Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-02-2013, 12:53   #21
 
Karmelek's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znany
Droga mijała im spokojnie. Nie nastąpił żaden atak nieumarłych, dzikich zwierząt, rozbójników, ani nikogo takiego.
Zatrzymali się przy niewielkim strumyku. Po drodze elf pokazał znudzonemu Sławkowi, jak się powodzi i co nieco opowiedział o tym, co konie mają w głowach, więc teraz młody informatyk pomagał ze stworzeniami, jak tylko mógł... czyli nie za bardzo. Noga mu jeszcze doskwierała, jednak mag zapewnił, że w mieście znajdą jakiegoś uzdrowiciela.
Dziewczyna w dalszym ciągu nie wykazywała jakiejkolwiek aktywności, poza miarowym oddychaniem, co chyba nikogo nie zasmuciło. Mag wyjaśnił, że może się tak zdarzyć, że czarny mag nagle przejmie nad nią kontrolę i zaatakuje ich.


(Grafika nie jest moja! Zapożyczona, jak każda, z zasobów wyszukiwarek.)

Następnego dnia, blisko wieczoru, dotarli w końcu do miasta. Już z daleka słyszeli szum morza i czuli chłodną bryzę.
- Oto, przed wami, Coinkin – oznajmił z dumą w głosie Jaskier.
Ujrzeli je ze wzgórza. Miasteczko opadało łagodnie w stronę morza, gdzie był pokaźnych rozmiarów, w porównaniu do samego Coinkin, port. Sławek naliczył tuzin dużych statków, jakich nie potrafił nazwać i kilka mniejszych.
Jaskier wyjaśnił, że te mniejsze to lugiery, czyli statki rybackie, które wypływają wieczorami, a wracają nad ranem. Służyli na nich najlepsi nawigatorzy, którzy znali te wody na wylot. Większe były galerami wojsk Minarii, a największe, jak młody informatyk się słusznie domyślił, były galeonami kupieckimi.
- Dziwne – mruknął Waelleos. - Wydaje mi się, że widziałem te same galeony.
- Może mają przerwę? – Elf machnął ręką i skupił się na swoim celu. - Widzicie tamte budynki tam? – zapytał, wskazując coś palcem. - Tam zmierzamy – oznajmił z szerokim uśmiechem.
Samo miasteczko nie wyglądało okazale, zważywszy na wielkość portu, jednak drogi były utrzymane w jak najlepszym stanie. Co dziwne, nikt oprócz nich nimi nie jechał - była to kolejna rzecz, na jaką zwrócił uwagę mag.
Trzecią, która przeważyła szalę, było pojawienie się strażników przy wjeździe do miasta.
- Idę się spotkać z Efereen – oznajmił, popędzajac konia.
Pędem minął strażników, którzy nie byli w stanie go zatrzymać, jednak zrekonpensowali to sobie na drużynie.
- Stac! – zawołał jeden z mężczyzn, obficie plując śliną.
- Miasto jest zamknite! Nikt nie wjedzie, ani nie wyjedzie! – krzyknął drugi, jakby myślał, że są głusi. - Wracajcie, skąd przybyliście!
Jaskier ściągnął wodze, zatrzymując konie kilka metrów przed mężczyznami.
- Ależ panowie... jestem pwien, że jakoś się dogadamy – powiedział przymilnie.
 

Ostatnio edytowane przez Karmelek : 03-03-2013 o 18:11.
Karmelek jest offline  
Stary 25-02-2013, 21:13   #22
 
juva's Avatar
 
Reputacja: 1 juva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemu
Nie było widać żadnej taksówki, a najbliższy autobus miał przyjechać dopiero za godzinę (zakładając, że się nie spóźni). O tej porze ulice były dziwnie puste i nieprzyjemne, jednak co poradzić?
Justyna wracała sama. Nie wiadomo, czy to spowodowana alkoholem swoboda wpłynęła na decyzję o pójściu z buta, jednak stało się. Ktoś wcisnął jej w rękę gaz pieprzowy, „dla otuchy”, który teraz spoczywał bezpiecznie w jej kieszeni.
Niecodzienna dla Krakowa cisza szarpała nerwy, podobnie jak odgłos kroków za plecami.
Szła prost ulicą, dobrze oświetloną, a jednak... Dylemat: obrócić się, nie obrócić się...
Jej chora wyobraźnia podsuwała jej przeróżne scenariusze, przy czym żaden nie kończył się szczęśliwie, w momencie gdy się odwracała. Wtuliła nos w szalik, jak gdyby miał co najmniej jakieś magiczne właściwości chroniące przed wszelkim złem tego świata. Przyspieszyła kroku wsłuchując się w stukot obcasów o uliczny bruk. Liczyła, że chociaż trochę ją to uspokoi. Wsunęła ręce w kieszenie płaszcza, prawą kurczowo zaciskając na “zdobycznym” gazie pieprzowym.
- Przepraszam madamme - odezwał się głos za jej plecami.
Dziewczyna podskoczyła i poczuła, jak mięśnie wzdłuż kręgosłupa sztywnieją i spinają jej sylwetkę. Odwróciła się niepewnie unosząc w zdumieniu jedną brew.
- Taak? - zapytała łamiącym się ze strachu głosem.
Stał tam tajemniczy jegomość odziany w najprawdziwszy frak z białym żabotem i czerwonym pasem. Wyglądał góra na dwadzieścia pięć lat. Uśmiechnął się pogodnie i ukłonił z gracją.
- Zechce pani ze mną porozmawiać? - zaptał przyjaźnie.
Oczy Justyny zrobiły się okrągłe z niedowierzania na widok ubioru mężczyzny. Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy nie dosypano jej czegoś do piwa, jednak szybko otrząsnęła się ze zdumienia. Mało to w końcu świrów łazi nocą po ulicy? Nie ulegało wątpliwości, że pora zwiewać w podskokach.
- Ja... Kurczę... Nie no, przepraszam, córka będzie płakać! Dobranoc! - powiedziała trochę zbyt energicznie, robiąc parę kroków w tył.
- Szukasz swojego miejsca, Justyno? - zapytał pogodnie, obracając się. Wylakierowane butki stuknęły głucho o chodnik. - Chciałabyś... przeżyć przygodę? - zapytał, zerkajac na nią przez ramię.
Chryste, jaką przygodę? Jakiś popieprzony... Kto? Gwałciciel? Chyba nie... Jakby chciał, żeby szła za nim... Gwałciciel by ją najzwyczajniej przez ramię przerzucił. Co robić?
- Nie potrzebuje pan pomocy? Może odprowadzić pana do szpitala? - zapytała z autentyczną troską. Mieniło się jej w oczach, bez dwóch zdań była jeszcze pijana. Zaraz... Przesłyszała się, czy ten koleś zna jej imię? I co to ma znaczyć, czy szuka swojego miejsca? Co tu się do diaska wyprawia!
-Nie, nie nie!- krzyknęła po krótkiej pauzie. -Co do cholery? Skąd znasz moje imię?!
- Masz zabawną osobowość. Myślę, że możesz się przydać gdzieś indziej - powiedział, obracając się do niej przodem. - Naprawdę wyglądam jak gwałciciel? - zapytał po chwili, wyraźnie zafrasowany.
Stało się! Zwariowała! Przeczuwała, że w końcu to nastąpi, ale żeby aż tak spektakularnie? Chciała gdzieś klapnąć bez siły, jednak nie za bardzo było gdzie, wszędzie tylko latarnie i budynki, żadnej ławki, czy fontanny.
-Nie, skądże znowu, jesteś taki... Dystyngowany!- odpowiedziała z uśmiechem wytworowi swojej wyobraźni, jak mniemała o mężczyźnie we fraku.
- Doprawdy... - westchnął cicho i podszedł w jej stronę kilka kroków. Rozejrzał się, po czym wyciągnął rękę w bok. Ziemia zadrżała i chodnika “wyrosła” kamienna ławka. - Pani pozwoli. - Usiadł i zaprosił ją gestem. Nie czekał, aż do niego dołączy, zaczął mówić: - Nie zwariowałaś, Justyno. Jestem... jakby to na wasze... bogiem? W sumie jednym z bogów... bardziej... eee... żywiołem? Naprawdę nie wiem, jak to wyjaśnić, to zbyt złożone. - Westchnął cicho, po czym uśmiechnął się pogodnie. - I mam dla ciebie pewną propozycję. Chcesz ją usłyszeć?
Justyna całkiem zbaraniała. Niepewnie podeszła do ławki, po czym stuknęła ją kilka razy nosem brązowego botka. Nie rozsypała się, a co ważniejsze, nie odgryzła jej nogi po samą szyję, więc odważyła się w końcu i usiadła. Ławka była nieprzyjemnie zimna i dziewczyna zaśmiała się w duchu na myśl, że jej babcia by ich teraz najprawdopodobniej pozabijała, gdyż “łapią wilka” i sami proszą się o śmierć i kalectwo ustrojowe.
- No dobra, jedziesz z tą propozycją! - obróciła twarz w kierunku przybysza. Cóż jej w końcu innego pozostało?
- Przejdziesz do innego świata i tam pomożesz tym, których już wysłałem. Niestety doszo do... przetasowania sił i niektórzy zorientowali się, co zamierzam, więc wszelka pomoc będzie mile widziana - powiedział, przyglądając jej się ciekawie. - Nie zaprzeczam, że wiąże się to ze sporym niebezpieczeństwem.
- Nie no... Sorry koleś, ale mi się to w głowie nie mieści. Załóżmy, że nie zwariowałam i że nie zapiłam się do nieprzytomności. Jesteś takim jakby... Bogiem? To weź sprowadź potop czy tam tęczę, nie wiem jak bogowie działają... Załatw to po swojemu w każdym razie, co ja niby mam robić? Zagrać na ukulele? - wybełkotała po chwili zadumy, bardziej do siebie niż do towarzysza.
- Nie, nie... to tak nie działa. Możemy działać jedynie za pośrednictwem ludzi, poza tym, nie sprowadzę potopu, bo to nie moja działka... mógłbym co najwyżej... spowodować trzęsienie ziemi, czy zapadnięcie albo powstanie gór, albo...
Wstał z ławeczki i kucnął, wkładając rękę w chodnik. Po chwili wstał, trzymając dwa ozdobne sztylety, którym przyjrzał się krytycznie.
- Hmm... mogłyby być lepsze, ale na początek wystarczy - mruknął, podając je dziewczynie.
Były zadziwiająco lekkie i wyglądały na naprawdę ostre. Co jednak najważniejsze, były całkiem realne. Dziewczyna przyglądała im się jeszcze przez chwilę bez słowa, po czym wypuściła nagromadzone w płucach powietrze i powiedziała cicho.
- A jednak. A jednak wszystko to naprawdę? - podniosła pytający wzrok na mężczyznę we fraku. -Przecież ja się cholera sama tym zabiję, w życiu nie miałam broni w ręku! Beznadziejnych macie ludzi w dziale HR, z całym szacunkiem! - uśmiechnęła się ironicznie.
- Chodzi raczej o to, że wszyscy ci “potężni” nie dostosowaliby się do nowej sytuacji. - Wzruszył ramionami, kręcąc głową. - Ty szybciej nauczysz się, jak przetrwać... A więc?
Justyna nerwowo zawierciła się na ławce spoglądając cały czas to na broń, to na przybysza. A może to faktycznie jest jej szansa na tym czy na innym świecie? Czy naprawdę chciała być nudnym prawnikiem i robić całe życie na ZUS, który i tak się rozpadnie? Wydawało się, że podjęła już decyzję.
- Zrzucaj nas, Jocker! - zażartowała odwołując się do swojej ulubionej gry, chociaż nie miała pewności, czy mężczyzna zrozumie aluzję. Klamka zapadła.
- Wyśmienicie - powiedział, podrywając się z ławki. Wyciągnął rękę w stronę Justyny. - Pani pozwoli.
Z niewyraźną miną podała mu dłoń, również podnosząc się do pozycji stojącej. Co ma być to będzie!
- Najszybszym środkiem transportu są teraz te całe taksówki... - mruknął pod nosem, podchodząc do skraju chodnika. Rozejrzał się, jednak żadna nie nadjeżdżała. Ku zdumieniu dziewczyny, gwizdnął cicho i machnął ręką tak, jak machali na taksówki na amerykańskich filmach. - Taxi! - zawołał, uśmiechając się radośnie.
I rzeczywiście. Zza rogu po chwili wyłonił się jakiś pojazd, jednak nie była to typowa taksówka... to nie była w ogóle taksówka! Czarna limuzyna zatrzymała się przed mężczyzną. Od strony kierowcy wyskoczył rudowłosy mężczyzna i podszedł do nich.
- Zapraszam - powiedział, otwierając drzwi.
- W samą porę... tamci nazywali mnie Alfred - powiedział “bóg”, uśmiechając się tak, jakby powstrzymywał się od śmiechu. - Możesz mnie nazywać jak tylko chcesz - oznajmił, zapraszając ją do środka pojazdu.
- Alfred... Jest ok. - powiedziała beznamiętnie, nie mogąc oderwać wzroku od rudego i cokolwiek osobliwej “taksówki”. Wsiadła do auta z zaciekawieniem przyglądając się wnętrzu.
- No dobrze. - Alfred westchnął, usadawiając się przed dziewczyną. Chwycił leżący obok niego plecak i przyjrzał mu się niechętnie. Szofer w tym czasie wrócił za kierownicę ruszyli powoli ulicami. - Noboru, mówiłem, że to niepotrzebne - powiedział, wyraźnie kierując słowa do kierowcy, po czym podał owo “niepotrzebne” Justynie. - Dobrze... sprawdźmy lepiej, co jest w środku...
Plecak, wykonany był w całości ze skóry, przypominał bardziej worek marynarski. Ciężki zapewne sam w sobie, a zapakowany sprawiał wrażenie, że są w nim cegły. Dziewczyna znalazła w nim, na samej górze, dwa skórzane pokrowce na sztylety, które idealnie padowały na jej nową broń, jednak to nie był koniec niespodzianek. W środku znalazła jeszcze gruby, nieprzyjemny w dotyku koc, nieco jedzenia zawiniętego w tkaniny, dwa bukłaki z wodą, sakiewkę z dwoma kamykami o ostrych krawędziach (którymi zapewne były te całe krzemienie), zwój liny, nóż. Wszystko to zdawało się być nierealne, wyrwane z innego świata. Justyna bez ceregieli zaczęła przepakowywać swoje fanty z torebki do dopiero co zdobytego plecaka. Zatrzymała się na chwilę przy paczce mentolowych LM’ów.
- Mogę tu zapalić? - zapytała Alfreda. Czuła, że bardzo by jej się to w tej chwili przydało.
- Ależ proszę bardzo - skinął głową. - Za jakąś godzinę powinniśmy być na miejscu. Jeśli chcesz, mogę ci coś poopowiadać o tymtym świecie. Możesz też odpocząć.
- Zdecydowanie, opowiedz mi coś o tym swoim... świecie! - zakrzyknęła niewyraźnie, trzymając papierosa w ustach. Drżącą ręką odpaliła w końcu zapałkę i przypaliła nią długą fajkę. Dymek był przyjemnie chłodny i kojący. - Chciałabym uniknąć sytuacji, kiedy przykładowo nie beknę po obiedzie i utną mi głowę, bo to na ten przykład niekulturalnie. - pospieszyła z wyjaśnieniami.
- Źle mnie zrozumiałaś... To jest “mój” świat. Tamten... ma ździebko inny panteon - zaśmiał się Alfred. - Teoretycznie nie wolno mi tam nic zrobić, jednak nie jest zakazane, żeby wysłać tam kogoś... Widziałaś film “Władca Pierścieni”? - zapytał, jednak nie czekał na odpowiedź. - Tam to wygląda podobnie, jednak ilość istot jest nieopisanie większa. Radziłbym, jeśli spotkasz na jakimś jeziorze driady, być dla nich miła. Nie są groźne, a czasem nawet pomocne. W nocy, jeśli zobaczysz ruszające się światła, nie idź za nimi, szczególnie, jeśli jesteś w okolicy bagien, czy innych podmokłych terenów. Hmm... sytuacja polityczna jest też dosyć ciekawa. Jeśli zobaczysz jakichś żołnierzy odzianych w czernie i biele, nie zbliżaj się do nich. To ludzie z Imperium, a oni starają się “wyplewić” wszelką magię. - Sięgnął po coś na przednim siedzeniu i podał to Justynie. - To prosty płaszcz, nic nadzwyczajnego, nawet tam. Może nie wygląda zbyt ładnie, ale pozwoli uniknąć ciekawskich spojrzeń, szczególnie, że twoje... odzienie będzie tam czymś niecodziennym. - Zamyślił się na chwilę, jakby zastanawiał się, o czym jeszcze powiedzieć. - Musisz udać się do miasteczka zwanego Coinkin, które znajduje się w królestwie Minarii. Tam znajdź zrzędliwego, starego uzdrowiciela. U niego zawitają podróżnicy, do których musisz się dołączyć. Będzie tam student z Wrocławia, ponury wiedźmin i zidiociały barbarzyńca. - Westchnął cicho, wyciągając kolejny pakunek z przedniego siedzenia. - Będzie z nimi też pewna dziewczyna, której dasz to. Spokojnie, to tylo płaszcz.
Justyna od pewnego czasu notowała wszystko skrzętnie w notatniku do prawa cywilnego, w lewej ręce nadal dzierżąc papierosa. Studia przyzwyczaiły ją, że lepiej mieć wszystko na papierze, tym bardziej, że nazwy były nowe i zawiłe, a nie łudziła się, że zapamięta wszystko będąc na rauszu. Obdarzyła wręczony jej pakunek krótkim spojrzeniem, po czym podniosła wzrok na Alfreda. - Nie mam co liczyć na podwózkę? Czy choćby odpowiedniejsze buty? - uniosła stopę odzianą w botka na dość wysokiej szpilce. - [/i]W tym się nie da uciekać, uwierz...[/i] - uśmiechnęła się lisio.
- W bagażniku mam kilka rzeczy, możesz coś wybrać! - zawołał kierowca.
- Jak zwykle... - mruknął Alfred, wyraźnie niepocieszony.
- Wybacz, szefie. Wiem, że lubisz patrzeć jak ludzie wychodzą z trudnych sytuacji, ale ja wolę ich przed nimi chronić - powiedział ze śmiechem.
Jechali ponad godzinę, ku wielkiemu niezadowoleniu Alfreda. Mężczyzna cały czas narzekał na ludzkie środki transportu i marudził, żeby Noboru jechał szybciej, co tamten zbywał, twierdząc, że nie ma zamiaru znowu płacić mandatu.
Zatrzymali się na skraju ciemnego lasu. Szofer wyszedł i otworzył dziewczynie drzwi, pomagając wysiąść, po czym przeszedł do bagażnika.
- Bierz, co chcesz - powiedział, otwierając.
- A czego więcej potrzebuje? - mruknął pod nosem Alfred, siadając na masce limuzyny.
Było za ciemno, żeby Justyna zobaczyła wszystko, co się znajdowało w bagażniku, jednak wystarczył jeden rzut oka, żeby stwierdzić, że to jakiś schowek skrytobójcy. Pełno ostrzy najróżniejszych rozmiarów, i jakieś rzeczy, pedantycznie poskładane. Noboru wyciągnął parę najzwyklejszych w świecie traperów.
- Pomyślałem, że najlepiej się nadadzą. My zazwyczaj z czegoś takiego nie korzystamy, wolimy miękkie, ciche podeszwy - oznajmił i wyciągnął inne, skórzane, idealnie pasujący do plecaka. - Możesz też wziąć takie... ale te są zdecydowanie mniej praktyczne.
- No dobrze, dobrze! Możemy już iść? - zapytał Alfred, machając nogami jak małe dziecko.
Dziewczyna popatrzyła karcącym wzrokiem na mężczyznę podającego się za bóstwo. W jej odczuciu zachowywał się nieadekwatnie do sytuacji, ale co właściwie było w tym miejscu adekwatne? Starała się nawet nie próbować nad tym wszystkim zastanawiać i roztrząsać, zapewne w trosce o własne zdrowie psychiczne.
- Wezmę trapery. - powiedziała zdecydowanym tonem i od razu przystąpiła do zmiany obuwia odrzucając eleganckie botki gdzieś za siebie. Sznurując swój nowy nabytek zagaiła rudowłosego kierowcę.
- Erm... Noboru? Tak masz na imię? Ty... Ty jesteś normalny? W sensie, bez urazy, chodzi mi o to... No skoro Alfred jest jakby bogiem? - zaplątała się.
- Nie wiem, czy powinienem o ty mówić, ale skoro nie ma tu mojego mistrza, a “Alfred” nie protestuje... o czym ja mówię... skoro on się pojawił, to chyba mogę. - Zaśmiał się, najwyraźniej sam nie wiedząc, co powiedzieć. - Chodzi o to, że na tym świecie istnieje kilku “bogów”, jesli mogę ich tak nazwać. Są to raczej... uosobione elementy. Tu mamy Ziemię - wskazał na Alfreda - ale są też Powietrze, Ogień, Woda i najważniejsza, Życie, bez urazy, szefie... Każdy Żywioł ma grupę podopiecznych... wynikło to bardzo dawno temu i w sumie nikt, poza nimi - zerknął na Alfreda - nie wie, jak to było naprawdę. Ja jestem w... jakby to... Klanie Ziemi, więc niejako podlegam jemu. - Westchnął cicho, spoglądając na dziewczynę. - Rozumiesz w ogóle coś z tego?
Justyna skończyła już walkę ze sznurówkami i zaczęła zrzucać z siebie wierzchnie ubranie. Los botków podzieliła dwurzędówka i szalik, lądując gdzieś na ziemi za nimi. Zniknęła na chwilę we wnętrzu limuzyny, po czym wypełzła z niej na nowo, trzymając tym razem płaszcz. Zarzuciła go na siebie. Dopiero wtedy odpowiedziała rudowłosemu. - Ni w ząb. Jestem katoliczką. - Uśmiechnęła się szeroko prezentując pełen garnitur białych ząbków. - A tak na poważnie... Rozumiem, ale nie zmienia to faktu, że nie mieści mi się to w głowie. Jeżeli wiesz, co mam na myśli.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo...
- Skończyliście mnie obgadywać? - mruknął jakby naburmuszony Alfred, zeskakując z maski samochodu.
- Nie martw się... on zawsze się tak zachowuje. Na początku poważny, ale im lepiej go poznajesz, wychodzi narcystyczne dziecko... - szepnął Noboru.
- Chyba od dawna nie pokazałem tobie mojej prawdziwej natury, Jakubie - mruknął “bóg”.
- Oczywiście... przepraszam - westchnął cicho Noboru, wyciągając z limuzyny nowy plecak Justyny. - Możemy iść? - zapytał dziewczynę. Skinęła tylko głową w niemej odpowiedzi, pozwalając prowadzić się dwóm, cokolwiek osobliwym, towarzyszom.
Tamci weszli pewnie między drzewa, jakby doskonale widzieli w ciemnościach. Zapowiadało się, że niedługo wzejdzie słońce i cienie zdawały się być ciemniejsze niż normalnie. Noboru pojawił się obok niej i wręczył latarkę (wraz z zapasowymi barierami).
Szli blisko godzinę, a Justyna szybko się męczyła, szczególnie, że towarzysze narzucili dość szybkie tempo.
- Żeby dostać się do innego świata, należy przejść przez swoistego rodzaju bramę. Jedna z nich jest w tym lesie, jednak żeby do niej trafić, trzeba się nieco nagimnastykować. Na szczęście nie będzie nas zwodzić teraz, kiedy ja tu jestem - oznajmił Alfred. Wyciągnął z kieszeni piękny, mieniący się kryształ i podał go dziewczynie. - Dzięki temu przejdziesz tam, gdzie musisz. Pomyśl tylko o królestwie Minarii. O morzu i miasteczku Coinkin. Myśl o bezpiecznym miejscu i towarzyszach podróży, inaczej wyrzuci cię przy złej bramie. Jeśli będziesz miała szczęście, to trafisz do tej, która jest niedaleko Coinkin. Stamtąd pokierujesz się w stronę morza i powinnaś trafić do miasta.
W tym momencie ich oczom ukazał się biały, ozdobny łuk, który emanował lekkim światłem. Wprawione w niego były kolorowe kamienie, takie same jak ten, który trzymała Justyna.
- Pozostaje mi życzyć tobie powodzenia - powiedział Noboru, kładąc plecak z doczepionym doń pakunkiem, na ziemi.
Dziewczyna stanęła przez chwilę jak wryta, z rozdziawioną buzią wpatrując się w widziadło. Po chwili jednak otrząsnęła się, ścisnęła kryształ w obu dłoniach i odwróciła się do towarzyszy. Nie wiedziała co powiedzieć. Podziękować? Przytulić ich? Powiesić się na najbliższym drzewie, bo głupoty wierutne czyni?
- Ee... Dzięki za plecak. I te wszystkie inne... - wybąkała niemrawo i uśmiechnęła się kącikiem ust. Znów stanęła przodem do “bramy” żąglując w myślach obcymi nazwami. Student, Coinkin, wiedźmin, morze, barbarzyńca... powtarzała niczym mantrę, po czym zakołysała nogą w powietrzu i dała krok w nieznane.
- Najpierw musisz wsadzić kryształ na miejsce - podpowiedział Noboru, kiedy nic się nie stało.
- Nom... i dodaj jeszcze Minarię do mantry - Alfred uśmiechnął się radośnie. Wyglądał jak dziecko, które dostało wymarzony prezent pod choinkę. Justyna zaś odwróciła się do nich prezentując wzorowy, przepraszający uśmiech. Zażenowana z trudem umieściła kryształ w wolnej luce i tym razem nie zapomniwszy już o nazwie królestwa wskoczyła w przestrzeń pod łukiem.

