Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2010, 13:10   #281
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Roger Morgan

Gerthu , chociaż mordę miał jak rasowy przestępca, zaliczał się do stróżów prawa. Czy też raczej sam się do nich zaliczył. Nie było to ważne. Liczyło się bardziej to, że bez względu na powód należał obecnie do grupy, za którą poszukiwacze przygód w większości nie przepadał. Roger również nie zaliczał się do tych, którym do szczęścia były potrzebne towarzystwo przedstawicieli prawa. Temu jednak zaproszeniu nie mógł odmówić. Towarzyszące mu argumenty były zbyt solidne. Powędrował zatem na rozmowę z Gerthu .
Podobnie jak gościnny gospodarz, tak i Roger nalał sobie do kubka nieco piwa. W przeciwieństwie do Getru ledwo zamoczył w nim usta. Nie był pewien, czy w piwie nie znajdują się jakieś nietypowe dodatki, na które Getru byłby uodporniony. Gospodarz , zapewne nie lubiący dyplomatycznych gierek, natychmiast przeszedł do rzeczy. Wyglądało na to, że chciałby wiedzieć dużo i natychmiast...
- Zadajesz dużo pytań - odparł Roger . - W dodatku skierowanych do nieodpowiedniej osoby. Mimo tego na niektóre mogę odpowiedzieć. A na niektóre nie.
-Zadaję takie pytanie jakie uważam za słuszne
- odparł mężczyzna , łyknął piwa dodając. - Słuchaj, gówno mnie obchodzą twoje sekreciki. Możesz je sobie zatrzymać. To jednak skąd przybyliście i jak... to już jest ważne dla obronności Bukowa.
- Znasz trakt z Waterdeep do Czerwonego Modrzewia?
- spytał Roger . Co stanowiło pewien wstęp do wyjaśnień.
- Wiem że jest, nie podróżowałem nim. I Bukowo daleko od niego leży - rzekł mężczyzna .
- Dwa dni drogi to nie jest daleko - stwierdził Roger .
- Może w linii prostej...wy macie cztery dni do traktu. O ile droga jest przejezdna - odparł Gerthu śmiejąc się.
- Mniejsza o takie drobiazgi - powiedział Roger . - Dzień w jedną, dzień w drugą. W każdym razie na trakcie, podczas postoju, zaatakowano nas. To się nazywa 'przeważające siły wroga'.
- No i?
- zagrzewał do dalszej wypowiedzi szefu .
- No i nam się niezbyt podobała idea umierania, choćbyśmy pociągnęli za sobą nie wiadomo ilu wrogów. Czasami lepszy jest mądry odwrót. Więc nasz mag użył jakiegoś zaklęcia. Ja się tam na tym nie znam, więc nie wiem, co to było.
- Chyba coś spaprał
- mówił dalej - bo ostatecznie wylądowaliśmy w tych nieszczęsnych bagnach. Bez maga na dodatek, bo go gdzieś wcięło.
- Znam ten ból
- odparł szefu , po czym spytał. - Czy tamci nadal was ścigają?
- A ty byś odpuścił?
- odpowiedział pytaniem Roger . - Pewnie biegają jak wściekli wzdłuż traktu i czekają, aż się tam zjawimy. Ale my mamy terminy. Nie zdążymy, nie mamy kasy. Musimy ich przechytrzyć, albo się ich definitywnie pozbyć. To drugie będzie trudniejsze, ale na upartego... Wszystko zależy od okoliczności, w jakich nastąpi spotkanie.
- Nie mój problem
- rzekł Gerthu , spojrzał swym okiem dodał. - Za to wy możecie być moim, prawda? Im szybciej odjedziecie tym lepiej. Więc w tym przypadku łączy nas wspólnota interesów.
Nalał sobie piwa.
- To obowiązek mamy za sobą. Czas na przyjemność. Znasz może jakieś ciekawe wieści ze świata?
- Uzupełnimy tylko zapasy i znikamy - zapewnił Roger . - Szczególnie trunki... - dodał. - Nasz gnomka pije jak smok i ma taki sam charakter, jak nie ma czegoś pod ręką.
- To już problem karczmarza. Bimbru ci u nas dostatek - odparł Gerthu .
- Jeśli twierdzisz, że przez nas dla was nie zabraknie, to dobrze - stwierdził Roger z uśmiechem.
Poczęstował jeszcze Gerthu kilkoma plotkami. Może nie były one najświeższe, ale i tak dla tutejszych, odciętych nieco od świata, stanowiły nowość.

***

Roger z westchnieniem ulgi schował różdżkę.
Cała nocna wyprawa do piwnicy okazała się niewypałem. Stratą czasu. Klapą. Dosłownie i w przenośni.
Prawie w stu procentach.
Wybrał się tam w środku nocy, gdy w całej gospodzie panowała cisza i spokój. Po schodach chodził już tyle razy tam i z powrotem, że bez problemu potrafił ominąć skrzypiące stopnie.
Ani na korytarzu, ani na schodach nikt się nie kręcił, chociaż i tak trudno by było sądzić, że ktoś dostrzeże skrytego pod zasłoną niewidzialności Rogera .
Pierwszy większy problem leżał przy kontuarze i głośno chrapał. Przy odrobinie ostrożności dało się jednak obejść rudowłosego krasnoluda, nie budząc go przy tym.
Klapa prowadząca do piwnicy zamykana była na zasuwkę. Otwarcie jej i nasmarowanie ciut skrzypiących zawiasów trwało parę sekund i po chwili droga do piwnicy stała otworem. Pozostawał problem, co zrobić z klapą.
Wejść i zamknąć za sobą, czy też pozostawić otwartą. Jedno i drugie rozwiązanie posiadało swoje wady i zalety...
W piwnicy było ciemno, jak w... każdej piwnicy pozbawionej okna. Na szczęście okulary widzenia w nocy radziły sobie bez problemów z taką ciemnością.
Po długim badaniu Roger zauważył wyżłobienie w kształcie dwóch okręgów jednego w drugim. Nim jednak zdążył się dobrze temu znakowi przyjrzeć ktoś, marudząc pod nosem o cholernej krasnoludzkiej sklerozie, zamknął klapę.
Odsuwając na później kwestię wydostania się z piwnicy Roger zajął się odnalezionym symbolem. W końcu nie po to tu wszedł, żeby odejść ot, tak sobie...
Cholerny znak nie raczył zareagować ani na wciśnięcie, ani na próbę obrócenia. Bajkowe „Sezamie' otwórz się!” nie zadziałało, podobnie jak wypowiadane w różnych wariantach i zestawieniach słownych imię Shar.
A czas, złośliwy jak zawsze, płynął sobie w najlepsze.
Jeśli ten symbol był zamkiem, to z pewnością potrzebował magicznego klucza. Albo kowalskiego młota, trzymanego przez krzepkiego krasnoluda.
Na walnięcie w znak rękojeścią sztyletu mur nie zareagował. Tu trzeba było użyć czegoś innego... Na co nie było jednak czasu, bowiem - jak uprzedziła go Sylphia - nic nie trwa wiecznie, a niewidzialność w szczególności.
Trzeba było wychodzić...
Niewielka dywersja z wykorzystaniem beczki, rozlanego alkoholu i latarni zakończyła się, w zasadzie, sukcesem. Karczma nie spłonęła, klapa została otwarta, nawet Rogerowi udało się wydostać, gdy krasnolud zabrał się za gaszenie pożaru. Roger poniósł co prawda pewien uszczerbek na zdrowiu i w ekwipunku, ale czegóż się nie robi dla dobra sprawy.
Najważniejsze było to, że chociaż niewidzialność przestała działać gdy był w połowie schodów, to zdołał dotrzeć niezauważony do pokoju.
Prawie niezauważony.
Gdy wszedł do pokoju Tau otworzyła oczy, ale widząc, że właśnie wrócił współlokator obróciła się na drugi bok i zamknęła oczy. Roger zamknął drzwi i zabezpieczył się przed wizytą nieproszonych gości. Potem usiadł na łóżku i sięgnął po różdżkę leczenia lekkich ran.

Sabrie

Sabrieobudziły dochodzące z dołu wrzaski. Impreza zaczynała się wcześnie, a ona nie chciała w niej uczestniczyć. Czy miała jednak wyjście? Dru ze swoim piciem i „szczęściem” w kościach była wymarzonym celem karczemnej bijatyki. Ironią losu byłoby, gdyby ich misja zakończyła się na jakimś zadupiu z powodu fałszywych kości. Z ukrytym przed oczami karczmarza sztyletem pilnowała pracodawców, jednak z coraz mniejszym zapałem. Reszty to jak zawsze nie obchodziło, a jej zmęczenie zamykało powieki i tylko okazjonalne obce łapska wędrujące po jej kształtach otrzeźwiały ją na tyle, by przywalić komuś po gębie. W końcu, zirytowana, usiadła na schodach obserwując salę. A potem zaholowała kiwających się kapłanów do łóżka.
Oczywiście Kastus, choć ledwo oczy otwierał, uparł się, że musi pilnować spokojnego snu swej pani i rozbił obozowisko na korytarzu, pod drzwiami sypialni Dru. Jak kto lubi - Sabrie nie miała zamiaru się spierać.

***

- Są otruci... w pewnym sensie. Wydaje się że przedawkowali jakiś narkotyk - rzekła Tausersis następnego ranka, a Sabrie miała ochotę wyć. Była pewna, że są pijani... i pewnikiem byli również. Odruchowo miała zamiar o otrucie oskarżyć karczmarza, zmitygowała się jednak; w tym wypadku na łóżkach leżeli by wszyscy. Znając Drucillę pewnie sama przygotowała jakieś paskudztwo, po czym przeholowała. - Mam w torbie jakieś odtrutki. Powinny chyba pomóc - rzekła .
- Trochę na pewno, ale szkoda już się stała. Teraz trzeba będzie ich też leczyć
- odparła Tau .
- Szkoda, czyli konkretnie co? - dociekała wojowniczka . - Nooo... na pewno narkotyk silnie wpłynie na koordynację ruchową oraz... no cóż... mogą zachowywać się trochę jak dzieci, albo jak stare osoby które nieco... skretyniały, mówiąc wprost. Są czary i mikstury, które pomogą usunąć ten efekt, ale ja ich nie posiadam.
- Czyli niewielka różnica w porównaniu z chwilą obecną -
skomentowała Sabrie . - Może zabierzemy ich w takim stanie, co? Przynajmniej będą siedzieć spokojnie i nie narobią dalszych problemów? - zwróciła się do Morgana, po czym przyniosła swoją torbę i wygrzebała dwie fiolki, po czym ostrożnie wlała zawartość obojgu chorym do ust, tłumiąc przemożną ochotę przyłożenia obojgu przez łeb. Roger , który nie wyglądał na zbyt wypoczętego, przeniósł wzrok z leżącej na łożu Dru na spoczywającego na podłodze Kastusa, którego przed chwilą wraz z Sabrie przeciągnęli z korytarza. Obydwoje wyglądali dość kiepsko.
- Coś w tym jest - skomentował słowa Sabrie. - Mniej się będą ruszać, mniej głupot narobią. Nie wiem, czy sami się tak załatwili, czy ktoś im pomógł. - Spojrzał ponownie na Dru. Z pewnym brakiem sympatii. Kapłanka miała talent do pakowania się w kłopoty. - Pomyśleć, że mamy dwójkę kapłanów, a jak trzeba, to nie ma ani jednego... Zabrałbym ich tak, jak są i pojechalibyśmy szukać kapłanów. Innych - dodał. - Ale nie jestem pewien, czy nam nie zemrą czasem. Sabrie westchnęła tylko i zeszła na dół zapytać o jakiegoś znachora. Karczmarz był autentycznie zaskoczony faktem otrucia, Sabrie - faktem braku we wsi zarówno kapłana jak i druida, pomimo istnienia tylu różnych kapliczek. „Mówiłam, że są tylko na pokaz”, sarknęła w myślach.
- Na bagnach można znaleźć zioła, z których żona przygotuje antidotum, jeśli chcecie. Oboje od lat zajmujemy się leczeniem, nie musicie się więc obawiać - rz
ekł karczmarz .
- No to w czym problem? - zdziwił się Roger , który zostawił kapłanów pod opieką magiczek i zszedł w ślad za Sabrie na dół. - Ktoś, kto się zna na ziołach niech się przejdzie, a my pokryjemy koszty. - Przejdzie się? - Karczmarz spojrzał na Rogera z niedowierzaniem, jakby nie chciał uwierzyć własnym uszom. - Na bagna? Tam są przecież troglodyci.
- To skąd bierzecie zioła? - spytał zaskoczony Roger . - Wszak same nie przyjdą.
- No ... - karczmarz podrapał się po nieogolonej brodzie. - Może by się i znalazł ktoś, kto by poszedł, bo paru z wioski na ziołach się nawet i zna. Ale trzeba mu zapewnić ochronę... Sam nikt nie polezie. Każdemu milsze życie, niż złoto. Gdybyście zioła przynieśli, to my z żoną byśmy w mig lek przygotowali - dodał . - To skąd wiecie że zioła w ogółe tam rosną? Oj, kręcicie panie karczmarz. - Sabrie była coraz bardziej zirytowana. - Jak dla was trzeba to ziółka macie, ale jak się da zedrzeć z podróżnych to niech se sami idą, co? Nie chcecie zarobić uczciwie to wpakujemy ich na wóz i powieziemy gdzieś, gdzie nie trzeba się wytaplać po pas w błocie i krwi, żeby coś uzyskać. Nie zemrą nam od tego. - W zasadzie to przypuszczam, że rosną. Rosły rok temu, jak bullywugi trzymały trogolodytów w głębi bagna. Ostatnio jednak jaszczury urosły w siłę. I nikt na bagna nie chodzi. Chyba że ... -tu karczmarz się zastanowił.- któreś z was pójdzie z nimi. Zioła mamy, ale nie takie jak chcecie. Nikt tu narkotyków tak silnych nie zażywa. To i potrzebne nie były.
Tausersis zeszła chwilę później pytając najemniczkę i karczmarza. - To co teraz?
- Ciekawe skąd wiecie jaki to narkotyk i jak go leczyć, skoro ich nawet nie widzieliście -
mruknęła na wpół do siebie, na wpół do Rogera Sabrie , po czym rzekła - Zastanowimy się, Tau.
Skinęła na zaklinaczkę i Rogera, potem ruszyła w stronę schodów. Na pierwszym stopniu zatrzymała się i spojrzała na pozostałą dwójkę wzrokiem: „Idziecie, czy nie?” - Już, już... - Roger z trudem powstrzymał się przed chęcią pokazania jej języka. Uprzejmym ruchem poprosił Tau, by ruszyła przodem. Zaklinaczka odpowiedziała mu uśmiechem, od którego mogła się zagotować woda w sporej wielkości stawie. Sabrie obserwowała te popisy bez słowa, gdy zaś doszli do pokoju streściła Sylphie rozmowę po czym pochyliła się nad mapą. - Do następnego przystanku mamy cztery dni drogi. Przez ten czas zemrzeć nam nie zemrą, a nawet jeśli nie odzyskają przytomności, to karmić i poić nietomnych też się da. Przyznam, że wcale nie uśmiecha mi się szlajanie po bagnach za jakimś zielskiem i kolejne opóźnienia, a karczmarzowi nie ufam za grosz. Najlepiej byłoby się teleportować po lek, zapewne jednak jesteśmy zbyt daleko? - wojowniczka spojrzała na czarodziejki; głównie na Tau która podróżowała już tym traktem, ale ta pokręciła głową. - Sądzę, że z powożeniem dam sobie radę; w ostateczności konie można poprowadzić za kantary. Co wy na to?
- Z tego, co mówił Gethru, do traktu mamy cztery dni drogi. A cywilizacja z kapłanem jest trochę dalej. Zapewne - stwierdził Roger . - Z drugiej strony... unieszkodliwiona Dru to miły widok. Jeśli mówisz, że nie zemrą, to bym pojechał. Moje zaufanie do karczmarza jest takie, jak twoje.
Po wyprawie do piwnicy było nawet mniejsze, ale na razie nie chciał o tym opowiadać. - O ile wiem to nietomnych też się karmi. Ale zawsze to jakieś ryzyko - wiadomo czego się naćpali? Co wy na to? - zwróciła się do magiczek. - Jeśli to karczmarz ich otruł to... może mieć odtrutkę pod ręką. A właściwie czemu miałby ich otruć? I czemu tylko ich? A nie nas wszystkich? - spytała Tausersis pocierając podbródek kciukiem. - Może żeby nie wzbudzać zbytnich podejrzeń we wsi? Widziałaś jak się zachowywali wieczorem; nikt się nie zdziwi ich stanem. Zresztą to nie ja gadałam z tym duchem na Planie Cienia - wzruszyła ramionami wojowniczka. Ciekawe co z Teu... Na razie jednak kapłani byli ważniejsi.- Pewnie jest coś w tym, co mówiła tamta kapłanka, na Planie Cienia - powiedział Roger z namysłem. - W piwnicy znalazłem symbol. Taki jaki ma Shar. Wyglądało to jakiś zamek, ale nie zdołałem go otworzyć. Za ścianą coś jest... Gdy byliśmy z Dru w piwnicy pilnował, żebym się do tej ściany nie zbliżał. A karczmarz może faktycznie jest wyznawcą Shar, bo inaczej po co by mu to było? - Tym bardziej więc nie powinniśmy mu ufać, rozdzielać się i dać się poić jakimiś miksturami. Co więc robimy? - Sabrie spojrzała wyczekująco na resztę.

Wielki Kombinator

Podmrok, mimo swych ciemności, nie był miejsce m w którym elf czuł się dobrze.
Zwłaszcza, że przeprawa przez korytarze nie była łatwa.
Choć elf nie napotkał wrogów, to napotkał inne problemy, wąskie przejścia, szczeliny, które wymagały balansowania ciałem na wąskich kładkach, labirynt odnóg często kończącymi się ślepo. Wreszcie woda spływająca z góry, powodująca śliskość, wąskich półek skalnych które elf musiał przebyć.

To wszystko sprawiło, że Teu tracił kolejne godziny na błąkanie się po nie przyjaznym środowisku. Tracił też poczucie czasu, przez brak zmęczenia swego ciała. Może jednak przewodnik nie byłby takim złym pomysłem? Teraz to jednak nie miało znaczenia. Teu już dawno stracił orientację w tym zdradliwym miejscu.
Miał tylko nadzieję, że dokądś dochodzi... i po kilku godzinach rzeczywiście dokądś dochodził.
Światło wpadające do jaskini oznajmiało elfowi i jego chowańcowi, że... dotarli blisko powierzchni.


Lecz na ich drodze pojawiła się przeszkoda. Dwa duengary i derro. Ci sami, którzy należeli do karawany. Siedzieli u wylotu jaskini i rozpaliwszy małe ognisko, piekli na nich jaszczurki.
Rozmawiali przy tym między sobą w swym języku. I tu pojawił się problem. Bowiem w słonecznym świetle umiejętności Teu , pod względem chowania się drastycznie malały. A trawiasta równina nie miała w sobie cieni.
No i ? Co oni robili tak blisko powierzchni?
Jego towarzysze zapewne chcieliby mieć takie kłopoty.
Noc była mniej lub bardziej „rozrywkowa” dla członków drużyny. Jedni stracili gacie i zakosztowali bólu poparzeń ( zanim różdżka nie uleczyła ich obrażeń), inni przespali noc głębokim i spokojnym snem.
Gospodarze też mieli nielekko, ktoś lub coś zaprószyło ogień w piwniczce z trunkami. Szczęściem udało się opanować pożar, zanim cała gospoda nie stała się płonącym stosem pogrzebowym, dla wszystkich w niej przebywających.
Ranek był jednak kłopotliwy. Na wieść o otruciu narkotykami pojawił się sam szefu wioski i zaczął rozmawiać na ten temat z karczmarzem, który zarzekał się, że żadnych takich świństw nie rozprowadza. Wtórowała mu w tych zaprzeczeniach żona. Ładna czterdziestolatka, oszpecona jednak na twarzy przez długą bliznę na policzku. Gerthru wydawał się być cięty na narkotyki i sam pomysł trucia kogokolwiek. Ale uznał też, że to gnomka musiała przytargać jakie grzybki halucynogenne ze sobą.
Należało jednak sprawdzić, co można uczynić. I co byli w stanie uczynić.
Powożenie jest łatwe, prawda? Sabrie przekonała się że powożenie jest łatwe: tak samo jak jazda konna, łucznictwo, pływanie. Jest łatwe...o ile się to umie.
Najemniczka nie umiała. I teraz mogła przeklinać, że nie próbowała się uczyć, gdy miała okazję. Samo zaprzężenie koni, było łatwe w wykonaniu Kastusa , ale już Sabrie miała z tym trochę kłopotów. Z pomocą Silethy jednak udało się je zaprząc.
I ruszyła...prawie. Konie bowiem jakoś nie chciały ruszyć się z miejsca. Jak to robił Kastus?
Nie pamiętała. Po kilku walnięciach lejcami, nagle lantany wyrwały z miejsca i ruszył...właśnie, nie w tą stronę co trzeba i w dodatku dziewczyna nie mogła nad nimi zapanować. Na szczęście nie zamierzały uciekać zbyt daleko, a jedynie na pobliskie pastwisko. Porażka.
Najemniczka zdawała sobie, że w ostateczności (która to ostateczność stawała się coraz bardziej prawdopodobna) można oba lantany poprowadzić za kantary. Tyle że prędkość takiej podróży będzie malutka i z czterech dni podróży, w najlepszym razie zrobi się osiem.
Drugim problemem, który należało rozwiązać to...jedzenie. Nieprzytomne osoby dałoby się poić, ale jedzenie to już większy kłopot. Tu w karczmie mogli ich karmić zupą, ale racje podróżne mają stałą konsystencję. Nie da się ich wlewać wprost do gardła. A zupa nie bez powodu nie była włączana do racji żywnościowych. Pomijając trudności w transporcie, szybko traci świeżość.
Kolejną sprawą którą musieli rozważyć podróżnicy to wielka niewiadoma, jaką była wytrzymałość ciała gnomki. O ile masywny Kastusa miał duże szanse na przetrwanie, o tyle drobnej budowy gnomka mogła nie wytrzymać takiej podróży.
Z drugiej strony jednak był uprzejmy karczmarz, prawdopodobnie wyznawca Shar. I jego pomoc mogła być zdradliwa. O ile jest w stanie jakiejś udzielić. Czy mogli w tym miejscu zaufać komukolwiek?
Do tego dochodziła też wyprawa po zioła, która oznaczała pójście na bagno pełne wrogich troglodytów, i nie mniej wrogich bullywugów.
I tak źle. I tak niedobrze.
Trzeba to było przyznać. Utknęli głęboko w bagnie kłopotów i niełatwo będzie się z niego wydostać.

Roger Morgan

Gdy Roger wrócił z krótkich acz owocnych zakupów dyskusja trwała w najlepsze. Tyle tylko, że była nieco bezowocna.
I nieco bezsensowna.
Eksperyment z powożeniem zakończył się niepowodzeniem. Posłuszne jak na razie konie coś chyba opętało, bowiem za nic nie chciały słuchać poleceń wydawanych im przez Sabrie .
A może poszły wreszcie po rozum do głowy i wybrały odpoczynek na zielonej trawce zamiast ciężkiej pracy przy ciągnięciu wozu... Trudno było powiedzieć - Roger nigdy nie pasjonował się powożeniem, ani też nie zajmował się rozważaniami na temat 'czy konie myślą, a jeśli tak, to co...'
Pozostawało iść na bagna. Albo...
- Ma może któraś z was teleportację? - spytał Roger , przenosząc wzrok z jednej magiczki na drugą. - Mały skok do Waterdeep i z powrotem?
Nawet z Dru pod pachą, gdyby trzeba było na wszelki wypadek dostarczyć ofiarę zatrucia.
Niestety. Ani Sylphia , ani Tau nie posiadały tego przydatnego czaru. Roger porozumiał się wzrokiem z Sabrie , po czym bez wyraźnego zachwytu w głosie powiedział:
- W takim razie zejdę na dół i poproszę o jakiegoś przewodnika.
- Mogę wam jakoś pomóc?
- spytała Tau . Roger spojrzał na zaklinaczkę.
- Czy to znaczy, że wybierzesz się ze mną na bagna?
- Jeśli trzeba
- rzekła nieśmiało, patrząc w ziemię, splatając ręce za sobą.
- Miło mi będzie - odparł Roger z miłym uśmiechem. Nieco zaskoczony tym, że Tau ma ochotę iść na taki spacerek w mało romantyczną okolicę. - Zobaczę tylko, czy załatwię kogoś, kto wskaże mi drogę.
- Dobrze
- uśmiechnęła się zaklinaczka .
Przewodnika wyszukał Gerthu .


Johan , trzydziestolatek na oko, przysięgał, że zna bagna jak własną kieszeń i wie gdzie szukać ziół. Za raptem dwadzieścia sztuk złota był gotów zaprowadzić Rogera w odpowiednie miejsce. Co i tak było niewielką kwotą w porównaniu z pięćdziesięcioma sztukami złota, które za udział w wyprawie zażyczył jeden z półorków Gethru .
- Jak daleko jest do tych ziół? - spytał Roger .
- Dwie godziny... Trzy godziny... - Johan podrapał się po głowie. - Zależy. Jak trza będzie obchodzić bardzo, to i do czterech dojdzie. Roger odliczył dziesięć sztuk złota. Reszta miała trafić w ręce Johana po szczęśliwym powrocie.
- No to wezme tyczki i poczekom na pana - powiedział Johan . - Podle wieży.
- Jak wyglądają te zioła? - spytał Roger karczmarza , gdy Johan wyszedł.
- Ano... zaraz pokażę. Karczmarz zniknął na chwilkę. Gdy wrócił, trzymał pod pachą oprawioną w drewno starą księgę. Po przewróceniu kilkunastu zapełnionych rysunkami kart pokazał Tau i Rogerowi jeden z nich.


- Oto i ona. Zwą ją skrzypem żabim - powiedział. Roger najchętniej zabrałby ze sobą kartę, ale nie sądził, by karczmarz był zachwycony.
- Dziękuję - powiedział po utrwaleniu sobie w pamięci wyglądu tej 'cudownej' roślinki.
Po paru minutach Tau , Roger i Johan wyszli z wioski, żegnani spojrzeniami mówiącymi jasno, że raczej z bagien nie uda im się wrócić.

Sabrie

Sabrie siedziała na ławie przed stajnią i rozcierała obolałe dłonie. Cholerne kobyły! Ani chybi je też czymś musiano naćpać. Albo były tak samo uparte jak ich właściciele. Muły nie konie! Gdyby Miee'le tu była z pewnością dała by sobie radę... ale jej tu nie było. Wojowniczka rozejrzała się po wsi i westchnęła. Z pewnością ktoś tutaj nauczyłby ją powozić - tylko czy jednodniowa nauka przyniosła by jakieś korzyści na trakcie? Lepiej było nie ryzykować zwłaszcza, że Roger z Tau juz zaczynali marudzić na temat umierającej gnomki. „Od braku kilku posiłków nikt jeszcze nie umarł”, sarknęła wstając, ale nie chciała też, by Dru była pierwszym takim przypadkiem. Zostawały sharowskie ziółka...
Ku jej zdumieniu na wycieczkę zdecydowała się również Tau, zarabiając spojrzenie spode łba od Sabrie. Ciężko było uwierzyć, że bagno to dobre miejsce na schadzki, a podejrzliwość wojowniczki i tak pracowała już pełną parą. Sabrie miała tylko nadzieję, że nie skończą podróży w ten sposób - Roger utopiony w bagnie, a ona z gardłem poderżniętym ku czci Shar. Wiecznie sarkająca na niewygody Sylphie nie wydawała się dobrym strażnikiem naćpanych kapłanów... Póki jeszcze wszyscy byli w komplecie, Sabrie zdecydowała się zagadać do Gerthru. Mordę miał parszywą, jednak ze słów Rogera i jego własnego zachowania wynikało, że to porządny chłop. - Widzę, że bardzo się przejmujecie bezpieczeństwem Bukowa. Inny to by nawet palcem nie kiwnął na krzywdę przyjezdnych - zagadała, gdy szeryf opuścił już „gościnne” progi karczmy i skierował się do swoich zajęć. - Już wystarczająco długo narażałem życie, swoje i innych.- odparł Gerhtru spoglądając, na najemniczkę.- Krzywda przyjezdnych nie przysłuży się wiosce.
- Byliście najemnikiem? Mnie tam jeszcze daleko do osiedlania się..
. - uśmiechnęła się do mężczyzny. - Ano... większość była, najemnikami na usługach Zenthów. Ale teraz jesteśmy na emeryturze tutaj. To była prawie wymarła wioska, zanim się tu osiedliliśmy .- odparł mężczyzna - Czemu wybraliście takie odludne miejsce? Do tego bagna niezdrowe i potwory - zdziwiła się, choć rozumiała że nie każda wioska chętnie gościła najemników, zwłaszcza zenthyjskich. - Tania ziemia. Względny spokój - odparł Gerthru .
- Względny...
- Sabrie spojrzała w stronę bagien. - Długo już tu mieszkacie? Tutejszym pewnie bezpieczniej z najemnikami pod bokiem. - Bo ja wiem, półtoraroku będzie. A miejscowi rzeczywiście się ucieszyli. Bo i niewielu ich było. Karczmarz i jeszcze z sześć rodzin. - odparł Gerthru . - To aż dziw, że ich troglodyci nie wybili, przecież to tyle co nic! - zdumiała się Sabrie . Sześć rodzin dawało jakieś... góra pięćdziesiąt osób, wliczając w to dzieci. Tyle co nic. Jakim cudem przeżyli w takiej okolicy? - Myślałam, że karczmarz za wami przybył, zarobku szukając. Gospoda wielkie powodzenie ma, wnioskując z wczorajszej libacji, to i pewnie on ważną personą w Bukowie jest, co? -Wiesz...pomiędzy troglodytami, są jeszcze bullywugi. Te nie wychodzą z bagna, za to tłuka każdego obcego i jaszczurki. Choć...może tutejsi mieli dużo szczęścia? prawda jest że i troglodyci nie jeszcze ani nie razu nie napadli na wioskę - po tych słowach Gerthu wojowniczce opadła szczęka. Szczęście... cud chyba! Gerthru usiadł na pobliskiej ławeczce. - Gerwilld rzeczywiście jest ważny.
Klepnął dłonią na ławeczce dając najemniczce do zrozumienia by usiadła. - On był przywódcą mieszkańców i witał nas z otwartymi ramionami. W dodatku szybko dostosował się do potrzeb nowych osadników. Nic dziwnego, że jest lubiany - Ano fakt... - Sabrie klapnęła obok. - Mimo to w sprawie naszych kapłanów odniosłeś się do niego bardzo podejrzliwie. Masz powody, by mu nie ufać?
- Cóż... Kapłani nam pomarli. Ponoć na jakieś bagienne choroby. Od czasu do czasu do czasu giną podróżnicy na bagnach. Jakoś nikt nie wrócił z nich. Ale oni szukali skarbów, nie ziółek
- odparł szef. - Czasem choroby dopadają niektórych z nas, i zazwyczaj są śmiertelne. Ale... to właśnie Gerwilld ich leczy i grzebie . Sabrie zmarszczyła brwi. - Częściej leczy czy grzebie? - spytała, choć myślami była już gdzie indziej. Po raz kolejny jej przeczucia były słuszne. Kto wie co lub kto czeka na Tau i Morgana na mokradłach? A kapłanów tutaj? Nie znała się na kulcie Shar, nie wiedziała czy sam trup starczy, czy śmierć dla niej, czy jakichś rytuałów trzeba. Jednak cokolwiek by to nie było... - Raczej to drugie, aczkolwiek... zdarza mu się wyleczyć - przerwał jej rozmyślania Gerthru , wzruszając ramionami.- Ale cóż poradzić. To jedyny medyk w okolicy. Niestety jest jaki...jest.
- To skąd tyle kapliczek, skoro kapłana nie uświadczy? Druida też nie macie, co by się do Chauntei modlił?
- Kapliczki są na... zostały ze starej wioski. Tempusa ino dołożyliśmy. Do Talosa nikt tu się nie modli. Ale składane są ofiary, gdy burza się zbliża. -
odparł szef wskazując jedną z kapliczek.
- Słuchaj...
- Sabrie zawahała się, po czym zacisnęła zęby. Potrzebowała sprzymierzeńca. Rozsądnego sprzymierzeńca, a najemnik na takowego wyglądał . - Jadąc w te strony usłyszeliśmy plotki, że tutejszy karczmarz to wyznawca Shar. Ponieważ ochrona naszych kapłanów stanowi dla nas priorytet, Morgan przeszukał nocą karczmę... i w piwnicy faktycznie znalazł symbole mrocznej bogini. Tyle że dla naszych kapłanów jest już za późno. Chciałam ich stąd wywieźć, ale ani powozić nie umiem, ani teleportacji nie mamy. Zaś po twoich słowach ani mi się śni poić ich jakąś herbatką ze skrzypu, którą karczmarz proponuje. Nie nająłby się kto od was na woźnicę dla nas? Starczy do najbliższej świątyni, czy karczmy z magicznym sklepem dowieźć. Zapłacę podwójnie.
- Shar tutaj?! -
zaskoczony Gerthru zamyślił się. - Jesteś pewna? Szlag. Nie, nie mogę w to uwierzyć. Szef zaskoczony tą sensacją przez dłuższą chwilę trawił ów fakt, nie odzywając się.
Wreszcie dodał po chwili.
- Cóż... pewnie by się ktoś znalazł, aczkolwiek... będzie to drogie, a i świątynie nie leżą zbyt blisko
- Drogie to znaczy ile?
- naciskała Sabrie . - Czarodzieja tu pewnie nie macie? -Mamy wojennego maga. Ale oni takich sztuczek nie potrafią. - odparł Gerthru.- A ile , to nie wiem, 300, 400 sztuk złota. - Stoi. - rzekła twardo, przeliczywszy w pamięci zasobność sakiewki. - Znajdź mi solidnego najemnika, na którym można polegać, a ja zapłacę ile trzeba. Wszystko lepsze od sharyty udającego znachora.
Gerthru wstał i ruszył w kierunku budowanej chaty. Przy okazji tez przywołał dwa półorki. Sprawa sharytyzmu karczmarza nieco nim wstrząsnęła. Sabrie pobiegła zaś do wojennego maga; ten jednak nie miał na sprzedaż żadnych przydatnych eliksirów ani zwojów.
Wychodząc z kuźni zobaczyła Tau i Morgana , którzy kierowali się w stronę lasu. Pełne sceptycyzmu i politowania spojrzenia mieszkańców tylko utwierdziły ją w słuszności jej decyzji. - Nigdzie nie idziecie - warknęła, chwytając Rogera za ramię i ignorując zupełnie wieśniaka. - Najęłam woźnicę, wyjeżdżamy najszybciej, jak tylko się da. Ja wezmę najlepszego z naszych koni i pojadę przodem; może uda mi się zaoszczędzić dzień czy dwa, dowożąc lek lub kapłana - trzecia alternatywa była tak niepewna, że Sabrie wolała o niej nie wspominać, choć miała nadzieję, że uda im się oszczędzić nawet więcej. Ze złością spojrzała na jeden ze swoich pierścieni. Gdyby tej tandecie nie zajmowało aż tydzień dostrojenie się do nowego właściciela, nie musieli by się martwić o życie gnomki. Gdyby Lilawander nie uciekł, mogliby użyć jego gryfa. Ach, gdyby... - Nie pozwolę, żeby Drucilla skończyła jako ofiara dla Shar, a wy jako okup dla bullywygów - może zbyt szybko wyciągała wnioski, wolała jednak dmuchać na zimne. Szybko przekazała informacje jakie zdobyła od najemnika, a które tylko wzmogły jej chęć wyjazdu. - Jeśli zginiecie na bagnach tak jak wasi poprzednicy, tylko stracimy cenny czas - zakończyła. Choć wolała tego nie mówić, w głębi serca była pewna że pozostanie w Bukowie równe jest śmierci kapłanów. A nawet jeśli zemrą po drodze... przynajmniej nie zaśmierdną się aż tak bardzo, gdy ochrona będzie szukać dla nich odpowiednio potężnej świątyni. Sabrie wzdragała się przed takimi metodami lecz... dla Marchii zrobi wszystko. Znów pomyślała o Teu. Jego poświęcenie nie mogło pójść na marne.
Magini
- Sylphia van der Mikaal z Waterdeep – Przedstawiła się, i jak już miała w zwyczaju, stuknęła niedbale palcem w rondo swojego kapelusika – Polecono mi ciebie kowalu w karczmie, ponoć znasz się nieco na Magii... .
-Taaa...nieco się znam.- odparł półelf spoglądając na kobietę, niczym pies na apetyczny kawałek słoniny.- To w czym mogę pomóc panience?
- Byłabym zainteresowana...
- Sylphia specjalnie przeciągnęła wypowiedź, rozglądając się po kuźni, i niby od tak, przejeżdżając palcami po swoim dekolcie – ...wymianą na przykład zaklęć, jeśli znajdzie się coś ciekawego... .
-Zaklęć?-
wzrok półelfa wędrował za palcami czarodziejki. Dopiero po chwili jego myśli wróciły na właściwy tor.- Z zaklęć mam tylko te najprostsze... w zwojach.
- Pokażesz mi je?
- Magini spytała wyjątkowo słodkim głosikiem, robiąc przy tym niesamowitą minkę.
-Jeśli sobie...cóż...- rzekł elf podchodząc do stołu i kładąc na jego środku trzy zwoje dodając z dumą glosie.- Oto one.
Na stole leżał zwój magicznego pocisku, ognistego ostrza oraz kwasowej strzały.

