Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-03-2011, 13:42   #181
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Stukot kół. Monotonny, miarowy, jednostajny takt. I szum. Śnił ten rytm, był tym rytmem. Widział jak połyskujące blado w ciemności podkłady znikają pochłaniane przez kolejne pokonane metry torowiska. Droga wiła się wśród skąpanej w mroku i wilgoci tajemnicy. Ciemność otaczała zewsząd jedynie na krótki moment przed ukazaniem pozwalając wyrwać sobie obraz pokonywanej drogi. Toczył się nią. Stuk, stuk... stuk, stuk... Miarowo, jak maszyna doganiał kolejne i kolejne... Torowisko i absolutny mrok wokół. I strach. Przed czymś, co czekało tam... na końcu drogi...
... coś pchnęło go mocno od tyłu. Wyleciał, wystrzelił nimal przed siebie. Mrok zawirował. Zdezorientowany zatrzepał ramionami. Odbił się. Raz, drugi. Uderzył o coś, cos uderzyło..
.

SZOK.

Zobaczył jak jeden z Ukraińców pomaga wstać Lynchowi, drugi - z bronią w ręku - wygramala się na korytarz. Zza ściany - z przedziału, chyba czwartego usłyszał krzyki mężczyzny... i płacz dziecka? Tam... chyba podróżowała jakaś rodzina z jedenastoletnią dziewczynką. Okna. Wybite! Wlewa się przez nie deszcz, a w przedziale panuje straszliwy chaos. Podręczny bagaż wala się po całym pomieszczeniu! Nos Lyncha krwawi. Jakieś słabo słyszalne ryki i drżenie ziemi...?!
Luca zszokowany patrzył na bałagan wokół. Wypadek...! Na razie nie podejmował żadnej akcji całą swoją uwagę skupiając na ogarnięciu gdzie w obecnej sytuacji jest góra a gdzie dół. Deszcz którego wcale nie powinno być w przedziale siekł ścianę wagonu pod nienaturalnym kątem. Ściany też były nie tam gdzie powinny. Nic nie było tam gdzie powinno było się znajdować. Nieopodal walał się jego bagaż. Jeden z ruskich właśnie na kolanach gramolił swe ogromne cielsko w ciemną czeluść korytarza, drugi chyba pomagał Leo, któremu krew waliła z rozbitego nosa! Co oni gadali? Potriebujemo zbroi? Sztos Vivarro? Czemu te cholerne durnie nie gadają w ludzkim języku? Misza? Tak, miał chyba na imię Misza...
- Misza! Co tam się stało?! - wrzasnął by przekrzyczeć odgłosy z sąsiedniego przedziału za opuszczającym pomieszczenie Ukraińcem - Co to było? Wypadek? Zamach? Co widziałeś?!
- Tam coś jest - odpowiedział nerwowo Ukrainiec. - Coś wielkiego. I pożera ludzi. Musimy dostać się do sztucerów.
- Pożera ludzi...?!! - wyjąkał chłopak i kompletnie zdezorientowany patrzył jak Misza znika w wyjściu.
Przez chwilę Luca zagłębiał się w coraz większym szoku. Pożera ludzi! Coś wielkiego!... może jakiś szalony słoń... musimy dostać się do sztucerów... dobrze że chociaż tamten nie tracił zimnej krwi. W niemal kompletnej ciemności Luca namacał leżący nieopodal jego własny bagaż. Dobrze zrobił, kiedy wbrew rozsądkowi zaryzykował i przeszmuglował przez odprawę celną rewolwer. Ten sam, który w Nowym Yorku uratował mu życie. Szybko, choć nieco niezdarnie, roztrzęsionymi rękami sprawdził zawartość walizki. Był tam, załadowany tak jak go pozostawił. Na to coś wielkiego mógł nie wystarczyć, ale samo posiadanie dodawało animuszu, zwłaszcza wobec histerycznych, ludzkich krzyków które coraz wyraźniej dochodziły gdzieś zza ścian ich wagonu.
Ale dochodziły też inne dźwięki. Krzyki, jakieś szybko wypowiadane zdania. Luca rozpoznawał głosy. Tak mu się przynajmniej wydawało. Tam musieli rozmawiać Chopp i miss Vivarro. Zajęty swoimi sprawami chłopak niewiele zrozumiał, ale kilka słów które do niego dotarły, rzuciło nieco światła na okoliczności w jakich musieli znajdować się tamci. No i on sam. Drzewo... zjada ludzi... nie sądzię żeby tu broń mogła w ogóle coś zdziałać... Amanda jest nieprzytomna!... tam było dziecko... Drzewo? Wszyscy zapewne jak i on musieli być zdrowo poobijani, ktoś mógł uderzyć się w głowę... ale z drugiej strony jeszcze dwa miesiące nie minęły, jak sam na własne oczy widział ghule. A tu były Indie, dżungla... i cholera wie co w niej żyło. Luca poomacku szukając wyjścia przesuwał się po ścianie-podłodze, kiedy coś ukłuło go w rękę. Szkło. Rozbity klosz naftowej lampy skaleczył w dłoń, ale i podsunął nagły pomysł. Drewno się pali. Stanął mu znowu przed oczami obraz Leonarda i płonącego ghula. Wtedy, pod cerkwią też padało...
Przez sufit, który do niedawna był ścianą wagonu przebiegły jakieś kroki. Zaraz potem usłyszał nawoływania miss Vivarro i Waltera. I jeszcze głos dziecka i jakiegoś mężczyzny. Szaleństwo. Nie chciał stąd wychodzić, nie chciał ruszać się gdziekolwiek, jednak czuł że musi bo źle się to skończy. Kilkoma głębokimi wdechami próbował się uspokoić. Stanął pewnie na nogach, wyprostował się i oparł o ścianę... sufit, kiedyś to było sufitem... z włazem na dach! Luca wymacał otwór, zaparł się i silnie pchnął właz. Puściło i klapa odpadła odsłaniając przed chłopakiem las skąpany w strugach deszczu i drogę ucieczki. Nim wydostał się ze zrujnowanego przedziału, złapał jeszcze lampę, a raczej to co z niej pozostało. Klosz był rozbity, lecz w osłoniętym metelową puszką szklanym naczyniu chlupotała nafta. Sądząc po ciężarze sporo nafty. Luca wyrzucił na zewnątrz swoją walizkę i sam nie oglądając się na pozostałych zniknął w otworze włazu.
Deszcz momentalnie oblepił go mokrym ubraniem. Chłopak przykucnął pod dachem wagonu i rozejrzał się ostrożnie z resztkami naftowej lampy w jednej i rewolwerem w drugiej dłoni.

CO ROBIĆ!!

Nie widział wiele. W zasadzie poza plątaniną cieni w strugach deszczu nie widział nic. Trzeba było polegać na słuchu. Gdzieś z boku, z kierunku końcówki składu dochodziły odgłosy Choppa, Vivarro i jeszcze jakiegoś mężczyzny. Z drugiej strony trzaski łamanych desek i... chyba tego czegoś, co zaatakowało pociąg. Luca zdawał sobie sprawę że musi tam iść. Że tylko tam ma szansę zdobyć broń, jedyną, która jest w stanie zaszkodzić czemuś na tyle dużemu, by poważyło się zaatakować cały skład. A jednak zdrowy rozsądek i strach trzymał go uparcie w miejscu, cementował skutecznie nogi w grząskim gruncie lasu. Przylepiony do dachu wywróconego wagonu wypatrywał oczy i wytężał słuch, byle tylko dostrzec lub posłyszeć cokolwiek, co ułatwiło by mu zorientowanie się, z czym mają do czynienia. Kocioł w lokomotywie może eksplodować w każdej chwili - doleciały do uszu chłopaka przez deszcz czyjeś słowa gdzieś z boku. Cholera! Czasu było mało. Teraz albo nigdy. Przemógł się i ostrożnie między szczątkami wagonów i zaroślami posuwał się w kierunku bagażowego.
Jezu Nazareński, co ja robię... co ja robie... San Michele Arcangelo, difendici nella battaglia. E contro la malvagit- e le insidie del diavolo, o la nostra protezione. Lascialo domare Dio...

Zobaczył TO!

I nogi się pod nim ugięły. Umysł podpowiadał że takie... coś nie ma prawa istnieć, jednak oczy widziały. Widziały jak potężne ramiona wiją się i zaplatają po wagonie odrywając kolejne fragmanty. Jakby jakaś skrzyżowana z drzewem ośmiornica próbowała dostać się do środka czegoś, co było ukryte w wagonie. Luca patrzył z przerażeniem. Skryty za pniem drzewa przez nie wiedział nawet jak długą chwilę był w stanie tylko przyglądać się jak to coś demoluje skład. Kiedy minął pierwszy lęk z odrazą odsunął się od pnia, za którym się schował. A co jeśli tego było tu więcej? Rozejrzał się nerwowo ...Ti preghiamo umilmente, e tu, principe delle schiere celesti, effetto Dio perde nell'inferno Satana e gli altri spiriti maligni che la rovina anime ruotano attorno al mondo. Amen. Słowa modlitwy krzepiły. Ukryty za drzewem próbował wypatrzeć co z pozostałymi. Wiedział że miss Vivarro z Walterem Choppem byli na końcu składu, kiedy opuszczał swój wagon Leo i Boria byli w środku, jeśli w nim pozostali, musieli być o dobre dwadzieścia metrów od potwora... Co z nieprzytomną miss Gordon? Co z Garrettem i Hiddinkiem? Przez kłęby gęstego dymu wydobywające się z wywróconej lokomotywy Luca nie potrafił dostrzec żadnego z nich. Żeby choć wiedział że są bezpieczni ostrzelałby lokomotywę. Wybuch kotła z pewnością powinien przynajmniej zranić monstrum, a napewno wystraszyć... jednak w obecnej sytuacji nie mógł zrobić nic. No i sztucer. Strzeż jak oka w głowie! Pamiętał dobrze słowa Waltera. Wybuch zniszczy sztucer. I cały ich bagaż. Trzeba było znależć inną drogę do bagażowego. Luce nie uśmiechało się opuszczenie bezpiecznej kryjówki, ale nie było innego wyjścia. Zawrócił i najciszej jak potrafił skierował się w stronę końca składu. Trzeba było okrążyć pociąg i zajść z drugiej strony. Po drodze może napotka kogoś z pozostałych i uniknie spotkania z potworem...
Tutaj pojawił sie problem. Okazało sie bowiem, że ich wagon … jest ostatni. Reszty pociągu zwyczajnie nie było. Zobaczył jednak Choppa i pannę Vivarro, którzy najwyraźniej rozpoczęli akcję ratunkową przy czwartym przedziale wagonu. Widział także dwie niewyraźne sylwetki ruskich Vivarro, byli nietrudni do rozpoznania, jak wynoszą kogoś przed pociąg.
Potwór w tym czasie zbliżył się już do kompletnie rozwalonego pierwszego pasażerskiego wagonu. Za nim pozostał już tylko ten ich. Luca przygarbiony podbiegł do tamtych. Ludzie miss Vivarro wynosili pannę Gordon. Nie dawała znaku życia, jednak obchodzili się z nią ostrożnie, więc uznał, że musiała być tylko nieprzytomna. Walter z kobietą podtrzymywali słaniającego się na nogach mężczyznę, który krwawił, obok leżała na ziemi jakaś inna kobieta, przy niej dziecko. Ten widok wyhamował Lucę. Sprawił, że ręce mu opadły i gapił się tylko z nieprzytomną miną. Nie rozumiał tego. Nie był w stanie wytłumaczyć sobie dlaczego takie rzeczy się dzieją. Dlaczego...? Dlaczego były na świecie rzeczy przez które małe dziewczynki musiały oglądać skrwawionych rodziców? Dlaczego innymi dziećmi karmiono ghule? Czyja chora wola czyniła takie okrucieństwa? Co powoływało do istnienia monstra, jak tamto? Luce zawirowało przed oczami. W uszach poczuł ucisk i nagle cały czarno-biały świat zwolnił. Przez chwilę nie czuł nic. Nic nie miało znaczenia. Słyszał, czuł tylko ten rytm, ten, który walił gdzieś w skroniach i był jedynym świadectwem na to, że nadal tu jest.
Znów pedził po torowisku. Znowu słyszał szept zapętlony w miarowy stukot. I ponownie poczuł tamten strach...

