| "Kronikarz przerwał pisanie, pochylony od kilku godzin nad tekstem. Pomasował kark i potarł oczy grubymi paluchami. Zaczerwienione oczy schowane za okrągłymi okularami w drucianych oprawkach łzawiły okrutnie. Kronikarz wstał powoli, i podszedł do barku nalewając do kryształowego, szerokiego kielicha nieco bursztynowego płynu z karafki po czym łyknął całą zawartość, aż coś trzasnęło w jego zastałym kręgosłupie. Rozluźniony, zasiadł z powrotem za biurko i poprawiając okulary, mocząc pióro w zdobionym kałamarzu, zaczął ponownie pisać...."
Brzęk kruszcu po drewnianych deskach podestu podziałał jak magiczne zaklęcie. Chen instynktownie rzucił się na kolana, chciwie wybierając co bardziej błyszczące sztuki. Wyglądający na gladiatora masywny kupiec stęknął, następne zwalił się prosto na Chena, który rozpłaszczył się na podeście przywalony wielkim cielskiem. Wrzeszczał w niebogłosy, bluźniąc straszliwie na wszelkich znanych mu bogów.
Łasicowaty kupiec próbujący sztyletować Tupika nie był jednak głupi, zwinnie zbiegł z pomostu i skoczył za jeden z namiotów. Minął się z Leą która podbiegła do pół-drowki. Jusron, podtrzymywana ręką Tupika zebrała się z pomostu i rzuciła w kierunku plątaniny linek i masztów obozowiska kupców. Czas był najwyższy – Lea poczuła zakłócenie eteru od strony drewnianej palisady. Swoimi wiedźmimi zmysłami i bystrym okiem dostrzegła stojącą za namiotami kobietę, której czarne loki bujnie okalały okrągłą, gładką twarz. Pasma mgły zaczęły przesączać się pod nogami rozwścieczonych wieśniaków, a potem okropny smród zaatakował nozdrza awanturników. Cuchnąca chmura, ogarniająca powoli największe, i najbardziej agresywne skupisko wieśniaków przykryła czarnymi kłębami uzbrojone sylwetki. Tłum momentalnie ucichł, aby po chwili znów wybuchnąć kakofonią panicznych pisków, kaszlu i agonalnego charczenia...
Tupik poprowadził kobiety między namioty, mijając stojących i patrzących na całe zamieszanie kupców i ich czeladników, oraz tych wszystkich, którzy zapragnęli pozostać z boku. Nie było ich wielu, a ci, co zostali w obozowisku nie próbowali przeszkadzać uciekającym.
Przez chwilę biegli razem, klucząc między namiotami i wypadając na jedną z bocznych alejek. Krasnoludy, powoli toczące drabiniasty wóz przez moment mignęły biegnącym alejkom poszukiwaczom którzy widząc swoich opancerzonych towarzyszy dołączyli do nich klucząc ciasnymi alejkami, mając już dosyć na dzisiaj gościny Gheriuz. Kilka osób, najpewniej leczących jeszcze kaca po wczorajszej libacji leżało pod strzechami swoich domostw, patrząc na uciekających bez większego jednak zainteresowania.
Gilgo, zadowolony widział jak wielki kupiec zwalił się na pomost. Naciągnął kolejną strzałę osłaniając odwrót swoich towarzyszy. Pocisk poszybował szerokim lukiem , przybijając rękę Chena do drewnianej deski. Kupiec wrzeszczał wniebogłosy, próbując desperacko wydostać się z pod ciężkiego ciała swojego niedoszłego klienta. Gnom, uśmiechając się szeroko naciągnął kolejną strzałę, celując w zmykającego przed tłumem łasicowatego kupca aby chwilę później zobaczyć wybuchającą w tłumie gazową chmurę, przykrywającą niemal wszystko przed nim.
