Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-03-2011, 14:55   #191
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Garrett nigdy dotąd nie bał się Lyncha, ale teraz sytuacja uległa diametralnej odmianie: detektyw szczerze się go obawiał.

Było to widać. Sam fakt, że Dwight, który powrócił z lasu w towarzystwie Luci dużo później niż reszta grupy, był prawie całkowicie milczący - jeszcze nie był niczym dziwnym, biorąc pod uwagę zdarzenia nocy. Ale wyraźna nieufność, z jaką po raz kolejny obrzucał długimi spojrzeniami siedzącego na nasypie chłopaka, ilość czasu jaką detektyw poświęcił na studiowaniu z bliska twarzy Lyncha, zaciśnięte na broni ręce gdy przebywał w jego pobliżu - to wszystko mówiło samo za siebie.


* * *


Gdy zobaczyłem go po raz pierwszy tego ranka, pomyślałem tylko jedno.

No fuckin' way.

Siedzieliśmy z Lucą w zaroślach, obserwując niczym na wojskowym zwiadzie terytorium na którym wagony porozrzucano jak dziecięce zabawki. Tak, w świetle dnia wyglądało to jeszcze gorzej. Krajobraz po bitwie. Chwilowo wydawało się być spokojnie, ale zanim dałem chłopakowi sygnał do wyjścia z ukrycia, spędziliśmy ładne kilka minut na obserwacji terenu.

Dostrzegłem go w ostatniej chwili. Popatrzyłem na Lucę, wskazując mu w milczeniu tamtą postać i w oczach włocha zobaczyłem dokładnie tę samą wątpliwość, która targnęła mną i już nie przestała mną targać.

- Byłem pewien, że strzelił sobie w łeb. - powiedziałem głośno - Wtedy, gdy stał na wagonie...

Luca popatrzył na mnie, ale nic nie powiedział. W ogóle mało mówił. Od kiedy leżeliśmy niedaleko siebie po opętańczym biegu o życie, w środku nieznanego lasu, przez długie minuty albo nawet godziny dysząc z wyczerpania i dochodząc do siebie. Gdy wreszcie byliśmy w stanie mówić, przyszła pora na decyzje. Mimo że mogliśmy mówić, żaden z nas nie mówił zbyt wiele, zwłaszcza on. Wiedziałem, że po prostu pójdzie za mną, tak się też stało. Po przemyśleniu sytuacji doszedłem do wniosku, że trzeba wrócić i ostrożnie sprawdzić miejsce katastrofy. Nie wiem, czy Luca do końca zrozumiał co do niego mówię, ale poburczał coś pod nosem i powlókł się za mną.

Pobłądziliśmy nieco. Chłopak nadal nie mówił prawie nic, ale co tu było do gadania. Żaden z nas nie był pieprzonym tropicielem i nie wiem jak on, ale ja dobrze zdawałem sobie sprawę że dwa takie mieszczuchy jak my w dżungli nie przeżyją pewnie sami trzech dni. Mimo to trzymałem fason, żeby młody nie załamał się do reszty. Wykonywał polecenia, które wydawałem pewnym siebie tonem i to trzymało go w ryzach. Zresztą, mnie tez było to potrzebne by przypomnieć samemu sobie, że stary Dwight jeszcze żyje i nie zwariował.

Pojawiliśmy się potem wśród tej całej rozpierduchy, i nawet nikt specjalnie nie zauważył tego faktu. Ludzie mieli inne sprawy na głowie, każdy próbował jakoś odnaleźć się w sytuacji. Najpierw przyjrzałem się z bliska Lynchowi i to co zobaczyłem, wcale nie poprawiło mego samopoczucia.

To po prostu nie trzymało się kupy. Widziałem, jak to COŚ rozrywa ludzi jak pacynki, jak miażdży blachę. Wtedy, gdy już z Lucą wbiegaliśmy w las, obejrzałem się. Raz. Ale pamiętam, co do kurwy nędzy widziałem. Widziałem, jak to monstrum jest dokładnie tam, gdzie ostatni raz widziałem studenta. Jest tam, i nie próżnuje.

A teraz chłopak siedzi sobie na nasypie i buja się, mamrocząc jakieś bzdety. Mamrocze, gapi się, oddycha. Żyje.

Garrett tego nie kupuje. Lynch oszalał? W porządku, miał prawo.

Ale nie miał prawa przeżyć.

Dołączyłem do wałęsających się tu i ówdzie, węszących po wagonach i rozrzuconych rzeczach. Widziałem rany, rzężenie i płacz - ale pielęgniarzy znajdowało się wokół i tak już wystarczająco dużo, więc poświęciłem się na razie swoim sprawom. Odzyskałem sztucer i przekopałem się solidnie przez pozostałości w poszukiwaniu żywności. Przyjrzałem się też uważnie paru szczegółom - nie ulegało wątpliwości że ktoś pomógł Stwórcy w tym, by na naszej trasie wydarzył się mały wypadeczek. Zanotowałem sobie poszlaki w głowie, ale ten temat na razie trzeba było pozostawić sobie na deser. Danie główne brzmiało: przeżyć, dotrzeć do cywilizacji.

A jakoś nie chciałem konsumować tego dania w obecności tego, co wyglądało jak Lynch.



* * *

Stojący niedaleko siebie Emily i Chopp ujrzeli, jak Dwight Garrett zbliża się do nich wolnym krokiem. Musiał słyszeć końcówkę ich rozmowy. Buty chrzęściły po żwirze. Garrett miał na sobie, od czasu wyjazdu, nieco inny strój niż widywali go w mieście. Luźniejsze, teraz nieco poszarpane ubranie podróżne składało się z rozchełstanej nieco koszuli, spodni z grubego materiału i krótkiej kurtki. Przez ramię przewieszony miał tobół, wykonany chyba z plątaniny jakichś sznurków, wypełniony różnymi rzeczami, do tego po jednej stronie zwisał wypchany czymś plecak. Ukosem na barkach przewieszony był duży zwój jakiegoś materiału. Na taśmie przez plecy przewieszony był długi karabin, a zakupiony przez Choppa sztucer Dwight trzymał w rękach. Zarośnięta nieco twarz była do połowy widoczna spod kapelusza, a w ustach dymił papieros.

- Ja pójdę, Miss. - powiedział powoli, pewnym głosem Garrett, spoglądając przez krótki moment na księgowego - ...nie mogę pozwolić na to, by dama spacerowała w tej dziczy samotnie. Jeśli jest Panienka gotowa, wyruszajmy niezwłocznie.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 25-03-2011, 20:38   #192
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
"Chcesz to z powrotem? Swoją świadomość? Swoją...rzeczywistość? Swoją górę i dół, czerń i biel...za późno Leo...już świta...chcesz spojrzeć?"

Zmysły ludzkich istot są zbyt słabe i proste, aby objąć taki widok w ramy logiki.
Zadziwiająca jest natomiast łatwość z jaką widok taki łamie wszelkie zahamowania i "kajdany" umysłu, które ludzie sobie sami nakładają formułując skomplikowane prawa, wykonując wieloletnie doświadczenia chłonące zarówno zasoby ludzkie jak i pieniądze. Wystarczy jedno spojrzenie, aby wszystko runęło w gruzach...jedno spojrzenie na coś co wcześniej nie miało prawa istnieć...

"Patrz więc"

Pierwszy błysk słońca dotkliwie ukuł go w źrenice, mimo tego widział...widział i czuł, ohydne, oślizgłe macki owijające się wokół jego klatki piersiowej, zdolne bez większego wysiłku złamać go w pół...nie wiedząc czemu, w tym ostatnim momencie życia przypominał sobie ich pierwsze spotkanie...nie...nie "Cafe la Corte"...ani nawet pierwsze spotkanie z Proodem...to coś dalszego...pierwsze spotkanie ze swoim przepadającym w otchłani jestestwem...umierał.

"...zabierz nas stąd..."

*

Pierwszy strzał wydawał się smagnąć monstrum. Lynch wydawał z siebie jedynie urywany, piskliwy chichot, urywany jedynie przez odgłosy uderzających macek.
- ...tchórze - gwizdnął wpadając do wagonu, kątem oka rejestrując powracającą, z bezowocnych łowów mackę potwora, wcześniej "wystrzeloną" za Garrettem i Lucą.
Widok rozpadającego się "na cztery" wagonu robił wrażenie. Pokazał przerażającą siłę kolosa i słabość marnego, ograniczonego człowieka.
Fascynowało go...nieujarzmiona, niezbadana siła, pełna żądzy i pierwotnych instynktów...nieujarzmiona...czy aby na pewno?
Walczył ze sobą, ostatnie chwile zmagając się z chęcią zarejestrowania wszystkiego do ostatniej sekundy.

*

- Dlaczego ?
- Nie rozumiem ?
- Dlaczego nie uciekliśmy ?
- Nie możesz uciekać...ucieczka nic mi nie da, niczego mnie nie nauczy, nie pozwoli mi się rozwinąć. Nie zniszczy, nie zjednoczy...regres. Nie pokaże twoich szans, teraz wiesz.
- Co?
- Jesteś słaby.
Wargi poruszały się nieznacznie, w uszach słyszał jedynie kuranty, zagłuszające dźwięki otoczenia, cały widok zlewał się do jednej, migającej plamy białego światła.
Czuł...początkowo wydawało mu się, że to tylko złudzenie, jednak wraz z nasilaniem się bodźców zaczynał wracać.
Usta znieruchomiały w tym samym momencie, w którym ustały dreszcze.
Widział...jednak teraz było całkiem inaczej. Został dotknięty...skażony...jego zmysły nie były już zmysłami człowieka...z jego umysłu opadły kajdany...iluzja logicznej rzeczywistości opadła jeszcze niżej.
Podniósł się, początkowo poruszał się chwiejnie, wyglądało to jakby ktoś wybudzony z kilkuletniej śpiączki próbował poruszać się jak gdyby nigdy nic.
Zignorował pytający wzrok pilnującego go mutanta Vivarro, w ustach ciągle miał metaliczny zapach krwi...zresztą cały był nią umazany, więc nie było to nic dziwnego.
Znalazł ją...przewróconą na bok, przywaloną kawałkami wagonu bagażowego.
Dowlókł ją do miejsca, gdzie rozkładała się reszta.
- J-jak mogę p-pomóc? - rzucił niepewnie do rozstawiającego po kątach ludzi Hiddinka.
 
zodiaq jest offline  
Stary 25-03-2011, 22:44   #193
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Kalkuta pięć dni później


Mężczyzna stał i patrzył przez okno hotelu na gwarną ulicę, którą przemieszczała się wielobarwna procesja ku czci wielorękiego bóstwa Kriszny. Słowa mahamantry wyśpiewywane w radosnej ekstazie łatwo wpadały w ucho. Mężczyzna złapał się na tym, ze podśpiewuje modlitwę pod nosem. Uśmiechnął się do swoich myśli, odsunął od okna i zamknął okiennice. W pokoju zrobiło się zdecydowanie ciszej i ciemniej. Ale nie przeszkadzało to mężczyźnie.

Był zadowolony. Miał ku temu swoje powody.


WSZYSCY


Znaleziono was późnym popołudniem tego samego dnia. Najpierw usłyszeliście maszerujących ludzi od strony, z której przyjechaliście. Szybko rozpoznaliście kilka znajomych twarzy z pociągu, w tym Jacsona Elliasa. W sporym tłumie nadchodzących było jednak znacznie więcej tubylców.

Widok rozwalonego pociągu i rannych podziałał na nich jak piorun z jasnego nieba. Kiedy przybyliście w zasadzie pomoc nie była juz potrzebna, ale i tak widok ludzi podziałał na was kojąco. Było mnóstwo pytań. Pytań, na które nie było prostych odpowiedzi. Bo co? Powiedzieć, ze zaatakowało was gigantyczne drzewo było proszeniem się o wpakowanie w kaftan. Jedyną korzyścią z przybycia ludzi był fakt, że w gromadce był lekarz.
Doktor Simons zajął się niezwłocznie rannymi, co nie było łatwe w tak skrajnych warunkach.

W tym czasie dowiedzieliście się, że wasze podejrzenia były słuszne. Wagony za waszym zostały odczepione od składu i zwyczajnie zatrzymały się kilka mil stąd. Nikt nie wie, co się wydarzyło, ale kiedy zorientowano się o braku reszty składu, grupka która was znalazła ruszyła na zwiady. Ich planem było znalezienie jakiejś wioski i wezwanie pomocy.

* * *

Kolos na szynach. Pancerny pociąg używany przez armię brytyjską do przewozu żołnierzy i amunicji. Tony stali napędzane potężnymi kotłami parowymi. Wielkie działo na przedzie składu i gniazda karabinów maszynowych na tyle i na dachach.

Tym przyjechało wybawienie. Jeszcze nigdy widok tak potężnej maszyna zniszczenia nie sprawił wam tyle radości. Ani widok charakterystycznych czerwonych mundurów brytyjskiej piechoty kolonialnej.

To właśnie ten kolos przewiózł was do najbliższego miasta. Kiedy dotarliście na miejsce była ciemna, deszczowa noc. Dla was najpiękniejsza w życiu. Wszyscy ocaleni z katastrofy zostali ulokowani w bezpiecznym garnizonie.

* * *

Ciepłe kąpiele. Czysta pościel. Każde z was otrzymało możliwie największe wygody, jakie można otrzymać w mieście w sercu dżungli. Do tego jedzenie i markowy alkohol. W ilościach, jakie wam się podobają. Jedna z lepszych nocy w tym kraju, gdyby nie dręczące was koszmary – reminiscencje z katastrofy. Wiecie, ze nie tak łatwo będzie się uwolnić od tych złych wspomnień. Widok mackowatego kolosa zapewne będzie prześladował was do końca życia.

Ranek nie był już tak przyjemny. Była prasa, która dopytywała o szczegóły katastrofy. I były przesłuchania ze strony wojskowych. Nikt jednak was nie obwiniał. Nikt nie podejrzewał, że grupka amerykanów mogła mieć coś wspólnego z tym wypadkiem. Bo to oficjalnie był wypadek. Oczywiście badano jeszcze kwestię odczepienia wagonów. Ale za wcześnie było by cokolwiek powiedzieć.

Kolejny dzień zmuszeni byliście spędzić w garnizonie w oczekiwaniu na decyzje co do dalszej podróży. W małym mieście Nagpur. W mieście pełnym świątyń i tubylców. W mieście, gdzie władza Korony Brytyjskiej kończyła się tak naprawdę za murami koszar.


* * *


- Sugerowałbym ją tutaj zostawić – doktor Simons spogląda na was z zatroskaniem na opalonej twarzy ruszając posiwiałym, imponujących rozmiarów wąsem. – Urazy głowy, jakiego zapewne doznała wasza przyjaciółka są najgorsze. Tutaj w Nagpur będzie pod dobrą opieką. Pod moją opieką. A jeśli poczuje się lepiej, osobiście zadbam by bezpiecznie dołączyła do państwa w Kalkucie.

