Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-02-2009, 04:48   #241
 
Angrod's Avatar
 
Reputacja: 1 Angrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie cośAngrod ma w sobie coś
Wojna, chyba trwała zawsze. Kiedy siedział na tronie dzierżąc ceremonialne berło, kiedy podpisywał pakty handlowe, kiedy rozmową zabawiał dworskie damy, kiedy jeździł na polowania na bestie z okolicznych lasów, wojna była w nim obecna. Nie tylko jako wspomnienie wydarzeń których zwyczajnie nie można zapomnieć, lecz jako pewnego rodzaju samoistny byt.

Znów nadeszło to znajome uczucie bycia pierwszym z tłumu. Pierwsze formacje wykonywały ruchy istniejące wcześniej jedynie tylko na papierze i w głowach strategów. Niewyobrażalna dla jednostki siła armii, jej falowanie, napięcie, wyczuwalna obecność śmierci, coś takiego naprawdę uzależnia jak narkotyk. Wojna płynie w krwi, pompowana przez serce do mózgu i wszystkich narządów ciała. Pragnie w końcu z niego wydrzeć się w makabrycznej ekspresji energii i ruchu.

Franciszek poruszał się z gracją i precyzją, to on był tu mistrzem ceremonii. Dumnie spoglądał przed siebie bez jednego fałszywego drgnienia. W momencie wydania przezeń sygnału do rozpoczęcia bitwy przeistoczył się w zwykłego uczestnika wydarzeń historycznych. Mistycyzm ustępował miejsca pracy mięśni, a myśli przeradzały się w krzyk.

Hrabia jednak musiał objąć umysłem cały teren walki, badać i wyłapywać z machiny ludzkich formacji mocniejsze i słabsze struktury. Posyłał gońców z rozkazami, którzy swą informacją wprawiali w ruch konkretne oddziały. Ukształtowanie terenu utrudniało obserwację terenu z jednego miejsca, dlatego Franciszek postanowił dowodzić z pola w towarzystwie odnowionej gwardii przybocznej. Była to prawdopodobnie ostatnia wielka bitwa w jego życiu i zamierzał wziąć w niej czynny udział.

Trup ścielił się gęsto, jednak dopiero spodziewany z resztą atak smoka spowodował znaczne przerzedzenie obu armii. Hrabi mógł mieć jedynie nadzieję że plan zadziała. Odnalezienie Archibalda pokrzepiło Franciszka. Stary rycerz nie bacząc na swe lata żywiołowo przeprowadził rozpoznanie i atak nacelowany na Oberycuma. Monarcha ruszył za nim w takiej odległości by dojrzeć akurat podstępnie zamierzającego się na De Valsoy'a, Victora. Hrabia spodziewał się że ta podstępna szuja będzie starała się schronić w bezpiecznym towarzystwie rycerza w tajemniczej zbroi. Franciszek zebrał cały swój gniew i swym ciężarem rzucił się na przeciwnika udaremniając mu atak.

Uderzenie o ziemię było na tyle bolesne na ile mogło by się wydawać zeskoczenie z wielkim impetem z konia, w zbroi na ziemię. Marnym, choć zawsze amortyzatorem okazał się Victor. Franciszek spiął wszystkie mięśnie by dodać sobie wigoru i odegnać ból. Unosząc się z kolan poczuł moc pola magicznego, które pozostawiło wewnątrz jedynie czwórkę pojedynkujących się.

- Czas na zawsze zakończyć tę farsę… Stawaj! - krzyknął zrywając hełm

- Z tobą stary? Ha! - zawołał nieco nerwowo Victor podnosząc z ziemi upuszczony miecz. - Zbyt wiele lat nas dzieli, żebyś miał szanse! - Także zdjął z głowy wgnieciony przez upadek fragment pancerza.

- Giń - rzucił tylko Franciszek unosząc broń. Zanim zdołał wyprowadzić atak na szlachcica, w jego stronę poleciał hełm Victora, który odruchowo odbił. Gorzej już było z następującym bezpośrednio po nim cięciem. Dzięki skrętowi tułowia ześlizgnęło się z naramiennika nie wyrządzając poważnej szkody. Hrabia został zaskoczony natarciem księcia i mimo, że nie najwyższych lotów to wyprowadzane z furią ciosy pozwalały Franciszkowi jedynie na obronę. W końcu wykorzystał zamaszyste pchnięcie przeciwnika by krokiem ze skrętem bioder znaleźć się bliżej niego i uderzyć go z łokcia w twarz.

- Rozdepczę cię tak jak i to twoje marne Arisch!
- Wykrzyczał ze złością Victor, jego zęby zaczerwieniły się od krwi.

- Ty parszywy gnoju!


Tym razem Victor uchylił się od cięcia, lecz nie zamarkował swojego. Odskoczył do tyłu

- Chodź tutaj i walcz! - Ryknął hrabia

- Co nie nadążasz za mną? - Naigrywał się jego przeciwnik ciągle się cofając.

- Myślisz, że uciekniesz przede mną? - Odparował poirytowany.

- Przed tobą? Z łatwością! Nawet własnej córki nie umiałeś utrzymać, by ci nie uciekła. - Książe wyszczerzył się w paskudnym uśmiechu. - Ale nie dziwie się jej. Nogi musiały ją bardzo świerzbić od ich ciągłego rozkładania. Wiem co mówię, bywałem tu i ówdzie!

- Milcz łgarzu! - Wrzasnął naprawdę wściekły Franciszek. Ciągle parł naprzód tnąc co jakiś czas powietrze - Milcz!

- Mówię ci stary, - Victor oblizał pęknięte wargi - miodzio!

Szaleńczy wrzask wyrwał się z piersi hrabiego potężnie zamachnął się pięknie zdobionym mieczem, lecz Victor zrobił unik a Franciszek wyleciał w powietrze na parę metrów upuszczając broń i tracąc dech od upadku.