* * *

Ocknęła się, przygnieciona plecakiem. Głowa łupała jej niesamowicie i zanim zdołała trzeźwo pomyśleć, czy chociażby rozejrzeć, minęło nieco czasu.
W dalszym ciągu znajdowała się w środku lasu, a dokładniej, na przedziwnej budowli, wzniesionej pośrodku polanki. Panowała tu niesamowita cisza. Dookoła nie było żywej duszy, ani niczego, co by wskazywało na obecność takowej. Leżała na kamiennym podeście, a tuż za nią znajdował się taki sam biały łuk, przez jaki tu trafiła, tyle że... osadzony w nim był tylko jeden kryształ, szary. Powoli uniosła się na łokciach, czując dojmujące pulsowanie w potylicy. Prawą dłonią starała się rozmasować bolące miejsce. Podeszła do bramy i chwyciła za szary kryształ, chcąc go najwyraźniej wyciągnąć. Wyszedł niesłychanie łatwo. Schowała go do plecaka i zarzuciła go sobie na jedno ramię. Tak było wygodnie. Rozejrzała się po okolicy próbując znaleźć jakąkolwiek ścieżkę w lesie. Nie miała pojęcia, jak dostać się do miasta, widocznie coś pokręciła... Ale w końcu wszystkie ścieżki prowadzą do osad. Przynajmniej w jej wyobraźni.
Ścieżka rzeczywiście tu była - usypana z białych kamyków, ginąca w lesie. Wyglądała na dobrze utrzymaną, z resztą, jak cała polanka, mimo że nie dokoła nie widać było oznak bytności człowieka (poza samym podwyższeniem z łukiem). Żadnych śladów na ziemi, połamanych gałęzi, wydeptanej trawy. Wszystko to wyglądało co najmniej osobliwie. Skrzywiła się na widok duktu ginącego w gęstwinie. Nie bardzo miała ochotę na nadstawianie karku. W końcu miał to być tolkienowski świat, trochę obawiała się potworków na konikach. Na szczęście nie miała pierścienia, tylko ten płaszcz dla jakiejś laski... No cóż, zeskoczyła z kamiennego podestu i obeszła go dokoła, szukając nie wiadomo czego.
Wszystko jednak wyglądało tak samo. W miejscu przestępowała z nogi na nogę, po czym, nie widząc innego wyjścia, z niepewną miną ruszyła w las.
Nie była pewna, ile tak szła, ani kiedy coś się zmieniło. Dziwne napięcie, na które do tej pory nie zwróciła uwagi, nagle zniknęło. Usłyszała niepewne śpiewy ptaków, usłyszała szum wiatru. Sam teren też się zmienił. Poszycie lasu stało się różnorodne, gdzieniegdzie wyrastały krzaki, małe drzewka, jednak również ścieżka zaczęła zanikać.
- Zajebiście! - jęknęła zrezygnowana widząc, jak gruba do tej pory warstwa białego żwirku zmienia się sukcesywnie w kilka pojedynczych kamieni. Musiała coś pomieszać w tych nazwach przed wejściem w bramę. Albo porządnie się naćpać... Usiadła na chwilę przy jednym z krzaczków i wyjęła z plecaka kawałek obwarzanka. Zdążyła się porządnie zmęczyć i zgłodnieć. Była niesamowicie zła, obolała i coraz mniej upojona, chociaż na szczęśnie nie odczuwała skutków kaca. Odgryzła potężny kawałek pieczywa i wyciągnęła z plecaka znaleziony kryształ. - Coinkin! - krzyknęła do niego w desperacji, jak gdyby był co najmniej taksówkarzem mającym ją podwieźć.
Nic się nie stało, a szary kryształ dalej był szarym kryształem. Jedynym efektem, jaki Justyna osiągnęła, było wystraszenie kilku ptaków... i czegoś większego, co teraz przedzierało się przez krzaki.
- O cholera! O cholera! O cholera!!! - szeptała gorączkowo szarpiąc plecak w poszukiwaniu wyczarowanych przez Alfreda sztyletów. W końcu dobyła swojej broni, zarzuciła plecak na powrót na plecy i nie mając pojęcia co robić, chwyciła dziabaki w obie ręce, jak gdyby były to dwa kuchenne noże. Stanęła w lekkim rozkroku, pochylając się do przodu w stronę, skąd dobywał się szelest. Powoli kroczyła w tył mając zamiar w razie czego ratować się ucieczką w las. Wtem z krzaków wyleciała równie (albo jeszcze bardziej) wystraszona sarna, która, kiedy tylko ją zobaczyła, przyspieszyła panicznej ucieczki, jedynie sobie znaną ścieżyną. Dziewczyna parsknęła śmiechem i z ulgą otarła krople potu z czoła. Powinna się przede wszystkim trochę uspokoić. Rozejrzała się i wyostrzyła słuch. Pora najwyższa się przemieścić, a nie uśmiechało jej się błądzenie po gęstwinie. Miała nadzieję chociażby usłyszeć szum wody. Nie wykluczone, że przez las przepływa jakaś rzeka prowadząca do tajemniczego Coinkin.
Otaczały ją dźwięki lasu - niepewnie podśpiewywania ptaków, które momentalnie zamieniły się w radosny terkot, szum wiatru i chyba odległy szum wody. Jedynymi ścieżkami, które ją otaczały, były te wydeptane przez dzikie zwierzęta. Jeśli miałaby wrócić po własnych śladach, może by jej się udało, ale nie miała pewności, czy zdołałaby trafić na białą ścieżkę. Po chwili bardzo niechętnie przyznała, że nie ma wyboru. Ruszyła w krzaki w miejscu, gdzie urywał się trakt.
Nie była pewna, ile się przedzierała - godzinę, dwie, a może kilkanaście minut? Jednak w pewnym momencie las się przerzedził i dziewczyna wyszła na polanę, czy raczej, na polę. Połacie złocistej pszenicy rozpościerało się przed nią, a w oddali zobaczyła morze. Lekki wiaterek przyniósł zapach jodu. Uśmiechnęła się do siebie delikatnie, z rozkoszą wdychając powietrze. Lubiła tę woń tym bardziej, że był to dobry znak. Osada, do której miała się udać, musiała być w pobliżu. Dodało jej to sił i dziarskim krokiem ruszyła w stronę wybrzeża, rozglądając się za zabudowaniami.
Po środku pola zobaczyła jedynie gospodarstwo, za którym znajdowały się pastwiska. Małe punkciki musiały być krowami, albo końmi... albo tym i tym, albo jeszcze czymś tam innym. Jednak nie to było najważniejsze. W miarę, jak przechodziła za grzbiet niewielkiego pagórka, jej oczom ukazywało się miasto portowe, położone kilka kilometrów dalej.
Dzień był piękny i dziewczyna mogła dostrzec statki stojące w porcie, a także górującą nad miastem wieżę. Po prawdzie Justyna nie miała pojęcia, która może być godzina, jednak domyślała się, że może być niewiele po południu, więc dojdzie tam jeszcze przed zmrokiem. Jej szacunkowe obliczenia okazały się być jak najbardziej trafne. Było jeszcze jasno, gdy dotarła do posterunku, gdzie zatrzymało ją dwóch strażników. Co dziwne, miasto nie miało żadnych murów, czy bram.
- Stać! Nie ma przejścia! - zawołał jeden z nich. Był wyższy od towarzysza i wyglądał na bardziej rozgarniętego. Justyna faktycznie stanęła, jednak nie ze względu na rozkaz strażnika. Zdziwiło ją, że mówi po polsku. A może jakimś magicznym sposobem Alfreda to ona rozumiała mowę tego świata?
- Czy to Coinkin? - zapytała niezrażona jego oficjalnym tonem.
- Tia jest - mruknął drugi, podpierając się na halabardzie.
- Czemu nie ma przejścia? Ja tam muszę wejść...- mówiła bardziej do siebie niż do strażników. Obawiała się, że będą wymagali od niej opłaty, a cóż było warte jej trzydzieści złotych?
- Nie możesz wejść, bo jakiś głupiec morduje przybyszów. Już dzisiaj wpuściliśmy podróżników, ale ci w sumie wdarli się siłą - westchnął ten poważniejszy. - Miasto nie ma murów, więc teoretycznie możesz wejść którędy ci się żywnie podoba, jednak wszędzie są rozmieszczone straże. Nikt nie może wyjść. - Pokręcił głową. - Masz tu krewnych, znajomych? Może jakoś pomożemy?
Mężczyzna wydał się studentce bardzo sympatyczny, co mile ją zaskoczyło. Co prawda wykluczył już jeden sposób dostania się do Coinkin, który zaczął świtać jej w głowie, ale jego skłonność do pomocy sprawiła, że nie traciła nadziei.
- Krewnych... To znaczy. Hmm... Ja szukam pewnych... Osób. - zaczęła się plątać, nie wiedząc ile może strażnikowi zdradzić. Trzeba było bardziej wypytać Alfreda.
- To jest hmm... Tam był między innymi barbarzyńca i kobieta. Mam dla niej coś. I uzdrowiciela szukam...- cholera... bez sensu, bez sensu! Łajała się w myślach.
- Ludzie, którzy wcześniej przyjechali, też szukali uzdrowiciela... dla swojej towarzyszki. - powiedział niepewnie strażnik.
- I był z nimi ten wielki! Z toporem! - zawołał entuzjastycznie drugi.
- Może to o nich chodzi...? - mruknął bardziej ogarnięty ze strażników. Twarz Justyny rozjaśnił nieoczekiwany uśmiech. W duszy podziękowała swojej współlokatorce, która przekazała jej trochę wiedzy na temat różnych, egzotycznych dla niej klas. Barbarzyńca musiał mieć topór, to na pewno ich szukała!
- Tak, to oni. Barbarzyńca, wszystko się zgadza. Muszę się do nich dostać. Proszę! - Popatrzyła błagalnie najpierw na jednego, później na drugiego, mniej rozgarniętego ze strażników. W jej oczach zaszkliły się wymuszone łzy. Bublowaty trick, ale jakże skuteczny, gdy przychodziło do zbierania zaliczeń na uczelni.
Strażnik zasępił się na chwilę.
- Jeśli to twoi znajomi, możliwe, że będą w stanie ciebie obronić. Wyglądali na silnych... jesteś pewna, że chcesz wejść? - zapytał niechętnie. Justyna aż przyklasnęła z zadowolenia, po czym zaszczebiotała słodkim głosem.
- Tak! Taki pan wspaniały! Którędy do uzdrowiciela? - pytała rozentuzjazmowana.
- Idź w stronę portu. W połowie drogi skręć w lewo, w stronę wieży. Szukasz starego, wolno stojącego budynku.... pytaj o starego Melefa - powiedział w końcu mężczyzna, wskazując, że może iść. - Tylko pamiętaj. Dostałaś się tu nie traktem, ale wyszłaś z lasu. Nie wiesz nic o straży, ani niczym takim... chociaż... wtedy mogą pomyśleć, że to ty mordujesz... - westchnął ciężko. - Możesz powiedzieć, że Wellies ciebie wpuścił.
Justyna przytaknęła, po czym wyszeptała kilka słów podziękowań. Weszła do miasta za plecami strażników idąc tak, jak ją poinstruowali.
Długo się nie błąkała. Niemal od razu trafiła na patrol straży i znowu musiała się tłumaczyć...
- Stać! Kto idzie?! - zawołał idący na czele, pewno jakiś kapitan, czy coś...
Za gładko jej poszło poprzednim razem. Nie zdziwiła się też w ogóle. Stanęła niemal na baczność i niczym wyuczoną formułkę wyrecytowała.
- Szukam starego Melefa, chcę dołączyć do towarzyszy, którzy tutaj... Weszli. Wellies mnie wpuścił.
- Wellies... - syknął pod nosem mężczyzna. - Niebezpiecznie tak samej chodzić po mieście, w którym grasuje zabójca - warknął pod nosem i wskazał dwóch swoich ludzi. - Odprowadźcie ją do tego pomylonego uzdrowiciela, a my pójdziemy porozmawiać z Welliesem. - Powiedziawszy to, ruszył w stronę traktu.
Dziewczynie zrobiło się naprawdę żal poczciwego strażnika, któremu najprawdopodobniej przysporzyła nie lada kłopotów. Ale cóż mogła na to poradzić? Uśmiechnęła się do dwóch mężczyzn, którzy z nią zostali czekając, aż pójdą przodem i poprowadzą ją do starca.
Droga okazała się nad wyraz prosta i po chwili znaleźli się przed jedynym w okolicy wolno stojącym budyneczkiem.
- To tutaj - burknął jeden ze strażników, wyraźnie niepocieszony faktem, że musiał gdziekolwiek iść. Odeszli szybko w swoją stronę, rozmawiając o czymś nerwowo.
Z budynku akurat ktoś wychodził. Wysokie mężczyzna, o długich, jasnych włosach i... szpiczastych uszach? Przeciągnął się z błogim uśmiechem na twarzy i rozejrzał, a jego spojrzenie padło na Justynę.
- O... - stwierdził. Dziewczyna uśmiechnęła się odrobinę opętańczo. Skoro tak wyglądał starzec w tej krainie... No cóż, bardzo chętnie tu zostanie! Przeboleje nawet te długie uszy, wszystko lepsze od zmarszczek i plam wątrobowych.
- Witaj szanowny Melefie! - zaczęła pompatycznie nie mając pojęcia, jak zwracać się do uzdrowicieli.
- Eee...? Ale ja nie jestem Melefem! Czy wyglądam jak ten stary pryk? - zaśmiał się, podchodząc do dziewczyny. Obejrzał ją z góry na dół, jak zbok pospolity. - Zwą mnie Jaskier - powiedział, kłaniając się głęboko. - Jak ci na imię, piękna damo i co ważniejsze! czy masz już jakieś plany na dzisiejszy wieczór?
Justyna jęknęła dając wyraz rozczarowaniu. Naprawdę za łatwo jej to wszystko szło i przyzwyczaiła się do sukcesów. Dygnęła paradnie przed długouchym.
- Justyna. Szukam Melefa. Taki mam plan. I jeszcze szukam hmm... Towarzyszy. Paru mężczyzn i kobieta. - mówiła ostrożnie, świdrując Jaskra wzrokiem. W razie czego gotowa była do ucieczki, nie była pewna, czy może mu zaufać. Zwłaszcza w obliczu faktu, że miasto terroryzuje jakiś szaleniec.
Mina elfa zrzedła. Popatrzył na nią niepewnie, cofając się o pół kroku.
- Ty też jesteś z innego świata? - zapytał, osłaniając rękoma krocze. Spoglądał na nią podejrzliwie, przez co wyglądał dosyć komicznie. Studentka powiodła wzrokiem za dłońmi towarzysza. Nie rozumiała jaki związek mają przybysze z innego świata i jego krocze i w sumie nie chciała wiedzieć. Być może Jaskier miał jakieś traumatyczne przejścia za sobą, ale postanowiła nie wnikać. Uśmiechnęła się jednak przyjaźnie uznając, że dobrze trafiła, ponieważ długouchy wydawał się wiedzieć, co jest na rzeczy.
- Taak, ja też. W zasadzie to przysłał mnie taki jeden hmm... Alfred? Kazał mi tu przyjść i poszukać barbarzyńcy, wiedźmina, studenta z Wrocławia i kobiety. - wyliczała na palcach, zastanawiając się, czy kogoś nie ominęła.
- Dobrze wiedzieć - odsunął się kolejny krok. - Sławek i dziewczyna są w środku, a ten cały wiedźmin i barbarzyńca są z tyłu. A ja właśnie wychodzę... - minął ją szerokim łukiem, nie ważąc obrócić tyłem, po czym czym prędzej uciekł. Justyna wzruszyła tylko ramionami i pokiwała z niedowierzaniem głową. Podeszła do drzwi chaty i zapukała mocno trzy razy, jak gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie.
Czekała dłuższą chwilę, ale nikt nie odpowiadał, z resztą drzwi były otwarte. Uchyliła je tak, że mogła bez przeszkód wejść do izby. Rozejrzała się dokoła. Jej nozdrza uderzył silny zapach ziół. Dziewczyna zobaczyła długi korytarz, na końcu którego widniało światełko... światełko na końcu tunelu? Nie było tu żadnych ozdób, ani niczego innego, co by świadczyło, że ktoś tu mieszka. Gołe, brudne ściany... zupełnie jak na zewnątrz - zero życia. Dziewczyna skrzywiła się z niesmakiem i uważając, by niczego nie dotknąć, wbrew wszelkim głosom rozsądku, jakie jeszcze ją powstrzymywały, poszła w stronę bleszczydła na końcu przejścia.
W sali stały dwa rzędy łóżek. Na jednym z nich spała brązowowłosa dziewczyna, na innym siedział chłopak. Za to na końcu sali...
- Czego?! – powitał ją niechętny okrzyk starca.
 
juva jest offline  
Stary 27-02-2013, 20:30   #23
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Barbarzyńca zsiadł ze Złocisza. Wraz z koniem zbliżył się do strażników. Był w złym humorze, bardzo złym humorze...
- No ja myślę, że się dogadamy. Miasto zamknięte jest pewnie dla motłochu... A czy my wyglądamy na motłoch? - Korn poprawił toporzysko na plecach i uśmiechnął się, naprawdę paskudnie. W końcu był barbarzyńcą i to w głębokiej depresji.
- Ne obchodzy nas, kim jestesce! Myasto zamknete dla wsyskych! - ryknął strażnik, sowicie skrapiając śliną pierś górującego nad nim Korna.
~Ocho, zaczyna się... pomyślał Sławek, uśmiechając się pod nosem i obserwując widowisko. Tylko fajki mu w ręce brakowało dla pełnego efektu.
Korn z obrzydzeniem starł substancję z klatki piersiowej. Był wściekły.
- Hej ty tam! - Krzyknął do drugiego strażnika. - Zabierz mi no stąd to ścierwo, bo opłazuję gówniarza po rzyci! - Był wściekłym barbarzyńcą, a to nie wróżyło nigdy nic dobrego.
- Sstawias opóy?
- Wynocha mi stąd, bo zawołamy wsparcie! - ryknął drugi, ignorując ślin... towarzysza.
Konie zaczęły przestępować nerwowo, a Jaskier westchnął z rezygnacją.
Korn popluł w dłonie, zdjął płaszcz i podał Jaskrowi. Napiął mięśnie grzbietu, potem karku i składając pieści w gardę spojrzał pytająco na strażników wyglądających, jakby od lat nie mogli się porządnie wysrać.

