Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-09-2014, 10:55   #91
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG oraz Leminowi za interakcję...

Sanders był profesjonalistą. Szedł dynamicznie, ale nie za szybko cały czas orientując się czy dzieciaki nie są za daleko od niego. Jego postać była zgrupowana, karabin uniesiony. Scott nie ryzykował idąc częścią ruin, na której istniało minimalne prawdopodobieństwo spotkania dzikusów. Najemnik wątpił w to aby bar był pusty. Podejrzewał, że w jego okolicy można będzie spotkać jakiś mieszkańców którzy wpadli na ten sam pomysł co on i Nicolette.

Mimo iż do "Łosia" nie było daleko to ten kilometr był jednym z dłuższych w życiu rewolwerowca. Mężczyzna po prostu uważał aby nigdzie nie popełnić błędu, bo ten... kosztowałby więcej żyć niż chciał mieć na sumieniu. Z pewnej odległości od baru dało się zauważyć mnogość trupów pokrywających śnieg wokół niego. Sanders zatrzymał pochód. Najemnik naliczył niemal 20 ciał z czego stanowczą większość stanowili dzikusy. W środku było ciemno i całkowicie cicho. Najemnik wyczuł w pochodzie, który prowadził ciężką, pełną oczekiwania i niepewności atmosferę.

Sanders niepokoił się czy aby Rudy i reszta żyli. Nie widział wśród ciał ich trupów, ale mogli skonać gdzieś w drodze do bezpieczniejszego miejsca. Najemnik nie chciał narażać dzieciaków na obrażenia. Nicolette też już swoje tego dnia przeszła. Musiał zająć się tym sam.

- Nicolette, zostań tutaj z młodymi, a ja sprawdzę czy w środku ktoś jest i jak wygląda bar po walce. - powiedział Scott cichutko patrząc na kobietę. - Nie chce abyś znowu oberwała, a z dzieciakami też tam wejść nie możemy. Postaram się wrócić jak tylko szybko się da.

Z tymi słowy najemnik ruszył w stronę wejścia do baru. Był skupiony, jego ciało zgrupowane aby stanowiło jak najmniejszy cel. Dopiero na ulicy przy “Łosiu” najemnik włączył latarkę. Stanął pod ścianą baru. Zdecydował się zawołać będąc obok drzwi, schowany na lichą ścianą.

- Jest tam kto? To ja Scott. Jack? Żyjecie tam? - najemnik odbezpieczył karabin będąc gotowym do walki o życie.

Jedyne co mu odpowiedziało to cisza. Wyglądało na to, że w środku nikogo nie było. Cisza i ciemność. Sanders jednak znał się na rzeczy. Wiedział, że jak wejdzie od razu frontem pewnie dostanie z harpuna - o ile przeciwnik tam był. Scott zatem szybko obszedł budynek dookoła i zdecydował wejść od tyłu. Pamiętał, gdzie jest tylne wejście i zamierzał tę wiedzę wykorzystać. Latarkę zapalił dopiero będąc przy wejściu. Do środka wszedł szybko, dynamicznie, pewnie. Każdy cel miał zamiar usuwać szybko i sprawnie…

Sytuacja zmieniła się błyskawicznie choć tylko potwierdziła przypuszczenia najemnika. W środku z mroku promień latarki wyłowił jakiegoś obszarpańca z dzidą czy czymś takim. Czaił się może na kogoś kto wejdzie albo po prostu usłyszał kogoś z pozostałej czwórki. Dodatkowo z bliska Sanders’a doszedł odgłos stąpania, a może upadku czegoś z góry. Najwyraźniej ktoś jeszcze był na piętrze.

Tym miał zamiar zająć się później. Teraz wycelował swój karabinek i pociągnął za spust. Ku jego zgrozie jednak zamiast znajomego odrzutu, huku i błysku wystrzału usłyszał irytujący zgrzyt i ciszę. Pech dla jednego był szczęściem dla drugiego. Dzikus zapewne już by leżał na podłodze wyjąc z bólu po tym jak ołowiowa kropelka z kilkukrotną prędkością dźwięku przeszyłaby mu trzewia, a tak zamachnął się swoim prymitywnym orężem i trafił. Scott poczuł jak dzida uderza go w brzuch. Pancerz częściowo zamortyzował i złagodził siłę ciosu, ale nadal czuł jak czubek włóczni wbija mu się w trzewia, a sam pocisk sterczy idiotycznie z jego brzucha szorując trzonkiem po podłodze. Na szczęście udało mu się wywalić zakleszczony w komorze nabój i broń znów miał sprawną.

Rewolwerowiec zdziwił się, ale było to nieznaczne zdziwienie. Nie pierwszy raz zacięła mu się broń. Miewał już takie przypadki w znacznie gorszych momentach. Sanders wiedział, że nie może stać w miejscu. Aby stanowić wyzwanie musiał się poruszać. Wykonał krok do tyłu i oddał krótką serię w kierunku przeciwnika. Dzikus popełnił błąd, a jego kumple na piętrze mieli pecha trafiając właśnie na niego. Najemnik był wyczerpany, ale cały czas był tym samym zimnym, wyrachowanym profesjonalistą. To znacznie utrudni im zadanie.

Wojownik trafił serią w brzuch przeciwnika. Seria karabinowych naboi prawie przecięła go w pół. Z wyciem agonii upadł na podłogę trzymając się za zmasakrowany brzuch. Najemnik wiedział, że tego ma już z głowy. Zaraz potem przygotował się na tego z góry. Choć promień latarki oświetlał dość wąski wycinek i trochę się rozminął z szabrownikiem. W efekcie z ciemności nadleciał kolejny oszczep i świsnął o centymetry od głowy strzelca. Zaraz potem jednak napastnik skończył tak samo jak jego kolega z dołu. Scott chwilę odczekał, ale na razie jakoś nikt nie kwapił się go zaatakować ponownie.

Wojownik odetchnął z ulgą. Wiedział, że niewielu teraz wyszłoby mu naprzeciw. Musiał jednak sprawdzić cały budynek czy aby w żadnym z pomieszczeń nie został żaden z tych dzikusów. Zdecydował się zacząć od tyłu i sprawdzać pomieszczenie po pomieszczeniu. Przechodzić i sprawdzać. Starał się przypomnieć sobie jak najwięcej ze swojego wyszkolenia. Czarne punkty, krojenie tortu, flagi… Zwykłemu zjadaczowi chleba one nic nie mówiły, ale jemu… On był wyszkolony do zabijania. Pierwszy raz w życiu wierzył, że robi to w naprawdę słusznej sprawie. Nie brał za to kasy, ale chciał pomóc tym dzieciakom. Czuł, że robi dobrze. Czuł, a to oznaczało, że jeszcze w środku za sterami tej maszyny mordu siedział człowiek z krwi i kości. Sanders wyciągnął ze swojego brzucha ostrożnie harpun i ruszył. Musiał się skupić.