Plecy wesołego zazwyczaj gnoma przeszył dreszcz strachu i obrzydzenia, kiedy słyszał charczenie dławiących się dymem wieśniaków. Nie widząc towarzyszy i dalszego sensu aby strzelać próbował odwrócić się w stronę bramy, ponaglany przeczuciem, że wszystko szło stanowczo zbyt gładko. Nie zdążył się jednak odwrócić. Uderzenie w plecy zwaliło go z nóg prosto w błoto alejki. Wycierając oczy z klejącego błota zerknął w górę, widząc poruszający się nad nim cień strażnika i błysk grotu włóczni wycelowanej prosto w swoje gardło a chwilę później jego ramię przeszył paraliżujący ból, kiedy włócznia strażnika zagłębiła się w barku niemal po drzewce. Strażnik na szczęście nie sprawdzał, czy niemal omdlały z bólu gnom wyzionął już ducha. Wyciągnął włócznię i podbiegł jeszcze kawałek, rzucając się na tłum próbujący przedrzeć się obok opierającego się, ranionego kosą strażnika. Smród dymu przytępił nieco zmysły Gilga, który nie mogąc ruszyć ramieniem obrócił się w kałuży własnej krwii i błota, próbując odpełznąć na bok.
Miecze pozostałych trzech strażników opadały szybko, kończąc żywot próbujących wyrwać się z tłumu uzbrojonych wieśniaków. Na ziemię zwalił się barczysty kmieć, trzymający w ręku długi tasak. Jego szkliste, niewidzące oczy wpatrywały się w jakiś punkt za gnomem. Kolejny wieśniak, rycząc z bólu, podcięty przez strażnika plasnął w błoto, które chlapnęło dokoła brązową strugą. Dokoła rozpętało się szaleństwo, kiedy pojedynczo, lub w małych grupkach ocalali po zaklęciu setniczki ludzie próbowali wydostać się z rynku. Nikt więc nie zauważył małego ciałka, które oblepione błotem wstało z kolan i puściło się biegiem w stronę bramy...
Krasnoludy spotkały się z Tupikiem, Leą i Jusron przy bramie przez którą właśnie wytaczał się załadowany wóz drabiniasty. Pół-drowka stała w sporej kałuży, dygocząc z zimna i zmęczona, wsparta na Tupiku który sam wyglądał jak siedem nieszczęść, blady i okrwawiony. Lea po prostu szła przy wozie, słuchając skrzypienia nienaoliwionej ośki. Gilgo, utytłany błotem jak nieszczęście, trzymając się za sztywniejącą z bólu rękę dołączył po chwili, jaką zajęło mu wyczołganie się z poskramianego przez strażników tłumu. Awanturnicy wytoczyli wspólnie wóz na mały plac przed bramą. Znajdowała się tu karawana okutych w futra, niewielkich istot wiozących kolejnych, skutych łańcuchami niewolników, głównie gnoli i prymitywnych ludzi. Smród rothe był tym razem przyjemną odmianą od fetoru magicznej kurzawicy, rozpętanej przez setniczkę. Jedyny strażnik który został pilnować bramy zajęty był kłótnią z dwoma niskimi krasnoludami, odzianymi w skóry morsa pomimo stosunkowo ciepłego poranka i nagłej odwilży. Poili oni duże stado pędzonego rothe prosto w fosie grodu, podczas gdy strażnik, wściekły, że przepada mu widok na przednią rzeź na rynku odpychał zadziorne krasnoludy tylcem włóczni.
Te zaś droczyły się, a stado poiło się, głośno wciągając ciemną wodę. Strażnik nie zauważył więc wychodzących awanturników u których ubrania zdradzały ślady walki. Szeroka polanka rozchodziła się na cztery drogi – jedna, która wypluwała właśnie karawanę krasnoludów odchodziła na północny wschód. Na północny zachód prowadził szeroki trakt na Blackmoor, a pozostałe drogi na południe w stronę kasztelani Velders.
Jeden z krasnoludów spojrzał się ciekawie na trójkę prowadzących wóz krasnoludów. Kiedy podszedł do nich, zamierzając najwyraźniej zaznajomić się z nimi, od razu uderzała w oczy kolosalna dysproporcja wzrostu. Krasnale z północy były o wiele niższe, podobne wzrostem do gnomów. Ich długie i najczęściej proste włosy wystawały z pod czap i kapturów niczym kudły wielkich psów myśliwskich i były jasne niczym mleko lub świeżo spadły śnieg. Brody zaś spięte mieli najczęściej w pojedyncze warkocze kościanymi ozdobami. -Duzi bracia z południa wy? Czym sprzedaje? Co wozi? Handel? Jestem Ukkurrik, łowca – zagadnął grzecznie, patrząc z szacunkiem i ciekawością na przedziwną karawanę wychodzącą z bramy Gheriuz. Mówił bardzo dziwnym dialektem, który najbardziej zrozumiały był dla...Oskara i Lei. Przedziwny dialekt krasnoludzki w który wpleciono słowa ze smoczego języka. Ukkurrik patrzył na Jusron, która wciąż skuta i odziana jak niewolnica stała dygocząc obok wozu. -Handel? Złoto? Mięso? Mam dobre towar! Zobaczy i popatrzy, brat tak? - krasnolud zapraszająco machnął ręką w stronę dużego włóka ciągniętego na pojonym właśnie rothe. Anbar pomyślał, że krasnoludzki łowwca właśnie chce złożyć ofertę na...Jusron.
