czas. Kiedy się znowu spotkamy.

- Zwykle troska sen z oczu spędza ludziom starym; tam gdzie ona zamieszka, spieszą się zegary...- jest tam ktoś jeszcze, kształt w nocnej dziczy, Antonię nawołuje jego głos i Ona zaczyna iśc, sunie cicho i bezgłośnie, zwinnie jakby płynęła przez tę unurzaną w ciemnościach dżunglę, Ona porusza się na czterech kończynach, tak jest naturalnie i łatwo, każdy mięsień gibkiego ciała pomaga przesadzac kolejne przeszkody, wystające korzenie i trujące kwiaty, parowy pełne węży i bicze żywych gałęzi, wszystko bez szelestu nawet jednego liścia, za tamtym męskim głosem który nie przestaje mówic...
- ...lecz gdzie miłość układa do snu ciało świeże, tam sen rządzi, i myśli we władanie bierze.

Paroma susami dopada Antonia do wielkiego drzewa, fascynująco sprawnymi ruchami w krótkiej chwili jest już na poskręcanym konarze i wystawia głowę przez plątaninę liści tam skąd Go słyszy.

-Tyle minut w godzinie... - mówi Joran, zwrócony ku niej, ku górze, brylantyna lśni w księżycowym świetle - ...a każda minuta jest dniem. Ten pąk miłosny pod dotknięciem lata, może rozwinie się w cudowny kwiat, kiedy się znów spotkamy.

Nic nie ujdzie uwadze drapieżnika. Jeden, drugi, trzeci cień, tam dalej, nisko pod drzewami. Głowa zwraca się bez najmniejszego szmeru i prędzej niż u kobry, ciało spręża się gotowe do ataku szybszego niż ludzkie spojrzenie. Rozpoznaje go, rozpoznaje Chrisa i widzi też jego wrogów, szukających go pośród mroku. Joran rozmywa się we mgle, a Ona zeskakuje na poszycie bez dźwięku i gna ku Ruhlerowi, pośród huku jaki wydają ludzkie machiny.

Zatrzymuje się jednak, staje nieruchoma, bo też nie ma powodu by interweniowac. Oczy, które widzą lepiej niż oczy innych obserwują to co się dzieje, to co robi Ruhl i to co spotyka jego wrogów. Ich spojrzenia spotykają się, zawieszone w gęstym mroku i zaraz on gna dalej, razem z innymi cieniami, jeden, drugi i trzeci a może jest ich więcej ale Antonia odchodzi, albo raczej wszystko dookoła odchodzi, transformuje, przeradza się, odmienia, tak nieuchwytnie jak nadejście nocy lub narodziny nowego dnia. Wszystko staje się szkliste i jasne, chłodny blask uwięziony w kryształach, w kryształ zmienia się powoli każdy konar i każdy liśc, każda piędź ziemi i nawet niebo staje się kryształowe razem z księżycem który wtapia się niepostrzeżenie w sklepienie. Każdy dźwięk niesie się tu echem... Każde słowo, z jego ust...


Snadź się królowa Mab widziała z tobą;
Ta, co to babi wieszczkom i w postaci
Kobietki mało co większej niż agat
Na wskazującym palcu aldermana,
Ciągniona cugiem drobniuchnych atomów,
Tuż, tuż śpiącemu przeciąga pod nosem.
Szprychy jej wozu z długich nóg pajęczych,
Osłona z lśniących skrzydełek szarańczy;
Sprzężaj z plecionych nitek pajęczyny;
Lejce z wilgotnych księżyca promyków;
Bicz z cienkiej żyłki na świerszcza szkielecie;
A jej forszpanem mała, szara muszka
Przez pół tak wielka jak ów krągły owad,
Co siedzi w palcu leniwej dziewczyny;
Wozem zaś próżny laskowy orzeszek;
Dzieło wiewiórki lub majstra robaka,
Tych z dawien dawna akredytowanych
Stelmachów wieszczek. W takich to przyborach
Co noc harcują po głowach kochanków,
Którzy natenczas marzą o miłości;
Albo po giętkich kolanach dworaków,
Którzy natenczas o ukłonach marzą;
Albo po chudych palcach adwokatów,
Którym się wtedy roją honoraria;
Albo po ustach romansowych damul,
Którym się wtedy marzą pocałunki;
Często atoli Mab na te ostatnie
Zsyła przedwczesne zmarszczki, gdy ich oddech
Za bardzo znajdzie cukrem przesycony.
Czasem też wjeżdża na nos dworakowi:
Wtedy śnią mu się nowe łaski pańskie;
Ksiądz Czasem i księdza plebana odwiedzi,
Gdy ten spokojnie drzemie, i ogonem
Dziesięcinnego wieprza w nos go łechce:
Wtedy mu nowe śnią się beneficja
Żołnierz czasem wkłusuje na kark żołnierzowi:
Ten wtedy marzy o cięciach i pchnięciach,
O szturmach, breszach, o hiszpańskich klingach
Czy o pucharach, co mają pięć sążni;
Wtem mu zatrąbi w ucho: nasz bohater
Truchleje, zrywa się, klnąc zmawia pacierz
I znów zasypia.

Niech mnie ktoś obudzi.

Obudzi? Dobre sobie! Jesteś Królową Mab, zapomniałaś?! Kto znów to mówi, czyj to głos? Znajdę cię, zobaczysz. Jeśli będziesz szukac. Stworzyłaś mnie, Królowo, choc zrodzony zostałem z kobiety, która potem zmarła. Jesteś Królową Mab, zapomniałaś? Jesteś Nią, a chcesz się budzic? Nie ma dla Ciebie jawy ani snu. Tyś jest sennym marzeniem. Tyś Świętą Kurwą i przeznaczeniem każdego człowieka. Czyż Królowa Mab to nie ty? Psotna. Złośliwa, ale i czarująca. To musiałaś być ty. Istniejesz poza prawami fizyki. W zmiennej domenie wyobraźni, a ona nie zna żadnych ograniczeń. Zatem... To ty, bo ty możesz rozszerzać granice ulotnej cielesności. Wizje. Tak, bez nich nie byłabyś sobą. Ulotna cielesność. Fantastyka, spotykająca na swej drodze folklor i sensualizmy. Czar twój jest pajęczy, pajęczy jest w swej istocie.

Nie możesz żądac, by ktoś Cię zbudził. Tyś jest Władczynią Snów. Tyś nocną marą. Prowadzisz rydwan ku galopadom sennych marzeń. Somnium, sen objawienie. Rządzisz taką domeną, więc nigdy nie możesz w pełni się zbudzic, Antonio. Czy powinienem nazywac Cię...Matką?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 15-01-2013 o 10:43.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172