Scott po zorientowaniu się, że został w barze sam postanowił pójść po Nicolette oraz dzieciaki. Nie mógł jednak w pojedynkę zadecydować czy warto schronić się w barze czy też trzeba szukać innego schronienia. Kiedy Scott wychodził z baru zmniejszył natężenie strumienia światła aby ten był słabiej widoczny z większej odległości. Szybko przemieścił się na pozycję, gdzie mieli na niego czekać Nicolette i dzieciaki. Wyłączył latarkę.

- W środku było dwóch dzikich. - powiedział do kobiety szeptem Scott. - Obu zabiłem koncertowo chociaż dostałem włócznią w bebech. To nic. - dodał widząc jej minę. - Możemy tam wejść i na zmianę wypocząć na piętrze. Nie sądzę abyśmy mieli dość sił aby biegać po mieście bez celu. Musimy chociaż kilka godzin przespać. Po takim dniu nie mniej jak 6 godzin. Co ty na to? - zapytał ze stygnącym entuzjazmem Sanders. - Rano mogę was zaprowadzić na posterunek albo w inne bezpieczne miejsce. Muszę coś załatwić, a samych was nie zostawię w ruinach.

- Ok. Przeczekamy tu do rana. Trzeba poszukać jakiś źródeł światła, ale zasłonić okna tak żeby ich nie widzieli. W ten sposób nie będą chcieli ponownie sprawdzać tego budynku. Ja wezmę pierwszą wartę.


- Zrobimy tak, że będziesz mnie osłaniać w trakcie zasłaniania obu par drzwi na dole stołami. To samo zrobimy z oknami i ewentualnymi dziurami w ścianach. Mam multitool, bardzo mocne szybkozłączki i rolkę taśmy uniwersalnej. Może to się w czymś przydać. Co do rozpalenia ognia mam zapalniczkę żarową i zapałki. W środku powinny być jakieś świece. W czasie kiedy ja zajmę się ustawianiem tych mebli taktycznie ty mnie będziesz oświetlać i osłaniać. Dam Ci mojego HK. Dzieciaki w tym czasie poszukają świec. Jak ustawimy te stoły dobrze usłyszymy jak ktoś będzie chciał wejść do środka. No i wszystkie trupy tubylców przeszukamy. Może będą mieli coś przydatnego. - Scott spojrzał na dzieciaki. - Idziemy do środka. Tam jest bezpiecznie na tyle, że uda nam się przeczekać do rana. Wyśpicie się na ile możecie, a później zaprowadzę was na komisariat szeryfa Daltona.

Scott wraz z dziećmi i pod czujną obserwacją Nico zaczęli przygotowywać improwizowane schronienie wewnątrz “Łosia”. Sam brał największe i najcięższe rzeczy, a młodsze pokolenie pracowało nad mniejszymi detalami. Dość łatwo wyszło postarać się o ogień i światło. Po podłodze walało się całkiem sporo różnych świec, ogarków i lamp. Nawet jeśli część była zniszczona to nadal sporo nadawało się do użytku.

- Co wy robicie? Gdzie są tamci? Poszli już sobie? - usłyszeli nagle głos Jack’a, barmana i właściciela. Stał za barem jak zjawa. Zupełnie nie wiadomo jak się tam pojawił. Na pewno nie wszedł od frontu, a i od tyłu kulawemu, niezbyt sprawnemu mężczyźnie byłoby ciężko tak się zakraść niezauważenie. No, ale jakby nie patrzeć, był tu teraz w środku.

- Nie poszli tylko ich zabiłem. - obrócił się z uśmiechem Sanders. - Jak się tu zakradłeś Jack? Jak wcześniej sprawdzałem nie było Cię tu. Zamierzamy zabarykadować bar i pójść spać. Jak nie możesz łazić zrób coś dla wszystkich do jedzenia. Rano zaprowadzę was do Daltona albo w inne bezpieczne miejsce. Chyba, że wolisz tu zostać sam…

- A tak... Słyszałem strzały… Ale potem jakieś szurania i nie byłem pewny kto tu jest… - rzekł właściciel knajpy jakby z roztargnieniem. Przy okazji rozejrzał się dookoła i spojrzenie przerodziło się w dłuższe oględziny. - Nie no… Zobaczcie co oni zrobili z moim barem! Najpierw tamte palanty sobie urządzają jakąś kretyńską strzelaninę teraz przyłażą jakieś małpoludy… No ludzie! No ile można?! - w głosie i sylwetce pogrążonego raczej w cieniu mężczyzny dało się słyszeć załamanie, rozczarowanie i przygnębienie. Nie było się co dziwić. Co prawda bar nadal stał i szkody były do naprawienia, ale na pewno przywrócenie go do stanu sprzed wczorajszego popołudnia zajmie parę tygodni. I pochłonie pewnie sporą część dochodów właściciela. Poza tym ten dzień nawet jak na standardy najemników obfitował w całkiem sporo “interesujących” wydarzeń, z których sporo działo się właśnie tutaj. Nie można się było dziwić, że standard i wytrzymałość zwykłego właściciela baru jest pod tym względem dużo niższa.

- Szczęście w nieszczęściu takie, że nie załapałeś się na zadźganie tępą dzidą. - powiedziała Nicolette. - Dobra. Teraz wróćmy do spraw bardziej naglących niż remont tego przybytku. Umie ktoś z was szyć?

- Ja nie potrafię. - powiedział Scott patrząc na Nicolette. - Myślę Jack, że musimy jakoś przeżyć atak dzikusów, a później bar da się wyremontować. W kilka osób to idzie ogarnąć w tydzień. - dodał na pocieszenie gospodarza najemnik. - Teraz jednak musimy przeżyć. To jest priorytet. Jak jutro załatwię swoje sprawy to przyjdę tu i z kilkoma bystrymi postaram się przejrzeć całą okolicę i wytłuc wszystko co może zagrażać mieszkańcom. Rudy my musimy się wyspać aby wam pomóc. Pomóż nam. Jesteś tu potrzebny.

- Tammy umie trochę szyć… Mama ją nauczyła… - mruknął nieśmiało chłopak wskazując na starszą dziewczynkę. Ta posłała mu wściekłe spojrzenie najwyraźniej nie mając ochoty chwalić się swoimi umiejętnościami przed obcymi. A może po prostu typowo po dziecięcemu wstydziła się albo miała jeszcze inny powód.

Właściciel baru i barman w jednym dalej wyglądał na markotnego i przybitego, ale przynajmniej przestał biadolić. Mruknął cicho i apatycznie coś na potwierdzenie słów najemnika i pokiwał głową.