Blodkuir obrócił się nerwowo w kierunku grodu, z którego wciąż słychać było szczęk broni na rynku. Aelfrik podszedł do krasnoluda – Zdaje mi się, że zgubiliśmy Rathana -
Zelda postanowiła zaryzykować nocną wędrówkę, ku niezadowoleniu pół-orka, który jednak sarkając coś pod nosem i narzekając, że pachnie mu piwko z tutejszej karczmy poczłapał jednak za kobietą, której zasadnicza postawa nie pozostawiała pola do dyskusji. Kapłanka wydawała się rozczarowana faktem, że jej wybawcy nie zechcą zaszczycić ją gościną i nawet jej grzeczny uśmiech nie mógł zasłonić rozczarowania na jej twarzy, kiedy Zelda odmówiła kapłance dalszej pomocy. Może nie było to do końca szlachetne, ale awanturniczka mogła mieć rację – po śmierci Glasta zostali zdani na siebie, i Zelda nie widziała innej możliwości jak tylko spróbować dogonić uparte jak muł krasnoludy. I zabrała się do tego z właściwą sobie energią.
Światła Velders powoli oddalały się za plecami Zeldy i Thalgora, którzy okryci płaszczami zanurzyli się w mrok doliny. Tylko nocny śpiew ptaków i chrzęszczący odgłos kroków po kamienistym trakcie towarzyszył podróżnym w ich eskapadzie przez dolinę.
Po pewnym czasie zimno i zmęczenie zaczęło dawać im się we znaki. Palce skostniały pod płaszczami którymi kobieta i pół-ork starali się zasłonić przed wiatrem a palce u nóg stały się niemal z drewna. Każdy krok zamieniał się w męczarnię. Zelda nie potrafił dostrzec nic poza wyciągnietą dłonią na wyprostowanym ramieniu. Chmury zasłaniały gwiazdy i księżyc, a mrok panujący dokoła był niczym smoła w najgłębszej czeluści piekła. Zelda uśmiechnęła się jednak, myśląc o swoim bogu i jego czarnej duszy. Ufna, że mrok nie może jej zgładzić parła wytrwale do przodu. Thalgor, w gruncie rzeczy prymitywny dzikus niemal czuł dzikość przyrody każdym calem swego ciała. Kły, wysunięte z dolnej szczęki pokrył lekki szron, ale czerwone oczy świeciły w ciemnościach niczym dwie latarnie a ciche mruknięcia, które wydawał przy każdym kroku obiecywały zimną stal każdemu napastnikowi który ośmieliłby się zagrodzić im drogę.
W oddali pół-ork usłyszał wycie wilka, a Zeldzie wydawało się, że gdzieś po lewej stronie, daleko słyszała chrobot kamieni. Kamienista ścieżka wiła się jednak między wzgórzami, wciąż do przodu. W końcu dwójka awanturników dostrzegła z pierwszym brzaskiem świtu odległe światełka na horyzoncie.
Zelda prawie nie miała siły iść. Ciężka zbroja obcierała ją i ciągnęła ku ziemi. Zziębnięta i zasapana, łapała oddech oparta o spory kamień, nie mogąc prawie wykrzesać z siebie energii.
Thalgor był w nieco lepszym stanie, ale zamiast zwyczajowej szarości na twarzy był niemal popielaty z wysiłku. Plecy wręcz parowały mu z wysiłku. Kiedy dotarli przed gród Gheriuz, zobaczyli skupioną przy wjeździe do wioski karawanę, i swoich towarzyszy wytaczających właśnie z drewnianej bramy drabiniasty, załadowany dobrami wóz..... |