Magini przez chwilkę czytała zwoje, po czym spojrzała na Kardasa.
- No tak... a powiedz, skąd znasz Sztukę, jesteś może Magiem czy Zaklinaczem? – Usiadła na krześle przy stole ze zwojami, i zarzuciła nogę na nogę.
-Wojennym magiem.-mistrzu wgapiał się właśnie w wypięty zadek magini, mrucząc coś pod nosem.- ...ale się właśnie zamierzam przekwalifikować.
- Na kogo, jeśli można wiedzieć?
- Spytała, zaczynając odrobinę machać jednym z bucików, nieco w górę i w dół.
-Na wytwórcę magicznego oręża. Zacząłem się już szkolić...w ...-półelf zdecydowanie stracił watek wybałuszając oczy na czarodziejkę. Oblizał nerwowo wargi, by po chwili rzec.-...eee...zająłem się wytwarzaniem magicznej broni. Trochę brak mi czarów, ale zamierzam to zmienić. Wojna i walka trochę mnie znużyły. A ty Sylphio, co tak seksow...światową damę sprowadza na takie zadupie?
- Jestem tu zupełnie przypadkowo, pewne nietypowe wydarzenia doprowadziły do pojawienia się naszej grupy w pobliżu, ot cała historia. Czy więc, jeśli jesteś obeznany i w Magii i w walce, nie umiałeś jakoś wspomóc miejscowych w ich problemach?.
-A o jakich to problemach mówimy? Biorę udział w obronie wsi i pomogłem budować strażnicę.-
rzekł półelf spoglądając czarodziejce w oczy i uśmiechając się. Przybrał też pozę, która uwydatniała jego muskuły nabyte przy kowalskim rzemiośle.
- Słyszałam o jakiś problemach na bagnach, jakieś stwory czy coś, zaginieni mieszkańcy i tym podobne opowiastki... – Zamrugała teatralnie rzęskami, udając niewiele wszystkiego świadome niewiniątko.
Dłoń Kardasa wylądowała na dłoni czarodziejki, głaszcząc ją pieszczotliwie. -Nic się nie bój Sylphio, ze mną jesteś bezpieczna. A co do stworów, to może porozmawiamy na zapleczu kuźni? Mam tam naprawdę dobre, wino które osłodzi nam rozmowę.
- Jeśli jest naprawdę dobre... –
Tym razem Sylphia spojrzała rozmówcy prosto w oczy.


Zaplecze było...kilkoma wygodnymi pokojami urządzonymi ze smakiem. Ławy pokryte futrami, stolik dębowy i krzesła zapewne sprowadzone skądś, gdyż wiejscy rzemieślnicy nie byli tak biegli. Wreszcie do pokoju, do którego zaprowadził ją półelf stał kredens. Mebel na wsi niespotykany. I z niego to Kardas wyjął kryształową karafkę pełną białego wina, orz dwa kielichy.
Nalał wina do owych kielichów i jeden postawił przed czarodziejką, a drugi uniósł w geście toastu mówiąc.- Za nasze spotkanie Sylphio.
- Zdrówko
- Odparła dosyć nietypowo, po czym upiła wina. Wolała jednak czerwone... . Rozglądnęła się jeszcze raz po pomieszczeniu, po czym odezwała do Kardasa:
- Nieźle się tu urządziłeś, jak widać powodzi ci się.
-Sprzedaż magicznego oręża opłaca się.-
spojrzał na czarodziejkę mówiąc.- Nie smakuje ci? Mam jeszcze całkiem dobre czerwone z okolic Tethyru.
Smakować to nawet smakowało. To białe wino, było lepsze od czerwonych wypłuczyn z karczmy, ale...skoro miał lepsze.
- A wcześniej co porabiałeś, zajmowałeś się może awanturnictwem? - Spytała..
-Wcześniej... byłem magiem do wynajęcia. Głównie zarabiałem pracując w formacjach wojskowych. Trochę się nawalczyłem z różnymi potworami. Mogę ci blizny pokazać, jeśli chcesz. -uśmiechnął się do Sylphii, nachylając nad stołem i patrząc na nią raz powyżej, raz poniżej szyi czarodziejki.
- To może później... – Uśmiechnęła się – A zmieniając temat, trochę tu nudno, nie znasz może jakiś ciekawych zajęć, może i nawet takich dosyć kontrowersyjnych... niezgodnych z prawem? - Mówiąc to przymrużyła oczy.
- To zależy co uważasz za kontrowersję. Tutejsi nowi osadnicy na przykład, sikają do celu. Taka stara zabawa dla mężczyzn. Ale oglądanie obnażonych od pasa w dół mężczyzn sikających do kubków, nie jest dla każdej niewiasty ciekawym widokiem.- spojrzał na czarodziejkę i palcami dłoni wodząc po jej dłoni spytał.- A jakież to kontrowersyjne zajęcia pociągają cię Sylphio?
- Jest ich wiele... a podglądanie raczej się do nich nie zalicza... myślałam może o jakimś hazardzie, zakładach, rozrywce w nietypowym gronie... –
Musnęła jego dłoń swoim kciukiem – Bo ja wiem... może macie tu jakieś takie tajne, zamknięte grupki?.
-Kibice mogą się zakładać, oczywiście.
-palce pólelfa splotły się z palcami magini, wodził pieszczotliwe czubkiem wskazującego po jej nadgarstku. Drugą dłonią nalał sobie wina..i magini też. –W karczmie wieczorami można grać w karty, kości i co tam sobie człek zażyczy.
Spojrzał na dekolt magini.- Córka karczmarza ma tam jakieś grono przyjaciółek i wielbicieli. Ale co oni tam robią...Na pewno nic przyzwoitego. Silletha dziewicą nie jest. Mogę to potwierdzić. A i stary karczmarz spotyka się czasem z gronem starych przyjaciół. Tubylców że tak powiem.

- Karty, kości i tym podobne to dla mnie wciąż za mało wrażeń. Więc nie wiesz co wyrabia córa karczmarza, ani on sam? - Magini skierowała niespodziewanie dłoń kowala na swoją pierś, patrząc półelfowi prosto w oczy – Chętnie bym się tego dowiedziała... .
Dłoń kowala zacisnęła się odważnie na piersi magini, zaczął najpierw delikatnie, potem mocniej pieścić przez materiał sukni. Spojrzenie Kardasa spoczywało na dotykanym przez niego dekolcie. A on sam zaś zaczął mówić.-Karczmarz z żoną i kolegami wspominają ponoć przy piwie stare dobre czasy. Córka karczmarza zaś...-przełykał ślinę próbując sobie przypomnieć.- ...bawi się w przywódczynię kultu, uwodzi mężczyzn, otumania dziewki. wykorzystuje przy tym swą urodę i wygadanie...Mnie też próbowała wciągnąć.
- A kiedy ona się z tymi swoimi wielbicielami spotyka i gdzie?
- Jednocześnie zadając pytanie, Magini pochwyciła drugą dłoń kowala, umieszczając na swojej drugiej piersi... .
Kardas dość długo się namyślał...a dłonie na piersiach magini masowały je z wielką wprawą powodując ich lekkie pobudzenie. Oddech póelfa stał się chrapliwy.-Kiedy? zawsze pod wieczór gdy jej ojciec i matka są zajęci....Tam jest zawsze ruch. A gdzie.. gdzie...
I Kardas zbliżył swe usta do szyi czarodziejki wodząc po niej pieszczotliwie wargami i językiem.-Różnie to bywa.
- Trochę mi niewygodnie... –
Szepnęła, przy okazji kłamiąc w trakcie pieszczot – Zamieńmy się miejscami.
Jak zaproponowała, tak też uczynili, i po chwili Sylphia usiadła Kardasowi na kolanach, lecz nie bynajmniej okrakiem, na to nie pozwalała obcisła suknia... .
Dłonie półelfa objęły talię magini masując czarodziejkę po brzuchu i piesiach...mocno i intensywnie. Usta wojennego maga wędrowały po nagiej skórze powyżej dekoltu sukni. A pupa czarodziejki, wyczuwała u kowala mocną i gwałtowną reakcję na swe wdzięki. Atmosfera robiła się gorąca.
- Powiedz... - Szepnęła urywając Magini, nie pozostając w końcu obojętną na pieszczoty - Powiedz mi gdzie ją znajdę, gdzie najczęściej ma swoje spotkania Silletha... – Niespodziewanie pochwyciła potylicę mężczyzny, po czym wepchnęła jego twarz miedzy swoje piersi.
I czuła jego usta wyraźnie na swe skórze, tak i jedna z dłoni, którą wsunął pod falbany sukni i zaczął odważnie wodzić po jej udzie. Z pomiędzy dekoltu wydobywał się urywany szpet.- Znam...parę...miejsc...ale...czemu..jej...nie... spytałaś?
- Nie rozmawiała ze mną na ten temat
- Szepnęła, odrobinę drżąc na ciele, i jednocześnie zaczynając wodzić swoją dłonią po jego nabrzmiałych spodniach – Powiedz więc gdzie.
A dłoń półelfa zapuszczała się głębiej i dotarłszy do celu, rozpoczęła drapieżne figle na koronkowej bieliźnie Sylphii. Magini nie była z kamienia i jej ciało mocno reagowało na doznania, jakich dostarczały place i usta półelfa. Zaś i Kardas szepnął, pomiędzy jednym, a drugim drapieżnym pocałunkiem na dekolcie czarodziejki.- Nie powiem...pokażę... pójdę ... z tobą.

Sylphia zebrała w sobie całą wewnętrzną siłę i zaparcie jakie w tej chwili posiadała... po czym gwałtownie wyrwała się z objęć kowala. Stojąc przed nim, z przyspieszonym oddechem i niewielkim rumieńcem na policzkach, zaczęła poprawiać swoją suknię.
- Szkoda że nie powiesz... a na mnie już czas. Jakbyś może mi powiedział, dostałbyś czego pragniesz. - Powiedziała.
-Stodoła starego Gurta, obora ta nowo wybudowana, pusty grobowiec na cmentarzu...- zaczął mówić półelf.- Nie chciałem powiedzieć, tylko pokazać... bo jest ich kilka. Przyda ci się przewodnik.
- Chyba sobie poradzę
- W końcu przestała poprawiać strój, podeszła za to o krok do półelfa – Do jutra wytrzymasz? - Spojrzała wymownie na strategiczne miejsce jego spodni.
-Eeee...żartujesz?-spytał Kardas, patrząc na górę w kroczu swych spodni.
- Niestety nie żartuję... musisz poczekać, ale się opłaci, a teraz muszę już iść - Uśmiechnęła się markotnie, po czym zrobiła krok w kierunku drzwi... .
- Ale ją i tak znajdziesz dopiero wieczorem. Co teraz planujesz?- spytał kowal. No tak...do wieczora było jeszcze parę godzin.
- Niech cię o to główka nie boli... - Roześmiała się, po czym myknęła z kuźni.

Po wyjściu Magini miała zamiar czym prędzej podzielić się zdobytymi wieściami z resztą... "patałachów", jednak coś ją tknęło, jakieś dziwne uczucie, być może niepohamowanej ciekawości, połączonej z czymś jeszcze, buzującym w jej ciele. Spytała o drogę, z pewnym małym szczegółem dotyczącym celu się jednak nie do końca dogadała... .

****

Dotarła do budowanej...a nie świeżo zbudowanej, obory.
Na miejscu stodołę budowało czterech robotników. Półnadzy do pasa mężczyźni musieli być kiedyś wojakami, sądząc po ich muskulaturze. I niewątpliwie zwrócili uwagę na zbliżającą się czarodziejkę.
Byli nieco zakurzeni, niekoniecznie pasujący do salonowych kanonów urody.



Ale za to byli rasowymi buhajami. Muskularnymi, o kwadratowych szczękach, wielkich dłoniach, testosteronowymi "byczkami". Potężnie zbudowanymi chłopami, rozgrzanymi pracą i widokiem idącej w ich kierunku magini. Jeden z nich się odezwał zaczepnie.- Hej ślicznotko, dokąd tak pędzisz?

- Chyba zabłądziłam –
Odezwała się z lisim uśmiechem, jednocześnie kręcąc palcem o kosmyk przy prawym uchu – A co wy tu robicie?.

-Robimy sobie przerwę kwiatuszku. Wkrótce będzie zabawa w karczmie...komu się chce pracować?-
spytał największy mięśniak. Spoglądając z góry gapił się na dobrze widoczny biust czarodziejki, i wkrótce magini zerkając na jego spodnie w kroczu zauważyła, że nie tylko mięśnie ma duże.
A kolejny dodał.- Zabłądziłaś...w takiej małej wiosce?
- Szukałam nie tej stodoły...
- Odpowiedziała z miną niewiniątka – ... a znalazłam was – Dodała, podchodząc wyjątkowo blisko największego "niedźwiedzia" który z nią rozmawiał. Poczuła zapach potu, on z kolei jej słodkich perfum.
Pozostali trzej obeszli czarodziejkę kołem. Najstarszy z nich przysunął się bliżej magini, w którą uderzył nieco zwierzęcy zapach jego potu. Uśmiech na twarzy mężczyzny był wyzywający.- Taaa...znalazłaś nas. I co teraz zrobisz?
-Ładne kobitki nie powinny chodzić same.
- zaśmiał się stojący za nią chłop i żartobliwie chwycił ją za pośladek dodając.- To sprowadza kłopoty.
- Kłopoty to niejako moja specjalność
- Uśmiechnęła się promieniście, nie przejmując złapaniem za tyłek. Wręcz przeciwnie, spodobało jej się to. Spodobało również, że byli tacy bezpośredni, wprost wulgarnie prości – Nie wiem co teraz zrobię... a co wy zrobicie? – Przygryzła figlarnie wargę.
-Mieliśmy się umyć w beczce...ale może do nas dołączysz, na górze...-wskazał niekwestionowany szef tej bandy. Trzymający za zadek czarodziejkę mężczyzna, spodziewał się ostrej reakcji, nawet spoliczkowania. Zachowanie magini niewątpliwie go zaskoczyło...i to pozytywnie. I to ośmieliło pozostałych, bowiem na pośladkach czarodziejki wylądowały kolejna dłoń i tym razem zajęły obie goszczące na jej pupie dłonie zajęły się jej ugniataniem.
Wolny mięśniak po jej lewym boku, zaś capnął za jej lewą pierś, nieco mocno i drapieżnie.
- Ojej! - Pisnęła wielce teatralnie Sylphia, czując na sobie kilka wielkich, męskich dłoni. W gruncie rzeczy, była jednak wprost w siódmym niebie... – Chodźmy więc - Znowu się słodko uśmiechnęła.

Wkrótce weszli na gotowe już poddasze owego przybytku. Stała tam beczka wypełniona zimną wodą i trochę starych płaszczy i koców porozrzucanych tu i tam.
Gdy już znaleźli się na górze, szef robotników rzekł.- Więc może...ten tego ...się rozbierzesz?
I cztery pary oczu gapiły się na nią niczym sroki w gnat, nie wspominając o dwóch łapach masujących mocno pośladki.
- Wy też, i umyjcie się - Powiedziała, po czym nieco delikatnie, ale stanowczo usunęła z siebie ich łapy. Nie czekając na reakcję czwórki, zaczęła ściągać kapelusik wraz z dekoracyjną woalką, a następnie rozpinać suknię... .
Gapiąc się na nią jak na zjawisko jakieś, zaczęli nerwowo ściągać, buty, spodnie wreszcie gacie.
Mieli miej do zdejmowania, to też wkrótce Sylphia mogła ujrzeć ich entuzjazm co do swojego "striptease'u"... coraz bardziej rosnący entuzjazm.
Pierwszy golas wskoczył do beczki, nerwowo obmywając się z pyłu drzewnego. A pozostali gapili się na rozbierającą się czarodziejkę.
- Słodko - Magini parsknęła śmiechem na widok szaleńczego tempa kąpieli, po czym rozbierała się powoli, wyginając i prężąc przy tym niezwykle niepotrzebnie, by mogli sobie dokładnie wszystko obejrzeć. W końcu sięgnęła po leżący blisko niej koc i płaszcz, przy okazji się w ich kierunku bezwstydnie wypinając. Następnie położyła się na tym prowizorycznym posłaniu podpierając na łokciach, i czekając w wyuzdanej pozie na nowo poznanych buhajów... .

Długo nie musiała czekać...mokrzy od wody i gorący z podniecenia, otoczyli ją, jak stado dzikusów. I tak też się zachowywali. Szefu bezpardonowo rozchylił nogi magini, w ten sposób zaznaczając sobie pierwszeństwo do zdobyczy. Pozostali zaś zajęli się resztą ciała, pieszcząc czarodziejkę ustami i dłońmi. Ich pieszczotom brakowało finezji, za to energii mieli aż nadto.

Sylphia przeciągle jęknęła z rozkoszy... .

To co czarodziejka przeżyła w ciągu następnych dwóch godzin, było jednym z najbardziej intensywnych przeżyć jej życia. Dotąd bowiem zdarzały jej się zabawy na balach, ze szlachcicami i przy sporej dozie ilości trunków. Stąd też różnie to wychodziło, a i kochankowie nie mieli sporego wigoru (o kłopotach z celnością nie wspominając). Tym razem było inaczej. Oni nie byli wymuskanymi szlachcicami, czy kupcami...nie byli pijani. Za to rozochoceni. Figle były dzikie i brutalne, niemal zwierzęce i bardzo intensywne. Czarodziejka nie miała nad kochankami żadnej kontroli, biernie poddając się ich żądaniom. Jęczałaby z rozkoszy, gdyby nie to, że zazwyczaj miała zajęte usta.
A po zabawie, czwórka "buhajów" zasnęła pospołu wśród rozłożonych szmat. A Sylphia leżała pomiędzy nimi, lepiąca się od... brudu, także. Pokryta siniakami, malinkami i potem.
Stygnąca po intensywnych godzinkach zabawy.


****


Sylphia przebudziła się z dosyć brutalnego powodu. Oto bowiem, jeden z mięśniaków, między którymi drzemała, trzasnął ją przypadkiem dłonią w skroń. Magini zaklęła siarczyście, po czym oddała, budząc przy okazji delikwenta. Niemal natychmiast poczuła również ból prawie każdego fragmentu ciała, a i również paru miejsc, które z reguły nie powinny tak boleć... .

Mimo wszystko uśmiechnęła się pod nosem, wygramoliła spod ciał, po czym poczłapała do beczki by się nieco umyć. W końcu zaczęła się ubierać, przyglądając budzącym mięśniakom.
Ci wstawali opornie, uśmiechając się do ich wspólnej kochanki.
Po czym ruszyli po swe gacie i buty.

Magini spojrzała na słońce. Zdecydowanie minęło już za dużo czasu, z którym zaczynało być krucho. Puściła więc pod nosem kolejną, cicha wiązankę... .
- Na mnie już czas moje byczki - Uśmiechnęła się do swoich kochasi – Miło było, ale muszę już iść. Żegnam więc - Machnęła jeszcze do nich ręką, po czym prawie że pognała w kierunku karczmy. No dobrze, niemal wręcz człapała... .

I co gorsza...nie doczłapała. Z karczmy bowiem oddalała się właśnie sylwetka Sillethy.
Magini miała więc wybór, albo ją śledzić, albo pognać do swoich. Niby znała lokacje, w których się odbywały, ale było ich kilka... a być może zamroczony pożądaniem kowal, nie powiedział o wszystkich?
- Żeby to wszystko jasna kur... - warknęła pod nosem Sylphia, i nie mając innego wyboru, ruszyła prosto za śledzoną kobietą. Można powiedzieć, że zmarnowała zbyt wiele czasu, i teraz sprawy uległy sporym komplikacjom, było to jednak wyjątkowo udane marnowanie... .

Na okazję spotkania Silletha wybrała tym razem niedokończoną krypte na cmentarzu, jedyną kryptę gwoli ścisłości. Skradanie za dziewczyną nie było trudne, nawet przy zerowym talencie magini w tej materii. W dodatku, na cmentarzu ułatwiały to nagrobki, za którymi można się było skryć. Sylphia, zachowując więc względnie bezpieczną odległość, podążała za śledzoną, czując miłe mrowienie w brzuchu, pojawiające się przy takich, i podobnych im sytuacjach. Można powiedzieć, że pojawiło się drobne podniecenie, wywołane wykonywaną czynnością... .

Na szczęście nieukończony grobowiec, był pełen dziur i szczelin przez które magini mogła podglądać. A i było co podglądać. Przyszli młodzieńcy i dziewczęta. Nieciekawa grupka. Moze gdyby umieli o siebie zadbać. Rozpoczęli obrzęd, którego Silletha była mistrzynią ceremonii i...magini klęła pod nosem słuchając całej uroczystości. Była modlitwa, to tej która pomaga w zemście, do tej która daje ukrytą siłę, do tej która szepcze sekrety. Nie padło ani razu słowo Shar, ani razu żaden z jej przydomków, a choć Silletha użyła zaklęć, to nie kapłańskich.
Rzuciła proste "tańczące światła", by wzbudzić zachwyt u zebranych. Nie padł jednak ani razu przydomek Pani Utraty. Sylphia nie dostrzegła symbolu Shar. A choć magini mogła założyć, że to był obrzęd ku czci Mrocznej Bogini, to jednak... to jednak brakowało owej kropki nad i.
Po chwili zresztą uczestnicy modłów spiskujący nad przejęciem władzy w wiosce od starszego pokolenia, zakończyli obrzęd i zaczęli się rozchodzić. Została tylko Silletha i jej...wybraniec.

Jeszcze w trakcie obrządku Sylphia rzuciła szybko czar "Wykrycia myśli", by może w ten sposób poznać co nieco zamiary Sillethy. Sprawa ta okazała się dosyć zagmatwana... . Co prawda młoda myślami krążyła wokół zdrady rodziców i przejęcia ich interesu, co jednak było owym interesem, tego we własnej głowie nie sprecyzowała. A żeby to wszystko szlag... . Magini jednak nie dawała tam łatwo za wygraną, obserwowała więc dalej, aż do zakończenia tej dziwnej uroczystości. Wkrótce Silletha została sam na sam z jakimś młodzianem.

I co było do przewidzenia, Silletha zrzuciła z siebie szatę i naga pozwoliła się wziąć mężczyźnie wprost na ołtarzu. Córka karczmarza do pruderyjnych nie należała. Ani do cichych. Odgłosy jej jęków, odbijały się echem w grobowcu.
Magini przewróciła oczami. Co prawda, widoki, jakie właśnie przed sobą miała, nie pozostawały jej obojętnej, czas na figle jednak już był, ona sama z kolei nadal odczuwała ich skutki. Spokojnie więc jedynie się przyglądała spółkowaniu, od czasu do czasu uśmiechając rozbawiona pod nosem... .
Zabawa nie trwała długo. Młodzieniec miał w sobie więcej entuzjazmu, niż wytrzymałości. Daleko mu było do kochanków czarodziejki. Po chwili kochanek osunął się zmęczony obok ołtarza, a Silletha rozkoszowała się tą chwilą nagości i dominacji. Bo to ona kontrolowała całe figle, mówiąc mu co ma robić i jak...

Wkrótce Silletha się ubrała, i zakończyła już swoje wieczorne schadzki. Ruszyła na powrót do karczmy, a Sylphia podreptała za nią. W samej karczmie z kolei trwała już zabawa w najlepsze, i nie lada wyczynem okazało się przeciśnięcie wyzywająco ubranej Magini przez spory tłumek rozochoconych wieśniaków. Co chwilę lądowała dosyć ciężko na jej zadku jakaś łapa, na co van der Mikaal w odpowiedzi zdrowo waliła po pyskach.
Była mocno zmęczona, i nieco również rozdrażniona przebiegiem dnia. Starała się odszukać znajome towarzystwo, by opowiedzieć im o tym co odkryła, grupka od cholernej armaty jednak jakoś dziwnie się rozlazła we wszystkie możliwe strony. Magini doszła więc do wniosku, że ma ich chwilowo gdzieś, i jedyne, na co miała teraz ochotę, to wskoczenie do wygodnego łoża...

****


Ranek zgotował nową, dosyć nietypową sytuację. Dru i Kaktus leżeli w jakiejś śpiączce, najwyraźniej po przedawkowaniu narkotyków, które nawiasem mówiąc zażyli chyba osobiście. A to barany...

- Słuchajcie – Odezwała się Magini ściszonym głosem, gdy w końcu dogoniła gdzieś na dworze towarzystwo – Wczoraj odwiedziłam kowala, i dowiedziałam się paru nietypowych rzeczy. Wydaje się, że tu, w przeciwieństwie do Planu Cieni, w sprawy zamieszane z Shaar jest córa karczmarza, a nie on sam. Wczoraj w nocy ją śledziłam i byłam świadkiem obrządku religijnego. Wygląda na to, że Silletha werbuje we wsi młodych, by przejąć władzę, jakkolwiek to brzmi. Oprócz tego, jest jeszcze coś dosyć intrygującego. Mimo całych tych harców, modłów i tym podobnych, nie padła ani razu żadna nazwa Pani Utraty i tym podobnych, nie widziałam również nigdzie jej symboli czy czegoś takiego... chcecie wyjeżdżać?.

Lilawander

Lilawander bawił się przednie, wyśmienita kolacja urozmaicona oprawą artystyczną, nad wyraz połaskotały kulturalne gusta elfa.
Śpiąc i śniąc na nowo przeżywał niedawne wrażenia, jakże odmienne od trudów i zmór dotychczasowej podróży. Ale zmory nie próżnowały, obudziły elfa nim na dobre zdołał wypocząć - co źle wróżyło samemu szykowaniu porannych zaklęć... Ale cóż komu po zaklęciach z kolejnego dnia, jeśli nie przeżyje obecnego?
Elf pobudzony hałasem w pierwszym odruchu rozejrzał się w poszukiwaniu napastnika. Niziołki kotłowały się to tu to tam szykując do obrony. Lilawander także nie próżnował , szczególnie, że widok płonących strzał dość szybko uświadomił mu że nie jest pozabezpieczany... - Errreste natcham, artas mangos tau... , Eriobenes da tamtes...
Na pierwszą linię poszła ochrona przed strzałami - na wypadek choćby przypadkowego pocisku, elf nie chciał jednak tracić cennego czasu na przygotowania, gdy oprawcy siali terror wśród niziołków jak i samego elfa. Terror należało nieco przygasić i skupić na czymś czego „ i tak nie szkoda”...
Elf skupił się na przyzwaniu bestii, których jedynym zadaniem była likwidacja strzelających w obóz napastników. Elf wiedział , że do dokładniejszej kontroli nad stworzeniami, będzie potrzebował choćby prowizorycznej orientacji na polu bitwy. Tym bardziej, że zamierzał przyzwać trzy niebiańskie gryfy - a przynajmniej taki miał zamiar przy optymalnym ułożeniu czaru...
Gdy tylko odprawił rytuał przyzwania, kierując się wolno do murów przywoływał kolejne osłony. Zbroja maga, tarcza i lustrzane odbicie miały zagwarantować mu nietykalność... a już z pewnością wzmocnić poczucie bezpieczeństwa, tak bardzo ostatnimi czasy szarganego. Lilawander w założeniu chciał aby gryfy atakując i szarpiąc z góry przeciwników, powoli spychały ich w jedną grupę. Elf liczył, że przeciwnicy sami okrążą gryfy, dlatego chciał z walczących z nimi przeciwników utworzyć możliwie dużą grupę...w jednym miejscu. Ich rozproszenie dawało taktyczną przewagę, uniemożliwiało zmiecenie ich za pomocą pojedynczego czaru, zaś na „zabawę „ z pojedyncze wybijanie celów... nie miał zbyt wielu czarów - te wolał pozostawić na obronę własną.
„Ciekawe kto to atakuje, czyżby gobliny wróciły? Jeśli tak to z nimi być może i reszta Luskanu. ..trzeba uważać..”
Przemyślawszy sprawę, postanowił za bardzo się nie wychylać, wróg mógł być o wiele bardziej niebezpieczny niż początkowo przypuszczał, tym bardziej, że chyba nie odważyłby się na atak na cały klan, nie upewniwszy się przedtem , że mają jakiekolwiek szanse w starciu... a może liczyli na łatwy łup? Dylematy elfa nijak się miały do powagi sceny bitwy, gdy przerażone dzieciaki krzyczały a w zamku panowała niemała kotłowanina. Wszyscy szykowali się do walki, z Lilawandrem niejako na czele... Miał nadzieję, że swoimi czarami zdoła wypracować choć skromną przewagę i osłabić impet zasadzki.

Roger Morgan

Najęłaś woźnicę? - upewnił się Roger . - Mądra dziewczynka. - Skłonił się z szacunkiem, ignorując wściekłe spojrzenie Sabrie . Szkoda tylko, że nie pomyślałaś o tym nieco wcześniej - dodał w myślach. - Czemu mówiłaś o ofierze dla bullywugów? - spytał. Sabrie obrzuciła go kolejnym spojrzeniem, tym razem świadczącym o małym zaufaniu do jego inteligencji.
- Z tego co słyszałam - powiedziała - od chwili istnienia wioski bullywugi i troglodyci ani razu tu nie przyszli, natomiast nikt, kto poszedł na bagna nie zdołał wrócić. Głównie obcy.
- Rodzaj okupu, w zamian za bezpieczeństwo tych, co pozostali?
- spytał Roger . Sabrie tylko skinęła głową. - Wspomniałaś Gerthu o tej możliwości? - upewnił się Roger . - I o tym, że pewnie jest sharytą?
- O tym drugim - odparła Sabrie . - Za to dowiedziałam się, że jego zdolności uzdrowicielskie są znikome. Jeden na dwudziestu przeżyje. Nic więc dziwnego, ze dorabia sobie jako grabarz. Poza tym słyszałam, że jakimś dziwnym trafem wszyscy kapłani w wioski pochorowali się i umarli.
- Faktycznie, lepiej nie ryzykować. Darujemy sobie wycieczkę po kwiatki na bagna. Co ty na to, Tau?
Zaklinaczka , która podczas całej wymiany tylko w zamyśleniu kiwała głową odpowiedziała natychmiast.
- Podróż zajmie z pewnością więcej czasu, ale za to jest mniej ryzykowna, niż korzystanie z usług karczmarza. A spacerek po bagnach znajdziemy czas kiedy indziej. - Uśmiech skierowany do Rogera mógłby stopić kamień. Roger z trudem powstrzymał się, by nie zacząć prawić jej komplementów.
- Weźmiesz ze sobą luzaka? - Ponownie zwrócił się do Sabrie . - Będziesz mogła jechać szybciej. Mamy jakiegoś zapasowego. I przy okazji może weźmiesz ukochanego pieska Lillavandera... Sara bardzo cię polubiła. Sabrie , do cna zdegustowana zachowaniem Tau , i nie mniej zdegustowana spojrzeniami, jakimi Morgan obrzucał zaklinaczkę , burknęła tylko:-A co myślałeś?