- Widzisz Franciszku, lepiej nadam się do rządzenia tymi ziemiami jestem, młodszy, bardziej spostrzegawczy, mam całkiem niezłe - wskazał kciukiem na Oberycuma walczącego z Archibaldem, - układy. - Zbliżał się powoli przecinając drogę dzielącą próubującego wstać hrabiego i jego miecz. - Spójrz prawdzie w oczy, twoje czasy mijają. Przegrałeś! - Z dobiegu kopnął władcę Arisch, w rękę gdy ten jeszcze próbował się podnieść. Gdy ten upadł Victor uniósł miecz i zaatakował leżącego. Franciszek jednak zebrał się w sobie i chwycił go za dłoń wyprowadzającą cios. W tym samym czasie kopnął księcia tak, że ten musiał na chwilę przyklęknąć, co pozwoliło także hrabiemu wstać. Nie puścił on przy tym nadgarstka przeciwnika, więc obaj władcy siłowali się unosząc broń ku niebu i sapiąc ciężko. Victor spróbował plunąć Franciszkowi w oczy, lecz ten uchylił się nieco i korzystając z tego ruchu uderzył księcia głową w łuk brwiowy. Spowodowało to osłabienie jego chwytu, a Franciszkowi pozwoliło pokierować miecz w dół i ranić Victora w nogę. Hrabia odepchnął go przy tej okazji i skoczył po własny miecz. Podniósł go szybko zanim książę zdążył zaatakować jego plecy. Ostrza skrzyżowały się w powietrzu.

Nauczę Cię szacunku dla starszych - Teraz to Franciszek uśmiechnął się szyderczo. - Mógłbym być twoim ojcem - spojrzenie jakie mu rzucił przekonywało, podkreślało, że to nie są czcze przechwałki - i to dosłownie.
 
Angrod jest offline  
Stary 21-02-2009, 20:17   #242
 
kitsune's Avatar
 
Reputacja: 1 kitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwukitsune jest godny podziwu
Archibald Roderyk de Valsoy h. Pęk Strzał

Archibald przymknął oczy i złożył głowę na końskim grzbiecie, przez chwilę dumał, czując za swoimi plecami obecność Oberycuma, a potem jednym ruchem dobył miecz z pochwy przy siodle. Frexenet zalśnił krwawo, odbijając blask otaczających ich płomieni. Smok dopełniał apokalipsy, jaka od samego rana działa się na okolicznych polach. Odwrócił się i zmierzył spojrzeniem wielką sylwetę wroga. Oberycum od stóp do głów okryty był antyczną zbroją, taką, w jakich jeździło się do bitwy sto, może dwieście lat temu. Archibald poprawił tarczę, a potem stanął w wyczekującej pozycji:

- Pogadać pewnie nie pogadamy, co ścierwo? – rzucił na pozór lekko. Olbrzym spokojnie podszedł. Archibald starał się dojrzeć w szczelinie hełm blask oczu, bezskutecznie. Miał wrażenie, że patrzy na niego absolutna ciemność.

- Tak myślałem. – Stary rycerz szepnął i zasłonił się tarczą, widząc jakby lekki ruch Oberycuma. Potężny cios czarnego miecz spadł na tarczę. Głownia ze zgrzytem zsunęła się po herbie de Valsoya. Archibald poczuł jak bark mu drętwieje. Oberycum był nie tylko szybki, ale cholernie silny.

Nawała ciosów posypała się na de Valsoya, który wciąż cofał się, oddawał pola i wypatrywał słabego punktu w zbroi Oberycuma. Kolejny cios skrzesał iskry na wyszczerbionej krawędzi tarczy. Starzec cofnął ramię, osłabiając impet ciosu, a potem wrócił i wyprowadził pchnięcie. Sztych miecza zabrzęczał na czarnym kirysie. Oberycum nawet nie sparował ciosu, znów natarł. Szybko i zdecydowanie. Archibald zdołał sparować kilka pierwszych ciosów, potem uniknął kolejnego, licząc na to, że impet pociągnie przeciwnika i odsłoni plecy. Nic z tego, Oberycum niczym maszyna, golem, zatrzymał się po ciosie i sztywno wycofał. Archibald mimo to uderzył, mocno, na odlew, ale olbrzym uniósł tylko miecz do góry. Klinga zabrzęczała o klingę, sypiąc iskrami. Stary rycerz czuł, ze coraz bardziej słabnie. Mimo to wycofał się po ciosie, mechanicznie, jak to mu podpowiadało wieloletnie doświadczenie.

Gdzieś obok toczyła się walka Franciszka z tym królikiem z Geutrin. Obaj obrzucali się wyzwiskami, krzyczeli, dyskutowali. Uderzenia mieczy brzmiały jak kontrapunkt. A tutaj? W kompletnej ciszy Oberycum wyprowadził kolejny cios, a Archibald sparował go. I następny, następny, następny… Sekwencje sztychów i zamachów powtarzały się z nużącą dokładnością. Tak jakby fałszywy bóg chciał go zmęczyć, zmusić do odsłony, by jednym uderzeniem zakończyć walkę. Rycerz odczekał chwilę i zaatakował, mierząc pod kolano wroga. Czarny podskoczył w niepojęty sposób, jakby masywna zbroja nic nie ważyła. Głownia ze świstem przecięła powietrze i Archibald cudem zdołał uniknąć zdradzieckiego pchnięcia. Jedno trzeba rzec, czuł się jak młodzieniaszek. Dlaczego? Bo gdyby czuł się choć trochę starszym, leżałby od kilku minut na ziemi, wykrwawiając się jak tysiące wojów wokół. Stary rycerz skrzywił się i pomyślał ironicznie, że prędzej czy później i tak się tutaj wykrwawi albo zamęczy się, skacząc wokół Oberycuma, unikając jego ciosów.
 
__________________
Lisia Nora Pluton szturmowy "Wierny" (zakończony), W drodze do Babilonu


kitsune jest offline  
Stary 01-03-2009, 18:38   #243
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu
Każdy Imperator musiał mieć trzech synów – jeśli spłodził więcej, musiał się ich pozbyć, jeśli mniej – mógł odebrać dowolne dziecko płci męskiej każdemu ze szlachciców. Tak jest spisane w Złotych Księgach, trzech synów miał właśnie ten pierwszy Imperator, który wędrował z Powracającym po świecie i któremu ten ostatni powierzył zadanie stworzenia Świętego Miasta, które stać się miało stolicą świata dla każdego wierzącego. Takie dzieci miał i aktualny Imperator, którego prawdziwe imię – tak samo jak przy poprzednich setkach władców Imperium – znał tylko jego martwy już ojciec i on sam.