Przez szum deszczu Luca dosłyszał słowa Choppa. ...DO LASU!!! DO LASU!!! odbijało mu się w głowie. Martwym wzrokiem omiótł wszystko, co działo się dookoła. Las, przewrócony, rozbity pociąg, szarpiący się z parszywym losem i własnym strachem ludzie, strugi deszczu, wszędzie dookoła las... i potwór jakby wyśniony z koszmaru. Jego smród bił aż tutaj. Zbliżał się, ogromny, budzący grozę i obrzydzenie. Szedł ku nim jak po swoje. Luca z trudem, ale znosił jego widok. W głowie nadal tętniło, serce waliło miarowo jak jeszcze do niedawna ta rozbita lokomotywa. Wzbierał w nim gniew. Był mały, na tle szczątków pociągu i zbliżającego się potwora maleńki. Ale nie miał zamiaru uciekać.
Olbrzymie ramiona stworzenia zaplatały się wciąż na wagonach i przyciągały monstrum coraz bliżej. Sękate, zakończone kopytami nogi miażdżyły leśne podłoże. Luce zdało się że potwór przyspieszył a oni sami zostali zauważeni. Świat znowu nabrał tempa, a on z zaciśniętymi do bólu pięściami rzucił się za wagon w górę nasypu, tam skąd stoczył się pociąg.
- Uciekajcie! - rzucił tylko krótko i pobiegł pod górę nie zważając na złomki drzew i korzenie. Śpieszył się, bo miał do przebycia daleką drogę, chciał szerokim łukiem okrążyć zniszczony skład nie narażając się na atak mających imponujący zasięg ramion potwora. Musiał dostać się do bagażowego. Za wszelką cenę musiał dostać się do wagonu, gdzie była ich broń. I jak po cichu liczył być może zapasy nafty. Gnał ile sił w nogach i mocy w płucach, byle zdążyć nim potwór dopadnie kolejną ofiarę. Nie oglądał się za siebie. Raz, może dwa zerknął tylko by upewnić się czy nie znajduje w zasięgu macek bestii. Wspinał się, parł, byle do przodu.

Nagle huk eksplozji przetoczył się przez okolicę mieszając z rykiem bestii. Fala uderzeniowa zwaliła Lucę z nóg. Wokół oszołomionych ludzi zaczęły spadać kawałki lokomotywy, niczym szrapnele, wbijając się z sykiem w rozmiękłe błoto. Widok był porażający. Na szczęście odłamki ominęły Lucę i miał nadzieję, że ten zabójczy deszcz nie zranił nikogo. Poza bestią, która odwróciła się wściekle młócąc mackami w stronę miejsca wybuchu i przemieściła się bliżej lokomotywy wykonując kilka szybkich kroków. Luca dokładnie widział jej nogi. Miała je cztery. Wielkie, jak korzenie i … zakończone kopytami. Potwór zbliżył sie do tego, co zostało z lokomotywy i jął uderzać wściekle swymi mackami wrak, rozrywając gorący metal na strzępy i wbijając resztki w błoto. Ten porażający spektakl miał jeden plus - bestia oddaliła się nieco od garstki ocalonych ludzi. Jednak wróciła w okolice wagonu bagażowego. Luca leżąc w błocie i zmielonym zsuwającym się z nasypu składem kolejowym poszyciu lasu z bezsiłą obserwował potwora. Podłamał go ten widok. Po tym co dopiero co zobaczył, nie wiedział jak można by zaszkodzić temu czemuś, co jak się chłopakowi wydawało nie ucierpiało nawet wskutek wybuchu. To co widział odebrało mu resztki nadziei. Jeśli nawet łudził się do tej pory, że potwór zwyczajnie się nażre i sobie pójdzie, teraz był już pewien, że chodziło o co innego. Ono nawet nie ruszyło tego człowieka, którego wyciągnęło z pierwszego wagonu nim wybuchła lokomotywa. Po prostu grzmotnęło nim o ziemię i ruszyło dalej. Luca był już przekonany, że straszydłu chodziło tylko o to, by ich pozabijać. Jedyna nadzieja w tym, że raczej nie było za mądre. Poranione odłamkami kotła rzuciło się na resztki lokomotywy jakby była zagrożeniem. Żeby choć mieli sztucery. Wzięte z krzyżowy ogień straszydło może udałoby się zabić... Czekał ukryty na okazję w duszy na przemian przeklinając ulewę i modląc się o to, by zapałki w kieszeni spodni nie zamokły.
Liczył że może coś odwróci jego uwagę od lokomotywy i wraku bagażowego wagonu. Gdyby tylko odlazło na tyle daleko by mógł nie ryzykując pochwycenia przez długaśne ramiona dostać się do bagażówki, zdobędzie tyle sztucerów ile uda mu się wynieść i wspólnie zatłuką drania. Gdzieś tam musiał być Hiddink, którego wydało mu się że raz usłyszał. Gdzieś musieli być Garrett i Leo. Może jeszcze ktoś... W kupie siła - powtarzał sobie - nawet niedźwiedż nie stanie watasze wilków. Musiał tylko zdobyć sztucery. Walczący o życie człowiek czy wilk jest tak samo groźny, trzeba tylko, by nie był bezbronny.
 
Bogdan jest offline  
Stary 16-03-2011, 23:46   #182
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
-Walter! Walter! - głos Kennetha dochodził go poprzez gwałtowne odgłosy wybuchów i strzałów, które rozbrzmiewały tuż nad jego głową. Pociski waliły tuż koło niego, rozbryzgując ziemię prosto na jego podarty mundur. Chopp leżał w okopie, uwięziony ciałami zabitych towarzyszy broni. Jego martwi przyjaciele stanowili dla niego teraz osłonę przeciw strzałom wroga. Słyszał, jak kule wbijają się w głucho w leżące ciała, które krwawiły, krwawiły i nie chciały przestać.

-Walter! Walter! - w końcu spojrzał w tamtą stronę i zobaczył wyciągniętą rękę Kennetha, młodego szeregowca, który wołał jego pomocy. Znajdował się o kilkanaście ciał od niego. Widział tylko jego pokrwawioną twarz, wykrzywioną przeraźliwym grymasem i tą wyciągnietą rękę, która prosiła go o pomoc.

-Walter! Walter! - jego głos świdrował mu czaszkę nie mniej, niż niemiecka nawałnica. Musiał mu pomóc, nie mógł go tak zostawić. Zaczął wygrzebywać się spośród martwych przyjaciół. Jego dłonie co rusz napotykały wilgotne rany, ślizgały się na wywalonych wnętrznościach, ale on powoli podnosił się i gramolił na szczyt tej sterty. Pełzł teraz w kierunku Kennetha. Też wyciągał rękę w jego kierunku, krzycząc: -Ken! Idę! - Już był coraz bliżej, już czuł na sobie jego śmierdzący oddech, jakby też był martwy, a jego wołanie było tylko wymysłem Waltera, kiedy nagle zapadła totalna cisza. W jednej sekundzie wszystko zamarło w oczekiwaniu na coś. Na co? Co miało nastąpić? Walter podniósł głowę, wychylił się z okopu i nic nie dostrzegł poza kolejnymi stertami martwych żołnierzy. I wtedy to usłyszał. Nagły gwizd. Przeraźliwy gwizd, który był coraz głośniejszy i zwiastował coś okropnego. Coś, co musi zaraz wybuchnąć z przerażającą mocą. I stało się. Walter poczuł gwałtowny wstrząs. Poczuł, jak rzuciło go na drugą stronę okopu i odbiło z powrotem tam, gdzie przed chwilą leżał. Ciało miał jakoś dziwnie pokurczone, ktoś siedział mu na twarzy ciężkim tyłkiem. Walter włożył wszystkie siły, żeby się oswobodzić z tej pułapki i w końcu otworzył oczy. Chwilę musiało potrwać zanim zorientował się, że jest w pociągu i leży gdzieś w kącie przedziału na Hiddinku. Padał na niego ciepły indyjski deszcz, który przedostawał się do wnętrza przez dziurawy sufit, nie to nie był sufit, to ściana przedziału, okno, które teraz było do góry nogami. Pociąg musiał się przewrócić, leżał teraz bokiem, a oni pospadali z łóżek. Wokół było pełno szkła – księgowy bardziej to poczuł, niż zobaczył, bo wzrok jeszcze się nie przyzwyczaił do tych ciemności.

Najgorsze było to, że z zewnątrz dobiegał go dziki ryk. Ryk, jaki mogło wydawać tylko coś, co jest wściekłe i chyba nie jest człowiekiem. Chopp wygramolił się przez okno, podpierając się nogami o na razie nie protestującego Herberta i natychmiast zatęsknił za tymi sympatycznymi gulami, które spotkał na cmentarzu. Za sympatycznymi, bo ten stwór był sto razy gorszy. Z daleka mógł przypominać drzewo, ale ruszał się, a zamiast gałęzi miał długie, grube ramiona, którymi wymachiwał dokoła poszukując nie wiadomo czego. Jego macki lądowały po kolei w oknach przedziałów i wracały z powrotem, a stwór ryczał nieusatysfakcjonowany. Jedno ramię w końcu zanurzyło się w odmętach leżącej bokiem lokomotywy i wyciągnęło przerażonego maszynistę, który nagle gdzieś zniknął, jakby wylądował w ogromnej paszczy, która na pewno była gdzieś tam ukryta, pomiędzy obrzydliwymi mackami. Pożerał go... Szukał ludzi, żeby ich zeżreć... i Walter miał jakieś dziwne wrażenie, że to właśnie oni mają stanowić jego główne menu dzisiaj...

-Emily! - krzyknął bardziej do siebie i w tym momencie wszystko dla niego przestało już istnieć. Wpadł z powrotem do przedziału. Resztki rozsądku kazały mu nałożyć buty oraz kaburę z pistoletem i natychmiast wypadł na korytarz. Poruszać mógł się tylko na czworaka, ale brnął dzielnie w kierunku jej przedziału. Po drodze spotkał Miszę i wspólnie dotarli na miejsce. Ich przedział nie przedstawiał się wcale lepiej niż przedział Choppa. Potłuczone okna, powywalane sprzęty, szczegółów nie widział, bo było za ciemno. Emily stała nad leżącą Amandą i chyba właśnie ją policzkowała.