Teu

Sytuacja nie była najlepsza, „tragiczna” byłoby zdecydowanie lepszym słowem. Duergary i Derro czekali na kogoś i tym kimś byli niewolnicy, elfi niewolnicy. Karawana zamierzała najwidoczniej kupić od orków i kapłanów Bane’a niewolników… Teu przeklnął w duchu. Jego bracia i siostry miały na zawsze przepadną w czeluściach podmroku, poniżani i znienawidzeni. Mag cieni stał się tym kim jest w imię swojej rasy. Chciał pomóc, dać nową moc, która pozwoli jego braciom zwyciężyć przeciwników. Jego poszukiwania zaprowadziły go do magii cienia, tajemniczej i obcej magii, nieznanej zwyczajnym magom. To właśnie eksperymenty z tą magią sprawiły, że jego esencja została spaczona magią cieni, a on sam wygnany z elfiego królestwa, z którego pochodził. Nie mógł zatem patrzeć na krzywdę zniewolonych elfów. Jeśli nie emocje to pamięć o tych emocjach obudziła w nim desperacką chęć pomocy.
Elf westchnął głęboko, skupił się. Cienie z okolicy w nieustającym strumieniu płynęły ku jego oczom. Niczym bezdenna otchłań, czarne oczy Teu zdawały się być niemożliwe do zaspokojenia, wypełnienia materią cienia. A jednak, po chwili fala ciemności wypłynęła spod jego powiek. Na krótką chwilę pochłonęła, kapłanów, duergary, derro i paru orków, jeden z nich już nie żył po tym jak ciemność się ulotniła.
Jeden z kapłanów krzyknął do orka.- Zabij jednego z niewolników.
I ork pchnął mieczem najbliższego elfa, uśmiercając go na miejscu.
Po czym każdy z kapłanów rzuca czar powodujący słaby blask na ich ciałach (odporność na czary), a przywódca ich krzyczy.- Poddaj się albo następni niewolnicy zginą. -Hej...to towar zamówiony przez moich pracodawców.- burknął krasnolud. A najwyższy kapłan dodał.- Dopóki nie zapłacili, nie jest ich. -Sam zabiję tego gnoja.- mruknął w odpowiedzi krasnolud i z wyciągniętym mieczem węsząc ruszył w kierunku Teu. A derro gdzieś znikł. -Cholera... zabili go... - przeklnął w myślach elf. -Lepsze to niż życie w niewoli... - dodał chowaniec. -Wybór jednak powienien mieć on... trudno, teraz nie możemy się poddać... - odpowiedział elf i zaczął tkać kolejną tajemnicę. Nową, inną niż pozostałe... w miejscu gdzie stali kapłani, być może nawet sięgając krasnoludy zaczęła wypływać sadzawka cieni. Pulsujące strugi ciemności zaczęły tworzyć wyziewy, które natychmiast zabłysły niepokojącym fioletowym światłem, szepcząc o tym co czai się w ciemności.
Poza tym elf wiedział, że normalna magia nie jest całkowicie kompatybilna z magią cieni, że dwie gryzą się i nie poddają swojemu wpływowi zbyt łatwo. Miał nadzieję, że wystarczy to aby przechylić szalę na jego stronę.
Magia cieni, osłabiona przez przez klątwę nocnego wędrowca nie była w stanie przezwyciężyć odporności na czary kapłanów. Kierujący się szbko w stronę elfa duergar uniknął sadzawki, a derro elf nie mógł dostrzec, pewnie skrył się za pomocą magii. Ale to akurat nie było zmartiweniem, ani to że kolejny elf, tym razem kobieta zginęła od miecza orka.
Duergar triumfalnie krzyknął.- Czuję cię.
I zaatakowal, a jego miecz rozorał bok zaskoczonego elfa. Jego potęga miała wszak uczynić go niewykrywalnym. A jednak szary krasnolud go wyczuł, raniąc głęboko.
Jeden z kapłanów rzucił czar wywołujący rozbłysk białej poświaty która nie ujawniła co prawda pozycji elfa, ale pokazała gdzie kryje się derro. A czaił się w boku jaskini.
W akcie desperacji Teu wykorzystał moce cieni, które dodatkowo rozmyły jego postać, lecz moc ta okazała się nieskuteczna wobec krasnoluda. Ranny, elf odsunął się od krasnoluda, każąc Vraidemowi zaatakować Derro. Derro wyglądało mu na maga, a to mogło mu mocno zaszkodzić. - Może lepiej pomyśl o orkach zabijających niewolników i niezadowoleniu swoich panów. Mnie nie pokonasz tak łatwo. - dodał oddalając się nieco. Oczy Teu zasnuły się ciemnością, tuż przy krasnoludzie pojawiła się czarna dłoń, która właśnie miała dotknąć jego klatki piersiowej. -Się przekonamy.- odparł złowieszczo krasnolud. Vraidem natarł na skulonego półkrasnoluda, rzeczywiście ranią go ramię którym się osłonił przed. Derro pisnął z bólu. Po czym nieskutecznie dźgnął sztyletem.
Szarego krasnoluda dosięgła dłoń, lecz jej dotyk nie zrobił na nim takiego wrażenia, jakiego elf się spodziewał. Krasnolud pognał na uciekając cienistego maga krzycząc. - Tylko na to cię stać podstępny drowie?
Dopadł go poruszając się nadnaturalnie szybko z dziwnym błyskiem w oczach. Kolejny cios również dosięgnął elfie maga cieni, zadając poważną ranę w ramieniu. Elf zdał sobie sprawę, że...stał się ofiarą własnej arogancji. Nie mając w pełni gotowych tajemnic, osłabiony przez klątwę wędrowca nie powinien otwarcie atakować liczniejszych przeciwników.
Kapłani odsunęli się od sadzawki cieni, rzucając kolejne czary i ciskając magicznymi kamieniami na Vraidema atakującego derro. dwa z nich chybiły, jeden jednak trafił.
Elf nie miał czasu wzdychać. Być może błędem było ich atakować... ale nie mógł pozwolić, aby elfy zostały oddane w niewolę... w końcu kiedyś... dawno temu... walczył w imię swego ludu, dla swego ludu... być może nie wyciągnął zatem lekcji. Wtedy też zapłacił mocno za swoją pychę, zapłacił to życiem. Przestał być tym kim jest. Przestał być elfem. -Nie obrażaj mnie, duergardzie! Jestem kimś kogo jeszcze nigdy nie spotkałeś! I nie martw się, mam jeszcze inne sztuczki w zanadrzu! - choć tak naprawdę to nie za bardzo. -Vraidem... chyba nie damy rady... musimy uciekać... głęboko w cień... - telepatycznie przekazał chowańcowi, który niechętnie opuścił Derro. -Zacznij migotać - tak też Vraidem zrobił. Teu uciekając użył prostego, choć skutecznego fundamentu, który oplótł go płótnem utkanym z cienie.
Derro i pozostali znikli mu z oczu, ale przeklęty duergarski wojownik dyszał mu na karku, węsząc za nim niczym pies, pozostało uciec tam gdzie za nim nie podąży. Akurat mijał kilka metrów wcześniej nieduże urwisko wijące się nad rwącą rzeką.
Vraidem pojawił się po kilkunastu minutach obok swego pana. -Tsk, chyba nie da za wygraną... trzeba się będzie z nim zmierzyć... moje iluzje niewiele dadzą... ale twoje migotanie może być korzystne... a jeśli wzmocnię je magią... - razem z chowańcem zatrzymali się. Teu położył dłoń na chowańcu. Cienista energia powędrowała w jego łapy. Była to jednak inna energia niż zwykle. Usadzając się na łapach ukształtowała się w cieniste pazury. Wyglądał jakby zaraz miały się rozpłynąć w powietrzu... choć nie ciało miały ranić.
Starcie krasnoluda z Vraidemem było widowiskowe, cienisty migopies próbował dopaś pazurami duergara, a on rozpłatac go mieczem.
Na razie walka była wyrównana, ale cienisty elf zdawał sobie sprawę, że szary krasnolud jest dość silny. Zwłaszcza, że nagle duergar zrobił się roślejszy i jego ciosy zyskały na sile. Vraidem wiedział o tym i nie ryzykował niepotrzebnie. Ale czas...uciekał. Zwłaszcza że z drugiej strony nadchodziła reszta karawany. Pająki w raz z jeźdźcami wyrwały się do przodu, a duergary nakładały bełty na kusze.
Elf znalazł się w potrzasku. Nie mógł ukryć się, bo krasnolud i tak by go wytropił. Do tego karawana zaczęła się zbliżać... nie miał też liczyć na litość... - Vraidem ... uciekaj... przenieś się za pomocą swoich mocy w bezpieczne miejsce... może potem mnie odszukasz... jeśli będę żył... - gorzkie słowa ledwo co dochodziły do Vraidema . Który chciał się sprzeciwić, ale więź pana i mistrza wymusiła na nim decyzję, do tej pory Teu nigdy z niej nie korzystał. -Niech ci będzie krasnoludzie... poddaję się... straciliście już parę niewolników, więc zapewne nie chcesz rezygnować z kolejnego? - połykając dumę, powiedział elf. Jeśli odpocznie może uda mu się uciec za pomocą swej magii.. w końcu nie potrzebował komponentów, nawet gestów jakby go związali, ani słów. -To prawda, ale...- rzekł krasnolud podchodząc do elfa. Nagle pchnął go z wielką siłą wprost wodną kipiel. I lecąc w dół elf słyszał jego pogardliwy śmiech.- ...ale to oni stracili niewolników, nie ja. A z pod mojego miecza, jeszcze nikt nie uszedł żywy!
I Teu wpadł do rwącej rzeki, ranny i osłabiony...nie mógł stawić wielkiego oporu rzece, która miotała nim niczym marionetką. Dramatycznie machając dłońmi, walczył z bólem i starał się unikać skalnych brzegów i sterczących z rzeki głazów. Kilka takich ciosów jednak zaliczył, ostatni prawie go ogłuszył. Wreszcie rzeka wyrzuciła zmaltretowanego elfa, gdzieś już poza jaskiniami Podmroku. Dobrze że teu nie potrzebował już powietrza, bo inaczej zapewne by się utopił. A tak, poobijany i ranny, ale jednak żywy wydostał sę z jaskiń. Ale zgubił Vraidema . - Vraidem! Vraidem! Vraidem! – krzyczała na tyle ile mógł, a sił miał niewiele. Mentalne krzyki również nie pomagały… może wyczuje go węchem? Ale przecież wpadł do strumienia, jak go wywęszy? A czy chowańce nie mają mocy znajdowania swoich mistrzów? – te i inne pytania szturmowały głowę elfiego maga. Nie dość, że nie uratował niewolników, część z nich zginęło, to jeszcze stracił Vraidema … ale nie… nie stracił! Wciąż czuł więź pomiędzy nimi, nie odczuwał mocnego, bolesnego ukłucia jak się ma po stracie chowańca! Vraidem żył!
Zmęczony, obolały, osłabiony elf rozejrzał się za miejscem gdzie może chwilę odpocząć. Nie ma pojęcia gdzie szukać Vraidema , ale Chowaniec wie, że wpadł do rzeki, a więc gdzieś wzdłuż niej może odnaleźć swego pana… a jeśli nie odnajdzie, a Teu odzyska swoje moce, to elfi mag sam go poszuka!
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 24-08-2010 o 11:32.
abishai jest offline  
Stary 23-08-2010, 13:41   #282
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Lilawander
W ferworze walki elf zwracał uwagi na niziołki. Domyślał się, że szykują własną akcję jednak rozbiegani przeciwnicy skutecznie odciągali uwagę elfa. Wspomagając gryfy zdołał jeszcze posłać w kierunku stworka magiczne pociski a w kolejnego posłał kwasową strzałę - co zaowocowało wrzaskiem oddalającym się od epicentrum starcia.
Niziołki zrobiły jednak swoje, czas jaki wykupiły im gryfy wystarczył do organizacji i kontrataku, który elf kątem oka oglądał przyglądając się kunsztowi małych wojowników. Był niemal pewny, że Sabrie ucieszy się na wieści o bojowych technikach niziołków... a przynajmniej miał taką nadzieję, gdyż czuł, że wróci do drużyny z pustymi rękoma... Było jeszcze zaklęcie do mrocznej potęgi, na które mógł być łasy Teu co także powinno jakoś wynagrodzić drużynie nieobecność Lilawandra. Nad tym mógł jednak pomyśleć dopiero po walce, która po ataku niziołków właściwie się skończyła.
Duma rozpierała elfa, niemal tak jak gdyby on sam pokonał przeciwników, na dodatek w postaci jakichś olbrzymów a nie goblinków.
Dla tego klasycznie profesorskiego maga, który większość czasu spędził z nosem zanurzonym w księgach, każda walka była wyzwaniem. Każda niosła za sobą niesamowite dawki adrenaliny i gdyby elf wiedział o tym być może czułby się spokojniej. A tak po prostu rozpierała go duma z dokonań, którą nie mogła umniejszyć niska ranga przeciwników i walka ze wsparciem.
Sen przyszedł szybciej niż się spodziewał, pobudzenie wywołane walką szybko uległo wszechogarniającemu zmęczeniu.
Rankiem przyszykował zaklęcia i po ustaleniu celu dalszej wędrówki ruszył w ślad za przesyłką.
Świat z góry wyglądał pięknie, klan niziołków sunął już traktem gdy elfi śpioch odlatywał. Wiatr we włosach i przepiękne krajobrazy nieznanych mu dotąd obszarów wynagradzały wszelkie trudy podróży. Dopóki zresztą elf podróżował na gryfie nie odczuwał żadnych trudów a i jego chowaniec chcą czasem odpocząć , po prostu korzystał z gryfiego transportu.
Dość szybko dotarł do wioski, do której też przesyłka dostała się z niemałym trudem - elf zwyczajnie nie dowierzał, że jego towarzysze mogliby wybrać tak trudny teren do podróży. Z góry nie widział żadnej drogi do wsi, wyglądała na odcięta od świata a otoczoną jedynie przez bagna. Po prawdzie nie widział też żadnej trasy od zamku do wioski a brak wozu czy towarzyszy zaniepokoił go jeszcze bardziej.
Może czar źle mnie nakierował?„ - zastanawiał się wiedząc, że nie udało mu się wykryć armaty a jedynie wóz na którym była wieziona - co i tak było samo w sobie dobre... Stracił co prawda drugie zaklęcie zlokalizowania przedmiotu, które przygotował zakładając , że wóz będzie w drodze i że raz określony punkt nie będzie ostatecznym, jednakże i tak był już bliżej niż dalej. A informację mógł zdobyć po zorientowaniu się w sytuacji we wsi. W tym celu na dyskretny zwiad posłał Aragorna. Sam zaś spróbował znaleźć kawałek polany na której mógłby wylądować. Nie chciał się zbliżać do wioski od powietrza. Widok pikującego gryfa mógłby wzbudzić niepotrzebny strach nie mówiąc już o lawinie strzałów.
Sokół był dobrym szpiegiem potrafił niezauważony przysiąść na dachu a nie tylko wzrok miał dobry. Elfa interesowało oczywiście co się w wiosce dzieje. Czekał więc na Aragorna nie chcąc przedwcześnie rozpraszać gryfiego zaklęcia nie mając pewności czy nie będzie mu jeszcze potrzebny. Głównym jego celem była jednak przesyłka, na powrót do wioski zawsze miał jeszcze czas, biorąc pod uwagę jak szybko potrafił się przemieszczać, nie mówiąc już o teleportach, na które obrana polanka nadawała się idealnie. Wiedział jednak, że sam ma marne szanse wytropić przesyłkę, nie bez pomocy prawdziwego tropiciela... Wejście do wioski zdawało się być koniecznością, niezależnie od raportu Aragorna. Wieści od niego jedynie uzależniały sposób tego wejścia, generalnie jednak liczył, że nie będzie musiał wkraczać z impetem. To mogłoby się źle skończyć... Oczywiście Aragorn mógł go ostrzec przed jakimkolwiek wkraczaniem - wówczas pozostawała perspektywa kolejnego noclegu połączonego z odświeżeniem lokalizacyjnych zaklęć. Co prawda miał wrażenie, że ostatnie kilka dni zajmowało mu odsypianie zaklęć teleportujących i tak powoli zatacza koła lenistwa i umizgów, ale jakie miał wyjście??
Pergaminy... następnym razem muszę zabrać ze sobą jakieś zwoje, bo te noclegi z przymusu powoli stają się uciążliwe...Ciekawe co to za wioska...„ Zastanawiał się czekając na chowańca, którego rewelacje miały zadecydować o wkroczeniu do wioski. Na wkroczenie był właściwie zdecydowany, na użycie zaklęć osłonowych już nie. nie chciał objawami magii prowokować mieszkańców a i czary mogły przydać się na później, w końcu nie trwały w nieskończoność...

Sabrie

Sabrie galopowała przez las, ciągnąc za sobą luzaka. uwolnienie się od reszty - mimo całej powagi sytuacji - było na prawdę miłym uczuciem. Co prawda koń, na którym jechała nie był najlepszym z wierzchowców, ale krok miał równy i nie bał się skakać. Kobietę martwiło nieco, że droga była rozmiękła, ale lantany nie z takimi rzeczami sobie radziły. Tak przynajmniej myślała, dopóki nie natrafiła na potężne osuwisko. Jak gdyby wszystko sprzysięgło się przeciwko nim!! Zmieniła konia i pojechała z powrotem.
Na szczęście ani Sylphie ani Rogerowi nie było śpieszno wracać do Bukowa. Widać fakt, że to nie karczmarz a jego córka wyznawali Shar nie przekonał ich. No bo niby czemu w takim razie karczmarz tak chronił swoją piwnicę. Więc mimo ostrzeżeń Scraggena, że mogą uszkodzić wóz, zdecydowali się objechać przeszkodę. Wojowniczka zaprzęgła luzaki do wozu i ruszyli. Rzecz jasna koło zaraz utknęło w rowie... nie przewidując chyba, że to tylko spotęguje wściekłość Sabrie. Pokrzykiwaniem zgoniła Morgana z wozu, podłożyła pod koło grubą kłodę i kazała pchać, nie migając się rzecz jasna od pracy. Półork świsnął batem, wóz jęknął... i nic. Kolejny raz również. Dopiero gdy zdesperowana Sabrie zaczęła rozważać użycie różdżki magicznej siły na koniach i wszystkich obecnych, wóz zaskrzypiał jeszcze raz... i wyskoczył z pułapki. Kolejne co głębsze wertepy Sabrie sumiennie uzupełniała kamieniami i gałęziami, toteż już bez przeszkód wyjechali z powrotem na drogę. Tyle że maginię wytrzęsło nieco bardziej niż zwykle.
Sabrie zaś sprawdziła stan wozu, kapłanów, odpięła konie i pognała dalej, cały czas myśląc o swojej przyjaciółce. Z nią przy boku wszystko było by o wiele prostsze!


Magini

Ruszono w końcu w dalszą drogę, zostawiając cholerne <u>Bukowo</u> za sobą. Sylphia usadowiła się po raz kolejny na tyłach wozu, gdzie jak zwykle umościła sobie gniazdko, by choć w jakiś minimalnych wygodach spędzić czas na wybojach. Przy okazji miała i oko na leżącego tam, wciąż nieprzytomnego Kastusa i Dru...
A Półork miał wyjątkowo paskudną mordę.
Ogólnie nastrój Sylphii nie był najlepszy. Zdobyła informacje, które mogły pomóc całej zgrai w wielu sprawach, postanowiono jednak, by ruszać w dalszą drogę, pozostawiając losy wiochy w rękach miejscowych. Zignorowano więc jej wysiłki, czy wręcz olano, a van der Mikaal miała skromną nadzieję, że po raz pierwszy uzyska jakieś większe uznanie w oczach tych cholernych awanturników. Żeby ich wszystkich normalnie pokręciło!. Mimo sporych starań, nie potrafiła zrozumieć sposobu myślenia tych wywijających orężem, towarzyszących jej jełopów, postanowiła więc dać już sobie z tym naprawdę spokój.
Może w drodze powrotnej, gdy będzie już po całym tym cholernym cyrku z armatą wpadnie do Bukowa choćby nawet solo, by przytrzeć nosa komu trzeba i ukrócić zapędy wyznawców Shaar... może Tau jej potowarzyszy?. Chociaż na nią należało również uważać, jeszcze zacznie się do Magini dobierać. A propo Tau... ciekawe gdzie teraz Teu i Lilcio... potraciły im się Elfiki, a tego drugiego nawet jakoś polubiła...
Kolejnym urozmaiceniem podróży było osuwisko ziemi, blokujące przejazd. Sylphia zdusiła wiązankę pod nosem, masując przy okazji obolały tyłek.
Szybko jednak podjęto decyzję, by jakoś jednak ominąć przeszkodę, jadąc przez kilka metrów wozem po poboczu. Z tego co usłyszała, czynność była dosyć ryzykowna, i wszystko mogło skończyć się naprawdę fatalnie. Po kilku minutach, wielu świstach bata, oraz krzepie pchających(w czym oczywiście nie pomagała) udało się jednak w końcu pokonać bezpiecznie naturalną przeszkodę na drodze.
Można więc było jechać dalej. Byle do przodu, do Silverymoon, dostarczyć tą przeklętą, cholerną armatę, tą przesyłkę z piekła rodem!. Tak, jej nerwy były już mocno nadwyrężone... .

Roger
Sabrie najwyraźniej miała dosyć całej kompanii. Wyraźnie świadczyło o tym pełne radości oblicze, gdy oznajmiała o swojej decyzji. Skwaszona mina magini, niezadowolonej ze zlekceważenia jej wysiłków, zdawała się potwierdzać słuszność decyzji Sabrie. Roger odrobinę jej zazdrościł. Nawet obecność Tau nie rekompensowała wszystkich niedogodności podróży w tym jakże zmniejszonym składzie. Dru i Kastus, choć wyjątkowo cisi i spokojni, niezbyt ułatwiali zadanie, bo zajmować się trzeba było nimi niczym niemowlaczkami. A, jakby nie było, Roger nie najmował się jako niańka. Podobnie jak i Sylphia, o Tau nie wspominając, bowiem zaklinaczka jechała dla towarzystwa, a nie jako ktoś, kto powinien opiekować się kapłanami, ze szczególnym uwzględnieniem Dru.
Powinni byli wynająć jakąś kobietę z wioski... Szczególnie że magini powiedziała, że nie będzie się angażować w żadne eksperymenty związane z karmieniem, bo za to jej nie płacą.
Jakaś wybitnie aspołeczna jednostka...
Rzucił okiem na obiekt swych rozważań.
Nie wyglądało na to, by w miarę przebytych mil humor jej się poprawiał. Co prawda, wbrew powiedzeniu, na urodzie nie straciła, ale nie zmieniało to faktu, że była wściekła i się z tym wcale nie kryła.
Na razie Roger nie zamierzał jej w tym złoszczeniu się przeszkadzać. Usiadł wygodniej obok Scraggena, starając się podpatrzeć, jakim cudem lantany są mu posłuszne.
I zastanawiając się, czy 'szefu' poszedł w końcu za jego radą, udzieloną tuż przed wyjazdem, i rozwalił ścianę w piwnicy...
Niespodziewany powrót Sabrie mógł oznaczać tylko jedno - kolejne kłopoty.
Jeśli osuwisko, na jakie trafili, miało być jakimś znakiem danym im przez niebiosa, to znak ten mówił jedno. Mieli wracać do Bukowa.
Po moim trupie, pomyślał Roger. Choćbym miał sam to przekopać...
- Próbujemy się przedostać - powiedział.
- Nie da rady - oświadczył półork. - Rozsypie się.
- W razie czego przywieziemy kowala i się naprawi - powiedział Roger.
Na szczęście takie poświęcenie okazało się zbędne. Wspólnym wysiłkiem kilku par koni i kilku par rąk udało się wóz przepchnąć i przeciągnąć. Nie sprawdziły się ponure przepowiednie Scraggena i wóz przetrwał przeprawę. Sabrie ruszyła, reszta, znacznie wolniej, podążyła za nią.
Silverymoon czekało.


Teu
Zmęczony, zniechęcony, nieco zrezygnowany, elfi mag cieni musiał ruszać dalej. Znaleźć bezpieczne miejsce, zregenerować siły i poszukać Vraidema, i innych. Idać natrafił na niewielką osadę, w niej na tchórzliwych wieśniaków... lecz to nie oni przyciągnęli jego uwagę. To pół-elf, przywódca, z wymierzoną w niego strzałą.
Na pytanie łucznika elf gorzko się uśmiechnął. -Nie powinienem był zgrywać bohatera... a jednak... nie mogłem patrzeć jak mój lud dostaje się do niewoli szarych krasnoludów...- prychnął równie gorzko co się uśmiechał. -Acha...-rzekł łucznik i dodał.- Możesz odpocząć w karczmie. Nie ma tam co prawda miejsc dla podróżnych. Służy tylko miejscowym.
Elf spojrzał na łucznika i westchnął.
-Nie szkodzi, wystarczy mi krzesło i chwila spokoju. Ruszę jak najszybciej się da...- spojrzał na wieśniaków -Nie mam zamiaru ich straszyć zbyt długo... przy okazji... niedaleko, wzdłuż strumienia jest przejście do podmroku, radzę uważać. Orki i duergary dobijały tam targu handlując niewolnikami... - wskazał kierunek ręką i ruszył do gospody, aby tam odpocząć. -Wiemy...ale strumień wartki, jedynie trupy wyrzuca.- odparł elf i ręką wskazał wioskę. Niedużą, ale otoczoną prostym ostrokołem.
Bez zbytecznych słów elf ruszył do wioski nie komentując odpowiedzi półelfa, mając tylko nadzieję, że Vraidemowi nic nie jest.
Za nim było kilkanaście chat, chłopki z ciekawością przyglądały się nowo przybyłem, a półelf zaprowadził Teu do karczmy...w sumie większej wersji, pobliskich chat. Karczmarza tu nie było. Kilka stolików i krzeseł, było całym wyposażeniem. Przewodnik elfa wskazał na jedno z miejsc do siedzenia. Po czym spytał. - To gdzie chcesz iść?
Mag spojrzał na przewodnika nieco zaskoczony pytaniem. Czy nie rozumiał on, że elf ma ochotę odpocząć nieco w ciszy, nie pytany o jego osobiste sprawy? Elf spojrzał swoimi czarnymi oczami w głąb oczu przewodnika i westchnął. -Na razie odpocznę tutaj, posiedzę, popatrzę, rozejrzę się po tej mieścinie… za parę godzin wyruszę jednak stąd… muszę odnaleźć przyjaciela… walka nas rozdzieliła, ale mój chowaniec jeszcze żyje, czuję to. To spory pies, przypomina wilka o czarnej sierści. Hmmm… a może macie tu jakiegoś kapłana czy znachora? Jestem ranny… i przydałaby mi się pomoc… mogę oczywiście zapłacić…- był ranny, wciąż trzymał się na nogach, rany nie były głębokie, ale elf nie chciał wyruszać na poszukiwania tylko po to, aby paść łatwym łupem bandytów czy zwierząt.

Wielki Kombinator

Perypetie rozdzieliły drużynę pier... znaczy się drużynę armaty. Każdy elf pognał swoją drogą, w większości przypadków wymuszoną przez mniej lub bardziej nieudane decyzje.
Teu dotarł do jednej wioski...
Półelf będący tutejszym przywódcą do wygadanych należał. Podsumował bowiem długą wypowiedź Teu krótkim beznamiętnym.- Acha.
I dopiero po chwili dodał.- Z karczmy kieruj się na lewo. Pomiędzy chatami, jest stara świątynia Silvanusa. Jak już będziesz czuł się na siłach, to tam się udaj. Kwestię zapłaty za leczenie ustal z Irwiną.
Nie wysilił się jednak wytłumaczyć Teu, kim jest owa Irwina. Gościnność nie szła tu w parze z dobrymi manierami.
Po wyjaśnienia półelf opuścił Teu kończąc rozmowę słowami.- Nie narób tu szkód. Nikt cię nie będzie pilnował, więc nie nadużyj naszego zaufania.
I wyszedł z karczmy...

I Teu został sam, ze swymi problemami, ranami i pustką w głowie, po stracie kontaktu z chowańcem. Cisza panująca w tym budynku, kontrastowała z odgłosami życia na zewnątrz.
Dla tutejszych przybycie elfa było jedynie krótkim przerywnikiem codziennej rutyny.
Jedynie najmłodsze dzieciaki, zaglądały do karczmy z ciekawości.
Po odpoczynku Teu ruszył do świątyni, która okazała się być na pół zdziczałym ogrodem, pełnym starych drzew wciśniętym pomiędzy dwie zagrody.
Jej strażniczką okazała się ciemnowłosa kobieta w równie ciemnych szatach. Przyglądała się elfowi badawczo, po czym chciała spytać.- Jak mogę ci po...
Jednakże natychmiast stan elfa i dodała.- Nie jesteś już częścią natury, prawda?
Było to raczej pytanie retoryczne, gdyż kobieta nie oczekując na nie odpowiedzi, mówiła obojętnym tonem głosu.- Połóż się w pod jabłonią i uspokój myśli, to nie potrwa długo. Muszę zbadać cię za pomocą błogosławieństw Ojca Drzew i mej wiedzy , a potem uleczę.
Przez chwilę kapłanka szeptała prośby do swego bóstwa, nad Teu by po chwili rzec.- Rany nie stanowią problemu. Natomiast klątwa... już tak. Zwykle nie upraszam dostępu do tego rodzaju łaski. Mam co prawda odpowiedni zwój, ale będzie cię to kosztowało drożej.
Czy Teu miał jakiś wybór? Elf zgodził się potakując głową.
I po chwili poczuł dłonie kobiety na swe skórze, w okolicy ran... Jak większość kapłanów Irwina uważała, że aby osiągnąć jak najlepszy efekt, należy dotykać ciała w pobliżu obrażeń do wyleczenia. Do uszu Teu dobiegła prośba do Ojca Lasów o uzdrowienie i przez jego ciało, a przez jego ciało przepłynęła kojąca energia.
Potem kapłanka oddaliła się by wrócić ze zwojem i jej słowa i szepty przepędziły z ciemność duszącą elfa, a wywołaną spojrzeniem nocnego wędrowca.
Kapłanka wstała i przez chwilę mamrocząc pod nosem liczyła dług elfa.- Trzy razy po sto pięćdziesiąt plus zwój za trzysta siedemdziesiąt pięć. To będzie...osiemset siedemdziesiąt sztuk złota.
A gdy monety zmieniły właściciela, kapłanka Irwina rzekła, spoglądając badawczo na Teu.- Masz do mnie jeszcze jakieś sprawy?
A gdy mag cieni zakończył sprawy w świątyni, mógł wreszcie rozejrzeć się po wiosce. Nie różniła się ona bardzo od Owocnego Rozlewiska, może tylko tym, że chat było więcej...i prymitywnymi fortyfikacjami. Poza tym, mieszkający tu lud był mrukliwy i najwyraźniej nie przyzwyczajeni do obcych. Do Teu nikt się nie odzywał. Każdy z chłopów był zajęty, albo pracą w przy obejściu albo pracą w polu. Niemniej elf czuł na sobie baczne spojrzenia.
Może i nie był niemile widziany. Ale na pewno nikt się nie cieszył z jego pojawienia. Lilawander zaś dotarł do Bukowa...
Z lotu ptaka i spojrzenia...niewiele się działo. W wiosce pracowali chłopi, jedni przy stawianiu zabudowań. Inni na roli, pozostali zajmowali się swoimi sprawami. Drogi, choć zaniedbane i niewyraźne, to jednak były. Jedna prowadziła na bagna, druga w przeciwnym kierunku. Przy strażnicy kręciło się paru uzbrojonych typków, zmienianych co trzy godziny. Zapewne wioskowa milicja.
I gdy wkroczył, owa milicja natychmiast wycelowała w niego kusze. Lilawander był dość potężnym czarodziejem, ale celujące w niego z kusz dwa półorki wydawały się doświadczonymi strzelcami. To oczywiście zniechęcało Lilawandera do prób rzucenia jakiegokolwiek czaru... - Na dupę Bhaala...co jest? Znowu ktoś wylazł z bagna? Jakiś dekadzień utopców, czy co?- jęknął w irytacji jeden z półorków. A drugi spytał.- Wołamy szefa?
-Nie. Po prostu zastrzelimy go i będzie po kłopocie.-
rzekł ten pierwszy ironicznie, po czym dodał opuszczając kuszę.- Mam to gdzieś... Nie próbuj żadnych sztuczek w wiosce elfie. Karczma jest tam. A jak kogoś ścigasz, to już sobie pojechali.
- A szef?
- spytał drugi półork. A pierwszy rzekł z wściekłością.- Co szef ? Co szef?! Szef się sam dowie, jak ten elf pójdzie do karczmy. A jak od razu wyjedzie tym lepiej. Tamci narobili zamieszania i uciekli z podwiniętym ogonem. Ładnie to tak? Obrzucić kogoś błotem, a potem uciec ze strachu przed konfru...kontfr....wiesz o czym mówię.
-Nie bardzo.-
odparł drugi półork. I pierwszy zaczął tłumaczyć.- Stawia się dwóch typków na przeciw siebie i obaj starają się udowodnić, że ich obelgi mają uzasadnienie w rzeczywistości. To się nazywa konfrutacja...Kurka flaczek. Kowal to lepiej to tłumaczył.-
I obaj strażnicy zajęli się rozmową, zupełnie zignorowali Lilawandera.
A gdzieś tam w górze inne stworzenie, patrzyło na elfa z irytacją, pomieszaną z troską. Czasami nawet kusiło go, poudawać gołębia i zesr... posłać powietrzny podarek na głowę czarodzieja. Choć czasem jego spojrzenie przykuwał ten ogier, skubiący trawę na pobliskiej łące...ależ on miał mocarne...nogi i kopyta.
A reszta drużyny pokonawszy pierwszą przeszkodę terenową, jechała dalej. Słońce mocno prażyło więc, Tausersis podjechała do wozu i przywiązawszy swego wierzchowca do wozu, wskoczyła do środka. Uśmiechnęła się nieco smutnie, do magini której tej uśmiech mimowolnie wydał się bardzo kuszący...znaczy bardziej same wargi Tau, niż uśmiech.
Obecność Tau była taka... rozpraszająca. Na szczęście zaklinaczka nie była w nastroju do flirtu, choć gdy wypinała nieświadomie pośladki w kierunku Sylphii, to tej robiło się nagle bardzo gorąco. Magini pociła się niczym w saunie.
A znajdujący się w pobliżu Roger mimowolnie za siebie zerknął na sytuację na wozie. Sama zaś zaklinaczka nie zdając sobie sprawy, lub (co bardziej prawdopodobne) nie przejmując się tym że przyciąga uwagę. Nalewała zimnej wody z karafki na szmatkę i zwilżała nią czoła i wargi nieprzytomnych kapłanów. Nie zmieniając pozycji, spojrzała na spoconą czarodziejkę i niewinnym głosikiem spytała.- Mogłabyś mi pomóc przy tym? Jest im taaak gorąco. Musimy dopilnować by się chorzy nie przegrzali. Inaczej szybko nam zemrą.- ostatnie słowa mówiła już smutnym głosikiem.
Nie tylko im było gorąco, także i magini i zerkającemu coraz częściej Rogerowi.
Jedynie mrukliwy półork zajmujący się powożeniem i nie zwracający uwagi na sytuację , nie miał tego problemu.
No i Sabrie, która popędziła do przodu z Sarą by wybadać sytuację. Oczywiście pies był zadowolony z okazji do przebieżki. I oświadczał tą radość, radosnym szczekaniem.
Droga była kręta, ale wydawała się bezpieczna. I monotonna i nudna...i długa. A śladów cywilizacji ani widu, ani słychu.
Choć za kolejnym zakrętem, jakaś cywilizacja się ujawniła. Bynajmniej nie taka, jakiej spodziewała się Sabrie. Szczekanie Sary, bardziej nerwowe i złowieszcze, sprawiło Sabrie zwolniła, dobyła oręża i wtedy z trawy wyskoczyły ... koboldy.