Młody informatyk spojrzał z niepokojem na Korna i szturchnął lekko Jaskra w ramię.
- Może się stąd oddalmy na odległość bliżej nieokreśloną... nie mam ochoty na powtórkę z zeszłej nocy - powiedział doń cicho.
- Powinniśmy spróbować rozwiązać to pokojowo - odparł elf.
Coen nie miał nawet ochoty komentować, tego, co właśnie zrobił jego towarzysz podróży. Zszedł z wozu i podszedł do strażników.
- Pany widzicie ten srebrny wisior? Jeżeli zaraz nie przesuniecie się stąd i nie wpuścicie nas do środka wyskoczy z niego mój chowaniec - przeogromny wilkor, którego żywię tylko i wyłącznie ludzkim mięsem. Wpuśćcie nas do środka, a sowicie was wynagrodzę. Pięćdziesiąt złotych monet wystarczy?
Jeden ze strażników spojrzał z powątpiewaniem, za to drugi wyglądał, jakby zobaczył ducha.
Barbarzyńca opuścił pięści, założył płaszcz. Musiał przyznać dziwnookiemu rację- takim zachowaniem nic nie wskóra. Dlatego by nieco polepszyć ich sytuację odrzekł:
- Chyba macie szczęście... Słuchajcie tego tutaj- to potężny czarownik. Jeszcze zamieni was w coś paskudnego i ktoś mógłby nawet po was zapłakać... - Dodał po chwili.
- Chowańce nie wyskakują z wisiorów - powiedział niepewnie strażnik, sięgając do miecza.
- A co, jesly mówy plawde? - niepokoił się jego towarzysz.
- Jeśli by mówił prawdę, oznaczałoby to, że jest czarnym magiem... a wtedy nie oferowałby złota - oznajmił pweniejszym głosem mężczyzna, dobywając miecza. - Dalej nie pojedziecie! Zawracajcie, śmiecie!!
Miał dosyć, po prostu. Chciał, żeby odbyło się bez rozlewu krwi. Wzruszył ramionami i z miną szydercy przeszedł obok strażników, całkowicie ich ignorując. Był jednak gotowy, w razie próby zatrzymania lub ataku na jego osobę- będzie się bronił.

- Hola! - ryknął rozsierdzony strażnik i skoczył przed Korna, wyciągając przed siebie miecz tak, że ostrze znajdowało się na poziomie piersi barbarzyńcy - jakby się nie zatrzymał, to by się nadział.
Barbarzyńca zareagował błyskawicznie: odtrącił ostrze od swej piersi, zręcznie uderzył strażnika w łokieć; spróbował kopniakiem wybić mu broń. Jednak cały czas był gotów do dobycia topora, jednym ruchem ręki.
Strażnik wrzasnął i upuścił miecz, chwytając się za ramię. Drugi, ten, który sprawiał wrażenie mniej inteligentnego, poleciał w stronę miasta, wrzeszcząc na całe gardło.
- Nie tak to miało wyglądać- głupiec.. - Pozwolił hałaśliwemu strażnikowi uciec. Podszedł, do tego, który pozostał.
- Wstawaj, masz i zmykaj, tylko tak bym nie musiał cię gonić. - Rzucił mu nagrodę - dwie sztuki złota - po czym wrócił do wozu.
- Ja pójdę przodem, ty Jaskier jedź do medyka. Reszta niech robi, co chce...
Strażnik spojrzał podejrzliwie na monety, wypróbował na zębie, po czym skrzętnie schował.
- Tylko żeby potem nie było na mnie. Ja nic nie wiem - powiedział, wzdychając. - Niedługo pożałujecie swojej decyzji. - Wzruszył ramionami, podniósł z ziemi miecz i schował go, po czym ustawił się z boku drogi.
Jaskier nic nie powiedział. Rozejrzał się zaniepokojony i pogonił konie do stępa.
- Uzdrowiciel ma swoją siedzibę niedaleko portu, blisko... przybytku, w którym chciałbym, żebyśmy się zatrzymali... - powiedział, a na jego usta wpełzł uśmiech. - Najpierw jednak zajmijmy się niewiastą w potrzebie i naszym przyjacielem. - Klepnął Sławka w ramię.
W tym czasie Coen mocno rozjuszony bogowie wiedzieli z jakiego powodu przemierzał główną uliczkę miasta.

- Że mną? - spytał Sławek zdezorientowany. - Nie, czekaj, wiedźminem?
- A kto ma skręconą nogę? - Elf westchnął, kręcąc głową. - A ty, duży przyjacielu, co zrobisz? - zapytał Korna.
- Ja... arrrgh! - chłopak jęknął nagle z bólu, kiedy próbował się ruszyć. - Musiałeś przypomnieć, po prostu musiałeś!
- Zawsze do usług. - Jaskier wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Chodźmy lepiej do tego uzdrowiciela... Ta droga działa mi jeszcze bardziej na nerwy. - Szybko odparował Korn. - Ciekawe gdzie jest najbliższa karczma? - Rzekł cicho,a jego twarz sprawiała wrażenie mniej zatroskanej.
- Dobrze więc! Najpierw odstawimy ich do uzdrowiciela, a później pokażę ci, przyjacielu, najlepszy przybytek w tym miasteczku! - zawołał do Korna rozentuzjazmowany elf.
Coinkin sprawiało nieprzyjemne wrażenie. Panowała tu napięta atmosfera, która nawet barbarzyńcy nie umknęła (bez urazy :P). Ludzie spoglądali na podróżnych podejrzliwie i schodzili im z drogi. Ulice były niemal całkiem puste, jeśli nie liczyć oddziałów straży...
- Stać! - usłyszeli okrzyk, kiedy natknęli się na pierwszy oddział. Podszedł do nich wysoki mężczyzna w metalowy napierśniku i czapce kolczej. - Kim jesteście i co tu robicie? Miasto jest zamknięte!
Jaskier rzucił lejce Sławkowi i zeskoczył z wozu.
- Witaj, Sevin. Jak zdrówko? - zapytał pogodnie.
- To ty?! - zakrzyknął mężczyzna. - Ty elfia szujo! Co ty tu robisz? - zawołał, jednak w jego głosie pobrzmiewała serdeczność.
- Jedziemy do uzdrowiciela. Mamy ranną niewiastę - wyjaśnił Jaskier.
Korn zaciekawiony obrócił twarz w kierunku rozmawiających. Nasłuchiwał.
Coen, kiedy zauważył, że grupa została zatrzymana, musiał zawrócić, bo kto śmie ich zatrzymywać? Teraz stał z boku, obserwując całe zdarzenie.
Sevin podszedł do wozu i zaciekawiony zerknął na nieprzytomną dziewczynę, po czym obrzucił spojrzeniem pozostałych.

- Dobrze. Porozmawiamy po drodze. Nie wiem, co planowaliście, jednak teraz będziecie musieli zmienić plany. - Rozejrzał się uważnie dokoła i chwycił elfa za ramię, zanim ten wrócił do wozu. - Jaskier. Błędem było wjeżdżanie do miasta. Nie miej do mnie żalu, jeśli któryś z twoich towarzyszy zginie.
Sławek drgnął lekko usłyszawszy to ostatnie zdanie, po czym zaczął nerwowo, acz dyskretnie, rozglądać się dookoła bez odwracania głowy. Upewnił się, że jego matowa kusza jest naładowana i tuż obok niego, po czym dalej przysłuchiwał się rozmowie Jaskra i jego nowego towarzysza.
Jaskier wskoczył na ławeczkę z przodu powozu, usiadł obok Sławka i odebrał lejce.
- A więc prowadź, przyjacielu i opowiadaj, co tu się dzieje - rzucił swobodnie, jednak z jego twarzy zniknął uśmiech.
- Nie za dobrze się dzieje. Ludzie giną. Przyjezdni... - Rzucił im długie spojrzenie i westchnął. - Leno, ten śliniący się idiota, którego ojcem jest jeden z radnych (przez co musiałem idiotę przyjąć do straży), przyleciał do nas mówiąc, że jacyś przyjezdni z wozem ich mordują. Domyślam się, że to o was chodziło. - Zaśmiał się radośnie. - Nie przejmujcie się idiotą... jednak trzeba było posłuchać i trzymać się z daleka.
- Więc dlaczego nikt nie może wyjechać? - zaciekawił się Jaskier.
- Bo nie wiemy, kto jest sprawcą... ani, czego chce. - Sevein splunął i mruknął coś pod nosem, na co elf się uśmiechnął. - Jak dorwiemy drania, to się wszystkiego dowiemy... - zapewnił gorliwie, po czym spochmurniał. - Podejrzewamy, że to... zmiennokształtny - dodał o wiele ciszej, że tylko Sławek, który siedział obok Jaskra, to usłyszał.

Termin mówił coś młodemu informatykowi, jednak Sławek nie miał pojęcia, co to oznacza w tym świecie. Jest to jakaś istota, która morduje innych? A może osoba ze specjalnymi umiejętnościami? Czarny mag? Za najbardziej prawdopodobne jednak uznał, że jest to osoba, która jest w stanie zmieniać swój kształt, albo wręcz przemieniać się w inne istoty, na przykład zwierzęta. W każdym razie, sądząc po minie Jaskra, nie oznaczało to nic dobrego.
- Mówię to wam w zaufaniu. Jaskier. Pilnuj swoich towarzyszy - powiedział Sevein.
- Jest z nami jeszcze mag... - mruknął niepewnie elf. - [i]Pojechał do wieży, spotkać się z Efereen.
-Tam się wszystkiego dowie... na wszelki wypadek wyślę kogoś... - obrócił się w stronę swoich ludzi i wskazał cztery osoby z ośmiu. - Biegnijcie do wieży. Jeśli nie ma Efereen, przyprowadźcie maga do mnie - polecił. - Mam nadzieję, że nie jest za późno. - Westchnął cicho, kręcąc głową.
- To jak? Jedziemy do tego łapiducha, czy nie? - Korn okazał się jak zawsze bezpośredni.
- Ano! Za mną!
Sevin ruszył raźnym krokiem, a czterech pozostałych strażników ustawiło się za wozem. Jechali jakiś czas, w milczeniu. Cisza w środku miasta sprawiała powalające wrażenie. Zjeżdżali w stronę portu, lecz kiedy tylko w ich nozdrza uderzył zapach ryb, skręcili.

Ponownie nie spotkali wielu osób, jednak teraz ludzie nie uciekali na ich widok, tylko przyglądali się... z ciekawością? Nadzieją? Swoistą mieszaniną szaleństwa i pogardy? A może wszystko na raz...
Długo nie jechali. Sevin zatrzymał się przed niewysokim, wolno stojącym (co było dziwne samo w sobie) szarym budyneczkiem i wyjaśnił, że dotarli na miejsce.
- To najlepszy uzdrowiciel, jakiego znam... będziecie mieli niesamowite szczęście, jeśli was przyjmie. - Pokręcił głową, po czym skinął na Jaskra. - Poczekam tutaj, aż wyjdziesz. Jeśli jakimś cudem uda się go wam namówić do współpracy, pójdziemy do mojej ulubionej karczmy.
- Och... - mruknął jakby zawiedziony elf.
Widząc zmienione nastawienie ludzi po drodze, Sławek doszedł do wniosku że obecność strażników miejskich w towarzystwie “Przybyłych” znacznie wpłynęła na ich nastawienie. Tylko na jak długo?
- E, co to za uzdrowiciel, który nie chce ludziom pomagać? - powiedział Sławek, z jękiem schodząc z wozu. - Co za sens móc ludziom pomagać, skoro nie chce ludziom pomagać... no ale przekonamy się sami, chodźmy.
- On... uważa, nie bezpodstawnie, że jest najlepszy w tym fachu - wyjaśnił cicho Jaskier. - Jest również magiem, jednak od kiedy stracił swojego chowańca...

W tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanął średniego wzrostu człowiek o ogorzałej twarzy i siwych włosach. Wspierał się na solidnym kiju, którym spokojnie mógłby komuś rozłupać głowę. Spoglądał na nich długą chwilę nieprzychylnym wzrokiem, jakby ich oceniając. Wtem zobaczył staż.
- Jeśli dalej chcesz mi zawracać dupę tymi bredniami o zabójcy, lepiej od razu się stąd wynoś - wycharczał i splunął pod nogi nowo przybyłym. - Czego? Nie mam czasu na brednie. - Ocenił spojrzeniem Sławka, który podpierał się o wóz i ponownie splunął. - Ze skręconą nogą da się żyć, dzieciaku. Ale jeśli tobie aż przeszkadza, mogę ją odciąć.
Twarz chłopaka stężała i zrobiła się nagle czerwona.
- Swoją nogę sobie odetnij, stary pierdzielu...
Jaskier doskoczył do informatyka i zasłonił mu usta ręką, powstrzymując potok słów, na co Sławek zareagował uderzeniem elfa z łokcia pod żebra.
- Uszanowanie, panie - stęknął, zginając się w pół w “ukłonie”. - Mój przyjaciel miał na myśli, że... eee... Będziemy zaszczyceni, jeśli pomożesz uleczyć naszą towarzyszkę i przy okazji nogę tego tutaj... - Klepnął Sławka w plecy nieco silniej, niż po przyjacielsku i gdyby go nie przytrzymał, chłopak poleciałby do przodu. -[i] Oczywiście nie za darmo. Mamy...

- Nie obchodzą mnie wasze pieniądze - warknął starzec, cofając się o krok. Dopiero teraz Sławek dostrzegł drewnianą nogę, na której ten kuśtykał.
Sławek ostatecznie wyszarpnął się Jaskrowi, jednak uspokoił się i zmierzył starca spojrzeniem.
- Noga mi się prędzej czy później zagoi. - powiedział do elfa. - A jak nie, to znajdę sobie kogoś chętniejszego do pomocy.
Barbarzyńca szybko otaksował wzrokiem sytuację. Instynkt podpowiadał mu, że nie będzie miał nic tutaj do roboty. Lekko zniecierpliwiony rzucił:
- Odprowadziliśmy ich tutaj... Teraz chodźmy do karczmy by później móc pomóc naszym znajomym strażnikom.
- O, świetnie. To wy idźcie sobie machać mieczykami, a ja się zajmę prawdziwą pracą - warknął starzec i skinął na Jaskra. - Wnieś ją do środka. Zobaczymy, czy dam radę jej pomóc. - Spojrzał na Sławka i skrzywił się niechętnie. - Na niego też mogę przy okazji spojrzeć - powiedział w końcu i pokuśtykał w głąb budynku.
Coen bez słowa wziął dziewczynę na ręce i nie czekając na to, co zrobią inni, zaniósł ją do środka.

W środku było podobnie, jak na zewnątrz - szare ściany, brak znaków życia. Wyczuwalne odosobnienie, jakby wszystko co mogło, już dawno się stąd wyniosło. Od progu czuć było silny zapach ziół. Jaskier pomógł wejść Sławkowi, którego noga spuchła niemiłosiernie. Wiedziony ciekawością Korn również wszedł, bezceremonialnie rzuciwszy wodze jednemu ze strażników.
Starzec zaprowadził ich do sporej izby, która dawniej musiała być swoistego rodzaju salą chorych. Ustawione tu były równo pod ścianami dwa rzędy łóżek, wszystkie przykryte kocami.
- Połóż ją tutaj - nakazał wiedźminowi starzec, wskazując łóżko znajdujące się blisko okna. Padał na nie snop światła. - A ty - zwrócił się do Sławka - tutaj - wskazał łóżko obok. - Najpierw dzieciak.
Podszedł do młodego informatyka, zanim ten zdążył usiąść i pchnął go. Nie słuchając protestów, chwycił go za obolałą nogę i zsunął nasadzony nań luźno but, co tylko spotęgowało cierpienie. Jaskier na wszelki wypadek usiadł z drugiej strony, żeby, w razie potrzeby, powstrzymać chłopaka od rzucenia się na starca, który obejrzawszy dokładnie nogę, zapytał:

- Jesteś pewien, że nie chcesz jej odciąć? - zapytał niechętnie, jednak nie czekał na odpowiedź. -Same z wami problemy. Wy młodzi tylko byście coś chcieli - zrzędził, ruszając w stronę rzędu szafek na końcu sali. Zaczął wysuwać kolejne szuflady, szukając czegoś. W końcu, ukontentowany (powąchawszy zawartość któregoś z rzędu słoika), wrócił do łóżka. - Trzymaj - polecił, rzucając elfowi słoik i bandaż. - Przydaj się na coś i wetrzyj to w nogę tej pokraki. Później masz to ciasno owinąć. Za chwilę się nim zajmę, a teraz... - podszedł do łóżka, na którym leżała dziewczyna, spoglądając niechętnie na Korna i Coena, którzy najwyraźniej, w jego, mniemaniu, byli zbędnym elementem krajobrazu.
- Klątwa - powiedział niemal od razu. - Pamiętaliście przynajmniej, żeby dać jej wodę? - zapytał, spoglądając na zebranych. - Nie, na pewno nie... - odpowiedział sobie. - Wyglądacie na za głupich, żeby pomyśleć... Pierwszym, co zrobimy, będzie doprowadzenie jej do jako takiego stanu. - Ruszył w stronę szafek i chwycił pewnie kilka fiolek. - Przydaj się na coś i przynieś mi wiadro wody - polecił, wskazując Korna.
W normalnej sytuacji osoba, która próbowałaby narzucić mu swą wolę skończyłaby z co najmniej kilkoma otwartymi złamaniami i pełnym garniturem zębów na ziemi. Ale to nie była normalna sytuacja - rozkazywał mu starzec- kaleka, ponadto mógł w ten sposób pomóc potrzebującej dziewczynie przypominającej mu jego zmarłą córkę.
Zrezygnowany i zdenerwowany szybko odburknął:
- Gdzie ceber i studnia?
- A gdzie może być? Na tyłach - odparł uzdrowiciel, mieszając jakieś zioła w moździerzu.
Korn był jak zwykle bezpośredni. Wyszedł. Bez słowa. Nosiwoda... Nieźle, pomyślał.
Tymczasem Sławek cierpiał. Jaskier bezlitośnie wcierał maść, która ani o jotę nie uśmierzyła bólu. Młodemu informatykowi zdawało się, że ma odwrotny efekt - jeszcze bardziej bolało.
- Boli. - nie omieszkał skomentować chłopak, jęcząc przy okazji.. - To dobrze, znaczy, że się goi. Tak przynajmniej się mówi.
Zwrócił się w stronę starca.
- Dziękuję - wymamrotał po dłuższej chwili wahania.
- Przymknij jadaczkę, dzieciaku. Nie rozpraszaj mnie - warknął w odpowiedzi starzec, na co chłopak uśmiechnął się pod nosem. - Dobrze. Gdzie ten osiłek z wodą?
 