-Nic wam nie jest? - zawołał księgowy i poczuł ogromną ulgę, że panna Vivarro jest cała. Całą drogę przez korytarz pociągu, duszę miał na ramieniu, że coś mogło jej się stać, że nie darowałby sobie tego, ale jest... jest cała. Dobrze...

-Cała broń została w wagonie, który jest blisko tego potwora. Tak, na zewnątrz grasuje coś gorszego, niż gul. Nie wiem, czy uda nam się tam dotrzeć, chociaż nie sądzę, żeby tu broń mogła w ogóle coś zdziałać. Jesteście całe? Możecie się ruszać? - Chopp wystrzeliwał słowa niczym z automatu. Objął Emily wzrokiem pełnym troski.

-Cholera! Amanda jest nieprzytomna! - krzyknęła panna Vivarro przez ramię w kierunku korytarza. Ujęła nieprzytomną kobietę pod pachy i stękając, pociągnęła w kierunku wyjścia. -Złapcie ją!

-Emily! - Walter krzyknął, widząc, że kobieta pcha się w ich stronę. Zapomniał zupełnie o zwrotach grzecznościowych, ale nie czas było teraz o tym myśleć. -Oknem! Oknem! Wyjdź pierwsza i podamy ci z Miszą Amandę.

Emily zaczęła się gramolić na zewnątrz i wyciągnęła z góry ręce po nieprzytomną pannę Gordon. Chopp na spółkę z Ukraińcem, podrzucili ją do góry i jakoś, wspólnymi siłami, cała czwórka znalazła się na górze pociągu. Natychmiast poczuli na sobie siłę deszczu, który bezlitośnie przemoczył ich do suchej nitki oraz ogrom przerażającego ryku, który na chwilę zmroził im krew w żyłach.

-Tam było dziecko! W przedziale obok chłopców - rzuciła panna Vivarro i natychmiast ruszyła w ciemnościach w kierunku okna czwartego przedziału. Tego było za wiele dla Waltera, który myślał tylko i wyłącznie o jej bezpieczeństwie. Jedyne, na czym mu zależało, to odciągnąć ją od tego niebezpieczeństwa. Później może zajmować się innymi rzeczami: ratować pozostałych, walczyć z potworem, ale najpierw zapewnić bezpieczeństwo tej kobiecie. “Kurwa!”, przeklął w myślach. -Zaopiekuj się Amandą i zobacz, czy pozostali żyją! - rzucił do ochroniarza, a sam ruszył za Emily.

Biegła przodem. Poruszali się cały czas w kierunku bestii. Zamiast uciekać, zmierzali prosto w paszczę tego bydlaka. Byli jeszcze za daleko, żeby dosięgnęły ich jego śmiercionośne macki, ale zabawa z lokomotywą chyba mu nie wystarczy zbyt długo i zaraz też ruszy w ich stronę. Księgowy biegł za panną Vivarro, która tak jakby wcale nie odczuwała strachu. Musieli uratować to dziecko. To było ważne dla niej, było więc ważne i dla niego. Gdy zajrzeli do przedziału, który zajmowała dziewczynka i jej rodzice, Chopp okiem fachowca dostrzegł tylko jedną istotę, której da się tu pomóc. Właśnie dziewczynka. Jej ojciec siedział skulony z wystającą kością piszczelową. która przebiła mu skórę na łydce, niczym bagnet i sterczała, jakby była gotowa nadziać kogoś jeszcze. Kobieta wyglądała na zupełnie nieprzytomną. Dziewczynce chyba nic nie było. Nic, oprócz strachu, który wypełniał jej wielkie oczy po brzegi.

Emily zawołała ją do siebie i wspólnymi siłami, wyciągnęli ją na ścianę pociągu. Miała na imię Rosie. Walter szepnął do panny Vivarro, że więcej już nie dadzą rady, że muszą uciekać, nawet ojciec wołał, żeby wziąć tylko dziewczynkę, ale Emily też szepnęła: -Proszę, spróbujmy uratować chociaż jedno z nich. - Takiemu szeptowi się nie odmawia. Taki szept zniewala. Choćby świat cały miał runąć w tej sekundzie, to Walter i tak musiał to zrobić. Wskoczył do przedziału, ryzykując, że sam się połamie, albo dozna jakichś mniejszych obrażeń i zaczął potrząsać kobietą. Ta nie odzyskiwała przytomności. Walter zawołał do Emily:

-Podam ci kobietę... jak ma na imię? - zwrócił się do mężczyzny. -Wyciągniemy ją wspólnymi siłami i zniesiemy z tego pociągu. Pan musi dać sobie radę, pomożemy panu tylko wyjść.

Zaczął powtarzać czynności, jakie przed chwilą robili z Amandą. Podał kobietę do Emily, sam wygramolił się na zewnątrz i pomógł jej wciągnąć ją na górę. Później podał rękę mężczyźnie.

Bestia również była coraz bliżej. Jej macki nie mogły ustać w miejscu, ciągle czegoś szukały. Co chwila pojawiał się w nich jakiś człowiek, co chwila jakiś człowiek lądował zmiażdżony na ziemi. Potwór rzucał wszystkim, co tylko schwycił. Teraz mogli poczuć też jego zapach. Jak smród bagna. Bagna, w którym potopiło się sporo ludzkich istnień. Smród, od którego kręciło się w głowie, a ludzie przestawali racjonalnie myśleć. Chopp odnosił wrażenie, że deszcz, który hektolitrami leje się z ciemnego nieba, musiał zostać przygnany tutaj przez to... drzewo...

Mężczyzna wypełzł z przedziału, zobaczył bestię i natychmiast wpadł tam z powrotem. Co gorsza, pociągnął za sobą nieprzytomną kobietę i sytuacja wróciła do tej sprzed kilku chwil. Wszystko na marne. Leżeli tam skuleni i oparci o drzwi do korytarza pociągu. Kobieta nieprzytomna, mężczyzna cały się trząsł. Pewnie zapomniał już o nodze i teraz stanowiła ona dla niego najmniejszy problem.

Emily chyba zrozumiała, że nie da się ich uratować, bo czuli na twarzach powiew, jaki wzbudzały przelatujące w powietrzu długie ramiona tego diabła. Jeszcze chwila, a zginą gdzieś w odmętach jego systemu korzennego, bo potwór rzeczywiście trochę przypominał drzewo. W każdym razie nie protestowała, gdy Walter brał od niej dziecko i pomagał ześliznąć się po dachu pociągu na ziemię. Tam już uwijali się pozostali. Chopp widział, że Hiddink razem z Ukraińcami działają przy wciąż nieprzytomnej Amandzie i próbują umieścić ją na prowizorycznych noszach. Dwight z Lucą zniknęli gdzieś w okolicach wagonu bagażowego.

Mogli więc uciekać. Musieli dostać się do lasu, tam wśród drzew, znajdą schronienie. Później wrócą i zobaczą, co da się ocalić z pociągu, który w dodatku w tym momencie wybuchnął. To musiał być kocioł parowy. Na szczęście trochę za daleko, żeby zranić kogoś z nich, ale potężna eksplozja porządnie nimi wstrząsnęła. Płomienie poszybowały w górę i rozświetliły noc. Przez chwilę demon pokazał się w całej okazałości. Jego potworność była spotęgowana przez czerwony, piekielny blask ognia. Potężny ryk chciał powyrywać im uszy. Poczuli wyraźniej trupi odór. Walter przycisnął Rosie mocniej do siebie. Położył rękę na jej głowie. Drugą ręką cały czas trzymał dłoń Emily. A może mu się tylko tak wydawało.

Zaczęli się oddalać w kierunku drzew. W kierunku lasu. Dalej od pociągu. Gdy byli już w bezpiecznej odległości, stanęli i patrzyli, czy pozostali idą w ich kierunku. Ale tej chwili intymności, kiedy stał z tą dziewczynką i panną Vivarro u boku i patrzyli na to, co dzieje się w oddali, nikt już mu nigdy nie zabierze. Nikt. Nigdy.

Żaden gul. Żaden diabeł.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 17-03-2011, 22:03   #183
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Był wyczerpany, kolejna fala senności wywołana brakiem chociażby chwili snu zmogła go już po ulokowaniu się w przedziale pociągu. Całą podróż spędził z gazetą zakrywającą głowę, starając się wykorzystać monotonną atmosferę.
Z letargu wybudził go lekkim szturchnięciem Luca...kolacja.
Nie zjadł prawie nic, jedynie kilka soczystych, kuszących żywymi kolorami owoców i kawałek niezidentyfikowanego ciasta z mocną herbatą.

Był poddenerwowany, nie w swój tradycyjny sposób, wyglądał raczej jak gdyby ktoś właśnie włączył mu oświetlenie w toalecie, zmarszczone brwi i przymrużone, podkrążone i zirytowane oczy lustrowały otoczenie...po kilku minutach opuścił wagon restauracyjny.
Padł na łóżko...wyczerpanie spowodowane niemal trzema dobami bez snu w końcu pokonało niemożność zaśnięcia...
...pierwsze co usłyszał to rozdzierający bębenki w uszach pisk hamulców, później już tylko wykrzykiwane przez Ukraińców przekleństwa, cały przedział tańczył w chaotycznym układzie, Luca wbił się z całym impetem w jednego z ochroniarzy córki Vivarro. Lynch upadł z łóżka na drewnianą podłogę, obijając przy tym żebra...stracił dech, a chwilę później krztusił się już własną krwią.
Nie widział nic, jedynym co udało mu się wymacać z kieszeni był złamany w pół papieros i zapalniczka...chwilę ciszy przerwał Misza, wykrzykując jakieś niezrozumiałe słowa.
Ciszę jaka zapadła w chwilę po tym przerwał urywany kaszlem śmiech Lyncha, którego podnosił Boria:
- Żyjesz?
Nie odpowiedział, wepchnął jedynie rozerwanego, zapalonego papierosa w grube łapsko mężczyzny i wymacał swoją walizkę.
Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku włazu odkrytego przez Lucę. Wyszedł na zewnątrz...kątem oka zarejestrował znajome sylwetki kierujące się w dżunglę.
Huk wybuchającej lokomotywy i on...kolos...uśmiech na twarzy Lyncha rozszedł się do nienaturalnych rozmiarów, chichrał teraz przedzierając się przez bagno w kierunku wagonu bagażowego.
- Popilnuj - powiedział spokojnym tonem do uwijającego się w strugach deszczu Garretta. Z kieszeni wydobył kolejnego papierosa, ten szczęśliwie był cały, po kilku próbach knot zajął się ogniem oświetlając zakrwawioną i poturbowaną twarz Lyncha:
- Reszta jest twoja - dorzucił sięgając po leżącą u stóp Dwighta strzelbę i wciskając mu przy tym w ręce paczkę częściowo połamanych papierosów.
Z łatwością wdrapał się na bok przewróconego wagonu...lekko pochylony maszerował aż do jego skraju, nakreślając po drodze, własną krwią, na deskach wagonu kolejne znaki...z tego miejsca wszystko miał jak na dłoni...uciekających w las pasażerów, detektywa pakującego wyrzucane przez Lucę graty i TO...przyłożył policzek do kolby strzelby...nie mógł się już dłużej hamować
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=P_Pt8fOEQOg&feature=related[/MEDIA]
broń wystrzeliła...
 
zodiaq jest offline  
Stary 18-03-2011, 11:17   #184
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Wieczór leniwie przechodził w noc, a Herbert przysypiał w swoim łóżku czytając kryminał pani Christie. Półsennie pomyślał, że trzeba by się umyć i przebrać w piżamę, ale zrobiło mu się tak błogo, że postanowił zdrzemnąć się chwilkę nim wstanie i … zasnął głęboko.