Trzynaście jaszczurowatych kurdupli, przekrzykujących się nawzajem.- Pieniądze i życie! Dawać skarby, to przetrwać! Nie brać jeńców! Mamy przewagę liczebną.
Starając się otoczyć wojowniczkę, ustawili się w półokręgu blokując przejazd. A jeden z nich, najwyraźniej przywódca wysyczał.- Jesteś naszym jeńcem, poddaj się a potraktujemy cię... ulgowo.
Wolne żarty... Banda pyskatych mikrusów, wzięła ją w niewolę? Chyba byli nowi w tej branży, bo ta pułapka była mocno niedopracowana

Roger

Istna sielanka.
Piękna pogoda, słoneczko przygrzewa. Można sobie zatem siedzieć wygodnie na koźle i, poza odpoczynkiem po trudach nocy tudzież przepychania wozu przez ziemną przeszkodę, nic nie robić.
Może poza wypatrywaniem ewentualnego niebezpieczeństwa.
W pewnym momencie Tau przeniosła się z wierzchowca do wozu... Kierunek przemieszczenia się był niezgodny z tym z przysłowia, ale lantany nie okazały swego niezadowolenia. Podobnie jak i reszta załogi wozu.
Rzut oka wstecz wystarczył, by Roger zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej było w nieco inny sposób wykorzystać noc... Pochylona nad kapłanami zaklinaczka stanowiła, choć pewnie nieświadomie, ciekawszy widok, niż droga, którą podążali. Zdecydowanie bardziej interesujący niż jakiekolwiek elementy krajobrazu... Roger oderwał wzrok od interesujących elementów prezentowanych przez Tau i przegonił z głowy myśli o różnych zajęciach, które można by wykonywać wraz z zaklinaczką.
W tym momencie trzeba było jej pomóc przy chorych...
Co prawda jedna troskliwa pielęgniarka wystarczała i Roger jako pomoc byłby mało przydatny, gdyby czasem udało mu się nie przeszkadzać, ale była jeszcze inna możliwość.
Osłonięcie leżących przed słonecznymi promieniami byłoby z pewnością mile widziane. I dość łatwe do wykonania.
Uniesiony fragment płachty służącej do osłaniania armaty, dwa koce... Namiot to nie był, ale pod tak utworzonym daszkiem było chłodniej, a w dodatku przewiewnie.
Roger pomógł ułożyć chorych, a potem wycofał się ze strefy wpływu uroku Tau i usiadł obok Scraggena.



Lilawander

Elf chciał jeszcze podpytać strażników o to dokąd udali się podróżnicy i co takiego tu zrobili, nie chciał jednak wtrącać się do coraz intensywniejszej wymiany zdań. Zgodnie ze wskazaniami skierował się do karczmy, zamierzając porozmawiać sobie z szefem.
Łatwiej powiedzieć to jednak było niż zrobić. W karczmie kręciło się sporo osób. Był jeden potężnie zbudowany typek o szramiastej gębie. Było dwóch półorków i krasnolud w rogu, była wreszcie obsługująca gości ciemnowłosa młoda piękność. No i brzuchaty łysol z krótką bródką, który podszedł do elfa mówiąc.- Witam witam...w czym mogę pomóc. Posiłek czy może pokój na noc?
- Szukam szefa wioski, - odpowiedział rzeczowo, śpieszyło mu się do poznania faktów i odnalezienia przesyłki -Tam.- odparł kwaśno karczmarz wskazując, na siedzącego ponuro typka. - Dziękuję - odparł elf, nie zwracając uwagi na niezadowolenie karczmarza który zbyt pochopnie liczył na zyski... Podszedł do wskazanej osoby i przywitał się: - Dzień dobry, nazywam się Lilawander, poszukuję grupy z którą niechcący się rozdzieliłem. Ponoć trochę tu narozrabiali, czy mógłby mi pan wyjaśnić cóż takiego zaszło w wiosce i gdzie udali się moi towarzysze? -Kto powiedział, że dobry...spiczastodupy.- szef wioski wyraźnie był nie w humorze.- Czy ja wyglądam na informację? Zapłacisz, ze wyrządzone szkody, że się głupio pytasz?
- Może będę w stanie pomóc
? „A jakież to szkody „- zapytał sam siebie i rozejrzał się po karczmie - „przybytek wygląda na nienaruszony... a przynajmniej nie świeżo. „ Wolał jednak nie poruszać znów tematu szkód, pomny na niewielką zawartość swej sakiewki...
-Oooo.... i już ci rura zmiękła bohaterku.- burknął szef, rozpierając się wygodniej na krześle.- Jak już dochodzimy do szczegółów, to już nie takiś hardy.
Wskazał palcem na karczmarza.- Twoi towarzysze, rzucili oskarżenia na karczmarza, ale uciekli chwilę potem. A że poza ich słowami nie było żadnych dowodów. Albo ty je udowodnisz, albo zapłacisz karę, albo masz piętnaście minut na opuszczenie wioski. Nie mam cierpliwości, na kolejnego mąciwodę.
- Taa , i tak najpierw muszę ich odnaleźć, choćby po to by dowiedzieć się czemu rzucili takie oskarżenia i co wiedzą... Potem mogę tu wrócić teleportem i zbadać co w głowie karczmarza siedzi, za twoim przyzwoleniem. Mam odpowiednie czary by dowiedzieć się właściwie wszystkiego, nawet wbrew woli ofiary czaru... Daje Ci to już jakąś szansę pozytywnego rozwiązania sprawy? Jeśli tak to możemy porozmawiać o szczegółach, o ile dowiem się w którym kierunku pojechali moi towarzysze. Pewnie ścieżka nie jest tak prosta jak się wydaje... - zakładał elf, nie mający wielkiego pojęcia o tropieniu...
-Wynocha stąd pókim miły...mamy czary, psiakość. A co ty myślisz? Mam uwierzyć kolejnemu przybłędzie? A kto sprawdzi, że ty nie kłamiesz. -zaczął pieklić się szef.
- Fakty. a skąd będę wiedział co wie karczmarz? Wiedzę można poprzeć dowodami, jeśli robił coś złego to będę wiedział gdzie i co i wskażę. Gołosłownych oskarżeń ani uniewinnień rzucać nie będę. - oświadczył stanowczo, nieco wybity z równowagi oskarżeniami szefa wioski... -Tak...skoroś taki mądry, to czemuś się zgubił? I po co zadajesz pytania, skoro niby możesz wszystko odczytać w głowie.- ironizował szefu.
- Czar trzeb przygotować i raczej nikt własnej chęci nie przyzwoli mi na szperanie mu po głowie, prawda? - odparł nieco ironicznie nie zamierzał też tłumaczyć rozmówcy jak doszło do rozdzielenia... - A z tym zgubieniem to dłuższa historia. Dobra sam się dowiem gdzie oni poszli i być może wrócę tu by pomóc. A jakaś nagroda będzie za rozwiązanie sprawy? - pomyślał rzeczowo, mając coraz mniej ochoty pomagać wiosce... a przynajmniej nie za cenę jaką do tej pory płacił. Poza tym zakładał, że rozmówca potraktuje go poważniej, bo i niby czemu miałby ktoś obcy pomagać za darmo?... Odpowiedź zaskoczyła i zmieszała elfa.
Szef spojrzał na elfa z gniewem w oczach i po chwili ryknął.
- Nagrody się zachciewa parszywcowi! Obrzucać oskarżeniami, rozbabrać sprawę, zabrać w dupę...to najłatwiej. A potem podsyłać tu jakiegoś podrzędnego oszusta i jeszcze nagrody żądać, za bajzel który się zostawiło za sobą.
Mężczyzna chwycił elfa z ubranie i z wściekłością dodał.- Precz mi z oczu, póki jeszcze jestem miły.
Po czym odepchnął Lilawandra. - Zabrać w dupę w troki...to najłatwiej. dorzucił jeszcze wzburzony szefu, bardziej już jakby do siebie niż do elfa.
- Uch , - wydusił przy popchnięciu elf, bynajmniej nie zamierzał jednak oddawać, jeszcze było mu życie miłe. Lilawander postanowił nie nadwyrężać dalej cierpliwości szefa wioski... nie przypuszczał, że drużyna mogła, aż tak narozrabiać. Wyszedł z karczmy, kierując się wprost do strażników, oni musieli widzieć gdzie udał się wóz i jak dawno temu. Wychodząc poprawił jeszcze strój a resztki oburzenia strącił w niepamięć.
Strażnicy zajęci rozmową nie zwrócili jednak większej uwagi na nadchodzącego od strony wioski elfa.
- Przepraszam, kiedy wyjechał stąd wóz? I w którym kierunku?
- zapytał wprost.
Spojrzeli na elfa i jeden rzekł.- A co nas obchodzą wozy?
A drugi zaś dodał.-Są dwie drogi, jedna na bagna prowadzi, jak sądzisz gdzie mógł pojechać?
- Acha. Odparł dopiero zdając sobie sprawę, jak prosta ma drogę do odnalezienia wozu... - No to dzięki, być może wrócę tu jeszcze jak dowiem się w końcu co tu zaszło. Wasz szef za bardzo wkurzony by można było z nim normalnie porozmawiać. Jakby co to do zobaczenia. - powiedział uprzedzając ewentualną kolejna wizyt e, po czym wyszedł z wioski zamierzając dowiedzieć się ze źródła co takiego zaszło w tej wiosce, choć właściwie im bardziej się od niej oddalał, tym mniej się nią przejmował. W końcu dotarł do śladów wozu i jedynej dróżki biegnącej w przeciwna stronę bagien. Z pomocą gryfa ruszył śladem przesyłki.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 23-08-2010, 14:12   #283
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wielki Kombinator




Nie wszystko złoto, co się świeci z góry,
Ani ten śmiały, co się zwierzchnie sroży;
Zewnętrzna postać nie czyni natury,
Serce, nie odzież, ośmiela lub trwoży.
Dzierżyła miejsca szyszaków kaptury -
Nieraz rycerzem bywał sługa boży.
Wkrada się zjadłoś i w kąty spokojne;
Taką ja śpiewać przedsięwziąłem wojnę.
Wojnę domową śpiewam więc i głoszę,
Wojnę okrutną, bez broni, bez miecza,
Rycerzów bosych i nagich po trosze,
Same ich tylko męstwo ubezpiecza:
Wojnę kapłańską... Nie śmiejcie się, proszę,
Godna litości ułomność człowiecza.
Śmiejcie się wreszcie, mimo wasze śmichy
Przecież ja powiem, co robiły mnichy.
W mieście, którego nazwiska nie powiem,
Nic to albowiem do rzeczy nie przyda;
W mieście, ponieważ zbiór pustek tak zowiem,
W godnym siedlisku chłopa, krasnoluda,
W mieście - gród, ziemstwo trzymało albowiem
Stare zamczysko, pustoty ohyda -
Było trzy karczmy, bram cztery ułomki,
Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki....


Czerwony Modrzew nie był taki, jak miasto w starej pieśni stworzonej przez ponoć wysoko postawione kapłana Lathandera. Klasztorów nie było...Zamiast tego była jedna świątynia Waukeen. I mini-wojna religijna, jak w owej pieśni. Ale o tym Revalion dopiero po przybyciu się przekonał.
Z początku było Waterdeep, miasto wspaniałości w którym przebywał ...Miasto w którym narobił długów i kłopotów i w którym napatoczył się na harfiarza imieniem Harvek.
To było szczęśliwe spotkanie...
Bowiem magiczni zdziercy, zwani przypadkiem chyba „Czujnymi Magami i Obrońcami” ,chcieli aby zapłacił karę, za korzystanie z własnej magii tajemnej w mieście. Zupełnie jakby on, bard, był czarownikiem. A gdy protestował, magowie wspomnieli coś o wynajęciu prawnika i złożeniu zażalenia...Po zapłaceniu dużej kary, oczywiście.
Taaa.. łatwo im było mówić, gdy to Revalionowi kieska szybko pustoszała, nie im. Harvek jednak zapłacił karę za półelfa oddalając wizję więzienia ( a być może nawet wizytę w niesławnych Czarowięzach). Ale też nie uczynił tego z czystej dobroci. Harvek wspomniał coś o ważnej przesyłce do Silverymoon i tamtejszym nowo-otwartym kolegium bardów, do którego Revalion, mógłby się dostać w ramach nagrody za pomoc. No i u jego u długu u Harfiarzy. Klasyczna metoda kija i marchewki. Klasyczna...ale i skuteczna.
Z pomocą wynajętego z gildii maga teleportowali się we dwóch do Czerwonego Modrzewia, razem z wierzchowcami. Tu też mieli czekać na przesyłkę. Co prawda Harvek umówił się z nimi w innym miejscu, ale harfiarz przypuszczał, że będą musieli przejechać przez to miasto.
A samo miasto było całkiem spore. Składało się na nie kilka sklepów ( dokładniej trzy.... „Drób Mhandyvvera„ , „Kamieniołomy Jednotarczowego”, „Bezpieczne Podróże Thelorna”) oraz dwie tawerny („Drwal Czerwonego Modrzewia”, „Hełm w Południe”) świadczące o nadmiarze fantazji właścicieli, jeśli chodzi o nazewnictwo. Co akurat nie zawsze dobrą cechą.
Były też dwa zajazdy przyjmujące gości, „Dyndający Miecz” (kolejny przejaw „pomysłowości” miejscowych) oraz „Czarnomasłowy Zajazd”.
Była też spora świątynia Waukeen, był też domek miejscowego czarodzieja, oraz... mała enklawa czerwonych czarodziejów z Thay, sprzedająca różne towary magiczne po okazyjnych cenach.
Byli też najemnicy i rabusie krążący po mieście niczym sępy. Było ich całkiem sporo, nawet więcej niż powinno w takiej mieścinie. Wędrowali w grupkach, przyglądali się podróżnym, szczególnie zaś karawanom. Poza tym, o dziwo, nie sprawiali większych kłopotów. Poza okazjonalnymi burami w karczmach.
Bowiem prawdziwym problemem miasta było coś innego. Wraz z założeniem enklawy, do miasta oprócz magów z Thay, zjawił się kleryk Kossutha.
I świątynia Waukeen musiała się zmierzyć z czymś nowym. Agresywną ewangelizacją wiernych przez inne wyznanie.
Kapłan Kossutha ostro nawracał każdego na wiarę w swe bóstwo, przy okazji mieszając kapłanów i kapłanki Waukeen z błotem, w przenośni oczywiście. Ale za to czynił to przed ich świątynią w dodatku dopingowany przez neofitów w wierze.


Dalej wszystko toczyło się wedle łatwego do przewidzenia scenariusza. Ze świątyni Waukeen wychodziła kapłanka wraz z pomniejszymi klerykami.


Swoją drogą, rudowłosa kapłanka pięknie prezentowała się w ceremonialnej zbroi...
Ale wracając do tematu. Jak to bywa gdy spotkają się teolodzy dwóch wyznań, najpierw jest pyskówka na tematy religijne, by powoli schodzić na personalne dogryzanie, a całą sprawę zakończyć wyzwiskami.
A potem, ku uciesze gawiedzi, zwolennicy obu bóstw brali się za łby, zmieniając teologiczną dysputę, w regularną burdę . A potem przybywała straż miejska i rozdzielała walczące strony.
I tak ponoć co drugi dzień. A kapłanów żadnego z bóstw oskarżyć o burdę się nie dało, bo nie brali w niej udziału ograniczając się do dopingowania swych zwolenników.
Ot...i właśnie taką burdę uliczną oglądał Revalion... sam. Bowiem Harvek oddalił się załatwić parę spraw zostawiając barda samego, z nakazem zatroszczenia się o jakiś nocleg dla nich. Mieli bowiem zostać w tym mieście i czekać, na przesyłkę.
...A przesyłka powoli się turlała, zadaszona, dzięki staraniom Rogera. Morgan siedział na koźle, obok znudzonego półorka. Zaklinaczka zaś pilnowała obojga nieprzytomnych kapłanów. Co jakiś czas zerkała jednak na maginię, co wywołało u niej dodatkowe przyjemne sensacje cielesne.
W końcu zbliżyła się do Sylphii i dotknęła dłonią jej zimnego mokrego(dzięki wodzie z manierki) czoła pytając zatroskanym głosem.- Dobrze się czujesz?
Przy okazji pokazywała Sylphii swój dekolt, który choć nie był tak imponujący jak wyznawczyni Mystry, to i tak przykuwał spojrzenie, działając rozpraszająco...nieco. - Ech... nic mi nie jest ! - Odpowiedziała magini, przez chwilę mrugając oczami, i gapiąc się prosto w dekolt Tau, szybko jednak skierowała spojrzenie, a następnie i głowę w inną stronę - A coś taka troskliwa?
-Wiesz... czuję się taka, nieprzydatna w tej chwili. I...martwię się o nich, o was, o ciebie. Nie chcę by coś złego się stało. I nie chcę się biernie temu przyglądać.-
rzekła smutno zaklinaczka i spojrzała w kierunku magini.-Jak ty to robisz, że jesteś taka silna? Chodzi mi o przymioty serca, nie potęgę.
I tu zaklinaczka dotknęła biustu magini, na wysokości serca, co sprawiło że Sylphii serce zabiło mocniej niż powinno.
Maginię trzasnęła fala gorąca, a na policzkach pojawiły się rumieńce. W zasadzie spodziewała się „czegoś” podobnego w trakcie owej paplaniny, mimo tego była i tak mocno zaskoczona. - Znaczy się że co...? - Przez chwilę się we wszystkim pogubiła, po czym delikatnie pochwyciła dłoń Tau zabierając ze swojej lewej piersi i kładąc sobie na kolanie, a następnie po przyjacielsku zaczęła ową dłoń poklepywać swoją - Wiesz, ja wcale silna złotko nie jestem, ja mam wrodzoną wredotę - Odpowiedziała niezwykle rozbrajająco, po czym zaczęła się z tego głośno śmiać - Nic się nie przejmuj, ja już tak mam... milusie to, że się martwisz, ale nie ma co na zapas. Co ma być to będzie, ale łatwo się nie damy - Mrugnęła do niej na końcu. -Cieszę się że jesteś tutaj. - uśmiechnęła się w odpowiedzi zaklinaczka, po czym dodała.- I naprawdę cieszę się, że mogę się o ciebie oprzeć...duchowo.
Po czym ponownie zabrała się za opiekę nad kapłanami, mrugnąwszy porozumiewawczo i powiedziawszy dwuznacznie.- No i zawsze jest miło, gdy w okolicy jest śliczna kobieta, jak ty. Jest na czym zawiesić oko.
- Echm... no... miło również, że ty tu jesteś -
odparła magini, nieco zmieszana - I możemy sobie porozmawiać kiedy zechcesz... a za komplementy dziękuję - Uśmiechnęła się, jakoś tak niepewnie -Ty też niczego sobie... - Dodała już dosyć cicho.
Tymczasem Roger zauważył coś...Pewnie dlatego, że jako jedyny był czujny. Coś się zbliżało do nich na gryfie. To coś, to był Lilawander.
Także i elfi czarodziej bez problemu wypatrzył wóz, aczkolwiek była to jedyna pocieszająca wiadomość. Nie widział bowiem nikogo znajomego poza Rogerem. Woźnicą był jakiś szpetny półork. reszty grupy nigdzie nie bylo widać. Być może skryli się pod płachtą rozwieszoną nad wozem. Co było dziwne, bo choć było gorąco, to nie aż tak. Cóż... na pewno wszystko się wyjaśni, gdy się spotkają. I z tym zamysłem zaczął gryfem pikować, by wylądować nim tuż obok drużyny.
W której oprócz Teu brakowało też... i wojowniczki.
Koboldy zwiały przed kopytami konia Sabrie i paszczą Sary. I wojowniczka ruszyła dalej gnana obowiązkiem... i może nieco troską o kapłanów i o to jak reszta poradzi sobie bez niej. Bądź co bądź, nie można podróżować i nie przywiązać się choć trochę do towarzyszy. Którzy choć nie byli idealni, to przecież... dzielili z nią trudy podróży. I mogła na nich liczyć, choć nie zawsze tak jakby chciała.
I wtedy gdy jechała tak dalej usłyszała znajomy zew, przyjazny zew. Zew skierowany do niej i tylko do niej. Głos który nie wydawał dźwięków, a mówił wprost do jej serca niczym dźwięki fletu.” –Znalazłam cię.

Roger Morgan

Hej, drogie panie... - Roger obejrzał się i na moment zaniemówił, widząc maginię i zaklinaczkę zajęte czymś, czego raczej nie można było zaliczyć do kategorii 'opieka nad chorymi'. Na dodatek zdaje się wcale go nie usłyszały, zajęte swoimi sprawami.
Pokręcił głową, po czym odwrócił się, by oddać się ulubionemu zajęciu wszystkich podróżnych - wypatrywaniu niespodzianek.
Te bowiem miały zwyczaj bywania nieprzyjemnymi.
Tak jakoś urządzony był ten świat, że nawet zdarzenie na pozór przyjemne zapowiadało w sumie coś zgoła przeciwnego. Jak na razie jedynym wyjątkiem od tej reguły było, w przypadku tej podróży, przyłączenie się Tau do kompanii.
Obserwacja okolicy dała w wyniku jedno, dość ważne spostrzeżenie. Do wozu zbliżał się bliżej nie zidentyfikowany obiekt latający.
- Można? - Tym razem Roger profilaktycznie zastukał w jeden z elementów konstrukcyjnych zadaszenia. - Coś zdaje się zbliża do nas. A raczej - ktoś leci. Na pierwszy rzut oka wygląda jak nasza zaginiona owieczka na gryfie, ale kto go tam wie... Z tej odległości wszyscy wyglądają tak samo...
Tau oderwała się od pilnowania nieprzytomnych kapłanów, by spojrzeć w górę i spytała.- Wysłać coś na powitanie. Jakiegoś potwora?
- Kogo tam znowu niesie?... - Burknęła pod nosem Sylphia.
Z nieba pierwszy zleciał Aragorn. Dobrze znany drużynie chowaniec, zatoczył koło wokół wozu jednocześnie przekazując informację o osobach znajdujących się pod daszkiem...
Chwilę później zleciał elf na gryfie.
- Witajcie - przywitał wszystkich z uśmiechem, radosny z odnalezienia przesyłki...w miarę kompletnej. Po chwili jednak spoważniał, wiedział, że nie ma dwóch osób a stan kapłanów ... nie jest najlepszy, co wiedział z relacji sokoła.
- Gdzie Sabrie i Teu i co z kapłanami? - zapytał po chwili, zdając sobie sprawę, że jedyne osoby którym mógłby pochwalić się z osiągnięć...przepadły.
- Witaj... - odezwała się Magini, uśmiechając na moment, i myśląc, jakby tu w skrócie o wszystkim opowiedzieć, ubiegł ją jednak Roger. Nie chcąc się wtrącać innemu w zdanie, siedziała więc cicho, przyglądając się dosyć dawno nie widzianej gębie „Lilcia”.
- Kapłani się potruli, bo zażyli jakieś świństwo, Sabrie pojechała do Czerwonego Modrzewia, by zdobyć jakieś mikstury, by ich postawić na nogi, a Teu zaginął na Planie Cienia, w bohaterski sposób odciągając od nas Nocnego Wędrowca. - Roger w jednym zdaniu streścił wszystkie przygody kompanii. - Nie wiedzieliśmy, czy i kiedy się zjawisz, bo pewnie byłbyś szybszy niż ona. A co z tobą się działo? - spytał.
-Na razie ich stan jest stabilny, ale...- wymruczała zaklinaczka siedząca pomiędzy nieprzytomnymi kapłanami.- ...ale długo tak nie pociągną. Zwłaszcza Dru.
- W takim razie polecę po odtrutkę... jeśli wiadomo co kupić - odparł elf słysząc o stanie kapłanów, pytanie zaś o to co porabiał skwitował równie krótko:
- Oddaliłem się by nie narobić wam większych kłopotów w zamku, a gdy wróciłem już was na nim nie było. Załadowałem czary, namierzyłem was i odnalazłem. Co powinno w oczywisty sposób zaniepokoić każdego, jak łatwym celem jest przesyłka.
- Lub jak marnej inteligencji są nasi wrogowie?
- Wtrąciła Sylphia.
Roger rzucił okiem na elfa, nie chcąc wnikać bliżej w znaczenie słów 'narobić wam większych kłopotów', sugerujących że część mniejszych była zasługą Lilavandera.
- To już musi ci dokładnie powiedzieć Tau - stwierdził. - Zna się na tym lepiej, niż ja.
-Cóż...kapłani będą wiedzieć. Jeśli się im wyjaśni sytuację,to...- zamyśliła się zaklinaczka i dodała.- Też myślałam, czy by nie polecieć, ale Sabrie wyruszyła przodem. A moje zaklęcia dają mi małe możliwości...krótkotrwałe.
- Hmmm do Modrzewia kawałek podróży, w jeden dzień na gryfie nie pokonam takiej odległości, chyba żebym się przeniósł do wioski w której był druid...w Owocnym Rozlewisku. Mam dwa teleporty w zapasie, nad rankiem byłbym z powrotem. Oczywiście musicie mi dokładnie opisać co się stało i jak, oraz jak od tamtej pory z kondycją i reakcjami kapłanów.
- Elf postanowił sam im się przyjrzeć, by w razie co lepiej opisać objawy medykowi. - Poza tym mam jedynie pięćdziesiąt sztuk złota, co wątpię aby starczyło na jakiekolwiek medykamenty, potrzebna więc będzie jakaś zrzutka...
Po chwili zastanowienia dodał:
- W sumie, ponieważ będę mógł wrócić do was najwcześniej nad rankiem, jeszcze trochę mogę z wami pozostać. Może dowiem się przy okazji, co takiego zrobił karczmarz? Czy to on zatruł kapłanów? - zapytał na nowo zaciekawiony, dobrze wspominając poziom agresji szefa wioski. Sprawa musiała być poważna, a obowiązki przyszłego Harfiarza , nie pozwalały mu przechodzić nad tajemnicą obojętnie. A już na pewno nie przed oskarżeniami, które później można byłoby zwyczajnie wykorzystać... Zadając pytania, dopiero teraz zauważył kreację dam i przyglądał im się z widzialnym łakomstwem w oczach - które obejmowało raczej to co pod strojami się kryło. Zmartwienie stanem kapłanów nie pozwalał jednak rozpędzać się fantazjom, nawet pomimo odczuwalnego wpływu miłosnej zaklinaczki.
A sama zaklinaczka jakoś nie była w nastroju do flirtu, mimo podświadomej gry swego ciała, mającej podtrzymać zainteresowanie. Spoglądała tylko na Rogera, czekając aż wyjaśni całą sprawę. Wszak ona sama jakoś trzymała się wraz z Sabrie na uboczu wydarzeń z Bukowa.
- Rozwodzić się nie ma nad czym... Na Planie Cienia trafiliśmy na odbicie - może to słowo nie było najlepsze, ale oddawało sens - Bukowa. W piwnicy karczmy był duch kapłanki, która nam powiedziała, że bukowiecki karczmarz jest wyznawcą Shar. Gdy tu trafiliśmy zszedłem do piwnicy, znalazłem symbol tej bogini. No i okazało się, że wcześniej z wioski jakimś dziwnym trafem zniknęli wszyscy kapłani. Wymarli, zaginęli... A kapłan ponoć jest zielarzem. Pięć procent uleczeń, tak na marginesie. Duża jest szansa, że i naszych kapłanów otruł, skoro w jego karczmie się to stało - opowiedział Roger.

Lilawander

- Kapłan Shar ? - Lilawander zamruczał pod nosem ze zdziwieniem i widocznym przelęknięciem „ A chciał mi obiadek i nocleg wcisnąć...szubrawiec jeden” - pomyślał. - Niedobrze, będzie trzeba coś z tym zrobić. - powiedział znów ni to do drużyny nie to do siebie, po czym normalniejszym już tonem dodał:
- Na wioskę, przyjdzie jeszcze czas a teraz nie ma co go marnować. Tau namierzę jak tylko naładuję czary i powrócę do was. Elf przy okazji, począł przyglądać się wozowi, domyślał się , że podróż poprzez wymiary jak i wertepy nieuczęszczanych dróg, musi odbijać się na mocno obciążonym wozie. Nie mylił się, jedno z kół miało wyraźne ślady podniszczenia, elf usunął je za pomocą „złotej rączki” - jak najczęściej określał podstawowy czar do naprawiania rzeczy. Niewielkie iskierki przeleciały między palcami elfa do koła wyraźnie poprawiając jego konstrukcję poprzez usuwanie drobnych pęknięć i rys.
- Wiesz... - Zagadnęła Elfa Magini - ...Odkryłam, że to córa karczmarza macza palce w kulcie Shar, a nie w sumie on sam, więc trudno powiedzieć, czy karczmarz ma z tą sprawą coś wspólnego, odbicie Planu Cienia nie musi być w stu procentach takie same... zignorowano jednak moje odkrycia - Dodała nieco głośniej, by i inni dobrze słyszeli - Zapakowano Kapłanów i ruszyliśmy... może w drodze powrotnej można by się tym zająć, ja tak chyba zrobię, a jeśli trzeba to i nawet sama... -Cóż...Przydałoby się ukarać złoczyńców.- wtrąciła nieśmiało Tausersis, zerkając to na maginię, to elfa.- Sharess jest wroga wyznawcom Shar.
- Ale, jak by to powiedziała nasza chwilowo nieobecna towarzyszka, to musi poczekać w obliczu ważniejszych spraw - odparł Roger. - I, trzeba przyznać, miałaby rację. Ale z przyjemnością wrócę tu z wami.
- W tej sprawie oferuję wszelką pomoc, włącznie z dokładnym zbadaniem zasobu głów podejrzanych. W przypadku kapłanów Shar lepiej nie ryzykować, że któryś się ostanie... Jak nadarzy się chwilka to zawitamy z pomocą magii do wioski ponownie.
- elf po nakreśleniu sytuacji był przekonany co do słuszności owej misji. - Nawiasem mówiąc dobra robota Sylphio, to oskarżenie karczmarza mogło wprowadzić w błąd śledztwo, pozostawiając córkę poza podejrzeniami, a być może to właśnie latorośl bawi się w zakazane praktyki za plecami ojca...
Coś więcej wiadomo o tej piwnicy z symbolem bogini? Jakieś zamki, magia w piwnicy? Jak będę na miejscu mógłbym to sprawdzić...
-Roger coś tam widział.- wzruszyła ramionami Tausersis. Po czym zamyśliła się.- I może magini mogłaby opisać całe te praktyki kultu? W końcu pewnie coś widziała. Długo jej nie było.
- Nic wielkiego, ale zarazem i niezwykłego, znaczy się pasującego do całości - Sprostowała Sylphia - Córa spotyka się w paru miejscach z innymi młodymi, robią niby jakieś obrządki religijne, ale dziwne. Brak symboli Shar, brak wymawiania jej imion, jedynie biadolenie o przejęciu władzy we wsi i tyle. Dziwne to wszystko, wprost mocno amatorskie, a może właśnie tak zamierzone?. No i przekabaca młodych również za pomocą własnego ciała... - Dokończyła z perfidnym uśmieszkiem.
A Tausersis zachichotała cicho.- Za mało szczegółów moja droga, zwłaszcza o tym ostatnim. A mężczyzn aż skręca z ciekawości.
I to nie tylko Lilawandera...Obojętny i wręcz znudzony woźnica, także nadstawił ucha, gdy usłyszał o przekabacaniu ciałem.
- A takiego wam powiem - Magini ostudziła mocno co niektórych, nie mając zamiar wdawać się w żadne szczegóły tego co widziała.
- Litości... Tau... Nie przesadzaj - Roger pokręcił głową. - Seksualne wyczyny jakiejś młódki nie są aż tak interesujące, by się skręcać z ciekawości. Chociaż jako sposób zdobywania popleczników jest to nieco nietypowe. Lilawander nie chciał naciskać magini miast więc wypytywać o szczegóły owych harców „nieznacznie” zmienił temat na o wiele mniej seksowny.
- Apropo ciekawostek pewnie chcielibyście wiedzieć. Robale zniszczone, ale nie zabrały ze sobą zbyt wielu orklinów ani ludzi. Ale zawsze to jednak coś... Luskańczycy zniknęli, choć jeśli szukają was w ten sam sposób co ja, to wiedzą gdzie jesteście i w jakim kierunku jedziecie. Na szczęście są zbyt liczni by móc przemieszczać się tak szybko i tak daleko jak ja - dodał nie bez cienia satysfakcji w głosie. Szybko jednak zadowolenie przygasło. Niebezpieczeństwo powrotu Luskanu było wszakże wysokie, a bez kapłanów grupa miała znikome szanse.
-Albo sprytniejsi... i wtedy czekają w każdym większym mieście, wiedząc że tam zawitamy, prędzej czy później.- odparła Tau wzdychając smutno.
- Nie oni jedni nas szukają, więc tak czy inaczej trzeba uważać. - dodał elf chcąc być bardziej szczerym wobec zaklinaczki. On najbardziej odpowiadał za to, że jechała z nimi, a przynajmniej najbardziej się ku temu przyczynił... - Chyba polecę za Sabrie, zanim oddali się bardziej. Potem o ile Gryfa starczy powrócę na trochę do was a jak nie to wprost do druida... mam nadzieję , że pomoże... choć z drugiej strony ... może halflingi... też chyba mieli kapłanów jak pamiętam...
- Może po prostu zawrócisz Sabrie? - spytał Roger. - Nawet gdybyś latał w trzy różne miejsca to z teleportacją byłbyś szybszy, niż ona.
- Tak zrobię - skinął głową gotowy do wylotu. - Jak dawno od was odjechała? - zapytał na koniec próbując zmiarkować jak daleko może być... - Ponad godzinę temu - powiedział Roger. - Może półtorej godziny, ale nie więcej.
Elf uśmiechnął się do towarzyszy, pomachał ręką i odleciał wraz z Aragornem na poszukiwania Sabrie. Liczył, że dość szybko ją dogoni, miał nadzieję, że równie szybko ją znajdzie.

