Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-09-2010, 14:02   #181
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
WOLFENBURG,
Świątynia Sigmara Młotodzierżcy
drugi dzień oblężenia, zmierzch

Magne chodził nerwowo po komnacie, co chwila spoglądał na leżącego na łożu Alfreda Manna. Zdawał sobie sprawę, że upływający czas działa na niekorzyść. Kurwa, że też taki przypadek musiał mu się trafić. Co prawda na uniwersytecie w Nuln otwierał już czaszki, ale poza jednym przypadkiem byli to umarli kupieni od porywacza zwłok. Zdobywanie ciał nieoficjalnie miało ogromne zalety. Omijało się cały żmudny proces wypełniania dokumentów. A wiadomo ciało długo nie poleży. Lepiej było mieć zaufanego przedstawiciela tej niecnej profesji, działającego szybko, bez zbędnej zwłoki.
Magne współpracował, oczywiście za pośrednictwem Gumera, z Wulstenem, który całkiem nieźle radził sobie w swojej branży. Dorobił się zakrytego wozu ciągniętego przez wiekowego muła, miał też pomocnika. Przygłup Bruno, nie był zbyt lotny w załatwianiu spraw, ale dobrze pracował szpadlem. Współpraca pielęgnowana krasnoludzką gorzałą, za którą płacił doktor, miała tę zaletę, że stary Wulsten informował Gumera o ciekawych pochówkach.
W swojej praktyce Magne miał też przypadek, kiedy to zgłosił się do niego kupiec Eberchart, któremu paprała się rana na głowie. Okazało się, że znachorka z lasu wykonała cztery lub trzy przecinające się płytkie nacięcia, a odcięty fragment kości usunęła narzędziem podobnym do dłuta. Ponoć w ten sposób chciała wypędzić demony odpowiedzialne za częsty ból głowy. Nagadała kupcowi, że źródłem bólu głowy, które może przerodzić się w szaleństwo są demony zamieszkujące wewnątrz głowy, aby się ich pozbyć należy stworzyć im otwór wyjściowy. Niestety niedługo po tym rana zaczęła się paprać, kupiec umarł a znachorkę spalono na stosie.

Magne otrząsając się odegnał wspomnienia z Nuln.

Jak się nie wezmę za jego kurwa eminencję to Wolfenburg będzie miał kolejny pochówek. Myśli jak ciemne chmury kłębiły się w głowie doktora. Otwarcie czaszki. Na uniwersytecie mieli nawet pewien instrument. Było to narzędzie przytwierdzane klamrami do głowy operowanego. Koło zębate połączone z innym kółkiem, które obracało okrągłą piłę tnącą kość. Instrumentu używano podobnie jak świdra: jedną ręką przytrzymywano, a drugą obracano mechanizm. Niestety był tylko jeden egzemplarz i do tego bardzo nieporęczny aby zabierać go ze sobą.
Magne podszedł do łóżka. Patrzył na brunatny skrzep, zalegający na częściowo zmiażdżonej czaszce obdartej ze skóry. W wielu miejscach wystawały drewniane drzazgi oraz kamienny żwir. W nielicznych miejscach przeświecał miękki mózg. No to otwarcie mamy za sobą – przemknęło przez myśl doktora, kiedy z każdej strony oglądał rozległą ranę głowy. W sumie gdyby kości wytrzymały jego eminencja już by nie żył. A tak to płyn miał ujście na zewnątrz i nie uciska mózgu. Nawet w tak beznadziejnej sytuacji ojczulek miał trochę szczęścia – pomyślał Magne. Nie pozostawało nic innego jak oczyszczenie jej z resztek drewna, kamieni i niewiadomo czego jeszcze. Do usunięcia pozostawał też skrzep przylegający do kości tuż przy miejscu gdzie widać było fragmenty nieosłoniętego mózgu.

Magne podszedł do drzwi, nie zdziwił się wcale że tuż nimi stało dwóch strażników oraz kapłan. Doktor polecił dostarczenie gorącej wody oraz bandaży a także więcej światła. Zdążył dojść do łóżka gdy drzwi otworzyły się ponownie i ukazało się w nich ośmiu kapłanów. Dwóch pierwszych niosło metalową, bogato zdobioną, szeroką misę z parującą zawartością oraz poskładane bandaże. Pozostali ustawili się po dwóch stronach łóżka i zaczęli gorączkowe modły.

Oglądający to Magne zastygł, nie zdążywszy nawet otworzyć walizeczki. Co tu się dzieje – przemknęło przez myśl, a głośno zdążył wypowiedzieć tylko dwa słowa.
- Nie rozumiem.
- Czego nie rozumiesz Panie – odezwał się jeden z tych co nieśli misę.
- Nie rozumiem, co oni tu wszyscy robią.
- Jak to … - tym razem kapłan czegoś nie rozumiał. – Przecież prosiłeś Panie o światło. A jak wiesz najjaśniejszym światłem jest łaska Sigmara.

Gdyby to było inne miejsce, a na łożu nie leżałby wielebny Alfred Mann, Magne pogoniłby ich do wszystkich diabłów. Ale była to świątynia, Archidiecezja nawet a pacjentem był sam arcybiskup. Tłumiąc w sobie przekleństwa Magne wyjaśnił o jakie światło mu chodziło, poinstruował także, że byłoby lepiej aby pozostał z nim jeden z kapłanów a reszta poszła prosić o laskę Sigmara w … inne miejsce.

Kiedy do komnaty dostarczono więcej pochodni, łuczyw, świec i zrobiło się całkiem widno doktor zabrał się do pracy. Asystującemu kapłanowi polecił aby stanął z drugiej strony łóżka i oświetlał głowę wielebnego. Pouczył go także, że sama operacja nie jest zbyt bolesna. Ból sprawia jedynie przecięcie skóry i włókien czaszki. Nawet przecinanie kości wiąże się jedynie z … nieprzyjemnymi wibracjami. A to przecież nasz wielebny ma już za sobą. Ale gdyby czasem zaczął się budzić to nie wolno pozwolić mu poruszyć głową. Coraz bardziej wystraszony kapłan tylko kiwnął głową.
Najpierw trzeba było się pozbyć, tej zakrzepłej brunatnej mazi. Doktor delikatnie przemył ranę. Duże skrzepy rozmiękczone przez gorącą wodę udało się od razu usunąć. Niestety te mniejsze jak również niewielkie odłamki kości trzeba było wyskrobać nożem. Gdy tylko Magne pozbył się tych mniejszych skrzepów z rany natychmiast zaczęła płynąć krew. Kątem oka doktor zauważył postępującą bladość na twarzy kapłana. Krwawienie należało zatamować. Wytarłszy dłonie w czysty bandaż Magne sięgnął do walizeczki. Wyciągnął z niej malutkie pudełeczko. Gdy je otworzył, wysypał na dłoń czarny proszek, sproszkowany węgiel drzewny. Posypał nim miejsca krwawienia. Powoli ale skutecznie wypływająca krew łączyła się z pyłem węglowym tamując krwawienie. Teraz pozostało żmudna czynność wydobywania resztek drewna, drobnego żwiru oraz innych pozostałości z otwartej rany. Niektóre z nich Magne mógł chwycić palcami, do wyciągnięcia innych musiał użyć małych szczypczyków. Po usunięciu wszystkich pozostałości doktor nałożył na ranę okład nasączony rozpuszczoną w gorącej wodzie miksturą z tłuszczu oraz ziół, a całą głowę lekko zabandażował.

Gdy skończył spojrzał na bladego jak pierzyna wielebnego Alfreda Manna kapłana.
- Reszta w mocy Sigmara. Długo zajęło mi opatrywanie arcybiskupa? – Całkiem rzeczowo zapytał Magne.
- Myślę, że trwało to jakąś klepsydrę – drżącym głosem odpowiedział kapłan, gdy w rzeczywistości zabieg przeciągnął się do ponad dwóch.

WOLFENBURG,
gdzieś w mieście
drugi dzień oblężenia, zmierzch


- Dzwonnica. Północ. Rudigerstrasse – Marietta wyrzuciła z siebie między spazmami szlochu. - Mam przyjść - sama - a jak nie - to zabiją Jurgena...

Jasper przytulił trzęsącą się w spazmach szlochu dziewczynę. Pogodny nastrój zupełnie nie pasujący do rozbrzmiewających bębnów prysł. Kolejny raz ciemnowłosego nawiedziły czarne myśli.
Czy to się kurwa nigdy nie skończy – kołatało się w głowie Jaspera. Żałował chłopaka, mało tego miał zaciągnięty u niego dług. Kiedy poznał go trzy dni temu nie spodziewał się, że przyjdzie mu go tak szybko spłacić. Wiedział, że nie pośle tam Marietty, o tym nie mogło być mowy. Jeśli trzeba będzie pójdzie sam. Ze zwykłymi bandziorami, o ile nie będzie ich więcej jak trzech da sobie radę. Dobrze byłoby najpierw poobserwować tą dzwonnicę. Żałował, że nie miał gotowizny, tak to przynajmniej mógłby wynająć kilku drabów. Ale czego oni mogli chcieć od Marietty, przecież mają już ten kamień. A co jeśli chodzi o rytuał? Jasnowłosa kapłanka złożona w ofierze. Jasper spojrzał na świecący jak nigdy dotąd plugawy księżyc. Dreszcz przeszedł go po plecach.

- Nigdzie nie pójdziesz … - odezwał się Jasper, unosząc delikatnie za podbródek głowę Marietty i patrząc jej w oczy. – Chcą złożyć Cię w ofierze, stawienie się w dzwonnicy będzie gorsze niż śmierć.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 10-09-2010, 14:07   #182
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
jakiś czas później



Tupik wstrzymał oddech, manipulując narzędziami przy niewielkim zameczku. Inni, stojący dalej też zamilkli. Coś kliknęło cichutko. W jednej chwili niziołek zrozumiał, że było już za późno.

Potężna eksplozja wstrząsnęła małym pokoikiem na piętrze gospody w krasnoludzkim gettcie! Wyrwane olbrzymią siłą kawały kamienia uderzyły z całą mocą na ulicę, zamieniając ją w mgnieniu oka w piekło. A tam, gdzie stała mała szkatułka, nie było już prawie nic, poza wielką dymiącą dziurą wiodącą przez parter karczmy aż do piwnic. Na smętnych pozostałościach ścian, niczym koszmarne wizje obłąkanego malarza widniały resztki flaków i gęsta krew wszystkich, którzy stali przy halflingu w ich ostatnim momencie w życiu. Po niziołku nie został nawet zapach...

Otworzył oczy. Serce waliło. Tupik z trudem otrząsnął się, by zauważyć, że cisnące się jak szalone do głowy wizje po szczęknięciu mechanizmu nie ziściły się. Szkatułka stała przed nimi otworem. Otarł pot z czoła, starając się przybrać minę pewnego siebie halflinga.

W środku były tylko zapiski. Tylko, a może aż? Trudno było to stwierdzić, bo z pismami już tak jest, że o tym czy są coś warte, można powiedzieć raczej po tym jak się je przeczyta. Zwój był pokryty równymi liniami dziwnych, nieznajomych nikomu ze znajdujących się w pokoju znaków, do tego poprzecinanych jeszcze bardziej zagadkowymi rysunkami w postaci linii i krzywych...Im bardziej się w nie wgapiali, tym bardziej nic im one nie mówiły.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 10-09-2010, 15:25   #183
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Tupik doceniał misterne pudełeczko, podobało mu się, ale wiedział, że za cennymi zamkami mogą kryć się niebezpieczne pułapki. Zatrute strzałki były najczęstsze ale wcale nie najgroźniejsze - wystarczyło do skrzyneczki podejść z odpowiednimi narzędziami i zabezpieczeniami. Przed ładunkiem wybuchowym... osłony nie było, co najwyżej można było próbować otworzyć za pomocą sznureczka, z odległości, ale zamek skrzynki na to nie pozwalał. Zbyt drobna i skomplikowana konstrukcja, aby aż tak się zabezpieczać. Pozostało jedynie pocić się w strachu i ruchem dłoni i narzędzi idealnie naśladować kluczyk...

W końcu zobaczył zawartość - i wcale nie był nią zdegustowany...