Z pomocą Jack’a oraz sześciu małych, ale pracowitych rączek praca przy zakładaniu obozowiska poszła im całkiem sprawnie. Wnętrzne okazało się splądrowane i rozbebeszone. I to zarówno parter jak i piętro. Ci dwaj co ich Scott ubił niedawno chyba byli tylko ostatnimi z maruderów, a wcześniej musieli się tu nieźle zabawić wraz z kolegami.
Na górze, mimo, że panował bałagan po plądrowaniu to jednak nadal było cieplej niż na zewnątrz. Poza tym właściwie Scott i Nico nadal mieli wynajęte tutaj pokoje, które opuścili w pośpiechu tak dawno temu. Z rzeczy, które zostawili raczej nic nie zginęło na pierwszy rzut oka choć było powywalane z plecaków, rozwalone, pogniecione i zasyfione krwią, błotem i odciśniętymi tu i tam śladami rąk czy prymitywnych butów.


Na górze Jack pokierował dziećmi tak, że właściwe same przyszykowały sobie jeden z wolnych pokoi do spania. Chociaż właściwie teraz wszystkie były wolne. Skądeś też uzbierał jakieś kiełbasy, jajka, chleb, ser i trochę butelek z których część wyglądała na wino, a część na nalewki czy likiery, bo gęste jakieś takie, ale chyba jedna czy dwie to były jeszcze whisky- być może przedwojenne, a przynajmniej w takich butelkach.

- Niech stracę do reszty… - rzekł markotnie wskazując swoim dorosłym i małoletnim gościom ten firmowy poczęstunek. Chwilę przed zaśnięciem wykorzystał ten młodociany, który podszedł do najemnika i poprosił go o swoją strzelbę. W końcu byli już w barze u Jack’a, a Scott tak obiecał, że mu wówczas ją odda.

- Masz, ale jedno użycie w nieodpowiednim momencie i zabieram ją znowu. - powiedział Sanders dając dzieciakowi strzelbę i osobno amunicję, którą była załadowana. - Ja nie zamierzam pić alkoholu. Lepiej by mi się spało, ale jakby ktoś wjechał nie chce zdechnąć przez brak docenienia przeciwnika. Na fazie włącza mi się nieśmiertelność. - najemnik spojrzał na dziewczynę. - Młoda zrobisz mi opatrunek, ale bez szycia. Rany nie są poważne i myślę, że obejdzie się bez tego…


Dziewczynka przejęła się rolą słysząc, że ma zrobić Scott’owi opatrunek. Zwłaszcza, że nie miała żadnej apteczki, ale Jack coś przytargał z dołu. Pewnie tę samą, za której pomocą Marla opatrywała jego i pastora. Opatrunek poszedł małej całkiem przyzwoicie mimo, że do dezynfekcji mieli tylko whisky, an której działanie Sanders zacisnął zęby. Piekło jak cholera...

Sanders dopilnował aby poza drzwiami - z obu stron baru - oraz oknami zabarykadowane były schody na dwóch różnych wysokościach. Tak samo korytarz w połowie jego długości. Oni byli na jego końcu, w dwóch, trzech różnych pokojach. W ostatnim z nich najemnik przy oknie - zamkniętym i zasłoniętym - zamontował linę aby w razie potrzeby otworzyć okno, wyrzucić ją na zewnątrz i po niej zejść nie obawiając się, że się zerwie i spadnie. Oczywiście trzeba będzie schodzić pojedynczo, ale lepsze to niż utknąć w pułapce. Wszystkie magazynki Scott dopakował sobie na maksa. Umówił się z Nicolette, że warty będą po 3 godziny i trzymają je: najpierw ona z Rudym, a później Sanders z młodym. Dziewczynki śpią całą noc. Przy szczycie schodów zajmuje pozycje Nicolette lub Scott, a na korytarzu Rudy albo młody. Cały czas utrzymują kontakt wzrokowy.
 
Lechu jest offline  
Stary 21-09-2014, 01:29   #92
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Yelena w trakcie szarpaniny wpakowała w małpoluda 6 kulek, do tego John po rozsmarowaniu psów przez drzwi obrzynem pospieszył jej z pomocą i zdzielił napastnika w łeb rękojeścią swej broni. Typek wprost spłynął na podłogę, zastygając na niej bez ruchu, a spora plama krwi rozrosła się w szybkim tempie po posadzce...

Yelena “zdobycznego” Glocka przełożyła do lewej dłoni, a w prawą pochwyciła swojego. Pieprzony (martwy już) dzikus...

- Erik, wytrzymasz jeszcze chwilę? Zaraz ktoś się Tobą zajmie, sprawdzimy piwnicę, i leziemy na górę… przeładuj - Powiedziała na końcu do Johna.

Jak powiedziała, tak miała zamiar zrobić. John z obrzynem, ona z dwoma gnatami, i ruszyli ku drzwiom prowadzącym do korytarza w kierunku “zbrojowni”. Lepiej sprawdzić co i jak, nim ktoś im będzie siedział na plecach przy wychodzeniu z piwnicy…

Ranny pomocnik szeryfa odsunął się pod ścianę i tak utknął w półleżącej pozycji trzymając się za brzuch i krwawiąc solidnie. Zakrwawiony, z krwią przeciekającą mu między palcami, ze spoconą twarzą i włosami które mu się przylepiły do czoła nie wyglądał zbyt dobrze. Jak każdy kto otrzyma taką ranę w brzuch.

- Sprowadźcie pomoc… Apteczkę chociaż znajdźcie… - wyjęczał zbolałym głosem do swoich przypadkowych współobrońców posterunku.
W przeciwieństwie do napastników dzięki wcześniejszej inwencji Johna mogli sobie pozwolić na całkiem eleganckie i kulturalne otwarcie drzwi za pomocą kluczy. Co przy okazji było też o niebo dyskretniejsze od wyłamywania ich na siłę.

Wewnątrz po pierwsze rzuciło im się w oczy sam stan drzwi. Wyglądało, że jeszcze minuta góra dwie i napastnicy przebiliby się przez nie tak samo jak przez te na klatce schodowej.

Same lewe skrzydło piwnicy wyglądało na kompletnie spustoszone. Zupełnie jakby banda dzikich anarchistów pospołu ze stadem małpiszonów urządziła sobie tu dzikie harce. Porządek jak zostawili tu wcale nie tak dawno został zastąpiony kompletnym chaosem. Zdaje się, ze agresorzy postawili sobie za punkt honoru przewrócić, wywalić, połamać, rozrzucić wszystko co tylko się dało. Biorąc pod uwagę dość krótki czas jaki na to mieli musieli się nieźle przykładać do tej zabawy.