Teu

Teu gorzko się uśmiechnął na słowa kapłanki... owszem nie był już częścią natury, teraz był częścią świata cieni... on podtrzymywał jego przy życiu, ale jednocześnie wysysał z niego jego życie. Paradoks, ktoś mógłby powiedzieć. -Czy coś jeszcze... głównie koncentrowałem się na studiach magicznych... ale może ty mi pomożesz, jeśli Silvanus obdarzył ciebie taką łaską... kto wie... może się nawet nawrócę na wasze ludzkie bóstwo... .- bo niby czemu nie? Jeśli Silvanus mu pomoże... chętnie wesprze on Teu go swoimi modlitwami. -Tak, nie jestem częścią natury... w wyniku tragicznego wypadku moja esencja należy teraz do świata cieni... jednak mimo wielu korzyści... chciałbym to zmienić. Twój bóg jest bogiem natury, być może on potrafi mnie przywrócić do świata, który reprezentuje?- spojrzał na kapłanką spod swoich czarnych, głębokich oczu. -Silvanus może wiele.- odparła kapłanka splatając ramiona razem.- Ale wszystko ma swoją cenę. Natura wymaga równowagi, jeśli chcesz coś odzyskać, musisz też coś stracić. -Rozumiem, że fakt, że stracę wszelkie moje dotychczasowe benefity, które posiadam z okazji mienia esencji z cieni się nie liczy?- elf był lekko zaniepokojony jej słowami. Jego dawna magia została zastąpiona magią cieni, która to blokowała i tak wszelkie próby jej użycia. -Ja jestem tylko służką Silvanusa. Nie wiem jaką cenę zażąda w zamian za uzdrowienie.- Irwina wzruszyła ramiona, spoglądając na elfa.- Zapytaj samego siebie, czy naprawdę chcesz zmiany. Bo jeśli nie masz dość siły, nie wchodź na nową ścieżkę. -Nie chciałbym się po prostu obudzić jako kapusta w czyimś ogródku.- parsknął. Nie podobało mu się to, że nie wie jaka jest cena, chciałby najpierw ją poznać.-Czy jest sposób poznać jakąż to cenę i co będzie ode mnie wymagał twój pan? Mam odłożyć swoją moc, swoją magię i stać się jego druidem? Zostanę zmieniony w Volodni, drzewny lud Silvanusa?- o religiach wiedział niewiele, jednak upadek magicznego imperium Narfell obił mu się o uszy.
Irwina westchnęła w irytacji i ruszyła w głąb sanktuarium mówiąc.- Chodź za mną.
Elf poszedł za nią również nieco poirytowany jej zachowaniem. Czy nie wie jak wiele ryzykuje? Jak długo na to czekał... a teraz... teraz się boi? Czemu się boi? Zmiany bywają przerażające... a co jeśli się nie uda? Jeśli zmieni go w coś dużo gorszego?
Kapłanka doszła do stołu wykonanego z drewna, stuknęła parę razy palcem w jego blat i nie znoszącym sprzeciwu głosem rzekła. - Połóż na nim rękę.
Elf uśmiechnął się do niej niepewnie, ale w jego ruchach nie było już wahania, położył dłoń. -Niech się dzieje co chce, jestem gotów.
Kapłanka zanuciła jakąś pieśń i z martwego dotąd mebla wystrzeliły pędy. I dopiero teraz elf zauważył, że ten stół jest podobny do stołów chirurgicznych, na których medycy przeprowadzają operacje. Ludzcy medycy. Dla elfów ich metody były zbyt barbarzyńskie.
Pędy owinęły się wokół ręki zaciskając się mocno, a kapłanka sięgnęła po sztylet wykonany z jeleniego rogu mówiąc.- Wy magowie zbyt dużo pytacie. Jesteście zbyt ciekawi. Zbyt dużo chcecie wiedzieć. Oczekujesz pomocy od boga, a nie masz w sobie dość pokory by mu zaufać?
Elf odruchowo próbował się uwolnić, spiąć i uciec, ale dopiero słowa kapłanki uświadomiły mu, że nie ma pewnie łatwego sposobu, tylko czy ta kapłanka w tym małym mieście może mieć taką moc? Nie... nie ona, ale Silvanus... on może... elf przełknął ślinę. -Im więcej wiesz, tym więcej możesz zrozumieć. Również musiałaś sporo się uczyć, aby poznać naturę i jej prawa. Nie oczekuję pomocy... ja o nią proszę.- wziął kolejny głęboki wdech i starał się rozluźnić, co nie było łatwe w obecnej sytuacji. -Wydzierasz wiedzę jak drwal wydziera drzewa z lasu. Zachłannie i łapczywie. A przecież zestarzeję się przed tobą.- rzekła i kapłanka i nucąc cicho zaczęła wycinać na ręce elfa wzór...bolało, tym bardziej że Irwina nie uznawała znieczulenia. Krew kapała zna stół, a Teu pocił się z bólu. A po nacięciu wzoru w jego miejsce zaczęła kropić jaką zieloną ciecz...
Wzór ożył na moment...


by po chwili byc tylko martwym zielonym tatuażem. A kapłanka dodała.- Nie ma szybkich rozwiązań. Musisz zmienić wierzenia, swój sposób myślenia. Musisz zmienić siebie, by Silvanus zmienił ciebie. Zrobiłeś pierwszy krok, ale to kolejne będą trudniejsze.
Elf musiał jej przyznać rację co do jednej rzeczy... chciał, aby było szybko. Tyle już na to czekał, że się niecierpliwił. Wziął więc głęboki oddech i przytaknął kiwając głową. Spojrzał na swoją dłoń, ciekaw był jakie było jego przeznaczenie... choć spytanie o to kapłanki oznaczałoby zapewne kolejną reprymendę...
- Zmienić siebie... nie sądzę, abym zmienił swoją ciekawość świata, choć to akurat może być plusem dla Silvanusa... zgłębić wiedzę o naturze, o nim i tym co się wiąże z tym wszystkim... Dobrze... przyjmuję zatem Silvanusa za swojego boga, obiecuję mu godnie służyć i swoimi czynami wspierać jego dzieło.- elfa spojrzał kolejny raz na tatuaż -Minie zapewne nieco czasu zanim nazwiesz mnie dobrym sługą, jednak za twą pomoc jestem ci dozgonnie wdzięczny.- spojrzał na kapłankę - Co mam teraz zrobić?
Kapłanka zaśmiała się mówiąc.- Myślisz, że to było tak łatwe? Prosta deklaracja i po sprawie. Ty naprawdę musisz się zmienić, by Silvanus odmienił ciebie. Porzucić stare ścieżki, przyjąć nowe. Wyruszysz w podróż, a ten tatuaż będzie twym kompasem.
Irwina spojrzała gdzieś w górę w koronę drzew nucąc, elf nie słyszał jej szeptu, ale niewątpliwie modliła się do swego bóstwa. Rzekła po chwili.- Nadchodzi wojna...wojna krwawa. Wojna, która w ostateczności nie posłuży dziczy. Wojna, która zmieni nasz świat. Są ci którzy będą chcieli powstrzymać rozwój, ale...po wiośnie, ndchodzi lato, po lecie jesień, potem zima...Nie można jednak zatrzymać zimy, nawet jeśli się tego bardzo pragnie. Bieg natury musi trwać. Dokończysz więc swą misję i ruszysz w podróż na południe. Odnajdź Szmaragdową Enklawę. Tam zostaniesz odmieniony z czasem. Sama podróż cię odmieni
Elf spojrzał na śmiejącą się kapłankę, w sumie ładnie jej było z uśmiechem, choć śmiała się z niego. Wiedział, że deklaracja na niewiele się zda, ale to przynajmniej jakiś początek. -Tak też zrobię... i dziękuję ci za twoją pomoc.- skinął do kapłanki -Jeśli mogę... mam jeszcze jedno pytanie... nie tylko ja zostałem dotknięty tą klątwą... mój chowaniec... mój przyjaciel... Vraidem, on przez więź ze mną również został odmieniony, czy moja zmiana również jemu pomoże... i... czy wiesz gdzie go znajdę? Gdy próbowałem pomóc niewolnikom, uwolnić ich od duergarów i orków... zostaliśmy rozdzieleni... - westchnął i nieco posmutniał. Kapłanka jednak wskazała tylko na dłoń Teu, na tatuaż… elf czuł pulsującą energię z niego, czuł jak wskazuje mi kierunek. Zrozumiał, że Vraidem gdzieś na niego czeka, i że tatuaż mu pomoże go znaleźć.
Jeszcze raz skinął do kapłanki i wyszedł z sanktuarium. Wioska już go tak bardzo nie interesowała, była pod opieką kapłanki w każdym razie. Nie rozglądając się już za bardzo, ruszył w kierunku, który mu wskazano

Revalion

Wylądował na usługach Harfiarzy… znowu!
I to w ramach „przysługi” za ocalenie skóry… znowu!
Revalion powoli zaczynał nienawidzić pewnych wielkich, niebiańskich sił, które krzyżują jego ścieżki z tą… organizacją.
Jednak nie mógł zrobić nic innego, jak okazać najzwyklejszą w świecie wdzięczność.
Tak więc trubadur przystał na propozycję Harveka – we dwójkę przenieśli się do wesołego i spokojnego miasteczka…
… w sam raz, by zaobserwować spór między kapłanami dwóch różnych bóstw. Bard, stanąwszy w cieniu jednego z budynków, obserwował kłótnię w milczeniu. Po chwili obserwował już bijatykę i w głowie mimowolnie zaczęły mu się układać słowa opisujące wydarzenia. „Oto ten, wychyliwszy się, został grzmotnięty pięścią w twarz.
Straciwszy dwa zęby, na ziemię runął, niby martwy drzewa pniak…
Tam zaś ktoś, nie odskoczywszy w bok, doznał bólu straszliwego,
pochodzącego z krocza delikatnego.”

Revalion zaśmiał się cicho, po czym odwrócił wzrok. „Oto zaś nadchodzi – nieuchronna jak deszcz i burza
Straż miejska z kapitanem, którego twarz jest iście szczurza.”

W tamtym momencie półelf stwierdził, że nie widowisko się skończyło i trzeba się zająć noclegiem – miał bardzo egzotyczny dylemat: zajazd o nazwie dziwnej, czy zajazd o nazwie dziwnej.
Zdecydował się na to drugie i wszedł do „Dyndającego miecza”. Wewnątrz śmierdziało piwem i … nie, właściwie to tylko piwem. Revalion szybko zlokalizował i podszedł do gospodarza.
- Witaj, dobry panie. - powiedział ściągając swój kapelusz. - Rzecz się stała niesłychana! Wyobraź sobie, panie, że do miasta przybył znamienity śpiewak i artysta, który pragnie zatrzymać się w twoim przybytku wraz z towarzyszem.
- Co waść nie powiesz. Sławny artysta? - odparł ironicznie siwobrody karczmarz i spojrzał zza Revaliona. - Musi być chyba mikrej postury, bo go waść zasłaniasz. Albo jeszcze nie dotarł, bo tu żadnego nie widzę.
Karczmarz był siwobrodym starcem, o dość sporej posturze. I widać było, że z niejednego pieca jadł chleb.
- Ależ skąd, człek to dostojny i zaradny. - kontynuował Revalion nie zrażony słowami gospodarza. - Z pewnością słyszeliście o Revalionie Autermicie w tej zacnej mieścinie, jaką jest Czerwony Modrzew!
- Oto chwała! Oto cześć! Oto ja we własnej osobie! - te ostatnie słowa bard wręcz wyśpiewał poruszając się lekko z tanecznym akcentem.
Karczmarz podrapał się po łysiejącej głowie.
- Autermit ..Auterrrmit....Hmmmm....Nie. Szczerze powiedziawszy nie słyszałem. Ale też śpiewakami się nie interesuję. No i mam jedną bardkę na kontrakcie.
Poprawił zgrzebną szatę i spytał...
- Aaaa w ogóle to czym się zajmujesz mości bardzie? Jakimi to sztukami zabawiasz publiczność?
- Śpiewem i tańcem raczę swoją widownię. W mym repertuarze są ballady na każdą okazję, w tym i huczne biesiady. Sam, osobiście wymyślam i spisuję słowa swoich ballad. - Revalion wziął głęboki oddech. - Jak więc będzie, dobry gospodarzu? Użyczycie noclegu mnie i mojemu towarzyszowi w zamian za me występy?
- Śpiew i taniec... - westchnął karczmarz posępnie.- Wolałbym żonglerkę, połykanie noży...albo chociaż kogoś z lutnią. Zawsze to by była odmiana. Aldria przynajmniej umie grać.
Potarł się za uchem, zaś Revalion spamiętał to imię. Aldria... prawdopodobnie przyjdzie mu się z nią spotkać.
- No dobrze...Dam ci szansę. Ja się na waszych rykach nie znam. Ale moja córka jest muzykalna. Zrobisz na niej dobre wrażenie, to bez zapłaty dostaniesz wspólny pokój i nie będę pytał, co tam we dwóch po nocach wyrabiacie. W zamian za występy co drugi wieczór.
- Wybornie! - powiedział Revalion z błyskiem w oku. - Wskażcie mi tedy, gdzie znajdę waszą córkę, gospodarzu, by móc uraczyć ją swymi zdolnościami.
Różne pieśni krążyły o córkach karczmarzy, ich urodzie i chutliwości. Ponoć wiele z takich karczmarek pozbawiło paladynów ich cnoty. Ale są różni karczmarze i różne ich córy.
Starzec zaprowadził półelfa na zaplecze karczmy, przy okazji mrucząc.- Tak, w ogóle, to się Nevin nazywam. Nevin Miecz. Nie pytaj skąd przydomek. Nie chcesz wiedzieć.
Córka Nevina właśnie dziergała coś na drutach z owczej wełny i... jeśli jakiegoś paladyna pozbawiła cnoty, to chyba z rodu krasnoludów. Bo kształtów była Rubensowskich. Staruszek podszedł do dziewczyny, która swą wagą mogła by zmiażdżyć półelfa i szepnął.
- Rozo, poznaj trubadura Ravaaa..sam się przedstawi. Sprawdź czy ma zdolności artystyczne.
A Roza przyjrzała się Ravelionowi, lubieżnie oblizując wargi.
- Tak papo.
Nevin wyszedł zamykając za soba drzwi, a Roza usiadła wygodnie spoglądając na spodnie półelfa w kroczu i wodząc grubym paluszkiem po obrzeżu kaftanika, eksponującego jej dekolt.
- No to penie artysto. Pokaż co tam masz ciekawego.
Oczy Revaliona rozszerzyły się na ułamek sekundy, gdy ujrzał Rozę, jednak nie dał po sobie żadnych innych oznak zdziwienia. Wszak był profesjonalistą! Takie przyziemne selekcjonowanie widowni mu nie przystoi!
- Pani. - zaczął, kłaniając się nisko. - To dla mnie wielki zaszczyt, że mogę tu przed tobą stać. Pozwól mi się uraczyć jedną z moich skocznych pieśni.
Chrząknął, rozprostował kości i... zaczął. Pieśń o Niziołku i Kuflu Piwa.
Pierw łagodnie, jakby z rezerwą i nieśmiało - szybko jednak rozwinął tempo śpiewu i tańca do pełni. Zaczął wykonywać żywe, skoczne ruchy wystukując przy okazji rytm pieśni, którą śpiewał.
Dźwięki i ruchy wypełniły pokój na dobrych kilka minut, zaś kiedy Revalion skończył - lekko tylko zdyszany od żywego tempa - ukłonił się głęboko przed dziewczyną raz jeszcze.
- Oj... ty się zadyszałeś, a ja tak niewiele usłyszałam. - zamarudziła dziewczyna i klepnąwszy lekko swe udo i rzekła z błyskiem w oku.- Usiądź mi na kolankach i zaśpiewaj do uszka.
A bardowi przyszła do głowy maksyma, którą kiedyś usłyszał. „Czasami uroda bywa przekleństwem.”
- Pani... - powiedział Revalion po chwili, kiedy mógł złapać oddech i ocenić sytuację w jakiej się znalazł. - To bardzo szczodra oferta z twej strony, jednakże...
Półelf podszedł do okna.
- Mój towarzysz na mnie oczekuje. On nie może zbyt długo pozostawać sam, rozumiesz. Wpadnie w kłopoty - coś zepsuje, komuś zawadzi... a jest pod moją opieką. Jeśli o coś go osądzą, będzie to moja wina. Aresztują mnie... I już cię, pani, nigdy nie zobaczę...
Zrobiła wyraźnie zawiedzioną minę. - Ale...
I uśmiechnęła się lisio.
- To powiem papie, że ...twoje umiejętności są....zadowalające. Ale... - pogroziła paluszkiem. - ...dasz mi jeszcze prywatny pokaz, mój słodki. A jak masz na imię?
Uśmiechnął się promiennie do córki karczmarza.
- Revalion Autermit, moja pani. Jednak bliscy mówią mi „Rev”.
- A więc jesteśmy umówieni Rev, już wkrótce. - Roza wstała i podeszła powoli do półelfa. Wyrok na biednego barda, został...odroczony. No prawie... Biust Rozy natarł na ciało barda, a palce karczmarki uszczypnęły go w pośladek.
Pot zalał już zupełnie jego twarz - Revalion pożegnał się i czym prędzej wyszedł.
Jednak zatrzymał się już na korytarzu, by stanąć przed ścianą i uderzyć weń czołem.
„Za jakie grzechy?! Lico jak u prosiaka, ciało krowy dobrze utuczonej…”
Oparł się lewą ręką o rzeczoną ścianę, prawą zaś otarł twarz. Musiał coś wymyślić, by uniknąć… spotkania… z Rozą.
Pierwszy jego odruch kazał mu sięgnąć pod pelerynę i wyciągnąć kuszę – wszak w ten sposób oszczędziłby cierpień wielu młodym mężczyznom, takim jak on. Nieprawdaż?
Jednak, z jakiegoś powodu, takie rozwiązanie wydało się Revalionowi nieco zbyt… drastyczne. I mało subtelne.
Wykonał kilka głębokich wdechów i powrócił do Nevina by mu przekazać „dobrą” nowinę.
Następnie pospiesznie opuścił przybytek i niczym wystrzelona strzała skierował się ku jednej z gospód – nie patrzył nawet na którą trafił. Musiał się napić… zdecydowanie.
Jednak nie marnował czasu na samo piwo. Błyskając charyzmą i elokwencją udało mu się dowiedzieć kilku ciekawych rzeczy o swoim nowym… pracodawcy.
Karczmarz był za młodu wojownikiem i poszukiwaczem przygód...niezbyt utalentowanym, jednakże, bo szybko zrezygnował z kariery bohatera.
Ożenił się z miejscową dziewczyną został karczmarzem i... katem. Stąd przydomek „Miecz”.
Córeczka Roza to od śmierci matki dziewczyny, jego oczko w głowie. Rozpieszczana i zawsze dostająca to co chce. Ojciec szuka dla niej dobrze sytuowanej partii, ale jakoś kandydaci do jej ręki omijają Dyndający Miecz szerokim łukiem.
Późnym popołudniem opuścił gospodę – miał już ułożony plan działania. Ba, nawet kilka! Tak na wszelki wypadek, gdyby jeden nie wystarczał…
Skierował swe kroki ku drugiemu zajazdowi „Czarnomasłowemu”, który jakoby miał wolne pokoje dla gości. Jednak pierw wszedł w ciemny zaułek i zrobił użytek ze swoich zdolności magicznych… Dokładnie dwóch – dzięki pierwszej sztuczce potrafił kłamać i łżeć jak mało kto, zaś dzięki temu drugiemu stał się bardziej… kobiecy.
Właściwie to zmienił się w kobietę i to wcale niebrzydką – biust falował mu na piersiach, rzęsy się lekko wydłużyły, a wargi przybrały kusząco czerwony kolor. Rysy twarzy zmieniły się odpowiednio, zaś kształt w talii przybrał odpowiednio krągły i przyjemny na oczu kolor.
Również strój Revaliona się zmienił – zamiast surowego stroju podróżnika była wymyślna suknia, zaś zamiast rapiera – ozdobny wachlarz.
Bard odgarnął włosy do tyłu i z gracją wszedł do zajazdu. Próbował wyglądać tak „dostojnie” i „nieśmiało” jak tylko potrafił. W chwilach takich jak ta cieszył się, że dysponuje głosem takim, jakim dysponuje – potrafił śpiewać zarówno wysokim tenorem, jak i łagodną wersją basu, o barytonie już nie wspominając.
W każdym razie, dzięki swoim długoletnim treningom, potrafił imitować kobiece głosy – zamierzał właśnie skorzystać z tej sztuczki.
- Przepraszam… - powiedział wysokim, piskliwym głosem do gospodarza. – Czy… Czy to tutaj występuje dzisiejszego wieczora znakomity śpiewak i artysta, Revalion Autermit?
- Hę? O czym ty mówisz, kobieto? – spytał zdziwiony karczmarz.
- Ach… przepraszam… musiałam pomylić lokale… pewnie występuje w „Dyndającym Mieczu”…
Po tych słowach trubadur wyszedł z lokalu, zostawiając zbitego z tropu człowieka samemu sobie.
„Teraz czas na drugie przebranie…”, pomyślał ze złowieszczym uśmiechem, wracając do ciemnego zaułka.
Przemienił się raz jeszcze za sprawą magii – cała kobiecość z niego uszła. Wyglądał teraz jak mężczyzna w nieco starym i znoszonym ubraniu – jego twarz znaczyło wiele zmarszczek, nos był sporych rozmiarów, zaś włosy rzadkie, długie i czarne.
Przypominał teraz człowieka o którym można było rzec „wiele przeszedł, ale jeszcze niejedno go czeka”.
Wrócił do zajazdu, lecz kiedy wchodził, głowę miał zwróconą w bok, jakby patrzył na coś, lub kogoś, kto właśnie stamtąd wyszedł…
- Kimże jest ta czarnowłosa piękność? – spytał gospodarza, kiedy już był w środku. Tym razem używał głosu nieco niższego niż własny.
- Nie wiem… - odparł tamten. – Gadała coś o jakimś „znakomitym” śpiewaku… Artemit? Jakoś tak.
- Coś takiego! – odparł Revalion z uśmiechem. – Też o nim słyszałem. Revalion Autermit… Nevin Miecz go wynajął… nie wiem na jak długo, ale dzisiaj daje występ. Ludzie są bardzo podekscytowani… Niby to tylko śpiewak, ale hej! Kto tam rozumie tą całą sztukę, nie?
- Ilość gości dzisiejszego wieczora w „Mieczu” ma być rekordowa. – kontynuował trubadur przekonującym tonem. – Ale sam śpiewak nie jest przekonany, czy chce tam występować… może go powinieneś przekonać do swojego zajazdu? Jestem pewien, że znajdziesz argumenty… ot, masz lepsze piwo niż Nevin. – zaśmiał się bard.
Później jeszcze przez kilka minut Revalion kontynuował rozmowę z gospodarzem, potem zaś wyszedł z przybytku i, również w ciemnym zaułku, wrócił do swojej normalnej postaci. Postanowił odczekać kilka minut, po czym wkroczył do „Czarnomasłowego Zajazdu”, by sprawdzić czy uda mu się ubić lepszy interes.
- Witaj, szanowny panie. – przywitał się ściągając z głowy kapelusz. – Zwę się Revalion Autermit. Czy dobrze trafiłem? Czy to „Czarnomasłowy Zajazd”?

Sabrie

Słysząc ukochany głos Sabrie osadziła konie i rozejrzała się wokoło, niemal odkręcając sobie szyję. Szybko wypatrzyła przyjaciółkę, która w kilku susach znalazła się przy niej. Nastąpił teatrzyk wzajemnych powitań i pieszczot, gdy obie kobiety wreszcie znalazły się razem. Sabrie zadrżała otrzymawszy morky pocaunek w ucho, po czym odsunęła Miee'le od siebie. - Nareszcie jesteś... nawet nie wiesz co bez ciebie przeżywałam...- zaczęła, po czym przerwała, zatoczywszy się pod silnym pacnięciem w głowę. - Nie ma prawa do żalów ten, co sam z oczu znika - obrażony i pełen niepokoju głos towarzyszki wywołał u Sabrie nagłe wyrzuty sumienia. - Nie sądziłam, że tak się to skończy. Sama wiesz, że ta drużyna jest nieprzewidywalna - zaczęła się bronić Sabrie, po czym westchnąwszy w krótkich słowach zarysowała sytuację. Awaryjną sytuację rzecz jasna. - Spieszno nam więc uleczyć głupców z jeszcze większej głupoty? - retorycznie spytała Miee'le, nerwowo przestępując z nogi na nogę. - Harfiarzowi się nie śpieszyło, zwłoki więc nam nie trza.
Sabrie skinęła głową i poczęła odpinać swoje bagaże. Nie była daleko od wozu, miała więc nadzieję, że tamci szybko pojawią się i zabiorą konie. Po chwili namysłu wyciągnęła pergamin, na którym napisała: „Ruszyłam do Modrzewia nieco szybszą drogą. Za dwa dni będę spowrotem. Pamiętajcie by karmić kapłanów i że przesyłka to priorytet. Sabrie od Miecza”. Po namyśle okrasiła wypowiedź kilkoma wykrzyknikami i mocno przytwierdziła pergamin do siodła w miejscu, w którym koń nie sięgnie go zębami. - Możemy ruszać - z czułością położyła dłoń na gładkiej szyi Miee'le. Po czym wyruszyły tak szybko, jak tylko siły im pozwalały. Na spoczynek zatrzymały się dopiero gdy nastała ciemna noc.

Wielki Kombinator
W mieście Czerwony Modrzew, robiło się dość...ciekawie.
Czarnomasłowy zajazd miał ostatnio dużo gości, w tym hałaśliwą grupkę pod wodzą białowłosego maga z Luskan. Hałaśliwą, bo białowłosy był ciągle nie w humorze i kłócił się często z nieformalną przywódczynią najemników. Dziwaczną skrzydlatą karlicą.
Ale płacili dobrze za pokoje i wynajmowali ich sporo. Poza tym przewijało się też wielu innych gości.
Heggara Krask nie zdziwiło wiec pojawienie czarnowłosej piękności, choć zdziwiły ją jej słowa. A także to jak szybko się ulotniła...choć zapewne do drugiego zajazdu.
Potem pojawił się kolejny mężczyzna , wprowadzając karczmarza w lekkie zdezorientowanie.
Twierdził, że luzie są podekscytowani, ale...po swoich gościach ekscytacji nie widział. Miecz również nie rozgłaszał, że jakiś wielki śpiewak u niego śpiewa. Gdyby tak było, doszły by do Heggarowych uszu plotki, poprzez usta mieszkańców miasta, a nie obcych którzy znikali jak kamfora, kilka minut po wygłoszeniu kilku zdań. Wszystko to było lekko podejrzane. Tak samo jak nagłe zjawienie się owego słynnego barda w jego karczmie.
Nie wyglądał jakoś niezwykle, ale cóż...pewnie był wielkim bardem...chyba. -Dobrze trafiłeś...I ponoć sławny z was bard. Jam jest Heggar Krask, właściciel.- mruknął Heggar, zajmując się czyszczeniem kufli. Nalał do jednego piwa i rzekł podając do Revalionowi.- Na koszt zajazdu.
A gdy bard pił mówił.- Ponoć na wasz występ ma całe miasto przybyć. Ciekawe. Ja zresztą też zamierzam. Mam nadzieję, że będzie na co...
Przerwał na moment patrząc na twarz sławnego artysty. Kraska nieco zdziwiła mina półelfa i to, że bard niemal zakrztusił się piwem. Skąd miał karczmarz wiedzieć, że właśnie przekreślał cały plan Reva. Ale cóż... Krask może i był chciwy na zysk. Ale był też i ostrożny. Najlepiej wszak będzie sprawdzić na własne oczy talenty artystyczne barda, jak i publikę którą ściągnie. A potem dopiero podkupić go konkurencji. Wszak kupowanie kota w worku to nigdy nie jest dobry interes. A z barda który ściąga jedynie darmozjadów (nie kupujących piwa i przekąsek ,a jedynie zajmujących miejsce!) niewielki pożytek, nieważne jak wielką sławę czy talent mają. Krask przyjrzał się z troską bardowi pytając.- Wszystko w porządku?
Nic nie było w porządku, ale tego wszak Revalion nie mógł powiedzieć. Zaś Heggar kontynuował.- Tak... Zamierzasz zobaczyć twój występ. Podobno warto.
Zbliżał się wieczór i cóż...tłumów to tu nie było. Harveka też nie. Stali bywalcy, trochę gości wyglądając na najemników. Głównie męska publika. Dwie panie handlujące swoimi wdziękami za kilka monet...typowy przechodzony towar.
Była też i Roza łakomym wzrokiem patrząca na Revaliona. Był też Heggar stojący przy kontuarze rozmawiający z Nevinem. Pewnie się dobrze znali, wszak byli sąsiadami. A kłamstwo ma krótkie nóżki...jak powiadają.
No cóż...Jak się okazało, za namową Rozy Revalion dostał dwa pokoje. Jeden przeznaczony dla siebie, drugi dla towarzysza. Jak miło ze strony córki karczmarza, prawda?
Po zakomunikowaniu tej „dobrej wieści” Revowi, Nevin rzekł.-Występujesz po Aldrii, rozgrzeje ci publiczkę krótkim popisem na mandolinie.
I tak Revalion spotkał Aldrię, krótko obcięta blondynkę, o okrągłej acz uroczej twarzyczce.


I zamiłowaniem do skromnych, strojów w jesiennych barwach. Przysiadła na jednym ze stolików (nie mieli tu podestu dla artystów). Ukłoniła się zebranym gościom i... zaczęła grać.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=lO4kl3-EQSw&feature=player_embedded[/media]

Była całkiem niezła... Może nie był z niej wirtuoz, ale umiała przebierać paluszkami po strunach. A po skończonej grze z gracją ze skoczyła ze stolika i przysiadła się do innego stojącego w cieniu. Heggar popchnął Revaliona do przodu, ze słowami.- Twoja kolej sławetny bardzie.
Półelf zaś przesunął wzrokiem po publiczce. Większość obecnych w karczmie ludzi i nieludzi była tu przejazdem. Większość wyglądała na najemników zaprawionych w bojach. I na osoby nie przepadające za subtelnymi pieśniami i tańczącymi elfami i półeflami. Raczej na takich co w tego typu wykonawców ciskają kuflami. W artystycznym żargonie, taką widownię zwie się „trudną publiką”...i unika się jej, o ile się da. To będzie ciężki występ i...być może ciężka noc dla Revaliona.
Dla Teu też zapowiadał się ciężki dzień. Tym bardziej że tatuaż wskazywał wyraźnie kierunek na północny zachód. Czuł jego pulsowanie, lekko jedynie skryte, bólem poranionej ręki. Ruszył więc za wskazaniem tatuażu, bojąc się, że oddala się od Vraidema. Czy utrata chowańca również była wliczona w cenę? Jak wiele musiał będzie poświęcić. Tego nie wiedział. Krok za krokiem, szedł wedle wskazań tatuażu. Kierował się w stronę lasu, na którego obrzeżach rosło wiele młodych drzewach, z nienaturalną regularnością. Możliwe, że zostały zasadzone przez mieszkańców wioski którą opuszczał. Powoli zanurzał się w głąb lasu, domu jego rasy...A przynajmniej jego przodków. Obecnie tylko dzikie i leśne elfy było mocno związane z lasem. Księżycowy i słoneczny lud, choć nadal miał wielki szacunek do przyrody, nie był już tak związany z lasami...głównie przez swój talent do magii.
Niemniej Teu nadal potrafił docenić piękno lasu, wędrując po nim samotnie... Sam jak palec. Zapomniany przez wszystkich? Czy jego towarzysze jeszcze o nim pamiętali. Czy żyli? Czy jego poświęcenie nie poszło na marne? Ostatnio zdarzyło mu się tyle porażek, że smutne myśli same wciskały się do głowy.
Ale... minęło kilka chwili nim zauważył czyjąś obecność. Czyjeś myśli i emocje znów były przy nim...znajome myśli i emocje. Vraidem.
Wyszedł z pomiędzy drzew przyglądając się swemu panu z jakby...niepewnością.- „Zmieniłeś się.” Vraidem nie potrafił jednak określić, jak się jego pan zmienił. Ale i sam chowaniec był inny. Na jego grzebiecie, kilka kosmyków, zmieniło barwę na zieloną. Więź miedzy chowańcem ,a jego panem jest silna.
Po powitaniu ruszyli dalej przemierzając zieloną czeluść lasu. Aż doszli do miejsca które...śmierdziało rozkładem. W głębi lasu bowiem leżały zwłoki, ludzi, zwierząt i pomniejszych bestii. Rozszarpane, rozkładające się zwłoki. Zapomniane odrzucone... padlinożercy omijali je szerokim łukiem. Dziesiątki zwierząt i innych stworzeń rozszarpanych i zabitych...nie dla pożywienia, ale dla czystej radości brutalnego zabijania.
Oleista śmierdząca ciecz pokrywała źdźbła trawy jak i same ciała.
Wkrótce pojawiły się sprawcy tego mordu. Stworzenia o pyskach podobnych borsuczym, ponad dwumetrowym ciele młodego jelenia, pokrytym oleistą cuchnącą wydzieliną.