Przebudzenie było gwałtowne i zgoła nieprzyjemne. Pociąg wykoleił się, a Hiddink spadł z łóżka na Waltera. W pierwszej chwili zdezorientowany pomyślał, że całe zamieszanie to sprawka Choppa, ale wkrótce dotarła do niego absurdalność tego pomysłu. Potem przyszło mu do głowy, że to zamach. Niby ten cały ich Gandi gadał o pokoju, ale kto tam tych dzikusów wie.
Przy sobie Hiddink miał jedynie rzeczy osobiste, ale pozbieranie tego co zostało w niemal całkowitych ciemnościach nie było łatwe. Tym niemniej znalazł jakimś cudem swoje buty, co było sporym osiągnięciem. Nie pokaleczył się przy tym odłamkami szkła z szyby, co już zakrawało niemal na cud. Po za tym wymacał rewolwer, który wypadł na podłogę spod poduszki i paczkę naboi.
Korzystając z tego, że Chopp zwolnił miejsce, Herbert z wembleyem w dłoni wyjrzał na zewnątrz. Strugi deszczu ograniczały widoczność, ale i tak to co zobaczył sprawiło, że zatrzęsły się pod nim kolana, a jego liche, siwiejące włosy stanęły dęba. Zwierzę, bo cóż to mogło być innego, jak nie zwierzę, było wręcz monstrualnych rozmiarów i kształtów jakich dotąd nie widział. Nieznany nauce gatunek właśnie demolował pociąg.
Oszołomiony wygramolił się pospiesznie na korytarz, by zajrzeć do sąsiedniego przedziału, gdzie zniknął Chopp. Nim tam dotarł usłyszał, że Amanda jest nieprzytomna. Później zaś, iż jest więcej rannych.
- Słuchajcie! - zaczął nawoływać z korytarza - Nie uciekniemy wszyscy. Nie wiadomo, czy w lesie nie ma więcej tych stworów. Musimy się bronić. Mam paczkę naboi, zapałki, są lampy naftowe. Spróbujmy drania odstraszyć. Jak zaczniemy uciekać dopadnie nas nim dotrzemy do drzew. Wycofajmy rannych i kobiety do tyłu. Paru z nas zostanie z lampami. Jak drań podejdzie bliżej podpalimy go. Może się uda. W każdym razie damy czas reszcie na ucieczkę. Łóżka mają drewniane stelaże. Mogą służyć jako nosze. - zaczerpnął tchu, takie szybkie mówienie zmęczyło go.
- Kto zostanie ze mną na ochotnika? Dwight? Luka?
Hiddink nie był naiwny. Wiedział, że jeżeli nie odstraszą potwora nie będą mieli żadnych szans, by przeżyć.
Część pasażerów pod egidą Emily i Waltera zaczęła tymczasem, pomimo jego wątpliwości, opuszczać pociąg.
Osoby na zewnątrz pociągu ujrzały, jak macki potwora rozrywają z dużą sił a wagon numer jeden. Jedna z nich pochwyciła jakiegoś wrzeszczącego człowieka i z całej siły gruchnęła nim o ziemię. Krzyki ucichły. Bestia była od was zaledwie o trzydzieści metrów. Posapywała, wydawała z siebie dziwaczne i odrażające odgłosy a jej skóra śmierdziała bagiennym szlamem. Wnosząc z tempa posuwania się potwora wzdłuż pociągu pozostała wam jakaś minuta na działanie. Góra dwie. Dziewczyna wydobyta z pociągu ujrzała to COŚ i straciła przytomność. Jej ojciec zaczął pełznąć z powrotem do wnętrza, nie zważając na nogę, którą przebijała kość. Najwyraźniej wpadł w jakiś rodzaj paniki. Cuchnący kolos oderwał kolejny fragment dachu odrzucając go w tył z ogromną siłą.
Herbert wiedział, że w tym stanie Anglik nie nadaje się do dyskusji. Gdy mężczyzna wczołgał się na korytarz Hiddink bez żenady kilka razy zdrowo sprał go po twarzy.
- Weź się w garść chłopie. To tylko zwierzę. Dziwaczne, ale zwierzę.
Sam nie był pewien swych słów, ale wiedział, że strach nazwany, nie jest już tak straszny.
Wtem usłyszeli potworny huk. Hiddink wyjrzał przez okno. Doszło do eksplozji kotła lokomotywy, a stwór odwrócił się i zaczął niszczyć jej resztki. To zmusiła Herberta do zrewidowania swych planów. Cel w postaci odciągnięcia uwagi stwora został osiągnięty i nie było sensu narażać dalej życia. Hiddink z siłą wzmaganą przez strach wyrwał drewniany stelaż z jednego z przedziałowych łóżek i zabrał się za kolejny. Zawołał do jednego ze znajdujących sie w pobliżu Ukraińców licząc, że trafił z imieniem.
- Boria użyjemy tego jak noszy. Wypieprz z wagonu Angola. Załadujemy na stelaż Amandę i do lasu. Póki bydle jest zajęte. Potem wrócimy po złamasa.
Herbert chwycił nieprzytomną Pannę Gordon pod pachy i umieścił na prowizorycznych noszach. Na szczęście do dżungli nie było daleko. Gorzej, że wciąż padało i było bardzo ciemno. W tych warunkach nietrudno było się zgubić. Z drugiej jednak strony stworowi nie będzie ich łatwo znaleźć, o ile … właśnie, o ile w ciemności nie kryje się ich więcej. Hiddink wytężał wzrok próbując bezskutecznie przebić ciemność dżungli wzrokiem. Jego rewolwer wydawał mu się jedynie dziecinną zabawką wobec zagrożeń, jakie na nich czekały, ale cieszył się, że go ma.
Nie brał udziału w szabrowaniu ekwipunku. Miał nadzieję, że nad ranem zdołają wrócić i odzyskać, choć część rzeczy. Jedyne co im potem zostanie do zrobienia, to iść wzdłuż nasypu, by dotrzeć do ośrodków cywilizacji.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 18-03-2011, 16:36   #185
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Chaos!

Wypadek. Mrok i strach. Deszcz i kłębowisko ciał. Góra przestaje byc górą a dół dołem. Keneth?! Kim do cholery jest Kenneth?! Co się dzieje? Na razie nieważne, ważne że szybko! Chaos. Działaj, Dwight, znajdź porządek w chaosie, póki jeszcze możesz...Noc. Nogi - całe. Ręce - całe. Mrok i strach. Z daleka cichy jęk, krzyki nie muszą miec pionu by było je słychac. Szybko.

Obudź się. Działaj.

Gdy dzieje się coś takiego, pamiętasz zazwyczaj potem oderwane od siebie, poszatkowane obrazy.

Pamiętasz. Jeśli przeżyjesz...


* * *


Dwight, korzystając z tego że wypadek dotknął go chyba w najmniejszym stopniu, od jakiegoś czasu próbował się szybko ogarniać. Ubierał się w pośpiechu. Miał na to chwilę czasu, ściągnął ku sobie wszystkie posiadane przez siebie w przedziale rzeczy, starając się spakować je do jednej torby i sprawdził obecność schowanego na pasku pod pachą rewolweru. Sięgając dłonią po pozostawioną po wczorajszym czytaniu książkę patrzył na Choppa, gdy ten wyglądał przez okno. Zastygł i chyba zaklął pod nosem, widząc reakcję księgowego. Sam nie wyglądał przez okno. Ostrożnie zmieniając pozycję wyjrzał za to na korytarz.

Walter czołgał się korytarzem do przedziału Pań. Wcześniej rzucił do tyłu do współtowarzyszy: -To nie gule... To coś innego. Nie wiem, czy lepiej jest stąd uciekać, czy próbować się tu schować. Idę zobaczyć, co z Emily i Amandą.

Coś...Innego.


***


- Kto zostanie ze mną na ochotnika? Dwight? Luka?

Garrett popatrzył na niego, a potem bez słowa wyjrzał na zewnątrz. Jego twarz stężała i cofnął się nieco, ale nie odwrócił się mrużąc z niedowierzaniem oczy. Dłuższą chwilę uspokajał oddech, a potem zaklął coś pod nosem.
- Powiem ci moje zdanie, Herb. - głos nie był do końca jego normalnym tonem - To nie wygląda mi na coś, z czym można skutecznie walczyć bez ciężkiego sprzętu.
Dwight wyjrzał jeszcze raz na stwora, przełykając z trudem ślinę.
- Brzydki skurwiel. - mruknął do siebie - Ale znam jedną starą portowa kurew, która wygląda dużo gorzej.



* * *


To zwierzę. To tylko pieprzony, pojebany odprysk ewolucji który nigdy nie powinien się zdarzyc. Wiesz, że to nieprawda Dwight. Wiem, ale jeśli trzeba wepchnę ci to do mózgu przez dupę, głupcze. To zwierzę. Zrozum i maszeruj!

Deszcz. Szalony bieg, zmieszany ze skradaniem. Pandemonium, które dzieje się wszędzie dookoła. To wojna, podpowiada wyobraźnia karmiona obrazami z gazet i opowieści - ale na wojnie nie ma tego czegoś, z tymi paraliżującymi umysł mackami, które...Nie, nie myśl. Nie patrz. Działaj...Drzewa, las, miażdżeni ludzie...Nasyp, ślizgające się buty których nawet nie zdążyłem dobrze zawiązac. Szybciej, tędy. Do wagonu, rozbebeszonego jak dziecięca zabawka.


* * *


Potem znowu nic.

Dzwonienie w uszach. Zimna, mokra gleba. Otwierające się z niechęcią oczy, rozdygotane dłonie które ledwo odrywam od spoconych i zlanych deszczem włosów. Żyję. Coś...Coś wybuchło...?! Później, ruchy, działaj, żyjesz. To dziwne uczucie, gdy przez jakiś czas nie słyszę nic a dookoła trwa niemy koszmar pełen TEGO czegoś rozrywającego na strzępy ludzi i żelazo, uciekających w popłochu podróżnych. Przebijam się przez mrok i deszcz, jeden gorszy od drugiego. Potwór...Nie, to zwierzę jest chwilowo daleko, to szansa na...

Zwykle dobry w wynajdywaniu zeschłego źdźbła pośród bujnej trawy, teraz nie jestem w stanie odnaleźc niczego...Nie z tym czymś za plecami, nie w tym piekle przypadkowych przedmiotów, nie przy takim oświetleniu. Rozpaczliwie łapię byle co i odrzucam...