Szczere, szare oczy patrzą to na was, to na pogrążoną w śpiączce pannę Gordon.

- Owszem, w Kalkucie maja lepsze zaplecze szpitalne i na pewno lepszych lekarzy, niż w Nagpur, ale ... – westchnął - ... ale nie wiem, czy podróż nie pogorszy jej stanu.

Szukaliście fałszu w jego głosie. Cienia, który zdradziłby, ze Simons jest w jakiś sposób powiązany z zamachem na wasze życie. Uzasadniona ostatnimi wydarzeniami paranoja. Monsunowy deszcz za oknami, smagający palmy i tropikalną roślinność wokół miasta, podkreśla słowa lekarza. Stanowi idealne tło dla decyzji, jaką musicie ponieść.

I podejmujecie. Kolejna ofiara szaleństwa, w jakie wplątał was los.

Przygotowany pociąg do Kalkuty rusza kolejnego dnia o świcie. Opuszcza Nagpur nabierając prędkości i znikając w dżungli. A z każdym przejechanym kilometrem jesteście coraz dalej od Amandy Gordon, którą zmuszeni byliście pozostawić w sercu Indii. Samą. Bezbronną. Zagubioną.

Mieliście wyrzuty sumienia, lecz wiedzieliście, że w końcowym rozrachunku to Amanda może wyjść najlepiej na tej zmianie sytuacji. Przed wami była wyprawa śladami Morgana Vivarro. Kto wie, ile jeszcze nieznanych światu potworów czyha na was w miejscu, do którego udał się ojciec panny Vivarro.


* * *

Do Kalkuty dojechaliście dzień później, sporo popołudniu. Dla każdego z was noc w pociągu była koszmarem. Każdy dźwięk zdawał się być sygnałem zwiastującym nadejście podobnej do drzewa maszkary. Każdy głośniejszy stukot koła, czy pisk hamulca – przypomnieniem katastrofy.

Nic więc dziwnego, że wagon opuściliście bladzi, zmęczeni, niewyspani i rozdrażnieni.
Jedynym plusem, jeśli można w ogóle było doszukiwać się pozytywnych stron maszkary w jakiej braliście udział, był fakt, że kolej zrekompensowała wam wypadek rezerwując najlepsze apartamenty w najdroższym i najbardziej ekskluzywnym hotelu w Kalkucie – w „Marzeniu Maharadży”.. Minusem był fakt, że na przyjazd waszego pociągu czyhała już spora grupa dziennikarzy – zarówno europejczyków, jak i tubylców. Każdy miał ochotę przeprowadzić wywiad z kimś, kto przeżył katastrofę kolejową, której bilansem było dwunastu zabitych i siedmiu rannych ludzi.

Tak powitała was Kalkuta. Wrzaskami pismaków i oślepiającymi błyskami magnezowych fleszy.

* * *

Za to „Marzenie Maharadży” okazało się być snem. Przestronne pokoje umeblowane w wygodne i przepiękne sprzęty. Miękkie dywany, łazienki godne królów, złocone klamki, marmury i dania o smakach, których nie da się zapomnieć do końca życia. I bynajmniej nie dlatego, że jedzenie było niedobre. Wręcz przeciwnie. Było niebiańsko pyszne. Doliczając do tego dyskretną obsługę gotową zareagować na każde skinięcie palcem gości, mogliście zacząć podejrzewać, że zginęliście w wypadku i trafiliście do nieba dla bogatych białych.
Nawet dla Hiddinka te luksusy były czymś, czego nie doświadczał jeszcze nigdy wcześniej. Za to Luca mógł czuć się co najmniej dziwnie w pokojach z baśni o spełnionych marzeniach.


* * *


W kalendarzu zaczął się nowy miesiąc. Pierwszy września 1921 r. Poranek.
Gości hotelu „Marzenie Maharadży” obudziły dźwięki jakiejś procesji. Byli w Kalkucie. Kaligulat. Miasto Kali. Bogini, której ponoć służyli dusiciele. Mieście, gdzie mieściło się przedstawicielstwo Fundacji Złote Indie. Mieście, gdzie urwał się ich ślad Morgana Vivarro. Mieście, w którym Emily zamierzała dowiedzieć się, gdzie udał się jej ojciec, zgromadzić niezbędny sprzęt i wierzchowce i możliwie szybko ruszyć za nim.

W tym celu jednak musieli znów zaryzykować i spotkać się z ludźmi, którzy najprawdopodobniej nie byli ich przyjaciółmi.

Im szybciej tym lepiej. Nim lenistwo i wygody hotelu odbiorą im resztki determinacji.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 25-03-2011 o 23:25.
Armiel jest offline  
Stary 29-03-2011, 00:45   #194
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
No pięknie... Głowa bolała go jak... jasna cholera. W ustach miał coś, co mogło pozostawić tylko namiętne i długotrwałe żucie onucy. Przez opuchnięte oczy niewiele widział, a całe ciało, w szczególności dłonie telepały niczym osikowe liście.
Kac. No może nie pierwszy w życiu, ale z pewnością najpotężniejszy. Kiedy już doszedł jako tako do siebie po przebudzeniu, Luca z przerażeniem stwierdził, że jak dotąd nawet nie zdawał sobie sprawy, że spożyte w nadmiarze fajki i gin z tonikiem mogą tak człowieka sponiewierać. Suchość w ustach i... ten ból. Myśli powoli, baaardzo ostrożnie przemierzały obolały mózg w poszukiwaniu wspomnień...
...las skąpany w deszczu i ciemności... obrzydzenie na wspomnienie potwora o robaczych ramionach... ocalenie i podróż pancernym pociągiem... jakieś małe, brudne miasteczko, zapchany śmierdzącymi hindusami kolejowy dworzec i... Marzenie Maharadży... ja cie... nadal tu był... stąd ten ból... wszystko, cholera, przez Waltera... i jego opowieści...


- Jeśli obawiamy się iść do Fundacji, żeby nie wpaść w pułapkę, może warto by było ją poobserwować nawet kilka dni i wyciągnąć informację z tych, co nam wpadną w łapy - spytał Walter Chopp patrząc głównie na Dwighta. W tym samym czasie Hiddink obserwował z dość dziwną miną głównie Choppa.
- Wiedzą przecież, że tu jesteśmy - wtrąciła Emily. - Nie mam złudzeń, że nie wierzą w historię, którą opowiedziałam w Bombaju, ale najlepsze co możemy zrobić, to starać się zachować pozory. Przynajmniej dopóki nie będziemy w stanie im nic udowodnić. Jeśli mam tam iść, to powinnam zrobić to jak najszybciej.
- Pójdę z panią, panno Emily. - Walter szybko zaoferował się z pomocą. Bardzo szybko. Luce wydało się, że dostrzegł kilka niedwuznacznych spojrzeń. Chopp też mógł je zauważyć, bo zaraz dodał - Chyba, że uważa pani, że powinna iść sama, wtedy zajmę się po prostu obserwacją.
- Oczywiście - uśmiechnęła się. - Musimy tylko zawczasu pomyśleć, jak usprawiedliwić pańską obecność, Walterze.
- Mogę być pani kuzynem... - rzucił natychmiast rozpromieniony Chopp i popuścił wodze fantazji - Odwiedziłem właśnie panią z dalekiego Bostonu i stało się to, co się stało - czyli problemy zdrowotne z pani matką.... więc kuzyn zaoferował się, że pojedzie z panią. Sam jest podróżnikiem i wrócił właśnie z dalekich wojaży po Europie. Potrafię być przekonujący, panno Emily - księgowy uśmiechnął się, wyraźnie rad z konceptu - Chociaż nie... - kombinował dalej - ...nazwa Boston nie powinna chyba paść podczas rozmowy....
- A może nie powinniśmy kreować wymyślonych postaci, żeby nikt nas nie przyłapał. - Emily Vivarro najwyraźniej nie była przekonana - Moja propozycja jest taka: Jest Pan przypadkowym towarzyszem podróży, który postanowił towarzyszyć przerażonej katastrofą, zdruzgotanej młodej damie. To powinno być dostatecznie wiarygodne.
- Tylko w tą przestraszoną damę mogą nie uwierzyć, przecież znają pani ojca, wiedzą kim pani jest.
- Ależ nie zamierzam ukrywać mojej tożsamości! Jeśli trzeba, ja również potrafię być przekonująca. - odparła Emily i uraczyła Waltera czarującym uśmiechem.
Oboje sprawiali wrażenie jakby świetnie się bawili tą całą konspiracją. Luca, który jak dotąd przysłuchiwał się rozmowie tych dwojga i milczeniu Garretta z zadumaną miną, ku zaskoczeniu wszystkich, bo chyba po raz pierwszy od kiedy wyruszyli nie zapytany zabrał głos.
- A może udawać że jesteście parą...? No co? - dorzucił widząc spojrzenia Waltera i Emily - Nie trzeba by udawać... no nie?
Garrett wydał z siebie prychnięcie, a potem roześmiał się szczerze. Pozostali jakoś nie zdecydowali się na reakcję. Za to Walter się zaczerwienił i palnął chłopaka przyjaźnie po głowie. Rzucił również szybkie spojrzenie na Emily, która walczyła zażarcie o zachowanie pokerowej twarzy.
- Nie - odpowiedziała siląc się na zachowanie naturalnego tonu - Willbury, to jest Złote Indie w Bombaju, wie, że przyjechałam jedynie z przyjaciółką. Nie wiemy, czy nie przekazał im depeszy, a jestem PEWNA, że to stowarzyszenie maczało palce w tym, co się nam przytrafiło. Musimy się trzymać jednej wersji.
- Mogliście przecież poznać się w podróży. - odezwał się dość cicho Dwight, przypalając sobie papierosa - Miłość od pierwszego wejrzenia. Tropiki sprzyjają szaleństwom.
Z jego tonu trudno było wywnioskować, czy proponuje to na poważnie czy jednak sobie żartuje. Luca za to tylko wzruszył ramionami.
- Róbcie jak chcecie. Mnie tam wszystko jedno... - odpowiedział i na powrót zajął się podziwianiem widoków za oknem - Tak sobie tylko myślę - dodał jednak nadal wpatrzony w dal - że skoro maczało, to całe udawanie jest bez sensu.
- Pozory, Luka - powiedziała Emily zupełnie poważnie. - Gdyby nie one, mogli nas zabić już w Bombaju. Musimy rozgrywać wedle zasad, udawać, że nic nie podejrzewamy.
- Aha...
- Nic nie podejrzewamy i sami mamy niewinne zamiary. - poparł Emily Walter.
- Jak sobie wyobrażasz inny scenariusz? - kontynuowała - Mielibyśmy tam wejść pod bronią i wymusić na nich wyjawienie nam celu podróży mojego ojca? Obawiam się, że mogłoby to przynieść skutek odwrotny do zamierzanego. Są silniejsi. Jest ich więcej. Są doskonale zorganizowani. To są trzy bardzo racjonalne powody, dla których należy się trzymać zdrowego rozsądku...
- No. Ale zawsze można... schwytać jednego i popracować nad nim - Luca wszedł jej w słowo i znacząco spojrzał w kierunku wylegującego się opodal w leżaku Borii.
- I co? Uważasz, że nie zauważyliby nieobecności kogoś stojącego w hierarchii na tyle wysoko, by mieć dostęp do takich informacji?
- A niechby zauważyli - odpalił beztrosko Luca - My byśmy już mieli informacje. W końcu po to tu przybyliśmy. Z całym szacunkiem, miss... Mamy bezmyślnie leźć w kolejną pułapkę i liczyć, że znowu się uda?
- Z całym szacunkiem Luca... nie znasz tego kraju. Nie możemy po prostu porwać kogoś i wytłuc z niego informacje. - ton panny Vivarro świadczył, że jest święcie przekonana o słuszności swoich poglądów. Luca był innego zdania, ale nie zamierzał się spierać, podczas gdy ona ciągnęła dalej -Złote Indie nie są na szczęście jedynym punktem oparcia jaki tutaj mamy. Spróbuję się skontaktować z przewodnikiem i tłumaczem, z którego usług oboje z ojcem korzystaliśmy. Nawet jeśli i tym razem mu towarzyszył, to może jego rodzina będzie wiedzieć dokąd się wybierali. Nie możemy się stać zwierzętami jak oni!
Kolejne wzruszenie ramion starczyło chyba według Luci za cały komentarz. Wymamrotał tylko coś pod nosem. Emily wydawało się że zrozumiała jakby “Pani tutaj rządzi”, albo coś w tym rodzaju.
- Ja, prawdę mówiąc też nie miałbym nic przeciw takiemu rozwiązaniu, Luca. - wtrącił Chopp, kiedy stało się jasne że Luca nie ma nic więcej do dodania - Dlatego ktoś powinien poobserwować tę całą fundację, żeby zobaczyć kto tam się kręci i może kogoś da się zawinąć - na chwilę przerwał, jakby nad czymś myślał. - Tylko, że prawdopodobnie skończyło by się to jakąś kolejną śmiercią... jak w Bostonie. Dlatego lepiej by chyba było, gdyby fachowiec - spojrzał wymownie na Dwighta - miał to miejsce na oku.
- Rozejrzę się nieco, miałem zresztą taki zamiar. - Dwight patrzył w okno. - Nie muszę wspominać, że dyskretnie.
Luca po słowach Choppa milcząc posłał tylko Emily spojrzenie pod tytułem “Ha! A nie mówiłem?”. Natomiast zdanie o Bostonie i kolejnej śmierci najwyraźniej nic chłopakowi nie powiedziało, albo myślał o czymś zupełnie innym, bo ni to do Waltera, ni to do pozostałych jednak powiedział.
- Im to jakoś nie przeszkadza.
- Najgorsze jest jednak to, że jeśli to będzie ktoś napradę zaangażowany w proceder, to nic od niego nie wyciągniemy. Wegners w Bostonie użył hipnozy i usłyszeliśmy tylko bełkot szaleńca o zbliżającym się misterium. - kontynuował dalej Walter i powracał ciągle do wydarzeń, które dla Luci były zupełną zagadką. - Może się okazać jednak, że miejsce wyprawy pani ojca, może być znane zwykłym pracownikom, niekoniecznie wtajemniczonym w mroczną część ich działalności. Przecież nie mogą zajmować się tylko złymi rzeczami, jeśli istnieją legalnie na rynku. Może nawet nie wiedzą w czym biorą udział - tak jak Duvarro Sprocket.
Albo Luca Manoldi. Zdziwiona mina chłopaka aż nazbyt czytelnie wyrażała jego myśli. Nie dociekał jednak, nie dopytywał cierpliwie czekając na ewentualne wyjaśnienia z zawieszonym na wardze papierosem, który od czasu pobytu w Kalkucie stał się stałym elementem jego wizerunku. Nadrabiał miną, ale czuł się zagubiony w gąszczu tajemnic i półprawd. A może tylko wzmianka o małych szansach na wyciągnięcie informacji widocznie go nie przekonywała?
Walter zauważył, że chłopak ostentacyjnie pokazuje, że nie wie o czym się tu rozmawia.
- Widzę, że masz spore zaległości, chłopcze. Nie mam nic przeciwko, żeby ci opowiedzieć, co się działo w Bostonie, zanim się spotkaliśmy.
Luca posłał Choppowi pełen wdzięczności grymas.
- Powinieneś w końcu wiedzieć, w co się wpakowałeś.
- No chyba. - mruknął Luca.
- Ja bym wcale nie był tego taki pewien. Zastanów się dobrze, czy chcesz wiedzieć to wszystko, chłopak. - odezwał się poważnie i dość nieoczekiwanie milczący przez większość rozmowy Garrett.