Leukrokoty...jedna, druga, trzecia. Pojawiły się dookoła Teu i ...znikły, kryjąc się w gęstwinie. Ale elf wiedział, że wrócą i zaatakują. Leukrokoty nie przepuszczają okazji do polowania na dwunogą inteligentną zwierzynę. A Teu i Vraidem stali się właśnie ich obiektem polowań. A może jest na odwrót? Może to Teu miał je upolować? Może był to jakiś pokrętny test Silvanusa?
Dla Sabrie natomiast dzień zapowiadał się dobrze...Przemierzała świat na swej Miee'le, szybko niczym wiatr. Pospiech był wskazany, ale nie zagłuszał samej przyjemności lotu.
Wiatr we włosach, obecność wiernej przyjaciółki i ten zew wolności. Czegóż chcieć więcej od życia? Miee'le pędziła jak wiatr opowiadając o tym co spotkała co widziała. Narzekała na to, że została zostawiona, że musi się kryć. Zamiast zapoznawać się ze „stadem Sabrie”, choć bardziej to jej chyba zależało na zapoznaniu się z wierzchowcami stada najemniczki.
W końcu noc zmusiła Sabrie do lądowania, ale zmrok przyniósł kolejne światełko nadziei...A konkretnie wiele światełek. Czerwony Modrzew był już na horyzoncie. Jutro do niego doleci.
A drużynka jechała sobie w powolnym tempie. Sabrie znikła nagle i niespodziewanie. Wiadomości jaką zostawiła, uspokoiła zmartwioną Tausersis...i nie tylko. Ale też i wiele pytań budziła. Co się stało z wojowniczką? Czemu teraz? Dlaczego samotnie? I dlaczego zostawiwszy konie?
Konie które znalazł Lilawander i przyprowadził do wozu. Bowiem wyczerpał już moc gryfa na ten dzień. Jazda nadal była monotonna, choć czasem szczekanie Sary, powodowało poruszenie w wysokiej trawie.
Po za tym jednak nic ciekawego się nie działo. Zaklinaczka opiekowała się kapłanami, magini czasem jej pomagała. Jednak głównie siedziała cichutko zarumieniona, patrząc od czasu do czasu na prężącą się Tau. Jak zresztą i reszta podróżników.
Krok za krokiem, godzina za godziną przemierzali kolejne kilometry drogi. Głownie w milczeniu. Bo ani Tausersis, ani magini, nie były gadatliwe. Także i wynajęty woźnica był mrukiem. Zresztą Tau jakoś tak niechętnie spoglądała na Rogera. Chyba się na niego pogniewała.
Kobiety...kto zrozumie ich humory? Choć, przynajmniej w humorach to magini była dość stała. Jednak gdy przebywała w pobliżu zaklinaczki, to mowa ciała Tau sprawiała, że czarodziejka przy niej łagodniała.
I tak sielanka trwałą do wieczora. A wieczorem rozbito obozowisko. I powstały dwie chatki. Jedna Tau, druga Lilawandera.
Co ciekawe Tau zaprosiła czarodziejkę do swojej chatki, a ta...nie odmówiła. Choć wahała się nieco, zanim się zgodziła.
Pozostało więc tylko ustalić warty i nakarmić nieprzytomnych...i pójść spać. Z czego warty były najważniejsze z uwagi, na coraz mniej liczną grupę eskorty przesyłki.
Bo zagrożenie, wcale nie malało.

Revalion

Trudna widownia… Revalion widywał już taką nie raz i nie dwa.
Gdyby zaczął tańczyć… zapewne ktoś by weń rzucił kuflem po kilku sekundach. Gdyby spróbował zaśpiewać coś wzniosłego, głębokiego… może by przeżył pierwszą minutę, ale nie dłużej.
Nie… taka publika ceniła sobie zupełnie inne rodzaje pieśni – sprośne, pijackie piosenki o nieskomplikowanych słowach i rytmie, który można wybijać uderzeniami kufli o stół.
A tak się składało, że bard przygotował się na coś takiego. Zmienił swoją tradycyjną, kolorową, pelerynę na taką o barwie czerni. Na twarz założył opaskę, która przesłaniała prawe oko. Te i inne drobiazgi pozmieniał w swoim ubiorze przy pomocy zaklęcia. Przy okazji też nieco zmienił sobie rysy twarzy – nie żeby wyglądał jak ktoś inny, lecz jak ktoś „nieco” starszy.
Bo jaki szanujący się najemnik, czy pijak będzie słuchał dzieciaka?
Więc teraz, kiedy Aldria skończyła, Revalion był całkiem gotów do występu. Tylko nieco się zdziwił, że Heggar tak nagle zjawił się za jego plecami.
Wyszedł więc na środek i zaczął… występ.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=uBcckp_fBME&feature=player_embedded[/media]

A widownia… dokazywała. Kufle poszły w ruch – czy to waląc w stoły do rytmu piosenki, czy to żeby zwilżyć gardło, suche od wykrzykiwania refrenu.
Bard odetchnął z ulgą w duchu – cieszył się, że dobrze ocenił swoich słuchaczy, którzy teraz „radośnie” powtarzali refren, pili i rechotali.
Kiedy wreszcie nadszedł czas, żeby Revalion zszedł ze sceny – ludzie bili brawo i… wciąż śpiewali.
Zaś on podszedł do Nevina.
- Czy strudzony artysta może liczyć na kufel piwa? – zapytał z uśmiechem na twarzy, po czym odebrał od karczmarza rzeczony trunek.
- Dzięki ci. – powiedział, odstawiając po paru chwilach pusty kufel.
Następnie poszedł na piętro, gdzie znajdowały się pokoje gościnne. Rozmyślał jednocześnie nad pewną problematyczną sprawą, która prawdopodobnie się pojawi wkrótce… i to w jego pokoju…
Bard miał zamiar rozwiązać ją tak samo, jak każdą inną przeszkodę, która stanęła mu na drodze – śpiewem!
W jego głosie drzemała moc z której Revalion niejednokrotnie korzystał. Potrafił przy jej pomocy kogoś uspokoić, a nawet… zauroczyć. W pewnym sensie… dokładniej to był w stanie zasugerować coś… jakieś polecenie, zmianę planów… na przykład to, że wcale nie jest się zainteresowanym Revem w sensie… fizycznym.
Tak właśnie miał zamiar postąpić z Rozą – subtelnie, by nie urazić jej uczuć. Był wszak wdzięczny za dodatkowy pokój, który mu załatwiła – zaśpiewa jej ładną i przyjemną Serenadę o Młynie Polnym… może nawet Balladę o Czerwonym Winie… tak w ramach podzięki.
Stres związany z tym, co miało nadejść prześladował Revaliona przez resztę wieczoru – siedział więc w swoim pokoju i przeglądał swój dzienniczek-śpiewnik czytając notatki.

Roger Morgan

Przez jakiś czas nic się nie działo.
Co prawda nie było z kim rozmawiać, bowiem woźnica był małomówny, zaś obie magią władające niewiasty zajmowały się (ze wskazaniem na Tau) chorymi, ale w końcu podczas podróży nie rozmowa z kimś jest czynnikiem najważniejszym.
Odpoczywał więc Roger na zapas, licząc się z tym, że za kolejnym zakrętem mogą się czaić niespodzianki.
Pierwszą z nich były pozostawione przez Sabrie wierzchowce.
Czy wysłana po pomoc przedstawicielka drużyny miała jakiś ciekawy, acz wart zachowania tajemnicy środek transportu? Prawdopodobnie.
Ale zastanawiać się nad tym nie było warto. Najważniejsze było to, że sprawa zostanie szybko załatwiona.
Posiłek przy wieczornym ognisku zakończył się dość szybko. Zanim jeszcze wszyscy zorganizowali sobie noclegi, niedaleko ogniska wyrosły dwa domki.
- Jeszcze troszkę i powstanie całe osiedle domków jednorodzinnych - powiedział (może nieco złośliwie) Roger. - Za dawnych, dobrych czasów wystarczał zwykły namiot.
- Domek jest bezpieczniejszy i nie tak łatwo go sforsować - odrzekł Lilawander. - Mogę stać w środku wart a ty dogadaj się w półorkiem... którego imienia nie dane mi było jeszcze poznać - powiedział, zdając sobie sprawę, że część zapoznawczą zwyczajnie pominięto.
- Nie chodzi o nasze bezpieczeństwo, tylko o Przesyłkę - powiedział Roger. - Co mi da spokojna noc w domku, skoro ktoś w tym czasie podkradnie nam armatę? A ten nasz aktualny współpracownik ma na imię Scraggen.
- A jaka byłaby różnica gdybyś spał w namiocie? - zapytał zdezorientowany Lilawander. - Domek przynajmniej zasłania armatę z wozem i z drogi, armata nie rzuca się w oczy. Przejezdni mogą nie pokusić się o sprawdzanie domków, a ci którzy szukają przesyłki... Oni spaliliby namioty ze śpiącymi, zanim zabrali by armatę. Ją niełatwo ukraść. Znacznie łatwiej jest już zaszkodzić kapłanom, co jak widzę już nastąpiło, o nich należy się martwić - odpowiedział elf, rozważał już wcześniej plusy i minusy magicznego domku i zdecydowanie widział więcej pozytywnych stron takiego noclegu.
- Mam zamiar przytulić się do armaty - uśmiechnął się Roger. - Jedna nieprzespana noc mniej, jedna więcej... Co za różnica. Kiedyś sobie to odeśpię. Nie ma ktoś z was jakiegoś magicznego strażnika? Byłoby spokojniej.
- Cóż... możemy stróżować na zmianę - rzekła Tausersis podchodząc bliżej, zaś magini zrobiła minę świadczącą, że ona do stróżowania nie zamierza dołączyć. Sylphia, obecnie siedząca na wozie nie zamierzała tracić nocy na warty.
- Mamy Sarę - uśmiechnął się elf. - Właściwie to wszyscy moglibyśmy spać, suka się obudzi gdyby ktoś próbował ukraść wóz, lub dobierać się do domku. W sumie to wyczuje dużo wcześniej, że ktoś się zbliża i ostrzeże nas. była szkolona, więc ja tam mógłbym spać spokojnie... W domu nie musiałem stróżować, robiła to Sara - dodał przytomnie.
- W takim razie nie ma sprawy - powiedział Roger. - Idźcie spokojnie spać, a ja zostanę z Sarą. Prześpię się na wozie, koło armaty. Chyba, że ktoś przyjdzie do towarzystwa i porozmawia ze mną - uśmiechnął się.
- Dobre sobie - mruknęła magini przeciągając się.- Dość się natrzęsłam na tym wozie. Nie będę jeszcze sobie tyłka obijać siedząc po nocach dla czyjegoś towarzystwa.
- Nawet przez moment na to nie liczyłem - Roger z kpiną w głosie skomentował wypowiedź magini.
- Ja też...nie bardzo mam ochotę - wzruszyła ramionami Tausersis uciekając spojrzeniem od Rogera. - A towarzystwo które bym ci przysłała, za bardzo by cię...rozpraszało.
- Nie przejmuj się, moja droga - Roger nie bardzo okazał, by wizja samotności zrobiła na mim większe wrażenie. - Dobry sen może przywróci niektórym dobry humor. Półork podszedł do grupy, oporządziwszy Lantany i rzekł.
- Która warta moja?
- Chyba żadna - powiedział Roger. - Sara będzie nas pilnować. I strzec przed zabłąkanymi koniokradami.

Lilawander

- No cóż, ja zajmę się przepisywaniem księgi, jak dobrze pójdzie to być może pojutrze zacznę już chronić nasz nocleg glifami - pochwalił się Lilawander, jednocześnie planując wieczorne zajęcie. Zamierzał zacząć od czaru pozwalającego zgłębiać zapomniane sekrety i wiedzę, stąd im wcześniej to wykona, tym wcześniej zajmie się glifami...
- Nie ufam psom i magii...-rzekł Scraggen wzruszając ramionami.- Obie sprawy bywają zawodne. - Nie ma rzeczy niezawodnych - odparł Roger. - Śpiących wartowników też widziałem... Ale jak chcesz to obudzę cię za jakieś dwie godziny.
-Toć i ufanie jednemu rodzajowi zabezpieczeń jest głupotą.- stwierdził pólork, zaś Tau dodała.- Cóż...ja też mogę dołączyć do wartowników. Później... bowiem na razie...
Zaklinaczka spojrzała na chatkę, do której wchodziła magini.- Na razie mam inne sprawy na głowie.
I spojrzenie Tau powędrowało na dłoń.-Trochę relaksu i zadbania o urodę dobrze mi zrobi.
Zaś półork spytał. - A co z tymi śpiochami na wozie? Tak ich zostawicie? W sumie nic mi do tego, ale... chyba nie powinniście.
- Śpiochy zaniesiemy do chatki Lilawandera - zaproponował Roger. - Do rana chyba nie trzeba będzie się nimi zajmować. - Spojrzał na Tau. -Chyba...- powiedziała nieco bez przekonania Tau, spojrzała na chatkę Lilawandera. I dodała.- Poza tym, Lilawander będzie nad nimi czuwał, prawda?
- Co to znaczy czuwał? - Elf udawał głupiego, co pewnie zdaniem wielu całkiem dobrze mu szło. - Muszę odespać zaklęcia, by rankiem być bardziej przydatnym - elf szybko znalazł wymówkę. - Dopóki nie zasnę to rzucę na nich okiem, a w nocy... co cóż jak mnie coś obudzi, to pomogę... To jednak warty rozumiem? To wrzućcie mnie na trzecią ja zaś nad rankiem obudzę Tau.
-Wolałabym coś w środku nocy i... nie musisz mnie budzić.- rzekła Tausersis nerwowo.- Sama sobie poradzę.
- No więc ty mnie obudzisz... nad ranem. Wezmę ostatnią wartę. - stwierdził elf widząc, że już wszystko rozdzielone.
-Poradzicie sobie chłopcy z transportem...czy mam wam pomóc?-spytała Tausersis. A z chatki Tau dobiegły pokrzykiwania magini.- Gdzie moja kąpiel? - Damy radę - odrzekł elf i wraz z półorkiem i Rogerem zabrali się za przenoszenie kapłanów. O ile Dru była łatwa do przeniesienia. O tyle Kastus ważył całkiem sporo i jego przenoszenie nie było łatwe.
- Jeszcze trochę i wózek by się przydał - stwierdził Roger.
- Domek nie jest przecież tak daleko, nie marudź... - wykrztusił zadyszany elf, z którego pot strużką ściekał już po chwili przenoszenia Dru. Bezwładne ciało było znacznie cięższe od przytomnego, gnomka jednak była niczym stolik w porównaniu z szafa jaka stanowił Kastus. Elf zastanawiał się nawet czy nie wezwać duchowego służącego, jednak pomoc byłaby z niego raczej kiepska... - Możemy go położyć na koc i zaciągnąć do środka... Wytrzyma... - rzucił pomysł, wcale nie żartując...
- Przestań... - przerwał mu Roger. - Ze Scraggenem chwycimy go pod pachy, ty go złap za nogi i ruszamy.
I tak krok za krokiem dzielna grupa przyniosła Kastusa na łóżko. Nocleg nieprzytomnym kapłanom został zapewniony, a obie magiczny zamknęły się w swoim domku. Scraggen wybrał jedno z wolnych łóżek i bezceremonialnie wpakował się na nie, mówiąc.- Dobra...to za dwie godziny zmieniam wartownika.
Wysiłek fizyczny odebrał elfowi chęć do pracy nad przepisywaniem czaru...zresztą było już późno i nie chciał przez nocne posiedzenie, zarwać snu i nie odzyskać czarów... „Co jak co ale teleportacje warto jest mieć przy sobie” - myślał kładąc się do snu.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 28-08-2010 o 14:45.
abishai jest offline  
Stary 23-08-2010, 14:35   #284
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Sabrie

To się nazywała podróż! Sabrie delektowała się każdą jego sekundą ciesząc się, że niebo w tej części Faerunu jest o wiele cieplejsze niż na Północy. Choć i tak była opatulona po uszy, mrużąc oczy w promieniach zachodzącego już słońca. Wojskowe siodło także dostarczało doznań przyjemniejszych niż tanie zdobyczne.... żyć nie umierać. Chwilami wręcz przysypiała w siodle. Gdyby nie ciężar misji, z jaką jechała, mogłaby rozluźnić się zupełnie. Ale i tak czuła się o wiele lepiej niż przez wiele ostatnich dni. Może rozdzielenie się to nie był najlepszy pomysł? Z drugiej strony oszczędziła Miee'le niebezpieczeństw Planu Cieni i magicznych podróży, których przyjaciółka nie znosiła i gderałaby przez nie o wiele bardziej niż teraz.
Mimo to jedna rzecz grała Sabrie na nerwach. Nie, żeby szum skrzydeł jej przeszkadzał. Dwie czy trzy pary więcej nie robiły różnicy. Ale już tuzin czynił hałas nie do opisania. Początkowo wojowniczka nie wtrącała się - ostatecznie niebo jest dla wszystkich - gdy jednak jeden ze źrebaków omal nie wyrzucił jej z siodła starając się dobrać do zapasów, straciła cierpliwość. - Nie możesz im powiedzieć, żeby sobie już poszły? - fuknęła do Miee'le. - Swojego stada mieć nie mogę? - odburknęła Miee'le.
- Mścisz się, że cię zostawiłam? Sama się na to zgodziłaś. Poza tym tamci to nie moje stado; źrebaków jeśli już. Sama zresztą zobaczysz - nie dość, że marudni i nieodpowiedzialni, to jeszcze trzy czwarte magów.
- Wymówka każda dobra jest; wezwać wcześniej nie było łaska?

Sabrie wywróciła oczami. - Długo się jeszcze będziesz boczyć? Powiedz lepiej co działo się w strażnicy podczas naszej nieobecności. Muszę wiedzieć, co dalej. I odpraw, proszę, te pegazy, własnych myśli nie słyszę.
Miee'le prychnęła i obce wierzchowce rozleciały się na boki przy wtórze rżenia i parskania. Rozczarowane młode brykały jeszcze dobrą chwilę wokół nich, póki Sabrie nie zlitowała się i z uśmiechem nie rzuciła każdemu po suszonym jabłku. - Źrebięta zdecydowanie mają do mnie słabość, niezależnie od okolic - mruknęła, klepiąc Miee'le porozumiewawczo, a ta roześmiała się, po czym zaczęła opowiadać.
- Co było gdy zniknęliście wyobrazić sobie możesz. W końcu atak na robale przeprowadzić musieli, niemałym kosztem. Czarodziej-tchórz i pomocnica jego przeżyli, innych na śmierć wysyłając. Kobieta ze skrzydłami i gnom również. Przeżyło... - pogrzebała w pamięci - dwóch ogrów, ośmiu ludzi i pięciu orków. Strzec się musicie jednak nie ich, a demona wielkiego, którym mag włada. Jak ogr wielki, zwycięstwo im przyniósł, choć wściekłości maga nie umniejszył. Potem w stronę Czerwonego Modrzewia ruszyli, nowe pułapki obmyślić - zakończyła ostrzeżeniem.
- Dobrze, że nie wdaliśmy się w układy i walkę... - rzuciła w zamyśleniu Sabrie, zadowolona z dużych strat Luskanu. Jakby nie było oni stracili tylko jedną osobę... a i to nie na pewno. Westchnęła, otrząsając się z przykrych myśli o Teu i Vraidemie. - A co z harfiarzem?
Miee'le wzruszyła ramionami.
- Oczekiwań twych nie zawiódł. Latał na swym przerośniętym kurczaku jak jaskółka za muchami;, sensu w tym ni logiki nie było. Widziałam, jak w kaplicy strażniczej lądował, co tam czynił jednak nie wiem. Z małym ludem się potem zbratał, lecz na przypadkowe spotkanie to wyglądało. Magicznie wiele podróżował, ścieżek jego wszystkich nie znam. Ze wsi tutejszej mało dzidami go nie przegnali - roześmiała się z satysfakcją, choć powód niechęci Miee'le do Lilawandera był zgoła zupełnie inny. - Pewnie niezłe zamieszanie tam zostawiliśmy... Zresztą to nie nasza sprawa; byle kapłanów ocalić - mruknęła Sabrie, na powrót wracając do głównego celu lotu. Pomyślała, że dla informacji o Luskanie warto było zostawić Miee'le samej sobie... jednak tę myśl zachowała dla siebie. - Na nocleg czas - oznajmiła po pewnym czasie Miee'le i obie zniżyły lot, pikując w stronę bezpiecznie wyglądającej polanki, otoczonej gęstym murem krzewów. Sabrie faktycznie kiwała się już w siodle; zmęczona ciągłym czuwaniem nad kapłanami i bezpieczeństwem przesyłki i nawet odległe światła Modrzewia nie były w stanie zmusić jej do dalszej podróży. Co prawda magia zapewniała jej ciału energię wystarczającą do codziennej aktywności, jednak umysł kategorycznie domagał się odpoczynku. Sił starczyło jej tylko na wykonanie niezbędnych czynności, po czym rzuciła się na posłanie i momentalnie zasnęła, ogrzewana ciepłym ciałem przyjaciółki.
O świcie wstała za to świeża i wypoczęta. Bez obaw przed nieproszonymi spojrzeniami wykąpała się dokładnie w pobliskim strumieniu i zjadła solidne śniadanie. Potem upchnęła zbroję i broń w plecaku, zostawiając sobie tylko miecz i sztylet. Włosy zaplotła w warkoczyki i upięła mocno do tyłu; odziała się zaś w prosty, podróżny strój. Na całość narzuciła płaszcz z kapturem upewniając się, że łatwo pod nim ukryć broń. Nie było to przebranie godne mistrza, miała jednak nadzieję, że uda jej się wmieszać w tłum i umknąć czujnym oczom Luskańczyków. Zważywszy na brak wozu i karego wierzchowca oraz warunki, w jakich widzieli ją ostatnio liczyła na to, że nie będzie to trudne.
Do Czerwonego Modrzewia dotarły sporo przed południem. Zatoczywszy kilka kręgów wysoko nad miastem zlokalizowały największą - i jedyną - świątynię, po czym wylądowały na odludnych obrzeżach. - Ruszajmy więc - Sabrie poprawiła płaszcz, sprawdziła broń, podręczny mieszek i kamień alarmu, po czym obydwie ruszyły w stronę świątyni Waukeen. Zdecydowanie wolały droższą, a pewniejszą magię kapłanek niż podejrzane usługi jeszcze bardziej podejrzanych thayskich magów. Martwiła się trochę, że w tak ładną pogodę w płaszczu będzie wyróżniać się jeszcze bardziej ale niepotrzebnie - miasto pełne było podejrzanych typów w kapturach i wojowniczka idealnie wpasowała się w obowiązującą na ulicach Modrzewia najemniczą modę.

Wielki Kombinator
Plany mają to do siebie, że teoria nie zawsze sprawdza się w praktyce. Revalion zamierzał swym śpiewem wymusić na Rozie zmianę planów. W jego strategii tkwił jednak błąd, który kosztował go wiele nerwów.
Żeby kogoś zauroczyć śpiewem...trzeba mieć okazję do śpiewu. Roza otworzyła drzwi. Półelf ich nie zamknął podejrzewając, zresztą słusznie, że córka karczmarza i tak ma do nich klucze.
Niemniej dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, na klucz właśnie. Detal warty zapamiętania. Revalion właśnie wstał by zacząć śpiewać balladę, ale...Roza miała inne plany.
Jak na pulchniutką osóbkę poruszała się całkiem zwinnie. Dopadła w parę chwil elfa i go pocałowała, oplatając ramionami. Najpierw pocałowała go w usta, a potem zaczęła całować po całym obliczu. A co najgorsze, ta dziewczyna nie zamierzała na tym poprzestać. Jedna z jej rączek zaczęła majstrować przy pasku od spodni Reva. A na dyplomatyczną propozycję pieśni, Roza odparła.- Później, najpierw sprawdźmy czy masz wygodne łóżko.
Po czy chwyciła Revaliona za włosy i wpakowała w dekolt jego twarz. Roza miała duże piersi i miękkie. U innej kobiety byłby to niewątpliwie plus. Ale ciężko jest śpiewać twarzą utopioną w kobiecym dekolcie.
I jak tu wyjść z twarzą ? I uniknąć doświadczeń, które są paliwem dla koszmarów sennych?
Nie tylko Rev popełnił strategiczny błąd.
Iluzja drzew rzeczywiście maskowała obóz przed przejeżdżającymi podróżnymi. Inna sprawa, że pies z kulawą nogą nie zapuszczał się na tą drogę. Za to żyły tu stworzenia znające tą ziemię na wylot. I ich uwagę przykuło pojawienie się drzew. Koboldy. Sabrie o nich nie wspomniała, więc drużyna o nich nie wiedziała. W końcu to tylko koboldy...Małe pokurcze, które mogą zagrozić jedynie gnomom.
Najemniczka nie wiedziała, jak bardzo się myliła. I w jak wielkie tarapaty, by wpadła gdyby pokusiła się pogonienia za koboldami w wysoką trawę.
A i elf nie domyślał się jakie niebezpieczeństwo im zagraża. Choć Sara je po chwili wyczuła.
Zaczęła szczekać, by po chwili zacząć piszczeć z bólu.
Odpowiedzią na jej szczekanie, był deszcz strzał wystrzelonych z wysokiej trawy. Jedna trafiła psa. Dwie trafiły w Lilawandera, jedna w lewe ramię druga powyżej prawego płuca.
Elf zauważył poruszające się w trafie sylwetki , od czasu do czasu bardziej widoczne.
Koboldy!

To koboldy ich atakowały. To koboldy posłały łuczniczą salwę. I co gorsza, było ich tu całkiem sporo. Lilawander chciał krzyknąć by obudzić resztę, ale głos zamarł mu w ustach.
Był sparaliżowany...i to pewnie za pomocą czaru.
W tej trawie musieli się czaić i koboldzi magowie lub kapłani...Lub jedno i drugie.


Na szczęście piski Sary wystarczyły, by obudzić pozostałych członków grupy. A oni zaraz po wyjściu z chatek zostali powitani ostrzałem z łuków.
Trafiona jednak została tylko Tau, która mimo rany zaczęła mamrotać rozproszenie magii. I nim uwolniła elfa z okowów magii paraliżującej jego ciało.
Zatrudniony półork przyczaił się z mieczem przy wodzie, wykorzystując go w roli osłony przed ostrzałem. Jego orężem był miecz, więc wolał poczekać, na te koboldy które wejdą w jego zasięg.
Magini w typowym dla siebie stylu zbliżyła się na przyspieszeniu do trawy z czającymi się koboldami i rzuciła czary. Z jej dłoni trysnął stożek lodowatego powietrza. A po chwili kula ognia wystrzeliła z dłoniSylphii i uderzyła w największą koncentrację koboldów....a przynajmniej tam, gdzie zauważyła duży ruch w trawie.
Piski bólu i agonii świadczyły, że jej atak odniósł pewien skutek.
Ale walka bynajmniej się nie zakończyła...Wprost przeciwnie. Walka dopiero się zaczęła.
A Sabrie, nieświadoma zagrożenia towarzyszy i przesyłki, w tym czasie leciała w kierunku miasta.
Do którego zresztą dotarła bezpiecznie i weszła, prawie niezauważona. Rzeczywiście kręciło się tu wiele podejrzanych w typów, kryjących swą tożsamość za płaszczami. Tym bardziej niepokojące było to, że szczególną uwagę zwracali na karawany.
A kolejne problemy się pojawiły, na drodze do świątyni. Gnomi mag...pomocnik Varissy, rozglądał się po rynku, rozmawiając po cichu z dwoma osiłkami o sporych gabarytach i równie sporym uzbrojeniu.


Mięśniakami których najemniczka widziała pierwszy raz w życiu. Wyglądali jakby tymi wielkimi narzędziami do mordowania, coś sobie rekompensowali. Ale nie to było ważne. Jeśli był tu gnom, była i Varissa... i co najgorsze. Był tu także zapewne luskański mag, Gailunoires.
Niby to podejrzewała, ale...
Nagle Sabrie zaczepił jakiś obszarpaniec z fanatycznym, niemal obłąkanym spojrzeniem.
Trzymając ją za płaszcz mówił do niej, krzycząc niemal.- Czy twoje życie jest szczęśliwie. Czy rozwijasz się krocząc każdego dnia? Oczywiście że nie. Bóg którego obrałaś za swego patrona, woli cię trzymać w samozadowoleniu! Zmień swoje życie na lepsze! Wybierz drogę rozwoju duchowego, a nie stagnacji. Porzuć stare bóstwo, a wybierz Kossutha, by osiągnąć szczęście, zadowolenie i rozwój duchowy i materialny.
Najłatwiej by było strzelić faceta po gębie, tak mocno, by się zatoczył. Problem jednak polegał na tym, że jego wrzaski przyciągnęły uwagę wszystkich na placyku, łącznie z Stornem i jego obstawą.
A obszarpaniec ciągle się wydzierał , trzymając jedną dłonią połę płaszcza najemniczki, a druga wciskając jej papierowe ulotki, traktujące o samodoskonaleniu ( pod patronatem Kossutha oczywiście).