Ostrożnie sprawdzali jedno pomieszczenie za drugim. Mieli nerwy napięte całkiem solidnie, zwłaszcza monterka która nie była przyzwyczajona do takich numerów ale na szczęście okazały się tylko nerwami. Wcześniejsza ocena starszawego cwaniaka okazała się prawidłowa i mimo, że zastali ślady rozróby napastników to nie ich samych. Wyglądało na to, że opuścili piwnicę tą samą metodą jaką tu weszli.

- Dobra, bierz MPU, ja obrzyna, i wychodzimy na górę... - Monterka pochwyciła wspomnianą broń, po czym załadowała nowe naboje. Następnie ruszyli na parter posterunku, będąc gotowym na kolejną rozpierduchę.

- Erik, trzymaj się, zaraz Ci pomożemy... nie wiesz, gdzie jest ta pieprzona apteczka? - Spytała na odchodne.

~

Ogólnie wypadało w końcu wydostać się z rozwalonego posterunku, poszukać jakiegoś lekarza, może i szeryfa, połatać Erika i wyjaśnić w końcu sprawę nocnego ataku na miasto... wypadało również udać się do "Łosia", to w końcu tam Yelena zostawiła niemal cały swój sprzęt, i to tam po raz ostatni widziała kilku typków mogących im pomóc w tym całym zamieszaniu.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
Stary 21-09-2014, 11:10   #93
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will słysząc znudzony głos Barneya szybko wyjął krótkofalówkę z kieszeni. Uśmiech znowu pojawił się na jego twarzy i zaczął rozglądać się dookoła. Przez chwilę miał nadzieję, że skoro krótkofalówka działa, będzie już w stanie zobaczyć wyspę. Niestety wszystko ogarniała mgła.
- Jesteśmy na jeziorze - powiedział podnosząc krótkofalówkę do ust - zaraz powinniśmy do was dołączyć

Chłopak miał jeszcze powiedzieć o nowych towarzyszach, o tym, że Baba wrócił do miasteczka i że trwają walki z jakimiś dzikusami. Jednak zamiast głosu Barneya słyszał tylko wiatr szalejący po otwartej przestrzeni jeziora. Chłopak przypomniał sobie, że wcześniej żeby powiadomić resztę o tym, że wracają musieli już być spory kawałek na wyspie. Pewnie przez te kilka dni nic się nie zmieniło...

Will zawiedziony schował krótkofalówkę z powrotem do kieszeni płaszcza. Chłopak potarł dłonią policzek z kilkudniowym zarostem i jeszcze raz rozejrzał się po okolicy. Nie miał pewności gdzie dokładnie powinni iść, jednak zdecydowanie byli już blisko.
- Już prawie jesteśmy - powiedział z uśmiechem - Nie zorientujesz się, a będziesz brał ciepłą kąpiel - zwrócił się do topielca i dla rozgrzania potarł dłońmi jego barki

Chłopak przypomniał sobie z którego kierunku przyszli i dając znać towarzyszom, ruszył w stronę gdzie, jak miał nadzieję, znajduje się wyspa.

Gdy wreszcie dotarli do wyspy, Will niemal nie krzyknął z radości. Co prawda trochę go zniosło i omal nie minęli lądu, ale wreszcie trafili! Chłopak uśmiechnął się i pobiegł kilka metrów w bok żeby upewnić się gdzie są.
Mniej więcej kojarzył tę okolicę, jednak bezpośrednio do bunkra nie prowadziła stąd żadna znana im droga. W sumie to w tym miejscy w ogóle nie było żadnej drogi. Był za to las. Las który z całą pewnością doprowadzi ich do bunkra.

Chłopak nałożył mocniej na głowę kaptur i szczelniej owinął się płaszczem.
- Widzicie? - odezwał się do pozostałych - Już prawie jesteśmy. Trzymaj sie, zaraz czeka Cię gorąca kąpiel - dodał do Topielca i z podskokiem odwrócil się w stronę drzew.

- Chodźmy - rzucił odwrócony do reszty plecami i szybkim krokiem ruszył przez las w stronę ciepłego posiłku i łóżka.
Żeby zimna kąpiel ich nowego towarzysza nie była jego ostatnią, musieli się śpieszyć. Połamane gałęzie, gęste krzaki i śliskie, oblodzone kamienie nie ułatwiały marszu i w połowie drogi musieli zwolnić żeby nie zrobić sobie krzywdy. Topielec również miał coraz większe problemy z chodzeniem. A ponieważ nie było raczej szans, że jego stan sie poprawi, trzeba było szybko podkręcić ogrzewanie.
Z dobrych wiadomości była cisza w lesie: żadnego szczekania wygłodniałych psów, żadnych okrzyków dzikusów - wyglądało na to, że kimkolwiek byli, napastnicy skupili się na mieście, na wyspie zostawiając tylko niewielki oddział.

Gdy wreszcie zobaczyli prześwit w gęsto rosnących drzewach, Will przyśpieszył kroku i wyszedł na drogę. Tym razem również szczęście niezbyt mu sprzyjało: to całe omijanie zarośli trochę zniosło ich grupę z pierwotnej trasy. Znajdowali się około kilometra od bunkra. Jednak była to już prosta droga i na dodatek odzyskali łączność radiową.


- Słyszycie nas? - spytał przez krótkofalówkę

Głos odezwał się prawie od razu. Najwyraźniej ktoś tam czuwał przy radiu. Właściwie to nawet sam Barney.

- Will? Gdziewyście się podziewali? Nie ma was od rana? Co się stało? Jesteście cali? - przedwojenny naukowiec nie bawił się w subtelności i od razu spytał o to co go najbardziej interesowało.
- Tak, to my - odpowiedzial - wszystko wyjaśnię jak przyjdziemy. Mamy gości, przygotujcie ciepłe żarcie i gorącą kąpiel. To ostatnie to nie żart - dodał dla pewności - ktoś sobie zafundował kąpiel w przeręblu.
Następnie odwrócił się do Kelly i wziął głęboki oddech.
~ Na pewno się uda ~ pomyślał
- Mam nadzieję, że rozumiecie, że nie ja jestem tu szefem - odezwał się do "dziewczyny Baby" - Niestety muszę więc was prosić o oddanie broni zanim was zaprowadzę do bunkra. To tak dla bezpieczeństwa wszystkich - dodał

- Gości? Jakich gości? Kogo tu przyprowadziliście? - spytał hibernatus całkiem czujnie i podejrzliwie. Choć Will wyczuł także zdziwienie. - To ja miałem ci powiedzieć byś sprawdził przy okazji jakichś dwóch typów co ich w dzień Vince namierzył. Niby mają nocować w Centrum, ale nie wchodzą w zasięg kamer. Vince’owi nie udało się z nimi pogadać, więc spróbuj się dowiedzieć co to za jedni i po co tu przyłażą. Aha, to chyba jacyś Ruscy - dodał swoje rewelacje cybernetyk.