- Magia - powiedział tonem znawcy mimo, że tak naprawdę mogły być to zapiski w nieznanym języku czy nawet zwyczajne bazgroły ładnie wyglądające... Ale doświadczenie mówiło mu że to właśnie magowie posługują się szkatułeczkami aby ukrywać swe zapiski...
- Będzie trzeba pokazać to kapłanom lub magikom... skąd to w ogóle masz? Zapytał Marietty.

Zastanawiał się czy zapiski mogły mieć związek z utraconym artefaktem... Marietta potrafiła zaskakiwać i nie inaczej było tym razem. Tupik znał choć pobieżnie losy Marietty odkąd im ją odebrano, przebywała wśród ludzi którzy mogli mieć do czynienia z artefaktem - szkatułka ani nie była Marietty - gdyż ta nie potrzebowałaby pomocy w otwarciu, ani tym bardziej znaleziona czy skradnięta przypadkowo - pochodzenie szkatułki było więc równie ważne co jej zawartość.
 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 10-09-2010 o 15:29.
Eliasz jest offline  
Stary 11-09-2010, 02:18   #184
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
WOLFENBURG
Opuszczony dom na Bundenstrasse 8
Okolice murów
1 dzień oblężenia, zmierzch


Huk wystrzału dał sygnał bandzie Kuntza, że czas działać. Zaczynał się kolejny atak. Nadchodziła noc a wraz z nią ukochany księżyc. Morrslieb kusił i wabił do siebie a dzisiaj będzie blisko, bardzo blisko. Będzie wisiał nad miastem i czekał, czekał i czekał. Na coś co ma nadejść. Jego obecność dawała ukojenie, pomagała przetrwać.
Ten zew błądził w umysłach całej watahy. To dziś miała dobiec końca przemiana, dzisiejsza noc mieli narodzić się na nowo. Mieli nie czuć już bólu, mieli stracić resztki człowieczeństwa. Mieli raz na zawsze zapomnieć o "tajemnicy" z Borche. Wszystko pójdzie w zapomnienie. Będą tylko oni i chaos, wszystko inne nie będzie mieć sensu. Nadchodziła noc. Potrzebowali krwi.

Zeszłej nocy nie wrócili już do slumsów, tam toczyła się otwarta wojna. Biedota załatwiała swoje porachunki. Tam pozostał Andreas, którego ciało pokryte śluzem potrzebowało bardziej wody niż powietrza. Tam w ściekowej brei kanału było mu dobrze, mógł swobodnie polować na biedaków. Tam został Wolfgang i reszta tej hołoty z tartaku, która wolała dobijać biedaków. Oni odeszli. W okolicy murów było lepiej, jakiś wewnętrzny głos pokierował ich tutaj. Przeczekali dzień w piwnicy opuszczonego domu na Bundenstrasse.
Teraz nadeszła noc, czas działania. Zew krwi narastał. Kuntz ryknął donośnie z zewnątrz zagłuszony łoskotem walącej się opodal baszty. Jednak w środku wilgotnego pomieszczenia jego kamraci wyraźnie słyszeli rozkaz. Czas łowów nadszedł.



WOLFENBURG
Okolice murów
1 dzień oblężenia, po zmierzchu


Kuntz mknął ciemną ulicą. Czuł krew. Woń dodawała mu sił. Za plecami słyszał warkot swoich pobratymców. Nikt nie ważył mu się przeciwstawić. Już wtedy na placu zaznaczył swa pozycję. Jako pierwszy, mimo, ze z łzami w oczach, chwycił siekierę po czym zatopił ostrze po sam obuch w brzuchu żony noszącej jego nienarodzone jeszcze dziecko. Syn miał być, tak mówiła znachorka - Bruno. Teraz to już nieważne, nie ma znaczenia, po tej nocy nie będzie już tego pamiętał. Wierzył, że przemiana zabierze ten ból, odegna sumienie, doda sił. Gnał do przodu złakniony. W kilku susach znalazł się na szczycie gruzowiska. Tu woń była silniejsza. Od razu wyczuł ofiarę, mimo kurzawy widział ją dobrze, słyszał jej oddech, czuł jej strach. Nie czekał długo. Obnażył kły i pazury i skoczył. Szpony błysnęły zimno w blasku Morrslieba......



WOLFENBURG
Okolice murów
1 dzień oblężenia, po zmierzchu


Ciemny kształt ciął powietrze mknąc w jego kierunku. William nie czekał. Każdy ułamek chwili mógł przepłacić życiem. Wyszarpnął miecz w ostatnim momencie. Zasłonił się płazem odstępując w bok. Za krótko. Ciemna bryła nabierała kształtów. Mknęło ku chłopcu coś na kształt wielkiego kota, raczej ogromnie muskularnego czegoś podobnego do kota. To coś wiedziało czego chce i jak to wziąć. Nie bacząc na zastawę chłopaka szybował prosto ku jego gardłu. Już prawie dosięgnął celu kiedy coś z wielką siłą ukłuło go pod żebro i z impetem odrzuciło o dobry metr od celu.

William czekał na konfrontacje. Kotoczłek już był coraz bliżej, już prawie czul jego pazury kiedy bestia zawyła i z wielkim hukiem spadła nieopodal. William zmienił pozycję, kątem oka spojrzał w kierunku skąd przyleciała strzała, nic nie zobaczył. Skupił wzrok na gramolącym się z ziemi kocie. Strzała utkwiła głęboko, prawie po same lotki, bestia charczała, ale nie chciała odpuścić. Po chwili skoczyła do ataku. Will nie cofnął się, bronił leżącego za nim towarzysza.Zaatakował również. Potwór skoczył chcąc powalić chłopaka swoim ciężarem, Will zamarkował pchnięcie po czym w ostatnim momencie odchylił ciało zbierając zamach do cięcia i tnąc mocno po łapskach. Kot zawył kiedy ostrze sięgnęło jego prawej łapy. Zripostował lewą. Tylko zbroja uchroniła Willa od wyprucia flaków. Głuchy odgłos pazurów pojechał po żelazie lewego barku. Siła była duża. Will zatoczył się do tyłu. Prawie potknął się o gruz, złapał równowagę. Tą chwilę nie omieszkał wykorzystać przeciwnik. Skoczył. Tym razem doszedł celu. Walczący upadli nieopodal leżącego rannego. Ciepła krew mamiła potwora odrywając na ułamek sekundy od walki. Will leżał przyciskany do ziemi, mając ciężką bestię nad sobą nie mógł operować mieczem, czuł jej oddech, bliskość kłów budziła grozę, widział tylko jedno wyjście. Szarpnął głową chwytając ucho bestii, zanurzył kły i chwycił mocno. Jednocześnie chwytając za utkwioną w ciele strzałę. Kotoczłek zawył, ale nie mógł dosięgnąć zębiskami chłopaka, docisnął łapę próbując przebić się przez pancerz, chłopak poczuł ciężar, jeszcze chwila i kot zyska przewagę. Will złapał strzałę i zaczął wpychać ją głębiej i głębiej. Czuł jak po ustach spływa mu ciepła krew. Bestia szarpnęła pyskiem. Trzask odrywanego ucha mógł znaczyć tylko jedno, śmierć.

Kontz nie czuł bólu, nie czuł, że słabnie. Pragnął krwi tego gówniarza, tego co zadawał mu śmierć. Szarpnął łbem jednocześnie podrywając ciało, by położyć kres tej walce. By w końcu zatopić kły w jego szyi. To nie był dobry pomysł. Dał chłopakowi trochę swobody, trochę luzu, by lepiej chwycić strzałę. By wepchnąć ją głęboko po same serce. Kiedy opadł na chłopaka był już martwy. Zaciśnięte kły opadły na chłopięcą szyję. Nic się nie stało. Will zesztywniał z przerażenia... żył.

Z wielkim trudem udało mu się zrzucić cielsko chaośnika. Wstał w ostatniej chwili, już nadbiegał kolejny stwór. Po nim też było widać, że jeszcze niedawno był człowiekiem. Zdeformowane, strasznie wydłużone łapy zakończone pięściami jak bochny. Malutka głowa jak by ktoś spuścił z niej powietrze mknąl na niego kołysząc się na boki. W głowie chłopaka zawitał pomysł. Ciągle wpatrzony na zbliżające się monstrum podniósł odłamek gruzu, taki wielkości pięści. I posłał go w kierunku nadbiegającego potwora. Trafił w twarz. Monstrum zapiszczało chwytając się za głowę. Will zaatakował. W zgrabnym piruecie doskoczył do bestii, ciął w brzuch. Trafił. Pisk przeszedł w świst. Monstrum zachwiało się i padło. Will poprawił z góry. Małogłowy wyzionął ducha.

Zmęczony chłopak oddychał ciężko. Rozejrzał się wokoło. Nie widział innych mutantów. Nieopodal słyszał odgłosy walki. Gdzieś stamtąd skąd przyleciała strzała. Coś zawyło doniośle i padło ciężko na bruk, kolejne stęknięcie, brzęk metalu. Will rozejrzał się wokoło, nie było śladu żywego ducha. Jedynie ranny towarzysz oddychał lekko. Will pobiegł z odsieczą. W ciemności zaułka dostrzegał postacie. Nie raz dziękował Verenie za dar widzenia w mroku teraz z pewnością ratował mu życie. Dwie włochate warcząc zajadle atakowały tajemniczego sojusznika. Postać dość wątła osnuta płaszczem, dziewczyna chyba, tańczyła wokół potężnych bestii unikając ciosów. Kolejna wymiana ciosów. Rzeźniczy tasak starł się ze sztyletem wątłej postaci. Sparowała śmiertelne cięcie. Drugi potwór tym razem był szybszy pchnął zakapturzoną postać, aż poleciała na ścianę tracąc równowagę. Will krzyknął na bestię szarżując na najbliższego potwora. Ten z tasakiem odwrócił się instynktownie Will zaatakował mieczem jednocześnie sypiąc w pysk zaciśniętym w garści piaskiem. Potężny bawół ryknął wściekle. Sparował cięcie. Szybki był. Rycząc ciął na oślep. Udało się to coś chwilowo oślepić. Chłopak miał przewagę - musiał z niej skorzystać.
Opodal tajemniczy sojusznik przyciśnięty do ściany szamotał się z kudłatą bestią. Nie miał tyle szczęścia. Kły dosięgły barku. Postać zawyła.

Will przykucnął przy bestii i ciął po ścięgnach. Widział kiedyś jak zabijano byki. Nie myślał nigdy, że to co widział przyda mu się kiedyś, a jednak ta lekcja zdała się teraz. Bestia zaczęła się miotać. Nogi odmawiały posłuszeństwa, krew barwiła wszystko wokół. Bawół skoczył w stronę chłopaka. Will zrobił unik. Tasak zjechał po pancerzu zahaczając krawędzią o odkryta nogę. Will poczuł ból. Ciął krótko przy nodze. Miecz napotkał chwilowy opór. Bestia zawyła podrywając kikut ręki. Will pchnął głęboko prosto w gardło.

Opodal walka też miała się ku końcowi. Bestia dusiła przyciśnięta do muru postać. Sztylet sojusznika coraz wolniej zatapiał się w futrzanym grzbiecie potwora. Will spostrzegł łuk, nie miał juz sił do walki na miecz. Podczołgał się kawałek. Zbrojo zaszurała o bruk. Chłopak zamarł. Bestia nie usłyszała, wykańczała przeciwnika. Will posunął się jeszcze kawałek dosięgnął ramienia przyciągnął do siebie. Jeszcze kawałek i sięgnie leżącej strzały jeszcze centymetry... futrzany morderca zawarczał ostrzegawczo. Spostrzegł go. Will rzucił się ku wystającej strzale pochwycił lotkę, wyszarpał. Bestia już stąpała w stronę chłopaka. Will napiął łuk przymierzył i strzelił. Tą strzałę chyba bogowie nieśli, gdyż trafiła idealnie. Stwór zawył chwytając się za pusty oczodół i wystającą z niego strzałę. Szarpnął wściekle i osunął się w agoni na przesiąknięty krwią bruk.

Walka dobiegła końca, chłopak osunął się na kolana. Czuł jak krew wypełnia jego lewego buta. Nic to podczołgał się do tajemniczego sojusznika. Nie była to kobieta, on był elfem jednym z nielicznych, który przeżył dzisiejszy szturm. Teraz i on odszedł w zaświaty. Will zamknął jego powieki.
- Spoczywaj w spokoju Przyjacielu.
Odczepił kołczan, zabrał sztylet i torbę. Nakrył martwe ciało płaszczem i odszedł do rannego Kurta. Z wielkim trudem dźwignął kolegę. Chłopak jęknął z bólu. Ale nie było innej możliwości. William nie zostawi go tu samego, na pewną śmierć. W dole ulicy był najbliższy Lazaret, ruszyli powoli pozostawiając kakofoniczne bębny za swymi plecami. BUM! BUM! BUM! BUM!