Teu

Pulsujący, mistyczny tatuaż wskazujący drogę był dla Teu nowym doświadczeniem. Nie chodziło o to, że mu nie ufał, po prostu nie do końca rozumiał. Wyrzeźbiony w jego ciele wzór ponadto wciąż nieco go bolał… Jakby farba nie wystarczyła… westchnął. Droga jak na razie była nadzwyczaj spokojna. Zwierzęta zdawały się ustępować mu drogi, przyjemny szum lasu koił jego zmysły, gdyby nie to, że nadal martwił się o Vraidema elf czułby się zupełnie zrelaksowany…
Na relaks nie mógł sobie jednak pozwolić. Przez całą drogę w myślach wysyłał wiadomości mając nadzieję, że Vraidem je usłyszy. Trwało to długo, jednak w końcu elf usłyszał cichy szept odpowiedzi chowańca. Natychmiast pobiegł w stronę, z której czuł, że dochodzi wiadomość. Chowaniec wyszedł z pomiędzy drzew przyglądając się swemu panu z jakby...niepewnością.- „Zmieniłeś się.”
Vraidem nie potrafił jednak określić, jak się jego pan zmienił. Ale i sam chowaniec był inny. Na jego grzebiecie, kilka kosmyków, zmieniło barwę na zieloną. Więź miedzy chowańcem ,a jego panem jest silna. Elf czuł, że rozpłakałby się gdyby w jego oczach było coś więcej niż tylko cienista otchłań. Może wkrótce będzie w stanie to zrobić… teraz jednak tylko objął zdziwionego Vraidema i uśmiechnął się. -Dobrze, że nic ci nie jest… jak uciekłeś?- spytał drapiąc go za uchem ku widocznemu zadowoleniu chowańca. Vraidem od czasu przemiany swego pana nie doznawał takich przyjemności. -Cóż… po tym jak zepchnął ciebie do rzeki chciałem ruszyć za tobą… ale krasnolud zablokował mi drogę. Spoglądaliśmy na siebie przez jakiś czas, powoli ruszał w moją stronę… było w nim coś dziwnego… jego oczy zdawały się lśnić na zielono… był… nienaturalny…- ostatnie słowo przychodziło tylko na myśl Vraidemowi, chodź nie był do końca pewien czemu, wcześniej nazwałby to inaczej. -Wiedziałem, że nie mam z nim szans… w oddali zbliżali się inni… zacząłem się wycofywać… starałem się ukryć, ale on mnie zawsze odnajdował… użyłem więc swoich mocy. Zacząłem migotać, tak jak mój lud zwykł robić w takich sytuacjach. Od dawna tego nie robiłem… przypomniały mi się inne czasy… czasy sprzed… ehhh… - ton głosu migopsa zrobił się na chwilę melancholijny. -W każdym razie, biegłem do wyjścia. Orki i kapłani wciąż tam stali liżąc rany i licząc niewolników. Nie spodziewali się chyba, że ktoś wróci, bo byli zupełnie nieprzygotowani do walki. Tą jednak ich nie uraczyłem. Skacząc na jednego ze zdziwionych orków odbiłem się o niego przeskakując kolejnych. Szybko wyciągnęli bronie, ja biegłem jednak dalej. Część chciała pobiec za mną, w tym krasnolud, ale kapłan coś zrobił… czy powiedział… byłem za daleko, ale zostawili mnie w spokoju.- elf zamrugał słysząc opowiadanie chowańca, był on bardziej brawurowy niż myślał. - Kiedy byłem wystarczająco daleko chwilę odpocząłem. Po godzinie ruszyłem z powrotem, omijając jednak szerokim łukiem wejście do Podmroku. Chciałem dotrzeć do strumienia, w który wpadłeś. Przy nim starałem się znaleźć twój trop… ale zamiast tego znalazłem swój lud.- dodał ku zdziwieniu Teu. Nie spodziewał się, że natkną się na inne migopsy. -Byli oczywiście podejrzliwy, do pewnego stopnia wręcz wrodzy. Starszy stada kazał jednak mi pomóc po usłyszeniu mojej historii. Powiedzieli mi też gdzie jest ludzka osada zwana Czerwonym Modrzewiem i wskazali drogę. Uznałem, że tam będziesz się kierował… i miałem rację.- dodał radośnie machając ogonem… coś czego również dawno nie robił. Obaj się zmienili pomyślał entuzjastycznie mag cieni. -Dobrze, że jesteś cały Vraidem. Ja również mam dla ciebie swoją historię.- i opowiedział mu o strumieniu, o osadzie i Silvanusie. Chowaniec nie był zbyt entuzjastycznie nastawiony do tej decyzji, szczególnie jak elf wskazał na jego ciele zieloną sierść, ale w końcu przyznał mu rację. Lepsze to niż być bezuczuciową istotą ciemności.
Dalsza droga nie była jednak tak przyjemna. Leukrokoty urządziły prawdziwą masakrę w lesie. Brutalnie zabite dla zabawy zwierzęta wzbudzały w elfie odrazę i gniew.
-Zrobić coś takiego tylko dla zabawy… musimy się ich pozbyć, Vraidem. Czy to zadanie od Silvanusa, czy nie, nie powinniśmy zostawiać ich samych sobie… zresztą one i tak nas nie zostawią.- odparł elf, a chowaniec warknął twierdząco.
Mag i jego towarzysz wykorzystali cień, który padał z koron drzew, aby się ukryć w ciemności. Leukrokoty mają dobry węch, ale nie mogą tylko na nim polegać. Aby usprawnić swoje możliwości obserwacyjne elf zakrył swoje oczy dłonią, kiedy ją odsunął po jego oczach pozostały tylko dwa strumienie płynnych cieni. Strużki cieni dyskretnie wspięły się po drzewie i utworzyły tam dwie małe kulki wielkości oczu. Elf mógł teraz patrzeć na świat za ich pomocą. Niestety leukrokoty trzymały się na dystans, choć według Vraidema nie były zbyt daleko.
Elf przerwał czar i wraz z Chowańcem ruszył za leukrokotami wciąż kryjąc się w cieniach. Starali się być cicho, choć węch tych stworów był porównywalny z migopsem. Leukrokoty to inteligentne bestie, elf nie mógł być pewien co szykują… do czasu gdy wpadli w pułapkę. Starą, popróchniałą pułapkę zostawioną przez myśliwych. Kolce na dole wilczego dołu załamały się pod ciężarem maga i jego chowańca, jednak część z nich mocno ich poraniła. Wtedy przybyły leukrokoty. Teu się tego spodziewał gdy tylko wpadli w pułapkę. Specjalnie ich tutaj zawiodły, jednak teraz nie miały już jak uciec i choć ranny elf był wciąż potężnym magiem. Ciało elfa i migopsa zaczęło się rozsypywać na maleńkie drobinki czarnego proszku, dymu i kurzu. Po chwili ich już nie było. Zdziwione leukrokoty zaczęły się nerwowo rozglądać dookoła. Było jednak za późno. Ciemność już zbierała się w oczach maga cieni. Las stał się jakby bardziej ponury, światło przestało przechodzić przez liście. Cała ta ciemność zaczęła spływać do oczu elfa, wpadać niczym czarny wiatr do otchłani. Tam wola elfa zmieniała ich formę, aby po chwili wypuścić zabójczy stożek. Światło wróciło do lasu, jednak jedna z leukrokot nie żyła, druga mocno ranna, trzecia skoczyła na Vraidema. Chowaniec i bestia zaczęli się wzajemnie gryźć.
Ranna leukrokota miała chyba zamiar uciekać, na co jednak nie mógł pozwolić elf.
-Vraidem! Zostaw ją, zajmij się drugą! Ja się zajmę tym wynaturzeniem!- kolejne słowo, którego kiedyś by nie użył. Chowaniec puścił Leukrokotę, ruszył na drugą teleportując się i przegryzając jej gardło. Elf natomiast skupił resztę energii cieni, którą przed chwilą wchłonął na dłoniach. Spływała ona strumyczkami w dół tworząc fioletową aureolę wokół dłoni. Mag wolał uniknąć bezpośredniego starcia wręcz dlatego wzmocnił swoją magię, aura zmieniła kolor na czarny. Elf wystawił dłoń w przód, na futrze leukrokoty odcisnął się kształt dłoni. Ślad ten przypominał czarne, spalone futro. Leukrokota zadrżała z bólu, wiedziała, że nie ma dokąd uciec… nie miała wyjścia skoczyła na elfa. To była walka na śmierć i życie. Leuktrota ugryzła elfa jeszcze dwa razy w bark zanim zdechła raniona magią Teu.
Ciężko ranny, krwawiąc, elf usiadł pod drzewem spoglądając na swoje dzieło. Leukrokoty nie będą już nękać tych terenów, przynajmniej te trzy. Sięgnął do swojej torby, tam odnalazł miksturę leczenia, którą wypił haustem. Krwawienie ustało, choć o sam był wciąż ciężko ranny. -Wiedziałem, że nie będzie łatwo… ale może nie zaczynajmy od takich zadań? – spytał w niebo, ku Silvanusowi po czym odprawił krótką modlitwę, bardziej z obowiązku, którą usłyszał kiedyś w podróży. -Vraidem mógłbyś mi znaleźć jakiś kij do podpórki?- Chowaniec też był ranny, choć nie aż tak bardzo jak elf. Po chwili przyszedł z kijem i wspierając się o niego elf ruszył w stronę jaką mu wskazuje tatuaż.
Droga był długa i męcząca. Ranni nie mogli pozwolić sobie na szybki marsz. Musieli też robić po drodze wiele przerw, jednak w końcu… dotarli do miasta. Czerwony Modrzew stał przed nimi otworem, a tam być może jego towarzysze i misja, której błogosławi Silvanus.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 23-08-2010, 16:13   #285
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Revalion spanikował. Musiał coś wymyślić szybko. Bardzo szybko.

Rzucenie jakiegokolwiek zaklęcia nie wchodziło w grę, gdyż Roza skutecznie mu to uniemożliwiała swoim biustem i… resztą ciała.
Jednakże bard mógł sięgnąć do pewnej niewielkiej torby u pasa. I zrobił to. Wyciągnął z niej kartę… ósemkę trefl… i rzucił ją na ziemię.

W pokoju pojawił się ork – bardzo groźny i hałaśliwy osobnik swojej rasy. Jednak Roza, zamiast puścić Revaliona… chwyciła go jeszcze mocniej.
- Ratunku, potwór! Ratunku! – krzyknęła, co zwróciło uwagę kilku osób na korytarzu.

To nie tak miało wyglądać, pomyślał bard próbując uwolnić się z uścisku kobiety. Nic z tego nie wyszło… Roza miała w sobie siłę, której Revalion nie mógł się oprzeć. Dosłownie, niestety.

Nie zdążył niczego przedsięwziąć, ponieważ do pomieszczenia wpadł Nevin Miecz, oraz kilku biernych gapiów-awanturników.
Bardowi oczy się rozszerzyły na widok miecza, który Miecz miał w ręce – było to chyba największe ostrze jakie istniało w… sporej odległości od Modrzewia.
- Co ty robisz z moją córką, padalcu?! – ryknął.

Chwilę później Revalion myślał, że nigdy nie był szczęśliwszy. Roza go puściła! Mógł oddychać! Sekundę później jednak zreflektował się w myślach słysząc słowa dziewczyny:
- Ależ tatusiu, ja go kocham!
Szczęka nie zdążyła mu opaść, gdyż musiał zmierzyć się z owym „tatusiem”…
- Co "ja" robię? Raczej co "ona" robi... - powiedział Rev robiąc niepewny krok do tyłu. – Jeśli tylko opuści pan ten miecz i się uspokoi, z pewnością znajdziemy wyjście z tej kłopotliwej sytuacji.

- Ożenimy się. - rzekła z entuzjazm Roza, a rozwścieczony tatuś, najpierw jednym cięciem rozpłatał iluzje orka, potem z wściekłością rzucił się w kierunku Revaliona. Jak na starego grzyba, był całkiem zwinny.

Ożenimy… się?! Nie… to musiał być jakiś straszny, bardzo straszny koszmar… tak… na pewno zaraz się obudzi gdzieś… w Waterdeep najlepiej… i okaże się że nigdy nie spotkał żadnego Harveka… ani nic…

Jednak marzenia swoją drogą, a umysł swoją – bard rzucił szybko zaklęcie i… Nevin odrąbał mu głowę. Roza wrzasnęła z przerażenia, tym bardziej że przy okazji odcinania głowy, zniknęło całe ciało Reva.
To znaczy iluzja, bo faktyczny półelf stał obok pod przykryciem niewidzialności i już skandował kolejne zaklęcie w wyniku którego Roza zaczęła bełkotać bezsensownie.

Rev był niepocieszony – wolałby, gdyby to Nevin zaczął mamrotać. Wtedy, przynajmniej przez chwilę, nie próbowałby go zabić…
A tak elf był zmuszony wyjść z pokoju, rzucić na siebie kolejny czar niewidzialności i pospiesznie zejść na dół, by uniknąć karczmarza, który w stanie niepohamowanej furii wyleciał z pokoju na korytarz w poszukiwaniu barda.

Kiedy półelf uzyskał jako taką pewność, że Nevin nie zamierza w najbliższym czasie wychodzić na miasto i go szukać, wyszedł z „Dyndającego Miecza”, a następnie skierował się do „Czarnomasłowego Zajazdu” po drodze narzucając kaptur na głowę.

Przed wejściem do karczmy rozproszył czar niewidzialności, a następnie – już po wejściu – zlokalizował Hoggera i podszedł do niego.
- Potrzebuję dwóch pokoi na noc. – powiedział pospiesznie, lekko odkrywając twarz, by tamten mógł go rozpoznać. Następnie bard dyskretnie sięgnął do sakiewki i zaczął, z bólem, wyciągać pieniądze.
- To za nocleg… - rzucił kilka monet na stół. Kiedy karczmarz je zabrał, Rev położył jeszcze kilka. – A to, żeby Nevin się nie dowiedział o tym, że tu jestem.

- Jasne...po tym wyskoku w jego karczmie, nie powinieneś się rzucać w oczy. - odparł karczmarz chichocząc.- Mógłbym z ciebie zedrzeć skórę, ale trochę żal mi ciebie, więc... zapłacisz standardowe stawki.
- Dzięki ci, dobrodziejco – powiedział Revalion zabierając klucz i udając się na górę. Zastanawiał się, czy Heggar pójdzie do Nevina „teraz czy zaraz”, jednak miał nadzieję że mimo wszystko istniała trzecia opcja – „nigdy”.

Już w pokoju rozmyślał nad tym w jaki sposób Harvek odbierze od niego klucz do własnego pokoju… szybko jednak odgonił te myśli stwierdziwszy, że Harfiarz umie o siebie zadbać.
Z braku lepszego pomysłu zamknął drzwi na klucz i zastawił je krzesłem. Następnie wyjął swój dzienniczek z pieśniami i zaczął go czytać przy świetle świecy.
Po jakimś czasie, kiedy nabrał pewności że nikt mu nie będzie przeszkadzał, poszedł spać. Najwyżej może znów stać się niewidzialny… gdyby ktoś jednak próbował mu przeszkadzać…
 
Gettor jest offline  
Stary 23-08-2010, 16:28   #286
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Warta, poświęcona między innymi na doprowadzenie do stanu idealnego ekwipunku, minęła bardzo spokojnie. Sara-wartowniczka trochę towarzyszyła Rogerowi w obchodzie obozowiska, trochę drzemała.
Dorzucić drew do ognia, przejść się, usiąść, wstać. kolejny raz. Następny.
Zwykła szara codzienność, a może raczej conocność, spokojnego wartowania.

Scraggen dał się zbudzić bez najmniejszych problemów i Roger mógł się położyć i spokojnie zasnąć. Być może, gdyby nie naraził się Tau, miałby okazję spędzić noc w innym towarzystwie, niż Przesyłka, ale wyglądało na to, że zaklinaczka nie narzeka na samotność.
Z drugiej strony... W towarzystwie Tau z pewnością by się nie wyspał, a tak nic nie zakłóciło mu snu.
Otworzył na moment oczy, gdy następowała jedna ze zmian wartowników, bo Tau i Lilavander wymienili kilka głośniejszych słów, ale zasnął natychmiast.

Tuż świtem zbudziło go szczekanie Sary.
Deszcz spadających na obozowisko strzał oznaczał jedno - nie była to bynajmniej wizyta towarzyska.
Lilawander, ku zaskoczeniu i podziwowi Rogera, nawet nie pisnął, chociaż trafiły go dwa pociski.
Sądząc po wydawanych wrzaskach atakowały koboldy. A sądząc po ilości strzał było ich dużo... Wymiana strzał z mającym znaczącą przewagę liczebną przeciwnikiem była, oględnie mówiąc, głupotą. Wóz, nawet wiozący wielką armatę, nie bardzo nadawał się na fortecę, zaś ludzie zajmujący się tym, co on, raczej nie nadawali się na obrońców twierdzy, kryjących się za blankami i od czasu do czasu wysyłający pociski w stronę oblegających. Dlatego też Roger założył okulary widzenia w nocy i (korzystając z tego, że panuje półmrok) zsunął się z wozu z rapierem w dłoni by obejść obóz i na własną rękę zapolować na koboldy.

Określenie 'zgięty w pół' jest zwykle poetycką przesadą, chyba że opisuje się męki kogoś trafionego w tak zwane czułe miejsce. W przypadku Rogera oznaczało to jedynie, że pochylił się on, by nie wystawać zbytnio ponad wysoką na ponad metr trawę. W takiej pozycji przemykał się od jednego iluzorycznego drzewa do drugiego by zaatakować koboldy z flanki.
Jak to czasami bywa, myśliwy staje się zwierzyną. Roger, próbujący obejść z flanki koboldy, został zaskoczony przez cztery uzbrojone we włócznie osobniki...
Siła złego na jednego...
Unik, zwód, półobrót...
Latami ćwiczone umiejętności procentowały. Z czterech skierowanych w jego stronę włóczni uniknął dwóch. Trzecia też prawie go minęła. W przeciwieństwie do czwartej, która przebiła się przez jego obronę.
Rewanż był błyskawiczny. Pchnięcie, kolejne... Dwa koboldy padły... Pozostałe uciekły czym prędzej, lecz spośród traw wyleciały dwa magiczne pociski, celnie trafiające w Rogera.

Z jednej strony była to oznaka, że Roger posuwa się w dobrą stronę - w kierunku głównego poszukiwanego przeciwnika - maga koboldów. Z drugiej strony...
Druga strona była nieco mniej optymistyczna, bowiem koboldy mnożyły się niczym króliki i przed Rogerem pojawiły się kolejne cztery. Żywa zapora stojąca na jego drodze nie dość, że nie pozwalała mu na posuwanie się naprzód, to jeszcze wymachiwała nieprzyjemnie wyglądającymi włóczniami.
Umiejętnościami ustępowali Rogerowi, co zaowocowało jednym trupem po stronie zapory i brakiem ran po stronie atakującego. Niestety... mimo sukcesów do maga było ciągle daleko. I stale koboldy stały na drodze.
I nie można było ich obejść, a o przeskoczeniu przez nie również nie można było marzyć. Chcąc iść dalej musiał je pozabijać...
Dwa ranne koboldy uciekły, pozostawiając na ziemi krwawe ślady. Kolejne dwa wycelowały w Rogera swe włócznie.

I nagle wszystko się skończyło.
Na jakiś niedostrzegalny dla Rogera sygnał koboldy odwróciły się i rzuciły do ucieczki.
Roger zrobił trzy kroki... i zatrzymał się.
Gonienie szybkich kurdupli w gęstej i wysokiej trawie było trudne i, w zasadzie, nie warte wysiłku. Dopadniecie maga graniczyło z cudem, a poza tym pamiętać trzeba było o nieprzyjemnym zwyczaju koboldów, o zastawianych przez nie pułapkach.
Cofnął się o kilka kroków i wytarł rapier w skórzany kubraczek leżącego kobolda. Do końca oczyścił ostrze i schował broń.
Koniec walki. Teraz trzeba było zająć się sobą. Najpierw leczenie. Potem można było przeszukać zabite koboldy, a potem wrócić do obozu i zająć się tymi członkami wyprawy, którzy ucierpieli podczas ataku.
Od tych nadobniejszych zaczynając.
Westchnął.
Jeśli przy pokonanych przeciwnikach nie będzie nic ciekawego, to znowu się okaże, że dokłada do interesu.
Coraz lepiej...
Wyciągnął różdżkę.
 
Kerm jest teraz online  
Stary 24-08-2010, 20:55   #287
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Sabri znalazła inny sposób podróży do Modrzewia. Jaki? Lilawander nie mógł nawet się domyślać, a już na pewno nie z kartki jaką pozostawiła.

"Ruszyłam do Modrzewia nieco szybszą drogą. Za dwa dni będę spowrotem. Pamiętajcie by karmić kapłanów i że przesyłka to priorytet. Sabrie od Miecza"

Charakter pisma był jednak spokojny, gładki, nie wyglądał na pisany pod przymusem, elf nie znalazł też żadnych śladów walki, mimo to próbował , nie zważając na fakt że nie był dobrym tropicielem...
W końcu powrócił do wozu i reszty ekipy, zdając obszerną relację i przekazując wiadomość. Chwile później nie widząc w drużynie zainteresowania konwersacją, powrócił do czytania książek.
Księgozbiór o planach jakie pozostały póki co po Teu stanowiły wciągającą lekturę, nad tematem niespecjalnie wcześniej znanym Lilawandrowi. Alchemiczne półki, obsadzone recepturami i miksturami , nie pozostawiały zbyt wiele miejsca na inne dziedziny, a i czasu elfowi zwyczajnie brakowało i pewną naukę odkładał na później.
Teraz gdy wyrwał się z domowego labolatorium mógł wreszcie poświęcić czas na inne studia.

Wieczorem , przed udaniem się na spoczynek, wyczarował drzewka odgradzające domki i wóz od drogi. Czarodziejki uciekły do chatki a elfowi nie pozostało nic innego jak zaproponować środkową wartę. Po czym ruszył do chatki i przed zaśnięciem rozpoczął przepisywanie kolejnego czaru. Znajomość legend wyglądała obiecująco. Szczególnie , że do tej pory nie raz przychodziło im ocierać się o takie miejsca w których aż prosiło się o wiedzę historyczną. Przez chwilę wahał się czy nie powinien przepisać jakiegoś glifu, jednak uznał, że gilfy mogą trochę poczekać, a wiedza może okazać się bezcenna.

Został obudzony w środku nocy na wartę, która podjął w pełnym słowa tego znaczeniu. Znacznie gorzej było z efektami, gdyby nie powarkiwania Sary nawet nie zorientowałby się, że jest atakowany. Zanim jednak podejrzenia wywołane niepokojem Sary przekuł na jakieś decyzję został przeszyty dwoma strzałami,
Jedynie zasyczał z bólu i wściekłości, próbując szybko wgramolić się za osłonę i rzucić czar

Z przerażeniem spostrzegł, ze nic powiedzieć już nie może. " No to po mnie" - przeszło mu smutno przez myśl, gdy zorientował się w jak kiepskiej sytuacji się znalazł. Na szczęście z pomocą przyszła czarodziejka zdejmując zaklęcie z elfa.
"Kolejny dobry powód, że warto ją było brać ze sobą, niezależnie co się później będzie działo" - pomyślał świadom, że czarodziejka ratuje mu życie... a przynajmniej przywraca mu możliwość godnej obrony.

Lilawander wściekły z powodu ataku w odruchu obronnym, tak długo paraliżowanym, wyrzucił z siebie deszcz piorunów - koncentrując się na sporej grupce przeciwników.

Błyskawica Lilawandera przeskoczyła z jednego kobolda na drugiego raniąc i zabijając kilka potworów.

Rogera związał się walką z koboldami a Sylphia krzyknęła. Lilawander niespecjalnie mógł im poświęcić uwagę w środku przywołania, wolał pomóc nieco konkretniej.
I w końcu przywołał ....cóż..wywołał jednego gryfa. I nagle...jeden lew z jedne z gryfów znikli w wirach które powstały w ich pobliżu.
Przekleństwo zamarło na ustach elfa, który starał się tym nie zrażać, zresztą nie było na to czasu gdyż cała gromadka kolejnych krwiożerczych bestyji zwanych koboldami rzuciła się w stronę elfiego maga.

Elf postanowił podgrzać atmosferę tak aby koboldom paliło się pod nogami i to dosłownie. Widząc nadciągające koboldy miotnał w nich ognistą kulą -a ta zmiotła trzy koboldy,

Z całej gromadki pozostał jeden zacięty wróg , szczerzący w złości zębiska i machający dzidą w szarży, co gorsza do towarzystwa dołączyły się dwa piekielne ogary a elf stwierdził że powoli te najsilniejsze czary już mu się kończą...

Ni z tego ni z owego na polu bitwy stanął srebrny dwumetrowy smok. Elf był przez moment zdezorientowany ale po reakcji koboldów zrozumiał, że raczej nie jest to ich sojusznik.
- uff - odetchnął niemal nie widząc zmagań pozostałych członków ekipy. Mając naprzeciwko żądnego krwi kobolda w dodatku w piekielnej obstawie musiał skupić się na ...przywołaniu obrońcy.

Kobold który ruszył na Lilawandra, stanął oko w oko z półrokiem. I zginął chwilę później rozcięty na pół mieczem woźnicy.
Zaklęcie niemal zamarło na ustach elfa gdy włócznia omal go nie dosięgła. Omal miało postać dużego półorka co elf zamierzał mu równie pozytywnie zapisać na koncie...

Lilawander w końcu przyzywał psa z zaświatów aby związał walką ogary które ewidentnie chciały go rozszarpać...
Przywołany pies był niewidoczny, więc ogar nie zwrócił uwagi na niego. Nie miało to jednak znaczenia, dla bestii. Ogar bowiem zionął ogniem obejmując i półorka i psa i Lilawandra. Z czego elf najgorzej oberwał. Co gorsza płomienie ogara, podpaliły wóz, na którym była armata...i beczki z prochem!
Płomyki co prawda nieśmiało jeszcze pełgały po kole wozu, ale...zagrożenie się pojawiło.
Tau pierwotnie pofrunęła w kierunku, ale widząc ogień zatoczyła koło rycząc.- Odsuńcie się od wozu.

Półork rzucił się do ucieczki, za Lilawanderem...zaś niewidzialny pies uciec nie mógł. I obydwa stworzenia ogarnął smoczy atak. Bowiem Tau w smoczej postaci zionęła na pożar stożkiem lodowatego zimna. Zabiła przy tym oba stworzenia i ugasiła pożar. Masowy odwrót koboldów się zaczął. Elf nie widząc aby Roger wychodził z obszaru traw musiał zadowolić się małą zemstą w postaci magicznych pocisków - która to efektywna wiązanka została puszczona w jednego z uciekających koboldów. " może następnym razem szybciej weźmie nogi za pas... lub inni jego pobratymcy nauczeni przykładem.." - pomyślał
Chwilę później osiadł ciężko zipiąc i biadoląc nad swym stanem. Osmolony, poraniony, nie miał już sił aby choć wyciągnąć strzały , dopiero teraz po skończonym ferworze walki udzielał mu się ból będący wynikiem ran.

- Ktoś mógłby mi wyciągnąć strzały? - zapytał sam nie chcąc się jeszcze bardziej poranić przy samodzielnej próbie ich wyciągnięcia. Z żalem zauważył, że kapłani leżą nieprzytomni zamiast leczyć, w obecnej sytuacji podwójnie brakowało mu gnomów.
 
Eliasz jest offline  
Stary 24-08-2010, 21:04   #288
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Za Sayane = Sabrie

Sabrie ostrożnie wędrowała ulicami Modrzewia. Miasto nie było skomplikowane, lecz z góry wszystko wygląda inaczej niż z dołu. Odnalezienie rynku nie zajęło jej wiele czasu... wyglądało jednak na to, że wejście do świątyni zajmie jej o wiele więcej.

- Czy twoje życie jest szczęśliwie. Czy rozwijasz się krocząc każdego dnia? [...] Porzuć stare bóstwo, a wybierz Kossutha, by osiągnąć szczęście, zadowolenie i rozwój duchowy i materialny.

Fragmenty płomiennego bełkotu docierały do uszu najemniczki, której na samą myśl o sprzeniewierzeniu się Helmowi zbierało się na mdłości. Nie miała nic przeciwko wyznawcom innych bogów (dobrych oczywiście), lecz wyznawanie czegoś na kształt żywiołaka nie mieściło się w jej światopoglądzie. "Już ja ci rozwinę w krocze..." Dyskretnie rozejrzała się po placu - nie ona jedna była napastowana przez obdartych fanatyków, którzy wciskali brudne ulotki każdemu, który przejawiał choć bladą nadzieję na bycie piśmiennym.



Co najgorsze jednak zwrócił uwagę luskańczyków... ostatnich ludzi, jakich Sabrie chciałaby tu spotkać. Pochyliła niżej głowę. Wiedziała, że powinna wziąć te ulotki żeby chłop się odczepił... ale nie mogła się przemóc. Ścisnęła mocniej lejce... a ciężkie, podkute kopyto z hukiem wylądowało wprost na stopie neofity.
- Mój koń łatwo się płoszy, zwłaszcza jak widzi obcych tak blisko. Wybacz. Lepiej trzymaj się od niego z daleka - mruknęła basem, po czym pociągnęła wierzchowca w stronę świątyni.
Wrzaskom nie było końca - śmiechom z wijącego się po ziemi neofity również. Najważniejsze jednak, że odciągnął on uwagę od samotnej podróżniczki, która niemal biegiem przebyła odległość dzielącą ją od przybytku Waukeen.

Jednak gnom i dwóch osiłków zablokowało Sabrie przejście. Trzymali się przy tym z dala od kopyt konia. Storn spytał:
- A po co idziesz do tej świątyni? Po robotę czy może coś kupić? Mam dla ciebie propozycję młodzianie, bo widzę że ikrę masz.
- Po lekarstwo dla mamusi. Roboty mi nie trza
- zahuczała nisko Sabrie, a klacz jak na zawołanie zaczęła tańczyć w miejscu i prychać, zasłaniając swoją panią przed wzrokiem gnoma, który przecież w strażnicy dobrze widział jej twarz.
- Na pewno, bo akurat są miejsca dla takich junaków jak...ty - niezrażony Storn przez chwilę się gapił, po czym rzekł - Pomożemy ci przy koniu, bo go świątyni nie wprowadzisz.
- Nie mam zamiaru, o, tu go uwiążę - Sabrie wskazała na kółko w murze. - A roboty łaskawy panie mi nie trza; mamusia na trąd od lat choruje i się opiekować nią muszę. Tu tylko po leki przyjeżdżam, o. Już jej prawie pół ciała zeżarło, ale dzięki dobrotliwej Waukeen się zatrzymało. Mnie zresztą też, ale dopiero jak żem ucho stracił i... no wie jaśnie pan co - Sabrie uśmiechnęła się w duchu nie wierząc, że luskańczyk będzie w stanie oprzeć się lękowi przed straszliwą chorobą, której bali się nawet nieumarli. I nie pomyliła się. Co prawda najpierw cofnęły się osiłki, ale gnom też dawał dyla wycofując się powoli z głupawym uśmieszkiem. Gdy oddalili się na pół metra... dali drapaka. A Sabrie spokojnie odpięła lejce by nikt nie mógł klaczy za nie złapać, aktywowała alarm i wkroczyła do środka świętego przybytku, po drodze wrzucając złocisza do ofiarnej puszki w ramach przeprosin za kłamstwa, jakich dopuściła się w imię bogini.

Niestety ledwo wojowniczka weszła, od strony wyjścia zaczęły się rozlegać wrzaski.
Ktoś nawoływał lud wzywając imienia bóstwa ognia Kossutha. A kapłani Waukeen hurmem ruszyli do wyjścia, by przysłuchiwać się co też kapłan ognia gada. Sabrie potrząsnęła w zdumieniu głową i złapała za rękaw jednego z ostatnich.
- Czego - burknął zaczepiony kapłan.
- Szukam leku na silny narkotyk dla kapłanów pod moją pieczą - zaczęła Sabrie, po czym opisała całą sytuację. Kapłan słuchał tak jakby jednym uchem... bardziej zajęty był bowiem oszczerstwami wyznawcy Kossutha. Wreszcie rzekł:
- Aha... zajmiemy się tym, później.

Wojowniczce opadła szczęka. Wiedziała, że Waukeen nie jest boginią miłosierdzia lecz kupców, mimo to takie podejście było dla niej czymś nowym.
- Później będzie za późno! Transport jest daleko, a oni mogą zemrzeć z głodu i pragnienia jeśli nie dostarczę im leku.
- Na taką sprawę nie ma leku
- wysyczał wściekle kapłan. - Trzeba się zwrócić do najwyższej kapłanki o pomoc.
- A gdzie ona jest?
- warknęła blada ze złości Sabrie, boleśnie ściskając trzymaną rękę kapłana. A ten wskazał właśnie na zewnątrz, gdzie rudowłosa kobieta wdawała się w teologiczną dysputę z kapłanem Kossutha.
- Żesz... - zgrzytnęła zębami wojowniczka, z rozmachem puszczając "jeńca". - Nic dziwnego, że bóg ognia się tu tak panoszy, skoro zamiast zajmować się tym, co przyniesie zysk waszej bogini ograniczacie się do bezproduktywnych pyskówek. Pójdę więc tam, gdzie zrobię lepszy interes.
- Poczekaj, poczekaj
- odparł nerwowo kapłan i wskazał na kłócących się przedstawicieli religii. Położony na odpowiednie słowa nacisk wywołał pożądana reakcję. - To jedyni kapłani w mieście. Tylko u nich możesz dostać to, czego szukasz.

Ale nie tylko kapłani zwrócili uwagę Sabrie. W tłumie dostrzegła też Harveka.

- Czyli... - rzekła nie spuszczając wzroku z harfiarza, którego obecności wcale się tutaj nie spodziewała, a która (oczywiście) natychmiast wzbudziła jej podejrzenia - ...czyli powinnam się udać do kapłanów Kossutha, skoro wy nie jesteście dość kompetentni? Choć słyszałam jeszcze, że Thayczycy mają niezły magiczny skład. Przybyłam tu najpierw wiedziona dobrą opinią tej świątyni... najwyraźniej jednak od czasów mojego ojca straciła ona na znaczeniu - westchnęła z teatralnym rozczarowaniem, po czym skupiła się na moment.
~ Miee'le. Widzisz w tłumie tego harfiarza co nam podstawił elfa? Zagadaj do niego i umów nas na spotkanie... albo nie. Miej go na oku i sprawdź, czy nie kontaktuje się z Luskańczykami. Spotkanie zawsze umówić można. ~

- Tak... tyle że ten właśnie kapłan Kossutha jest Thayjczykiem, którego szukasz - odparł tymczasem kapłan Waukeen, ironicznie wskazując na pyskującego mężczyznę.
- Dwa w jednym, co? Zaoszczędzi mi to poszukiwań - wzruszyła ramionami wojowniczka. - A ceny jakie tu macie?
-To nie jest zwykły eliksir
- burknął kapłan.
- Nie pytam czy zwykły, tylko za ile - podniosła głos wojowniczka.
- Nie wiem. Najwyższa kapłanka musi ustalić, czy mamy odpowiedni zwój na składzie - burknął w odpowiedzi kapłan.
- Niekompetentny dureń - mruknęła pod nosem, zastanawiając się co dalej. - Oni długo tak mogą?
I widzi kilka znajomych twarzy, oprócz gnoma, jest też i sam białowłosy mag.
- Z kilkanaście do trzydziestu minut. Zależy co się pierwsze skończy. Argumentacja czy cierpliwość. - wzruszył ramionami kapłan.
- Dziękuję w takim razie - tyle mogła poczekać. Choć niekoniecznie bezczynnie; ostatecznie jej cierpliwość też miała swoje granice, a zwracanie uwagi luskańczyków na świątynię nie było jej na rękę. Poza tym też miała prawo się rozerwać. Skupiła się znowu, w odpowiedzi dostając wybuch radosnego śmiechu. Za to para kapłanów usłyszała w swych głowach wysoki, potężny głos, dudniący wichrem z lodowej północy.
~~ Jeśli zaraz nie skończycie tych wygłupów zrównam wasze świątynie do fundamentów!! ~~

Zdumieni kapłani rozejrzeli się dookoła, po czym spojrzeli na siebie. Wreszcie kapłan Kossutha zaczął się oddalać, najwyższa kapłanka wróciła zaś do swojej świątyni. Po drodze minęła Sabrie, ale na przedstawioną jej prośbę rzekła nerwowym głosem.
- Później... właśnie Waukeen objawiła mi swą wolę i muszę się pomodlić, by zesłała więcej informacji. - Po tych słowach minęła zaskoczoną wojowniczkę, oraz jeszcze bardziej zaskoczonych kapłanów.

"Waukeen musi być bardzo... specyficzną boginią, skoro jej namiestniczkę tak łatwo nabrać", ze zdumieniem skonstatowała Sabrie. Nie chciała po raz kolejny oszukiwać kapłanki "głosem bogini" prosząc o leki, jednak zamierzała zrezygnować bojąc się, by pół godziny nie zamieniło się w pół doby... albo i gorzej. Na szczęście straciła tylko pół godziny na czekaniu. Dopiero po tym czasie kapłanka zgodziła się ją przyjąć w swej komnacie, kapiącej od bogactwa i luksusu. Fotele obite miękką skórką, meble z najlepszych gatunków drewna, obrazy mistrzów pędzla i wszechobecne zdobienia. Sabrie układnym głosem ponowiła prośbę, starając się nie gapić nachalnie na wystrój wnętrza. W świątyni Helma takie marnotrawienie złota było by nie do pomyślenia!

- Wiesz... mam zwój który uzdrowi jednego z twoich kapłanów. A zapewne on będzie mógł uzdrowić drugie. Niemniej zwój jest drogi kosztuje - 4775 sztuk złota - odparła najwyższa kapłanka
- Ile? - wyrwało się Sabrie. Zacisnęła szczęki. "Zabiję tych bezmyślnych kapłanów jak ich tylko dorwę", pomyślała wściekła. Stać ją było najwyżej na róg tego zwoju. "O Helmie, czyżbyś karał mnie za to, że nie wyrąbałąm drogi do ziółek przez wyznawców Shar?", jęknęła w duchu wiedząc, że jej patron nie darzy Shar sympatią.