Z Kelly poszło Will’owi zdecydowanie gorzej. Najpierw “dziewczyna Baby” spojrzała na niego jakby niepewna czy żartuje, czy o drogę pyta. Już w tym momencie wiedział, że “jest na nie”. Jej słowa tylko to potwierdziły.

- Słuchaj Will, miły z ciebie chłopak ale nie proś nas o takie rzeczy dobra? Nie musisz się nas obawiać. Ani twoi przyjaciele ze schronu. Jesteśmy przyjaciółmi Baby i chcemy tu na niego poczekać. Poza tym jak widzisz Harry potrzebuje pomocy i musimy go dostarczyć do ciepłego schronienia. - mówiła spokojnym i pewnym siebie głosem. Cwaniak z Vegas wyczuwał w niej osobę nawykła do przewodzenia innym. Tak samo wyczuwał cień nerwowości gdy poprosił ją o zdanie broni. Nakłonienie jej do oddania wyglądało na bardzo trudne zadanie. Zwłaszcza tutaj - w ciemnym, mokrym lesie gdzie miał tylko swojego obrzyna za pasem, a nawet nie licząc podtopionego i zmarzniętego Harry’ego ich było dwoje i mieli broń w rękach.
Pozostałe dwie kobiety jakby wyczuwając nerwowoą sytuację i możliwe kłopoty też wygladały na zdenerwowane. Choć zareagowały trochę inaczej. Marla podeszła do Will’a i położyła mu dłoń na ramieniu choć jak zauważył cwaniak była nie w ciemię bita i na wszelki wypadek stała za nim a nie przed nim. Cindy zaś jakoś tak nie wiadomo gdzie i kiedy odsunęła się na bok od całego towarzystwa.

Chłopak momentalnie stracił humor. Co tak wszyscy pchali się na ich wyspę? Will całkiem lubił innych ludzi, ale gdy miał w tym jakiś cel - a ostatnio wszyscy których spotkał wydawali się pomnażać mu tylko kłopotów.
I jeszcze ta Kelly. Naprawdę uważała za normalne wejście uzbrojonym do czyjegoś domu? Podanie się za przyjaciela Baby było nawet z mutantem obok mało przekonywujące, a gdy tego zabrakło straciło jakikolwiek sens.
Chłopak na takich zasadach się wychował - nikt sobie nie wyobrażał żeby wejść do kasyna, czy rozmawiać z którymś z szefów 5 rodzin z pistolecikiem w ręku. Pozostałych czekał pojedyńczy strzał i pośmiertna strata garnituru.
Zresztą w przedwojennych filmach było dokładnie tak samo - chcesz rozmawiać z szefem, oddajesz broń.

Will potrzebował wykorzystać całą swoją silną wolę żeby udawać spokojnego. Ostatni dzień, był tak dziwaczny i niespodziewany, że był wykończony zarówno psychicznie jak i fizycznie.
- Jeśli wolisz możecie zaczekać na Babę - odparł spokojnie - ale wtedy raczej twój przyjaciel nie przeżyje - chłopak starał się zabrzemieć tak bezdusznie jak to tylko było możliwe.

Po słowach cwaniaka zapadł moment napiętej ciszy. Nawet Harry zdawał się szczękać zębami trochę ciszej. Will widział jak kumpela Baby ocenia go spojrzeniem zdając się sprawdzać jak bardzo serio mówi.
- Na razie jesteśmy w jakimś lesie. Dojdźmy do bunkra to tam wam oddamy broń. - widział, że wcale nie jest zadowolona z takiego obrotu sprawy i ze złością cedzi słowa. Zdawała się jednak choć chwilowo zmięknąć.

Chłopak przymknął lekko oczy. Mimo, że wydawało się, że załatwił sprawę, wciąż zachował podejrzliwość. Znał się na ludziach i wyglądało, że dziewczyna nie blefuje, jednak ryzyko, że Will zaprowadzi ich do bunkra, a oni go zastrzelą wciąż była całkiem spora. Jednak każde ryzyko bycia zastrzelonych wydaje się spore.
Chłopak był zmęczony, ale postanowił nie umierać na marne - jeśli na zginąć, ostrzeże innych o niebezpieczeństwie. Dlatego wziął do ręki krótkofalówkę i z nią w dłoni wskazał właściwy kierunek.
- Tędy - powiedział i ruszył drogą.


Sprawa zdawała się być chwilowo załatwiona. A przynajmniej odroczona. Z miejsca gdzie byli obecnie potrzebowali jeszcze jakieś pół godziny, może trochę dłużej, nim dotarli na polanę na którym stało Centrum i wejście do schronu.
Biorąc pod uwagę ewentualną zasadzkę to kilkupiętrowy sporawy, ciemny budynek nadawał się na nią całkiem nieźle. Zwłaszcza jeśli ktoś musiał, tak jak oni obecnie, pokonać otwarty odcinek gołego pola nim znalazł się przy ścianie, czy wejściu do budynku. Will widział, że niewiele się tu zmieniło odkąd opuścił to miejsce rano.
Ludzie Kelly, ona sama, i obie dziewczyny przycupnęli przy schroniarzu i czekali co zrobi. Tak z zewnątrz to nie było widać by ktoś był w środku. Z drugiej strony to spory budynek był. Najłatwiej zejść do schronu było ruszyć klatką schodową niedaleko głównego wejścia i zejść do piwnicy. Nie wiadomo było jednak gdzie są ci dwaj Ruscy o których mówił Barney i czy w ogóle tu jeszcze są. Mogli na noc gdzieś poleść w cholerę.

Will rozejrzał się dookoła wypatrując Rosjan. Ostatnio zrobił się strasznie nerwowy - wszędzie wypatrywał zagrożeń, nie ufał ludziom, rozpatrywał najgorsze scenariusze. Nawet teraz widział oczami wyobraźni dwóch ruskich skradających się za ich plecami i czekających aż chłopak zaprowadzi ich bazy.
To wszystko wina ciągłego stresu. Will nie był przyzwyczajony do walki ze zmutowanymi pająkami, innymi stworami porywającymi jego towarzyszy, czy wreszcie do obrony przed bandą dzikusów ubranych jak Adam i Ewa oraz ich wściekłymi psami. Chłopak wolał spotkania twarzą w twarz, wzajemne czytanie siebie, rozpoznawanie frajerów których można oskubać i takich którym lepiej spuścić z ceny. To był jego świat. Chłopak westchnął i zebrał się w sobie.