WOLFENBURG
Lazaret u Św. Idziego Błogosławionego
dzielnica mieszczańska
2 dzień oblężenia, południe


Spał długo, nie budzili go. Nie pamiętał dokładnie jak tu dotarł. Podobno był cały we krwi i niósł rannego. Podobno Kurt wyjdzie z tego, ale nie będzie już taki piękny. Wojna odcisnęła na nim swe piętno.
Will czuł się paskudnie. Bolało go wszystko, noga została porządnie opatrzona, rana była powierzchowna. Jakaś akolitka obmyła mu twarz. Chłopak uśmiechnął się do dziewczyny jednak z uśmiechu jeno grymas wyszedł. William obejrzał manatki, miał wszystko, łącznie z torbą elfa i łukiem. Na torbie wychaftowany był symbol ptaka i inicjały Y. V. Will postanowil, że odda torbę rodzinie zmarłego. Kiedy będzie odpowiednia chwila. Zawdzięczał mu życie, był mu to winien.
Will spojrzał na słońce, późno już było. Jedna myśl huczała mu w głowie - Marietta!

- Czas na mnie - bardziej do siebie, niż do kogoś. I tak nikt go nie słuchał. Postanowił znaleźć Kurta. Nie zajęło mu to dużo czasu. Chłopak spał. Twarz miał całą owiniętą, Will poznał go po butach - charakterystyczne były. Przysiadł obok rannego kolegi i ścisnął go za rękę. Westchnął po czym rozpoczął monolog.
- Nie martw się Stary. Wyliżesz się. Może i nie będzie za Tobą szalał taki sznur lasek ale będzie dobrze poskładali Cię. Zobaczysz za pare lat będziemy się z tego śmiali. Teraz odpoczywaj i zdrowiej. Niech łaska Vereny Vereny i światłość Sigmara będzie z Tobą. - William wstał, popatrzył jeszcze na śpiącego kolegę. - Będzie dobrze - dodał na odchodne.
Zaczepił jeszcze przechodzącego akolitę. Młodego chłopaka jeszcze pewnie z szesnastu wiosen nie liczącego.
- Młody, pomagasz tu?? - zagaił Will.
- Tak Panie. - odpowiedział spokojnie chłopak. W jego głosie czuć było zmęczenie.
- Posłuchaj chłopcze, widzisz tego śpiącego? - William wskazał kolegę - Tego w fajnych oficerkach w pasy.
- Tak widzę go. Ciężko oberwał. - potwierdził akolita.
- Na imię mu Kurt. - powiedział Will ze szczególnym naciskiem na imię. - Zapamiętałeś?? Kurt.
- Tak Panie. Kurt.
- To żebyś lepiej zapamiętał. - Will wyjął ostatniego srebrnika.
- Nie, nie musisz - akolita zatrzymał rekę Williama - będę go doglądał. Nie potrzebuję Twoich pieniędzy. Tobie się bardziej nadadzą.
- Wtem dziękuję po stokroć - powiedział życzliwie Will - Niech bogowie będą z Tobą.
- Niech łaska Shallya Cię prowadzi bracie! - odpowiedział młodzik.
Will opuścił Lazaret.



WOLFENBURG
Lazaret przy Świątyni Sigmara Młotodzierżcy, Archidiecezja Północna
2 dzień oblężenia, po południe


Szukał Jej długo. Nikt ich nie widział ani Jej,ani Jaspera czy choćby Tupika. Will zaczął błądzić po lazarecie, wołać, wypytywać. W końcu zrezygnowany zaległ tam, gdzie spali ostatnio. Czas dłużył się niemiłosiernie. Do głowy napływały najprzeróżniejsze myśli. Zaczynał popadać w rozpacz, kiedy stary Franc, pacjent z amputowaną przez Tupika nogą, się zbudził. Popatrzył na wpół przytomnym wzrokiem i widząc samotnego Williama zagadał.
- Ty chłopcze, masz może co do gęby wsadzić albo czym gardło przepłukać?? - Will spojrzał nieprzytomnie na kalekę.
- Niestety Panie, sam nic w gębie nie miałem od wczoraj. - odpowiedział William.
-To pewnie też czakasz jak Panienka wróci. Ten mały obiecał, że mi coś na ząb przyniesie.
-Co?! Wiesz gdzie oni są?! - Will aż poderwał się na równe nogi.
- Po żywność poszli, bo to już z nią ciężko. - odpowiedział starzec.
Will nie czekał pognał naprędce wyrzucając sobie w myślach najnormalniejszą w świecie bezmyślność.



WOLFENBURG,
okolice punktu wydawania żywności
drugi dzień oblężenia, późne popołudnie


William zaklął przedzierając się przez wracający tłum. Gdzieś w oddali, na uboczu dostrzegł Jej blade lico. Coś się stało, a mnie przy niej nie było!! Will przyspieszył nie zważając na ból nadwyrężonej nogi. Brutalnie przepychał się przez tłum. Coraz bliżej. Cała trójka miała zatroskane miny. Marietta była blada jak pergamin, Jasper krzyczał ostro gestykulując. Tupik coś próbował tłumaczyć. William poczuł niepokój. Coś wisiało w powietrzu i cuchnęło dylematem...





GDZIEŚ W PUSZCZACH OSTLANDU
Okolice wsi Borche
Polowy obóz najeźdźcy
Kwatera Arthuriusa - Generała Zwiadu Armii Surtha Lenk'a
kilka dni do oblężenia Wolfenburga
późny wieczór


- ... Wiele jest bóstw, których głos złowrogi. Lecz ja ufam Jednemu - Temu, Który Zmienia Drogi - zakończył modlitwę Arthurius. - Wejść!! - zawołał.
Odgłos chrzęstu metalu o metal robił się świadczył o zbliżającej się postaci. Mężczyzna wszedł do namiotu, zasalutował, po czym naprędce przeszedł do składania meldunku.
- Dokonało się Panie. Selekcja zakończona. - oznajmiła przykucnięta na jedno kolano postać w spiżowej zbroi. Generał wstał od ołtarza i odwrócił się w stronę zakutego w zbroję osobnika.



Mężczyzna pochylił rogatą głowę w geście pokory.

Kapitan Borys Zubov był doświadczonym wojem jeszcze nim przeszedł na stronę chaosu służył na dworze kniazia Iwana Zajceva pełniąc funkcję dowódcy Kosynina. Nim nastały czasy Inwazji porzucił dawne obowiązki i udał się na północ, gdzie odnalazł łaskę Pana Przemian. Długie lata szlifował swe bitewne umiejętności dziękując swemu bogu za jego hojne dary. Za wspaniałą zbroję, z którą żył w symbiozie; za futro, które dało mu odporność. Za kły i wielkie rogi, którymi może więcej wroga kąsać jak również za kolejny atut, który dzięki służbie pod sztandarem Arthuriusa, pomazańca bożego, zaczynał się ujawniać. Borys czuł przemianę we krwi, czuł że nadchodzi i radował się z niej. Co innego jak inwazja na plugawe Imperium może pokazać jego oddanie. Co innego jak krew tych parszywych ludzi może bardziej ucieszyć Wielkiego Mutatora. Od sześciu lat walczył u boku Arthuriusa i jego zastępów. Od dwóch jest Jej Kapitanem i zastępcą wodza. Od zawsze jest mu posłuszny.Rozkaz i śmierć. Wojna i krew. Kolejne miasta, kolejne zamczyska, coraz głębiej, aż do samego Aldorfu, ku uciesze Pana i z Jego sztandarem i Imieniem na pysku!



- Wyselekcjonowani zgodnie z Twoją wolą. Z wolą Pana Przemian - dodał z wyczuwalnym szacunkiem w głosie Kapitan.- Po dwie dziesiątki z każdego sioła. Zdrowe osobniki, silne i chytre. Próbie poddani. Próbą związani i naznaczeni. - dodał.

Próba. Siła charakteru i poświęcenia. Wola życia zawsze zwyciężała, czasem lekko ją trza było nagiąć, ale tylko czasem. Instynkt przetrwania rodził drapieżców. Głos natury zawsze był silniejszy. Człowiek był słaby i chciał żyć. Nawet za cenę życia swych najbliższych. Nawet, gdy musiał poświęcić najmłodszego ze swego miotu. Nawet gdy ku uciesze armii najeźdźcy dane mu było zjeść serce poświęconego podane w polewce zmieszanej z pyłem z pod Bram. Ale wtedy bywało dla takiego już obojętne, ostatni krok do wolności. Ostatnie stadium niewoli. Potem był wolny. Żył, ale nie wiedział, że przyjdzie mu narodzić się ponownie.

- Ilu tym razem? - zapytał Generał wpatrując się w ciemność bijącą z pod poły namiotu.
- Dwóch na początku. Kazałem wpierw rozciągnąć końmi ich dziatki. Jak stawy puściły kazałem wstrzymać. Rozciąłem im brzuchy i dopuściłem wygłodniałe psy. Konały długo. Ich wrzaski niosły się długo po puszczy. Po całym przedstawieniu buntownikom palik zastrugać kazałem. Więcej nikt już nie chciał sprzeciwiać się Twej woli Panie.

- Im dalej w Imperium, tym mniej woli Jedynego sprzeciwiać się raczy. Wojny się boją albo na podatny grunt trafiać nam przyszło. - zadumał się Generał. - Dokonała się wola Pana. Puścić ich wolno!! - dokończył.
- Rozkaz!! - odrzekł Kapitan ówcześnie prostując się jak struna.
- Wykonać. - dodał Arthurius. Kapitan skinął głową, odwrócił się w iście żołnierski sposób i skierował się do wyjścia.
- Niawrr Thawrr Lzimbbar Tzeentch!! - Arthurius pozdrowił stojącego na skraju namiotu Zubov'a.
- Iztash Graksh!!.- z wielką czcią odpowiedział Kapitan.
- Graksh Iztash!! - dokończył pozdrowienie Generał. - Borysie, jeszcze jedno. Z nastaniem brzasku szykuj armię i jeńców do wymarszu.
- Tak jest! - Kapitan Zubov przyjął rozkaz po czym udał się w głąb obozu.



GDZIEŚ W PUSZCZACH OSTLANDU
Okolice wsi Borche
Polowy obóz najeźdźcy
kilka dni do oblężenia Wolfenburga
świt


Szkarłatne chmury sunęły po szarym niebie niczym w szaleńczym biegu. Zbierało się na deszcz. Zimny wicher kąsał bezlitośnie. Arthurius poklepał karego wierzchowca. Poczciwe konisko. Miał go od źrebięcia. Niewiele jest takich koni i jeszcze mniej jest takich, które wyraziły wolę by można je było dosiadać. Piekielne wierzchowce z Północnych Pustkowi. Ciemne niczym noc, wytrzymałe jak prastare elefanty o skórze twardej niczym smocza i piekielnych oczach. Podobno takie wierzchowce mógł dosiadać jeden jeździec, taki któremu chciały służyć. Oddawały się mu bez reszty i umierały wtedy kiedy jego zbrakło. Arthurius stanął w strzemionach. Ogarnął wzrokiem swój legion. Najlepsi tropiciele jakich wypluła ziemia. Spaczone elfy, łowczy z Norski, nomadzi pustkowi, i piekielne ogary, które nigdy nie odpuszczą raz zwietrzonej zwierzyny. Bez reszty oddani i posłuszni jemu i jego słowom. Elita zabójców i nos Armii Surtha Lenk'a. "Legion Śmierci" pod osobiste komendą Arthuriusa, wybrańca Tego, Który Zmienia Drogi. Jedynego Pana życia i Śmierci, Wielkiego Mutatora - Tzeentcha.
Generał wzniósł topór, odpowiedziały mu okrzyki żołnierzy z ponad setki gardeł - RHUUUAAA!!!
- Ruszamy!!! - rzekł Arthurius, jego głos rozszedł się donośnie - Spalić wszystko!!!!
Armia ruszyła. Szybkim tempem marszu, bez słowa. Jedynie jęki przeszło setki bezlitośnie poganianych jeńców nikły gdzieś w odgłosach maszerujących wojowników, nad którymi trzepotał sztandar smagany wiatrem. A za nimi pozostał jeno słup dymu i dwóch dogorywających na palach wieśniaków. Błagali o łaskę, nie była im dana. Zgaśli nim w oddalonym Wolfenburgu dzwony wybiły południe.