Tam, Luca! We dwóch uniesiemy więcej...Krzyczę, ale on się waha, krzyczę więc dosadniej i przybiega w końcu - jest bystry i łapie plan w lot, zaczyna wyrzucac co popadnie i klnie po swojemu, co jakiś czas popatrując na to pieprzone drzewo dokonuję błyskawicznej selekcji...Najpierw maczety i amunicja, potem zarzucam na ramię pas z porządną myśliwską strzelbą...

- Czego strzelba akurat dla pana...?! - rzuca w biegu włoch, który akurat zrzuca kolejne toboły, ciuchy, garnki i jego włoski bóg wie co jeszcze.
- Bo jestem większy i mam strzelbę! - odhukuję krótko. Bezczelny gówniarz.
- Przypinaj to! - odrzucam mu pistolet z kaburą, a on chwyta go chyba i znów znika, zresztą nie wiem bo już kukam czy TAMTO nie wraca, ale nie, więc łapię hamak i zawijam w niego jak leci to co może się przydac, szabla, garnek, parasol i któreś ciuchy. Zwijam sznurki tak by pozostały wolne końce i wiążę je na plecach. Ciężko. Szybciej, krzyczę. Luca musi wejśc teraz głębiej, bo tu niewiele już zostało. Krzyczę przez deszcz, że na mój wrzask ma wracac chocby znalazł tam w środku i najbardziej soczystą włoską dziunię, chłopak wślizguje się tam jak piskorz. Kurwa, zapomniałem...

- Papierosy! - drę się za nim - Najpierw bierz papierosy!!!

Czas przyspiesza, wskazówki zegara wirują coraz szybciej, TO chyba zmienia juz kierunek?! Nie...Lecą rzeczy, łapię jeszcze co popadnie, co może pozwolic nam przeżyc. Resztę weźmie Luca i i tak ręcę muszę miec wolne żeby udźwignąc stąd ten zwinięty w rulon namiot, który na mnie czeka oparty o wagon...Jak tam...? Jeszcze, jeszcze chwila...

I wtedy pojawia się on. Zakrwawiony anioł o młodzieńczej twarzy i otchłani w oczach...Anioł, którego zesłano by przyniósł mi papierosy...Przyciskam je do siebie jak najdroższy skarb, a on schyla się i po chwili odchodzi z tą drugą strzelbą w dłoni, tą o której zapomniałem bo skryło ją błoto...Na chwilę zapominam o potworze, a anioł wspina się i przechadza się swobodnie po wagonie niczym żuraw, kreśląc krwią tajemne wzory... Z trudem odrywam od tego wzrok, bo tam chyba monstrum zaczyna zawracac, więc zaczynam drzec się na Lucę że już koniec i trzeba brac to co się udało wyrwac z gardzieli chaosu, uchodzic w las...

Tego, co dzieje się na wagonie, nie widzę do końca, bo anioł chyba poszedł w kierunku środka i poryzrywane krawędzie zasłaniają widok, ale widzę w deszczu chyba kawałek głowy....Potem jest huk wystrzału i kształt znika, runął w dół, został tylko mrok i wskazówki które pędzą tak szybko, że już ich nie widac...

Krzyczę, a choc układałem wymyślne wyzwiska i oskarżenia głupców, z moich ust wyrywają się tylko słowa, których ja sam nawet nie jestem w stanie rozpoznac i zrozumiec...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 19-03-2011, 00:48   #186
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Uderzyła w fotel z takim impetem, ze resztki snu natychmiast wywietrzały jej z głowy. Zbierała się z klęczków, gdy skojarzyła paskudny odgłos, który poprzedził jej upadek. Stało się coś strasznego! Pociąg przez chwilę zsuwał się wywołując w żołądkach pasażerów obrzydliwe sensacje, a potem zastygł leżąc na boku.
- Amandaaaa! - ryknęła z całych, podpartych przerażeniem sil. Gordon leżała pod ścianą bezwładna jak szmaciana lalka. klnąc na czym świat stoi, Emily popełzła w jej kierunku, przez otwarte z nagła okno wlewał się do przedziału ciepły, monsunowy deszcz.
- Amanda? - głos jej się załamał. Wycięła kobiecie policzek, ale to nie zmieniło jej stanu. Zaklęła jeszcze raz.
Jej uszu dobiegł znajomy głos Waltera. Po chwili dołączył do niego głos Miszy.
- Nic wam nie jest?
- Musimy uciekać. Tam na zewnątrz …. drzewo … ono... zjada ludzi....
- Widziałem, musimy wydostać się z tej pułapki. Cała broń została w wagonie, który jest blisko tego potwora. Nie wiem, czy uda nam się tam dotrzeć, chociaż nie sądzę, żeby tu broń mogła w ogóle coś zdziałać. Jesteście całe? Możecie się ruszać? - ostatnie pytanie Chopp skierował do Emily i Amandy.
- Cholera! Amanda jest nieprzytomna! - krzyknęła przez ramie w kierunku korytarza. Ujęła nieprzytomną kobietę pod pachy i stękając, pociągnęła w kierunku wyjścia. - Złapcie ja!
-Emily! - Walter krzyknął, widząc, że kobieta pcha się w ich stronę. Zapomniał zupełnie o zwrotach grzecznościowych, ale nie czas było teraz o tym myśleć. - Oknem. Oknem. Wyjdź pierwsza i podamy ci z Miszą Amandę.
Jęknęła z przestrachu własną głupotą. Musiała się naprawdę mocno uderzyć w głowę. Może gdyby miała więcej czasu, zdążyła by się zawstydzić. Ale czas był ostatnim, czym dysponowała. Cokolwiek grasowało w pobliży pociągu, zdawało się zbliżać. Przedział pogrążony był w chaosie, ale udało jej się wyłowić z niego buty oraz impregnowaną skórzaną torbę, w której trzymała mapy, broń, kompas i swoje notatki. przerzuciwszy ją przez ramię, zaczęła piąć się w gore, w kierunku okna. Zajęło jej to dobrą chwilę, ale udało się. Podciągnęła się na krawędzi otwartego okna i przecisnęła przez nie, prosto w strugi deszczu.
- Już! - krzyknęła do mężczyzn w dole.
Walter z Ukraińcem schwycili nieprzytomną Amandę za nogi i podali Emily do okna. Deszcz zacinał prosto w ich twarze, co utrudniało pracę, ale jakoś udało im się wypchnąć pannę Gordon do góry. Teraz przyszła pora na nich. Wyjść przez okno i znaleźć jakąś kryjówkę, uciec, nie wiadomo co zrobić, w obliczu czegoś takiego. Gdy byli już na zewnątrz, Walter odezwał się do panny Vivarro.
-Musimy ją gdzieś położyć, a sami dostać się do wagonu z ekwipunkiem. Albo po prostu uciekać gdzie pieprz rośnie, bo nie wiem, czy na niego broń zadziała. Tylko upewnijmy się, że wszyscy są cali.
- Tam było dziecko! W przedziale obok chłopców – ocknęła się i, obróciwszy na pięcie, ruszyła w ciemnościach w kierunku okna czwartego przedziału.
- Zaopiekuj się nią i zobacz, czy pozostali żyją! - rzucił do ochroniarza, a sam ruszył za Emily.
I wtedy … w bladym blasku przedświtu zauważyli zarys tego czegoś. Wijące się niczym macki gałęzie. Masywne cielsko. Zamarła na chwilę, nie dowierzając temu, co widzą jej oczy. Coś takiego zwyczajnie nie miało prawa istnieć. Zacisnęła powieki, potrząsając głową. Ghoule też nie powinny, a istniały, więc odraza szybko ustąpiła miejsca zimnej determinacji i woli przeżycia Czymkolwiek był ten stwór nie miał prawa ich dopaść. Dotarcie na miejsce nie zajęło im zbyt wiele czasu, ale potwór w tym czasie zaczął penetrować kolejny wagon pierwszej klasy. Stopień jego uszkodzenia dawał niewielką nadzieję na znalezienie kogoś żywego w środku..
W przedziale czwartym ich oczom ukazał się rozdzierający serce widok – to tam podróżowała rodzina. Z zakrwawionej, skierowanej ku górze buzi dziewczynki wyzierały rozszerzone przerażeniem oczy. Jej ojciec leżał obok, z nogą złamaną tak paskudnie, że widać było wystającą z rany kość. Matka leżała pod ścianą, podobnie jak Amanda - bezwładna. Nie było sposobu, by stwierdzić czy żyje, czy nie.

- Hej, mała! - Emily położyła się na brzuchu na boku wagonu, zaglądając do środka. Wyciągnęła ręce w kierunku dziewczynki - Chodź do mnie!
- Tata .. mama … - mała była w szoku. Patrzyła na Emily z nadzieją.
- Spróbujemy im pomoc, ale musimy być bardzo cicho. Chodź do mnie! Szybko!
W oknie przedziału pojawiła się twarz Waltera, dopiero teraz zobaczył, jak to paskudnie wygląda.
- Da pan radę wyjść? Co z pana żoną?
- Mam otwarte złamanie - słabo wyszeptał mężczyzna. - Żyje, lecz jest nieprzytomna. Rose, idź do państwa. Zabierzcie ją stąd. Kocioł w lokomotywie może eksplodować w każdej chwili.
- Emily... - Walt szeptał do niej. -Chyba będziemy musieli ich tutaj zostawić. Bierzemy małą i uciekamy, bo zginiemy wszyscy.
- Proszę, spróbujmy uratować chociaż jedno z nich - ona również szeptała, oponując w najgłupszym sentymentalnym stylu.
- Chodź, kochanie - powiedział mężczyzna do dziewczynki. - Tata coś ci powie.
Potem przytulił ją mocno coś szepcąc do uszu. W końcu Rossie podpełzła w stronę okna. Wyciągnęła ręce i pomogła malej podciągnąć się ku gorze. Po wyciągnięciu małej, pod wpływem głosu Emily, Walter wskoczył do przedziału i zaczął potrząsać kobietą.
- Proszę pani, proszę pani! - Bezskutecznie doszukując się oznak przytomności.
- Może pan chociaż spróbować iść? - krzyknęła do mężczyzny
- Nie bardzo - wydyszał, ale podjął próbę dostania się do okna.
- Walter, spróbuj mu pomoc. Musimy się spieszyć, ale wrócimy po pana żonę.
-Nie, Emily. Podam ci kobietę... jak ma na imię? - zwrócił się do mężczyzny. - Wyciągniemy ją wspólnymi siłami i zniesiemy z tego pociągu. Pan musi dać sobie radę, pomożemy panu tylko wyjść.
Zaczął powtarzać czynności, jakie przed chwilą robili z Amandą. Podał kobietę do Emily, sam wygramolił się na zewnątrz i pomógł jej wciągnąć kobietę na górę. Później podał rękę mężczyźnie. Udało im się wydostać całą trójkę, ale czas na to stracony spowodował, że potwór był już przy wagonie bagażowym. Na jego widok mężczyzna wpadł histerię, mamrocząc pod nosem wycofał się do przedziału, ciągnąc za sobą nieprzytomną żonę. Rose rozpłakała się w ramionach Vivarro. Walter wziął od Emily dziewczynkę, przekrzykując deszcz i ryk.
- Musimy ich zostawić, uciekajmy do lasu! - zaczął schodzić na ziemię, cały czas trzymając dziewczynkę. Drugą rękę podał Emily. Vivarro raz jeszcze zrozpaczonym spojrzeniem omiotła wnętrze przedziału, do którego wycofał się ranny mężczyzna, po czym - wciąż trzymając buty pod pachą - ześlizgnęła się po dachu pociągu, korzystając z pomocy Choppa. Tak ciemno mogło być tylko w piekle. Deszcz siekł niemiłosiernie, znacząco utrudniając orientację w sytuacji. Wpadła pomiędzy drzewa i dopiero tam zatrzymała się, by rozejrzeć za resztą współtowarzyszy. Blade palce kobiety wziąć zaciskały się kurczowo na dłoni Waltera. W ciemnościach wytrzeszczała oczy, próbując wyłowić kontury. Po jednej stronie widziała Miszę, wraz z Hiddinkiem konstruującego nosze; po drugiej Borię, wraz z Garrettem i Lucą odwalającego na bok kolejne sztuki bagażu wyłowionego z pokiereszowanej bagażówki.