- Chodźcie - zwrócił się do reszty - wycieczka zaraz się skończy

Will poprawił spodnie jednocześnie sprawdzając, czy obrzyn jest na właściwym miejscu. Po czym powoli ruszył do głównego wejścia próbując nie robić zbytniego hałasu. W środku Centrum jeszcze raz rozejrzal się po okolicy i ruszył schodami w dół. Po drodze zdjął z głowy kaptur i wyjął ręce z kieszeni. Gdy zeszli do piwnicy, ruszył dalej aż dotarł do drzwi bunkru. Na miejscu obrócił się jeszcze i upewnił się, że rosjanie nie czają się za plecami żadnego z nich.

Po drodze nigdzie nie spotkali ludzi o których wspominał Barney. Jednak nie zagłębiali się w budynek Centrum, ale aby dostać się do schronu to nie było konieczne. Po zejściu do piwnicy trzeba było jeszcze użyć latarek bo panowały iście smoliste ciemności. W piwnicy również nie natrafili na żadnych obcych.
W końcu przeszli pod samo podejście do schronu prowadzące na dół. Farciarz z Vegas mógł się poczuć ciut pewniej bo wiedział, że jest już w zasięgu kamer ze środka.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział do reszty - zaraz czeka was gorąca kąpiel i ciepły posiłek.


Na jego słowa zapanowało trochę rozluźnienia. Wszystkim zdawało się sprawiać ulgę to, że w końcu dotarli do wejścia do tego mitycznego bunkra. Tylko Cindy, jedyna która była tu z obecnych towarzyszy Will’a wcześniej rozglądała się nerwowo dookoła.
- A co się stało z zarazą? I gdzie są ciała? - spytała na głos wyrażając swoje zdenerwowanie. Słowa “zaraza” i pytania o ciała spowodowały gwałtowny odpływ dobrego humoru.
- Jaką zarazą? Nic nie mówiłeś o jakiejś zarazie? - spytała bystro i czujnie Kelly. Marla nie wypowiedziała swoich wątpliwości na głos ale zdawała się chcieć usłyszeć jakieś wyjaśnienie na ten temat.

Chłopak uśmiechnął się nieznacznie. No tak - tyle się wydarzyło od czasu ich choroby, że niemal o tym zapomniał.
Desperacki wyścig z czasem by odnaleźć szczepionkę, pierwsze objawy choroby, walka ze zmutowanymi pająkami i czym tam jeszcze i wreszcie znalezienie szczepionki trochę wyblakły w obliczu spokojnej, systematycznej pracy układania sobie życia w bunkrze. Baba wybił pozostałe mutanty, wszystkie zwłoki zostały spalone i razem zaczęli przystosowywać bunkier do życia.
Potem dołączył do ekipy Juan z rodziną i nie zachorowali - wszyscy uznali więc, że zaraza się skończyła.

- Spokojnie - odpowiedział Kelly - bunkier został oczyszczony, zdezynfekowany i nie ma nawet śladu zarazy. Od tego do bunkra zeszło z 5 osób i żadna nie miała nawet najmniejszych objawów. A w razie czego możemy w godzinę wytworzyć szczepionkę przeciwko temu cholerstwu - chłopak starał się odpowiadać jak najspokojniej, by nie powodować kolejnych stresów dziewczynie
- Nie zabierałbym was do bunkra gdyby w środku czaiły się mutanty i następnego dnia mielibyście umrzeć od zarazy - dodał kręcąc z rozbawieniem głową - Nie jesteście pierwszymi który są naszymi gośćmi i nikt wcześniej nie zachorował - przypomniał jeszcze raz
- W środku jest bezpiecznie, a przede wszystkim ciepło. Jak chcecie wejść, to zapraszam - rzucił na koniec i odwrócił się do Kelly.
- A co do nas... Dotrzymasz umowy? - spytał wprost
 

Ostatnio edytowane przez Carloss : 21-09-2014 o 11:34.
Carloss jest offline  
Stary 21-09-2014, 15:55   #94
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
// dziękuje za współpracę MG, PPPP oraz Mike.

Baba przyjrzał się okolicy kościoła. Najwidoczniej osadnikom udało się obwarować dość dobrze. Wskazywały na to liczne trupy, którymi usłana była okolica kościoła.
Kościół cechował się dość małymi oknami, które na dodatek były osadzone dość wysoko. Bez drabiny, raczej nikt tamtędy nie dał by rady się przedostać.
Nad budynkiem górowała smukła wierza kościelna. To właśnie z niej dochodziło natarczywe bicie dzwonów. Dwuskrzydłowe drzwi wyglądały bardzo solidnie. Ciężkie, zapewne dębowe i wzmocnione metalowym okuciem. Widać było, że miejscowi dbają o sój kościół.

Baba bardzo żałował, że nie mają zapasowej radiostacji... a może... - Chomik, nie masz może w plecaku czasem jakiejś dodatkowej krótkofalówki? Można by dać tym z kościoła i utrzymać tym sposobem łączność..
Okazało się, że Chomik nie ma drugiej krótko fali a jego nowy/stary kumpel Cliff w ogóle żadnej nie ma. Widocznie sprawne krótkofalówki to nie był standard w dzisiejszych domach. Pewnie Barney czy Striper mogliby takie coś zmajstrować… Jakby ich oderwać od ich zajęć… Ale obecnie musieli sobie poradzić z tym co mają.
Baba spojrzał znów na wysoką wierzę. Nadawała się idealnie, by obserwować okolicę. Bardzo żałował, że nie mają ze sobą pana Wampira. Bosede miał okazję przyjrzeć się jego zdolnością strzeleckim, snajper na wieży był by idealnym wsparciem.

- Spróbujmy z nimi porozmawiać. - zaproponował. Nie było czasu, aby bawić się w podchody. Nie zamierzał się też włamywać do środka.
Pozostając za bezpieczną osłoną, którą dawał mu mur domu, za którym się schował , Baba zagwizdał głośno i zawołał. - Nie strzelać, tu Baba. Jest ze mną pan chomik i pan pies i pan Cliff. Przyszliśmy by pomóc.

Na słowa Mutanta odpowiedziano po chwili zwłoki. O dziwo odpowiedział mu sam szeryf Dalton. - Jeśli to ty jesteś Baba to pokaż no się. Spokojnie i bez numerów. To nie będziemy strzelać. - doszedł do trójki towarzyszy okrzyk szeryfa z wieży kościoła.

Baba wychynął za rogu machając w stronę wieży. Nawet się nie zdziwił, że szeryf nie rozpoznał jego jednak dość specyficznego głosu. Zachował jednak na tyle ostrożności, iż wychynął jedynie tyle ile niezbędne, chowając większość ciała nadal za ścianą.
- Jak możemy pomóc panie szeryfie? Potrzeba wam czegoś? Spróbujemy ewakuować część mieszkańców do was, dobrze?