Gettor jest offline  
Stary 01-03-2013, 02:19   #24
 
Coen's Avatar
 
Reputacja: 1 Coen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodze
Korn tymczasem jakimś cudem dotarł na tyły budynku, gdzie rosło kilka niewielkich drzewek owocowych, pośród których skryta była studnia. Obok stało wiadro...
Korn postarał się jak najszybciej pozyskać wodę i powrócić do chatynki. Jednak kiedy chwycił wiadro i wrzucił je do studni, okazało się, że lina pękła i tak oto stracił szansę na pozyskanie cennego płynu...
Barbarzyńca zajrzał do środka. Może udałoby mu się w jakiś sposób odzyskać cenne wiadro? Nie widział dna, jednak słyszał przecież chluśnięcie wiadra. Studnia nie mogła być bardzo głęboka. Rozejrzał się. Obok leżała reszta liny, a kawałek dalej wygięty kawałek metalu. Korn stwierdził, że może uda mu się zaczepić hak o uchwyt wiadra, jednak istniała też inna opcja...
Korn wziął linę, mocno ją przymocował. Upewnił się, że jest gotowa i... Opuścił się na dół w poszukiwaniu wody. Nie wziął jednak pod uwagę tego, że skoro lina nie wytrzymała napięcia wiadra, to dorosłego człowieka, na dodatek barbarzyńcy...
Poleciał jak kamień w dół, kiedy lina pękła. Po chwili poczuł chłód wody i uderzenie o coś... chwilę się zastanawiał, kto może coś wrzucić do studni, ale odór rozkładu, podpowiedział mu, co to może być, na dodatek rozmiar się zgadzał...
To pewnie zwłoki utopca... Pomyślał. O kurwa! Leżę na dnie studni z upiorem!
Barbarzyńca napędzany strachem przed plemiennym zabobonem wypłynął na powierzchnię i spróbował włożyć całą swą siłę by wygrzebać się na górę. Niestety. Kamienie były zbyt śliskie i po chwili znowu spadł w dół, prosto na “upiora”.
Raz kozie śmierć. Pomyślał. Korn spróbował użyć utopca jako tratwy i napierając na ściany pułapki rękoma i nogami wyjść z nieprzyjemnej sytuacji. Pomysł wydawał się trafiony, jednak nie do końca... śliskie kamienie skutecznie udaremniały wszelkie próby barbarzyńcy. Był skazany na tkwienie tu sam na sam z koszmarem, dopóki ktoś go nie znajdzie.

* * *

Coen siedział wpatrzony. Losy dziewczyny- nic więcej go nie obchodziło. Nie zwracał uwagi na Sławka, zapomniał o Jaskrze, tym bardziej nie interesował się barbarzyńcą, czy magiem, którym gardził. Złość osłabła, górę wzięła rozpacz. “Żeby tylko ten nieudacznik, jej pomógł”- pomyślał.
W końcu Coen się odezwał.
- Słyszałem coś o dziwnych morderstwach w tym mieście, jestem wiedźminem, gdy tylko jej pomożesz powinniśmy porozmawiać .
- Tak, tak... - Starzec zbył jego słowa machnięciem ręki. - Pójdź lepiej sprawdzić, gdzie tamten idiota z wodą - polecił.
Coen zechciał wsadzić magowi ostrze miecza w dupę, jednak gdyby to zrobił, kto zaopiekowałby się dziewczyną..Nie znosił, kiedy ktoś odnosił się do niego jak do plebsu, nie znosił magów...
Skończył zgniatać zioła i podszedł do cierpiącego Sławka.
- Jesteś pewien, że mam jej nie odcinać? - zapytał niechętnie. - O wiele mniej kłopotów... - Westchnął niechętnie i zabrał Jaskrowi bandaż. Usiadł na skraju łóżka i niedelikatnie zaczął owijać Sławkową nogę. Młody informatyk miał wrażenie, że za chwilę noga sama odpadnie. - Nie jęcz - warknął starzec.
Kiedy skończył, wyciągnął z kieszeni jakiś kryształ. Przyjrzał mu się niechętnie i przyłożył go do opatrunku. Ból momentalnie zniknął, jak ucięty... ucięty? Sławek zerknął niepewnie na swoją nogę, ale ta dalej była na miejscu. Chyba.
Starzec zaczął mamrotać coś pod nosem. Zamknął oczy i siedział tak chwilę, po czym stał i wrócił do ziół. Chwilę coś tam robił, po czym spojrzał na chłopaka z niechęcią.
- Jeszcze tu? Wynocha mi stąd natychmiast! Te łóżka są dla chorych! - krzyknął.
Nie wytrzymał, wyjął miecz i przyłożył jego ostrze go gdyki lekarza.
- Po pierwsze odnoś się do nas z większym szacunkiem, po drugie nie powiedziałeś, co będzie z dziewczyną...
Starzec spojrzał nań z pogardą i odtrącił miecz swoją laską.
- Ty jeszcze tu? Przynieście w końcu wodę, bo inaczej jej nie pomogę - warknął zirytowany.
Coen dał wreszcie upust emocjom, których właściwie nie powinien czuć. Czyżby w tym świecie coś się zmieniło, czyżby coś się z nim stało?
Zamachnął się i świsnął mieczem starając się trafić w lewy bark. - Jeżeli Jej nie pomożesz to Cię zabiję.
- Czyś ty zwariował?! - wydarł się Jaskier, dopadając zaraz do nich.
Starzec poleciał do tyłu, brocząc krwią z rany. Ta nie była głęboka - ledwie taka, żeby przeciąć skórę.
- Nic ci się nie stało? - zapytał elf, kucając przy rannym.
- Wynoście się - nakazał drżącym głosem.
- Z chęcią, ale najpierw Jej pomożesz- powiedział zaciskając zęby młody wiedźmin, jego oczy nabierały koloru karmazynu. Czuł unoszący się w powietrzu zapach śmierci...
- WYNOCHA! - starzec sięgnął do swojej laski, jednak leżała poza jego zasięgiem.
- Pójdź zobaczyć, o się stało z Kornem - poprosił Jaskier, spoglądając na wiedźmina. - Spokojnie, dziadku... eee... pomogę ci wstać - przemawiał do mężczyzny łagodnie, kojąco.
Gotował się, miał ochotę zabić. Całe szczęście był z nim elf- Jaskier. Wiedźmin nie wiedział czemu, ale usłuchał go i ruszył śladem Korna... Za nim, jednak poszedł. Spojrzał na starego maga i powiedział doń
- Jeszcze tu wrócę!- a jego świdrujące spojrzenie potwierdzało tą wypowiedź.
Wiedźmin ruszył pustymi korytarzami. Chwilę mu zajęło odnalezienie tylnego dziedzińca, jednak odnalezienie nań studni było zaskakująco proste, tym bardziej, że...
Bezczynność doprowadziła Korna do napadu szału. Zaczął się drzeć. Tylko co drugi wyraz nie był przekleństwem.
Kiedy Coen podszedł do studni, zauważył końcówkę liny zeń wystającą. Gdzieś daleko w dole taplał się barbarzyńca. Czułe nozdrza wiedźmina od razu zarejestrowały dobrze znany mu zapach - świeży trup, najwyżej dwa dni.
- Kuuuuurrrrrwaaaaaa! Niech mnie ktoś wyciągnie z tej pieprzonej dziury! Kto tam? - Wywrzeszczał barbarzyńca.- Przerobię tego alchemika na kotlety!
- Halo, Wielkoludzie, co Ci się stało ? Jak tam wpadłeś? Nie macie na północy studni? Myślałeś, że po wodę trzeba zejść na sam dół, a tam będzie czekała na ciebie księżna z bajki i otworzy ci tajemne przejście? - Szydził wiedźmin nie zważając na reakcje Korna.
-To ty? Rzuć mi linę! Szybko! Tu jest topielec!- Wywrzeszczał w stronę dziwnookiego.
~ Niech się pośpieszy...~ pomyślał.
- Pewnie, że rzucę, ale najpierw sobie porozmawiamy. Po pierwsze, bardzo podoba mi się Twój koń. Zapewne moja podopieczna będzie zadowolona, kiedy go otrzyma. Jak myślisz? - Na razie powstrzymał się od wypowiadania kolejnych postulatów.
- Goń się bucu! Niech tylko stąd wyjdę! - Wywrzeszczał ku wylotowi studni. Postanowił sprawdzić czy pośród cegieł tworzących studnię nie ma jakichś szczególnych, odstających. Niestety. Wyglądało na to, że jest skazany na łaskę wiedźmina.
- Masz jeszcze 10 sekund. Dziesięć Podniósł z ziemi średniej wielkości kamyczek i zrzucił w dół studni, zamierzał trafić barbarzyńcę. Ten, nie widząc zagrożenia, dostał w sam środek czoła. - Dziewięć Ponowił rzut, z podobnym efektem. - Osiem. - Tym razem cisnął kamieniem z całej siły, trafiając w wodę tuż obok głowy Korna.
- Obyś sparszywiał! - Barbarzyńca zasłonił głowę rękoma i zanurkował po utopca. Tym razem posłuży mu za tarczę...
Jak ci ludzie mogą codziennie schodzić tutaj po wodę? To nieopłacalne.- Pomyślał.
- Siedem. - Tym razem nie rzucił kamieniem. Coen odszedł od studni w poszukiwaniu czegoś, co posłuży mu za wieko i zagłuszy ew. krzyki barbarzyńcy. - Sześć
Jednak niczego takiego nie było w okolicy. Jeśli nie liczyć kawałka liny, która leżała obok studni, podwórze było nad wyraz skrzętnie posprzątane (chociaż przydałoby się przyciąć trawnik).
Głos wiedźmina był coraz słabiej słyszalny -Pięć, cztery, trzy
Karmazynooki mężczyzna postanowił przeszukać okolicę. Miał nadzieję na znalezienie innej studni i ewentualnego wieka do studni.
Wędrował tak dłuższą chwilę i dopiero oddaliwszy się od samotnego budynku, natrafił na kolejną studnię. Ta miała wieko, jednak tak dobrze przymocowane, że do odczepienia go, potrzeba by było specjalnych narzędzi, których wiedźmin nie miał. Za to wiadro i łańcuch na kołowrotku wyglądały obiecująco.
Coen podszedł do studni powolnym krokiem, rozejrzał się dokoła, zbadał studnie i jej wieko, po czym nabrał pełne wiadro wody. Wieko tymczasem zaczął odłupywać swym wiedźmińskim mieczem.
Głuche łomotanie szybko sprowadziło mu na głowę straż.
- Hej! Ty tam! Co robisz?! - zawołał dowódca grupki, zmierzając w stronę Coena szybkim krokiem.
- Nic, nic wodę miałem zanieść do medyka. Ino zanim ruszyłem chciałem jeszcze łomotnąć ze dwa razy, żeby sprawdzić broń, panie. Dopiero od kowala ją odebrałem. odpowiedział grzecznie.
- Przestańże hałasować! Po okolicy grasuje nieuchwytny morderca, a ty podnosisz niewinnym ludziom ciśnienie! Wracaj lepiej do tego całego medyka - warknął mężczyzna, spoglądając na wiedźmina podejrzliwie.
- Dobrze, już dobrze. Moja wina. Wojownik wyraził pełną skruchę, po czym taktownie zaczął się wycofywać. - Przepraszam za problem. Powiedział, gdy już był z 20 metrów od miejsca zdarzenia. Wrócił do medyka. -Proszę. Wszedł do domu, jakby nic się nie stało, jakby nie zaatakował medyka, jakby się widzieli po raz pierwszy. Postawił wiadro z wodą i przyjrzał się dziewczynie.
Nic się nie zmieniło... poza tym, że nigdzie nie było ani Sławka, ani Jaskra.
- No w końcu. - Skwitował wiadro wody starzec, patrząc na nie podejrzliwie. - To nie z mojej studni... - spróbował i skinął z aprobatą głową. - Ale się nada.
Ignorując wiedźmina, zamachał rękoma nad wiadrem, a woda momentalnie się zagotowała. Następnie zalał przygotowane zioła i przyjrzał się swemu dziełu. Powąchał napar i podał misę Coenowi, wraz z drewnianym kubkiem.
-[i] Jak przestygnie, masz jej to dać[i] - polecił i ruszył w stronę wyjścia.
Wojownik posłuchał rady dziadka i zaczął postępować wedle jego nakazów. Robił wszystko nadzwyczaj starannie. Powoli wlewał napar. Starał się nie uronić ani kropli. Co i raz odzywał się też do dziewczyny.
 
__________________
"Wyobraźnia jest początkiem tworzenia.
Wyobrażasz sobie to, czego pragniesz,
chcesz tego, co sobie wyobraziłeś i w końcu
tworzysz to, czego chcesz."
Coen jest offline  
Stary 01-03-2013, 13:14   #25
 
juva's Avatar
 
Reputacja: 1 juva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemu
Jaskier pomógł starcowi stanąć o własnych siłach i doprowadził do jako takiego stanu, nieustannie prawiąc mu komplementy, złorzecząc na wiedźmina i mówiąc, że zajmie się sprawą.
Sławek w tym czasie ostrożnie najpierw dotknął nogi, a potem całą ją obmacał. Czuł się trochę jak u dentysty, kiedy znieczulenie działa pełną parą, a mimo to ma się świadomość że ząb jęczy z bólu z powodu borowania. Po chwili spróbował lekko stanąć na (już wyleczonej?) nodze.
Jaskier też spogladał na ten proces podejrzliwie i wyglądał, jakby był gotowy nieść pomoc, w razie, jakby chłopak miał się wywrócić. Na całe szczęście nie było to potrzebne. Sławek czuł się już normalnie... no... może pozostawało to dziwne uczucie, kiedy czasami chce się strzelić kostami palców, a one nie chcą, ale wydawało się, jakby noga była zdrowa.
Chłopak zdjął więc bandaż i przyjrzał się nodze, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. Wyglądała tak jak zwykle - czyli niezbyt okazale.
- Czemu my właściwie trzymamy wiedźmina ze sobą? Mało przyjemny typ, obchodzi go tylko ta dziewczyna... - powiedział Sławek. - Swoją drogą, czemu mu tak na niej zależy?
- Kto wie - mruknął ponuro elf. - Też tego nie rozumiem... ale... pomożesz jej, wspaniały uzdrowicielu? - zapytał w końcu Jaskier.
Starzec przyglądał mu się dłuższą chwilę spode łba, po czym splunął siarczyście na podłoge.
- I tak przygotowałem zioła. Nie mogą się zmarnować - powiedział. - Kiedy się wzmocni, ściągnę z niej klątwę. Może to potrwać kilka dni - oznajmił. Splunął ponownie. - Dam wam radę. Pozbądźcie się go czym prędzej, bo sprowadzi na was kłopoty.
- Zastosujemy się do rady tak, jak tylko będzie to w naszej mocy - powiedział chłopak, wciąż testując swoją “nową” nogę. - Ale przykleił się do tej dziewczyny, jakby to była jego nowa żona, albo bardziej.
Podszedł do starca i wyciągnął doń dłoń.
- Dziękuję za pomoc. Z nogą. - powiedział.
Starzec spojrzał na niego z pogardą i ponownie splunął. Odszedł do szafki i wyciągnął słoiczek, z którego nabrał maści i posmarował własną ranę. Maść zatamowała krwawienie.
- Dopóki z nią nie skończę, macie się trzymać ode mnie z daleka. I nie przychodźcie, kiedy znowu nabijecie sobie guza - warknął.
- Ja... ale... no dobra. - odparł zmieszany Sławek, opuszczając rękę i patrząc pytająco na Jaskra.
Elf wyraźnie odetchnął z ulgą i uśmiechnął się szeroko, dając znak chłopakowi, że wszystko jest w porządku.
Chłopak także odetchnął z ulgą i wrócił na łóżko, na którym usiadł i się odprężył, na co wydarł się starzec, powtażając, że łóżka są tylko i wyłącznie dla chorych.
- Póki co nie ma żadnych chorych w okolicy. - odparł Sławek. - Poza tym ja jestem chory. Cierpię na ból nóg spowodowany staniem.
- Bezczelny dzieciak - warknął pod nosem starzec i zaczął z pasją rozcierać zioła w moździerzu.
Sławek na to tylko uśmiechnął się zajadle, zakładając ręce za głowę. Pozostało czekać aż Coen i Korn wrócą z wyprawy po wodę do studni.
- Jaskier. - powiedział w pewnym momencie chłopak. - Jak to jest, że z nami pojechałeś? Nie jesteś przypadkiem... eee... kimś ważnym wśród... eee... osób z którymi jeszcze niedawno byliśmy?
Elf spojrzał zdumiony na chłopaka i uśmiechnął się lekko.
- Ważny? Jakie ważny. Każdy może być ważny. Natłok obowiązków nieco mnie przerażał, a teraz jestem wolny... przynajmniej dopóki tam nie wrócę... - powiedział i mina mu zrzedła.
- Amallaris? - zgadywał Sławek. - W ogóle czy ty przypadkiem tam nie jesteś właśnie po to, żeby być wolnym? Znaczy walczyć o wolność i te sprawy?
- Eee... jakby to... Amallaris trzyma wszystich pod butem. - Wzruszył ramionami, wzdychając bezradnie.
- Długo będziecie tak ględzić? - warknął starzec. - Nie jesteście mi do niczego potrzebni. Wynocha!
- Jej jesteśmy. - odparł chłopak, wskazując na wciąż nieprzytomną dziewczynę. - Poględzimy sobie, dopóki wiedźmin i Korn nie wrócą z wodą.
- W sumie ja bym poszedł poszukać naszego... - Jaskier wyraźnie się zawahał, spoglądając na zrzędliwego starca. - ...przyjaciela. Ciekaw jestem, co porabia. - Skinął Sławkowi głową i zapewnił, że wkrótce wróci, rzucił jeszcze sowo pożegnania do uzdrowiciela i wyszedł.