Wybuch nieomal zwalił ją z nóg. Nie spodziewała się takiego huku. To chyba właśnie osłupienie uratowało ją przed którymś z miliona stalowych odłamków, od których zaroiło się powietrze. Stała jak wryta, a wokół niej padał śmiercionośny deszcz. Przez moment, pośród spotęgowanego ponad ludzkie pojęcie zamętu, wydawało jej się, że widzi biegnącego górą po wagonach Lyncha. Zamrugała nerwowo. Nie. To nieprawda. Nikt nie mógł być tak odważny. Lub tak strasznie głupi.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 19-03-2011, 02:19   #187
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
āo! Rani Deewana!

Krzyk niósł się echem pośród prastarych ruin. Znikał w głębi czarnego owalu studni, nad którym tańczył zamaskowany, brązowoskóry mężczyzna. Posągi zapomnianych przez ludzi bóstw i demonów obserwowały podrygi czarownika z kamiennym spokojem na zatartych przez czas obliczach.

Twarz mężczyzny zasłaniała maska przedstawiająca korę drzewa z wyciętymi otworami na oczy. Maskę zwieńczała korona. Korona ze splątanych macek.

Asystujący czarownikowi młody hindus z wyłupionym jednym okiem sięgnął wprawnym ruchem do klatki, gdzie leżały na pół uśpione małpy. Wyjął jedną z klatki, po czym położył na pokrwawionym kamieniu obok otworu studni. Ręka jednookiego młodzieńca uniosła się uzbrojona w podniesiony młotek. Kamienny obuch spadł na zwierzątko. Czaszka bryznęła na boki kawałkami kości, krwi i mózgu. Szkarłatna struga, niosąca z sobą również inne fragmenty organiczne, popłynęła wzdłuż wyżłobienia na kamieniu w dół, skapując do zdawało się bezdennej czeluści.

Wokół szalała monsunowa burza i szumiała dżungla. Zbliżał się świt


WSZYSCY

Jest tylko cienka, czerwona linia między rozsądkiem a szaleństwem. Cienka, czerwona linia, którą łatwo przekroczyć. Cienka, czerwona linia, zza której – być może – nie ma juz powrotu.

Oto, w bladych szarościach poranka, w monsunowej ulewie, wokół rozbitego pociągu, rodzi się bohaterstwo, rodzi się szaleństwo, rodzi się ... wszystko.

Wybuch kotła parowego, jeszcze dźwięczy w uszach kiedy Walter Chopp i Emily Vivarro kryją się w dżungli. Ta druga oderwana od obserwacji działań Lyncha przez jednego ze swoich ochroniarzy. Misza i Boria uciekają niosąc nieprzytomną Amandę Gordon. Chopp trzyma na rękach małą dziewczynkę, której szok na widok monstrum odebrał mowę.
Obok nich ciężko dyszy Herbert próbując dotrzymać kroku uciekinierom.
Rozmiękłe błoto pod nogami, gęste poszycie i drzewa utrudniają ucieczkę.

Tymczasem Luca i Garrett współdziałają przy próbie wydobycia z wraku wagonu bagażowego potrzebnych do przetrwania rzeczy. Słyszą, jak mackowaty kolos rozwala lokomotywę na strzępy. Tuż obok nich. Zaledwie kilkanaście kroków dalej.
Garrett widzi, chociaż stara się nie patrzeć w tamtą stronę, jego monstrualną sylwetkę górującą nad miejscem katastrofy. Widzi, słyszy i czuje, jak potężne macki walą wściekle o ziemię. Nie ma jednak czasu na strach! Każda sekunda dłużej w tym miejscu może kosztować ich życie.

I wtedy słyszy strzały. W deszczu i szalejącym wietrze brzmią bardziej jak wystrzały z kapiszonów, niż z prawdziwej broni. Kto strzela?!

Kurwa! To Leonard. Garrett widzi go na wagonie towarowym. Oszalał! Chłopak chyba oszalał!

Potwór zobaczył strzelca – możliwe, że poczuł kule raniące jego ciało, możliwe że usłyszał hałas, jaki towarzyszył strzałom. Kolos zaryczał gromko i ruszył w stronę wagonu, z którego właśnie gramolił się Luca. Macki, niczym pejcze, przecięły powietrze i sięgnęły w stronę Lyncha. Jedna z nich grzmotnęła w przewalony wagon, łamiąc deski i posyłając szczapy na wszystkie strony. Druga śmignęła w stronę studenta, próbując chwycić chłopaka w śmiercionośny splot.

To już nie były przelewki. Potwór, czymkolwiek był, mimo swej masy poruszał się wyjątkowo szybko i tylko niesamowitemu szczęściu chłopak zawdzięczał życie. Pierwsza macka bowiem, niszcząc wagon, zepchnęła go z niego i dzięki temu druga chwyciła jedynie powietrze. Student poleciał w tył i wpadł w błocko.

Tymczasem Luca wyskoczył w ostatniej chwili. Potwór chyba zauważył ruch po drugiej stronie wagonu, bo kolejne macki sięgnęły w stronę Garretta i Manoldiego. Nie było już mowy o zabieraniu wyszabrowanych rzeczy. Obaj – jeśli chcieli ujść z życiem – musieli szybko zwiewać poza zasięg straszliwych macek.

Douglas stracił już swój zapał. Mierzenie się z rewolwerem na coś kolosalnego, było głupim pomysłem i kto wie, może przyjdzie studentowi zapłacić za tą chwilę braku rozsądku najwyższą cenę. Mięsiste macki młócą ziemię obok niego z wściekłością i gwałtownością, która może porażać. Tylko dwa uniki ratują chłopaka przed zmiażdżeniem. W desperackiej próbie ucieczki kryje się w rozwalonym wagonie bagażowym. Wie, ze nie uda mu się uciec na otwartej przestrzeni. Wie, że potwór wyciągnie go za chwilę z rumowiska, jak wcześniej robił to z innymi pasażerami i zabije. Koniec jest blisko. To raczej pewne.

Macki ścigające Lucę i Garretta druzgocą dwa cienkie drzewka, kiedy ci wbiegają w zbawienny gąszcz dżungli. Teraz nie ma już odwagi, jest tylko paniczny pęd przerażonego, walczącego o życie człowieka. Jak wcześniej Luca uciekał przed ghoulami na nowojorskim nabrzeżu, a Dwight w podziemnych kryptach pod Cichą Cerkwią.

Reszta badaczy tymczasem jest już w miarę bezpieczna. Oddala się mozolnie dżunglą od miejsca katastrofy. Za sobą słyszą dzikie ryki potwora i przeraźliwy dźwięk niszczonego pociągu. A także krzyki. Albo to jedynie echa. Zresztą szybko ściana lasu i deszczu zagłuszają te hałasy. Trzeba odpocząć, zatrzymać się. Bieg przez tropikalny las w taką pogodę i w takich ciemnościach może skończyć się złamaniem nogi, lub czymś gorszym. Ale jak zatrzymać się, skoro potwór już może ich ścigać! Trzeba uciec jeszcze kawałek.

Podobnie biegną Luca i Dwight. Potykając się, nie oglądając za siebie, byle dalej od szalejącego koszmaru. Od śmiercionośnych macek. Od smrodu, jaki otacza bestię. Aż w końcu odgłosy rozwścieczonego potwora zostają za dwójką biegnących. Jest tylko dżungla i szaleńczo bijące serce.

Lynch ma najgorzej. Osaczony w wagonie bagażowym w coraz większej panice rozgląda się wokół, za czymś co mogłoby się okazać bronią. Jednak straszliwy przeciwnik uderza raz za razem mackami i trzeba unikać, by nie oberwać. W ciasnym wnętrzu rozmiar macek potwora jest zarówno przekleństwem, jak i błogosławieństwem. Lynch jest wykształcony. Wie, że ośmiornica potraf odkręcić słoik, by dostać się do pokarmu. A teraz on jest pokarmem!
W końcu się nie udaje!

Cztery macki rozrywają bok pociągu i nie ma dokąd zwiewać, mimo że oszalały ze strachu umysł wymyśla tysiące kryjówek. Lynch walczy do samego końca. Chwyta coś w swym szaleństwie w rękę, wali mackę, ale inna oplata się wokół jego ciała unosząc na zewnątrz rozwalonego wagonu prosto w górę, w stronę rozwierającej się obscenicznie, pełnej zębów paszczy.

Więcej Lynch nie patrzy. Nie jest w stanie! Zamyka oczy i wrzeszczy w panice. Wrzask szybko jednak się urywa i zapada po nim cisza.


* * *

Ten krzyk słyszy reszta zbiegów. Jest jak sygnał kończący ucieczkę. Wiedzą, kto wrzeszczy. Znają ten głos. I wiedzą, że nic nie mogli i nie mogą zrobić, by powstrzymać bieg wydarzeń.

Bijące panicznie serca nieco uspokajają swój rytm. Po chwili do skołatanych ucieczką umysłów dociera fakt, że odgłosy za nimi ucichły zupełnie. Nie tylko krzyk, ale i ryki potwora oraz odgłosy towarzyszące rozrywaniu pociągu na kawałki.

Czyżby również deszcz jakby padał mniej intensywnie? Czy po prostu to oni przyzwyczaili się do jego obecności?

W pobliżu wrzeszczy jakiś budzący się ze snu ptak. Jego skrzek o mało nie podrywa do ucieczki zmęczonych ludzi. Ale to tylko ptak! Nerwy dają o sobie znać. Z czyichś ust wyrywa się histeryczny chichot. Mała Rosie płacze.


* * *

Dopiero, kiedy blady świt rozjaśnił mroki dżungli, rozświetlając mokre liście, egzotyczne okazy flory oraz pokazując coraz więcej szczegółów otaczającego was krajobrazu upewniliście się, że ten stwór wyśniony w koszmarach, przestał się miotać. Być może odszedł.