 
Załączone Grafiki
File Type: jpg Arthurius.jpg (87.3 KB, 91 wyświetleń)
lastinn player
File Type: jpg knight.jpg (7.6 KB, 89 wyświetleń)
lastinn player
File Type: jpg sztandar chaos M.jpg (51.9 KB, 89 wyświetleń)
lastinn player
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 17-09-2010, 11:56   #185
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
WOLFENBURG
Rudigerstrasse
centralna część miasta, okolice rzeki
drugi dzień oblężenia, około trzech godzin do północy



Jasper leżał na przegniłym dachu jakiegoś zabitego dechami starego domostwa. Stąd wszystko to co było za murami wydawało się dość odległe, choć wiatr doskonale niósł przerażające odgłosy. Mimo to zieleniejący Morsliebb nie pozwalał odejść jakiemuś dziwnemu lękowi, banita popatrywał na niego od czasu do czasu do góry. Śmierdziało mułem rzeki, która z szumem przelewała się niedaleko, tnąc miasto na dwie połowy. Ta okolica miasta, zwłaszcza teraz, była niemal opustoszała. Choć już wcześniej, gdy szedł tu mrocznymi uliczkami pełnymi starych magazynów i zrujnowanych domostw przekonał się, że to pozory. W świeżej pamięci miał szarpaninę z dwoma nie mającymi więcej niż dwanaście lat ulicznikami, którzy pojawiwszy się dosłownie jak spod ziemi próbowali obrabować go "na wyrwę", a gdy ostatkiem sił zdołał utrzymać torbę uciekli w mrok tak szybko jak szczury. Wiedział, że na ich własnym terenie nie ma sensu ich gonić. Teraz wilgoć dachu przesiąkała przez jego ubranie, gdy leżał plackiem usiłując wypatrzyć to, co go interesowało.
Mimo księżycowego upiornego światła nie było widać wiele. Co prawda blask wyłaniał kontury, ale pozwalało to stwierdzić tylko ogólne kształty starej, dość wysokiej kamiennej dzwonnicy, częściowo zamienionej w ruinę. Widać było na przestrzał górę, gdzie brakowało dzwonu, ale reszta była ukryta. W szczelinach zrujnowanych ścian mogło palić się jakieś blade światło, nie był pewien - równie dobrze mógł być to odblask księżycowych promieni. Wysoko było jedno zachowane w całości okno, jakieś kształty migały tam od czasu do czasu, ale mogła być to tylko gra cieni. Dzwonnica stała na tyłach rzędu jakichś przegniłych magazynów, a otoczona była sporej wielkości gruzowiskiem - które kryło wystarczająco wiele cieni, by spodziewać się pułapek lub skrytych za kamieniami wartowników. Okoliczne uliczki były jak wymarłe, a wszystko dookoła miało mroczne załomy i inne miejsca, gdzie nie docierało światło.

Wytężył wzrok. Nic więcej. Światło, by zobaczyć więcej musiałby podejść dużo bliżej, co było ryzykowne wiedząc że pewnie czekają - albo to tam musiałoby się ono pojawić, by rozświetlić okolice dzwonnicy. Póki co, panował tam mrok. Jasper miał ze sobą pochodnię, ale wiedział że jej rozpalenie w takim miejscu na pewno byłoby zauważone i zdradziłoby jego obecność. Ściskając rękojeść dystansowej broni, gorączkowo zastanawiał się, co robić dalej.


WOLFENBURG
okolice koszarów przy bramie północnej,
około trzech godzin do północy


Tupik dwoił się i troił, próbując wykorzystać szybko kurczący się czas. Zdążył już przekonać się, że czarownik prawdopodobnie przebywa w jednej z wież wyrastających z murów przy samych koszarach, tam gdzie cały czas paliło się światło. O włamaniu się trudno byłoby mówić, z racji tego że był to właściwie budynek wojskowy, przylegający do miejskich zbrojowni. Ludzi,w tym też straży było tu mnóstwo, i cały czas przybywało, bo niemal całe siły miasta, te które nie walczyły przy opanowywaniu zamieszek w odległych dzielnicach biedoty, koncentrowały się na północnych odcinkach - w każdej chwili oczekiwano decydującego ataku. W dodatku wieży pilnowano szczególnie, jako że wrogie siły mogły przecież próbować przeprowadzić zamach na maga, który jak mówiono starał się właśnie zatrzymać czary wrogów. Niziołek starał się nawet nie myśleć o wiszącym nad miastem straszliwym księżycu, który przyprawiał go o trudny do opanowania strach. Halfling lawirował między nogami biegających wszędzie żołnierzy, którzy nawet go nie zauważali - chrzęściły zbroje, grzmiały nawoływania oficerów. Po dłuższej, prowadzonej jakiś czas temu obserwacji miejsca Tupik zrezygnował z włamania, szacując że do jego profesjonalnego przeprowadzenia potrzebne byłoby dużo więcej czasu niż miał.

Niziołek zdążył jednak zrobić już co innego. Za pieniądze z sakwy jakiegoś elfa, które niemal siłą wydarli z Jasperem Williamowi gdy tylko ten się do nich przyznał - Tupik zdążył odnaleźć i opłacić człowieka, właściciela znanego w mieście antykwariatu z pismami uznawanymi za magiczne. Antykwariat był dawno zamknięty na cztery spusty, a cenne woluminy człowiek ten ukrył w sobie wiadomym miejscu, ale najęci przez halflinga ludzie odnaleźli jego adres i skontaktowali Tupika z uczonym w ciągu godziny. Niziołek właśnie wracał z wizyty w kamienicy tego jegomościa- nie widząc innego wyjścia zostawił staremu, bezzębnemu niemal uczonemu otrzymany od Marietty dziwny pergamin. Ekspertyza wymagała oczywiście czasu, więc umówili się, że niziołek powróci po jej wynik. Niestety dziadek kazał wrócić nie wcześniej niż przed samą północą, a na próby ponaglenia powiedział że to absolutne minimum czasu by móc cokolwiek o zapiskach powiedzieć: trzeba było przewertować wiele ksiąg, na co i dwa dni byłyby mało a...Nie słuchając dłużej biadolenia Tupik zapłacił z góry za ekspersową usługę oraz na odchodne wydębił jakąś starą figurkę od starca jako zastaw za pergamin, po czym wystrzelił z kamienicy obiecując powrót przed samą północą.
Teraz niziołek powrócił pod mury, by upewnić się że mag nadal jest w wieży, a przynajmniej paliło się tam nadal światło. Tupik tupał niecierpliwie nogą, zastanawiając się co teraz może jeszcze zrobić.

W tym czasie Marietta modliła się w głównej sali Kościoła Sigmara Młotodzierżcy, pośród tłumu wiernych wynoszących wysoko swe modły przeciwko plugawym zaklęciom tych zza murów. Modlono się też w intencji maga, aby powiodło się potężne zaklęcie ochronne. Dziewczynę przywiedli tu uprzednio, z trudem wyperswadowawszy jej pójście z którymś z nich, jej towarzysze podróży - zakładając że w tym miejscu będzie bezpieczna. Mieli po nią wrócić, gdy załatwią umówione sprawy. Teraz jednak Marietta nie myślała o nich. Nie myślała, bo im dalej w tę noc, tym bardziej działo się z nią coraz dziwniejszego. Już wcześniej, a teraz jeszcze bardziej podczas wspólnej żarliwej modlitwy zaczynało ją ogarniać jakieś straszne przeczucie, rosnące z każdą chwilą. Z każdą chwilą coraz mocniej ogarniało ono jej umysł, przeradzając się w odciągającą ją od rzeczywistości wizję jakiegoś przeraźliwego kataklizmu. Jej ciało było rozpalone, a oczy zamknięte gdy nie przestając się gorliwie modlić coraz bardziej zapadała się w obrazy niewysłowionych podobnych do sennych koszmarów, które miały jaskrawozieloną barwę...


WOLFENBURG
mury północne
około trzech godzin do północy


William kręcił się już po okolicy od dłuższego czasu. Z niepokojem obserwował to, co dzieje się na niebie. Tutaj, pod murami było tłoczno, pełno było biegających w różne strony żołnierzy oraz mieszkańców miasta starających się w jakiś sposób pomóc obrońcom. Niestety okazywało się, że strzegący dróg na posterunki na murach wojacy wpuszczają tam tylko zorganizowane, już istniejące lub naprędce formowane ochotnicze oddziały. W drugą stronę nie wypuszczano nikogo. Po paru bezskutecznych próbach prześliźnięcia się, z których jedna omal nie skończyła się przymusowym wcieleniem do maszerującej niepewnie grupy młodzianów, William zaszył się nieco dalej w cieniu i zdecydował, że trzeba zastosować drugi plan. Wyjął przytwierdzone już do dwu strzał dwa listy i przygotował łuk. Zadanie nie było proste. Wiedział tylko, gdzie jest odcinek Bleicha, ale żeby go z dołu wypatrzeć wśród fortyfikacji i biegających tam ludzi - to już nie było możliwe, zwłaszcza w takim świetle.
Podjął decyzję - widział dobrze oświetlone miejsce, gdzie dało się bezpiecznie dla ludzi posłać strzały. Na pewno ktoś je odnajdzie i widząc dopisane wyraźnie na grzbiecie listu słowo "do Bleicha" przekaże chociaż jeden z listów. William napiął łuk i skupiając uwagę posłał wysoko jedną ze strzał w to miejsce. Nie wbiła się, ale poleciała gdzieś dalej - trudno było powiedzieć, gdzie upadła. Westchnął i napiął cięciwę raz jeszcze. Tym razem trafił i strzała utkwiła w wielkiej drewnianej podporze - chłopak dostrzegł nawet, że jakiś niewyraźny cień człowieka na murze zauważył strzałę i podszedł, by ją wyjąć.
- Dobra robota. - mruknął do siebie. - Teraz do...

- Osz, ty...- usłyszał nagle obok siebie - Dawać go!!!
Zanim zdążył cokolwiek zrobić chwyciły go jakieś silne ramiona. Szarpnął się i z pewną ulgą jednak zauważył strażników miejskich, którzy unieruchomili go w żelaznym uścisku.
- Panowie! - krzyknął - O co tu...
- Patrzcie, jeszcze udaje że nie wie o co chodzi! - ryknął trzeci z napastników, chyba sierżant o tępej twarzy - Liściki tajne na mury do wspólnika wysyłamy, szpiegu ty jeden?!!! Dawaj z nim!
- Ale to pomyłka...- chłopak usiłował wyrwać się żołnierzom - Ja...
- Zamknij się i nie pogrążaj się, ty...- wlekli go dalej - ...zaraz wszystko opowiesz, ale nie tutaj, ptaszku!


- Pane Bleich...- dukał Manfred Hus, młodszy księgowy cechu piwowarów, przystrojony dziś w za duży na niego, przerdzewiały pancerz - Mam wieści co do Ju...re...ge...na. Został po..porywany przez ludzi co to trzymali moją...kuzynkę...Chcą go za nią... wymierzyć dziś o północy. Jeśli chcesz nam po...pomóc będziemy dwa dzwony przed...przed wy..wymianą na twoich kawalerach. Podpisano...Jakiś Will.
Szczeniak odłożył list na stojącą obok beczkę i popatrzył szeroko rozszerzonymi oczyma.
- To wszystko...- jęknął. - Pane khazad Bleich, co to znaczy...?

Krasnolud nie poruszył się. Pod zmarszczonymi brwiami uważne oczy obserwowały nadal zieleniejący Morsliebb. Jednak pod krytą hełmem czaszką trwała walka. Walka, w której od początku zwycięzca był wiadomy. Ale ten fakt wcale nie dusił gęstniejącego, dusznego poczucia winy.
Nagły ruch krasnoluda wystraszył młodzika. Pełny jeszcze do połowy kufel piwa rozstrzaskał się z hukiem o odrapany mur, siedzący na pozycjach żołnierze zwrócili głowy, ale żaden nic nie powiedział. Hus bał się odezwać, gdy Herman sapał gniewnie i milczał dalej.