Zapanowała cisza, którą przerwało dopiero łupanie gdzieś w oddali. Starzec je zignorował, więc i Sławek nie widział powodu, żeby zareagować. Dopiero ciche kroki zwróciły jego uwagę i postać, która po chwili pojawiła się w drzwiach sali.
Była to drobna blondynka z włosami do ramion. Miała dość sympatyczną twarz z nałożonym dyskretnym makijażem i absurdalnie duże, błękitne oczy. Ubrana była w prosty płaszcz, spod którego wystawały nogawki dżinsów, z ledwością wciśnięte w trapery. Powiodła wzrokiem po zebranych i całkowicie ignorując starca, zwróciła się wprost do siedzącego na łóżku chłopaka.
- Ty studiujesz przypadkiem we Wrocławiu? - padło absurdalne, jak na sytuację, w której się znajdowali, pytanie.
Chłopak siedział wciąż z rękami założonymi za głowę i patrzył się na dziewczynę tępym wzrokiem przez dłuższą chwilę. Dopiero wtedy odwrócił od niej wzrok i zaczął patrzeć się na jedno z okien w pomieszczeniu.
Justyna popatrzyła na chłopaka z niedowierzaniem. Rozłożyła ręce w poddańczym geście, może faktycznie się naćpała, a teraz nadchodzi jakiś ciężki zjazd?
- Sławek? - drżącym głosem wypowiedziała imię studenta, którego miała odnaleźć.
- Mhm, wstrzymaj się. Czekam aż przez to okno wpadnie welociraptor i zapyta mnie o datę urodzin. - odparł chłopak wciąż patrząc się na okno. - Nic mnie już dzisiaj nie zaskoczy. Zaprawdę powiadam, NIC.
Dziewczyna z niepokojem popatrzyła na okno, jak gdyby naprawdę za chwile miał wpaść przez nie jakiś prehistoryczny gad. Otrząsnęła się jednak szybko.
- Ja... - zrobiła niepewny krok w kierunku łóżka, jednak szybko porzuciła zamiar zbliżenia się do Sławka. Jeszcze rzuci się na nią w szoku, albo Bóg wie co? - Alfred mi kazał znaleźć... Ciebie i dziewczynę. I barbarzyńcę z wiedźminem... Matko, jak to brzmi w ogóle! - skarciła się sama, gdy nagle dotarł do niej ogrom absurdu tej sytuacji.
~Witamy w internecie., pomyślał Sławek, co w sumie nie było aż tak dalekie od prawdy. Zarówno w internecie, jak i w tym nowym miejscu co i rusz działy się dziwne rzeczy.
- Przyzwyczaisz się. Najważniejsze to trzymać psychiczny dystans do tego wszystkiego. - powiedział chłopak, wstając z łóżka i podchodząc do dziewczyny. Wyciągnął do niej rękę. - A więc, Sławek jestem. Miło mi.
- Zamkniecie się w końcu?! - ryknął starzec, podkuśtykając do nich na swej drewnianej nodze, ciagnąc nieodłączną lagę. - Wynocha mi stąd, bo za chwilę rzeczywiście będziecie potrzebowali uzdrowiciela! I gdzie poleźli taci idioci?! Gdzie moja woda?! Tak ciężko przynieść wiadro wody?! - Chwycił mocniej laskę, jakby rzeczywiście zamierzał nią nich zdzielić.
Justynie takie powitanie wystarczyło w zupełności by wziąć nogi za pas i biegiem ruszyć w drogę powrotną przez obskórny korytarz. Miała szczerą nadzieję, że Sławek pójdzie w jej ślady.
- Już, zaraz pójdziemy zobaczyć w czym problem. - Chłopak jedynie uniósł dłoń w celu uspokojenia starca i ewentualnej ochrony przed nadchodzącym ciosem, po czym pospieszył za nieznajomą, która zdążyła już uciec.
Starzec tymczasem, widząc, że się oddalają, wrócił do swojego stołu.
- Ilu idiotów trzeba, żeby nabrać wody ze studni? - mruknął pod nosem.
- Może nie mogą znaleźć wiadra? - rzucił na odchodnym Sławek z rozbawieniem, po czym zwrócił się do nowo poznanej dziewczyny. - Tak w ogóle to jak masz na imię? I co masz na myśli mówiąc że Alfred cię przysłał?
Dziewczyna zaprzestała ucieczki. Odwróciła się niepewnie sprawdzając, czy za Sławkiem nie czai się przypadkiem ten pomylony wapniak i upewniwszy się, że nic jej nie grozi, cofnęła się w jego kierunku.
- Justyna. - rzuciła zziajana podając mu rękę. - Jestem z Krakowa. Zaczepił mnie na ulicy taki koleś we fraku i mówił, że ktoś tam nazwał go Alfredem. Powiedział, że mam was tu znaleźć i pomóc. Chociaż w zasadzie to sama nie wiem w czym? Mam płaszcz dla jakiejś dziewczyny. - mówiła hektycznie zdejmując plecak z ramion.
- Ja też w zasadzie nie wiem. - odparł Sławek. - Znaleźliśmy się tu wszyscy czterej przez przypadek ukantowany przez tego Alfreda... chociaż czekaj, już sobie przypomniałem. Mamy mu niby pomóc pozbyć się czarnoksiężnika w tym świecie, który Alfredowi bardzo wadzi. Nie wiemy jak, nie wiemy też gdzie jest ten czarownik. A płaszcz to pewnie dla dziewczyny, która właśnie leży na łóżku i jest opatrywana przez staruszka. Swoją drogą jak on cię namówił, żebyś tu przyszła?
Justyna zostawiła na chwilę plecak w spokoju, a przysłuchując się wypowiedzi Sławka, aż złapała się za czubek głowy i stopniowo opuszczała dłonie ku brodzie wykrzywiając komicznie twarz. Przypominała trochę zawiedzionego basseta.
- Wiesz co... Sama chciałam. Uznałam, że mi odbiło. I że nie będę z tym walczyć. Jaki czarnoksiężnik? Co ja mam niby zrobić czarnoksiężnikowi? Zaskarżyć go?
- To by było. - Sławek roześmiał się. - ”Mhm, rozumiem twój argument. Jednak mam tutaj kulę ognia, która go niweluje.”
Dziewczyna zaśmiała się krótko, jednak wesołość nie sięgnęła jej oczu. Sławek być może i żartował, jednak miał zupełną rację. Właśnie tak to będzie wyglądało, gdy będą mu chcieli coś zrobić.
- A ty co tutaj właściwie robisz? Ciebie też zwerbowali na ulicy? Jak Greenpeace? - uśmiechnęła się chytrze.
- Nie, ze mną sprawa była prostsza. - powiedział chłopak. - Zobaczyłem ogromny kamień w kształcie penisa i poszedłem w stronę w którą wskazywał, a potem wpadłem przez portal i się tu znalazłem.
- Brzmi zupełnie jak 4chan. - zauważyła z kwaśną miną. - I co teraz? Tak postoimy tutaj, czy przyniesiemy staremu wiadro wody? Zanim się nie rozczłonkuje ze złości.
- On jest jak taki starszy brat, którego aż chce się denerwować, bo reaguje w zabawny sposób. - Sławek znów się zaśmiał. - No ale masz rację, chodźmy po tą wodę.
Justyna przysunęła się bliżej ściany, puszczając Sławka przodem. Nie lubiła prowadzić i szczerze mówiąc, nie chciało jej się już dłużej myśleć nad tym, co robi.
- Dobrze się czujesz? Wyglądasz blado. - spytał chłopak wychodząc na prowadzenie.
- Sama już z tego wszystkiego nie wiem. Zastanawiam się co mi odbiło. - burknęła w kierunku podłogi.
- Jeśli cię to pocieszy, to ja na powitanie w tym świecie zostałem wzięty za heretyka, ciągnięty za koniem i wrzucony do wozu więziennego z krasnoludami, elfami i rebeliantami. - Sławek zaczął wyliczać na palcach. Dziewczyna z nieskrywanym podziwem popatrzyła na plecy chłopaka. W duszy cieszyła się, że los potraktował ją wyjątkowo łaskawie. Poza rozdartym starcem nic jej się tak naprawdę nie stało.
- A ten wiedźmin i barbarzyńca? I ta panna co zaniemogła? Co to w ogóle za jedni?
- Wiedźmin to wiedźmin, nie czytałaś książek Sapkowskiego? - odparł przez plecy chłopak. - Tylko o wiele mniej przyjemny od Geralta. Barbarzyńca to swój chłop, polubisz go. A dziewczyna... hmm, zapomniałem jak ma na imię. Ale jest ze świata podobnego do naszego i najlepiej wie co się tu dzieje, jest tutaj najdłużej z nas wszystkich.
Justyna nie czytała nigdy Sapkowskiego, a imię Geralt przywodziło jej na myśl jedynie kreację Żebrowskiego w filmie, którego również nie znała. Teraz pluła sobie w brodę. Z resztą, co innego zaprzątało jej myśli.
- Tyle tych światów i wszyscy mówią po polsku? - zapytała rozbawiona, ciekawa, czy Sławek również się nad tym już zastanawiał.
- Nie pytaj. Czasami mam wrażenie, że jestem w jakiejś podrzędnej grze RPG, gdzie wszyscy mówią wspólnym językiem tylko dlatego, że twórcom gier nie chciało się tego w ciekawszy sposób rozwiązać. - odparł.Dziewczyna parsknęła głośnym śmiechem. Postanowiła jednak zmienić temat by choć przez chwilę nie musieć myśleć o tym całym bagnie.
- Czym zajmowałeś się tam hmm... u nas? We Wrocławiu?
- Studiowałem informatykę, trzeci rok na Politechnice. I... właśnie udało mi się poznać fajną dziewczynę. - zamyślił się na chwilę. - Nie, nie chodzi o ciebie. Znaczy... nie żebyś nie była fajna, czy coś tylko... eee... wiesz o co chodzi, prawda?
Sławek wyglądał na lekko załamanego, czego nie było jednak widać z tyłu za jego plecami.
- Ok, rozumiem. - powiedziała uspakajająco. - Ja właśnie oblewałam oddanie ostatniego rozdziału pracy promotorowi. To było dzisiaj jeszcze, czy też wczoraj? Całkowicie straciłam poczucie czasu w tym miejscu... - powiedziała cicho i nagle poczuła się niesłychanie śpiąca i zmęczona.
- A co studiujesz? Ileż ja bym dał za odrobinę miodu pitnego w tym miejscu. Nie uwierzysz, ale wszędzie albo wódka, albo piwo jest. - odparł chłopak.
- Prawo. - wtrąciła krótko zanim wyszli przez frontowe drzwi na zewnątrz.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a ulice zalegały coraz to dłuższe cienie. Ruszyli w stronę tylnego dziedzińca, gdzie zobaczyli... w sumie to nic konkretnego nie zobaczyli: kilka drzew owocowych, zapuszczony trawnik i... studnia.

 
juva jest offline  
Stary 01-03-2013, 15:58   #26
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Nigdzie nie widać było ani wiedźmina, ani barbarzyńcy, a jednak... usłyszeli ... jakby... jęki? Złorzeczenia? Justyna uniosła lewą brew w zdumieniu. Powoli skradała się do studni, cały czas będąc w gotowości do ucieczki. Położyła dłonie na drewnianej obudowie i z ciekawością zajrzała do środka, a po chwili dołączył do niej Sławek.
- Kto tam? Zabierzcie stąd tego cholernego wiedźmina! I niech no ktoś mnie stąd kurwa wyciągnie!
- Justyna i Sławek! Nie ma tu wiedźmina... Chyba! - odkrzyknęła całkiem bez sensu. - Zaraz cię wyciągniemy! - dodała uspakajająco, po czym zwróciła się do Sławka. - To ten wasz barbarzyńca? Ładnie się załatwił. - nie czekając na odpowiedź schyliła się po linę i poczęła ją bacznie oglądać. Pierwszy raz w życiu miała taką linę w rękach. Była gruba i wyglądała na solidną, mimo że poprzecierana w wielu miejscach od częstego używania.
- Tak. - odparł Sławek. - Że tak elokwentnie się wypowiem: tak, to nasz barbarzyńca. Korn, co ty tam do licha ciężkiego robisz?!
- A to wy... Juśtyna? Nieważne; zrzućcie mi linę bo coś się zepsuło i nie mogę wrócić! Jak wy możecie tak czerpać wodę? Nie prościej rozmrozić lód? - Szybko wysapał spod wody.
- W życiu nie korzystałem ze studni. W naszych okolicach pobieranie wody jest o wiele prostsze - powiedział chłopak, zwracając się do Justyny. - I co z tą liną?
- No cóż, lina jak lina. Chyba go dosięgnie. - myślała na głos - Znasz się na węzłach? - zapytała chłopaka patrząc mu w oczy. W odpowiedzi uniósł jedną brew i spojrzał na nią wzrokiem, który mówił wszystko.
- To będziemy improwizować! - westchnęła głośno, po czym podeszła do najbliższego drzewka i owinąwszy wokół niego linę, zawiązała prowizoryczny supeł. Złapała za wolny koniec liny i szarpnęła z całej sił, opierając się jednocześnie prawą nogą o pień. Węzeł puścił nieco liny, ale na zasadzie zaciskania się. Wydawało się, że wytrzyma. Dokończyła rytuału i rzuciła koniuszek Sławkowi.
- Dobra, Korniasty. Mamy linę. - powiedział chłopak łapiąc rzucony koniuszek i podając go na dół do studni. - Tylko uważaj, bo żadne z nas się nie zna na węzłach i nie odpowiadamy za skutki, haha!
Westchnął. Pogroził ku wylotowi pięścią, popluł w dłonie i chwycił za linę.
- Czekajcie! Zabieram jeszcze przyjacielal! - Krzyknął.
- Że co, z kim ty tam jesteś?! - spytał zaskoczony informatyk.
Justyna parsknęła głośnym śmiechem. - Faktycznie swój facet! Nawet w studni znajdzie przyjaciela!
- Tylko trochę zaśmierdnął... Zaraza ile to to waży? -
Korn zaczął się podciągać i... na tym się skończyło, bo lina nie wytzrymała ciężaru barbarzyńcy z dodatkowym balastem. Poleciał w tył, omal nie uderzając głową w ścianę studni. Z góry widać było jedynie nagłe naprężenie i poluzowanie liny okraszone efektem dźwiękowym w postaci chlupotu. Justyna syknęła tylko przez zęby, jak gdyby to ona wpadła do studni po zerwaniu powrozu. Podbiegła szybko do wylotu.
- Żyjesz tam? - krzyknęła w dół starając się cokolwiek dojrzeć. Niestety zachodzące słońce i pogłębiające się cienie, skutecznie to uniemżliwiały.
- Chyba... Znajomek złagodził upadek... Wyciągnijcie mnie! - Korn prawie się załamał. Czuł, że nawet demon załamał się sytuacją i z całą pewnością mu nie pomoże...
- Jakieś pomysły? - dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie do Sławka, co normalnie w kręgu jej znajomych odbierane było jako znak ostatecznej bezradności.
- Ja tu cierpię! A chciałem tylko pomóc...
- Liczyłem na dobrą zabawę i nie zawiodłem się - odezwał się niespodziewany głos. Kiedy Justyna wraz ze Sławkiem obrócili głowy, zobaczyli siedzącego na krawędzi dachu Alfreda. Przyglądał im się z nieskrywanym zaciekawieniem i machał nogami jak małe dziecko. - I co teraz zrobicie? - zapytał, szczerząc zęby. - Może wam pomóc?
- A masz dobrą linę? - spytał Sławek sceptycznie.
- O tak, tak tak! Ja chcę na górę! I przyja... O w mordę rozmawiam z utopcem! Nie wierzę! Ja chcę wyjść!
- Z... Z utopcem!? - jęknęła studentka i momentalnie zrobiła się zielona na twarzy. Szybko zasłoniła usta dłonią.
- A chociażby i miał tam Alibabę z czterdziestoma rozbójnikami, cholera mnie to obchodzi w tym momencie. - powiedział chłopak, zwracając się z powrotem do Alfreda. - Masz tą linę? Czy cokolwiek przydatnego?
- Już tam! To równy gość; jesteśmy w tej samej sytuacji, tyle, że jego nikt nie szuka...
Alfred zeskoczył z dachu, powodując, że włosy stanęły studentom dęba. Mała wysokość to to nie była, a ten oto... Alfred, spłynął z gracją na ziemię, śmiejąc się przy okazji.
- Wy, ludzie, jesteście takimi ciekawymi stworzeniami... - westchnął cicho. - Nie mam liny, jeśli o to chodzi, ale mogę wam załatwić łańcuch, albo... - Rozejrzał się i pstryknął palcami. Wydawało się, że nic się nie stało, jednak na barbarzyńcę spadło kilka kamyków, a także kilka większych... - A teraz przepraszam, ale muszę znikać. Powodzenia. - powiedział i ruszył w przeciwną stronę. Kiedy przechodził między drzewami, rzeczywiście zniknął, jakby było tam tajemne przejście, albo momentalnie zapadł się pod ziemię. Pomimo, iż zdążyła się już trochę poznać na jego sztuczkach, te wprawiły Justynę w niemałe osłupienie. Stała jak wryta nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.
- Skurwysyn... - Sławek zaklął pod nosem, po czym znowu przypadł do studni. - Ej, żyjesz ty tam? Coś się tam stało?
Stęknięcie. Barbarzyńca wypłynął spod trupa.
- Komu się tam nudzi? - Wrzasnął wściekły do granic możliwości, co w końcu wyrwało studentkę z transu.
- Co to w ogóle było? Co on zrobił? - pytała ciemność w studni.
Korn nie miał pojęcia, co Alfred zrobił, jednak kiedy spróbował chwycić wystającego kamienia, żeby dać odpocząć nogom, jego ręka natrafiła na dziurę. Chwila badania ściany wykazała obecność podobnej dziury, kawałek wyżej, a sądząc po ilości kamieni, które spadły, takich miejsc powinno być więcej...
Był zmeczony ale czuł, że może da radę. Chwycił towarzysza za ramię i zaczął wspinaczkę.
- Wygląda na to, że nasz wspólny znajomy porobił dziury w studni. - powiedział Sławek przyglądając się poczynaniom Korna.
Chwilę zajęło barbarzyńcy wydostanie się na powierzchnię... wraz z towarzyszem. Korn padł na ziemię, wyczerpany raczej psychicznie, niż fizycznie, za to Sławek skupił uwagę na “utopcu”, bo... skądś go znał! Chwila... czy to przypadkiem nie był ów kapitan straży, który ich tu przyprowadził? Znajomy Jaskra...? Sevein?!
Gardło mężczyzny było poderżnięte, a samo ciało nie wyglądało na zbyt świerze... a z całą pewnościć nie tak, jakby jeszcze godzinę temu chodziło o własnych siłach! Tylko Justyna wydawała się nic nie wiedzieć na temat truposza, poza tym, że śmierdział przerażająco. Nigdy w życiu nie widziała zwłok, zwłaszcza w tak zaawansowanym stanie rozkładu. Poczuła nagłe torsje ściskające jej żołądek. Ledwo zdążyła skoczyć za studnię by tam się ostatecznie pochorować.
Im dłużej Sławek przyglądał się zwłokom, tym bardziej jego oczy się rozszerzały. Kojarzył fakty. Z sekundy na sekundę kojarzył ich coraz więcej, aż w końcu nastąpiła kulminacja w jego głowie i chłopak wystrzelił jak z armaty w kierunku pokoju, gdzie zostawił dziewczynę. Miał wielką nadzieję, ale i obawiał się, że Jaskier już wrócił.
- A temu co się stało? - Wysapał. Tymczasem blondynka zdążyła już “odpokutować” swoje za studnią. Rozdygotana i cała zielona, chwiejnym krokiem podeszła do barbarzyńcy. Dopiero teraz miała okazję zobaczyć go w całej okazałości.
Zobaczyła wielkiego... ale nie tak po prostu wielkiego... WIELKIEGO człowieka w ubraniu (jeśli tak to można nazwać) godnym Conana The Barbarzyńcy. Skóry, goła klata i łydki, topór. Czegoż więcej potrzeba prawdziwnemu barbarzyńcy? Studentka zadarła głowę do góry, tak, by móc spojrzeć mu w oczy.
- O żesz! Ale syfy wrzucają do tych studnij... Kim jesteś dziewczyno? - Korn otrząsnął się z szoku i zabrał za szukanie topora, którego kochał nad życie.
~ Nigdy więcej nie będę się słuchał takich starych pryków. Nim się spojrzysz a cię wykorzystają...~
- Jestem Justyna. Pochodzę z tego samego świata co Sławek. - powiedziała, czując przytłaczający ogrom absurdu tej sytuacji. Nie przypuszczała nigdy w życiu, że będzie osobiście gadać z Conanem...
- I nie jestem pewna, ale chyba powinniśmy za nim pójść... - dodała po chwili zasłaniając skroń ręką tak, by nie musieć patrzeć na truposza. Nie chciała już znajdować się dłużej w jego pobliżu.
- Korn z północnego Nordaalu - przedstawił się barbarzyńca. - Chodźmy! Ten Sławek jest jakiś nietutejszy - zawsze wpakuje się w tarapaty...
 