Luca nie wiedział wtedy, co miał na myśli Garrett, kiedy go przestrzegał. Czy ostrzegał przed wiedzą, czy skutkami jej zdobywania? W tej chwili i tak nie miało to żadnego znaczenia, bo wiedzę Luca posiadł. No i do tego z wszystkimi konsekwencjami.
Spotkali się wieczorem w jego apartamencie. Jasna cholera. Sam zajmował kompleks o wiele większy niż cokolwiek, w czym kiedykolwiek zdarzyło mu się mieszkać z całą familią. O standardach nawet nie było co wspominać. Złote klamki, dywany, gorąca woda w kranach. Szok! Czuł się naprawdę jak Maharadża, kimkolwiek facet by nie był, i postanowił przyjąć Waltera Choppa po królewsku. W barku znalazły się trunki, na barku zakąski z tutejszych owoców, a na stoliku fajki. Był przygotowany. Na przyjęcie Choppa ma się rozumieć, bo na to co od niego usłyszał, już nie tak bardzo.
Mroczna historia księgowego dotycząca wydarzeń sprzed dwuch miesięcy, jakie rozegrały się w Bostonie, cóż, wstrząsnęła Lucą. Walter potrafił opowiadać. A nawet gdyby nie potrafił, to i tak świadomość, że słucha się opowieści naocznego świadka robiła swoje. Nasłuchał się o jego współpracy z Brandem, o przedsiąbiorstwie Kuturb i ich powiązaniach. O Arturze Hiddinku. Wreszcie o samym Hieronimie Wagnerze i... wszystkich nieprawdopodobnych czynach, jakich ten człowiek potrafił dokonać. Luca bardzo dobrze zrobił, kiedy zamawiał do apartamentu alkohol. Na trzeźwo nie dało by się chyba wysłuchać mrożącej krew w żyłach opowieści o pewnej nocy na jednym z bostońskich cmentarzy. Na trzeźwo Walter Chopp pewnie nie zdobył by się na opowiedzenie o chlewni Zaprzeńskiego i... Bielickim.
Opowiedział i poszedł położyć się spać. Nazajutrz mieli wraz z miss Vivarro odwiedzić tego... Luca już sam nie wiedział kogo. Nazwiska, nazwy i zdarzenia wirowały mu w głowie. W zasadzie wszystko wirowało. I dobrze. Po tym, czego się dowiedział bał się zasnąć.

Nawet, jeśli śnił tej nocy koszmary, to ich nie pamiętał. Noc bez udziału świadomości była wybawieniem. Za to ranek... eh, szkoda gadać...
 
Bogdan jest offline  
Stary 30-03-2011, 22:51   #195
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Tak naprawdę, Walter nie zdążył nawiązać z nią bliższych kontaktów. Co prawda, jadł kilka razy z Wegnersem u niej, a nawet raz wziął tam prysznic, ale na tym koniec. Ich kontakty ograniczały się raczej do drobnej wymiany zmian, nie towarzyszyły temu żadne emocje. Z pozostałymi członkami jest już trochę lepiej, ale na lepsze poznanie Amandy Gordon nie starczyło czasu.

Ale tak było dla niej lepiej. To bardzo dobrze, że ją tam zostawili. Przynajmniej już nic gorszego nie może jej spotkać. Byleby tylko wydobrzała, ale pod opieką tego wojskowego lekarza, to pewnik. W ogóle garnizon był bardzo dobrze zorganizowany i rzeczywiście można było sobie ulżyć po ostatnich przeżyciach. Znowu spić się na umór. To najłatwiejsze rozwiązanie było zawsze najbardziej pożądane. Zeszmacić się alkoholem i oczyścić psychikę. Może nie każdy się z nim zgadzał w tej kwestii, ale Dwight Garett na pewno mu w tym wtórował. Dwight Garett... ten, który chciał mu ją uprowadzić do dżungli... ten, z którym poszła w nieznany las... Tak, oczywiście, że księgowy wiedział, że detektyw z nią pójdzie, ale jednak... Nóż w kieszeni mu się otwierał... Żadne racjonalne wytłumaczenia nie przynosiły spokoju. Przecież, jeśli Garett chciałby ją zbalamucić, zrobiłby to już dawno w Nowym Jorku. Nie, to jest taki typ, który nie przepuściłby żadnej, a przez to dla żadnej się też nie nadaje... Nie, Garettowi nie takie głupoty w głowie. Zresztą Emily jest porządna... pewnie w ogóle kogoś ma tam w Nowym Jorku. Tak naprawdę, to nigdy nie poruszyli tego tematu, no bo to dziwnie jakoś.

W każdym razie, najważniejsze, że nie zdołali za dużo ujść, a już musieli wracać, bo nadeszła pomoc. Na szczęście.

No i wreszcie w Kalkucie, która miała być tylko następnym przystankiem w podróży w nieznane. Gdzieś, gdzie wyjechał profesor Vivarro, czyli tam, gdzie nikt inny trafić nie potrafi. I to było główne zadanie: dowiedzieć się o cel wyprawy ojca Emily. Wiedziała to tylko fundacja „Złote Indie”. Ta sama fundacja, która doskonale wiedziała, gdzie udają się Amerykanie i skutecznie im w tym przeszkodziła, nasyłając na ich pociąg demona. Taki był przynajmniej. Ludzie z fundacji. No bo kto inny?

Choć prawda jest taka, że od tego zdarzenia, kogokolwiek nie spotykali, ich czujność rosła: wróg, czy przyjaciel? Czego naprawdę chce? Kim jest? Bać się go, czy ufać mu? Teoria Choppa była natomiast taka, że siły, które są nimi zainteresowane i tak doskonale znają ich plany i już się przygotowują na powitanie ich w sprzyjających warunkach. W sprzyjających do tego, żeby zabić. Przy takim spojrzeniu na sprawę, naprawdę nie miało znaczenia, czy pójdą odwiedzić fundację, czy nie. A do tego jeszcze ich zdjęcia w prasie. Tak, bo nagle zainteresowała się nimi cała indyjska brać dziennikarska. Flesze, wywiady, reportaże. Niedługo staną się kalkuckimi gwiazdami – tak w ramach nierobienia rozgłosu wokół siebie.

Księgowy był za odwiedzinami w „Złotych Indiach”. Był za, a nawet więcej, bo zaproponował Emily swoje towarzystwo podczas wizyty. Panna Vivarro się zgodziła. Rozmawiali o tym wspólnie z Lucą, Hiddinkiem i Garettem przy kolacji w hotelu, który zasponsorowała im hinduska kolej w ramach rekompensaty za niefortunny wypadek. Biorąc pod uwagę to, jak smakowało tu jedzenie, jak wielki luksus tu panował i jak pachniało milionami dolarów, warto było przeżyć scysję z atakującym drzewem.

Trzeba było ustalić w jakim charakterze, miał zjawić się tam Chopp. Ten gówniarz, Luca, rzucił prosto z mostu: -A może udawać że jesteście parą...? No co? - dorzucił widząc spojrzenia Waltera i Emily - Nie trzeba by udawać... no nie? Do tego jeszcze roześmiał się Garett. To jest zawsze najgorsze: człowiek się stara, chce być ostrożny, delikatny, nie spieszyć się, nie narzucać się, a tu banda nieczułych troglodytów zawsze wszystko popsuje swoimi prymitywnymi docinkami. Niech jeszcze zaczną śpiewać: „zakochana para, zakochana para...”, to Walter będzie bliski, żeby pozabijać. Pozabijać i tyle będzie z ich przygody. Na razie ograniczył się jednak do palnięcia szczeniaka przez łeb, żeby się opamiętał. Tupetu gówniarzowi nie brakuje. Włoch jeden.

Towarzysz podróży, po prostu. Towarzysz podróży, którego Emily poznała gdzieś w trakcie swoich wojaży. Chopp już odpowiednio go uatrakcyjni. Będzie bogatym Amerykaninem, któremu zachciało się zostać podróżnikiem. Będzie go wszystko interesować i ciekawić i jednocześnie na niczym nie będzie się znał – taki niegroźny głupek. Bo niegroźny głupek jest rzeczywiście niegroźny i pozwala mu się na więcej, więc Walter będzie mógł spokojnie wprowadzić w życie swoją prowokację. Jeśli już tam iść, to żeby dowiedzieć się czegoś więcej, niż tylko miejsce pobytu profesora. Trzeba się dowiedzieć, czy fundacja rzeczywiście macza w tym palce, trzeba zobaczyć jaka będzie reakcja zainteresowanego na wygadywane przez Choppa banialuki. Z drugiej strony, jeśli pokażą im, że tak naprawdę nic nie wiedzą i naprawdę chcą odnaleźć jej ojca, bo zachorowała matka, może trochę odpuszczą. Przecież, jeśliby się bali i wiedzieli w co się pakują i cel ich podróży byłby odmienny od oficjalnego, to nie mówiliby o tych okropnościach w tak otwarty sposób.

Ale księgowy o swoim planie nie zamierzał informować Emily. Wiedział, że byłaby temu przeciwna. Zaskoczy ją i zapunktuje swoją błyskotliwością.

Garett będzie ich dyskretnie obserwował. Do tego jeszcze Ukraińcy. Będą kryci ze wszystkich stron. Kto wie, może uda się kogoś namierzyć, kogo można by porwać i spróbować wyciągnąć kilka informacji mniej oficjalnymi sposobami.

Jak w Bostonie...

Jak w Bostonie... co to znaczy: „jak w Bostonie”? zdawało się mówić pytające spojrzenie Luki. Rzeczywiście, chłopak niewiele wiedział o tym, co działo się wcześniej Bostonie, a powinien. Jeśli ma być zupełnie świadomy, w co pakuje swój młodociany tyłek, powinien wiedzieć. To jego prawo, wiedzieć o wszystkim. Teraz, kiedy ma jeszcze czas, żeby się wycofać. Mimo ostrzeżeń detektywa, Walter odwiedził późnym wieczorem chłopaka w jego pokoju. Luca ugościł go po królewsku, co w tym hotelu naprawdę nie było trudne. Wlater pił, palił i opowiadał, a im bardziej widział zainteresowanie chłopaka i im więcej ubywało w butelkach, tym barwniejsze były to opowieści. Tym straszniejsze i przerażające.

Luca powinien być usatysfakcjonowany.

***

Siedziba fundacji „Złote Indie” w Kalkucie mieściła się w podwórzu dużego domu. Nie było w niej nic okazałego. Większą część musiały stanowić magazyny, w których składuje się rożne okazy muzealne, katalogowane przez ludzi i wysyłane potem do muzeów w Londynie i w innych miastach Europy. Część biurowo - mieszkalna przylegała do magazynów. Emily miała list polecający, który dostała jeszcze w Bombaju, a który nakazywał tutejszemu oddziałowi i jego szefowi, Kajetanowi Drenenbergowi, zająć się panną Vivarro i udzielić jej wszelkiej pomocy. Spotkanie odbyło się w małym, elegancko umeblowanym po angilesku saloniku. Sam Drenenberg okazał się być wysokim, przystojnym mężczyzną koło trzydziestki. Wysportowana sylwetka, ciemne włosy i śniada skóra w kontraście z niebieskimi oczami – „to na pewno robi na pewno wrażenie na paniach”, pomyślał Walter i już przestał go lubić. Jeszcze zanim zaczął. Ubrany w luźny, nieoficjalny strój sprawiał wrażenie spokojnego i kompetentnego człowieka, a ciepły uśmiech równych białych zębów miał pewnie budzić zaufanie.

- Witam panią serdecznie - uśmiechnął się do Emily i potem przeniósł spojrzenie tych swoich ładnych oczu na Choppa. -I pana również. Słyszałem, że chcieli się państwo ze mną spotkać. W czym mogę być pomocny?

Wzrok utkwił w Emily. Widać było, że nad czymś się usilnie zastanawia.

- Ale najpierw może zaproponuję coś do picia? - nie czekając na odpowiedź zawołał głośno: - Sighn! Czy możesz przyjść na chwilę.

Kilka sekund później otworzyły się małe drzwi umieszczone między dwoma szafami i pojawił się w nich wysoki, barczysty i brodaty Hindus.

- Zatem? Lemoniady? Soku? Czegoś ciepłego? Miła pani? Sir?

Śniade palce gospodarza przesunęły nieznacznie pióro leżące na biurku, na którym panował nienaganny porządek.

-Lemoniada będzie w porządku – panna Vivarro położyła na biurku trzymaną w rękach kopertę z listem polecającym. - Sir Willbury w Bombaju skierował mnie do pana. Muszę jak najszybciej odnaleźć ekspedycję mojego ojca.

-Ładnie pan się tu urządził, panie Brenenberg - powiedział Walter, uśmiechając się i z uznaniem kiwając głową, zrobił gest, obejmujący wnętrze gabinetu. -Też poproszę lemoniady.

Uśmiech na twarzy Kajetana poszerzył się jeszcze bardziej.

-To nie moje - powiedział z rozbawieniem w głosie, jednocześnie odbierając list z rąk Emily.
-Sighn. lemoniadę i trzy szklanki. Tylko zimną, proszę. A gabinet to własność fundacji. Ja jestem jedynie pracownikiem.

Hindus skłonił się i opuścił bezszelestnie pomieszczenie. Drenenberg zaczął czytać pismo. Skończył i zamyślił się przez krótką chwilę.

-Teraz wszystko rozumiem – powiedział, patrząc na Emily. - Pani twarz ma wiele antropomorficznych cech wspólnych z pani ojcem, panno Vivarro … jeśli oczywiście nadal jest pani niezamężną osobą, co mogę błędnie wnioskować po braku obrączki.