Dałbym złoto...- myślał zimno. - Tyle byłbym tylko w stanie zrobić, ale nawet nie ma komu. Żegnaj Jurgen, naprawdę cię... Kurwi synu gdybyś słuchał tego, co mówię, to...

- Panie krasnoludzie...- odważył się jednak Manfredd - Chyba pan nas tu teraz nie...
Khazad popatrzył na niego, a w tych oczach młody obrońca widział coś strasznego, coś czego nie chciałby oglądać będąc po drugiej stronie muru.
- Zapamiętaj...- wolno powiedział Herman - ...i naucz się, czym jest bycie żołnierzem. Ten Jurgen...Sporo dla mnie znaczy. Ale nie zejdę z tego muru. Dla nikogo. Zanim nie będę pewien, że ostatni z tych psów śpiewających tam swoje pedalskie pioseneczki umrze z rozwleczonymi flakami na przedpolach, rozumiesz, kurwa?!
Zacisnął dłoń na swoim niesamowitym, jarzącym się teraz z niesamowitą mocą toporze.
- Nigdy się nie cofnę. - powtórzył, już wpatrzony w dal - Dopóki nie zabiję wszystkich. Albo dopóki...
Nie dokończył. Młody Manfred Hus i inni, którzy słuchali, zrozumieli. Niektórzy w głosie starego wojownika usłyszeli też oprócz determinacji i gniewu coś jeszcze. Nadzieję. Smutną nadzieję, ogarniającą duszę krasnoluda tak mocno jak nigdy dotąd...


WOLFENBURG
Świątynia Sigmara Młotodzierżcy
przed północą


Walenie bębnów nakładało się na łomoczące szybko serce. Te źle wróżące krzyki i śpiewy zza murów nie poprawiały nastroju Magne. Nie był strachliwy, ale wiedział, że tym razem od wyniku przeprowadzonej już jakiś czas temu operacji zależy jego życie. Przedstawił już w krótkich cichych słowach rokowania kapłanowi, który go tu wprowadził, ale odpowiedzią było tylko to, że Marszałek "prosił" by doktor został tu jeszcze jakiś czas czuwając przy chorym nawet po operacji - aż sam dowódca nie przyjdzie za jakiś czas obejrzeć efekt. Magne nie miał złudzeń, że gdyby odmówił prośbie, straż przepuściłaby go dalej. Siedział więc teraz niedaleko łóżka, słuchając tego wszystkiego co narastało za murami Wolfenburga i co jakiś czas zaglądając na Wielebnego. Gorączka się wzmagała. Czas mijał, a doktor widział, że organizm zupełnie tak jak miasto przystępuje do swojej ostatecznej bitwy.

Zbliżała się powoli północ. Doktor dawno już skończył przyniesioną mu w międzyczasie sutą kolację. Na murach rozlegały się ciągłe nawoływania, rozkazy, biegali ludzie. Całe oddziały krzyczały, wyzywając wrogów od tchórzy i nawołując do ataku. Obiecywali, że czekają i przywitają ich gorąco. Magne obserwował z okna wieży oświetlone światłem księżycowym hordy i piekielne machiny. Na szczęście nie miał tak dobrego wzroku, by dostrzec co się na nich działo - ale dobiegające go, przebijające się przez rosnące i coraz bardziej dzikie zaśpiewy wrogów, wycia szlachtowanych jeńców upewniały go co do tego czego jest świadkiem. Ale nie to niepokoiło najbardziej. Strachem każde ludzkie serce przejmował Morsliebb, który z każdą minutą zdawał się rosnąć. Nawet to nie było najgorsze. Bo z każdą chwilą księżyc był coraz bardziej zielony. Najpierw mienił się bladą poświatą koloru niedojrzałych jabłek, ale im więcej krwi mordowanych płynęło rynnami ku przedpolom Wolfenburga i im bardziej dzikie były krzyki plugawych kapłanów - tym bardziej zamieniał się w płonącą jaskrawozieloną ogromną kulę wiszącą nad miastem...

Magne czuł, że coś się stanie. Być może już za chwilę. Nie łudził się, że w takiej chwili Marszałek zejdzie z murów by doglądać chorego arcybiskupa, a doktor nie miał zamiaru czekać tu biernie na dalszy rozwój wypadków. Coś należało zrobić. Odwrócił się od okna z zamiarem zdecydowanego wymuszenia od kapłana wypuszczenia go na miasto. Po drodze skierował swe kroki w stronę chorego, by ostatni raz przed wyjściem oszacować jego stan.

Nachylił się nad Alfredem Mannem. Operacja była niewątpliwie udana, nikt chyba nie zrobiłby w tej sprawie nic więcej. Czas, ten musiał dać ostateczną odpowiedź. Magne przyjrzał się uważnie rannemu. Przez moment czuł się niby jeden z tych kapłanów chaosu, których gardłowe zaklęcia słychać było niesione przez wiatr od lasu, nachylający się nad jedną z zakrwawionych ofiar. Tknięty nagłym przeczuciem doktor chwycił nadgarstek arcybiskupa.

Operacja się udała. Ale pacjent, Wielebny Alfred Mann, zmarł...

Metropolita Wolfenburga, zwierzchnik całego północnego Kościoła Świętego Sigmara nie oddychał już, nie doczekawszy północy. Magne wyprostował się i rozejrzał nerwowo po wielkiej, pustej komnacie. Po drugiej stronie drzwi oczekiwała straż. Mimo tego wszystkiego, co działo się wokół miasta, doktor miał wrażenie że tutaj panuje niewyobrażalnie głucha cisza...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 17-09-2010 o 12:28.
arm1tage jest offline  
Stary 30-09-2010, 10:46   #186
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
WOLFENBURG
Rudigerstrasse
centralna część miasta, okolice rzeki
drugi dzień oblężenia, około dwóch godzin do północy

Jasper leżał już dobrą klepsydrę na przegniłym, śmierdzącym dachu. W tym czasie nic wielkiego się nie przytrafiło, może oprócz tego, że przybłąkał się do niego rudy a raczej czarny jak to nocą kot. Początkowo napędził mu niezłego stracha, gdy zeskoczył z wyższej partii dachu i wylądował tuż przy nim. Potem przyglądał się chwilę zastygły i nie mniej zaskoczony niż Jasper. Czort go wie czy nie wyczuwając niebezpieczeństwa albo czując ciepło leżącego człowieka najpierw ostrożnie zbliżył się do Jaspera, a potem unosząc puszysty ogon zaczął się łosić do ciemnowłosego. Zdziwiony Jasper odłożył łuk i wyciągnął rękę do sierściucha. Przyciągnął go do siebie i głaskał połyskującą w blaskach księżyca sierść. Kocinie najwyraźniej zaczęło się to podobać bo już po chwili mruczeniem okazywał aprobatę nowo poznanemu osobnikowi.
Z braku lepszego zajęcia Jasper przystał na nową znajomość. Kot zadowolony z powstałej symbiozy krążył w koło leżącego człowieka wyszukując okazji do nadstawienia grzbietu pod dłoń mężczyzny. Czasem opierał się o niego przednimi łapami i wypuszczając pazury delikatnie uciskał.

Zajmując pozycję na dachu, głaszcząc kota Jasper obmyślał plan wyciągnięcia Jurgena. Niestety za wiele nie przychodziło mu do głowy. Dzwonnica najprawdopodobniej kamienna, pełno gruzowisk wkoło gdzie z całą pewnością ktoś się czaił. Nie widział zmiany warty, ale sądził, że ruin na zewnątrz nie powinna pilnować więcej jak jedna osoba. Problemem była wszechogarniająca ciemność, uniemożliwiająca wypatrzenie czegokolwiek. Z tym akurat Jasper miał zamiar sobie poradzić … magazyny sąsiadujące z dzwonnicą były drewniane a on miał pochodnie. Ale to później ... gdy przyjdą odbić Jurgena. Liczył, że powstałe w trakcie pożaru zamieszanie da im przewagę, może wejdą z zaskoczenia a na pewno ujawni się czekający w gruzowisku duch … na myśl którego Jasper splunął.

Nic tu po mnie, więcej i tak nie wypatrzę, a co najwyżej wilka złapię – pomyślał ciemnowłosy podejmując decyzję o zabraniu swojego tyłka a także manatków z dachu chałupy przy Rudigerstrasse.
Gdy zszedł na ziemię zauważył, ze kot nadal kręci się wokół jego nóg. Szedł z powrotem a sierściuch podążał za nim. Jasper wybierając drogę powrotną szukał zaułków, ciemnych miejsc, gdzie można się skryć albo gdzie można zgubić pościg. Zarejestrował poustawiane jedna na drugiej puste skrzynie, które wystarczyło pchnąć aby zatarasowały wąskie przejście. Potem skręcił w prawo w ciemny zaułek, który już po kilkunastu krokach okazał się ślepą odnogą uliczki. Co dziwne kot podążał za nim, jakby oprowadzał go po swoich włościach prowadzać gościa przodem. Już miał opuścić zaułek, gdy jego uszu doszły kroki a potem ciche słowa wypowiadane chrapliwym głosem:
- … słaby był …
- Ale nieźle wierzgał – dodał ktoś szeptem.
- eee – po czym głośne beknięcie zakończyło wypowiedź tego z chrapliwym głosem.

Jasper czekał aż głosy umilkną a kroki staną się niedosłyszalne po czym ruszył dalej. Po kilkunastu krokach natknął się na leżący wprost na ulicy ciemny kształt. Ni to worek ni to kłoda. Gdy podszedł bliżej okazało się, że to ludzkie ciało. Najprawdopodobniej mężczyzna leżący twarzą w błocie. Kapota zaciągnięta na jedną rękę, zerwane z nóg buty rozrzucone obok, rozbebeszony tobołek. Jasper schylił się nad nim. Ręką sięgnął do szyi szukając pulsu. Poczuł coś lepkiego, wiedział co to jest. Uniesiona za kudły głowa tamtego ukazała przechodzącą od ucha do ucha krwistą linię, z której cały czas wypływała krew.
- No to fortuna ci nie sprzyjała dzisiejszej nocy stary … - ni to do trupa, ni to do siebie powiedział Jasper ruszając dalej.

Uszedł kilkanaście kroków prawie przewracając się na koniec o cały czas kręcącego się pod nogami kota. Zaklął pod nosem, na poważnie biorąc pod uwagę możliwość sprzedania kopniaka sierściuchowi i gdy już szukał wzrokiem celu okazało się, że kot zniknął.
Zdziwiony Jasper rozglądał się wokoło nigdzie nie mogąc znaleźć czworonoga. Na koniec przykląkł i ze zdziwieniem stwierdził, że również i tym razem okazało się, iż to czego szukamy znajduje się najbliżej jak to tylko możliwe … tuż pod nosem.
Ciemnowłosy patrzył na lekko uchylone okienko którego poziom rozpoczynał się w wymurowanej z kamienia niecce, pół łokcia poniżej ulicy. Jasper pchnął ramę okna. Nawet bez skrzypienia uchyliła się ukazując ciemną czeluść. Krótsza niż mgnienie chwila zastanowienia i Jasper pakował się już do środka. Ciemno, śmierdziało myszami, jakieś skrzynie, deski, i dwa jarzące się punkty. Mężczyzna cofnął się o krok jednocześnie uświadamiając sobie, że to muszą być ślepia sierściucha. Wyciągając dłoń, ciemnowłosy po omacku szedł w stronę kota. Gdy był już na tyle blisko, że mógł rozróżnić kontury zwierzaka okazało się, że ten siedzi na skrzyni i łapą czyści futro mrucząc z zadowoleniem.
Jasper wziął kota na ręce i po omacku chodził po piwnicy. Najpierw natchnął się na drabinę prowadząca do wyższych poziomów budynku, potem zauważył jaśniejszy fragment na przeciwległej do okna, którym wszedł ścianie. Gdy podszedł w tamto miejsce okazało się, że to takie samo okno tylko prowadzące na drugą część kamienicy. Gdy Jasper uchylił je jego oczom ukazał się bruk ulicy. Ciemnowłosy uśmiechnął się do siebie. Do zbadania pozostało mu jeszcze wyjście do góry. Niestety klapa nad drabiną okazał się zabezpieczona czymś od zewnątrz. Pewnie mieszkańcy domu chronili się w ten sposób przed nieproszonymi gośćmi.
Jasper skierował kroki do nowo odkrytego okna prowadzącego na równoległą ulicę. Wyjrzał na zewnątrz, było pusto. Pogłaskał na odchodne kota po czym cichutko wypełzł na ulicę. Przymknął okno za sobą i żwawo ruszył z buta w kierunku kwatery w krasnoludzkim getcie.