-Podejdź bliżej! Bez numerów! - odkrzyknął mu z kilkudziesięciu metrów szeryf. Baba widział, że na tle cieplnej sylwetki obydwu ludzi na wieży nie zauważył chłodnego kształty broni. Z drugiej jednak strony jakby wyszedł na otwartą przestrzeń w pobliże kościoła nawet jego szybkość i refleks nie uchroniłaby go przed ostrzałem z wieży. A skuteczność tego punktu obrony jaką dawał kościół widział na zgromadzonych zimnych i stygnących ciałach na przedpolu budynku. Sam kościół, położony na lekkim wzniesieniu, z gołym przedpolem we wszystkie strony, wysoko położonymi oknami i tą wieżą nadawał się całkiem nieźle do obrony. Nawet jeśli był zrobiony jedynie z drewna.

- ehem - Baba przełknął głośno. Miał wyjątkową awersję przed paradowaniem po otwartym polu pod muszką snajperów.
Rzucił okiem na leżące dookoła trupy. W szczególności na osadników. - Chomik... czy to rany postrzałowe czy... inne?

Towarzysz ochroniarza popatrzył na powalone ciała przyglądając im się chwilę. W końcu wzruszył ramionami i powiedział. - Ten tu ma rozwalony łeb od postrzału. Ale tamtą panią to chyba coś rozszarpało. Pewnie te ich psy… Ale reszta to za daleko a ja po ciemku nie widzę tak jak ty… - odparł krótko kumpel.

- Coś ten szeryf słabo cię zna? - mruknął Clif - Może trzymają go na muszce, albo kogoś z jego bliskich i kazali mu wywabić cię? Może nie tylko dzikusy tu się kręcą?

- uhm - odchrząknął Baba znów niepewnie. - Niby nie ma broni... - rzekł cicho.
Słowa Clif 'a nie dodały mutantowi specjalnie otuchy. Nie żeby czuł się wcześniej pewnie... co to to nie....
- Clif, osłaniaj mnie. baba wyjdzie... - zadecydował w końcu.

- Pojebało cię? Mam tylko dwie klamki i obrzyna. Mam na nich krzyknąc jak cię jebną? - Clif zaczał uważnie przepatrywać teren wokoło.

- Grzeczniej proszę pana, brzydkie słowa sprawiają, że pan Jezus płacze. Tak mówiła mi zawsze moja mama. - odparł bardzo grzecznie Baba.
Nieco się zamyślił. - Proszę zatem strzelać w ich ogólnym kierunku... może ich pan wystraszy...

Clif spojrzał z uwagą na mutanta, ale nie powiedział ani słowa, bo skoro Jezus płacze słysząc brzydkie słowa to co robi jak ludzie zabijają się jak zwierzeta? Wolał nie zagłebiać sie w teologiczne rozważania.

- Baba wychodzi - zawołał mutant do szeryfa, stawiając pierwszy krok. Stanął jednak dość blisko budynków, nie wychodząc za daleko na otwarty teren.
- Nie mamy za wiele czasu. Baba ruszy pomagać innym w mieście. A wy czegoś potrzebujecie? - powtórzył swoje pierwotne pytanie.
Dzwon zagłuszał trochę rozmowę, zatem Baba podszedł bliżej, powoli. Niepewnie...

Baba nie spuszczał oka z wierzy idąc tak odkrytym przez pole śmierci. Ostrożnie stawiał kroki, by nie nadepnąć na jednego z martwych. Zastanawiał się, czy jakby zaczęli do niego strzelać, lepiej było by umykać czy otworzyć ogień? Dzwonnica dawała marną osłonę przeciw jego karabinowi. na całe szczęście, nie musiał podejmować tej decyzji.

Gdy wielgachny mutant szedł po otwartym terenie ku budynkowi po środku placu zdawał sobie bardziej od swoich towarzyszy sprawę z ryzyka. właściwie pozostawała kwestia zaufania do szeryfa. Jak tak szedł to sobie przypomniał, że Will kiedyś mu mówił, że na jego oko to Dalton za nim nie przepada. Z drugiej strony jednak Baba za dużo osobistych kontaktów z nim nie miał i raczej szeryf zachowywał się poprawnie. Choć do życzliwego czy przyjemnego typu ludzkiego nie należał. Teraz jednak maszerując po otwartym polu zasłanym trupami nie bardzo mógł coś jeszcze zrobić niż iść dalej lub zawrócić. Zdecydował się na te pierwsze i po krótkiej, ale nerwowej chwili dotarł w pobliże kościoła.
Będąc w pobliżu widział jak jedna z sylwetek na wieży znika najwyraźniej schodząc na dół. Po chwili gdy Baba stanął tuż przed kościołem z jednego z wybitych okien doszedł go ponownie głos szeryfa.
- Spotkał pan kogoś panie Kafu? Tych dzikusów albo kogoś od nas. - doprecyzował swoje pytanie szeryf. Trochę mówił głośniej niż zwykle. Pewnie przez to siedzenie w pobliżu dzwonów.
Śledząc podróż wielgachnego towarzysza i Cliff i Chomik mogli jedynie obserwować i trzymać kciuki. Zwłaszcza Cliff trafnie oceniał możliwość swojego ewentualnego „wsparcia” na taką odległość. Jednak na razie nic złego się nie działo. Mutek dolazł do kościoła cały i chyba nawet zaczął z kimś gadkę. Był już jednak bliżej rozmówców więc obaj przestali się drzeć przez co obaj kibice nie mieli pojęcia o czym gadają. Uwagę Cliffa jednak zwrócił Pies. Zaczął węszyć, strzyc uszami i generalnie widać, że coś go zaniepokoiło. Po chwili, jak to miał w zwyczaju, po prostu polazł gdzieś znikając w jakiejś dziurze w płocie.

- Uważaj, - ostrzegł Chomika - Pies coś poczuł. Ktoś tu musi się czaić.
Zaczął się wsłuchiwać w otoczenie, gotów w każdej chwili dobyć broni jeśli zajdzie taka potrzeba.

- W drodze na wyspę zostaliśmy zaatakowani przez 2-3 tuziny dzikusów. Unicestwiliśmy ich, proszę pana. Wróciliśmy, by wesprzeć osadę. - streścił Baba.
- Za pana zgodą, ruszymy w miasto, i spróbujemy sprowadzić tu kogo się da. Widzę, proszę pana, że dobrze się tu obwarowaliście. Czegoś wam trzeba?