-Byłem pewien, że jak tu wejdziemy, zaczniecie państwo mówić w sobie tylko znanym języku - uśmiechnął się księgowy. -Ale nie przeszkadzajcie sobie moją osobą. Jak tylko załatwimy sprawę panny Emily - podkreślił słowo “panny” i nieco pochylił się w stronę Kajetana konfidencjonalnie - chciałbym rzucić trochę okiem na ciekawe eksponaty, bo na pewno takie tu macie. Jeśli oczywiście wolno - wziął łyka lemoniady. -Aaaa, wyborna. Proszę spróbować panno Vivarro, naprawdę wyborna lemoniada.

-Panie Drennenberg - zaczęła poważnie - naprawdę zależy mi na czasie. Czy wie pan, dokąd udał się mój ojciec?

-Tak, panno Vivarro. Pomagałem mu w kompletowaniu zapasów na wyprawę i w logistyce - Kajetan również napił się przyniesionej przez Sighna lemoniady i nalał porcję do szklaneczki Emily. - Proszę skosztować. Wyborna. Aż bolą zęby. Co do eksponatów, tutaj mamy mniejsze okazy. Rzeźby, ceramika. W Bombaju fundacja ma więcej eksponatów. Czy interesuje pana coś konkretnego? Pani ojciec udał się do prowincji Orisa w okolice miasta Bhubaneswar. panno Vivarro. Mamy tam małą placówkę. To wspaniałe miasto. Starożytne. Pełne świątyń.

-Czy stamtąd miał jechać dalej? - zapytała Emily. - Minęłam się z nim niestety, nie wiem co planował, a muszę go odnaleźć możliwie najszybciej.

-Niech pan powie, jak najłatwiej do niego dotrzeć. Z tego, co wiem, panna Emily naprawdę ma pilną sprawę do ojca, a ja bardzo się cieszę, że pozwoliła mi sobie towarzyszyć w tej podróży - ukłonił się w kierunku Emily. -Jestem początkującym podróżnikiem i interesuje mnie naprawdę wszystko, jeśli chodzi o eksponaty.

-Przykro mi panno Vivarro, ale z tego co mi wiadomo, pani ojciec planował wyprawę gdzieś w dżunglę poza miastem. Jeśli pani chce mogę wysłać depeszę do naszej placówki w mieście. Zobaczyć, co potrafią powiedzieć nam w tej sprawie. Jeśli mogę wyrazić swój zachwyt dokonaniami pani ojca. To prawdziwy wielbiciel naszej kultury. To rzadkość wśród Amerykanów. Co do eksponatów, to zaręczam pana, że większość z nich jest wspaniała. Mój ojciec był Holendrem, a matka Hinduską. Zawsze powtarzał, że najcenniejszym i najpiękniejszym skarbem Indii są tutejsze kobiety. Jednak patrząc na pana towarzyszkę, zaczynam żałować, że nie powędrował do Stanów Zjednoczonych i nie poznał tamtejszych kobiet. Jeśli są cieniem urody panny Vivarro to i tak muszą być wspaniałe. A do Bhubanshewaru dotrzecie z Kalkuty pociągiem. Jeśli chcecie uniknąć ścisku miejscowych pociągów, warto najpierw dogadać się z koleją, by doczepili dla was osobny wynajęty wagon. Mogę w tym pomóc.

-Brrr.. na słowo pociąg dostaję dreszczy... - wtrącił Walter.

-No tak - zmieszał się Drenenberg. - Faktycznie. Czytałem o tym w gazecie. Były tam nawet państwa fotografie. Przepraszam.

-Ale gorsi są mieszkańcy okolicznych lasów, doprawdy. Mam nadzieję, że już nie będziemy mieć okazji poznania podobnych typów. Nie wiem, czy wśród pańskich eksponatów znajdą się podobne dziwy, panie Drenenberg. Sam wypadek, to bułka z masłem – księgowy pociągnął lemoniadę.

-Nie przyszliśmy tutaj, by zanudzać pana Drenenberga opowieściami z podróży, panie Chopp - Emily spiorunowała Waltera wzrokiem. - Dziękuję panu za informacje, to dla mnie bardzo ważne.

-Oczywiście, panno Vivarro, ma pani rację - uspokoił ją księgowy. Jakby mógł, z chęcią puścił by do niej oko. -To może pooglądamy te eksponaty, co państwo na to?

-Cieszę się, że mogłem pomóc - uśmiechnął się Dreneberg. - A co do naszych zbiorów, to chętnie państwa oprowadzę. Tygrys czy dziki słoń?

-Nie uwierzy pan – rzekł Walter tajemniczo. -Drzewo, zwykłe, żywe drzewo... Ale co tam, chodźmy oglądać - i dodał jeszcze pod nosem tak, jakby do siebie - i to z mackami, nieprawdopodobne - podniósł się, szykując się do wyjścia.

Kajetan Drenenberg spojrzał na Waltera dziwnie a potem wybuchnął śmiechem. Szczerym, radosnym śmiechem.

-Jest pan niezłym kawalarzem - powiedział uspakajając się na chwilę. - Naprawdę dobrze pan to sprzedał. Idealna marynarska blaga przy kuflu, ale niemal uwierzyłem. Ma pan talent aktorski, panie ….

-Tak, też się z tego śmiejemy z panną Vivarro, bo przeżyliśmy, ale ci co nie... Ale nie będziemy teraz mówić o takich rzeczach. Chociaż swoją drogą, to dziwne, że tyle pan tu mieszka, a jeszcze pan nie spotkał takiego stwora, myślałem, że w Indiach musi być naprawdę popularny, hm, widać, że naprawdę niewiele wiem o tym kraju.

Kajetan Drenenberg zatrzymał się i spojrzał na Choppa jakoś tak dziwnie. Nie skomentował. Ale to, że Chopp z roli dowcipnisia przeszedł w jego oczach w rolę wariata, Emily zauważyła od razu. Wiedziała już, że to jedno słowo zniszczyło całą sympatię, którą udało im się wzbudzić w Drenenbergu. Najwyraźniej należał do ludzi, którzy cenili sobie zdrowy rozsądek.

-Przepraszam państwa serdecznie, ale przypomniałem sobie, że mam ważne spotkanie. Czy możemy... zwiedzanie przełożyć na kiedy indziej?

Zacięta mina wyrażała zdecydowanie ale i pewien żal. Najwyraźniej nie należał też do ludzi, którzy łatwo uwierzyliby w obcy gatunek ukrywający się w dżungli.

Słowa Waltera wywołały u Emily reakcję podobną do reakcji ich gospodarza. Przeniosła zdumiony wzrok z Drenenberga na Choppa i z powrotem.

-Oczywiście - powiedziała z pewną dozą przestrachu. - Przepraszam pana. Przepraszam bardzo. - Jej wzrok wyrażał niewypowiedziane ‘muszę zacząć dokładniej dobierać towarzyszy podróży’ - Pańska pomoc jest naprawdę nieoceniona. Mam nadzieję, że będzie się nam dane spotkać w bardziej sprzyjających okolicznościach.

-Zapraszam jutro. O dziesiątej rano. Tutaj do fundacji. Jeśli pani zechce nadal obejrzeć nasze zbiory.

Ostatnie słowa powiedział z pewną nadzieją w głosie. Emily wiedziała, ze wzbudziła zainteresowanie mężczyzny. Czuła jego szczerą, raczej nieudawaną sympatię, a Walter, kontynuując swoją grę, udawał, że nie rozumie, co się stało i pożegnał się równie uprzejmie, jak przywitał.

Dopiero, jak wyszli, Emily zrobiła dziką awanturę: -To najgorsza rzecz, to straszne, co pan zrobił, to było zupełnie nieprzemyślane... - słowa raniące Waltera, wypływały z jej ust z siłą huraganu. Księgowy próbował za nią nadążyć na ulicy. Szła do przodu, nie zwracając uwagi na jego tłumaczenia, ale w końcu udało mu się ubłagać o pięć minut uwagi. Pięć minut uwagi, które zgodziła się poświęcić mu w pobliskiej herbaciarni.

Wyłuszczał jej swoje powody na wszelkie możliwe sposoby, próbował przekonać do swojej taktyki, ale Emily skwitowała to jednym: -Nie kupuję tego.

To, co starał się budować od czasu podróży statkiem, mogło legnąć w gruzach. Przez to, że nie może zrozumieć, że zrobił to dla dobra śledztwa. Czyżby już nigdy nie mógłby się jej przeciwstawić, żeby nie zaryzykować ochłodzenia ich stosunków? Nie była już wściekła, jak jeszcze przed chwilą, ale w środku cały czas kipiała. Tak przynajmniej mu się wydawało. Musiał trochę zmienić ton rozmowy, zejść na bardziej osobiste obszary, przecież jeszcze przed chwilą ratowali sobie nawzajem życie tam, na torach przed Kalkutą.

-Jeśli to wszystko pani nie przekonało i jeśli takie jest pani życzenie, nie będę nękał pani dłużej swoim towarzystwem – spróbował ją podejść od tej strony.

-Przecież to nie o to... Wydawało mi się, że rozumie pan, że moje osobiste sympatie nie mają nic wspólnego z pańskim występem u Drennenberga, Walterze.

Chociaż tyle. Na razie musi się tym zadowolić i teraz wykazać się czynami. Zacznie od noża. Tak, skoro poprosiła go o załatwienie noża, pójdzie jej go przynieść, chociaż przez moment korciło go, żeby nie wyciągnąć noża do ryb, który cały czas miał umocowany przy łydce.

Nie było go góra trzy minuty, a jej zachowanie zmieniło się diametralnie. Co się stało? Wstała, wzięła go pod rękę i nagle zebrało jej się na spacery. Otoczeni wśród straganów, przeglądali tutejsze towary, jakie mieli do zaoferowania handlowcy. Otoczeni zawołaniami, że tutaj najtaniej, a tutaj zawsze świeżo, a tutaj najciekawiej, wyglądali zupełnie, jak małżeństwo, które mogłoby tak spędzać swój miesiąc miodowy. Zaraz jednak wyjaśniło się, skąd ta nagła nastroju u panny Vivarro. Dostała wiadomość od Dwighta, że mają ogon. No tak, zgubić przez zanudzenie. Ale chwila szczęścia była mu dana.

Chopp rozglądał się niespokojnie, ale nie udało mu się nic podejrzanego zauważyć. To znaczy, wszystko wydawało mu się podejrzane, więc nie zauważył nic odbiegającego od normy. Poszukał wzrokiem miejsca, do którego mogliby wejść jednym wejściem, a wyjść zupełnie innym, ale kiedy próbował rzucić taką propozycję, Emily nagle osunęła się na ziemię. Jak gdyby nic, po prostu runęła na dół.

-Emily! - księgowy wrzasnął i padł na kolana tuż koło niej. Tłum wokół nich się rozstąpił, oczy wszystkich skierowały się na tę dwójkę. Straganiarze przestali się przekrzykiwać, teraz oni byli największą atrakcją. -Emily, co ci jest? -Walter powoli panikował, oczami wyobraźni widział już najgorsze. Co się stało? Taka podróżniczka, znawczyni najdzikszych kultur i nagle takie omdlenie? -Emily! - mówił do niej,l podtrzymując jej głowę w dłoniach, na których czuł miękkość jej włosów, z której nie mógł wcześniej zdawać sobie sprawy.

Nagle tłum się rozstąpił i do tej dwójki dołączył jakiś brytyjski żołnierz: -Co jej jest? Porucznik Edmund Carrey. Drugi pułk Indyjski. Czy pana przyjaciółka na coś choruje? Może jest … przy nadziei?

„Czy ten palant nie może się wreszcie zamknąć?”, pomyślał Walter i głośno się odezwał: -Nie, to musi być tutejsze powietrze. Proszę pomóc mi ją przenieść – wspólnymi siłami zanieśli ją pod mansardę, gdzie była jako tako osłonięta od słońca. Tam Walter ułożył ją sobie na kolanach i delikatnie, z czułością sprawdzał, czy już dochodzi do siebie. Próba napojenia jej również nie przyniosła efektów – nie chciała przyjmować płynów.

-Lekarza! Czy jest tu jakiś lekarz?! Niech ktoś wreszcie wezwie lekarza! - krzyczał w tłum gapiów. Żołnierz mierzył księgowego wzrokiem, wyraźnie nie podobały mu się sińce na twarzy jego towarzyszki, ale determinacja Waltera i zawziętość, z jaką nawoływał lekarza, przekonały go, żeby zabrał ich zdezelowaną karetką do garnizonu, gdzie zajął się nią lekarz wojskowy.

Emily na widok lekarza natychmiast zeskoczyła z łóżka i zawołała, że powinni już stąd iść. Była w pełni sił. „Pięknie, więc to maskarada” - pomyślał księgowy. -Mogła pani chociaż mnie uprzedzić – powiedział jej później z wyrzutem, ale doskonale rozumiał, jak musiała się czuć, gdy wyciął jej podobny numer w fundacji. Wracali w milczeniu, Walterem telepało. Trząsł się, nie mogły opuścić go dreszcze, jakie łapią ludzi po jakimś intensywnym przeżyciu, które bezpośrednio zagrażało ich życiu. Czuł się tak, jakby cudem sam uniknął śmierci. Całą drogę próbował się uspokoić, może coś powiedzieć, cokolwiek, co by pomogło mu się uspokoić.

Przed samym hotelem, wydusił z siebie: -Bardzo jestem szczęśliwy, że nic się pani nie stało.

Emily zatrzymała się: -Panie Chopp, czy pan... Pan musi przestać mnie zawstydzać!

-Obiecuję, że to było ostatni raz – uśmiechnął się do niej. Panna Vivarro odwzajemniła uśmiech. I gdy tak patrzyli na siebie, czuli jak te uśmiechy rozładowują napięcie, jakie między nimi powstało i w jednym momencie roześmiali się głośno, szczerze, prawie że do łez.

A to, że Garett wyszedł zza winkla i zaczął insynuować jakieś swoje głupoty i wyzywać ich od gołąbeczków... To... To przez to Walter stał teraz pod prysznicem i walił pięścią w mokre kafelki, aż zobaczył pierwszą krew, płynącą z rozciętej skóry na kostkach.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 30-03-2011, 23:27   #196
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Ruszyła w drogę z Garrettem. Bezczynne siedzenie przy wraku pociągu nie było w stylu Emily Vivarro. O wiele lepiej czuła się podejmując konkretne działania – wędrówka przez dżunglę była zdecydowanie jednym z nich. Cokolwiek, byle się ruszać.
Nie uszli daleko. Ledwie zdążyli zniknąć reszcie z pola widzenia, a już dogoniły ich krzyki większe ilości ludzi. Ratunek nadszedł z kierunku, którego nie brali pod uwagę. Wracała do wraku biegiem, śmiejąc się jak wariatka. Albo jak człowiek, któremu nieoczekiwanie zdjęto z pleców duży ciężar.

Trasa od Nagpur do Kalkuty umknęła jej jak we śnie. Choć nie dawała po sobie poznać, nocny horror zrobił z jej nerwów tatara. Dochodziła do siebie w milczeniu, głównie wyglądając przez okno.