* * *

Luca Manoldi i Dwight Garrett stali tuż obok siebie. Wpatrzeni szeroko rozwartymi oczami w budzący się do życia las tropikalny. Nie wiedzieli gdzie jest reszta i czy w ogóle jest jakaś reszta. Wydawało im się, że tory i rozwalony pociąg znajdował się za ich plecami, ale nie mogli być do końca pewni tego kierunku. Ubłoceni, mokrzy, w nadwyrężonej biegiem przez dżunglę odzieży patrzyli na siebie, jak dwaj rozbitkowie wyrzuceni przez fale na brzeg.
Wokół nich dżungla ożyła tajemniczymi dźwiękami zwierząt, ale żaden z tych odgłosów nie wzbudzał takiego strachu, jak to, co atakowało ich nocą.


* * *


Emily Vivarro, jej dwaj ochroniarze, Herbert Hiddink i Walter Chopp oraz angielski oficer i jego mała córeczka również witali świt z bijącymi sercami. Tego, co przeżyli, nie dało się zapomnieć. Nie dało i nigdy się nie da.

Kiedy odgłosy natury zastąpiły ryki bestii Boria i Misza spojrzeli po sobie.
Misza mocniej ścisnął ciężki rewolwer w ręce i spojrzał na brata.

- To coś ... chyba odeszło – jeden z braci spojrzał w stronę, z której przybiegliście. – Sprawdzimy, czy jest bezpiecznie.

Emily - wiedziałaś, że mają rację. Za godzinę mieliście dojechać do miasta Nagpur. Kiedy nie dotrzecie na czas na pewno ktoś wyśle pomoc. Poza tym w zgliszczach pociągu nadal mogli być żywi ludzie no i już podczas ucieczki zauważyłaś, ze brakowało większości wagonów. Jakby ktoś celowo odczepił cały skład za wagonem, w którym wy podróżowaliście.
Nie było wątpliwości, że wasi wrogowie juz wiedzieli, gdzie jesteście i chcieli się was pozbyć w ten nieprzewidywalny i jakże straszny sposób. Ktoś wiedział, gdzie i kiedy będziecie jechać i urządził zasadzkę.
Odpowiedź wydawała ci się prosta. Albo tym człowiekiem był wasz sklepikarz, albo ktoś z hotelu, albo ktoś z fundacji Złote Indie.

Nie wiesz czemu, ale twoje myśli od razu podążyły do deseru z sir Willburym. Przypomniałaś sobie, jaki był zimny i nagła pewność, ze ten człowiek miał coś wspólnego z atakiem na pociąg zmroziła ci serce.


* * *

Wołanie Miszy zwraca waszą uwagę. Podążacie za nim, niczym statek podczas sztormu kierowany blaskiem latarni. Okrzyk powtarza się i w końcu docieracie przez dżunglę do wraku pociągu.

Blady świt ukazuje ogrom zniszczeń. Rozwalony pociąg, porozrzucane szczątki, i – niestety – gdzie niegdzie jakieś ciało. Pogruchotane, leżące w kałuży rdzawej barwy. Jedno, drugie, kolejne. Ogrom śmierci przeraża każdego, kto wcześniej nie widział tego typu masakr.

Misza ma smutną twarz. Boria stoi koło Lyncha. Chłopak leży blady, ubłocony, z zamkniętymi oczami.

- Czy on ... – Emily, z typową dla płci pięknej wrażliwością, zadała pytanie, które każdemu z was cisnęło się na ustach.

Odpowiedź była jasna i oczywista.

- Żyje – to było zaskoczenie. – Lecz chyba ... zeszoł z uma.

- Co?

- Oszalał. Nie odzywa się, nie kontaktuje, nie widzi nas.

Rozejrzeliście się wokół. Robiło się coraz jaśniej, a po potworze nie pozostał najmniejszy ślad, poza zniszczeniami i trupami.
 
Armiel jest offline  
Stary 23-03-2011, 22:44   #188
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Udało się... Udało się? Co się udało? Jedno jest pewne: żyją. Przynajmniej oni. Nie wiadomo, co z Lynchem. Walterowi wydawało się, że podczas całego tego mrocznego widowiska, Leonard zaginął gdzieś w trzewiach potwora. Tak się wydawało.

Tymczasem czuł na swojej szyi coraz spokojniejszy oddech dziewczynki, którą trzymał na rękach i niemą obecność Emily u jego boku. Niemą, bo co miałaby mówić w takiej chwili. W chwili, kiedy świat po raz kolejny w tak krótkim czasie staje na głowie. To nie czas na słowa. To czas na ciszę. Czas na ciche pogodzenie się z faktem, że to, co widzieli przed chwilą, istnieje naprawdę. Czas na zebranie sił przed dalszym działaniem. I bynajmniej nie chodzi o siły fizyczne.

To wszystko działo się w głowie księgowego, kiedy szli z powrotem w stronę nasypu, gdzie leżały szczątki pociągu do Kalkuty. Chociaż szczątki to może złe słowo, dymiący wrak – pasowałoby lepiej, bo wagony zachowały swoją strukturę i były wybebeszone od środka. Ale to dawało nadzieję na odzyskanie przynajmniej części ekwipunku. Chopp oddał dziewczynkę pod opiekę Emily, a sam zanurzył się w wagonie bagażowym. Szukał tylko jednego: sztucerów i naboi. Głęboko wierzył, że bez całej reszty i tak uda im się przetrwać w tym nieprzyjaznym świecie. Był nauczony spać w najróżniejszych miejscach, z zabłoconymi dołami włącznie i pod gołym niebem. Nie były mu straszne warunki bytowe, obawiał się jednie o możliwości obrony. Zresztą, skoro Hiddink kupował te wszystkie namioty i pierdoły, niech się tym zajmuje do końca. Cel księgowego został osiągnięty i wkrótce wyszedł z wagonu niosąc w objęciach sztucery i amunicję do nich. Sztucery rzucił na ziemię w jedno miejsce z wyjątkiem dwóch, które zaniósł Lynchowi i Luce, siedzącym na pagórku nieopodal.

Lynch żył. Ciężko było jednoznacznie stwierdzić, co dane mu było przeżyć w bezpośrednim kontakcie z potworem, ale na pewno zostawiło to na nim potężny ślad. W ogóle nie zwracał uwagi na księgowego, wpatrzony ciągle gdzieś w jeden punkt. Szeptał pod nosem niezrozumiałe słowa. Zupełnie jakby się modlił. Jakby zaklinał rzeczywistość, żeby odstało się to, co się stało. „Trzeba dać mu spokój” - pomyślał, a głośno zawołał: -Hej! Macie tam jakiś ciepły koc dla chłopaka? Cały się trzęsie!

Położył sztucery obok studenta i Luki. Zostawił ich samym sobie. Czekała na nich poważna praca. Z wagonów dobiegały głosy, a to oznaczało, że są tam jeszcze ranni. Ranni, ale żywi.

Przebijając się przez pozwijany metal, rozdeptując szkło z powybijanych okien, odrzucając porozwalane sprzęty i korzystając z silnych ramion dwóch Ukraińców, udało im się wydobyć dwóch mężczyzn i kobietę. Cała trójka była nieprzytomna, a co gorsze, wyglądali na nieźle poranionych. Księgowy nie za bardzo tu się przyda, liczenia tutaj nie będzie, ale na pewno coś z nimi trzeba zrobić i powinni to postanowić wspólnie. Choppowi wydawało się, że najrozsądniej będzie iść dalej. Wziąć ze sobą rannych i iść dalej, bo zostawać tutaj... to zakrawa na szaleństwo. No chyba, że: -Panno Emily, czy myśli pani, że przybędzie tu jakaś pomoc, jeśli pociąg nie dojedzie do stacji docelowej? Ile to może potrwać? - Walter znowu używał formy grzecznościowej w stosunku do córki profesora.

-Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, ile czasu minie zanim ktoś wyruszy w naszym kierunku. Z moich obliczeń wynika, że mamy jakieś 40 do 50km do następnej stacji. Półtora dnia drogi, jeśli zabierzemy od razu rannych – odpowiedziała Emily i zaraz dodała: -Za kilka godzin powinien przejeżdżać tędy pociąg wracający do Bombaju. Możemy spróbować go zatrzymać i oddać rannych pod opiekę obsługi. Wtedy będziemy mogli wyruszyć.

I ten pomysł zyskał pełną aprobatę Waltera. Nie ma sensu jednak iść dalej, jeśli wkrótce ktoś ich tu znajdzie. Pozbędą się problemu rannych, sami też zyskają kilka chwil na odpoczynek. Hiddink co prawda wspomniał coś o dzikich zwierzętach, ale przy pociągu na pewno byli bezpieczniejsi, niż na pustych torach, gdzie odkryci byli z każdej strony – zwłaszcza, jeśli to coś miałoby po nich wrócić.

-Nie musimy wszyscy tu czekać, to coś może wrócić, a jak zaatakuje ten drugi pociąg, co wtedy? Ktoś powinien pójść po pomoc. Najlepiej kilka osób. Nie wiem gdzie jesteśmy i w którą stronę iść, prócz tego że wzdłuż linii kolejowej - wysapał Herbert mocując się z linkami namiotu.

-Nie wiem, jakie ma znaczenie dla naszego bezpieczeństwa, czy siedzimy, czy idziemy. Jak to coś przyszło specjalnie do nas, to i po drodze nas znajdzie. Skoro pomoc i tak przybędzie, nie rozdzielajmy się - Chopp wiedział, że rozbicie zespołu w takich warunkach, mogłoby się skończyć tym, że jedni drugich już nigdy nie zobaczą. Nikt z nich nie wiedział z jakim wrogiem tak naprawdę walczy. Wyjątkiem był Lynch i wystarczy na niego popatrzeć.

-Mogę iść w kierunku stacji, jeśli ktoś zechce mi towarzyszyć, choć nie wiem, czy zdążymy dotrzeć na miejsce przed odjazdem tamtego pociągu – powiedziała nagle Emily i to zmroziło Walterowi krew w żyłach. Spojrzał na nią błagalnym wzrokiem. Wiedział, że jeśli kobieta się uprze, to pójdzie i będzie jej towarzyszył na pewno nie kto inny, jak Garett. Przynajmniej będzie bezpieczna. Chopp, skoro już zdeklarował pomoc przy rannych, nie będzie się wyrywał do wspólnej wędrówki. Mimo targających nim uczuć, nie ma zamiaru odstawiać tu następnej szopki – jedna w Bombaju wystarczy. Ale serce z niepokoju może mu nie wytrzymać: -Proszę zostać, panno Emily. Przydamy się tu rannym, sami odpoczniemy, rozdzielanie się jest zbyt ryzykowne.