WOLFENBURG
Świątynia Sigmara Młotodzierżcy
minuty dzielące od północy

Szanse na przeżycie wielebnego Alfreda Manna były bliskie zeru. Gdyby dożył do rana to szanse na przeżycie kolejnego dnia choć niewielkie wzrosłyby dwukrotnie. Jeśli żyłby jeszcze dwa dni to miałby dwie na dziesięć możliwości przeżycia tygodnia. Jeśli dotrwałby tego czasu to pół na pół że przeżyłby miesiąc. Jeśli po miesiącu by dychał to znak że wylizałby się z tego, ale czy byłby sprawny … - Czarne myśli kłębiły się w głowie Magnego. - Z całą pewnością nie byłby sprawny. Więc może lepiej, że umarł nie odzyskawszy przytomności. Doktor widział ludzi z urazami czaszki. Czasem tracili mowę, dostawali szaleju, co dziwne często nie potrafili chodzić ani poruszać rękami. Prawie zawsze lądowali w przytułku albo na ulicy. Wielebnemu to raczej nie groziło, w świątyni byłby pod opieką … ale i tak co to za życie … wegetacja … roślina.

Doktor Magne siedział w fotelu zastanawiając się jak wytłumaczyć zgon marszałkowi. Przecież musi zrozumieć … a jak jest taki tępy to niech idzie do nekromanty. Chyba Magne pomyślał o tym plugawym rozwiązaniu nie w porę bo akurat zegar zaczął wybijać północ …
 
Irmfryd jest offline  
Stary 03-10-2010, 12:24   #187
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
WOLFENBURG
Rudigerstrasse
centralna część miasta, okolice rzeki
drugi dzień oblężenia, około kwadransa do północy



Halfling w końcu odnalazł zbirów nadających się do zadania. Właściwie to nie wiedział czy zbiry będą się nadawać, po prostu i tak nie miał w czym wybierać, więc brał co było. Miał i tak spore szczęście,l że trafił na chciwych rzezimieszków, którzy nie zadowalali się oskubaniem jednej ofiary jeśli mogli liczyć na więcej. A może to znaki złodziejskie uratowały jego życie - tego nie wiedział, nie spodziewał się jednak po Klocu, Węglu i Szmirze jakichś resztek złodziejskiego honoru...

- Czego tu kurwa szukasz mały chujku?

To radosne przywitanie jakim obdarzył go Szmira wyciągając nóż w zaułku, mina Kloca gdy chwile później pojawił się za nim z okutą żelastwem pałką czy czarnego, którego jeszcze wtedy nie widział, gdyż tak dobrze zlewał się z cieniem.

Halfling oddał im wszystko co miał z sakiewki elfa, to na dzień dobry powstrzymało zbirów przed zabiciem go, po tym jak wszystko oddał już nie musieli, miał co prawda jeszcze trochę sprzętu czy ubrań, ale odgrażał się że tego będzie bronił... poza tym oferował dalszy zarobek .
Szybka kalkulacja i wycena tego co miał przy sobie oraz potencjalny zarobek płynący z ograbienia jeszcze kilku durni wyraźnie sugerował, że lepiej sie jeszcze trochę namęczyć ale wyjść obłowionym na co najmniej tydzień. A że Tupik dość swobodnie potrafił roztoczyć przed każdym wizję złotych gór i majątku to i rozmówca ciężej było z takich zarobków zrezygnować.

malec mówił coś o większej ilości robótek, o znajomościach, konwenansach czy fokstrotach, w ogóle używał wielu niezrozumiałych dla bandziorów słów, tworząc wrażenie, że naprawdę coś wie, a przynajmniej może wiedzieć...

W końcu gdy już trójka nowych "bohaterów" kroczyła dzielnie z halflingiem w stronę dzwonnicy, napatoczyli się na Jaspra, wracającego z nocnego czuwania.

- Dobrze że jesteś, - to Jasper, bandzior jakich mało - Tupik odpowiednio zareklamował swojego towarzysza, - wraz z najgorszym zbirem w okolicy miał zaszczyt pracować -Markus mu było na imię, prawda? - zapytał z uśmiechem nieco skołowanego banitę. A na pytanie wtórne o nowych kompanionów Tupika rzekł krótko - Nieważne to moi pomocnicy, bierzemy jeszcze chyba Willego i próbujemy cichcem dostać się na dzwonnicę, eliminując każdą czujkę. Marietta powinna niedługo nadejść od strony wschodniej, obrońcy Marietty już powinni się zbierać na stanowiskach, nie mamy jednak czasu na czekanie i sprawdzenie co zrobią, musimy ruszać już teraz i zająć pozycję.

Halfling szybko wykorzystał spostrzeżenia Jaspra do zaplanowania najlepszej drogi na dzwonnicę . W grę wchodziło wiele rozwiązań - z których wspinaczka po schodach, głównym wejściem po prostu odpadała. Pozostawała wspinaczka na linie lub inne sposoby dostania się na szczyt dzwonnicy , z góry miał nadzieję że odbicie zakładnika będzie o wiele prostsze.
 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 03-10-2010 o 12:27.
Eliasz jest offline  
Stary 18-10-2010, 10:23   #188
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
WOLFENBURG
dzwonnica przy Rudigerstrasse
centralna część miasta, okolice rzeki
drugi dzień oblężenia, okolice północy


Do północy musiało brakować już bardzo niewiele czasu. Paru kryjących się w ciemnościach zbirów toczyło właśnie ostrożną, prowadzoną przyciszonymi głosami rozmowę.

- Ni ma ich jeszcze...- rył niecierpliwie butem ziemię Szmira.
- To co... - burknął Kloc, popatrując na Tupika - ...czekamy na te barachło, coś o nich mówił? Czy idziemy same?

- Idziemy , nie ma na co czekać, jak będziemy w dzwonnicy to oni albo już będą albo pies im mordy lizał.
Tupik lustrował czy ma szanse poprzez magazyny dostać się na dzwonnicę, gdyby wystawała jak szpikulec spośród gruzowiska , to będzie trzeba właśnie z tego gruzowiska rozpocząć zdobywanie wieży. Od gruzu do gruzu przemykając...- myślał -... a pod samą wieżą to zależy albo wspinaczka na górę - przy użyciu liny z hakiem... Najlepsze wyjście biorąc pod uwagę ocalenie zakładnika, albo pion po pionie wchodzenie na górę - oczywiście ostrożne...

Pierwszy idzie Węgiel - bo go najmniej widać i dobrze się skrada, kolejny ja - pracowała gorączkowo głowa niziołka - ...potem Szmira a na końcu idzie Kloc , kolejni przemykają do kolejnej osłony, gdy pierwszy jest już za nią i czeka, wcześnie, przed każdym przemieszczeniem, dokładnie obserwują i nasłuchują. I obwąchują, pomyślał żartobliwie, a zaraz zdał sobie sprawę że ta ostatnia myśl ma związek z tym, że jest już głodny i chętnie wywęszyłby jakiś ciepły posiłek...

Obecność dziwacznego, płonącego straszliwą zielenią księżyca nad miastem nie napawała optymizmem. Z każdą chwilą był coraz bardziej świetlisty, przez co powoli i na placu zaczynało być cokolwiek widać. Cokolwiek, ale jednak coś. Węgiel wysunął się zza węgła pierwszy i pomknął przy samej ziemi ku pierwszemu gruzowisku. Znikł w cieniach, a po chwili wyłonił się jako niewyraźny kształt pod stertą starych dech, machnął chyba ręką i zaraz pomknął dalej, gubiąc się w mroku placu. Tupik cicho jak kot prześliznął się po jego śladach i po chwili oparł się plecami o te same przegniłe deski - widział plecy tamtego, jak powoli skrada się po zdradliwych w ciemnościach gruzach w stronę dzwonnicy. Za niziołkiem, parę metrów dalej leciał już nisko przy glebie Szmira...

Było cicho. Bardzo cicho.

Tymczasem Jasper, prawie na oślep, przy samej ziemi ruszył jako ostatni. Widział tylko niewyraźny kształt zbira zwanego Klocem - szedł trzy metry za nim, a tamten co jakiś czas się oglądał - widocznie nie chciał mieć Jaspera za plecami. Dalej były już tylko ciemne pagórki gruzów i czarna wieża dzwonnicy rysująca się na tle ciemnego, teraz nabierającego barw dziwnej zieleni nieba.

Za nimi, u wylotu uliczki pojawiła się Marietta. Za nią podążała grupka ludzi. Gestem nakazała im wycofać się, by nie byli od razu widoczni z placu; sama, przyklejona do ściany, podeszła nieco, chcąc wypatrzeć Jaspera i Tupika. Nie patrzyła na księżyc. To właśnie ją zatrzymało: groza przeczuć, szaleńczy kalejdoskop obrazów, który - miast ostrzegać - zupełnie ją sparaliżował. Nie chciała, by niewczesne wizje pojawiły się teraz, gdy już i tak straciła za dużo czasu...
Dostrzegła Jaspera w chwili, gdy wchodził ostrożnie na teren gruzowiska...Był to właściwie tylko jego kontur, ale rozpoznałaby go wszędzie. Innych nie widziała. Jasper, skradając się, znikał jej pomału z zasięgu wzroku. Kilkanaście kroków za jej plecami natomiast czaiło się dziesięciu wyznawców, niepewnie przebierając nogami ale zgodnie z poleceniem kapłanki nie wystawiających na razie nosa zza jednego z budynków.

Węgiel doczołgał się już prawie do ściany dzwonnicy, tam gdzie spore gruzowisko stanowiło nasyp na ścianie, po którym dało by się wdrapać jakieś półtora metra. Tupik teraz to widział, dopiero z tego miejsca a przecież i tak widział dużo lepiej niż skradający się ludzie. Mały, z łatwością przeskakiwał od kupy kamieni do następnej - już w paru susach mógłby dopaść dzwonnicy. Obejrzał się, niedaleko niego powoli podchodził z nożem w dłoni Szmira, a dalej ledwo widział wchodzącego dopiero na plac Kloca.
Już miał skoczyć w ślad za pierwszym z załogi, ale zastygł: bo niedaleko niego - jakieś cztery metry w prawo na środku placu, pod resztkami starych beczek dostrzegł jakiś ruch...W coraz jaśniejszym świetle księżycowym dostrzegł kontur, nie miał wątpliwości: kontur kudłatej głowy kogoś kto chował się za beczkami!

Tupik był pewny, że to jeden ze zbirów, zdziwiło go jednak, że do tej pory nie podniósł alarmu, albo więc nie zauważył skradającej się cicho grupy, albo... czaił się na odpowiedni moment. Wskazał dłonią Szmirze beczki jednocześnie przykładając palec do ust i pokazując jak obaj okrążają beczułki. Sekretne znaki złodziejskie były w tym przypadku bezcenne, gdyż znaki były cichsze niż słowa. Krótki mieczyk zawitał w prawej dłoni halflinga gdy ten nisko pochylony zachodził stertę beczek z jednej strony. Wciąż najważniejsza pozostawała cisza, miał nadzieję, że uda mu się zajśc bandziora zanim ten narobi hałasu... ostrze przy gardle powinno pozbawić go zapału do krzyku, poza tym nie był sam, szmira dostrzegł znaki i jedynie skinął głową nim nisko przy ziemi ruszył na beczki od drugiej strony.

Szmira poruszając się cicho zniknął mu z oczu, obchodząc stertę gruzu z której sterczał złamany kołek. Tupik podchodził łukiem, cicho - widział teraz już z boku conajmniej połowę ciała przeciwnika, niezbyt dobrze widocznego kudłatego zbira leżącego między beczkami z wycelowaną w stronę otwartej przestrzeni placu kuszą...Chyba nie widział Tupika, bo wciąż tkwił na miejscu, ale nie dało się tego stwierdzić w odniesieniu do innych - którzy musieli teraz właśnie prześlizgiwać się drogą obraną wcześniej przez idących na przedzie...Niziołek zacisnął dłoń na nożu, do celu miał już tylko dwa kroki...

Nagle!