To była podróż do raju – bo tak właśnie kojarzył jej się hotel, w którym umieściły ich koleje.
Pokój, do którego klucz trzymała w ręku, okazał się nie tylko spełniać, ale i przekraczać pokładane w nim nadzieje.
Pomalowane na kolor indygo ściany zdobne były w malowane złotem ornamenty. Posadzkę pomieszczenia pokryto drogimi szklanymi kaflami. Hotelowa łazienka wyglądała jak wielkie akwarium.
Odkręciła kurek i przez minutę rozkoszowała się szumem płynącej wody. Horror tamtej nocy i zmęczenie podróżą zeszły na dalszy plan. Z prawdziwą przyjemnością zrzuciła z siebie brudne ubrania. Siedząc na brzegu wanny, uwolniła włosy od szpilek – zmęczone kilkudniowym upięciem pukle koloru płynnego złota spłynęły w dół pleców po gładkiej skórze dziewczyny. Niezamierzona pieszczota przeszyła ją dreszczem.
Nie zwlekała dłużej. Z uśmiechem na wargach zanurzyła się w wodzie.
Bateria kosmetyków, w którą wyposażona była łazienka, otuliła ciało Emily mgiełką orientalnych woni. Dosyć, by poczuć się jak córka maharadży.
Z tej perspektywy gotowa była poddać w wątpliwość kontynuację wyprawy.
Wyszła z łazienki naga i zostawiając na polerowanych deskach podłogi mokre ślady stóp, lekkim krokiem podeszła do szafy.
Lustro złowiło w przelocie pochlebne odbicie jej sylwetki, ale nie zwróciła na nie większej uwagi.
Znała Marzenie Maharadży, kiedyś już mieszkała w tym hotelu – było to miejsce, w którym nawet najbardziej zatwardziały obywatel białej części świata mógł poczuć się jak bohater indyjskiej baśni. Zaściełające podłogę dywany sprawiały wrażenie, jakby tylko czekały, aż ktoś rozsiądzie się na nich wygodnie, by poszybować w dal.
Wyciągnęła z szafy strój, który spodziewała się tam znaleźć. Podobne zbytki były w cenie hotelu i łaknący egzotycznych doznań biali korzystali z nich z upodobaniem. Szerokie spodnie ze zwiewnej tkaniny oraz kusa, odsłaniająca mleczną skórę płaskiego brzucha bluzka uzupełnione były ozdobioną haftem chustą. Tak mało wystarczało, by przenieść się w krainę baśni. Włosy zostawiła rozpuszczone i boso udała się na dół.

Rozsiadła się na poduszkach, wystawiając twarz na działanie ostatnich tego dnia promieni słońca. Spektakl, tak jak się tego spodziewała, zaczął się wraz ze zmierzchem. Gnąca się w ukłonach obsługa hotelu wniosła tlące się nargile.

Każdego dnia tygodnia w programie było co innego. Kultura Indii zmielona i w formie kotleta podana rządnym przygód białym. Smacznie i na wyciągnięcie ręki można było poznać słynne indyjskie cuda.


*

Nazwanie wizyty w siedzibie Złotych Indii udaną byłoby zbyt dużym nadużyciem. Wszystko szło dobrze aż do chwili, gdy Chopp zaczął swój teatrzyk. Nie wierzyła własnym uszom – bez śladu zażenowania opowiadał Drenenbergowi o nocnych przygodach amerykańskiej ekspedycji. Sytuacja, w której ją postawił była, delikatnie rzecz ujmując, kłopotliwa. Widziała reakcję gospodarza i nie mogła pozbyć się wrażenia, że stracili w jego oczach. Cholerny Chopp!

Wypadła z siedziby Złotych Indii jak chart z boksu startowego. Furia pchała ją w dół uprażonej słońcem uliczki. Bała się, że jeśli stanie, zdzieli Waltera Choppa czymś ciężkim. Wolała więc gnać przed siebie w milczeniu. Mężczyzna gonił za nią.
- Panno Vivarro, wszystko pod kontrolą, proszę mnie wysłuchać i zaufać, choć na chwilę.
- Nie ma mowy - zatrzymała się gwałtownie. Kipiała wściekłością - Czy pan wie, co pan zrobił? Czy pan pomyślał o tym chociaż przez chwilę, zanim otworzył pan usta?! To była NAJGŁUPSZA rzecz, jaka mógł pan zrobić!
Ruszyła przed siebie, nie dając Choppowi dojść do słowa.
- Oczywiście, że wiem, co zrobiłem. Panno Emily, proszę się zatrzymać, nalegam! To, co powiedziałem, powiedziałem z pełną premedytacją, proszę tylko jasno spojrzeć na sytuację, a wszystko pani zrozumie, co chciałem i co osiągnąłem.
- A to w takim razie musi mi pan wybaczyć, że mój umysł nie dorównuje przenikliwością pańskiemu - skwitowała kwaśno. - Z miejsca, w którym stoję, pański wybryk wygląda żenująco. Bogu niech będą dzięki, że wypalił pan PO TYM, jak Drenenberg wyjawił mi cel podroży ojca.
- Nie to miałem na myśli, panno Vivarro, wcale nie urągam pani intelektowi, do którego przecież mi daleko. Proszę dać mi pięć, dosłownie pięć minut, a pani wytłumaczę - patrzył teraz w jej zbulwersowane oczy. - Przecież jeszcze przed chwilą ratowaliśmy sobie nawzajem życie - wyszeptał.
- I po co? Po to, żeby ja pan teraz bezmyślnie narażał?
- Pięć minut. Nalegam.
- Gdyby zaczął pan mówić pięć minut temu, właśnie by pan kończył - zauważyła z ironią, nadal zdenerwowana.Walter szybko się rozejrzał.
-Yyy, może tam? - wskazał ręką stoliki, stojące nieopodal, przy których siedzieli pod parasolami ludzie i pili herbatę.
- Tak, kolejne publiczne miejsce będzie świetnym, żeby opowiedzieć światu o wielkim drzewie...
- Jakiemu światu? Panno Emily, przecież to “Złote Indie”, fundacja, do której bała się pani iść ze względu, że mogli mieć coś wspólnego z tym, co nas spotkało - Walter zaczynał tracić cierpliwość, ale na razie jeszcze tego nie okazał. - Zapraszam, porozmawiamy spokojnie.
- Świetnie - prychnęła, zaciskając usta w wąską kreskę. Poszła za nim chyba jedynie dla świętego spokoju. Gdy usiedli, Walter nie odzywał się, dopóki nie dostali herbaty. Podniósł filiżankę do góry i wziął łyka. Odstawił filiżankę i wyciągnął papierosa, skierował paczkę w stronę kobiety, po czym sam zapalił.
-Panno Emily - zaczął - założyłem, że fundacja “Złote Indie” doskonale wie, czym zajmuje się ekspedycja pani ojca oraz, że to rzeczywiście oni naprowadzili na nas to, nazwijmy to “drzewem”. Fundacja wie, ale nie musi tego wiedzieć każdy pracownik. Więc po pierwsze, chciałem sprawdzić reakcję Drenenberga na niegroźny bełkot białasa, który chce udawać podróżnika. Jutro pójdzie pani
tam sama i sprawa wyjaśniona - zaciągnął się papierosem. - Druga sprawa, to pytanie, czy oni wiedzą, że pani wie? To jest ważniejsze pytanie. Myślę, że moje dzisiejsze zagranie, zupełnie nieświadomego niebezpieczeństwa Amerykanina, przyczyni się do tego, że jutro będziecie mieli wspólny temat do rozmów, na temat mojego poczucia humoru, a po drugie do tego, że ten żałosny Drenenberg, nabierze przekonania, że pani rzeczywiście jedzie do ojca, bo matka pani zachorowała, a nie w pościgu za gulami - podniósł znowu filiżankę do ust, najwyraźniej skończył mówić. - Gdyby rzeczywistym celem naszej podroży były te potwory, na pewno byśmy o tym nie mówili w tak beztroski sposób. Zachowałem się jak człowiek, który o niczym nie ma zielonego pojęcia, a im wyglądamy na naiwniejszych, tym lepiej dla nas - dodał.

Dobre dwie minuty siedziała w milczeniu przyglądając się rozmówcy. Przemowy wysłuchała z kamienną twarzą. Nie powinna była wcześniej pozwolić sobie na wybuch, opanowała się więc na tyle, na ile było to możliwe, biorąc pod uwagę wzburzenie. Nie wypadało jej krzyczeć, a co dopiero udusić Choppa gołymi rękami. Siedziała więc w milczeniu, od czasu do czasu zaciągając się nerwowo papierosem.
- Nie kupuję tego - skwitowała wreszcie, odsuwając od siebie nieruszoną herbatę. Prędzej odgryzłaby sobie język, niż po takiej awanturze przyznała mu rację, nawet jeśli przedstawione przez niego argumentu trafiały do jej przekonania.
- Proszę mi wierzyć, w czasie wojny taka taktyka kilka razy uratowała mi tyłek. W Bostonie zresztą też, jak namierzyli mnie ludzie od Kuturba i torturowali w lesie.
Westchnęła zrezygnowana, machinalnie muskając posiniaczony policzek. Zrozumiała, że go nie przegada.
- Proszę mnie uprzedzić, kiedy znów będzie pan chciał postawić mnie w tak kłopotliwej sytuacji.
- Nie byłaby pani wtedy taka naturalna w swojej reakcji. Panno Emily, proszę nie mieć mi tego za złe. Jesteśmy w takiej sytuacji, że naprawdę nie wiemy, co jest nam w stanie zaszkodzić, a co pomóc. Nawet, jeśli robię coś z pozoru głupiego, to i tak tylko po to, żebyśmy wyszli cało z tej całej... nawet nie wiem, jak to nazwać - znowu się napił. - Ale proszę mi wierzyć, wolałbym, żeby pożarł mnie gul i żebym zginął w najgorszych mękach, niż żebym stracił pani sympatię - widać było, że ostatnie słowa były dla niego trudne, ale bardzo ważne. - Jest mi naprawdę bardzo źle, widząc panią w takim zdenerwowaniu na moją skromną osobę. Jeśli to wszystko pani nie przekonało i jeśli takie jest pani życzenie, nie będę nękał pani dłużej swoim towarzystwem.
Jęknęła po raz kolejny i zastanawiając się, jak to możliwe, że rozmowa ruszyła w takim a nie innym kierunku, zająknęła się.
- Przecież to nie o to... Wydawało mi się, że rozumie pan, że moje osobiste sympatie nie mają nic wspólnego z pańskim występem u Drennenberga, Walterze.

Do stolika, przy którym siedzieli podszedł chłopaczek z koszem pełnym dojrzałych, sadząc po kolorze, mango. Emily zwykle odprawiała takich z kwitkiem, ale coś w wyrazie jego ciemnych oczu sprawiło, że poprosiła go o owoc. Podał jej go ostrożnie, jakby trzymał w garści bardzo delikatnego ptaka. Odebrała go z takim samym pietyzmem i wręczyła dzieciakowi wyłowioną z torebki monetę.
- Czy mógłby pan zorganizować dla mnie nóż? - poprosiła Choppa. Gdy mężczyzna zniknął we wnętrzu restauracji, rozłożyła na kolanach serwetkę. Udała, że wyjmuje z torebki karteczkę, którą wręczył jej chłopak. Rozłożyła, dyskretnie zapoznała się z treścią, a potem wytarła palce z zapisany papier, zmięła w wrzuciła do torby. Z pełną celebracją odstawiła szopkę delektowania się mango, częstując przy tym towarzysza.
- Myślę, że powinniśmy pójść na spacer - stwierdziła odkładając zawinięte w serwetkę skórki na stół. - Co pan na to?
Nie oponował, zbity z pantałyku nagłą zmianą nastroju Emily. Uregulowali rachunek i opuścili restauracyjny ogródek. Już na zewnątrz ujęła Waltera pod ramię i ruszyła w dół, w kierunku ulicy na której – jak pamiętała – znajdowało się wiele przeznaczonych dla białych sklepów. Większość z nich miała prywatną ochronę, która dbała także o to, by przed witrynami nie wystawali niepokojący gości żebracy.

- Dostałam wiadomość od Garretta, ktoś nas śledzi – wyjawiła mu cicho.
- Można było się spodziewać - powiedział Walter, rozumiejąc skąd nagła zmiana zachowania u kobiety. - Może uda nam się wejść gdzieś, skąd można wyjść drugim wyjściem. Chociaż, z drugiej strony, jeśli posiadanie ogona wiąże się ze spacerami z panią, to chcę taki ogon - zaryzykował Walt, licząc na jej poczucie humoru.
Roześmiała się w odpowiedzi, kryjąc zmieszanie jakie wywołały słowa Waltera. Atencja, jaką zdawał się ja darzyć i odważnie ciepłe słowa wprawiały ją w zakłopotanie – nie przywykła do podobnej bezpośredniości.

Byli już w okolicy, gdzie było więcej białych niż Hindusów.
- Myślę, że powinniśmy wejść... - nie dokończyła. Ziemia usunęła się jej spod stóp. Świat zawirował i wśród ulicznego zgiełku runęła na rozgrzany słońcem trotuar.
- Emily! - Walter krzyknął i padłszy na ziemię koło niej, wziął ją w ramiona. Wokół nich zaczął gromadzić się tłumek ludzi.
- Co jej jest? - dopytywał jakiś żołnierz w mundurze brytyjskiego oficera. - Niech pan ją wniesie pod markizę. Niech ktoś przyniesie wody. Tylko butelkowanej!
Skierował swoją uwagę na Choppa.
- Porucznik Edmund Carrey. Drugi pułk Indyjski. Czy pana przyjaciółka na coś choruje? Może jest… przy nadziei?
- Nie, nie... to musi być tutejsze powietrze... Gdzie ta woda?! - Chopp chwycił Emily pod ramiona. - Proszę mi pomóc ją przenieść.
W końcu Emily została ułożona w cieniu, a ktoś przyniósł wodę. Ale nieprzytomna nie przyjmuje płynów, a wylanie zimnej wody na twarz nie poskutkowało. Żołnierz przyglądał się podejrzliwie jej sińcom na twarzy. Przez chwilę wydawało się Choppowi, że sięgnie po szablę u boku, jakby obwiniał go za te zranienia. W jego oczach pojawiły się iskierki gniewu.
- Co się stało pana towarzyszce? - zapytał bezpośrednio mierząc księgowego ponurym, taksującym spojrzeniem.
- Sam chciałbym wiedzieć - Walter był przerażony. Emily... tylko nie ona... tylko nie ona... - niech pan lepiej zawoła lekarza, a nie tu sterczy! Lekarz! Czy jest tu lekarz!!!? - uklęknął nad Vivarro i położył ją sobie na kolanach. Rozglądał się nerwowo, czy nie zbliża się lekarz.
- Mam lepszy pomysł - zaoferował się porucznik. - Niedaleko stąd stacjonuje moja jednostka. Mamy tam doskonałego lekarza. Niech rzuci na nią okiem. Przewieziemy ją tam rykszą. Albo wezwiemy karetkę. Niech pan jej przypilnuje, a ja dam znać właścicielowi tego lokalu - pokazał witrynę, którą ocieniała markiza - by pozwolił mi skorzystać z telefonu. To dobry lokal wiec powinien go mieć.