Gettor jest offline  
Stary 03-03-2013, 21:03   #27
 
juva's Avatar
 
Reputacja: 1 juva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemujuva to imię znane każdemu
Sławek szybko połączył wszystkie fakty do kupy. Zostawił schorowaną Justynę, barbarzyńcę i jego “przyjaciela”, czym prędzej zmierzając w stronę budynku. Kiedy wpadł do pomieszczenia, gdzie zostawił dziewczynę i uzdrowiciela, tego drugiego nigdzie nie było, za to odnalazł się wiedźmin. Coen siedział przy dziewczynie, przelewając coś ostrożnie z misy do drewnianego kubka.
Jaskra również nie było na horyzoncie, z resztą nic dziwnego. Nie minęło wiele czasu od kiedy elf wyszedł.
- Ty! - Sławek niemalże krzyknął. - Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, było nas czterech odmieńców w tym dziwnym świecie, kim był czwarty?!
- Ciszej, daj dziewczynie odpocząć- Coen zganił towarzysza. - Mówisz o tym brunecie.
Czekaj, jak On się zwał. Chyba Morion, a skąd to pytanie?
- Niezbyt pewny swej wypowiedzi odpowiedział “pytaniem na pytanie”. Wzrok miał wbity w młodą pannę, nie odwrócił się do Sławka.
- Ty nic nie rozumiesz! - odparł rozgorączkowany chłopak, odwracając wiedźmina w swoją stronę. - Tam w studni na dnie leżał trup. Trup, uwaga uwaga, kapitana straży z którym rozmawialiśmy jak wjeżdżaliśmy do miasta! I to nie tak, że dopiero co go tam wrzucono, on tam leży co najmniej tydzień, albo dwa. Rozumiesz? Zabójca w mieście, do tego zmiennokształtny!
- Kto Cię uratował z rąk armi imperialistów?- zapytał zaniepokojony. Postanowił sprawdzić młodzika.
- Ty, na wespół z Kornem, barbarzyńcą. - odpowiedział prawie natychmiast Sławek. - Miałem nadzieję znaleźć tu Jaskra, bo on jest najbardziej prawdopodobnym celem zabójcy. Gdzieś polazł szukać ciebie, kiedy akurat cię nie było...
- Zaraz, a gdzie polazł ten mag? - wiedźmini nie znosili magów, było to widome od zawsze. Według nich to przez magów ten swiat kiedyś przestanie istnieć. - Cholera, zawołaj tu resztę naszej drużyny, trzeba opracować jakiś schemat działania. - Po zakończeniu wypowiedzi, przypomniał sobie... - Widziałeś barbarzyńcę?!
- Yhm, był w studni razem z tym trupem. Razem z... - teraz z kolei Sławkowi coś się przypomniało. - Właśnie, sprawa jest. “Przyszła” nowa dziewczyna, z tego samego świata co mój i jest ubrana w podobne rzeczy co ja, więc się nie wystrasz. Nazywa się Justyna. Razem z nią wyciągnęliśmy barbarzyńcę, ale jak tylko zbaczyłem tego truposza obok niego, przybiegłem tutaj.
*Przydałby się raczej jakiś wojownik, albo skrytobójca*- pomyślał siwowłosy. Na głos powiedizał, jednak coś bardziej przyjemnego - Byleby nie wchodziła w drogę. - Przełknął ślinę i zapytał jeszcze raz. - Zawołasz ich tu?
- Sam nie wiem co oni tam jeszcze robią, już po nich idę. - z tymi słowami Sławek wybiegł z pokoju tak szybko, jak tam wcześniej wbiegł. Okazało się to niepotrzebne, bo Korn i Justyna właśnie szli do pomieszczenia.
- O, jesteście... - powiedział chłopak z ulgą, po czym pokrótce wyjaśnił pozostałej dwójce to co wcześniej wiedźminowi. Justyna słuchała nowinek z lekkim niedowierzaniem. Wydawać by się mogło, że przekroczyła już limit przyswajalności osobliwych informacji na ten dzień. Ze skwaszoną miną kręciła głową.
- Ale ja widziałam tego Jaskra! Zanim w ogóle tu weszłam. Zachowywał się jak pospolity zbok, a nie jak morderca! -
- Myslimy raczej, że jest w niebezpieczeństwie... Wiedźmin nie skończył, ugryzł się w język.
Sławek zaś spojrzał podejrzliwie na Justynę.
- A jak twoim zdaniem zachowuje się morderca? - spytał, po czym zwrócił się do Coena. - Jaskier moim zdaniem znajduje się zarówno w niebezpieczeństwie, jak i jest potencjalnym niebezpieczeństwem dla nas. Jeśli zostanie zamordowany w ten sam sposób, co kapitan straży to prawdopodobnie zabójca się w niego wcieli, żeby wzbudzić nasze zaufanie. Taki łańcuch zdażeń - jako kapitan straży jest kompanem Jaskra, zaś jako Jasier byłby naszym kompanem. Teoretycznie.
Dziewczyna naburmuszyła się i popatrzyła gniewnie na informatyka.
- No cóż... - syczła. - To chyba już możemy przestać się z nim profilaktycznie koleżankować. Teraz nie mamy już żadnej pewności - skończyła i wlepiła ciekawski wzork w wiedźmina, na którego do tej pory nie zwracała uwagi.
- Dlatego też ważne jest to ażeby ustalić jakąś strategie działania. Może wymyślmy jakieś hasło, które znać będzie zaledwie nasza drużyna? Nie dajmy temu czemuś się poróżnić. - Przypominając sobie swoje zachowanie z przed kilkunastu minut zrozumiał, że bedzie to bardzo trudne. Korn musiał być wściekły.
- W każdym razie... Zostajemy tu, czy uciekamy zanim tamci wrócą? Rozejrzał się po zgromadzonych oczekując odpowiedzi.
- Być może się nie liczę jakoś szczególnie, ale moim zdaniem logicznie będzie nie ryzykować. Nie wiadomo czy ci, co wrócą, to jeszcze te osoby, które znaliście wcześniej. - powtórzyła swoją ideę z uporem maniaka Justyna. Popatrzyła pytająco na Korna, nie wiedzieć czemu czując, że tworzą wspólny front.
- Też uważam, że nie powinniśmy się stąd na razie ruszać. - powiedział Sławek. - Jaskier mówił, że za niedługo wróci, a szukanie go teraz w obcym mieście byłoby głupie i potencjalnie niebezpieczne. Za bardzo wyróżniamy się z tłumu.
- Ja nadal nie rozumiem co wspólnego ma mieszkaniec studni z kapitanem straży... Sądzę, że zawołanie “Studnia!” jest dobrym hasłem, i łatwo je zapamiętać. - Spojrzał na towarzyszy. Chciał zobaczyć ich reakcję, zazwyczaj mówili dlań niezrozumiale i dziwnie się na niego patrzyli... Podrapał się po głowie.
- A ciebie dziwnooki... żeby mi było to ostatni raz. - By spotęgować efekt dziko wyrzszczerzył zęby.
- Korn, chodzi o to, że mieszkaniec studni JEST kapitanem straży. - odparł Sławek, starając się mówić powoli. - Który wygląda tak samo jak ten z którym rozmawialiśmy przy wjeździe do miasta. To oznacza, że jeden z nich jest oszustem, a konkretniej, zabójcą grasującym po okolicy, który potrafi przybrać kształty innych ludzi, rozumiesz?
- Studnia... mogłoby w sumie być. - ciągnął dalej chłopak. - Ja jednak proponuję takie hasło: całka. Proste słowo, które pochodzi z mojego świata, a dokładniej z zakresu zaawansowanej matematyki. Gwarantuję wam, że nie tylko nikt w tym mieście, ale i nikt w tym świecie nie zna tego słowa i nigdy go nie słyszał. - siłą rzeczy młodemu informatykowi przypomniała się data, kiedy wymyślono podstawy analizy matematycznej, na przełomie XVII i XVIII wieku Izaak Newton opracował i przedstawił pierwsze pojęcia z tej dziedziny.
- Cauka? Nie wydaje mi się proste... - Korn był całkowicie zbity z tropu. - A tak wogóle: co to jest? - Zapytał zdziwiony.
-Niech będzie. Zawyrokował wiedźmin.
- Co to za zbieranina w moim domu?! - wydarł się niespodziewanie ktoś od strony drzwi i do sali wkuśtykał uzdrowiciel. W ręku trzymał kawał liny, którą rzucił Sławkowi. - Umiesz chociaż wiązać węzły? - zapytał sceptycznie, ignorując zebranych. - To zwiąż ją, żeby nagle nie wstała i nie poszła mordować ludzi - polecił, wskazując nieprzytomną dziewczynę.
- Ostatnim razem wystarczyło ją dotknąć, żeby klątwa przestała działać - powiedział chłopak biorąc linę do ręki. - Wszyscy zgodnie wtedy przyznali, że klątwa została spartaczona przez osobę, która ją rzuciła.
- A kto wam tak powiedział? - warknął starzec, spoglądając z byka na zebranych. - Klątwy rzucają poplecznicy tego plugawca, który śmie się nazywać bogiem. Nie wiesz, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie, podobnie jego pomiot. Chcieli, żebyście pomyśleli, że klątwa jest nietrwała. - Mówiąc, uderzał laską o ziemię, nadając swym słowom mocy.
Jedyny rodzaj węzła jaki chłopak znał był zwykły, podwójny supeł. Sławek już miał się zabrać za “wiązanie” dziewczyny, kiedy spojrzał na wiedźmina.
- Może ty to wolisz zrobić, widać że jest dla ciebie ważna - powiedział, niejako podając Coenowi linę.
Wystarczyło, że spojrzał na wiedźmina, a zrozumiał, że pomysł maga nie został przezeń przyjęty z aprobatą.- Nikt nie będize jej wiązał, ręczę za nią swoim mieczem.
Justyna słuchała przez dłuższą chwilę tej chaotycznej dyskusji i nie mogła opanować niekontrolowanego opadu żuchwy. W końcu zaczęło jej się mieszać od tego wszystkiego w głowie. Nie wytrzymała.
- Czy ktoś mi łaskawie powie, o co chodzi? Zgoda, jest morderca. Jest zmiennokształtny. Zaciukał gościa i wrzucił do studni, po czym ukradł sobie jego tożsamość. Ok, wszystko do tego punktu pięknie, ale jaka klątwa? Co jest tej dziewczynie do cholery jasnej!? - mówiła podniesionym głosem wskazując na łóżko, na którym leżała szatynka, po czym rozejrzała się po zebranych, niczym sędzina Anna Maria Wesołowska oczekująca wyjaśniających zeznań. Do pełnego efektu brakowało jej doprawdy jedynie togi.
- Ten dziwak wymyślił sobie jakąś dziwną tezę, jakoby ten anioł mógł kogoś skrzywdzić i teraz stara się ją nam wmówić, ale ostrzegam go przy was. Jeżeli zaraz nie przestanie głosić swych zuchwałych wyroków odetnę mu głowę i powieszę nad jego własną studnią. - Jego oczy, jak dwa piękne rubiny królowały w tej ubogiej przestrzeni. Nie znosił magów, nie trwaił ich zuchwałego sposobu bycia i bezdusznych osądów. Rubiny wirowały coraz prędzej. Głowa nieziemsko nakurwiała. Czuł się, jak po mewie przyrządzonej przez mistrza Kaer Morhen. - KURWA! Nie dochodźcie do niej! Odejść! i chodź nikt nie podchodził on wrzeszczał jeszcze przez chwil kilka, po czym opadł na siedzeniu niedaleko swej wybranki wpatrzony w nią jak w skarb drogocenny i nic już się nie odzywał.
- Dziwak chędożony - warknął pod nosem starzec, ruszając w stronę wyjścia. - Ale jeśli coś się stanie, nie mówcie, że to moja wina. Bierzesz za nią odpowiedzialność.
Studentka zignorowała starca i ze współczuciem malującym się na twarzy uczyniła jeden, nieśmiały krok w kierunku wiedźmina. Zatrzymała się jednak uznając, że lepiej nie zbliżać się bardziej. Zdjęła plecak i po chwili hektycznego szperania wyciągnęła zeń płaszcz, który parę godzin wcześniej podał jej Alfred.
- [i]Słuchaj, nie wiem, czy to pomoże w jakikolwiek sposób, ale to dla niej. Obiecałam jej to dać.[i] - zwróciła się do czerwonookiego i rzuciła mu odzienie.
- Dziękuje- wymruczał niepewnie. To był pierwszy miły gest, który go tu spotkał.
- Ta klątwa to zupełnie inna historia. - Sławek zaczął wyjaśniać Justynie. - Przez nią przyjechaliśmy tutaj w poszukiwaniu uzdrowiciela. Wierz lub nie, ale wczoraj napadła na nas grupa nieumarłych. Tak, tak, chodzące trupy, tylko brakowało żeby zawodziły “Mózgi...”. Próbowały nas zjeść, ale jak widać im się nie udało. Tylko ona oberwała... no klątwą. - wskazał na leżącą na łóżku dziewczynę.
- To znaczy, że zamieni się w zombie? - studentka skrzywiła się z niesmakiem. To co mówił Sławek przywodziło jej na myśl fantasmagoryczne obrazy z filmu Rodrigueza i doprawdy nie miała ochoty doświadczać podobnych przyjemności na własnej skórze.
- To nie działa w ten sposób. - Do sali niemalże wbiegł Jaskier. Oddychał głośno, jakby biegł do nich. - Jeśli chcesz, później to wyjaśnię - mówił szybko, ledwie biorąc wdech - ale teraz mamy inny problem. Szybko, chodźcie za mną - rzucił i niemal od razu wypadł z pomieszczenia..
- STÓJ! - krzyknął za nim Sławek. - Nigdzie za tobą nie pójdziemy, dopóki nie powiesz nam jak miał na imię nasz niedoszły, czwarty towarzysz i jak zginął!.
Elf wyhamował, łapiąc się framugi. Popatrzył zdumiony na studenta i rzucił:
- Nie przedstawił się, ale chyba Morion... ktoś go tak nazwał... zabił go ten tu - wskazał na barbarzyńcę, mówiąc pospiesznie. - Ale... nie czas na wspominki. Ruszajmy!
- Dobra, może być... - mruknął pod nosem chłopak i ruszył za elfem.
- W sumie... Możemy iść... - Zerknął niepewnie na Justynę, która ani myślała zostawać sam na sam z nieprzyjemnym starcem i stała tuż za barbarzyńcą gotowa do wyjścia.
- Dacie sobie radę sami? Z jednym, się zgadzam, z tym, co powiedział ten stary dziwak. Jestem odpowiedizalny za tę młodą istotę. Nie zostawię jej, nigdzie się bez niej nie ruszę. - Bez sensu było podróżować z nieprzytomną dziewczyną, a zbyt niebezpiecznie było zostawić ją tu samą.
Barbarzyńca spojrzał jeszcze raz na towarzyszącą mu Justynę, potem zerknął szybko na wiedźmina. Zdecydował się podążyć za studentem.
- Chyba nie mamy już tu nic więcej do roboty... Chodźmy stąd... Eee... Jusztyno - powiedział niepewnie. Studentka kiwnęła mu potakująco głową i wyminąwszy barbarzyńcę, wyszła z pomieszczenia śladem Sławka.
 
juva jest offline  
Stary 03-03-2013, 21:41   #28
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Stephen niezwykle chętnie podejmował się zadań, które pozwalały się mu wyrywać z rodzinnej siedziby. Nie to, żeby jej nie lubił, bo nawet całkiem całkiem, jednak młody mężczyzna zawsze miał ochotę na coś więcej, niż siedzenie w jakimś kąciku Doliny, gdzie nawet ptaki zawracały podróżując przez powietrzne przestrzenie. Niewątpliwie była to kompletna pipidówka, jak na szlacheckie warunki Cienistej Doliny. Dworek rodzinny, jakaś pustelnia stosunkowo zażywnego kapłana oraz niewielka wiosczyna, ot kilkanaście chłopskich rodzin. Ogólnie dosyć rzadko odwiedzana przez przyjezdnych pragnących obejrzeć siedzibę Elminstera, traktujących ewentualnie ją jako jeden z wielu przystanków na swojej trasie. Rzecz jasna, znał takich, którzy uznawali te rzadkie odwiedziny i tak za zbyt częste. Chociażby taki starszy braciszek Stephena oraz dziedzic Dyrdamel. Ten to by najchętniej zapakował ojcowe gniazdo do wielkiej skrzyni i zamknął wieko na głucho.

Chrzanić go, rzecz jasna, wiosna się poczynała, śniegi topniały i jak zwykle okazywało się, że mieszkańcy, którzy przez zimę nie wychodzili ze wsi nagle mieli setki spraw do wykonania. Wtedy też pojawiali się właśnie w wiosce pierwsi wędrowcy. Tak jak owego dnia, kiedy zobaczył swego ojca, kiedy siedział rankiem w izbie, gaworząc z nieznajomym mężczyzną. Przed nimi stały dwa solidne kufle piwa, kilka pajd chleba zaś jajecznica na boczku wydzielała miły, łechcący nozdrza zapach.
- A synu, dobrze cię widzieć – Brunon, ojciec Stephena, dostrzegł chłopaka, kiedy ten wszedł do izby niecałkiem pamiętając, jak spędził nockę. Jakiś moment temu nieco rozczochrany oraz mało przytomny obudził się w stodole na stogu siana. Niestety, zamiast leżącej obok, rozebranej, wymarzone dzierlatki, chrapał wyłącznie kot – leniwiec. Pewnie wypił wczoraj kapkę za dużo na urodzinach sołtysowego syna.

Na wszelki wypadek dokonał jednak potężnego wysiłku pokonując gnębiącego kaca oraz uśmiechając się niewyraźnie.
- Panie ojcze, szanowny panie – skłonił się nieco, bowiem gość wydawał się być całkiem zażyłym znajomkiem rodziciela.
- Pozwól Geralcie – rzekł Brunon – przedstawiam ci mojego młodszego. Jak wspomniałem, chłopak jest bystry oraz radzi sobie nieźle z mieczem. Za to wiercipięta niezły, co to do siedzenia u nas na wsi się średnio nadaje. Ty zaś Stephene poznaj zacnego Geralta, światowca, poszukiwacza przygód oraz druha mojej młodości.
- Panie… - Stephen chciał powiedzieć jakiś nic nie znaczący komplement, ale nie skończył uświadamiając sobie słowa, które wypowiedział ojciec. Na lewe jajo orklina: poszukiwacz przygód! Prawdziwy! Przyjrzał mu się. Wprawdzie fizys miał mało ... no mało taki, jak to sobie Stephen wyobrażał. Liczył na kogoś z gatunku niemal olbrzymów, którzy jedną ręka kładą zwykłego chłopa. A tymczasem przybył goguś ubrany niczym najbogatsi kupcy, mający jakiś odstrzelony miecz, który on nie wiedziałby nawet, jak chwycić z obawy, że te świecidełka na jego rękojeści powypadają. Geralt jednak przeczył owemu wyobrażeniu, które kiedyś tam uroił sobie Stephen, ale, jak zapewniał ojciec, był wspaniałym, genialnym, niesamowitym poszukiwaczem przygód. Geralt, rzecz jasna, dorzucił jeszcze kilka komplementów na temat samego siebie, dodając skromnie, że jest znany na cały Faerun.
- Stephen, chciałbym, żebyś dołączył do Geralta, jako jego przyboczny, co ty na to? – spytał syna Brunon.

No cóż, przybysz był znany na cały Faerun, chyba w grze na drumli, oceniał Stephen. Jednak obecnie byłby skłonny uznać wielkość nawet czyściciela wiejskich wygódek, jeżeli mógłby go wziąć ze sobą na wyprawę. Tymczasem autentycznie, ten poszukiwacz zapraszał, wzywał i chłopak, mimo wszystkich wątpliwości, nie miał zamiaru wypuścić tej szansy z ręki.
- Ojciec, poszedłbym z panem Geraltem, skoro taka twoja wola – rzekł niby to średnio chętnie. Wiedział, że przekorny rodziciel mógłby powziąć jakoweś podejrzenie, gdyby zbyt szybko oraz entuzjastycznie się zgodził.
- Właśnie taka – rzekł twardo rodzic. – Masz mnie słuchać. Bez jakiegoś pojękiwania mi tu!
- Oczywiście ojcze, jestem posłuszny – niby ustąpił Stephen, zaś Brunon zaczął opowiadać długo oraz szeroko, jak to trzyma swoich chłopaków twardą ręką.

Pół godziny później, wysłuchawszy monologu ojca, wreszcie Geralt także doszedł do głosu. Chyba średnio interesował się wykładem na temat metod wychowywania chłopców, gdyż podczas całej wypowiedzi Brunona bawił się frędzelkami peleryny. Wreszcie doszedł do głosu.
- Hm, chłopcze, jeśli chcesz być moim towarzyszem, to następnego dnia czekam na ciebie około południa za wsią przy chacie Zielachy. Mam bowiem do niej pewien interes.
Zielacha była miejscową wiedzącą, co głownie sprzedawała jakieś napary roślinne, co to ponoć zapobiegały zajściu w ciążę – to kobietom, oraz maści przeciwko chorobom nabytym podczas chędożenia wesołych panienek – to mężczyznom. To drugie dotyczyło głównie po prawdzie wędrowców, alboli tych, co udawali się na jakiś targ do pobliskiego miasta, przy okazji pragnąc zakosztować nieco uciech. Toteż właściwie Stephen miał już jakąś ironiczna uwagę na końcu języka, ale zdołał się powstrzymać.
- Tak ci panie będzie.

Dzionek spędził na przygotowaniach oraz leczeniu kaca, natomiast następnego dnia ruszył po śniadaniu z kopyta pod chatę Zielachy. Miał miecz za pasem, jakąś skórzana zbroję oraz trochę prowiantu wewnątrz skórzanego worka.

- Widzę, mości rycerzu, żeś zachwycony perspektywą przygody - usłyszał nagle za sobą głos.
Należał od do cudacznego jegomościa, który stał oparty nonszalancko o drzewo. Mężczyzna wyglądał na niewiele starszego od Stephena, jednak nie to przykuwało uwagę. Tym czymś był ubiór. Czarne przylegające do ciała szaty dziwnego kroju, które na myśl przywodziły ptaka jakiego.

Opodal znajdowało się miejsce, w którym Stephen miał się spotkać z Geraltem. Mógł więc zignorować cudzoziemca. Ale tego nie zrobił, gdyż dzielny młodzieniec, jak sobie wmawiał, nie powinien unikać takich dziwaków. Przy okazji zaś, może Geralt zrezygnował z wzięcia go na wyprawę? Może też wysłał owego dziwaka do niego. Intrygująca kwestia. Tak czy siak wracać do rodzinnej chałupy nie miał zamiaru! Przynajmniej to postanowił sobie dobitnie oraz jednoznacznie.
- Witam, witam - potraktował nieznajomego grzecznie. - Czy my się znamy?
- Nie, nie znamy się... nie znam się też z tym całym Geraltem - odparł uprzejmym tonem cudzoziemiec. -Geralt jest teraz zajęty leczeniem hemoroidów, więc i ta wyjazd by się opóźnił. Pozwól więc, że złożę ci pewną propozycję, mości rycerzu. - Uśmiech czarnowłosego przywodził na myśl kota, który złapał niezwykle tłustą mysz.
- Hemoroidów? - zdziwił się. - Cokolwiek to jest, myślałem, że co innego - mruknął wkurzony oraz niezadowolony. Jego wyprawa oddalała się w tempie przyśpieszonym. - Ale propozycję? Proszę, proszę, chociaż nie jestem rycerzem, eee jeszcze nie jestem - uczciwość kazała mu dodać.
- Z Geraltem twa przygoda polegałaby na darmowym ochranianiu jego osoby i staniu z tyłu, jako dodatkowy argument przy negocjacjach... ja oferuję tobie prawdziwą przygodę. Przygodę w innym świecie.
- Ooo, proszę mówić dalej - Stephen zastrzygł uszami niemal na słowa nieznajomego. - Jestem nadzwyczaj zainteresowany, zaś Geraltowi pozwólmy leczyć jego hermostaty.