Prawie idealną ciszę rozciął wielki huk! Tuż obok halflinga pofrunęły w powietrze kawałki desek, zawirowały drzazgi - jedna z nich boleśnie wbiła się niziołkowi w nogę. Odruchowo skulił się i nakrył głowę, jednocześnie widząc jak wartownik leżący bokiem unosi zarośniętą głowę...
Hałas miał swoje źródło gdzieś wyżej, ponad nimi. Reakcja innych skradających się była podobna, każdy na moment zastygł tak jak szedł, niektórzy padli na ziemię...Echo wystrzału niosło się po placu...Bo, przynajmniej wiedzieli to Marietta, Jasper i Tupik - był to wystrzał z broni palnej! Odgłosu palby z hochlandzkiego muszkietu nie sposób było pomylić z czymkolwiek innym, gdy raz się już go słyszało...
Dosłownie moment później zza murów dzwonnicy dało się posłyszeć jakieś stłumione krótkie okrzyki.

Chwila wahania związana z niespodziewanym wystrzałem szybko minęła. Jasper wiedział, że ładowanie muszkietu trochę potrwa. W tym czasie miał zamiar dopaść do dzwonnicy i zabić każdego skurwysyna, który stanie mu na drodze. – Teraz szybko! – krzyknął klepiąc poprzednika w plecy. Sam też biegł już z obnażonym mieczem w kierunku dzwonnicy. Biegli przesadzając gruz, obaj z bronią. Przebiegając obok sterty beczek Jasper dostrzegł cień człowieka skaczącego z nożem w dłoni w miejsce znajdujące się za nimi, pod ścianą dzwonnicy chyba też ktoś stał...Nie zdążył więcej pomyśleć, gdy usłyszał charakterystyczny świst bełtu i dwa kroki obok niego odgłos walącego się w kamienie ciężkiego ciała...Pędził dalej, nie oglądając się za siebie...


Halfling nisko przy ziemi ruszył do przodu, jedynie rzut oka poświęcając na zobaczenie kto biegnie za nim. Domyślał się, że Jasper , zbójców za plecami nie zostawiał...Kształt z mieczem, który zobaczył należał chyba właśnie do niego. Tupik z krótkim mieczykiem w ręku dopadł do zbira od tyłu, starając się wykorzystać moment ataku Szmiry i ciąć w plecy kusznika. Widział jak wynajęty przez niego łotr wpada na przeciwnika, ale tamten zasłania się w ostatniej chwili kuszą. Ostrze Szmiry z charakterystycznym stukiem wbiło się w drewnianą kolbę. W tym momencie niziołek uderzył, mieczyk wszedł głęboko a kusznik zawył głośno...Ale ryk skończył się tak nagle, jak się zaczął. Szmira podniósł się znad leżącego, ocierając okrwawiony nóż. Rozcięte szeroko gardło przyczajonego w beczkach wartownika było mimo słabego oświetlenia okropnym widokiem, Tupik odwrócił wzrok ale zaraz otrząsnął się, bo trzeba było działać dalej!

Krótki rozbłysk przy wystrzale obrysował sylwetkę strzelca, zarys lufy i zgasł... Marietta zastygła na moment i nagle szarpnęła dłońmi w krótkim, gwałtownym geście. Na dzwonnicy znów błysnęło - tym razem bezgłośnie, lecz tak mocno, że strzelec musiał zostać oślepiony na kilkadziesiąt uderzeń serca, jeśli nie na kilka dzwonów.
W chwili, którą na to poświęciła, ukochany znikł jej z oczu. Rozejrzała się nerwowo. - Chodźcie! - krzyknęła do swej grupy.
Wychylili się. Marietta widziała, byli jak przestraszone zwierzęta, wylęknione tym co usłyszeli, hukiem i zduszonymi odgłosami walki na placu. Nie byli żołnierzami, ani nawet przestępcami. Byli tylko ludźmi. Wyrwała się do przodu, ale w skoku zatrzymała się, widząc że wahają się iść dalej. W białkach oczu widocznych w mroku widziała strach...

Tymczasem z przodu zrobiło się cicho...Pokrzykiwania z wnętrza dzwonnicy ustały...Atakujący znów stanęli na moment, zdezorientowani tym niespodziewanym błyskiem na górze, błyskiem który oświetlił na moment cały pusty plac, w tym jedno ciało z poderżniętym gardłem i jęczącego z bólu Kloca, powalonego wbitym w bok bełtem z kuszy. Dostrzegli też siebie - czarnego, oczekującego na rozkaz od Tupika, opartego z ostrzem w ręce o ścianę dzwonnicy niedaleko głównych drzwi, rozpędzonego Jaspera zatrzymującego się z trudem dwa metry przed tymi samymi drzwiami. Tupika i Szmirę chowających się z ociekającą juchą bronią w gruzowisku pośrodku placu, za jakimiś osłonami przed kolejnym spodziewanym wystrzałem. Poza nimi plac był pusty...Po tej chwili znowu mrok, gęsty mrok...Strzelec nie odzywał się jednak ponownie...

Wiatr niósł z daleka ryk i plugawy śpiew tysięcy, chyba dziesiątek tysięcy gardeł...Przerażający zielony księżyc wyglądał, jakby miał eksplodować. Coś strasznego wisiało w powietrzu, czuli to wszyscy...Jasper z Tupikiem wymienili spojrzenia. Co robić?! Co to był za błysk na górze?! Żadnego huku! Magia! Cholerny mag! W środku cisza. Wchodzić?! Drzwiami, czy też może przez okienka lub znajdujące się wysoko wyrwy z murze? A może wspiąć się na samą górę?!

- Pieprzyć to! – zasyczał Jasper po czym mocne uderzenie z buta wylądowało na chwiejących się drzwiach do dzwonnicy. Spróchniałe drewno puściło i drzwi z hukiem wpadły do wewnątrz. Nim pozostali zdążyli cokolwiek powiedzieć on już pędził...Wpadł w ciemność...


Najpierw był ból. Przeszywający, biegnący jak błyskawica od jednej nogi ku górze, aż do mózgu gdzie eksplodował błyskiem, powalając Jaspera na ziemię. Nie, najpierw jeszcze był ten głośny trzask. Dopiero potem wszyscy usłyszeli wrzask banity, głośny, rozdzierający...

Marietta rzuciła się ku dzwonnicy, za Jasperem. Puściła się pędem, nie zważając na nic - wyskoczyła z mroku, pozostawiając za sobą tamtych ludzi. Niziołek zobaczył ją, jak przebiega obok nich, potykając się na gruzie i dopada do miejsca, gdzie jeden z najętych zbirów stał obok ziejącej czarnej czeluści pozostałej po rozwalonych w drzazgi drzwiach.

- Do środka - nakazał Węglowi i Szmirze wiedząc, że będą musieli wystarczyć jako oddział wsparcia. Sam rozbujał linę z hakiem po czym wrzucił ją w najbliższe okno i zahaczył, rozpoczynając tym samym wspinaczkę. Teraz gdy wydali się ze swą obecnością ryzyko wspinaczki na samą górę nie wchodziło w rachubę. Ktoś mógł linę odciąć a im dłuższa wspinaczka tym większe ryzyko. Z drugiej strony czterech zbójców pakujących się frontalnie to było zbyt wiele aby mieli sobie nawzajem nie przeszkadzać. Dywersyfikacja źródeł inwazji na dzwonnicę była konieczna. Lęk o Mariettę tym bardziej zmuszał do szybkiego działania.

Marietta wpadła do środka pierwsza, nie bacząc na niebezpieczeństwo. Nie zwracała właściwie uwagi na nic innego, bo od razu w ciemności zobaczyła leżące ciało ukochanego. Ale nie był martwy, bo krzyczał! Doskoczyła do niego, jej oczom ukazał się obraz powalonego, wyjącego z bólu Jaspera ze strzaskaną nogą, uwięzioną w wielkiej kłusowniczej pułapce - szczękach z przerdzewiałego żelaza...

Zaraz za nią, ale w przeciwieństwie do niej ostrożnie i powoli, zajrzał do środka Węgiel, z wycelowaną przed siebie małą, jednoręczną kuszą. Nikt nie zaatakował, więc wszedł powoli, spięty i gotowy do walki, a za nim cicho wśliznął się Szmira z długim, okrwawionym nożem w ręku...

Zamarła...

Nie! Nie wyglądało to jednak aż tak źle!

Jasper widział dyndający kikut nogi, czuł jak toczona uderzeniami serca, bryzgająca naokoło krew zalewa mu dłonie, twarz, zostawia krwawe bryzgi na ścianach oraz schodach dzwonnicy. Krzyczał, wrzeszczał, wiedział bowiem co znaczyła strata nogi. Jego gardło wydawało przeraźliwy skowyt do czasu aż …

Nagle jego zmysły zarejestrowały, że przeraźliwy ból, który pojawił się w momencie metalicznego chrzęstu, praktycznie nie boli a jedynie stanowi mocny ucisk. Oszołomiony z emocji Jasper zaczął obmacywać nogę. Tkwiła uwięziona w kleszczach pomiędzy kawałkami desek blokującymi żelastwo. To drewno z rozbitych w drzazgi drzwi stanowiło przeszkodę w domknięciu się metalowych zębisk. Ciemnowłosy chwycił żelastwo w ręce, naprężając mięśnie rozdziawił paszczę pułapki i manewrując stopą wyciągnął ją z żelastwa. Gdy puścił, zębiska jakby nabrały siły, domknęły się z impetem łamiąc kawałki desek.

- Ufffffffffff – westchnienie ulgi wydobyło się z ust Jaspera.

Zmysły zaczęły powracać. Słyszał na dworze, jakby kotłowanie się grupy ludzi. – Naprzód!! – krzyczał jakiś młody męski głos. – Ratujmy kapłankę! – piszczała kobieta.

Spojrzał na schody prowadzące na górę dzwonnicy … sączyło się tam jakieś światło, dające tylko odrobinę widoczności … było tam coś jeszcze. Jakaś postać z zawiązanymi łańcuchem rękoma schodziła w dół. Szła jakby po omacku. Naglę potknęła się o jakiś rupieć na schodach i nie mogąc złapać równowagi z impetem runęła w dół schodów. Jasper wlepił oczy w spadającą na łeb na szyję jasnowłosą postać. To był Jurgen.

- Nie...- zdał sobie sprawę, gdy postać z hukiem znalazła się u jego stóp. Jakiś obcy mu mężczyzna, młodzik o słomianych włosach nie był Jurgenem. W rękach trzymał owinięty parę razy łańcuch bojowy, na którego końcu tkwiła metalowa kula z zakrzywionymi zadziornie kolcami - to, co Jasper wziął za krępujące go więzy...Człowiek ten miał też prawdopodobnie złamany kark...


To nie był Jurgen...

Tupik szarpnął linę, upewniając się że mocno trzyma, po czym szybko i sprawnie wciągał się ku najbliższemu, częściowo zniszczonemu otworowi okiennemu na boku dzwonnicy...Było właściwie jak w jaskiniach, czyli wilgotna kamienna ściana, kompletna prawie ciemność i szukanie oparcia na stopy pośród zniszczonej, zrujnowanej ścianie...Tylko tu trzeba było być absolutnie cicho, choć i tak halfling nie miał pewności, że ktoś nie usłyszał haka i zaraz może przeciąć linę nożem. Dlatego spieszył się...Mała postać sprawnie wspinała się ku oknu, kompani byli już wewnątrz i nie słychać było odgłosów walki, tylko rannego chyba Jaspera...W ostatniej chwili dostrzegł i ominął sprytnie, dzięki swemu małemu rozmiarowi, rozciągnięte na łańcuchu pod samym oknem, małe, pokryte chyba jakąś czarną posoką kolce...

Dopadł do okiennicy i dzięki swemu lepszemu niż ludzie wzrokowi zajrzał do środka, pakując się jednocześnie z nogą na drugą stronę. Zobaczył pogrążone w półmroku piętro dzwonnicy, o podłodze ze spróchniałych desek...Za wielkim drewnianym filarem czaił się tu jakiś postawny człowiek z dużą kuszą w ręku - ale zachowywał się dziwnie. Oparty plecami o deski, starał się jakby schować przed dobiegającymi z dołu hałasami - co jakiś czas bardzo niespokojnie rzucał na głową na lewo i prawo, jakby miał nerwowy tik. Na odgłos wchodzącego do środka Tupika wlepił dziwne oczy w okno, ale zachowywał się jakby nie widział niziołka - chociaż dzieliło ich tylko jakieś dwa metry...Gdzieś nad nim, chyba z góry dzwonnicy jarzyło się bardzo blade światło...Mężczyzna gwałtownym ruchem wycelował kuszę, ale halfing zdziwiony ujrzał, że przeciwnik celuje w ścianę obok okna!