Złoty Syn był tym najstarszym i najważniejszym z rodzeństwa. To on miał być następcą tronu, to on skrywał swą twarz – podobnie jak i jego ojciec – za złotą maską, symbolem władzy, której rzekomo nie ściągał nigdy, nawet do snu. To również i jego omijały wszelkiego rodzaju dworskie intrygi i zabawy, tak uwielbiane przez dzieci dostojników – od narodzin do objęcia władzy nie mógł opuszczać Pałacu, w którym przez cały czas pobierać miał nauki. Niektórzy mówią, iż właśnie temu zawdzięczamy aspołecznych władców o spaczonej psychice, lecz każdy, kto te słowa wypowie, kończy w bezimiennej mogile.

Żelazny Syn to młodszy brat Złotego. Niejednokrotnie, w wyniku skomplikowanych intryg (i częstych pożarów pałaców w Świętym Mieście) stawał się z czasem następcą tronu, do tego czasu jednak jego rola była zgoła odmienna. Był jednym z siedmiu Strategów Imperium, jedynym, który mógł w każdej chwili zmienić armie, którą dowodzi, jedynym, który mógł słowem jeno zakwestionować decyzje pozostałych dowódców. Obojętne jak dobrym był przywódcą – każdy żołnierz musiał iść za nim na śmierć. Jego twarz również nigdy nie był pokazywana ludziom – kryła się pod srebrnym hełmem.

Porcelanowy Syn był najmłodszym z tej trójki. Na twarzy przez całe jego życie spoczywała biała maska z delikatnym wzornictwem, stworzona właśnie z porcelany, egzotycznego w Imperium materiału. Pełnili różne funkcje – wielu stawało się kardynałami, dyplomatami, niektórzy nawet (i przy tym rzekomo mogli pozbyć się maski, chociaż żaden Porcelanowy Syn nigdy oficjalnie nie potwierdził tych domysłów) szpiegami. Do tego wielu z nich zajmowało się także sztuką – poezją, muzyką, malarstwem. Aktualny Trzeci Syn był imperatorskim emisariuszem, który pojawiał się zawsze przy granicach królestw, księstw i hrabstw, w których niebawem można było się spodziewać konfliktu.

Teraz właśnie spoglądał na starcie piechoty Geutrin z rycerstwem Arish nad rzeką Ofantis.

- Uspokójcie tych chłopców. Natychmiast. – odezwał się, co natychmiast podchwycili dowódcy poszczególnych legionów. Po chwili te same słowa wykrzyczały potężne legiony armii Imperium, które w ostatniej chwili dotarły na te ziemie…

***
Wojskom Arish nie mogło pójść lepiej. W prawdzie wciąż było ich dużo mniej niż wojowników księstwa, ale skutecznie udało im się zniwelować różnicę technologiczną. Szamańskie moce prędko spowodowały nagłe wybuchy Ognistych Maszyn, a kolejne, niespodziewane szarże zmusiły muszkieterów do sięgnięcia po szable. Morale wojska znacznie podniosły się także w chwili, gdy potężny i siejący grozę Oberycum sam wyłączył się z walki, Smok zaś – po atakach substancjami przygotowanymi przez Sarę – opadł na ziemię.

Mimo to, obie strony zdawały się chcieć walczyć do końca, do ostatniej kropli krwi. Nikt nie planował brać jeńców, dezercja była zjawiskiem tak marginalnym, iż nikt nawet nie śmiał o niej wspominać. Prawdziwa, heroiczna bitwa. Wielu myślało, że takie sceny zdarzają się tylko w pieśniach bardów, i to tych o lepszej wyobraźni. Bohaterstwo. Oddanie. Prawdziwie rycerska rzecz.

I chociaż każdy walczył, wykorzystując pełnie swych możliwości, nikt nie miał wątpliwości, że tak naprawdę pięć starć między najważniejszymi figurami obu armii zadecydują o wyniku nie tylko całej bitwy, ale i wojny…

***
Victor szybko uchylił się przed kolejnym ciosem hrabiego. Ich potyczka trwała już… Czy ktokolwiek wiedział, ile? Starcie dwóch władców, coś, o czym bardowie będą śpiewać, jakby miało miejsce przez cztery dni, a przebiegło tak naprawdę w parę minut. Nawet dla uczestniczących w nim wszystko działo się jakby… wolniej? A może to po prostu wina jego wieku?

Nie był już młody. Blisko dwadzieścia lat życia dzieliło księcia od niego. I to, niestety, było widać. Franciszek nigdy nie chciał stać się rycerzem w pełni tego słowa znaczeniu – chciał żyć w luksusach, nie hartować swe ciało na mrozach, chciał oddawać Powracającemu cześć w radości, nie umartwiając się. Nikt nie mógł mu odmówić zdolności walki, lecz wytrzymałość na ból i zmęczenie…

- Oto i twój koniec, Franciszku de Clee!zakrzyknął Victor, unosząc miecz wysoko na głowę i opuszczając go z siłą, jakiej nikt po nim by się nie spodziewał…

Szybka kontra była jedynym, co ocaliło żywot władcy. Ostrze zetknęło się z ostrzem, zjechało po nim, iskry na chwile oświetliły twarze. Legendarni bohaterowie. Wiele mówiono o obu władcach, zazwyczaj nie były to zbyt przychylne rzeczy, lecz teraz zamiast pysznego wzroku Franciszka I, zamiast pogardliwego uśmiechu Victora VI, ich twarze wyrażały bohaterstwo. Potęgę. Władzę. Niczym dwa posągi.

Geutrinianin chyba zbytnio uległ magii chwili. Uniósł ostrze, prawą dłonią, za plecy, chciał wyprowadzić zgoła baśniowe uderzenie – takimi właśnie potężni rycerze pozbawiali głów podłych czarnoksiężników. Potężni rycerze byli jednak zdecydowanie silniejsi, niż młody książę. Szybki ruch dłonią, mocne uderzenie, znów oba ostrza zetknęły się ze sobą, znów chwila największego wysiłku dla wszystkich mięśni, zdecydowany krok w przód… Rodowe ostrze Victora wypadło z jego dłoni.