Po jakimś - dość niedługim czasie - zdezelowana karetka - ciężarówka z plandeką, jechała w stronę szpitala w koszarach wojskowych. Porucznik Carrey jechał w szoferce. Emily, pod opieką Waltera i wojskowego sanitariusza, z tyłu na noszach. W karetce trzęsło jak diabli. Leżąc na noszach, dziewczyna spod przymkniętych powiek przyglądała się trzymającemu ją za rękę zmartwionemu Choppowi. Z najwyższym trudem powstrzymywała śmiech, gdy pozwalała wynieść się z ambulansu.

Przytomność odzyskała później, w obecności lekarza. Usiadła wreszcie, markując dezorientację. Gorliwie popijając wodę z butelki wysłuchała zaleceń i podziękowała mu za opiekę. Gdy wyszedł z pokoju, zeskoczyła z łóżka.
- Myślę, że powinniśmy wracać - rzuciła beztrosko.

Gdy wracali już do hotelu, Chopp robił wyrzuty.
- Jak pani mogła mi to zrobić? Tak bez uprzedzenia? Przecież ja o mało zawału tam nie dostałem - wyraźnie był roztrzęsiony. -Do tej pory mnie trzęsie. Przecież ja nie wiem, co bym zrobił, jakby pani tam rzeczywiście coś się stało. Ja... po prostu... - nie mógł z siebie wydusić. - Ja bym tego nie wytrzymał!
- Nie był by pan wtedy taki naturalny w swojej reakcji - zacytowała jego własne słowa. Ale nie, to nie była wyłącznie zemsta; skupienie na sobie uwagi większej ilości osób wydawało jej się najlepszym pomysłem, gdy ucieka się przed nieznanym prześladowcą. Walter na tę odpowiedź przygryzł wargę i szedł już w milczeniu. Po pewnym czasie, gdy byli już blisko hotelu, nagle odezwał się.
- Bardzo jestem szczęśliwy, że nic się pani nie stało.
- Panie Chopp, czy pan... - ugryzła się w język. O co tak właściwie miałaby zapytać? - Pan musi przestać mnie zawstydzać!
Walter się uśmiechnął.
- Obiecuję, że to było ostatni raz - popatrzył na nią i w końcu obydwoje parsknęli śmiechem.
- Pocałujecie się wreszcie?! Czy mam poczekać do następnego razu...
Zaskoczeni ujrzeli, jak z ciemnego załomu odrywa się cień, przybierający znajomy kształt. Detektyw Garrett wynurzył się nie wiadomo kiedy, z papierosem w ustach i śmiertelnie znudzonym wyrazem twarzy.
- To jak? Dać wam jeszcze parę minut dla siebie, czy wejdziemy pogadać?
Walter nie był w stanie ukryć zmieszania, jedyne co mu naprędce przyszło do głowy, to...
- Dwight, o cholera! Co ty tu robisz? Panno Emily, to jest Dwight... Co ja gadam, przecież wy się znacie...
- Pański komentarz był co najmniej niestosowny i niepotrzebny, Garrett - Emily zmierzyła detektywa twardym spojrzeniem. - Nawet jeśli byśmy mieli w tej właśnie chwili wyskoczyć z ubrań to nic panu do tego, jasne? Naprawdę, sądziłam, że stać pana na więcej niż uwagi na poziomie uczniaka ze szkoły publicznej. Nie mam najmniejszej ochoty puszczać dłużej mimo uszu pana impertynencji. Przeszkadza coś panu? Czy może jest pan zwyczajnie zazdrosny?
- Ohoho, ależ temperamencik! - szelmowski uśmieszek na gębie Dwighta dolewał jeszcze oliwy do ognia - ciężka przeprawa przed Tobą Walterze. Panienka się tak nie turbuje, złość piękności szkodzi.
Prychnęła w odpowiedzi. Była zachowaniem Garetta nie tylko zniesmaczona ale i zaskoczona. W kręgach, w których się obracała podobne dyskusje nie mogłyby mieć miejsca. Nikt otwarcie nie potraktowałby jej tak obcesowo.
- Jeśli już pan skończył robić z siebie błazna, to pozwolę sobie wejść do hotelu – obróciła się na pięcie i wkroczyła do hotelowego ogrodu.
- Dopiero się rozkręcam. - uśmiechnął się i uchyliwszy kapelusza rzucił - Do usług, Miss!
- Dzięki, Garett - rzucił do detektywa Chopp. - Wielkie dzięki - ruszył za Emily, ale w pół drogi się zatrzymał i odwrócił - O czym chciałeś gadać?
- Nie ma sprawy - detektyw rozejrzał się bardzo uważnie po całej okolicy hotelu, a dopiero potem na jego ustach znów powrócił kpiący uśmieszek. - Pogadamy później. Leć za nią, bo jeszcze się zagotuje - mówił najwyraźniej celowo głośno, by mogła jeszcze go usłyszeć. - Panienkom z dobrego domu zawsze wydaje się, że wszyscy będą wokół nich biegać jak salonowe pieski.
Miała przez ułamek sekundy chęć zejść do jego poziomu i unieść w górę rękę złożoną w obelżywym geście. Ale czy warto było?


Mimo przeprosin Choppa, do hotelu wróciła w podłym humorze, wciąż z oznakami rozdrażnienia, więc mimo pory obiadowej udała się bezpośrednio do pokoju na piętrze. Gdy zatrzasnęła za sobą drzwi, łzy popłynęły z jej oczu szerokim strumieniem. Strach i złość wzięły w końcu górę. Spychane w głąb świadomości zmartwienia wychynęły na powierzchnię. Gdzieś tam, w nieogarnionej dżungli Dekanu przebywał jej ojciec. Nie miała nawet pewności, czy żyje on jeszcze. A Teresa? Jej mała siostra, uprowadzona w Nowym Yorku z własnego łóżka w środku upalnej nocy. Matka... jej stan się pogarszał gwałtownie i, choć nie chciała spojrzeć w oczy tej prawdzie, w ciągu najbliższego tygodnia może zostać na świecie całkiem sama. Myśl tę zaakcentował kolejny wybuch płaczu. Szloch nie był typową reakcją dla osoby pokroju Emily Vivarro. Była wprawdzie dzieckiem swojej epoki i do wielu spraw podchodziła z większym niż jej matka dystansem, jednak praca naukowca nauczyła jej kilku rzeczy. W tym zdominowanym przez mężczyzn środowisku można sobie było pozwolić na sporą nawet dozę ekscentryzmu, jednak publiczne histerie sięgały daleko poza te umowne granice. A Emily chciała być postrzegana przez pryzmat swoich osiągnięć a nie koneksji czy humorów. Skutkiem tego leżała na wielkim łóżku w hotelu Marzenie Maharadży i płakała w poduszkę.
Brakowało jej Amandy, z którą mogłaby podzielić się myślami. Martwiła się o nią, odkąd opuścili Nagpur, zostawiając Gordon pod opieką tamtejszego lekarza.

Pozbierała się w końcu. Jeszcze tego wieczora należało ustalić kilka ważnych szczegółów – ot, choćby zadecydować czy naprawdę potrzebują dodatkowego wagonu. Przyjechała tutaj z konkretnym zadaniem. Odnalezienie i być może uratowanie ojca było ważniejsze niż ruszające się drzewa, nierozpoznani szpiedzy, osobliwi urzędnicy, upał i arogancja Garretta.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 01-04-2011, 09:32   #197
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Gdyby ktoś mu powiedział jakieś 20 lat wcześniej, że będzie się cieszył na widok uzbrojonych po zęby Anglików i ich pancernego pociągu, to bez wątpienia Hiddink strzeliłby go w pysk, za taką prowokację. Oto jak się losy plotą. Czas uczy pokory. To co nam się wydaje absolutnie nie możliwe staje się po jakimś czasie możliwe. Ileż już takich niemożliwych rzeczy widział ostatnio. Dostatecznie dużo, by przestać używać słów „nigdy” i „w żadnym wypadku”.
Choć włożył dużo wysiłku w organizowanie obozu opuszczał go bez żalu. To miejsce było śmiertelnie niebezpieczne, ale najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogli powiedzieć prawdy o tym, co się wydarzyło. I tak by im nie uwierzono, a wyjaśnianie wszystkiego zabrałoby im zbyt dużo bezcennego czasu. Rozsądek nakazywał milczeć. Toteż na pytania dziennikarzy odpowiadał jedynie, że spał gdy pociąg się wykoleił, że wybuchł kocioł i że próbował uratować jak najwięcej pasażerów. Ani słowa o stworze. Choć tego nie ustalali wcześniej pozostali towarzysze trzymali się, mniej więcej tej samej wersji. Czy jednak wszyscy zachowają tajemnicę. Tego nie wiedział, ale chyba nikt nie będzie chciał być pierwszym, który wyskoczy z rewelacyjną wiadomością, że pociąg wykoleił przerośnięty ukwiał.
Nagpur nie był miejscem, w którym czuł się dobrze. Brytyjczycy, byli przyjaźni, ale stare uprzedzenia tkwiące w Herbercie, nie pozwalały mu się odprężyć w garnizonie pełnym ich żołnierzy. W dodatku przybiła go sprawa Amandy. Bardzo polubił dziewczynę. Być może było to trywialne porównanie, ale traktował ją po trosze, jak swoją córkę. Dziewczyna, była w tak złym stanie, iż nie tylko nie odzyskała przytomności, ale nie mogła dalej podróżować. Herbert z ciężkim sercem zostawiał ją w Nagpurze, ale tak było lepiej. Dla niej.
Kalkuta przywitała ich smrodem, biedą i upałem nie mniejszym z jakim żegnał ich Bombaj. Hiddink był pewien, że obie metropolie są miastami partnerskimi. Był jednak pewien wyjątek. Dziennikarze, którzy wprost rzucili się na nich z pytaniami. Herbert widząc tłum pismaków mruknął do stojącego obok Garretta.
- Pięknie. Teraz już wszyscy o nas wiedzą. Na dodatek nas jeszcze obfotografują. Uśmiechnij się Garrett, może nikt Cię nie rozpozna. – stwierdził wyraźnie poirytowany.
Tym niemniej na jego twarzy wykwitł łudząco szczery uśmiech.
- Chcielibyśmy podziękować brytyjskiej armii, za profesjonalną i niezwykle sprawną akcję ratunkową. Dobra robota.
Oznajmił odpowiadając na pytania. Chętnie się udzielał. Widział jak rozmawiać z tymi padalcami, nie dając im okazji zadawania pytań pozostałym towarzyszom. Strach pomyśleć co by mogli wyciągnąć od takiego wariata Choppa, czy młokosa Manoldi.
Jakoś w końcu przeszli przez krzyżowy ogień pytań i wylądowali na koniec w „Marzeniu Maharadży”.
Cóż Herbert mógł powiedzieć? Marzenie. Mieli nawet kubańskie cygara i to jego ulubione, mieli holenderskie piwo, południowoafrykańskie wino, którego od lat nie pił. Mieli … wszystko.
Hiddink postanowił korzystać pełną garścią z życia i zamówił panienkę, po chwili zastanowienia zamówił trzy.
Weszły do jego pokoju, gdy po kąpieli siedział w fotelu odziany w szlafrok. Pierwsza była niezwykłej urody.



Dwie pozostałe były do niej podobne niczym siostry. Każda wzięła w dłoń po jednej ręce Hiddinka, a piękność w czerwonym sari uklękła u jego nóg.
Otyły Amerykanin przymknął oczy z ukontentowaniem, gdy dziewczyny robiły manicure i pedicure, jego tłuściutkich kończyn. Po prostu raj. Co by nie powiedzieć o Angolach, to potrafili się niezgorzej urządzić.
Pielęgnacja ciała zajęła mu dość dużo czasu. Zwłaszcza, że nie zapomniał o swych organach wewnętrznych udając się na długi, obfity i smaczny posiłek.
Darował sobie wyjście do fundacji, choć z niejakim niepokojem potraktował obecność w wyprawie Choppa.
Przysypiał nad szklaneczką sherry i tlącym się cygarem w dłoni, gdy boy powiadomił go o powrocie kompanów.
- Bhubaneswar? – spytał gdy opowiedzieli mu o spotkaniu z niejakim Drenenbergiem.
- Hmmm … chyba udam się na mały spacer.
Herbert poszedł do recepcji. Zaopatrzył się tam w mapy Kalkuty, Indii i prowincji Orisa. Po krótkiej rozmowie wypożyczył także hotelowego tłumacza, od którego dowiedział się, iż najbardziej cenionym kapłanem Kali w mieście jest Mahaj Maghar.
Korzystając z pomocy tłumacza udał się do niego. Co prawda nie spodziewał się dostojnego jegomościa w biskupiej tiarze rytu rzymskokatolickiego, tym niemniej widok półnagiego dzikusa z girlandą kwiatów na szyi i uzębieniem w zaawansowanym stadium próchnicy odrobinkę go rozczarował i to mimo spotkania jego bliźniaka w Bombaju.
Ten jednak wyróżniał się na niekorzyść gębą profesjonalnej szuji. Hiddink lubił rozmawiać z ludźmi doceniającymi wartości materialne i na wstępie zaproponował gratyfikację finansową za garść informacji o dusicielach. Oburzenie i zaprzeczenie o ich istnieniu z jakim się spotkał szczerze go zdziwiła. Tubylec tak żarliwie negował istnienie jakichkolwiek dusicieli i to bez względu na wysokość proponowanych datków, że Herbert zaczął podejrzewać, że skubaniec jest jednym z nich. Jedyne czego się dowiedział to kilka ogólników jakie mógł sam sobie wyczytać w przewodniku i coś czego nie wiedział, a mianowicie, że w Orisie są liczne świątynie Matki Durgi. Ponieważ dalsza rozmowa nie miała sensu Hiddink pożegnał się i wyszedł. Świątynia Kali nie była sympatycznym miejscem. Mroczna, brudna i zalatująca zgnilizną. Koło wyjścia zaś był obraz właścicielki.



- Ostra babka. Pewnie feministka. – prychnął wychodząc na zewnątrz.
Jak rasowy Yankee postanowił pójść po informacje do konkurencji. Czyli do świątyni owej Durgi, która już na wejściu okazała się być z wyglądu bardziej przyjemna, niż Kali.