Wtedy niziołek dostrzegł coś jeszcze...

Jasper nie zdążył nawet dokładnie przyjrzeć się temu, który spadł ani pomyśleć, co dalej, bo dopadła do niego Marietta pojawiająca się niewiadomo skąd. Nie bacząc na nic wpadła mu w ramiona, przycisnął ją mocno ale zaraz instynkt szybko kazał być w gotowości na czających się tam przecież nieprzyjaciół. Oderwał ją od siebie, zasłonił sobą i wlepił wzrok w ciemność nad nimi, skąd nadal nie wiadomo dlaczego nie nadchodził kolejny atak...Marietta również uniosła głowę...

Ich wzrok, który właśnie pomału zaczął przyzwyczajać się do warunków panujących w dzwonnicy wyłowił coś, na widok czego ścierpła im skóra...Jasper zdał sobie sprawę, co wydawało ten dziwny skrzypiący, powtarzający się dźwięk który słyszał już gdy wpadł do środka...Skrzypiała kołysząca się, uczepiona czegoś u szczytu dzwonnicy lina, biegnąca między otworami w drewnianej podłodze na kolejnych piętrach...

Na jej końcu, ze związanymi z tyłu rękoma, zwieszoną głową i wywalonym spuchniętym językiem wisiał nieszczęsny, młody Jurgen...Jego pierś była do tego zalana krwią, wyglądało na to, że ktoś przed zrzuceniem go w dół poderżnął mu uprzednio gardło...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 18-10-2010 o 11:05.
arm1tage jest offline  
Stary 22-10-2010, 11:15   #189
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
WOLFENBURG
dzwonnica przy Rudigerstrasse
centralna część miasta, okolice rzeki
drugi dzień oblężenia, dwa pacierze przed północą

Może jest ślepy? - pomyślał halfling nie bardzo wiedząc czemu przeciwnik z kuszą tak dziwnie się zachowuje... właściwie to już mógł strzelić , ale nawet nie celował dobrze... Halfling starając się zachować kompletną ciszę cisnął nożem ukrytym w rękawie w stronę schodów, tam gdzie mogła nadejść z dołu odsiecz. rzucił tak aby wywołać hałas licząc na to, że strzelec zwyczajnie się rozbroi... " jeśli i tak nic nie widzi, będzie strzelał do źródła hałasu..." - pomyślał upatrując w tym swojej szansy. Po rzucie czekał tylko na ruch draba, licząc na to, że po wystrzale zdąży go dopaść i unieruchomić zanim przeładuje kuszę. "Wystarczy sztych pod gardło i będzie pokorny jak baranek" - pomyślał. Wiedział, że być może będą potrzebować kogoś kto będzie sypał, a jak wiadomo tylko martwi nie sypią...

Starał się nie zwracać uwagi na truchło które spadło uwieszone na linie ... wiedział, że teraz zbirów czeka już tylko zemsta...


Rzucony nóż zabrzęczał na schodach...


Kurwa, musieli mu poderżnąć gardło jak tylko nas zauważyli. Teraz to tylko można bidnego Jurgena pomścić – pomyślał Jasper przenosząc wzrok na słomianowłosego leżącego u jego stóp. Idealnie skręcony kark oraz kołysząca sie na wszystkie strony głowa przy trzepaniu kieszeni przez jednego z najemnych upewniły go, że ze strony młodzika nic im nie grozi. Jasper podniósł miecz i zachowując dużo większą ostrożność niż poprzednio zaczął wspinać się po schodach w ślad za Węglem. Za jego plecami obłowiony Szmira podnosił się z kolan...Jasper nie doszedł nawet do połowy schodów, gdy nagle wszyscy trzej zastygli w miejscu, bo na spróchniałe stopnie coś upadło, wydając metaliczny brzęk. Pod nogi pierwszego idącego zbira upadł jakiś nóż...


Węgiel zobaczył nagle nad sobą mocno zbudowanego mężczyznę, który wyskoczył do połowy zza wielkiego drewnianego filaru podtrzymującego poziom dzwonnicy. Widział jak tamten wydaje z siebie krótki krzyk i wypala bez namysłu z kuszy w dół schodów...Nie zdążył nawet drgnąć, gdy metr od niego przemknął z wielką siłą wystrzelony gruby bełt. Węgiel wydał z siebie długi, przeciągły syk i opadł na kolana, oddychając ciężko...Umysł, który spotkał się oko w oko z bliską śmiercią, potrzebował chwili wytchnienia...Obok niego, po spróchniałych schodach ruszał już do góry Jasper, który u szczytu stopni widział chowającego się z powrotem za filar przeciwnika...


Tupik zgodnie z planem skoczył...Ręce tamtego walczyły z mechanizmem, próbując załadować kolejny bełt...Mężczyzna zatrzymał się nagle i potrząsnął głową, gdy poczuł pod gardłem zimną stal ostrza niziołka...Podniósł obie dłonie ku górze, a twarz stężała...Sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście nic nie widział...Znieruchomiał...

- Piętro wolne - dał znać przytłumionym głosem Halfling, po czym zmusił złapanego przeciwnika by na klęczkach zaczął przemieszczać się w dół. Trzymał go przed sobą cały czas podtrzymując stal na gardzieli pojmanego, chciał czym prędzej dowlec go do "ochroniarzy" Marietty - "Mogliby się wreszcie na coś przydać"
Minął skradających się z naprzeciwka pomocników i szybko dołączył do gromady wiernych.
- zwiążcie go i zakneblujcie, oraz pilnujcie. Zostańcie tu z Mariettą i chrońcie jej jak oczu w głowie - tego akurat nie musiał im mówić, ale chciał dodać im otuchę i upewnić , że dobrze zrobili. - Tylko żadnych samosądów ten tu może nam później zdradzi mocodawcę, nic nam po tej akcji jesli nie dowiemy się kto chce porwać kapłankę.

Nie był to czas na wyjaśnienia, dlatego jak tylko zostawił jeńca ruszył za resztą.


Jasper gdy tylko usłyszał słowa Tupika śmielej ruszył po schodach. Mijając się z bandziorem wymierzył mu cios pięścią w brzuch. Pomimo, że uczynił to słabszą ręką bo w tej pewniejszej nadal dzierżył miecz bandyta i tak padł na kolana nie mogąc złapać oddechu. Szybko zajęli się nim pomocnicy wynajęci przez Tupika trzepiąc mu kieszenie. Jasper nawet się nie oglądał. Ostrożnie wszedł na piętro dzwonnicy. Stopa po stopie przesuwał nogi po trzeszczącej podłodze. Powoli podszedł pod okno. Rzucił okiem na kolce kolejnej pułapki.


Popatrzył do góry...Schody, jeszcze bardziej spróchniałe niż te którymi wszedł prowadziły na kolejne piętro dzwonnicy...Z ciemnego otworu opadała lina - jej końcówka musiała być zawieszona jeszcze wyżej - to znaczy nad ostatnim piętrem dzwonnicy musiało być wyjście na zwieńczenie dzwonnicy, które nie miało ścian ani dawno utraconego dzwonu, a jedynie resztki kopuły. Tam to stał pewnie strzelec, więc teraz albo wciąż tam jest albo też zszedł w dół i czai się na piętrze, na które prowadziły te schody...Kiedy Jasper był na parterze budynku, widział tam wysoko jakieś blade światło - ale teraz już go nie było - zgasło lub zostało zgaszone...Piętro nad bandytą straszyło czarną czeluścią wejścia.


Tymczasem Tupik wracał już po schodach, zabierając ze sobą dwóch najętych ludzi. Jasper słyszał ich kroki, teraz już śmielsze, po drewnianych schodach. Nie było chyba sensu zachowywać się przesadnie cicho, bo też z samego dołu dobiegał harmider grupy "wyznawców", którzy o coś chyba się kłócili podniesionymi głosami...


Przez okna i dziury w zrujnowanym murze ze świata zewnętrznego przeświecała dziwna, zielona światłość...


- Wyłaź ptaszku!! Pogadamy!! – krzyknął Jasper w kierunku wyższej partii dzwonnicy. Po tych słowach cicho na palcach zmienił swe położenie.

Chwilę trwała cisza. Do Jaspera dołączył niziołek z załogą, wszyscy spoglądali ku górze.

- Mi tu dobrze...- odkrzyknął męski, nieznajomy głos - Możemy gadać tak. A jak chcecie wejść, zapraszam, powitam was hucznie!
- Inaczej bedziesz gadał jak od spodu cię ogniem podpieczemy. Wyłaź!! pókim dobry!! - poważnym głosem rzucił Jasper.
- Chciałeś gadać?! - zakrzyknął tamten hardo - Gadaj! Czego jeszcze chcecie?

- Ostatni raz mówię ... złaź!!! Masz ostatnią szansę!! Potem zacznę odliczać!!! Jak doliczę do 10 podpalę tą pieprzoną dzwonnicę ... razem z tobą w środku!!! Hej!! Wy na dole!! Otoczyć dzwonnice!! Jest jeszcze jeden!! - Po tych słowach nastała krótka cisza. Potem tylko głos Jaspera odliczał czas:

- Jeden ... dwa ...

- Spalisz schody! - usłyszeli z góry - Dzwonnica jest z kamienia. Schronię się na samej górze...Dogadajmy się!
- Trzy ... - odliczał dalej Jasper wiedząc, że środek jest drewniany a ewentualny ogień bedzie szukał wyjścia w dachu dzwonnicy rozpalając jej wnętrze do temperatury panującej w piecu.
Cisza...
- Cztery ... pięć ...

Pierwsze okrzyki Jaspera wystarczyły aby Tupik wyciągnął buteleczki z naftą. Potrzebował chwili by wskrzesić ogień, jednak kilka iskier które prysnęły na nasączoną naftą szmatkę wystarczyły aby ta po chwili błysnęła ogniem od niej odpalił butelczynę, wychylił się przez okienko, po czym podrzucił do pokoju wyżej wybuchową niespodziankę. Drab miał rację, ciężko i długo dostawaliby się do góry, gdyby mieli podpalić przejście... znacznie łatwiej było wykurzyć draba lub przynajmniej zmusić go do przyśpieszonych pertraktacji. Zaraz po rzucie schował się do środka nie obserwując nawet czy trafił. Gdyby nie trafił, rozbita o ścianę dzwonnicy butelczyna mogła wypluć swa zawartość wprost na wychylonego halflinga. Tupik nie zamierzał dogadywać się z mordercami Jurgena, mógł jedynie przyzwolić na bezwarunkową kapitulację...

- Sześć ... siedem ... osiem ...
 
Irmfryd jest offline  
Stary 25-10-2010, 14:47   #190
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
Z pomocą swej "ochrony" Marietta odcięła z powroza ciało Jurgena, ułożyła je pod ścianą i... i właściwie tyle tylko mogła zrobić. Nie dało się ukryć rozchlastanego gardła, nie dało się tej śmierci upodobnić do snu. Przyklękła obok.

Za mnie zginąłeś, pomyślała. Pomogłeś mi uciec, do schronienia zawiodłeś, ze mną na nabożeństwie się pokazałeś: to cię zabiło. Czy postało ci w myśli, do czego to może doprowadzić? Prostoduszny, rycerski chłopcze... Jeśli dopełnię swej misji, to dzięki twojej ofierze.
Palcami uwalanymi jego krwią nakreśliła mu na czole znak Sigmara. W zielonkawym świetle z zewnątrz wydawał się czarny, jak wypalony.
- Twoja droga skończona - szepnęła - przed tobą rozwarte bramy niebios. Niech Pan nasz Sigmar przyjmie twą duszę, jako że zginąłeś, by się mogła spełnić Jego wola. Żegnaj, Jurgenie.

Wstała. Z góry usłyszała głos ukochanego:
- ...Siedem... osiem...
 
__________________
jestem tym, czym jestem: tylko i aż człowiekiem.
nikt nie wybrał za mnie niczego i nawet klątwy rzuciłam na siebie sama.
Rhaina jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172