Teraz przyszedł czas na akt łaski… Bądź i niełaski…, pomyślał Franciszek, spoglądając w oczy przeciwnika. W nich krył się strach. Strach i coś jeszcze… Czyżby…

Nim zdołał się zorientować, iż natrafił na nutkę fałszu i podstępu, książę mocnym uderzeniem odepchnął go od siebie, samemu odsuwając się o metr, może dwa, i wyrwał coś z sakwy, do zbroi przytwierdzonej.

Półhak.

Z takiej odległości każdy by trafił. Pojedynek rycerski… Z Victorem!? Hrabia ganił się w myślach za ideę honorowej walki z największą gnidą salonów Imperatora! Teraz spoglądał tylko w lufę broni wymierzonej prosto w niego i czekał na coś, co musiało się wydarzyć...

Książę czekał. Chciał nacieszyć się tą chwilą do końca. Kto wie, czy nie swojego…

***

Jego koniec zbliżał się ogromnymi krokami. Opuszczona lanca, galopujący w pełni sił wierzchowiec i bok smoka, ten wypalony dziwnymi, alchemicznymi substancjami… Musiał zabić go jednym, szybkim, dokładnym uderzeniem – inaczej bestia po prostu zmiecie go swym potężnym ogonem, wykręci szyję na tyle, że odgryzie rycerzowi głowę. Hell wiedział doskonale, że nie może popełnić błędu. Trafić w serce. O ile ta magiczna bestia je posiada. Trafić w cokolwiek ważne…

Dwadzieścia metrów przed smokiem jego serce zatrzymało się na chwilę. Unosząc wzrok z lancy na bestię zobaczył coś, czego zdecydowanie nie chciał widzieć. Łeb gada. Łeb gada odwrócony prosto w jego stronę, z przymkniętymi oczami i ustami ułożonymi tak, jakby właśnie chciał wciągnąć tyle powietrza, ile tylko zmieszczą jego płuca. A to mogło oznaczać tylko jedno…

Szybko ściągnięte lejce i paniczne uderzenie ostrogami o końskie ciało, przebijając skórę tego zwierzęcia, rżenie wierzchowca i obrót, niemal w miejscu, doskonały kąt prosty. Ledwie dwie sekundy później potężny ognisty podmuch wydobył się ze smoczego pyska. Nikt nie miał szans przeżyć tego ataku. Nikt nie przetrwałby nawet sekundy w płomieniach gorętszych niż wszystkie stosy tego świata…

W końcu zawrócił. Koń słaniał już się na nogach, rycerz czuł, że zwierze nie wytrzyma długo. Pole między nim a Smokiem było wolne. Jak podczas turniejów rycerskich. No, może na turniejach roślinność nie jest doszczętnie spalona, a na drodze nie leżą dziesiątki ciał żołnierzy i drugie tyle zwęglonych resztek ich braci.

Ścisnął lancę mocniej. Koń powoli ruszył. De Mer wyprostowany, dumny jechał stoczyć walkę z najpotężniejszym przeciwnikiem, jakiego kiedykolwiek spotka – i zapewne nie spotka już nigdy. Niepostrzeżenie koński trucht zmieniał się w galop, płynnie, niemalże książkowo, jak na wszelkiego rodzaju paradach wojsk. W umyśle krzyczały tylko pytania „Jak dojechać do zranionego boku!?”, przecież bestia stała na wprost, tą najlepiej opancerzoną stro…

Jest! Sprytne oko Hella dostrzegło przerwę, małą przerwę między kolejnymi płytami pokrywającymi ciało bestii, mały fragment, gdzie jest skóra, nawet nie czerwona, różowa, różowiutka, jak ciało noworodka… Kolor może być mylący, ale… Czy ma inną szansę?

Opuścił przyłbicę. Uniósł kopię. Ostatnie metry. Już tak blisko. Smoczy łeb! Uchylił się, dosłownie w ostatniej chwili, ledwie parę centymetrów nad jego głową klapnęły smocze kły, ledwie sekunda ocaliła go od śmierci w takiej chwili… Już, widzi ją, jest tak blisko!

Szybki ruch ręką. Mocne popchnięcie. JEST! TRAFIŁ!

Po chwili poczuł, jak unosi się w powietrze. On, bez konia. Wisząc na lancy, wbitej głęboko w smocze cielsko. Jego ryk… Oszałamiający. Przerażający. Nawet w takiej chwili, kto wie, czy nie zaraz przed śmiercią, był pełen jedynie nienawiści. Bez miejsca na żal, smutek czy strach. Nienawiść.

A potem Smok po prostu się poruszył. Podskoczył? Może spróbował wzlecieć? Rycerz nie był tego pewien. Sam spadł. Chyba parę metrów dalej. A potem osunął się w słodki stan nieświadomości…

***
Słyszał ryk. Potężny, nienawistny ryk, który zgrał się z jego krzykiem. Czy to Smok…? Tylko czemu ryczy? Tak nie ryczą umierające istoty, w tym głosie nie czuć było śmierci. Czyżby Arish przegrało? Czyżby on i ta młoda dziewczyna byli jedyną nadzieją całego hrabstwa? A może już tej nadziei nie było…?

Malec był zadziwiająco zwinny i silny jak na swój wiek. Nie mógł rzecz jasna równać się w zapasach z Andre, ale przecież zwykłemu gówniarzowi już dawno sprałby dupsko tak, jak to tylko możliwe. A w tej chwili, mimo kolejnych prób, wciąż nie miał w dłoni noża, czuł go za to co chwile na swych żebrach – gdyby nie mocna, skórzana zbroja, której dzieciak po prostu nie był w stanie przebić, w ciele najemnika byłoby już od dawna więcej dziur niż w sicie. Kim był ten mały? Kim on…

Ból. Potężny ból. Początkowo wręcz paraliżujący. Cała lewa dłoń Al’Thora nagle opadła z sił, przestała wykonywać jego rozkazy. Odruchowo chwycił się za nią, w jego oczy zaczęły cisnąć się łzy. Chłopiec wygrzebał się spod cielska obcokrajowca, wyjął z jego ciała nóż. Trafił dokładnie w zszycie, wbił ostrze dokładnie pod pachę.