Niewątpliwie chciał to zrobić, nawet z owym nieznajomym. Bowiem prawda, czyż znał Geralta? Pewnikiem naprawdę to taki ochlejtus oraz farbowany podróżnik, jak mówił ów osobnik. - Jak pana imię brzmi? - spytał. - Bowiem ja jestem Stephen.
- Reszta twych towarzyszy, których poznasz na miejscu, zwie mnie Alfred. - Zaśmiał się cicho. - A więc jesteś chętny pomóc? Zgadzasz się? - zapytał z błyskiem w oku.
- Ależ przecież właśnie powiedziałem, że tak - wyprawa oraz towarzysze, hm - czyli szykuje się jakaś większa grupa?
- Kilka osób... - mruknął tamten, odrywając się w końcu od drzewa. Podszedł do młodzieńca tanecznym krokiem. - Waszym zadaniem jest pokonać pewną złą osobę i takie tam... - Westchnął, kręcąc głową. - Nadzwyczaj szlachetny cel, nieprawdaż? Uratujecie inny świat... Udasz się teraz do miasteczka portowego, Coinkin. Tylko tyle musisz teraz wiedzieć. Reszty dowiesz się na miejscu - Wyciągnął z kieszeni złoty talizman, który otworzył, spoglądając do środka. Stephen zauważył białe wnętrze pod szklistą powłoką, gdzie poruszały się dziwaczne patyki, a może igły? - Hmm... nie mamy czasu. A więc...
I to były ostatnie słowa, jakie nieznajomy wypowiedział, zanim zdzielił młodzieńca w skroń.
Stephen ocknął się, kiedy ktoś niósł jego bezwładne ciało.
- Wybacz ten pośpiech, ale muszę załatwić kilka innych spraw... - jak przez mgłę usłyszał głos Alfreda.
Z ledwością mógł dostrzec otoczenie. Znajdowali się głęboko w lesie, gdzie korony były tak gęste, że lewie przepuszczały światło dnia. Wkrótce cudzoziemiec się zatrzymał i rzucił młodzieńca na ziemię.
- A teraz trzeba aktywować portal... i...
W powietrzu dało się wyczuć dziwne napięcie i rozbłysło światło. Stephen zobaczył jego źródło, kiedy nieznajomy wziął go pod pachy. Marmurowy łuk z osadzonymi weń kolorowymi kryształami.
- Powodzenia! I pamiętaj! Port Coinkin! - zawołał Alfred i dosłownie rzucił młodzieńcem.

Stephen ocknął się z obolałą głową. Czuł się jakby pił całą noc. Słońce świeciło mu w twarz, więc obrócił się, żeby zobaczyć taki sam łuk, jak wcześniej, tyle że osadzony weń był jeden kamień, nie kilkanaście. Leżał na podwyższeniu, które znajdowało się na cichej polance. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek, czy cokolwiek jest w pobliżu, chociaż konstrukcja była zachowana w jak najlepszym stanie.
- Dlaczego te muchy tak tupią? - brzmiała jego pierwsza obolała nieco myśl, zaś druga natychmiast stwierdziła, że owe bohaterskie przygody jednak nie zaczynają się tak, jak sobie wyobrażał. Uratujesz świat, tralalala, tymczasem gościu użył swojego patyka.
- Ech niech go dorwę - pomimo całego bólu postanowi stanąć na nogi, albo przynajmniej podjąć bohaterską próbę wykonania tej nadzwyczaj uciążliwej czynności. Portal, dobra, ale trzeba próbować dojść gdzieś. Zresztą może udałoby się nim powrócić? Obolały mocno Stephen postanowił zaryzykować powtórne wejście, dopiero później planując szukanie tutaj jakiegos rozwiązania. Kiedy przeszedł pod łukiem portalu... nic się nie stało. Jedynym odkryciem było to, że cały pokryty jest grudkami ziemi, która właziła pod ubranie.
- Eooo ten tego - skomentował inteligentnie fakt, że ów łuk magiczny przenosil jedynie w jedną stronę. - Pozostaje chyba ruszyć do przodu oraz znaleźć cokolwiek - mruknął dodając sobie odwagi, bowiem właśnie uświadomił sobie, że może się znajdować wszędzie. tym bardziej że tamten dziwak wspominał coś na temat jakiegos innego świata. Stephen słyszał kiedyś, że istnieją inne plany, ale uważał to raczej za bajanie pijaków, nizeli prawdę. Jednak chyba właśnie, owe gaworzenie po zbytniej ilości gorzałki okazało się rzeczywistością. jedyną pociechą była broń przy pasie oraz resztą ekwipunku. Może niewielkiego, ale zawsze lepszego, niżeli nic. Trochę jedzenia, skórzany pancerz, przede wszystkim zaś rodzinny miecz, który nazywał Mordobójcą.

Od podwyższenia wiodła ścieżka usypana z białych kamyków, ginęła zaś głęboko między drzewami. Wszystko tu zdawało się być dziwnie... spokojne? Dopiero po chwili młodzieniec uświadomił sobie, że nie słyszy śpiewu ptaków, ni szumu wiatru. Być może zastanowiłby się nad tym fenomenem, gdyby nie fakt, że był przestraszony, wstrząśnięty oraz potężnie zmieszany wszystkim. Totez po prostu szedł przed siebie rozglądając sie oraz mając nadzieję, że dostrzeże coś, co pomoże mu właśnie w jego dziwacznej sytuacji. Nic takiego niestety nie dostrzegł. Szedł tak długi czas. Południe dawno minęło, kiedy Stephen zauważył coś, co go zaniepokoiło. Ścieżka powoli zanikała. Białe kamienie mieszały się z ziemią i po chwili nie pozostał po nich nawet ślad, a jednak coś jeszcze się zmieniło. Drzewa szumiały cicho i kołysały się w rytm wiatru, a przy każdym większym powiewie, ptaki protestowały głośno.
Biorąc pod uwagę fakt, że jego taktyka zdawała się prowadzić do jeszcze głębszej matni, niżeli ta, która właśnie opuścił, elastyczny chlopak postanowił ja zmienić. Z muła postanowił stać się wiewiórką, czyli wleźć po prostu na drzewo jakieś względnie wysokie, żeby rozejrzeć się wzdłuż oraz wszerz.
Znalezienie odpowiedniego drzewa nie było problemem. Problemem okazało się wdrapanie na nie. Gałęzie były dość wysoko, jednak młodzieńca to nie zniechęciło. Próba za próbą. Kiedy dał sobie spokój i posanowił znaleźć inne drzewo, poczuł, że jest obserwowany. Rozejrzał się i dostrzegł piękną dziewczynę, czy może raczej... piękną istotę, która wyglądała jak dziewczyna.

- Pomóc ci, przystojny rycerzu? - zapytała ze śmiechem.

Przystojny! Miłe słowo. Wiejskie dziewczyny jednak inaczej oceniały fakt, że jego klata była nieco mniej owłosiona, niż równoletnich wieśniaków, zaś dłonie, choć całkiem silne, nie przypominały dwóch bochenków chleba. Cóż nie cieszył się ściganiem pożądliwymi spojrzeniami, jak Bob Młynarczyk na przykład. Ale skoro ta dama miała inną opinię, to widocznie rzeczywiście miała choć trochę racji.
- Witaj, pani. Jestem Stephen, wojownik z Dolin. Rzeczywiście potrzebuje pomocy, gdyż dziwaczną magią zostałem przeniesiony do tego miejsca nie wiedząc nawet, gdzie sie znajduję. Czy użyczyłabyś mi swej wiedzy najpierw? Oraz jak mam nazywać moja wybawicielkę - spytał nieznajomą, która przypominała mu nimfę lub driadę, istoty piękne, płoche, lecz raczej nieszkodliwe, jesli ktoś nie chciał niszczyć natury. Niewątpliwie zaś naprawdę on tego nie planował.
-Pewnie zgubiłeś drogę, przystojny rycerzu. Jeśli szukasz morza, szedłeś w dobrą stronę. Jest tam miasto, zapewne znajdziesz tam to, czego szukasz - odpowiedziała. - A zwą mnie Quercus... - dodała, znikając za dużym dębem. - Powodzenia, przystojny rycerzu.
- Dziękuję panno Quercus - powiedział uprzejmie żałując, że nie określiła jak daleko jest owo morze, ale cóż. Jedzenia troche miał, więc przynajmniej liczył na to, iż wspomniany akwen to raczej dziesiątki najwyżej, niźli setki mil. Najdłuższą drogę stanowi ta, której się nie zaczyna. dlatego ruszył przyśpieszając kroku oraz z pieśnią na ustach, żeby dodać sobie odwagi. Jak się okazało, morze było całkiem blisko. Po niecałej godzinie marszu, drzewa sie przerzedziły i Stephen znalazł się na skraju pola pszenicy. W dole, kilka, kilkanaście kilometrów dalej, widniało miasto portowe. Młodzieniec nie widział za dobrze, jak wielkie jest morze - czy widać inny brzeg, czy wyspy. Zbliżał się sztorm.

Wkurzający Alfred, jak go zwał wewnatrz myśli wspominał coś na temat portowego miasteczka. Jakże sie ono zwało, sięgnął do głębi pamięci? Coinkin, czy jakoś tam.
- Może tam na mnie bedzie czekać? - na tą myśl aż radośniej ścisnął dłoń na mieczu. Może bowiem nie był jakimś fechmistrzem, ale radził sobie naprawdę dobrze dzierżąc ostrze oraz miał solidną ochotę na skopanie alfredowego tyłka. Ruszył przed siebie mając nadzieję, że znajdzie przed nadchodzącą burzą jakieś schronienie.

Pod wieczór wiatr się wzmógł, a w połączeniu z ciężkimi kroplami deszczu, niesamowicie utrudniał marsz. Na całe szczęście Stephen dotarł do traktu, który doprowadził go do samego Coinkin. Bez problemu trafił do karczmy. Szyld głosił Między Młotem a Kowadłem. Od samego progu, w twarz młodzieńca uderzył zapach gulaszu i ciepło. Błogie ciepło... Sala była zadymiona, pełna ludzi. Z gwaru od czasu do czasu wyrywał się jakiś pojedyńczy głos, jednak zawsze szybko milkł.

Pieniędzy wiele nie miał, ot, standardowe drobiazgi, które się bierze, jakieś zaskórniaki. Ale gdziekolwiek był, srebro czy miedź powinni przyjmować, nawet jeśli monety były bite gdzie indziej. Jednak z drugiej strony, rozumiał, co mówią. Czy oznacza właśnie to, iż nie był daleko od swoich stron, ewentualnie działała jakaś magia? Uznał, że raczej to drugie. Ale co robić będąc w takiej podłej sytuacji? Cóż, podszedł do karczmarza.
- Witam mości gospodarzu, przybyszem jestem. Miał na mnie tutaj oczekiwać niejaki Alfred ... - zaczął opisywać owego jegomościa. - Może widzieliście go tutaj, a może nawet mieszka w waszej karczmie?
- Eee...? - mruknął mężczyzna, odstawiając kufel, który przecierał skrawkiem własnego odzienia. - Jesteśmy w porcie. Jeśli masz srebro, czy złoto, ni bydzie problemu. Kamienie również mile widziane. - Obejrzał młodzieńca z góry na dół. - Żadnego Alfryda ni ni znam, ni ni widziałem. Musiałbyś zobaczyć w innych miejscach... jednak wiedz, że mój lokal jest najlypszy.

Kamienie szlachetne! Tralalala, może jeszcze jaja smoka ze szczypiorkiem. Karczmarz miał normalnie niesamowite wyobrażenie na temat zasobów Stephena. Zaś gadanie na temat własnej genialności lokalowej ocenil jako standardowy bełkot każdego oberżysty, który przecież nie chwaliłby konkurencji.
- Cóż, skoro owego Alfreda nie ma, poczekać na niego muszę. Skoro zaś czekać wypadło, to zarobić na owo czekanie takoż. Wiem, że karczmarze nie tego się spodziewają po gościach lokalu, ale może dalibyście się przespać chociażby na jakimś sianie oraz ciepła miskę czegoś za jakąś pracę. Chociażby drewno narąbać mogę, czy pomóc, gdyby któryś spośród gości zbyt krewki się okazał. Wszak pewnie nad morzem sporo jest takich, którzy po rejsie sobie nie żałują - rzucił karczmarzowi majac nadzieję, że przyjmie propozycję.
- Od trzymania w ryzach gości mam pałę i Hora - wskazał barczystego mężczyznę, który siedział z boku szynkwasu. - Potrafisz grać na mandoli, młodzieńcze? - zapytał z powątpiewaniem.
- Nie wiem, bo jeszcze nie próbowałem - przyznał uczciwie. - Ale całkiem ładnie śpiewam - dodał prawdziwie, gdyż głos miał donośny, czysty oraz lubił śpiewać rozmaite pieśni podczas wioskowych uroczystości.
- Zobaczymy, na co cię stać... Hor! - zawołał, na co ochroniarz poderwał się z miejsca, chwytając za leżącą obok lagę. - Nie... odłuż to na chwilę. - Karczmarz wyciągnął zza szynkwasu zasłużony instrument i wyciągnął w stronę osiłka. - Zostawił ją pewien grajek, kiedy opuszczał nasze gościnne progi. Okazało się, że Hor potrafi wydobyć z tego w miarę znośne dźwięki - wyjaśnił Stephenowi.

Hor chwycił mandolę dużymi łapskami i wrócił na swoje miejsce. Na sali zrobiło się jakby ciszej.
- No, dalej... pokaż ten swój głos - polecił karczmarz.
- Mości Hor, spróbuj tak - Stephen zanucił mu kilka razy melodię, by wielgaśny chłop mógł pochwycić nutę oraz spróbować kilka taktów. Okazało się, że mimo swej postury, olbrzym ma całkiem niezły słuch, a jego palce sprawnie skakały po gryfie, powodując, że instrument wydawał piękne dźwięki.
Stephen zastanawiał się, czy zaśpiewać coś poważniejszego, czy zdecydowanie lżejszego. biorąc jednak pod uwage klientelę karczmy, zdecydowanie powinno być to coś prostego, wpadającego do ucha, takiego, żeby nawet podpity gość mógł sobie ponucić.
- To zaczynamy - wyszeptał do Hora. Kiedy zaś ten wydobył dźwięki z instrumentu tworząc zgrabną przygrywkę, wszedł odpowiednio zaczynając śpiewać naprawdę ładnym głosem.

Przy podnóżu wzgórza
Dziura była duża,
Zaś w dziurze potwora
Siedziała dość spora.

Orki za mrokiem, smoki za cieniem
Zejść nam teraz trzeba w owo podziemie.
Orki rach-ciach-ciach, smoki rach-ciach-ciach.
Powrócisz bogaty, jak to bywa w snach.

Ach, dzielny młodzianie
Idź i spuść jej lanie.
Zdobędziesz honory,
Trzos złota dość spory,

Orki za mrokiem, smoki za cieniem
Zejść nam teraz trzeba w owo podziemie.
Orki rach-ciach-ciach, smoki rach-ciach-ciach.
Powrócisz bogaty, jak to bywa w snach.

Poszedł więc dla chwały
Młodzieniec zuchwały
Przy nim zaś kompani
Swej misji oddani.

Oraz tak dalej opowiadając dzieję owej walki przeciwko potworze, zakończonej całkowitym sukcesem. Bohaterowie zdobyli sławę, bogactwo oraz księżniczki za żony, jak właśnie bywa we wszystkich bajkach. Kiedy skończył, zorientował się, że na sali panuje całkowita cisza. Ludzie słuchali uważnie, wpatrując się w niego.
- Tej pieśni jeszcze żem ni słyszał - powiedział karczmarz, przerywając ciszę. - Głos masz przedni, piosenka też ni zgorsza.
- Wobec tego dziękuję zarówno tobie, jak wszystkim państwu - gracko się pokłonił. - Czy dałoby się coś pomyśleć na temat tej strawy oraz jakiegoś miejsca na przespanie się?
- Ha! Jak najbardziej, jednak ni pójdziesz za szybko na spoczynek! Gości mamy, a goście łakną nie tylko dobrego piwa, ale i nowych opowieści! - zaśmiał się karczmarz, zacierając ręce.
- Rozcieńczone szczyny! - rzucił któryś z klientów, co wywołało burzę śmiechów i odrodzenie gwaru.
- W każdym razie... za chwilę dostaniesz gulaszu - mruknął zbity z pantałyku mężczyzna, ruszając w stronę kuchni.
 
Kelly jest offline  
Stary 03-03-2013, 21:42   #29
 
Karmelek's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znany
Stephen śpiewał niemal całą noc, do momentu w którym Hor nie musiał interweniować, kiedy jeden z bardziej podchmielonych gości, nie zaczął zbyt natarczywie obłapiać barmanki.
Występ został przyjęty z niesamowitym entuzjazmem, który zaskoczył nawet jego. Ludzie dziwili się opowieściom o smokach i innych stworzeniach i tłumaczyli, jak to wygląda w tym świecie, dzięki czemu młodzieniec dowiedział się, że o tym, że orki i inne plugastwo jak trolle i olbrzymy, żyją głównie na Północnej Wyspie, a smoki są swoistego rodzaju żywym mitem – inteligentne, przerażające stworzenia, nieczęsto widziane, jednak wywołujące strach. Nie należało z takimi zadzierać – żadna nowość. Kolejną ciekawostką byli bogowie.
W porównaniu do panteonu jego rodzimego świata, tutejszy wydawał się śmiesznie ubogi. Jeden Ojciec, czterech mitycznych Braci, o których niewiele wiadomo i dwadzieścia cztery pomniejsze bóstewka, lubiące mieszać ludziom w głowach.
W miarę jak wiedza Stephena się pogłębiała, narastało poczucie alienacji. Nie był stąd, a w miarę uświadamiania sobie, jak wiele musi się jeszcze nauczyć, piętnowało jego inność.


(Grafiki nie są moje!)

Kiedy Stephen skończył śpiewać, przyjemnie kręciło mu się w głowie. Podczas pokazu płukał gardło mniej lub bardziej szlachetnymi trunkami, było mu więc zadziwiająco lekko. Dostał pokój, gdzie zostawił ekwipunek i już miał legnąć spać, kiedy pełen pęcherz skłonił go do zmiany decyzji.
Przeżuwając kawał kromki, młodzieniec udał się za karczmę, gdzie w spokoju pragnął załatwić naglącą potrzebę... jednak, jak to w takich momentach bywa, coś musiało się wydarzyć.
- Zostaw mnie! – usłyszał płaczliwy okrzyk dziewczęcia.
Stephen, który miał przecież zostać rycerzem, posiadał swój kodeks, więc odruchowo chciał pognać niewieście z pomocą... jednak czuł się nago bez miecza i z opuszczonymi spodniami. Chwilę trwało, zanim dotarł w miejsce, gdzie słyszał okrzyk. W oddali zauważył parę: zakapturzoną postać z dobytym mieczem, która ciągnęła wyrywającą się dziewczynkę.
Nie zdążył do nich dopaść, kiedy...
- Zostaw moją córkę! – wydarł się wściekły głos i z bocznej uliczki dosłownie zaszarżował jakiś mężczyzna, wpadając na tamtą dwójkę.
W wyniku zderzenia, dziewczynka zdołała się wyrwać i rzucić do ucieczki. Tymczasem mężczyźni wszczęli walkę. Stephen był za daleko, żeby cokolwiek zrobić. Nieco za bardzo kręciło mu się też w głowie. Wszystko to zdawało się być snem. Dziwnym, chorym snem.
Szybko okazało się, że napastnik ma przewagę nad ojcem dziewczynki. Obalił przeciwnika na ziemię i bez chwili zwłoki, czy zastanowienia, przebił go mieczem. Bez emocji, czy skrupułów. Wytarł ostrze o okrycie pokonanego i zaczął się rozglądać za niedoszłą ofiarą, lecz wtedy dostrzegł Stephena.
Młodzieniec ponownie nie zdążył zareagować i napastnik zbiegł, zanim do niego dobiegł. Zdyszany zatrzymał się przy ciele ojca dziewczynki. Był to dobrze zbudowany mężczyzna w średnim wieku. Sądząc po ubraniu, zapewne kupiec, lub bogatszy mieszczanin.
Nie bardzo wiedząc, co powinien zrobić, poszedł szukać pomocy. Sam przecie nie znajdzie dziewczynki w mieście, którego nie zna, a trzeba było ją znaleźć – grozi jej niebezpieczeństwo! Ku jego frustracji, odnalezienie straży zajęło mu dużo więcej czasu, niż myślał. Powiedział im, co widział i poprowadził do miejsca, gdzie leżało ciało ojca, jednak... ciała nie było! Ani ciała, ani śladów po zajściu!
Zaczął się zastanawiać, czy dobrze trafił, kiedy...
- Co tu się dzieje? – dobiegł go głos, który gdzieś już wcześniej słyszał...
- Kapitan! – Strażnicy, którzy towarzyszyli Stephenowi, stuknęli obcasami, widząc przełożonego. - Ten człowiek twierdzi, że kogoś tu zamordowano.
- Zamordowano? Kogo niby? – zdumiał się kapitan.
Tak... nie było wątpliwości! To ten sam człowiek!