Jej kapłan również przyjemniejszy z obycia, niż jego kumpel po fachu. Nie śmierdział tak bardzo, ale i też nie powiedział wiele więcej. Nagabywany pokazał malowidło, na którym Durga walczyła z rakshasem wyglądającym, jak mackowate drzewo. Herbert już miał nadzieję, na uzyskanie informacji co do natury i sposobie pokonania stwora, ale jedyne czego się dowiedział, to że malowidło przedstawia wydarzenie sprzed tysięcy lat. Zanim pojawili się w Indiach pierwsi ludzie.
Walkę bogini przeciw demonom.
Hiddink zamyślony wracał do hotelu.
- Skoro można było przywołać Rakshasa, to może można przywołać Durgę, żeby mu nakopała do macek? – mruczał.
- Pan coś mówił? – spytał hotelowy tłumacz.
- Co? – wyrwany z zamyślenia spojrzał na chłopca – Nie nic. Pomyślałem właśnie, że wrogowie naszych wrogów mogą być naszymi przyjaciółmi.
Odparł enigmatycznie.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 01-04-2011, 11:54   #198
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Indie były jak niedorzeczny i oszałamiający sen, wypełniony absurdalnymi obrazami, ale za to kolorowymi i pełnymi mieszkańców, przekonanych o całkowitej normalności swojego postrzegania świata.

Takie muszą być sny Waltera Choppa...

Może w życiu nie dotknęła mnie szczególnie bieda, ale charakter różnych wykonywanych przeze mnie zajęć sprawiał, że w Nowym Jorku naoglądałem się jej za wszystkie czasy. Widziałem najgorsze zakamarki mojego miasta i byłem świadkiem niewyobrażalnych rzeczy do których właśnie bieda ludzi popycha. Obracałem się w najpodlejszych ściekach, osobiście znam całą armię żebraków i bezdomnych żyjących na skórce Wielkiego Jabłka. Ale dopiero w Indiach zobaczyłem, na jaką skalę bieda może stanowić udział całego miasta. Państwa. Ba, kontynentu!

Odnosiłem wrażenie, że przepaść między bogaczami i motłochem w Nowym Jorku jest olbrzymia, ale po wizycie w Bombaju, teraz Kalkucie, a po drodze w jakiejś dziurze której nazwy nawet nie chcę dokładnie pamiętać - przepaść ta zdaje mi się pęknięciem w chodniku Piątej Alei. A co dopiero musi się dziać na zabitych dechami wioskach?! Indie ujrzałem jako kraj wszędobylskich żebraków z dumą wręcz parającymi się tym zajęciem, imperium zapyziałych czarnych śmierdziuchów którzy napawali mnie obrzydzeniem, dżunglę zwierząt chodzących przypadkiem na dwóch nogach. Tutaj bieda nie była wstydliwie skrywanym sekretem polityków. Była tu codziennością, normalnością. Symbolem imperium. Krwią napędzającą życie tego dziwacznego obcego kraju. Stojące na przeciwwadze przesadne luksusy w rodzaju hotelu, w którym się zatrzymaliśmy - tylko pogłębiały to wrażenie niesamowitego rozdźwięku między stanem materialnym większości ludności a władcami.

Oszałamiającej niesprawiedliwości, powiedziałbym. Powiedziałbym, ale nie powiem. Zbyt dobrze poznałem już życie. Dlatego te rozważania nie przeszkadzały mi delektować się wygodą "Marzenia Maharadży" i przywrócenia siebie do stanu używalności po arcyciekawej podróży. Po tym pieprzonym drzewie. Po napięciu, jakie wywoływało bliskie sąsiedztwo tego, co wyglądało jak Lynch. Wreszcie po tym, czego już dawno nie poczułem. Po wyrzucie sumienia. Amanda. Zostawiliśmy ją, zostawiliśmy by zdechła w jakiejś zasranej dziurze na końcu świata, udając przed samymi sobą że wojskowy lekarz to wszystko czego ona potrzebuje.

Nawet ja nie czułem się z tym dobrze. Nie chciałem pić, nie miałem nawet ochoty na dziwki. Zastanawiałem się nawet, czy... Ale przede wszystkim byłem w pracy.

Oznaczało to, że Garrett musi ruszyć tyłek między miliony wrzeszczących brudasów i zacząć przyglądać się Fundacji. Na początek budynkowi, zwłaszcza że mieli do niego wejść Emily i Walter, a ja podejrzewałem że ich wycieczka, choć zapewne konieczna dla dalszych działań, przyniesie za sobą w większości kłopoty. Białych było tu wystarczająco wielu, by nie musieć bawić się w przebieranki za dzikusa. Na miejscu byłem już odpowiednio wcześnie, starannie wybierając trzy różne miejsca obserwacji.


* * *


Upocony jak wściekła mysz w lunaparku, ale opłaciło się.

Nie dla widoku Vivarro i Choppa, kłócących się zawzięcie jak stare dobre małżeństwo po wyjściu z instytucji. Ale dla widoku cienia, który się za nimi ciągnął. Ducha, z którego obecności jeszcze nie zdawali sobie sprawy.

Jesteś... Stary znajomy, jak miło cię widzieć po drugiej stronie globu. Nie widzisz mnie, ale ja widzę ciebie. Mam przewagę, bo nie znasz mojej twarzy, a przynajmniej nie dostrzegasz, pochłonięty celem i wodzący oczyma tylko za swoją zwierzyną...A ja jestem krok za tobą, tak jak ty krok za nimi...Zza gazety oglądam sobie ciebie dokładnie, nie mam wątpliwości że to ty, a teraz zapamiętuję sobie dobrze każdy szczegół twojej twarzy, zarys twojej niepowtarzalnej sylwetki. Patrzę jak chodzisz, co robisz, kim jesteś...Nie jestem zaskoczony, spodziewałem się. Może nie ciebie dokładnie, ale kogoś takiego jak ty...

Drapieżnik na polowaniu ma na oku zawsze tylko jeden cel. Od początku do końca nie zwraca uwagi na uciekające stado, upatrując sobie konkretną ofiarę wybijającą się dlań z tła niczym pieprzony neon w nocnej uliczce. Na całym świecie, czy nosicie gnaty czy wolicie nóż, czy stosujecie jedną z tysięcy innych wynalezionych przez ludzkość metod - jesteście tacy sami. Znam do bólu twój cichy, ostrożny i wprawny krok. Znam twój wzrok...

Znam, drapieżniku...


* * *


MACIE DUŻY OGON. PARU ULICZNIKÓW. NIE SPIESZCIE SIĘ DO DOMU. KONIECZNIE WYMYŚLCIE COŚ DOBREGO, ŻEBY ICH ZGUBIĆ. PILNUJCIE PLECÓW. G.


- Widzisz tego gogusia w towarzystwie wystrzałowej laseczki...?
- No.
- Masz tu na piwo syneczku, czy co wy tam tu szczyle pijecie. Zaniesiesz tej pani tę karteczkę.
- Sie wie.
- Czekaj! Ten smutas to jej mężuś, a ja jestem przyjacielem rodziny. Rozumiesz? Masz dać to jej tak, by facet tego nie zauważył. Był nikt tego nie zauważył.
- Sie wie. Się nie martwi, efendi.



* * *



Karetka ruszyła, podskakując na wybojach, pozostawiając za sobą olbrzymi tłum gapiów. Samochód przeciskał się przez tłum, z trudem nabierając prędkości bo ludzkie morze rozstępowało się niechętnie, dopiero gdy wóz znalazł się na właściwej ulicy pomknął bardziej zdecydowanie przed siebie. Oczy chyba całej ulicy podążały w ślad za karetką, aż do momentu gdy znikła z widoku pozostawiając za sobą tylko hałas i ogromne tumany powoli opadającego kurzu. Jedynie jedne oczy, oczy Amerykanina, lustrowały zamiast odjazdu hałaśliwej karetki żyjący tą krótką sensacją uliczny tłum. Patrzyły, czy nie ma wśród nich specyficznych znajomych. Jednak właściciel tych oczu, mimo uwagi skupionej na setkach twarzy, nadal miał jeszcze w głowie obraz transportowanej na noszach Emily i obskakującego ją z autentycznym przerażeniem Waltera.

- Sprytna dziewczynka! - uśmiechnął się do swoich myśli Garrett, wypuszczając powoli chmurę papierosowego dymu z płuc.








* * *


- Pocałujecie się wreszcie?! Czy mam poczekać do następnego razu...
Zaskoczeni ujrzeli, jak z ciemnego załomu odrywa się cień, przybierający znajomy kształt. Detektyw Garrett wynurzył się nie wiadomo kiedy, z papierosem w ustach i śmiertelnie znudzonym wyrazem twarzy.
- To jak? Dać wam jeszcze parę minut dla siebie, czy wejdziemy pogadać?
Walter nie był w stanie ukryć zmieszania, jedyne co mu naprędce przyszło do głowy, to: -Dwight, o cholera! Co ty tu robisz? Panno Emily, to jest Dwight... Co ja gadam, przecież wy się znacie...
- Pański komentarz był co najmniej niestosowny i niepotrzebny, Garrett - Emily zmierzyla go hardym spojrzeniem. - Nawet jeśli byśmy mieli w tej własnie chwili wyskoczyć z ubrań to nic panu do tego, jasne? Naprawdę, sądziłam, że stać pana na więcej niż uwagi na poziomie uczniaka ze szkoły publicznej. Nie mam najmniejszej ochoty puszczać dłużej mimo uszu pana impertynencji. Przeszkadza cos panu? Czy może jest pan zwyczajnie zazdrosny?

- Ohoho, ależ temperamencik! - szelmowski uśmieszek na gębie Dwighta dolewał jeszcze oliwy do ognia - ciężka przeprawa przed Tobą Walterze. Panienka się tak nie turbuje, złość piękności szkodzi.

Prychnęła w odpowiedzi. Była zachowaniem Garetta nie tylko zniesmaczona ale i zaskoczona. W kręgach, w których się obracała podobne dyskusje nie mogłyby mieć miejsca. Nikt otwarcie nie potraktowałby jej tak obcesowo.
- Jeśli już pan skończył robić z siebie błazna, to pozwolę sobie wejść do hotelu – obróciła się na pięcie i wkroczyła do hotelowego ogrodu.
- Dopiero się rozkręcam. - uśmiechnął się i uchyliwszy kapelusza rzucił - Do usług, Miss!
-Dzięki, Garett - rzucił do detektywa Chopp. -Wielkie dzięki - ruszył za Emily, ale w pół drogi się zatrzymał i odwrócił: -O czym chciałeś gadać?
- Nie ma sprawy. - detektyw rozejrzał się bardzo uważnie po całej okolicy hotelu, a dopiero potem na jego ustach znów powrócił kpiący uśmieszek. - Pogadamy później. Leć za nią, bo jeszcze się zagotuje. - mówił najwyraźniej celowo głośno, by mogła jeszcze go usłyszec - Panienkom z dobrego domu zawsze wydaje się, że wszyscy będą wokół nich biegac jak salonowe pieski!



* * *


Teraz najważniejsze, nie spuszczać ich obojga z oczu. Do tego, zwracać uwagę na okolice hotelu. Mało snu, dużo czuwania, odrobię to sobie w pociągu. Muszę być w pobliżu, gdy cień pojawi się znowu. Na recepcji płacę suto, by zwracali uwagę czy przed wejściem albo w hallu nie pojawi się ktoś, kogo dokładny rysopis podaję. To mój dobry znajomy, któremu chcę zrobić miłą niespodziankę, więc jeśli taki się pojawi koniecznie od razu mają do mnie po cichu dzwonić czy odnaleźć- choćby w środku nocy! Rzucam też parę miejscowych centów do szwędających się w okolicach hotelu w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia gówniarzy, żądając tego samego - ale przed tymi starannie chowam twarz.

Pozostaje jeszcze kwestia - ostrzec? Proste z pozoru pytanie, ale odpowiedź jak to zwykle bywa - złożona. Dziś wieczorem pojawię się w restauracji na kolacji, mam nadzieję że wszyscy się zejdą. Zawsze warto rozmawiać, nawet z obrażalskimi paniusiami, dziwkarzami czy nawet z wariatami.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 01-04-2011 o 12:10.
arm1tage jest offline  
Stary 02-04-2011, 08:15   #199
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Noc nadeszła nad Kalkutę chyłkiem, niczym złodziej. Niespostrzeżenie pożarła ostanie blaski dnia i niepodzielnie zawładnęła miastem. Główne ulice zapłonęły światłami latarni, rozjaśniły je światła neonów i wieszanych na rogach budynków lampionów ze szkła.
Jednak boczne uliczki i gorsze dzielnice stały się kolebką ciemności. Ciemności, którą rozświetlały jedynie lampiony lub świece. Biedota kolebała się, drżąc z zimna, nad paleniskami w obskurnych ruderach służących im za mieszkania.

Hotel „Marzenie Maharadży” lśnił, niczym klejnot w ciemnościach Kalkuty. Szerokie, obrotowe drzwi czujnie obserwowane przez ochronę obracały się wpuszczając i wypuszczając kolejnych, elegancko ubranych gości. Dźwięki egzotycznej muzyki i zapachy egzotycznych potraw nadawały hotelowi niepowtarzalnego kolorytu.

W przykrytym wielobarwnym szkłem atrium odbywały się pokazy sztuki hinduskiej, których główną atrakcją były ubrane w tradycyjne szaty, piękne dziewczęta. Ich popisy wzbudzały najwyraźniej zachwyt męskiej części publiczności, ale i towarzyszące im damy również klaskały w dłonie oszołomione gracją i elastycznością tancerek.

Nie wszyscy jednak goście cieszyli się zasłużoną chwilą odpoczynku czy rozrywką. Niektórzy czekali. Czekali, aż coś się wydarzy.


DWIGHT GARRETT

Obserwowałeś patio i wejście do hotelu. Wiedziałeś, że w końcu się pojawi. Brodaty Hindus lub jakiś z jego pomagierów. Popijając markowy alkohol dyskretnie przyglądałeś się wchodzącym i wychodzącym ludziom. Na zewnątrz zaczęło padać. Strumienie deszczu spływały po szybach. Służba szybko zareagowała, zasłaniając okna szerokimi, ciężkimi, zasłonami. Świat na zewnątrz zniknął. Pozostało tylko życie w egzotycznej baśni.

Mijały kolejne godziny, aż w końcu większość gości poszła spać. Życie hotelowe powoli zamierało. Zostałeś tylko ty i kilku nielicznych bywalców baru cierpiących najwyraźniej na chroniczną bezsenność. Noc, mimo że bezsennie, minęła spokojnie.

Ale coś wisiało w powietrzu. Czułeś to, łapiąc te kilka godzin snu przed świtem.


LUCA MANOLDI

Czułeś się zagubiony. Zamknięty w swoim pokoju i oczekując na sen, nie mogłeś przestać myśleć o opowieści Choppa z wczorajszej nocy. Dzień spędziłeś na odpoczynku po pijaństwie, które – chyba ze względu na klimat – sponiewierało cię, prawie jak nigdy.