Ryk. Wciąż było go słychać. Z jego akompaniamentem Andre próbował wstać. „Próbował” to dobre słowo. Krew tryskała, słabł, nie mógł wstać. A dziecko po prostu szło w kierunku Sary, z nożem, z tym dziwnym, okrutnym, przerażającym uśmiechem pod nosem…

Wstał. Robił powolne kroki, zataczał się, prawą dłonią szukał szabli. Miał ją. Wyjął, wyślizgnęła mu się z dłoni, upadła na ziemię. Ścisnął ranę, spojrzał na nią otępiałym wzrokiem, ciągle idąc. Musiał przecież zatamować jakoś to krwawienie, nie miał innego wyjścia, inaczej umrze! Ale jeżeli teraz zacznie to robić, to Sara

Ryk ustał. Dziecko spojrzało z przerażeniem w kierunku miejsca, z którego dochodził ten dźwięk. A potem po prostu padł na ziemię. Al’Thor po dziś dzień nie jest pewny, ale wydawało mu się, że jego oczy… Spłonęły. Cokolwiek mogło to oznaczać.

***
Smok dokonał swego żywota, rzec by można, opętańczym tańcu. Kolejne wymachy głową, próby wzniesienia się w powietrze i ogień, ogień który buchał z jego pyska przy każdym jego otworzeniu. Zalewający się krwią z tętnicy, którą przebił Hell, uparcie próbujący zrobić coś… Cokolwiek, by przeżyć. I ryczący. Ryczący nienawiścią.

Następnie, gdy już bestia chyba zrozumiała, że to na nic, wpadła w furię. Pełzła, jej nogi nie były już w stanie unieść cielska, w kierunku jakichkolwiek grup ludzi, buchając ogniem – to silniejszym, to słabszym. Potem wybuchy ognia stawały się coraz silniejsze, aż w trakcie któregoś z nich płomienie nie ograniczyły się tylko do pyska – wyleciały również przez nozdrza, uszy i oczy. Oślepiony i ogłuszony smok próbował jeszcze poruszać się, by końcu dokonać swego żywota w ogniu, który sam tworzył. Jego ciało spłonęło doszczętnie, pozostawiając po sobie tylko ogromny szkielet.

Agonię gada obserwowali wszyscy, poza grupą rycerzy, która zabrała ze sobą nieprzytomnego de Mera, by przetransportować go za rzekę, oraz tych, którzy stoczyć mieli najważniejsze tej nocy pojedynki…

***
Stał przed nim. Przed potężnym rycerzem w starożytnej zbroi. Postrachem, człowiekiem i bestią zarazem, przyrównywaną podczas tej bitwy do Smoka, a kto wie, czy i nie groźniejszego. Na pewno sprytniejszego. I było to widać podczas tego pojedynku.

Gdyby nie fakt, iż jeden błąd w tym starciu oznaczał zarówno śmierć jego, jak i zapewne hrabiego, który z dwoma przeciwnikami tej klasy na pewno sobie nie poradzi, Archibald rzec by mógł, iż walka ta przynosi mu prawdziwą satysfakcję. W dobie szermierki i broni palnej mało kto walczyć w stylu chociaż podobnym do tego, co reprezentował sobą de Valsoy. Jego przeciwnik zaś zdawał się stosować metody, przy których szkoła walki rycerza była nowomodnym wynalazkiem. Mocne, acz precyzyjne ciosy, odbijanie tylko tych najcięższych i najgroźniejszych ataków, miast wyszukanych kroków – parcie do przodu z morderczą skutecznością. Istna maszyna do zabijania, w pełnym tego słowa znaczeniu.

Roderyk jednak nie poddawał się, próbując wytrzymać mordercze tempo i siłę tej walki. Osłaniał się przed kolejnymi uderzeniami tarczą i wyprowadzał własne, co rusz szukając jakiegoś słabszego miejsca na zbroi. Co chwilę ich ostrza zderzały się, wymijały, odpychały… Nie było nawet chwili na zastanowienie. Archibald powierzył swe życie instynktom, które wypracował przez dziesiątki lat na polach bitew i, póki co, nie zawiodły go. Co innego zaś ciało – wszelkie kości zdawały się przy każdym ruchu łamać, mięśnie zaś płonąc ogniem podobnym do tego, który wydobywał się ze smoczego pyska. A jednak nie mógł zginąć. Musiał walczyć. Za Arish. Za Franciszka. Za Sarę.

Mocny atak Oberycuma przeciął powietrze…

***
Promienie słońca wystrzelone z dłoni Wiosennego Ostrza skutecznie osłabiły czarną chmarę wylatującą z rozchylonych ust jej przeciwnika. Oba ataki zetknęły się ze sobą i roztrysnęły, tworząc tysiące małych, czerwonych kropli krwi padających na pole ich walki. Zły Pan był potężny, temu nie można było zaprzeczyć, ale i ona czuła w sobie siłę, której nigdy wcześniej nie zaznała, a jednocześnie czuła się, jakby wszystko to potrafiła robić od wieków…

- Popełniasz błąd, Wiosenne Ostrze! – ryknął Oberycum, a z jego dłoni wystrzeliły dwa słupy ognia – W tej historii, w tej przypowieści nie było dla ciebie miejsca! Chcąc pomóc, sama stajesz się złą, sama niszczysz to, co zapisane było w księgach! Występując przeciwko bogu niszczysz lud, który tak ukochałaś!

- ŁŻESZ! – odparła dziewczyna, a z jej dłoni wyleciały potężne łodygi bluszczu.
***
Archibald ujął mocniej swe ostrze i, uchylając się niczym młodzik przed kolejnym cięciem przeciwnika, wyprowadził pchnięcie.

***
Ostre niczym sztylety liście rośliny zbliżały się do Złego Pana, gasząc przy tym ognie kroplami wody, które ściekając ze wszystkich liści ogromnej rośliny utworzyły potężny strumień wody.