- Tańszą wersję mogłabym przygotować w dzień lub dwa, ale tobie się spieszy. Jakie bóstwo wyznajesz wojowniczko? - spytała kapłanka spoglądając wprost w oczy najemniczki.
- Helma Wielkiego Strażnika - Sabrie skłoniła się lekko, odruchowo sięgając do medalionu.
- W takim razie gotowa jestem oddać ci zwój za małą przysługę - rzekła kobieta wyciągając zwój. - Przysięgniesz tu i teraz... Przysięgniesz na Helma, że zaraz po uzdrowieniu kapłanów, wrócisz tutaj i nie wyjedziesz z Czerwonego Modrzewia dopóki nie rozwiążesz ostatecznie problemu jakim jest dla mnie ten robak Kossutha, Arrus - ostatnie słowa zostały wypowiedziane z nienawiścią w głosie.
- Ale... - zająknęła się Sabrie z przerażeniem w głosie, po czym opanowała się. - Co masz na myśli mówiąc "rozwiązać problem", o pani?
- Cokolwiek... Nie obchodzi mnie czy będzie żyw czy martwy. Wystarczy jak przestanie pyszczyć pod moją świątynią, zaśmiecać miasto tymi ulotkami i ogólnie bruździć w MOIM mieście
- rzekła rozwścieczona kapłanka, po czym dodała po chwili. - Przeciw Kossuthowi i jego wyznawcom nic nie mam. Ale ten Arrus gra mi na nerwach
- Czy wystarczy... że wywiozę go gdzieś daleko stąd?
- bez większej nadziei zaproponowała Sabrie, przeliczając w myślach co mogłaby spieniężyć bez uszczerbku dla własnego i kapłanów bezpieczeństwa.
- O ile się upewnisz, że nie wróci...- przytaknęła kapłanka.
"Nóg mu przecież nie utnę", mruknęła w myślach wojowniczka, a głośno rzekła.
- A dlaczego uparł się akurat na Modrzew?
- Mieszka w Thayskiej enklawie. Ma tam wikt i opierunek i własną kapliczkę
.- rzekła najwyższa kapłanka, po czym syknęła - I nietykalność.

Sabrie westchnęła. W ostateczności mogła porwać Arrusa, ale gwarancja, że nie wróci... tego już nie mogła dać. Rzekła więc:
- Przykro mi, o pani, ale wiąże mnie już przysięga terminowego doprowadzenia moich państwa do celu ich podróży, której nie mogę złamać. Nie mogę pozwolić sobie na postój, zwłaszcza że to miasto jest dla nich ze wszech miar niebezpieczne. Postaram się jeszcze dziś zebrać rzeczoną kwotę i przyjść po zwój. Jeśli była byś tak uprzejma i zachowała go do czasu mego powrotu byłabym ze wszech miar wdzięczna. Mogę powrócić tu po wykonaniu zadania, lecz nie wcześniej.
- Och... nie sądzę by ktoś się fatygował. To nie jest często używany czar
- odparła kapłanka i na chwilę zamarła rozmyślając. - Gdybyś jednak znalazła kompetentnych ludzi do tej roboty, to... mogłabym ci udzielić zniżki.
- Zastanowię się nad tym
- obiecała Sabrie. Zajęcie Luskańczyków thayskimi czarownikami nie byłoby złe... z drugiej ratować jednych kapłanów kosztem drugiego nie wydawało się właściwe. Podjęła więc ostatnią próbę. - A czy, szlachetna pani, nie mogłabyś pojechać ze mną do chorych? Nie zajmie nam to więcej jak dobę, a bardzo ułatwi sprawę.
- Nie mogę opuścić świątyni... nie gdy ta szuja Arrus jest w mieście
- zasyczała kapłanka.
- Przecież nie podpali świątyni! - burknęła Sabrie, tracąc nieco spokój. Tak to się właśnie kończy, gdy wiara staje się narzędziem personalnych utarczek, tracąc swój pierwotny sens. - Akolici powinni wreszcie nauczyć sami sobie radzić z problemami...
- Przywieź ich tutaj
- odparła tylko kapłanka.

Sabrie w odpowiedzi zgrzytnęła zębami, skłoniła się i wyszła, kierując się do thayczyków, by spytać o ich cenę zwoju i odwiedzić ich sklep z magicznymi towarami. Po drodze wysłuchała raportu przyjaciółki. Na szczęście Harvek nie robił nic podejrzanego... póki co.

Sklep magiczny nie rozczarował jej. Młody mag chciał zedrzeć ile się da, proponując mniej niż jedną czwartą wartości broni. Steranej różdżki nie chcieli wcale.
- Ten typ trudniej opchnąć - tłumaczył mętnie.
- Akurat! na placu widziałam byczków, co jedną ręką nimi pomachają.
- Pomachać to może i pomachają...ale machać to każdy potrafi, a zapłacić odpowiednią cenę za miecz, już nie
- Zapłacić zapłacą, bo im tajne bractwo Luskanu piwo funduje
- mruknęła wojowniczka.
- To już twoje zdanie pani. - odparł młody mag.- Piwo jest tanie, tańsze od mieczy
- To metafora była, młody człowieku
- pod osłoną kaptura Sabrie wywróciła oczami. - To ile za te miecze?
- Zapłacimy tysiaka za każdego z nich, bo używane i to mało popularny typ broni
- odparł stojący obok łysy czarownik.
- Stoi - rzekła Sabrie, rzucając broń na ladę. - A za zwój "większego odnowienia" ile sobie liczycie?
- 4500 sztuk złota.
- Phi... Słyszałam, że kapłani Waukeen mają sporo taniej
- zablefowała Sabrie, zgarniając kasę za miecze do podręcznej sakiewki. Nadal brakowało jej ponad tysiąc... była jednak bliżej niż dalej.
- I zapewne dlatego pani jest w naszej enklawie? Bo lubi kupcowa drożej? - rzekł ironicznie sprzedawca. - Poza tym do każdego zakupionego zwoju dajemy drugi gratis.
- Jestem, bo waukeeńczycy mieczami nie handlują, dobry człowieku
- odpysknęła Sabrie. - A ten drugi dlatego gratis bo pusty, nieprawdaż?
- Nie... drugi zawiera proste zaklęcie magii wtajemniczeń
- rzekł w odpowiedzi czarownik.
- Cóż... powiadomię znajomych magów o tym radosnym fakcie - odparła wojowniczka kierując się do wyjścia. Nadszedł czas, by stary harfiarz przydał się na coś więcej niż podrzucanie im bezużytecznych pomocników i rad.

Harvek czekał nerwowo kładąc dłonie na mieczach. Był czujny i skupiony. Najwyraźniej Miee'le nieźle go nastraszyła, na polecenie Sabrie angażując spotkanie pod groźbą uśmiercenia kapłanów. Wojowniczka mogła sobie wyobrazić grobowy głos przyjaciółki mówiący: "Staw się za dwa kwadranse w lesie na wschód od miasta, inaczej kapłani zginą!".

- Widzę, że w końcu przyjąłeś taką postawę jaką powinieneś zważywszy na obecną sytuację - rzekła z satysfakcją Sabrie, wyłaniając się zza drzewa w pełnym rynsztunku.
- Ja zawsze jestem czujny - odparł Harvek. - Gdzie reszta?
- W bezpiecznym miejscu. Bezpieczniejszym niż opanowany przez Luskańczyków Modrzew
- rzekła Sabrie. - Nie przypominam sobie, byśmy umawiali się właśnie tutaj...
- Nie umawialiśmy się tutaj, ale sytuacja się zmieniła. Do granicy z Srebrnymi Marchiami, wszelkie miasta są obstawione przez agentów Luskan i nie tylko
- rzekł Harvek spoglądając na kobietę. I dodał po chwili. - Dlatego kombinuje nad tym, by wam pomóc w przedostaniu się dalej.
- Ta wieść to żadna niespodzianka
- wzruszyła ramionami Sabrie. - Jeśli twoja pomoc jest równie efektywna jak poprzednio, to lepiej sobie daruj. Twój pupil zwiał na sam widok atakujących nas luskańskich wojowników... albo też spełnił swoją rolę - w głosie wojowniczki zabrzmiała wyraźna groźba.
- Niespodzianką natomiast jest to, że są tak liczni. I tak dobrze wiedzą jak wyglądacie - odparł Harvek i po chwili wzruszył ramionami dodając.- Nikt nie powiedział, że to łatwe zadanie, Sabrie. A pomoc rzeczywiście mam... w postaci kolejnego pomocnika i nie tylko. Jutro, lub najdalej pojutrze dotrze tu... przykrywka dla was. Aż do Yartaru.

- Przykrywka... Gaulioles z pewnością ucieszy się gdy ją zobaczy, osłodzi mu to od razu ostatnią porażkę - sarkastycznie słodkim głosem rzekła Sabrie, konotując sobie że harfiarz nie raczył skomentować dezercji Lilawandera. - Podobnie jak spotkanie nas tutaj. Czy ty w ogóle myślisz?! - wrzasnęła. - Po co nam przykrywka zakładana w gnieździe os? Niech poczekają kilka mil przed Modrzewiem to może będzie miało jakiś sens - westchnęła. - A zresztą... gdyby Marchiom zależało na bezpieczeństwie przesyłki, to kapłanów wysłano by teleportem a armatę drogą, by nie wieźć na jednym wozie jaja i znoszącej go kury. Dobra, do rzeczy. Potrzebuję dwa i pół tysiąca sztuk złota od zaraz - rzekła nieznoszącym sprzeciwu tonem.
- Po kolei... - rzekł w odpowiedzi Harvek.- Wcale nie zamierzałem czekać aż wjedziecie do miasta. Mam znajomego rolnika, który pomógłby was przemycić do Modrzewia, jeśli byłoby to konieczne. Lub ugościć w osadzie w pobliżu miasta. - machnął ręką dodając. - Co do twego pomysłu - na samą sugestię opuszczenia choć na moment swego... chyba skarbka... kapłanka przykuła się do niego i zagroziła magom z Silverymoon pistoletem, przy okazji obrzucając ich bluzgami jakich nie powstydziła by się doświadczona ladacznica. I tyle z planu - wzruszył ramionami i dodał.- O Lilawanderze pogadamy z nim w jego obecności. A co do reszty... po co ci dwa tysiące sztuk złota?
- Na lek. Ci kretyni potruli się jakimś narkotykiem i ledwie zipią. Do wyboru mieliśmy Modrzew lub sharytów... przybyłam więc tutaj.
- wyjaśniła krótko. Argumentacja Harveka wcale jej nie przekonała. Starczyło kapłankę spić i po problemie. Przerabiali to przecież nie raz.
- Jak ich pilnowaliście? - teraz to Harvek wyglądał na załamanego. Wyjął z sakwy sakiewkę i podszedł do Sabrie.- Dwa tysiące sztuk złota. Więcej dać nie jestem w stanie. Ale od tej pory niewiele będę mógł się wywiedzieć. Moje kontakty z półświatkiem opierają się na łapówkach.
- Do garnka im nie zaglądałam, zresztą tez czasem muszę spać. A resztę bardziej interesuje szukanie skarbów w przydrożnych wiochach niż przesyłka
- odpaliła Sabrie, biorąc sakiewkę. - Poza tym przypominam ci, że funduszy na podróż dostaliśmy zero, a ja mam dość płacenia z własnej kiesy. Jak nie masz złota to nie najmuj byle kogo, tylko przetrzyj nam szlak, albo jedź z nami.
- Ja was nie wynająłem. Harfiarze to nie słudzy Silverymoon. Poza tym gnomka miała jakieś fundusze na drogę
. - odgryzł się Harvek i dodał. - Ją spytaj, jak oprzytomnieje
- Nie muszę pytać; i tak wiem, ze wszystko przepiła
- prychnęła Sabrie. - Dogadajmy szczegóły spotkania z przykrywką i ruszam w drogę. Im szybciej tym lepiej.
- Przykrywka to... cyrk
.- rzekł Harvek i zaczął opowiadać.- Szefowa cyrku jest moją dobrą przyjaciółką i zgodziła się zmienić trasę, by wam pomóc. Pojedziecie jako część jej trupy cyrkowej.
- Cyrk... istotnie, znakomicie do nas pasuje
- z przygnębieniem stwierdziła Sabrie. - Czyli spotkamy go na farmie, tak? A, jeszcze jedno. Podczas teleportacji zaginął Teuavive... ten mag z psem. Gdybyś go spotkał pokieruj w naszą stronę. Lilawandera możesz sobie zachować.
- Lilawander zostaje, ale możesz go obsztorcować w moim imieniu
.- odparł Harfiarz.- Nikt nie staje się bohaterem w jeden dzień. Na to trzeba lat i doświadczenia. Jak byłem młody, też popełniałem błędy. - Po czym pocieszył Sabrie słowami: - Dobrze, skieruję. Z której strony nadjedziecie?
- Eee...
- to było problematyczne pytanie, gdyż Sabrie nie zastanawiała się nad kierunkiem traktu. - Jak się ta wieś nazywała... Buków chyba? Z bocznej drogi, nieco bardziej na zachód.
- Czyli południowym szlakiem... tym zapomnianym? To dobrze, bo tam was nie szukają
.- odparł harfiarz
- Szkoda, że nie ma więcej "zapomnianych szlaków" - westchnęła wojowniczka, po czym zapytała - Taki jesteś pewny, że elf nie zdradził?
- Lilawander... nie uważasz, że jest zbyt...
- Harvek szukał odpowiedniego słowa przez chwilę.- ...mało skomplikowany jak na zdrajcę
- Cóż... najciemniej bywa pod latarnią, a głupców łatwo omamić gładkimi słowami... Zwłaszcza praworządnych głupców, którzy nie potrafią odróżnić dobra od zła i nierzadko pragnąc pierwszego czynią drugie
- odparła. - Ruszam po lek i w stronę wozu. Gdzie spotkamy się ponownie?
- Będę czekał pomiędzy głazami na południowym szlaku. A co do elfa, jeśli jest on zdrajcą, to pilnować go warto i wykorzystać zdradę na naszą korzyść
- odparł Harvek.

Sabrie kiwnęła głową i zaczęła dopytywać o szczegóły spotkania wywołując tym małą scysję, gdyż Harvek uparł się nie zdradzać położenia farmy - twierdząc, że bez niego i tak nic nie załatwią. Dopiero na argument, że dzięki Luskańczykom do kolejnego rendez vous może wcale nie dojść, niechętnie podał lokalizację miejsca spotkania z cyrkowcami. Na koniec opowiedziała wydarzenia ze strażnicy i podała dokładny rysopis ocalałych z robaczego pogromu zbirów. Fakt, że Harvek nie miał pojęcia kto z przybyłych należy do Bractwa sprawił, że nie miała oporów przez zabieraniem mu złota - z taką siatką wywiadowczą tylko by się zmarnowało. Dodała, że luskańczycy rekrutują nowych zbirów i wreszcie pożegnała Harveka.

Pozostało tylko się przebrać w strój bardziej pasujący do ulic Modrzewia - z pewną dozą ulgi, że zbroja przydała się na nic - zakupić zwój u Thayczyków (oraz bonusowe "wykrycie magii"), przeprosić kapłankę (prewencyjnie przez akolitów) i ruszyć w drogę powrotną. Powiadomiła również obydwie frakcje o intensywnej działalności Tajnego Bractwa na ich terenie... może zajmą się na odmianę nim, zamiast sobą... choć raczej w to nie wierzyła. Tym razem miała zamiar podróżować również nocą, odpoczywając tylko tyle ile to niezbędne by nie paść. Kapłani czekali... miała przynajmniej taką nadzieję.
 
Kerm jest teraz online  
Stary 29-08-2010, 16:38   #289
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Cel...miasto...Czerwony Modrzew. Jedni się do niego zbliżali, inni oddalali.

Ranny Teu powoli zbliżał się do miasta, niewątpliwie zaliczając się do tej pierwszej grupy.
Towarzyszył mu jego chowaniec. A wraz z nim...podążał mrok.
Zmierzchało się już bowiem.
Była jednak osoba która dostrzegła zbliżającą się postać. Harvek, agent harfiarzy.
Nie tylko elf znał się dobrze na ukrywaniu, bowiem dostrzegł harfiarza, dopiero gdy ten się odezwał.- Widzę żeś wiele przeszedł, ale miasto do którego zmierzasz nie jest już bezpieczne.
Zeskoczył z drzewa niczym kot i rzekł.- Na szczęście dostrzegłem cię pierwszy. Sabrie bardzo się o ciebie martwiła.
Ocenił kiepski stan elfa mówiąc.- Dziś już niewiele zdziałamy, świątynie są już zamknięte. Ale może bard coś poradzi na twój stan. Chodź za mną i trzymaj się w cieniu.
Potarł policzek mrucząc pod nosem.- Swoją drogą, gdzie ten huncwot się zaszył?

„Huncwot” zaszył się w „Czarnomasłowym Zajeździe"... Był on dość pełny, jeśli chodzi o stan osobowy. I bardzo podejrzany, jeśli chodzi o same osoby.
Ale jedna osoba zwróciła uwagę Revaliona.


Ciemnowłosa elfka o zjawiskowej urodzie. Podkreślanej przez piękną karminową szatę, godną szlachcianki i fantazyjną fryzurę podkreślaną przez wstążkę wplecioną we włosy.
Wachlując się przysłuchiwała się słowom flirtującego z nią białowłosego maga w niebieskiej szacie. Trudno powiedzieć, czy jego komplementy ją nudziły czy irytowały. Na pewno jednak była zniesmaczona sytuacją w której się znalazła.

W innym okresie czasu, Rev wspaniałomyślnie uwolniłby ją od nachalnego towarzystwa.
Ale obecnie, przybity wypadkami z Rozą, był wyzuty z romantyzmu.
Udał się do pokoju i poszedł spać...tyle, że wkrótce sen jego przerwało pukanie do drzwi.
Jakby ten dzień w ogóle nie chciał się skończyć.

Harvek doprowadził ranionego elfa do zajazdu nazwanego Czarnomasłowym. Harfiarz ostrzegał go, że ten zajazd Bractwo Tajemnic zajęło dla siebie. I że pełno było tam ich agentów. Na korzyść rannego elfa, przemawiało to, że nie mieli mu się okazji przyjrzeć, no i... znał się na ukrywaniu.
I rzeczywiście w karczmie byli ludzie, którzy napadli na Teu i ekipę w zamku.
W tym ich przywódca...


nieudolnie podrywający, ciemnowłosą elfkę pochodzącej zapewne ze szlachetnego i bogatego rodu, sądząc po kosztownym, acz gustownym stroju.
Harvek dopytał się, gdzie znajduje się jego towarzysz. I razem z Teu tam ruszyli. Na miejscu zapukali do drzwi i otworzył im zaspany półelf.
Harvek szybko przedstawił ich sobie mówiąc.- Revalion Teuivae. Teuivae Revalion.
Po czym wszedł wraz elfem i jego chowańcem do środka. I zaczął wydawać rozkazy.- Revalion, zajmij się jego ranami. Teuivae, ty opowiadaj co się stało.

Najemniczka się zaś...oddalała.


Sabrie
ruszyła z powrotem, z ratunkiem jakim miał być zwój i jego zawartość.
I nic jej nie mogło zatrzymać...poza jednym. Załamaniem pogody. Trasę wojowniczki przecinały bowiem burzowe chmury.


Burza...stanęła wojownicze na drodze i tej przeszkody nie mogła zlekceważyć. Ani silnego wiatru, ani błyskawic.
Sabrie musiała zacisnąć zęby, znaleźć schronienie na okres burzy i przeczekać. Nic innego jej nie pozostało.
Na szczęście wypatrzyła jaskinię. Idealne schronienie na taką pogodę.
Jaskinia była dość duża i nieco oddalona od szlaku. Idealne miejsce na spokojne schronienie, przed deszczem i wścibskimi spojrzeniami.
Wojowniczka rozpaliła ogień i czekała aż burza przejdzie.
Jak się okazało się była jednak sama w tej jaskini...O wiele większej i przede wszystkim o wiele głębszej.
Pojawiły się ślepe, szaroskóre humanoidy o grubej skórze.


Grimloki...słyszała o nich od krasnoludów z górskich twierdz. Złowrodzy łupieżcy. Dzikusy. Niewolnicy drowów i gorszych od nich stworzeń.
Ta tutaj grupka była dość liczna, ale słabo uzbrojona, w prymitywne kamienne topory i włócznie.
I zróżnicowana...Z przodu rosłe samce, z tyłu mniejsze i wychudłe samice...oraz, coś co się kryło za samicami. Małe, stworki trzymające się za ubrania samic...dzieci.
-Ty wejść na nasze terytorium!- zakrzyknął największy z nich, ale tak jakoś bez przekonania.
Byli liczni, ale tylko dwudziestu z nich było uzbrojonych...reszta to kobiety i dzieci.
-Ty za to zapłacić dwunogie mięso!- dodał wódz. A z tyłu rozległy się glosy.- Ale jak?
-Opowieść! Szmerwoda chce nowej bajki!-
zakrzyknęła, chyba dziewczynka. A jej matka skarciła ją.- Cichaj, nie słyszysz, że tata intruza przegania.
-Ale obiecał mi nową baśń...Ja chcę nową baśń.-
krzyczała dziewczynka.
A Sabrie...może i potrafiła by zabić stwory, ale czy potrafiłaby zdobyć na zabijanie rodziców na oczach (a raczej uszach) ich dzieci?

A reszta dzielnej drużyny...zbierała się do kupy, po zaciętym boju...

17 Kythorn 1372 RD Roku Dzikiej Magii, 9 dzień podróży

Magini walczyła z przodu, najpierw przywołując niebiańskie do walki, potem zaś porażając przeciwników błyskawicami z arsenału swych zaklęć. Przepłaciła swą furię jednak poważnym zranieniem i wycofaniem się na tyły, gdzie przemieniła nacierającego ognistego ogara w żabę.
Przemieniona w srebrnego smoka ( mało imponującej co prawda wielkości) Tausersis ugasiła ogień spowodowany przez zionięcie ognistego ogara i cóż...przyspieszyła nieco ucieczkę koboldów.


Obrońcy przesyłki wygrali, acz byli w raczej opłakanym stanie. Rany, oparzenia...i co gorsza najbardziej przydatni w takich chwilach osobnicy...marnieli nieprzytomni.

- Ktoś mógłby mi wyciągnąć strzały? –Te słowa elfa przyciągnęły uwagę, pół orka, który bezceremonialnie podszedł do Lilawandera i po prostu wyrwał mu strzały jednym ruchem, nie przejmując się jak wiele bólu przy tym zadaje.
-Gotowe...- mruknął Scraggen. Nie były to jednak jedyne obrażenia czarodzieja. Dochodziły do tego poparzenia. Mocno oberwała też Sylphia, której spojrzenie mówiło. „Domagam się leczenia.”
A „smoczyca” Tausersis spoglądała na okolicę zmęczonym spojrzeniem.

Koboldy nie miały zbyt wiele ciekawych przedmiotów. W każdym razie nie te, które nie przeżyły. Na wyposażeniu niektórych były fiolki z różnymi płynami i drobne przedmioty magiczne i alchemiczne.
Roger uleczywszy rany i zebrawszy co było wartościowe, wrócił do grupy. A ponieważ używał różdżki, to od razu zebrała się kolejka do leczenia. Sylphia wręcz domagała się uleczenia jej rany, a Tausersis nieśmiało prosiła o pomoc przy swojej. Półork też oświadczył, że ranny dalej nie pojedzie...no i...nie można było zostawić Lilawandera samemu sobie. I po chwili zdobyczna różdżka stała się bezwartościowym patyczkiem.

Potem zaś trzeba było coś zjeść i ruszyć w drogę, jak najszybciej. Kapłani marnieli z dnia na dzień.
W takim szyku jak co dzień. Tausersis bowiem powróciła do swej ludzkiej postaci i opiekowała się rannymi na wozie.
Zapowiadał się spokojny dzień, z początku przynajmniej.
Bo nagle niebo przecięła spadająca gwiazda.


Nie było by w tym nic niepokojącego, gdyby nie mały szczególik. Ta gwiazda spadała prosto na nich...i to bardzo szybko!
Nie można był zbyt wiele zrobić, poza szybkim zawróceniem z drogi, by uniknąć trafienia. Łatwe w przypadku wierzchowców. Trudne w przypadku wozu.
Tym bardziej, ze świst spadającego obiektu wywołał panikę koni.
Na szczęście gwiazda runęła obok, wzbijając tumany kurzu. Które po chwili odsłoniły...przytulny, acz lekko przekrzywiony domek. Chatynkę która spadła z nieba, dosłownie. I zaryła bokiem w ziemię.
Z tej chatynki wyszedł krztusząc się lekko osobnik, podobny do gnoma. Szczupły i z dziwacznym kosturem, zatkniętym za plecami.


Miał pstrokate ubranie, jaskrawe strój...barwy typowe dla niziołków żyjących w miastach.
Ale szczególnie wyróżniały się jego krwistoczerwone oczy, jak włosy tej samej barwy.
Kolor nie spotykany u gnomów... ani u innej żyjącej na Torilu rasy.
Stworek rozejrzał i zobaczywszy zebranych osobników, zaczął trajkotać zmieniając co chwilę język i akcent. Wreszcie drużyna usłyszała.- Podobno każde lądowanie, które się przeżyje można uznać za udane.
-To prawda.-
odparła Tausersis z uśmiechem.
-A więc Toril...nawet nieźle.- odparł z promiennym dziwny gnom. Wykonał zamaszysty pokłon mówiąc.- Pozwólcie więc, że się przedstawię. Jam jest Badacz Głębin Astralnych, Tkacz Przypadku, Pogromca I Król Slaadów, Niszczyciel Bram i Wielki Mag Chaosu, Zingnoff Aidien Parrington czwarty.-spojrzał na swój domek i dodał głośno.- A teraz powinny być fanfary!
I rzeczywiście, z domku odezwały się fanfary. Wzruszył ramionami dodając.- Ech...twarde lądowania zawsze są kłopotliwe. A skoro się przedstawiłem. Może któreś z was oświeci skromnego przedstawiciela ludu imago.- spytał „skromny” Zingnoff.- Co do miejsca i czasu mojego lądowania. Coś mi się instrumenty pokićkały i ...proszę, mówicie mi Zing. Wiem, że dla prostych umysłów moje imię jest trudne do zapamiętania.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 12-09-2010 o 20:13.
abishai jest offline  
Stary 04-09-2010, 13:13   #290
 
Qumi's Avatar
 
Reputacja: 1 Qumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetny
Czerwony Modrzew nie był jednak tak bezpieczną przystanią na jaką liczył Teu. Wśród tłumu ludzi zauważył parę osób z Bractwa, które chciały ich złapać w pułapkę. Ranny, zmęczony nie miałby szans w starciu z nimi, ale duża grupa przechodniów zapewniała pewną dozę bezpieczeństwa i możliwość ukrycia. Całe szczęście, że Harvek pomógł mu dostać się w bezpieczne miejsce. W gospodzie poznał Revaliona, pół-elfa barda. Elf spojrzał nieco krzywym okiem na barda. Pół-elfy były tolerowane przez słoneczne elfy, ale nie były zbyt lubiane. Czystość krwi, pewna arogancja i wyższość – mimo upływu lat ciężko było zapomnieć o starych nawykach.

Poza tym bardowie oznaczali zwykle kłopoty. Głośni, bezczelni i zbytnio „rozrywkowi”, elf miał tylko nadzieję, że jego towarzystwo okaże się bardziej korzystne niż te wszystkie wady.

Jednak teraz nie czas na wątpliwości, Teu musiał opowiedzieć harfiarzowi co się działo.

-Co się stało....- Teu pochylił się mocniej na kiju. -Najpierw niech usiądę, droga była długa i męcząca.- dodał i prychnął. Od dawna nie miał ochoty, czasu ani sposobności rymować, i chyba już tak pozostanie.

-Podczas naszej wędrówki natrafiliśmy na rój purpurowych robali. Wielkich, potężnych bestii mogących jednym kęsem pożreć człowieka. Na szczęście w pobliżu był zniszczony fort, gdzie robale nie mogły nas zaatakować, dzięki kamiennej posadzce. Tam jednak czekała na nas inna niespodzianka... bractwo z Luskan!- westchnął głośno.

-I wtedy wszystko się załamało. Okazała się, że ich mag-przywódca przyzwał robale, ale nie potrafił ich kontrolować. Wszyscy zatem utknęliśmy w pułapce, którą zastawili na nas. Padła propozycja, aby połączyć siły, wysłannicy zostali oddelegowani. Ah tak, zapomniałbym - po drodze przyłączyła się do nas Tausersis- lekko się skrzywił -Błękitna czarodziejka. Dość użyteczna i pożyteczna, choć niektórzy zbyt mocno oddają się uciechom przyglądania się czarodziejce... w każdym razie pertraktacje nie poszły najlepiej, wiadomym było, że nas zdradzą... co więcej znikąd pojawili się nieumarli, całe hordy. Wszyscy walczyliśmy, było ciężko, ale daliśmy radę.- zrobił pauzę. Teraz zacznie się ta dużo mnie przyjemna część, pomyślał.

-Tausersis? Kto to na zęby megalodona jest ta ta Tausersis?-zdziwił się Harvek.

-Błękitna czarodziejka. Spotkaliśmy ją pierwszy raz w gospodzie koło Waterdeep, gdzie było wesele. Miała zapewnić... rozrywkę na wieczorze kawalerskim. Potem spotkaliśmy ją znowu wśród kupców z karawany do Silverymoon. Jako, że jedziemy w tę samą stronę padła propozycja, aby jechała z nami... co nie za bardzo mi odpowiadało... jednak mało mieliśmy alternatyw, a podczas podróży okazała się dość... użyteczna. Zdolna z niej czarodziejka.- kolejny raz się skrzywił, z trudem, ale jednak musiał to przyznać.
-Można jej ufać?-spytał Harfiarz.

Elf spojrzał harfiarzowi głęboko w oczy. -A czy nam ufasz?- lekko pochylił głowę, westchnął -Oczywiście, że nie. Ja jej nie ufam, nasze spotkania z nią są zbyt przypadkowe. Jednak nie wykazała jeszcze żadnych zdradzieckich przejawów, jest wręcz pomocna i przydatna.

-Dobrze wiedzieć. Popytam wśród przyjaciół na jej temat.-zakończył sprawę Harvek i następnie czekał, aż elf zacznie kontynuować.

-Po tym zdarzeniu padła propozycja udania się na plan cienia, aby uciec w ten sposób od robali i zdrady, którą mieli nam zadać najemnicy bractwa z Luskan. Nie była to według mnie najlepsza decyzja, jednak większość wybrała. Plan Cienia na nas czekał.

-Wylądowaliśmy w małej wiosce, było tam sporo cieni i nieumarłych, ale z łatwością ich przegnaliśmy. Mimo, iż wydawało się, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane... wszystko jednak padło z chwilą gdy pojawił się nocny wędrowca...-nastąpiła głęboka cisza, każdy z zebranych wiedział jak potężny jest ten stwór i co musiało nastąpić.

-Nocny wędrowiec... próbowałem go przekonać, aby nas nie zabijał... - prychnął -inni próbowali go bezskutecznie atakować, nawet tego nie zauważył. Wędrowiec... nie był jednak skory do darowania nam życia, nie chciał iść na żadną ugodę. Wiedziałem, że sytuacja jest beznadziejna, że nas zabije... więc go sprowokowałem, zadrwiłem z niego. W swym gniewie ruszył za mną, gdy ja zmieniając się materię cienia wraz z Vraidemem przeniosłem się do cienistego lasu. Tam znalazłem kryptę, gdzie głębokie tunele zaprowadziły mnie do grobowca i portalu. Wędrowiec wysłał za mną swoje sługi, jednak udało mi się aktywować portal i uciekłem.- elf odłożył kij na bok, opierając go o ścianę. Rozejrzał się po niewielkim pokoju zastanawiając się czy on też tutaj będzie musiał nocować z półelfem.

-Za portalem czekał na mnie Podmrok, w nim karawana szarych krasnoludów z którymi udało mi się pokojowo rozstać... jednak kiedy dotarłem do wyjścia okazało się, że byli to handlarze niewolników. Kapłani Bane'a i orkowie przyprowadzili elfich niewolników... byłem osłabiony, zmęczony... jednak... widok moich braci i sióstr skazanych na niewolę w otchłaniach podmroku lub gorszy los... nie mogłem tego zignorować. Ruszyłem, udało mi się paru zabić, jednak kapłani zaczęli zabijać niewolników. Krasnoludy napierały, chciałem się poddać, jakoś może od środka jeszcze spróbować ich uwolnić. Moja magia nie wymaga ani słów, ani gestów. Jednak zostałem zepchnięty do podziemnej rzeki.- spojrzał troskliwie na Vraidema.

-Zostaliśmy rozdzieleni z Vraidemem... trafiłem do małej wioski, tam uleczyłem rany. Spotkałem kapłankę Silvanusa... i dobiłem tak jakby z nią targu... Czeka mnie długa droga, jednak Silvanus sprzyja tej misji, a ja mam zamiar mu służyć... jakkolwiek dziwnie to brzmi...- dodał lekko zażenowany.
-Z Silvanusem...-odparł Harfiarz, wzruszając ramionami.- Nic nie wiadomo. To dość, enigmatyczne w swych planach bóstwo.W dodatku nie darzące wszelakich cywilizacji sympatią.

-Wedle kapłanki nadchodząca wojna może mocno zachwiać równowagę i należy wesprzeć Silverymoon w jego obronie.- skwitował krótko elf.

-Udałem się więc tutaj, po drodze spotkałem Vraidema i leukrokoty, z którymi odbyliśmy ciężko walkę i którym zawdzięczam swój stan. To chyba tyle, koniec mojej opowieści.- skończył.

Potem Revalion chwilę porozmawiał z Harvekiem, a Teu postanowił odpocząć i zbadać magiczne przedmioty, które znalazł. Do tej pory miał tylko czas przyjrzeć się bardzo pobieżnie.
 
Qumi jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:22.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172