Nie narażał swoich nerwów na wyczekiwanie decyzji Emily, odszedł w kierunku namiotu, który dość sprawnie rozbili Ukraińcy i powoli umieszczali już w nim rannych. Walterowi szumiało w głowie, przelotem spojrzał na detektywa i wiedział, że ten na pewno podchwyci pomysł wyruszenia i zabierze Emily ze sobą. Taki już był: indywidualista, nie lubił pracować w grupie... „Przestań już o tym myśleć” - skarcił w końcu sam siebie, mając nadzieję, że się myli i Dwight zostanie tu z nimi wszystkimi.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 24-03-2011, 00:53   #189
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Luca zawsze trochę bał się Lyncha.
Już wtedy, w Nowym Yorku, podczas wspólnego pomieszkiwania zauważył dziwaczne zachowanie studenta i choć wtedy akurat obaj mieli całą masę mocnych powodów, by nie zachowywać się normalnie, to jednak nie to niepokoiło chłopaka w Leonardzie najbardziej. Lucę niepokoił lęk, jaki Lynch w nim wzbudzał. Czuł do niego mnóstwo sympatii, lubił go nawet, bo przecież tamten nigdy nie dał powodu żeby go nie lubić. Był uprzejmy, cierpliwy i koleżeński. Cierpliwie dzielił się swoją, często ciężką do ogarnięcia i zaakceptowania wiedzą. No i uratował mu życie. Gdyby nie Leo, Luci już dawno nie było by wśród żywych. I pewno nawet nikt nie miał by zielonego pojęcia, gdzie bieleją jego kości. W sumie to całą masę razy wybawił go z opresji.
Jednak mimo wszystko Luca nigdy nie potrafił pozbyć się tego irracjonalnego lęku, jaki towarzyszył mu zawsze, kiedy Lynch przebywał w pobliżu. Myślał o tym często, od kiedy nazwał ową zadziwiającą obawę i choć niektórzy mądrzy ludzie powiadają że lęk poznany nie taki straszny, wciąż nie potrafi ani sobie wytłumaczyć, ani poradzić z emocją.
Było w tym coś zwierzęcego. Coś, co jak mu się wydawało obnaża dziąsła zwierząt które napotykają inne, chore zwierzęta, co każe szerokim łukiem omijać porąbanych dziadków, albo dawniej czarownice. Coś tak ulotnego, że nie do opisania. A jednak do głebi realnego.
Coś.

Teraz Luca bał się Lyncha jeszcze bardziej. Może sprawił to widok tego, co zobaczył, kiedy po długiej wędrówce wraz z Garrettem po dżungli wyłonili się wreszcie z lasu nieopodal tych marnych resztek, jakimi obecnie straszył niegdyś pociąg linii Bombaj - Kalkuta. Może świadomość tego, że na zdrowy rozum nie mieli prawa zobaczyć tego, co zobaczyli... oblepionego od góry do dołu błotem i krwią, cuchnącego jeszcze tamtą potwornością, ale ŻYWEGO Lyncha!
Ruskie miss Vivarro gadali że mu się we łbie pomieszało. Luca, który przesiedział przy Leonardzie dobrą godzinę i nieco otępiały chcąc nie chcąc nasłuchał się bezładnego słowotoku jaki bez przerwy niemal wylewał się z ust tamtego też nie miał innych wniosków. Plątanina angielskich i starożytną włoszczyzną wyrzucanych zdań nie powiedziała mu nic, choć całym sercem na to liczył. Nic nie wyjaśniło, jak... do ciężkiej cholery JAK przeżył atak czegoś, co nie ucierpiało zbytnio podczas wybuchu kotła. Czegoś, co pojawiło się nagle, wykoleiło pociąg, zabiło z pół tuzina ludzi a potem normalnie znikło w lesie. Znikło, dosłownie znikło. Chłopak po przybyciu kilka razy obszedł cały wywrócony skład dookoła, jak mógł wypatrywał oczy w poszukiwaniu śladów, co w ogólnym śmietniku pooranej dżungli, dziesiątków przedmiotów, które wypadły bądź zostały wywleczone na ziemię, nie było łatwe. A mimo wszystko znalazł je. O wiele za płytkie niż się spodziewał sądząc po rozmiarach potwora tropy prowadziły w las... I tam się urywały. Deszcz z pewnością zrobił swoje, ale jednego Luca był pewien. Na drzewo potwór nie wlazł, a w takim podłożu nie było szans by przeoczył ślady. One po prostu w jednym miejscu się urywały.
To odkrycie wstrząsnęło i tak pożądnie nadwątloną konstrukcją psychiczną chłopaka. W życiu, nawet obfitującym w tragiczne wydarzenia musi być porządek. Wypadki się zdarzają, nieszczęścia też. Jednak nawet wtedy gdzieś jest pion i poziom, góra i dół. Jak inaczej dojść do siebie? Jak odzyskać równowagę? Musiał szybko ją znaleźć, jednak nieodparcie miał wrażenie, że całe jego życie, cały świat leży wciąż na boku, jak ten wykolejony pociąg. Nawet nie zareagował na Waltera, który podszedł i zastawił przed nim i siedzącym obok Leonardem sztucery. Nie zwracał uwagi na toczącą się w dole dyskusję na temat celowości pozostawania na miejscu czy też ratowania się wędrówką wzdłóż torowiska. Zabici, ranni, cała ta krzątanina były mu obojętne. Jedyne, co zaprzątało uwagę, to pytanie, odpowiedzi na które obawiał się, że nigdy nie pozna.
JAK?

...chce się pewnie pić. W wagonie restauracyjnym pewnie jest jakieś paliwo, bo mokrego drzewa nie rozpalimy. Choć Luka poszukamy. - słowa Hiddinka niemal go ominęły - Przy okazji może znajdzie się coś do jedzenia. Zgłodniałem trochę. Dajcie rannych do namiotu....
Wstał i powlókł się za wydawcą ze spuszczoną głową. Nie miało znaczenia nawet to, że restauracyjnego nie było wśród wykolejonych wagonów.
 
Bogdan jest offline  
Stary 25-03-2011, 11:14   #190
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Strach i wysiłek fizyczny, to dwa czynniki które wystarczają, aż nadto by zatrzymać serce. Herbert poczuł nagle ukłucie w piersi i choćby nie wiadomo jak chciał dalej biec, to musiał się zatrzymać i odpocząć. Choć przez chwilę. Zdyszany i kompletnie przemoczony oparł się o pień i wtedy … usłyszał strzały. Ktoś strzelał, ale kto? Coś poszło nie tak przy szabrowaniu wagonu tuż przy mackach stwora. Jak było z resztą do przewidzenia. Hiddink nienawidził bezsilności, a teraz właśnie był bezsilny. Jego ciało było słabe, a po za tym co mógł zrobić? Rzucić się na stwora z rewolwerem? Kompletny nonsens. Gdyby wiedział, że to pomoże towarzyszom zacząłby się modlić, ale nie miał na to dość siły i wiary. Pozostawało czekać na świt i na to, że stwór sobie pójdzie.
Przynajmniej te przewidywania się sprawdziły. Blady świt ukazał im w całej okazałości obraz zniszczenia. Bałagan był niesamowity. Zmasakrowana lokomotywa, rozdarte wagony, wszędzie porozrzucane kawałki metalu, różnych gratów i gdzie niegdzie okrwawionych ciał. Widok do złudzenia przypominał ten pod Paardebergiem. Gdy rano zobaczył, co z jego oddziałem zrobiła artyleria Anglików. Tak wtedy jak i teraz przychodziło mu na myśl jedno słowo: „masakra”. I tak teraz jak wtedy radził sobie z tym tak samo. Robiąc to co konieczne by przetrwać. Nie myśleć o tym co się widzi, tylko czymś się zająć.
Poszedł do wagonów szukać rzeczy z zakupionego ekwipunku. Wtedy dostrzegł Lyncha. Chłopak najwyraźniej zwariował. Cóż. Kolejna osoba potrzebująca opieki.
Znalazł ubłocony namiot, nóż, swojego winchestera, krzesiwo i kilka innych rzeczy. Zajął się rozstawianiem namiotu, gdy wśród towarzyszy zaczęła się dyskusja co dalej. Walter chciał iść po pomoc.
- Idź Chopp jeśli masz siły. Ja zostaję z rannymi. Wolę poczekać na pomoc.
Sapnął Herbert próbując rozbić prowizoryczny obóz.
- Trzeba pochować ciała nim drapieżniki je zwęszą. W tych lasach mogą być tygrysy.
Powiedział dzieląc się swoimi obawami.
- Nie musimy wszyscy Tu czekać, to coś może wrócić, a jak zaatakuje ten drugi pociąg, co wtedy? Ktoś powinien pójść po pomoc. Najlepiej kilka osób. Nie wiem gdzie jesteśmy i w którą stronę iść, prócz tego że wzdłuż linii kolejowej. - wysapał Herbert mocując się z linkami namiotu.
- Nie możemy sobie pozwolić na kolejny nocleg w tym miejscu. Nie wierzę w przypadki. To coś zaatakowało nas specjalnie. Ktoś to na nas wypuścił i może to zrobić ponownie, jeśli tu zostaniemy. A to miejsce jest kiepskie do obrony. Z jednej strony nasyp, a z drugiej las. Jesteśmy jak w kleszczach. Wystarczyłoby ze dwóch ludzi, by nas wystrzelać jak kaczki, a co dopiero to coś co było w nocy.
Wbił w rozmiękłą ziemię ostatni palik stawiając namiot.
Wtedy Emily powiedziała, że do najbliższej stacji jest jakieś 50 kilometrów, według jej obliczeń.
- To zmienia postać rzeczy, ale i tak powinniśmy kogoś wysłać, by się rozejrzał, po okolicy. Może jest tu gdzieś wioska? Po za tym nie możemy tu tak siedzieć. Przynajmniej dwie osoby powinny trzymać straż na nasypie. Trzeba też sprawdzić w jakim stanie są tory, czy drugi pociąg też się nie wykolei.
Herbert zastanawiał się na głos nad następnymi działaniami, jego umysł ratował się racjonalnością i przyszłością, byle tylko nie myśleć o tym co widział w nocy. W sukurs zaś umysłowi przyszło ciało ze swoimi potrzebami.
- Dobra. Trzeba nagotować wody. Rannym chce się pewnie pić. W wagonie restauracyjnym pewnie jest jakieś paliwo, bo mokrego drzewa nie rozpalimy. Choć Luka poszukamy. - zwrócił się do chłopca - Przy okazji może znajdzie się coś do jedzenia. Zgłodniałem trochę. Dajcie rannych do namiotu. - rzucił idąc w stronę wykolejonego wagonu.
Dopiero, gdy podszedł bliżej zdał sobie sprawę z tego, że przecież nie ma żadnego wagonu „restauracyjnego”. Mimo tego zaczął szukać czegoś do jedzenia. Z ogrzewaniem przynajmniej nie było zbytniego problemu. Mieli całą stertę koksu, no i naftę z lamp.
- Luka. Jesteś młodszy i masz lepsze oczy. Może wypatrzysz jakieś puszki, albo coś do picia. Najlepiej w butelkach. – stwierdził z trudem gramoląc się do środka. Przewrócone wagony zdecydowanie nie były wygodnym miejscem do przeglądania.
Biorąc zaś pod uwagę fakt, iż pasażerowie przy sobie, ani w bagażach nie mieli raczej prowiantu, ich misja mogła się skończyć niepowodzeniem.
- Następnym razem trzeba brać ze sobą czekoladę. – mruknął, gdy głód zaczął na dobre burczeć mu w brzuchu.
Aprowizacja i dobre warunki bytowe były na wojnie, a tak traktował ich obecną sytuację, nie mniej ważne jak broń i amunicja.
 
Tom Atos jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:09.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172