***
Ostrze uderzyło w łączenia zbroi i…

***
Oberycum wpadł w sidła potężnej magii Wiosennego Ostrza. Liście oplatały go, wbijały się w jego ciało, tnąc je z każdą sekundą głębiej…

***
Trafił! Cichy jęk wydobył się z ust przeciwnika Archibalda.

***
Victor obrócił się na chwilę. Zbyt krótką, by zrobić cokolwiek. Nim hrabia zdołał zrozumieć skąd wzięło się przerażenie w oczach młodego władcy, rozległ się huk. A potem krzyk Franciszka I de Clee, w brzuchu którego utkwiła kula z broni księcia. Widocznie to, co zdarzyło się ledwie parę metrów stąd wzbudziło w nim tak wielki strach, że nawet dobrze nie wycelował… Teraz tylko poradzić sobie z tym bólem, z krwią…

Uśmiech na twarzy księcia Victora VI nie był zbyt długi. Hrabia zgiął się w pół, lecz w chwilę potem wyprostował. Krok, drugi, trzeci, wszystkie szybkie, zdecydowane.

- Nie! Przecież to... – zaczął krzyczeć najeźdźca, lecz nie zdążył. W jego płuca wbił się z potężnym impetem miecz rodowy de Clee. Franciszek podniósł z ziemi ten drugi, należący do rodu księcia, uniósł go nad swym przeciwnikiem i wbił po drugiej stronie. Prosto w serce.

- Oto… Zacny Victorze… Herb twych ziem… Dwa miecze. Niechaj ranią ciebie, nie ludy, które do walki zmuszasz! – wykrzyczał zwycięzca. A potem obrócił się, by ujrzeć Archibalda, wyrywającego miecz z ciała konającego Oberycuma
***
Bluszcz zniknął. Na jałowej ziemi leżał on. Zły Pan. Plątanina chaotycznych czarnych obiektów, taki, jakiego ujrzała go podczas ich pierwszego spotkania. Tym razem jednak nie był potężny i niezniszczalny. Konał.

- Kim jesteś? – spytała Wiosenne Ostrze, podchodząc powoli do swego przeciwnika.

- Znasz me imię. Oberycum. Powracający. A oto i był mój powrót… - mówił zadziwiająco spokojnie – Tak jak było przepowiedziane w księgach, tak to miało wyglądać. Próba wiary. Znasz może opowieść o Hiobie, spisaną przeze mnie wiele, wiele setek lat temu? Zrozumienie jej zawsze sprawiało wielu trudności…

- W takim razie… Co teraz?

- Zabiliście boga. To też możliwe, jak widać. Trudno mi mówić o próbie, zdanej bądź niezdanej, gdy jej twórca skonał w finale… Żyjcie. Umierajcie. Niech ludzie czekają na mój powrót. Niech wierzą. To im pomoże, ułatwi życie. Może kiedyś zjawi się ktoś inny, komu zawierzycie. A teraz…

- Nie! Sante! Co z Sante!? – krzyknęła. Była to już bez wątpienia Sara, nie Wiosenne Ostrze.

- Żyje. On sam ciebie znajdzie. Teraz… Teraz jest wolny.

A potem bóg umarł.

***
Wojska Imperatora dojechały nad rzekę w momencie, gdy bitwa była już rozstrzygnięta. Z perspektywy paru miesięcy hrabia, początkowo rozgoryczony ich interwencją, uznał to za szczęśliwy traf. W prawdzie po śmierci dwóch przywódców i Smoka wojska Geutrin zaczęły się sypać, a kolejne oddziały decydowały się na dezercję, to jeszcze przez wiele godzin pole bitwy mogło spływać krwią. Gdy tylko ujrzano imperialne legiony i rozległy się okrzyki nawołujące do zaprzestania walki… Cóż, z kawalerią Świętego Miasta nikt nie śmiał się sprzeczać.

W asyście Porcelanowego Syna większość wciąż żyjących przeciwników została wzięta do niewoli do czasu zakończenia procesu, który już tydzień temu rozpoczął się w Świętym Mieście. Rzekomo sam Imperator nakazał swojemu dziecku ruszyć wraz z wojskami znajdującymi się akurat nieopodal granic Geutrin by zapobiec bądź przynajmniej zbadać przebieg tego konfliktu. Syn-dyplomata obiecywał Franciszkowi pozytywny dla niego werdykt, a także pomoc w odbudowie zniszczonych miast. O tytule książęcym wspomniał, rzec można, mimochodem.

Tak też zakończyła się największa bitwa w losach Arish. Tak też grupa bohaterów dokonała prawdziwie rycerskiej rzeczy…

***
Powszechna radość zapanowała w Arish. Śmierć Smoka, Oberycuma i księcia Victora oraz proces przeprowadzony w Świętym Mieście cieszył wszystkich. W wyniku zarządzenia Imperatora nowym księciem Geutrin stał się nikt inny, jak hrabia Franciszek I de Clee! Cały oddział Gwardii Imperatora przez najbliższe lata ma pomóc w asymilacji tamtejszej ludności. Księstwo Arish, jak teraz formalnie nazywany był kraj, otrzymało również wsparcie finansowe od Imperatora oraz posiadło wszelkie majętności należące dawniej do rządu Geutrin. Dzięki temu Devis i Ville-de-Clee prędko powstały niczym feniks z popiołów – już po 3 miesiącach pierwsze grupy mieszkańców mogły wrócić do odbudowanych dzielnic.

Ostatnie zdarzenia zmieniły w polityce księstwa naprawdę wiele. Postępowała modernizacja armii, jednak nikt nie miał zamiaru rezygnować z pomocy zakonów rycerskich. Nowi rycerze byli wyświęcani niemal codziennie - wielu mężczyzn, zainspirowanych bohaterstwem rycerzy pokroju Archibalda Roderyka de Valsoy czy Hella de Mer, pragnęło również przywdziać potężne zbroje i konno zmierzyć się z tabunami wrogów. A jak mówiono wśród rycerstwa – już niebawem pojawi się okazja, by sprawdzić nowe wojska, gdyż książę de Clee, zwany „Wielkim”, planuje wyruszyć na dzikie ziemie, by po podbiciu kilku tamtejszych plemion uzyskać dostęp do morza.