- Wyglądasz blado – westchnął mężczyzna, kiwając na strażników. - Nie wypiłeś przypadkiem za dużo?
Uczynni strażnicy, na polecenie przełożonego, odprowadzili Stephena do karczmy. Może rzeczywiście za dużo wypił? Padł na łóżko i niemal od razu zasnął.

Został zbudzony przed świtem. Ktoś wyważył drzwi pokoju i zanim młodzieniec zdał sobie sprawę, co się właściwie dzieje, został wywleczony z łóżka. Napastnik wykręcił mu ręce w tył i związał ciasno, głuchy na protesty, nieczuły na próby stawiania oporu. W tym samym czasie kolejna osoba zbierała rzeczy młodzieńca.
- Zostajesz zatrzymany do momentu rozwiązania pewnej sprawy – poinformował go chłodno kapitan, kiedy jego ludzie wywlekli młodzieńca przed karczmę.
I tak właśnie Stephen trafił do celi, która stała się jego domem na kilka dni, kiedy nagle...

* * *

Tymczasem część radosnej drużyny podążyła za Jaskrem, pozostawiając Coena wraz z jego podopieczną w karczmie.
Elf prowadził ich krętymi uliczkami biegiem, głuchy na pytania, czy pojękiwania. Powtarzał tylko, że mają problem... dopiero, kiedy Sławek wydyszał o ciele znalezionym w studni, Jaskier się zatrzymał.
- Już wiecie? Dobrze. Chodzi o to, że zmiennokształtny omamił straż. Ma ich w garści, przez co jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Musimy odwrócić jego uwagę i go zabić. Wtedy wróci do swojej pierwotnej postaci i tamci zobaczą, kim...
- Tu jest! – Dziki okrzyk przerwał elfowi. - Brać go!
W tym momencie wypadli na nich strażnicy, przecinając drogę. Elf szybko chwycił łuk, sycząc na towarzyszy:
- Brońmy się, bo nas zabiją!
- STAĆ! – wydarł się „Sevin” wychodząc przed swoich ludzi. - Poddaj się, zmiennokształtny! Wiemy o twoich planach!
Sławek już wyrywał się do powiedzenia, że znaleźli ciało w studni i wiedzą, że to nie elf jest zmiennokształtnym, ale kapitan, kiedy...
- IHA! – zakrzyknął ktoś z góry i na Jaskra spadł... Jaskier. - Ja jestem przystojniejszy, draniu! – zawołał z autentycznym oburzeniem w głosie.
Skołowana drużyna biernie patrzyła jak dwóch bliźniaczo podobnych elfów się szarpie. Błysnęło ostrze i jeden z nich jęknął z bólu. Walczących uderzył strumień wody, zanim Jaskier ze sztyletem w dłoni, zdążył ponownie zaatakować. Jego bliźniak osunął się na ziemię, trzymając kurczowo boku, w tym czasie sam zdążył rzucić się do ucieczki.
Wszystko rozegrało się tak szybko, że zanim Korn zdążył podnieść topór (nie mówiąc o tym, że nie wiedział, kogo bić), było po wszystkim.
- Za nim! – ryknął kapitan, dopadając leżącego elfa. Pewnym ruchem oderwał kawał tkaniny i przyłożył ją do rany. - Trzeba ciebie opatrzyć, przyjacielu – powiedział zaniepokojony.
- Co ty wyprawiasz?! – wydarła się nowa osoba. - Pojmać ich! Musimy ich przesłuchać!
Była to wysoka kobieta, odziana w skąpy strój i niebieską pelerynę. Na głowie miała czerwoną chustę, a w ręku dzierżyła drewnianą laskę (czy raczej lagę), tak podobną do tej, którą miał Melef, tylko jej była masywniejsza.

(Grafiki nie są moje!)


- Dobrze – mruknął posłusznie kapitan. - Brać ich. Do celi! – nakazał pozostałym strażnikom, którzy bez zwłoki wycelowali halabardy w oszołomionych członków drużyny.
- Rzućcie broń! – nakazał jeden ze strażników, jednak jego towarzysze nie czekali biernie.
Nie dość, że mieli przewagę liczebną, to jedynym źródłem oporu był Korn. Studenci zostali szybko rozbrojeni, zaś tamten, nieco później, lecz skutecznie.
Nikt nie słuchał wyjaśnień, nie odpowiadał na pytania. Kto był za głośno, zostawał uciszany kuksańcami, później ciosami w żołądek. Nie pozostawało nic innego, jak poddać się losowi.
Tak oto trafili do zapyziałej celi, w śmierdzącym lochu. Wrzucili ich tam wszystkich razem, jak jakieś bydło.
Jednak cela nie była pusta. Siedział w niej pewien młodzieniec...

* * *

Coen został sam z nieprzytomną dziewczyną. Nie zostawiłby jej nawet, gdyby w pomieszczeniu byłby uzdrowiciel. Nie ufał starcowi, ani specjalnie za nim nie przepadał.
Nie minęło wiele czasu, kiedy usłyszał czyjeś kroki i okrzyk.
- MELEF!! – głos niewątpliwie należał do kapitana straży, którego ciało ponoć spoczywało w studni. - Melef! Jesteś potrzebny! – darł się Sevin. - Szybko. Wnieście go do środka – polecił komuś innemu i po chwili do pomieszczenia, w którym siedział Coen, weszło dwóch strażników, niosących kogoś...
Tm kimś okazał się Jaskier. Z rany na boku, mimo opatrunku, obficie ciekła krew. Strażnicy ułożyli go na pierwszym z brzegu łóżku. Jeden z nich został, żeby uciskać ranę, drugi wyszedł szybkim krokiem.
- Pospiesz się, starcze. – Z korytarza dobiegł nerwowy głos kapitana straży i po chwili wszedł on, na poły niosąc, na poły ciągnąc uzdrowiciela.
- Już, już... – warczał ten pod nosem, po czym spojrzał na leżącego na łóżku elfa. - O... – stwierdził bez entuzjazmu. - A ten czym tobie podpadł, panie kapitanie, że...
- Zaatakował zmiennokształtnego, który się pod niego podszywał – przerwał mu mężczyzna, płaczliwym głosem. - Błagam, pomóż mu.
Coen mógłby przysiąc, że Sevin w tamtym momencie przypominał raczej dziecko na skraju płaczu, niż dowódcę straży.
 
__________________
"Większość niedoświadczonych pisarzy Opowiada zamiast Pokazywać, ponieważ jest to łatwiejsze i szybsze. Trenowanie się w Pokazywaniu jest trudne i zajmuje dużo czasu."
Michael J. Sullivan

Ostatnio edytowane przez Karmelek : 03-03-2013 o 21:52.
Karmelek jest offline  
Stary 04-03-2013, 17:50   #30
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Kiedy ktoś powiedział: ciemno, jak w dupie wilkołaka, właśnie niewątpliwie to miejsce miał na myśli. Czyli miejską ciemnicę w jakiej zapchlonej pipidówce na prowincji, do której wtrącono go „na wszelki wypadek”. Inna kwestia, ze owo wszelkowypadkowe zamknięcie trwało już całkiem długo. „do wyjaśnienia sprawy” terefere. Przypuszczał, że fagasy zwyczajnie nie wiedzą, co z nim zrobić. Oskarżyć go bowiem ciężko skoro nic nie zrobił, zaś nie oskarżyć – także kłopot. Stąd odkładali decyzje ad acta, co wyjątkowo Stephenowi nie odpowiadało. Jedynym plusem tego usmarkanego miejsca było duuużo czasu. Przynajmniej miał czas nauczył się brzdąkać na tej mandoli. Naiwniacy, którzy wyrwali go nocą przypuszczali, że jest bardem, toteż instrument należy pewnie do niego. Pomylili się, obecnie zaś pozostawało czekać na jakieś wyjście, opamiętanie się strażników, lub Alfreda, któremu planował przyładować ową mandolą po czterech literach.


(Grafika zapożyczona z zasobów internetu...)

Siedział sam, nudząc się jak mops oraz doskonaląc swój potencjał instrumentalny dopóki nagle nie dorzucono mu ładnej partyjki. Znudzony chłopak przyjąłby nawet za kumpla w takich warunkach Pierdzącego Jona, którego nikt nie chciał mieć we wsi za kompana. Ci jednak wydawali się lepsi, toteż powitał ich otwartym sercem poniekąd.
- Witam wewnątrz tego przybytku rozkoszy, szanowni goście. Stephen jestem, od jakiegoś czasu, bywalec tego miejsca – powitał ich, kiedy strażnicy wyszli. - Jeśli mogę coś doradzić, proponuję usiąść pod drugą ścianą, bowiem tam, gdzie stoicie jest sporo szczurów. Wiadro na sikanie stoi tam – wskazał na drewniany ceber. - Żreć dają, jak im się chce. Nieźle smakuje, jeśli waszym ulubionym daniem są placki ze stęchłej mąki - wyjasnił uprzejmie.
Justyna pustym wzrokiem powiodła po celi, w której się znaleźli. Wydawało się, że nie słucha w ogóle jej mieszkańca, więcej uwagi poświęcając ścianom, łańcuchom i cebrowi na urynę. Dygotała na całym ciele i toczyła heroiczną walkę z łzami, które już od momentu ich pojmania cisnęły jej się do oczu. W końcu podeszła do mężczyzny, przykucnęła przy nim i spojrzała mu prosto w oczy.
- Cześć Stephen. Mój chłopak miał na imię Stephen, był z Niemiec, wiesz? A ja jestem Justyna. Nie spałam chyba już dwa dni i przez ten cały czas zjadłam tylko kawałek obwarzanka. Jestem głodna, niewyspana, nigdy nie popełniłam ŻADNEGO przestępstwa i co więcej! Chciałam zostać sędziną! Rozumiesz? SĘDZINĄ! - z początku normalny ton przeobraził się w gardłowy jęk. - A tymczasem, przez tego kutasa od ziemi siedzę w więzieniu w świecie, którego nie znam i pewnie utną mi łeb, albo powieszą do cholery jasnej! - Dziewczyna nie wytrzymała, a ostatnie jej słowa było doprawdy ciężko zrozumieć przez szloch, który zaczął nią targać. Opadła ciężko na podłogę celi, a przyciągnąwszy kolana pod brodę, schowała weń twarz tak, by tak w spokoju móc się wypłakać.
- Nie płacz; nie jest tak źle... Byłem kiedyś w gorszej ciupie. - Korn próbował ją pocieszyć, zmienił nawet ton głosu; ale i tak wyszło jak zwykle... Cóż nie wszyscy potrafią znaleźć swe miejsce w pokojowym społeczeństwie...
- Nie zmienia to jednak faktu, że gdy jakiś cholerny strażnik tu wejdzie, to zapierdolę mu tak, że nigdy nie będzie mógł normalnie mówić! Zabrali Ghardva! Zabrali mój ukochany topór! - Barbarzyńca zaczął się drzeć. - Przysięgam na Żelaznego Boga - zemszczę się!
Ochłonął dopiero po chwili, zauważył siedzącego w kącie Stephena.
- Jak długo tu siedzisz chłopcze? - Zagaił.
Stephen rozejrzał sie wokoło, ale żadnego chłopca nie zobaczył. Rzecz jasna, jak kazdy szanujący się nastaloatek pod osiemnastkę, za usmarkanego grzyba nie przyznalby, że mogło chodzic ewentualnie o niego. Nie mniej, spierac się póki co nie było o co? Barbarzyńca ewidentnie zakochany był w swoim toporze, czego Svein nie mógł do końca zrozumiec, ale co akceptował. Nie mówiac już, ze któcić sie po prostu nie było po co.
- Jestem Stephen - przypomniał Barbarzyńcy swoje imię - zaś przebywam tutaj, cóż, dwa tygodnie, biorąc pod uwage te nacięcia na ścianie. - Wskazał kilkanascie pionowych kresek.. - Zaś co do twojego Stephena, milady, nie wiem, gdzie są Niemcy, chociaż biorac pod uwagę brzmienie słowa, to zapewne gdzies, gdzie mówią po chondatsku - rzucił przypuszczenie. - Może ... nieważne, przepraszam - niezbyt wiedział, co rzec, żeby ją pocieszyć. Dziewczyna wydawała się bowiem zdesperowana na paskudnie smutny sposób oraz najprawdopodobniej miała dobry powód do takiego nastroju. Szczególnie, jesli wrzucili ją tu za niewinność. Ponadto co to znaczy “sędzina”? Pewnie żona sędziego, domyślał się. Widocznie wspomniany Stephen Niemiec obiecał jej ślub. Rzeczywiście pech, pomyślał. - Moja ciocia także robiła dobre obwarzanki - dodał starajac się zmienić temat. - [i]Właściwie dlaczego tutaj jesteście?[/] - spytał współlokatorów.
- Jakiś kretyn w czarnej, skórzanej todze nas wrobił... Ale wyciągnął mnie ze studni, w sumie sami wdepliśmy w to gówno.
- Nie wiem, co to toga, ale doskonale rozumiem. Jak dorwę pajacowatego Alfreda, to mu przenicuję jaj ... znaczy coś tam, chciałem powiedzieć Taki głąbowaty fagas, który najpierw potraktował mnie swoja lagą, potem zaś władował przez portal, zresztą nieważne- Stephen ugryzł się po rycersku w język, nie chcąc takich nieobyczajnych słów używać przy damie. Ta zaś powoli uniosła głowę, ukazując towarzystwu parę zapuchniętych, zdawałoby się jeszcze bardziej błękitnych od płaczu, oczu. Zlustrowała Stephena od stóp do głów, jak gdyby chciała go wybadać.
- Ciebie też zwabił Alfred? Oj nieszczęsny! - zachrypiała, jednak wydawało się, że spuściła już większość pary. - Ma ktoś husteczkę? - spytała cichutko wycierając buzię w rękaw płaszcza.
- Mam - powiedział, ale zaraz poprawił się - znaczy miałem. Została na łóżku, kiedy mnie wzięli. Wątpię, żeby straznicy mieli budżet na takie coś, skoro oszczędzają nawet na jedzeniu dla nas. Zaś Alfred, znacie tego chłoptasia? - ścisnąl wargi widocznie wkurzony. - On mnie tutaj wciągnął, polecił iść do tej portowej pipidówki, której nazwy nie mogę zapamietać oraz sprawił, ze banda strażników wpakowała mnie tutaj, bez podania powodu, ale dla wyjaśnienia sprawy. - splunął gdzies na bok. - Też go pani zna? - spytał.
- Wszyscy go znamy. Lecz chyba tylko ja jestem tutaj w pełni dobrowolnie. - odpowiedziała i zasępiła się jeszcze bardziej, jak gdyby dobita tym nagłym odkryciem.
- Ja wlasciwie także. Zaproponował mi wielką przygodę, kiedy natomiast się zgodziłem, walnął pałą. Miałem śliwę taką, jak naprawdę solidną gruchę. To co pamietam to jego słowa, że musimy się spieszyc, zas on ni ma czasu czekać. Albo coś podobnego. Jakby walenie kogoś pałą pomogłoby na pośpiech jakimkolwiek sposobem, ech.

Sławek, co w sumie nierzadko mu się zdarzało, odpłynął myślami i nie słuchał tego, o czym rozmawiają zebrani w celi. Był wciąż w szoku i to z kilku powodów. Raz, że jego wspaniała teoria ze zmiennokształtnym obróciła się przeciw niemu. Dwa, że Jaskier częściowo padł ofiarą zbrodniarza zanim zdążyli coś zrobić. I wreszcie trzy, że trafili do aresztu, jako podejrzani o współpracę z mordercą.
Nie nie nie, to nie może tak być. Przecież chłopak miał żelazne i logiczne argumenty, które mówiły że...
Czyli równie dobrze byli już martwi. A przynajmniej skazani.
Kątem ucha jednak usłyszał kluczowe słowo. A raczej imię.
- Ciekawe ile osób ten jełop jeszcze tu zwabi z innych światów - powiedział nagle Sławek. - Powiedział ci chociaż po co cię tu sprowadził? Cholera, chyba powinienem spisać jakiś Poradnik Dla Zwabionych Przez Alfreda. Autorstwa Sławomira Dobroć, wersja pierwsza, poprawiona.
- Dziwny tytuł księgi - mruknął Stephen, który cieszył się posiadając ową nieczęstą umiejętność liternictwa - ale chętnie przeczytam, jesli solidny to wolumin, w skóre oraz drewno oprawny tak, że można tamtemu przejechac przez czapę.
- Szkoda woluminu, do tego doskonale się nada kamień, albo dwa dla pewności. Względnie osiem. - mruknął chłopak. - Czyli... nie mamy planu, co dalej i musimy czekać aż ktoś tu łaskawie przyjdzie i nas poinstruuje, tak?
- Dokładnie, jak pan powiada - mruknął Stephen.- Jestem wojownikiem, nie czarodziejem. Gdybym nawet miał przy sobie mojego Modrobójcę, nie dałbym rady rozwalić murów. Miejmy nadzieję, że panowie owych strażników oprzytomnieja oraz wypuszczą nas, im prędzej, tym lepiej.
- Wojownikiem... szczęściarz. - skomentował Sławek. - Tam, skąd pochodzę ja... i ona - wskazał na Justynę - byłem studentem uznawanej uczelni wyższej, ale tutaj moja wiedza jest całkowicie bezużyteczna i jestem jednym wielkim chuj-wie-czym. - przez frustrację chłopak robił się coraz bardziej wulgarny. - Tak naprawdę nie byłoby nas tutaj, bo nasz znajomy się przyjaźni z komendantem straży miejskiej, tak przynajmniej zrozumiałem, ale jakaś kobieta która wyglądała na czarodziejkę i przełożoną komendanta dostała nagle skurczu macicy i kazała nas aresztować.
Hm, student uczelni wyższej, dumał Stephen. Student. znał to słowo, czyli adept. Uczelnia to miejsce, gdzie uczą. Zaś wyższa? Zapewne dotyczyło to wysokosci budynku, prawdopodobnie wieży. Ów młody mężcyzzna musiał być prawdopodobnie magiem rozpoczynającym swoje szkolenia, jak wykalkulował Stephen. Słowo “uznawanej” dowodziło, że jego uczelnia wyższa, cieszyła się większym prestiżem od jakiejś innej, która była niższa. Co prawda dla Stephena wysokość budowli stanowiła dosyć dziwną formę ustalania jakości szkolenia, ale cóż, co kraj to obyczaj.
- Widziałem w nocy jakąś bitkę. Zginął ktoś, kiedy zaś dotarłem do straży im powiedzieć, okazało się, że widze takiego samego gościa, jak tamten. Cóż, pomyślalem, że to jakiś zwid, albo podobny, jednak obecnie, wcale nie jestem aż tak przekonany - mruknął.
- To bardzo proste, my sami jesteśmy tutaj z tego samego powodu w sumie. - powiedział Sławek, wzdychając ciężko. - W mieście grasuje morderca, który potrafi przybierać kształty innych osób. Dlatego cała straż dostaje sraczki i nie wiedzą właściwie kogo aresztować. Aktualnie zmienił się w naszego elfiego towarzysza i... tyle wiem.
- Jeśli zmienił się udając waszego towarzysza, to rzeczywiście paskudnie - przyznał. - Dla owej osoby oraz dla was, jeśli przypuszczą, że jesteście jego wspólnikami. Ech, współczuję.
- Mnie uczono, żeby dogłębnie analizować informacje, jakie mam i doszukiwać się w nich rozwiązania. - powiedział Sławek, mając przed oczami jeden z niezliczonych kodów programów napisanych przez siebie w przeszłości i siebie analizującego kod, żeby znaleźć tą jedną jedyną linijkę która generowała błąd i psuła cały program. - Ale w tym wypadku informacje mam co najmniej dziwne. Po pierwsze, powiedziano mi, że morderca poluje głównie na przyjezdnych. Po drugie, uśmiejesz się, znaleźliśmy w studni ciało dowódcy straży. Takie już ostro stęchłe, co najmniej kilkutygodniowe. Po trzecie, kiedy próbowaliśmy komuś to zgłosić, pojawiło się nagle, uwaga, dwóch Jaskrów z których jeden siłą rzeczy musiał być mordercą w przebraniu. Zaczęli się ze sobą bić, przyszła straż, zobaczyła ich uciekających i nas stojących jak słupy soli, więc wzięli do aresztu co mogli... Ja się chyba powtarzam, prawda?
- Właściwie kawałki, które przedstawiłeś wskazują, że po pierwsze, mamy tutaj albo zmiennokształtnych, albo jakichś czarodziej dysponujących odpowiednią magią przekształceń, po drugie, że jest ich co najmniej dwóch. Cóż, gdyby nie to, że miejsce mamy średnie, powiedziałbym, że jest bezpieczniej niżeli na zewnątrz. Tyle, że wasz przyjaciel, ów Jakier, może mieć przekichane, ech, ów Alfred wepchał nas naprawdę w niezłą dziurę od wiejskiej wygódki - oznajmił oględnie mając nadzieję, że wreszcie mu się przedstawią. Póki bowiem co, uczyniła to wyłącznie panna Justyna, owa pełna wdzięku niedoszła żona niemieckiego sędziego.
 
Gettor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172