Podczas gdy wszyscy - poza Lynchem zamkniętym na cztery spusty w swoim apartamencie - załatwiali coś na terenie miasta, ty snułeś się po hotelu poznając jego rozkład, zakamarki i wspaniałe atrakcje dla białych. Nie nazwałbyś tego zbijaniem bąków. Raczej odpoczynkiem i próbą odreagowania po koszmarze sprzed kilku dni.

Mimo spokojnego dnia zasnąłeś bardzo szybko.

Pamiętasz, że śniłeś jakieś koszmary. Był w nich ulewny deszcz, były odrażające ghoule i były zwłoki wyciągane przez szponiaste łapska z żółtego błota.
I były zęby rwące ochłapy z wygrzebanych szczątków. Było pragnienie zaspokojenia nieludzkiego głodu.

Ale najbardziej przeraziła cię świadomość, że kreatury z twoich koszmarów wędrują gdzieś. A wokół nich widziałeś tropikalne rośliny i drzewa, mokre od monsunowego deszczu.



EMILY VIVARRO


Trudno ci się zasypiało, mimo przyjemnego dla ucha, jednostajnego szumu ulewy za oknami.
Wydarzenia dzisiejszego dnia były naprawdę pełne emocji. A najwięcej ich budziły twoje i Choppa relacje. Oraz reakcja Garretta na nie.

Z jednej strony Chopp wydawał się miłym i wręcz nieśmiałym mężczyzną, z drugiej jednak strony onieśmielał i miał w sobie coś, co kazało trzymać się od niego z daleka. I Misza oraz Boria za nim nie przepadali.

W końcu zasnęłaś w miękkich piernatach, zmęczona galopadą myśli.

Nie śniło ci się nic. Zupełnie nic.


WALTER CHOPP

Ręka, zraniona pod prysznicem, wymagała drobnego opatrunku. Najwyraźniej uderzyłeś się silniej, niż zamierzałeś. Nie był to pierwszy przypadek, kiedy traciłeś kontrole nad swoimi emocjami.

Za oknem szalała tropikalna ulewa. Smagała ulice Kalkuty wypłukując z niej brud i nieczystości. Mniejsze uliczki zmieniały się w potoki niosące z sobą błoto i śmieci w stronę zatoki, nad którą wznosiło się miasto.

Zrobiło się późno, ale ty nadal nie mogłeś zasnąć. Myślałem o Emily. Myślałeś o tym, w jaką stronę może powędrować wasza znajomość. I jednocześnie bałeś się tego i miałeś wielką nadzieję, że jednak się zdarzy ....

W końcu, męczony myślą, że obiekt twoich westchnień jest zaledwie kilka komnat dalej, zasnąłeś. Snem niespokojnym, rwanym i męczącym. Snem, którego po przebudzeniu nie potrafiłeś sobie przypomnieć.


HERBERT J. HIDDINK

Pokoje w “Marzeniu Maharadży” były naprawdę wspaniałym miejscem.
Mogłeś się w nich poczuć lepiej niż dobrze. Spłukać smród odwiedzanych świątyń z ciała przy pomocy kąpieli i masażu. Wypłukać paskudny posmak z ust przy pomocy dobrego alkoholu. Gdyby odjąć ten nieznośny upał oraz cel waszej wizyty i wszystko, co poza hotelem, mogłeś uznać Indie za ciekawe miejsce, oferujące wiele wygód i atrakcji.

Jednak tobie nie dawało spokoju jeszcze coś. Finanse. Jeśli wyprawa przedłuży się znacznie, możecie zacząć mieć problemy z wypłacalnością.

Na razie nie mieliście powodów do zmartwień, ale ... ty byłeś znany z tego, ze patrzyłeś zawsze kilka kroków wprzód.

Nie musieliście oszczędzać, ale trzeba było zacząć racjonalizować wydatki. Jednak „Marzenie Maharadży” jeszcze do jutra był opłacony – podobnie jak wszystkie atrakcje – przez królewską kolej.

Zasnąłeś dość późno, ale spałeś dobrym snem – bez koszmarów i pobudek.


LEONARD D. LYNCH

Obudziło cię zimno i wilgoć. Otworzyłeś oczy i zamarłeś.

Zniknął bajeczny, hotelowy pokój, w którym kładłeś się na spoczynek. Zamiast ścian oklejonych wzorzystą tapetą, otaczały cię przegniłe ściany jakiejś rudery. Zamiast łóżka z miękkimi piernatami, przykrywał cię brudny, śmierdzący pleśnią koc.

Prawa ręka płonęła z bólu. Spojrzałeś na nią i zamarłeś. Całe przedramię po wewnętrznej stronie pokrywały dziwaczne, spiralne wzory. Tatuaż zrobiony bolesną techniką skaryfikacji – wzory wycięte bezpośredni w ciele i zabarwione niebieskim sokiem.

Teraz ciało było obrzmiałe i opuchnięte.

Usiadłeś, konstatując, że jesteś ubrany, lecz twoje odzienie jest przemoczone do cna.

Na zewnątrz jaśniało. Blady świt wyłaniał z mroku kolejne szczegóły. Światło wpadało przez dziurę w ścianie, służącą najwyraźniej za drzwi.

Wyszedłeś ostrożnie na zewnątrz.

Znajdowałeś się w labiryncie podobnych ruder i na pół rozwalonych domostw. Na ulicy stał jakiś chudy i prawie nagi- nie licząc przepaski na biodrach i turbanu na głowie – chłopak.

Spojrzał na ciebie, wielkimi, ciemnymi oczami i wskazał ci ręką jakiś kierunek. Zapytałeś o coś, ale byłeś dziwnie osłabiony i słowa z trudem przechodziły ci przez usta.


āo! Rani Deewana!


Słowa wyrwały się z ust chłopaka, razem z rojem tłustych, czarnych ust.
Zamarłeś na chwilę, a potem straciłeś panowanie nad swoimi zmysłami.

W panice uciekłeś w kierunku wskazanym przez chłopaka. Odwróciłeś się raz jeszcze, ale nagiego chudzielca już nie było.

Sam nie wiesz, w jaki sposób trafiłeś do hotelu. Obsługa patrzyła na ciebie dziwnie, jak wchodziłeś – zostawiając za sobą ślad błota i wody. Ale po krótkich wyjaśnieniach znów znalazłeś się w swoim pokoju.


WSZYSCY


Kolejny dzień. 3 września 1921 roku.

Zaczął się pogodnie. Słońce przez chwilę przebiło się przez ciężkie kotary chmur. Zbliżał się kolejny dzień. A Emily wiedziała, że każdy kolejny będzie coraz bardziej ulewny. Jednym słowem, jeśli nie chcieli przedzierać się przez nieznaną dżunglę w strumieniach monsunowego deszczu, musieli ograniczyć swój pobyt w mieście do minimum.
Oczywiście istniała szansa, że Morgan Vivarro też zrezygnuje z badań w tak niesprzyjającym okresie, ale Emily znała swojego ojca na tyle, by móc autorytarnie stwierdzić, że raczej nie może liczyć na takie zachowanie z jego strony.

Wstaliście w różnych nastrojach.


āo! Rani Deewana!

Nie wiedzieć czemu, wszystkim wam przyszło do głowy to jedno tajemnicze zdanie.

Gdzie je słyszeliście? Co niektórzy wiedzieli? Ale dla innych było to chyba wspomnienie z zapomnianego snu. W jakiś sposób wzbudzało potok negatywnych emocji. Niepokój, oczekiwanie i coś jeszcze. Coś bardziej atawistycznego. Bardziej pierwotnego i bardziej nieuniknionego.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 02-04-2011 o 11:08.
Armiel jest offline  
Stary 06-04-2011, 23:06   #200
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Śniadanie odbyło się jakby nigdy nic. No bo niby co? Ręka trochę bolała Waltera, ale przez noc zdołał wszystko sobie na tyle poukładać, że przestał się miotać. Uleganie nerwom i emocjom pod prysznicem było czystą głupotą, kiedy przebywał w tak luksusowych pokojach, o jakich nigdy mu się jeszcze nie śniło.

Siedząc w głębokim fotelu i popijając ze szklaneczki, tłumaczył sobie, że nie może dłużej męczyć Emily, bo ją po prostu wykończy tym swoim zachowaniem. Powinien teraz przestać jej się narzucać, żeby nie dawać więcej okazji do głupich docinków reszty grupy – nie zasłużyła sobie na to. Nie spodobało jej się, to co dzisiaj zrobił, a on z kolei nie chce cały czas jej za coś przepraszać, bo nie tędy droga. Musi być twardy i stać przy swoim stanowisku, umieć go bronić. Jedyne, co mu teraz pozostało, to walczyć o nią czynami. Pokaże jej, że jest oddany sprawie i że zawsze może na niego liczyć.

Przypomniał też sobie, jaki jest prawdziwy cel tej wyprawy: pomóc za wszelką cenę Victorowi Proodowi – jego przyjacielowi. A nie umizgiwanie się.

Tak więc śniadanie odbyło się normalnie. Za wyjątkiem dwóch rzeczy. Po pierwsze piorunująca wiadomość o dołączającej do niej Amandzie. Wyzdrowiała. Lepiej się czuje. Wydobrzała, nieważne. Miała swoją jedyną szansę, żeby uciec od tego wszystkiego z podniesioną głową, a jednak dalej chce się w to pakować. Z jednej strony trzeba było przyznać siłę jej charakterowi, a z drugiej jednak straszną głupotę. Tylko czy oni wszyscy nie są w takim razie po prostu głupcami? Wiedzą w co się pakują, a jednak nie poddają się. Czy każdy z nich, tak jak Walter odnalazł dzięki temu lepszą stronę życia? Co tu dużo gadać, Chopp widział w tym okresie już wiele okropieństw, rzeczy obrzydliwych, o których ludziom się nie śniło. Wiele przerażających istot i ludzi, którzy chcieli go zabić, ale to wszystko pozwoliło wyzwolić go przecież z okowów pozostawionych przez jego zmarłą żonę. Pozwoliło mu to zacząć żyć na nowo. Nie jako nudny księgowy, snujący się do pracy każdego nudnego ranka, lecz znajdujący swoje nowe talenty, nawiązujący kontakty ze światowymi ludźmi, podróżujący do Indii, flirtujący z Emily Vivarro...

...mordujący...

...jak błyskawica przeszło mu przez myśl, że zapomniał o jeszcze jednym aspekcie.

Druga rzecz, to spostrzeżenie Garetta: -Ale zanim o tym...Recepcjonistka opowiedziała mi właśnie, ze wróciłeś rankiem, cały w błocie, Lynch. Martwię się trochę, co się z tobą działo w nocy?!

Lynch! Oni tu tracą czas na romanse i kulturalne odwiedziny, a ten po nocach snuje się po Kalkucie i pewnie wchodzi gdzieś głęboko w mistyczne rytuały, żeby dosięgnąć gule! I to bez niego! Bez Waltera!

Lynch odstawił filiżankę na podstawkę, po czym rozejrzał się z poważną miną po sali:
- S-szczerze? Nie w-wiem. Opowiem p-państwu wszystko wieczorem...na o-osobności. - powiedział półgłosem - a jeśli m-mamy wyjeżdżać d-dzisiejszego wieczoru muszę s-się jeszcze rozejrzeć - dokończył, po czym zwinął swoje zapiski do torby i wstał.

Walter, nie zastanawiając się ani chwili dłużej, również się zerwał i wybiegł na zewnątrz. Detektyw próbował go zatrzymać, ze ma coś ważnego do powiedzenia i nie chciał mówić przy Leo, ale Chopp nie słuchał, miał przecież coś do załatwienia. usłyszał jeszcze tylko garettowe: -Pilnuj się!, i już go nie było.

***

Starał się. Naprawdę starał się, żeby student go nie zauważył, ale czy to mu się udało, Walter nie wie. Wie natomiast jedno: nie warto było. Chopp spodziewał się nie wiadomo jakich ekscesów, czekał kiedy znów będzie się tarzał w błocie, wchodził w dyskurs z siłami zła a przyszło mu obserwować uczniaka, który snuje się po Kalkucie w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Snuł się zupełnie bez celu.

Najpierw poszedł do paskudniejszych dzielnic miasta, gdzie panujący syf, nie pozwolił do końca skupić się księgowemu na wykonywanym zadaniu, a ręce zaczepiających go żebraków, mierziły go jak plaga komarów w letnie wieczory. A Lynch, jakby, cholera, czegoś szukał. czegoś lub kogoś. Zaczepiał takich osobników, o których Chopp bałby się w ogóle pomyśleć, wypytywał ich, ale chyba nie uzyskał żadnych satysfakcjonujących odpowiedzi, bo ciągle szedł przed siebie, rozglądając się, szukając...

Potem zaczął przemieszczać się do bardziej cywilizowanych dzielnic. Młodziak próbował nawet rozmawiać z fakirem.



Walter do tej pory tylko słyszał o facetach siedzących na gwoździach, teraz zobaczył go na własne oczy. Zbyt owocnego kontaktu jednak nie nawiązali. Ale Indie po drodze wciąż go zadziwiały, że czasem zapominał się, że śledzi chłopaka i mógł dać się wtedy zauważyć, ale jak miał nie zapatrzyć się na tygrysa w środku miasta



i na to, w jaki sposób można podróżować.



Przesada. Walter rozumiał, że można pławić się w luksusach w hotelu takim, jak Maharadża, ale tak wykorzystywać swoją przewagę... Księgowemu sam wysuwał się nóż do ryb, spoczywający bezpiecznie pod nogawką. W każdym razie w takich momentach tracił gdzies Lyncha i zaraz później odzyskiwał. Chłopak wkroczył na terany świątyń, rozmawiał z kapłanami, pytał, szukał – ciągle bez zmian. Z jednej strony wyglądał, jak któś snujący się bez celu, a z drugiej, jak ktoś, kto usilnie czegoś szuka. Walterowi w końcu przyszło do głowy, że może to prawda, co student powiedział w hotelu: -Nie wiem, co robiłem...

Może Leo jest tak samo tego ciekawy, jak i cała reszta. Ale wtedy tym bardziej trzeba by było się tego dowiedzieć.

***

Do hotelu udało mu się dotrzeć w okolicach piątej po południu, kiedy Garett jeszcze organizował odprawę na dworzec. Chwilę z nim pogadał i przyznał się, że śledził Lyncha. Opowiedział mu o poszukiwaniach chłopaka i chyba jego trochę zagubieniu od czasu, gdy widział to drzewo na torach.

Długo jednak nie rozmawiali. Trzeba było zebrać najważniejsze rzeczy i ekspediować się na dworzec. Tam mieli przejąć powracającą Amandę i wsadzić ją z powrotem do pociągu. Tym razem do Bhubaneswaru.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172