Niech żyje księstwo Arish!

***
Książę Franciszek wrócił z własnej koronacji późną nocą. Zamieszkiwał w dworze jednego z magnatów, który wystąpił przeciwko jego władzy, za co odebrano mu majątek, podobnie jak i głowę. Nie czuł się tu tak dobrze jak w rodzinnym dworze, ale było to chyba najlepsze dostępne miejsce. Myślał o kwaterach biskupa, ale te zostały częściowo zniszczone podczas ataku na Devis, a poza tym Imperator patrzył na to krzywym okiem…

Czekał. Wszystko już przygotował. Niebawem mają tu przybyć najważniejsi członkowie rządu. Słowa, które usłyszał od Sary, młodej alchemiczki, gdy ujrzał ją ostatni raz, dały mu sporo do myślenia. Gdy trzy dni temu okazało się, iż wszyscy duchowni stracili swą moc… Cóż, trzeba było interweniować. To niebawem dotknie całe Imperium, o ile jeszcze tego nie zrobiło. Muszą wspólnie wystosować odpowiednie zawiadomienie dla każdego z władców, a także opracować odpowiedni plan dla księstwa.

Spojrzał na kartkę papieru, gdzie spisał już parę myśli.

„Ludzie nie mogą dowiedzieć się o śmierci Powracającego. Kapłani nadal muszą udzielać im błogosławieństw w jego imieniu, stosować odpowiednie alchemiczne sztuczki w przypadku konieczności użycia którejś z błogosławionych mocy. Wypadki niesubordynacji będą karane, ich słowa uznane zostaną za herezje i oficjalnie potępione. Lud potrzebuje wiary i trzeba mu ją dać, każdym możliwym sposobem.”

Spojrzał za okno.

„Ocaliłeś Arish, Franciszku. Ale jakim kosztem…?”, pałętało się po głowie księcia

***
Archibald Roderyk de Valsoy chciał udowodnić światu, że potrafi dokonać czynu godnego prawdziwego bohatera, tak jak robił to kiedyś. Nie można mieć wątpliwości, że tego dokonał – rzec można nawet, iż ten czyn jego przerósł wszelkie dotychczasowe dokonania razem wzięte. Na powrót stał się bohaterem, a każdy z rycerzy, który niedowierzał słowom, że to właśnie starzec jest samym de Valsoy’em udali się do niego błagając o wybaczenie, którego Archibald – po krótszym bądź dłuższym zastanowieniu – udzielał.

Zaszczytów i zachwytów nad jego postacią było wiele. Gdzieś na północy, przy dawnej granicy z Geutrin, powołano nawet zakon jego imienia! Często widział obrazy, gdzie walczył z kolosem w starożytnej zbroi. I chociaż Oberycum nie był tak wielki, to dlaczego miałby psuć legendy?

Oberycum… To właśnie ta postać nie dawała mu żyć. Sara, gdy spotkał ją zaraz po bitwie, opowiedziała mu o wszystkim. Przypowieść o Hiobie, zbawienie przez cierpienie… Nie wiedział do końca, czy wierzyć słowom smarkuli i rzekomego boga. Ale jeżeli była to prawda, to dokonał czynu największego i najgorszego zarazem w historii ludzkości…

Książę proponował mu wiele funkcji, włącznie z naczelnym dowództwem nad Radą Zakonów, którą do tej pory sprawował osobiście. Nie to było jednak w głowie Archibalda. Był zmęczony, chciał powrócić do swej posiadłości, między swe wzgórza. Do tych chłodnych poranków, zachodów słońca w lipowym lesie, do spokojnych wieczorów z Dederichem spędzonych nad kuflem piwa. Tym razem doszło do tego wszystkiego przyjmowanie kolejnych odwiedzin i gratulacji, ale… dlaczego nie?

Mało kto wie, co dzieje się w tej chwili z Archibaldem. Faktem jest tylko to, że powrócił na swe ziemie. Jedni mówią, że w samotności szykuje się do śmierci. Inni, iż zamierza niebawem wmieszać się w krajową politykę, przy czym miałby z pewnością ogromne pytania. Są plotki, iż odnalazł syna z łoża nieprawego, inni mówią o tym, że pragnie założyć szkołę rycerską, po karczmach chodzą nawet słuchy, że szykuje się do kolejnej wyprawy…

Główny zainteresowany nic sobie z tego nie robi. Wypoczywa w najpiękniejszym miejscu, jakie mógł sobie wymarzyć. Czasem tylko w jego sercu odzywa się ten okropny głos, syczący cicho „Bogobójca…”

***
Andre Al’Thor po śmierci chłopca osunął się w słodki niebyt… A przynajmniej tak mu się zdawało. Obudził się już rankiem, a pierwszym co ujrzały jego oczy była twarz Sary. Przeżył? Zemdlał? A może to tajemnicza magia dziewczyny? Nie był tego pewien. Był też pierwszą osobą, która wysłuchała opowieści alchemiczki o tym, kim był Oberycum. Przyjął to ze sporym szokiem, chociaż nigdy nie był specjalnie gorliwym wyznawcą Powracającego.

Jego ręka nigdy nie była już sprawna. W prawdzie do fechtunku starczała mu prawa, wciąż nienaruszona, to mógł zapomnieć o żywocie najemnika – kusza była bowiem jego elementarnym narzędziem pracy. W przeżyciu pomógł mu zdecydowanie Franciszek I, który zaraz po swej koronacji ogłosił go szlachcicem, przyjmując przy tym do rodu de Clee. I chociaż początkowo Andre średnio reagował na taką „adopcję”, z czasem odkrył uroki swego „drugiego nazwiska”.

Obcokrajowiec odkrył także piękno tutejszej natury. Swój dwór, czy raczej mały pałacyk, wybudował na jednej z przełęczy wśród Wilczych Kłów, gdzie w spokoju mógł podziwiać piękne wschody i zachody słońca. Bezczynność jednak wkrótce zaczęła drażnić człowieka czynu, jakim był dawny najemnik. Ze względu na swe bojowe doświadczenie i korzystając z modernizacji armii postanowił założyć szkołę oficerską nowego typu, takie, jakie spotykał w swej ojczyźnie. Chętnych było naprawdę wielu, toteż już wkrótce „Jednoręki Marszałek”, jak nazywano Al’Thora, zaczął wypuszczać w kraj doskonałych żołnierzy.

Jedna rzecz tylko nie dawała mu spokoju. To dziecko, sprawca jego kalectwo, tajemnicza istota, którą Hell znalazł przy zniszczonej karawanie… Kim był? Jaka była jego rola? I dlaczego chciał zabić Sarę? Czyżby wiedział, co może uczynić?

I chociaż przewertował niejedną księgę, wciąż nie odnalazł na ten temat informacji. Ale miał przed sobą jeszcze wiele lat...

***
Hell, smokobójca, stał się legendą. Co do tego nikt nie mógł mieć wątpliwości. Podobno w samym Świętym Mieście znajduje się jego pomnik przedstawiający starcie ze Smokiem! Liczne poematy, powieści, pieśni, hymny, ballady i dramaty opowiadały o jego postaci, często zmieniając go tak, iż sam by siebie nie poznał. W paru państewkach na jego cześć ustanowiono nawet święto, a jego imię – dotychczas zdecydowanie go wyróżniające – z dnia na dzień stawało się coraz bardziej popularne.

On jednak nie chciał zaszczytów. Był rycerzem, takim, o jakich czytało się w balladach (nie tylko tych opiewających właśnie jego czyny). Z radością przyjął tytuł kawalera Arish, lecz nie obiecywał, iż pozostanie na tych ziemiach. Zabawił w książęcej gościnie do czasu uzgodnienia przez dostojników Arish postępowania po śmierci Oberycuma, a następnie wyruszył. Gdzie? Tego sam nawet nie wiedział.

Świat bowiem potrzebował go, potrzebował rycerzy. Bez nich stałby się ciemnym, strasznym miejscem, pełnym zła i okrucieństwa. Teraz to zrozumiał. Nie stał się tym, kim jest, dla poklasku, obietnicy raju po śmierci, obowiązku rodowego czy marzeń o bogactwie. Stał się rycerzem dla innych, dla uciśnionych, przerażonych, zagrożonych. I to im miał służyć do końca.

Wyjeżdżając z Arish wiedział, że jeszcze tam powróci. Kiedyś na pewno będą go tam potrzebować…

***
Sara… Co właściwie stało się z Sarą Aviante? Tego nikt do końca nie wie. Po jej przebudzeniu widział ją Andre, następnie odnalazła Archibalda i Franciszka. Mówi się, iż pojawiła się również na spotkaniu dotyczącym dalszego postępowania po uśmierceniu Powracającego… A potem? Po prostu zaginęła?

Książę obiecał odnaleźć jej rodzinę i zapewnić im odpowiednio godne życie. Chciał ułatwić powrót alchemiczki w rodzinne strony, lecz sama wiedziała, że to niemożliwe. Przez te dni zmieniła się całkowicie. Była zupełnie inną osobą, osobą, która nie potrafiła żyć normalnie. Która nie była normalna.

Co robiła dalej? Różnie się mówią. Wielu sądzi, iż nadal pracuje dla Franciszka – twierdzą, że trzyma się z szamanami, inni, że w głębokich piwnicach warzy kolejne potężne mikstury. Szukać jej też rzekomo można w Zakonie Jedynego, gdzie tymczasowo mieszka, szukając spokoju duszy i serca, próbując uporządkować swe życie i zrozumieć moc. Ta bowiem, jak twierdzą wszyscy, wciąż jej nie opuściła.

Rzekomo często bywa w domostwie Archibalda, na co rycerz zawsze czeka z wielką radością. Odnalazła także swego przyjaciela, Sante, jedynego wciąż żyjącego z grupy zdrajców z Zakonu Rycerzy Dębu. Są parą, może przyjaciółmi, a może po prostu razem poszukują na ziemiach Arish kolejnych przygód?

Jedno jest pewne. Sara Aviante jest najpotężniejszą bronią w ręku księstwa. I to właśnie jej miłość do ojczyzny pozwoliła Arish przetrwać.

***
Dorian A’Grynn… Cóż, i on pozostał w tej opowieści. Franciszek I planował go stracić po bitwie, a w wypadku klęski użyć jako karty przetargowej w negocjacjach z Victorem, lecz przybycie wojsk Imperium uniemożliwiło mu tę niezbyt czystą zagrywkę. Wśród rozporządzeń Imperatora znalazły się także słowa o roli biskupa w księstwie – pozostaje na swym stanowisku. I chociaż w tej chwili odpowiednie propagandowe działania pozbawiły dostojnika kościelnego całej jego dawnej popularności, to książę wciąż zastanawia się, jak mógłby pozbyć się tego „problemu”.

Co robi zaś sam A’Grynn? Po odbudowie jego rezydencji zamknął się w niej na długie miesiące, podejrzewając (słusznie), iż zewsząd otoczony jest szpiegami de Clee. Chcąc nie chcąc musiał zgodzić się na utrzymanie w tajemnicy śmierci Powracającego, zresztą ukrywanie tego faktu idzie mu całkiem nieźle. Wciąż prowadzi nabożeństwa, wciąż zakłada kolejne grupy dyskusyjne, na których stara się przekonać młodych ludzi do swych poglądów.

W swej rezydencji ma także jedno pomieszczenie głęboko w piwnicach, do którego tylko on ma wstęp. Kogo lub co trzyma w środku – tego nie wie nikt, ale niemal każdy ma na ten temat swoje teorie...

***
Atter, oddany „przyjaciel” Franciszka I, dawny giermek niesławnego Gatiusza z Berdii, zdrajca i więzień przesiedział następne dziesięć lat w celi pod nowym Pałacem Bohaterów, cudem tylko unikając kary śmierci. Później zaś widziano go w nowozdobytych przez kraj miastach portowych, gdzie rzekomo wypływać miał z ekspedycją na dalekie lądy, ale to już inna opowieść...

KONIEC
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.
Kutak jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:44.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172