- Wróciliście nam pomóc? - szeryf zdawał się chyba zdziwiony. Milczał chwilę po czym odezwał się znowu, tym razem już zwyczajowo pewnym siebie, chropawym głosem. - Do rana damy radę. A rano się pomyśli co dalej zrobić. Jeśli kogoś spotkacie od nas na ulicy niech kierują się tutaj albo na posterunek. Wszyscy musimy przetrwać do rana. Rano się pozbieramy i sprawdzimy kogo brakuje. - powiedział silnym, zdecydowanym głosem. Baba się nie dziwił, sporo ludzi w dzień było dużo odważniejszych niż w nocy. Z drugiej strony świat teraz był taki, że nie było się co temu dziwić. Złe wilki i potwory naprawdę chodziły po tym świecie i właśnie najczęściej w nocy.
Po chwili chyba ktoś powiedział do Daltona coś ze środka albo po prostu zamienił z kimś ze dwa zdania. Sądząc po tym jak kierował twarz pewnie tamta osoba stała w środku na podłodze, blisko ściany w więc i stróża prawa. Ale nawet wysoki mutant nie widział kto to mógł być. Po tej krótkiej wymianie zdań szeryf odezwał się jeszcze raz do mutanta.
- Jeśli to możliwe sprawdźcie czy da się coś zrobić z tymi pożarami. Bo jak ogień się rozprzestrzeni… - nie musiał kończyć co się stanie, jeśli ogień się rozszerzy na inne budynki i sektory miasta.

- Baba mówił, że pomożemy, gdy będzie trzeba - odparł mutant szczerze na zdziwienie szeryfa.
Rano... słońce. Ludzie byli tacy... Bali się nocy, bali się potworów. Baba był potworem. Baba lubił mrok. Noc i ciszę. On był zwykle drapieżcą, a inni zwierzyną. Dziś też zapoluje.
- Dobrze panie szeryfie. - Baba spojrzał na wschód, jakby oceniał ile czasu zostało do rana. - To będzie długa noc. Długie polowanie. - Potem spojrzał na łuny oświetlające osadę. Pokiwał smutnie głową. - niewiele Baba z pożarem może zrobić. Może jak zabiję wpierw dzikusów. Może wtedy. Teraz muszę ruszać. Proszę się za nas pomodlić panie szeryfie. - poprosił mutant, bądź co bądź, szeryf był w odpowiednim miejscu na tego typu czynności.

Chomik widząc iż nic złego się mutantowi nie przydarzyło, również podszedł do kościoła.
- Co do pożarów, to mogę spróbować rozpalić przeciwogień, szeryfie, ale mam już mało paliwa. Gdyby znalazło się trochę… - staruszek zaczął wyliczanie potrzebnych materiałów.

Tymczasem Cliff stracił na chwilę z oczu swojego psiego partnera. Przez ten płotek nie aż tak łatwo bylo się przecisnąć. Pewnie jakby kopnąć parę razy to by się rozpadł albo chociaż dziurę można było wybić. Pewnie dąłoby się przeskoczyć o ile by się przy tym nie rozleciał i nie spadł wraz ze skoczkiem. Możnabyło się jeszcze przeciskać za Psem. Szczeniaczkiem już dawno nie był więc gdzie on wlazł to i człowiek miał spore szanse wleźć.
Przez szczelinę rewolwerowiec widział swojego pupila. Ten przysadził nos do ziemi i węszył. Zdawał się być na poły zaintrygowany i zdenerwowany jednocześnie. Zdawało się, że coś rozważa w swojej psiej głowie po czym nie oglądając się za siebie pocwałował raźno znikając w jakimś rozwalonym domu.

Wróciwszy do reszty, Baba przekazał słowa szeryfa. Chomik znał się na ogniu jak nikt inny. Jeśli można było zrobić coś z pożarami, Baba był pewien, że Chomik będzie wiedział co. Lecz nie tym zawracał sobie teraz głowę.
- Ruszymy w stronę odgłosów walk. Wesprzemy broniących się. - zakomenderował i już chciał ruszyć dalej, gdy zobaczył, że pies gdzieś zniknął. - Coś wywęszył? - dopytał a potem zaproponował swą pomoc przy powiększaniu przejścia.

- Cholera wie, idziemy za nim. Poprzednim razem przyniusł trupa dzikiego psa… - odparł Clif.

- Na mój gust nie zaprowadzi nas w większe kłopoty, niż te z których uciekliśmy - Chomik wsparł Clifa - Idziemy za nim.

Dwójka ludzi dość szybko straciła psa z widoku. A na twardym, zbitym, śliskim i mokrym śniegu, po ciemku, było odbitych od cholery śladów i miejscowych, i napastników i nawet psów. Więc po tropie pójść też nie było łatwo. Trochę inna sprawa była z mutantem. Ten mając ogólny kierunek marszu, wyłapał dość charakterystyczne tropy wielkiego czworonoga nawet w takiej gęstwie śladów. Musiał jednak przyznać, że na dłuższą metę nie mogłoby być nieciekawie jakby mieli tak maszerować wzdłuż tego tropu.
Na szczęście okazało się, że meta była krótsza niż dłuższa. W budynku, w którym zniknął Pies znaleźli kilka ciał. Czwórka okaleczonych zwłok mieszkańców osady. Rany cięte skumulowane na korpusie i ramionach mówiły Babie, że pewnie próbowali się zasłaniać przed ciosami. Pewnie nie mieli broni skoro używali do tego ramion. Cliff i Chomik musieli wierzyć na słowo bo wewnątrz budynku było prawie całkowicie czarno. Potykali się wręcz o te ciała o których mówił mutant. Tylko ramy otworów jak drzwi czy okna jaśniały się granatem. Ogólnie były czempion aren naliczył siedem ciał tubylców i ze dwa napastników. No i jedno psie truchło. Wyglądało, że owa czwórka zginęła w biegu ale pozostałej czwórce to już ktoś nieco czasu poświęcił. Mimo wszystko Psa jednak tu nie było widać. A według Cliffa trupy, nawet świeże, może by zaciekawiły czy zaniepokoiły jego czworonoga ale raczej nie na tyle by się miał ochotę urwać. Chociaż może… Czasem Pies zdradzał swoimi manierami i łażeniem własnymi drogami iście koci charakter.
Z budynku mordu Baba ich poprowadził do następnego i zatrzymał się niedaleko przy jakimś podwórku. Wskazał swoim towarzyszom jakiś ruch w krzakach. Gdy dostosowali wzrok do ciemniejszej plamy rozpoznali sylwetkę wielgachnego czworonoga. Wyglądało na to, że właśnie z jakąś widocznie ponętną suczką pracują nad następną psią generacją. potwierdzały także ich odgłosy, jakie do nich dochodziły.

Czworonogi jakoś specjalnie długo nie zabawiały podglądaczy widowiskiem. Skończyły co swoje i każde rozeszło się w swoją stronę. Pies bez wahania podbiegł do „swoich ludzi” radośnie merdając ogonem. Sprawiał wrażenie zadowolonego.
Teren, pogoda i pora doby nie sprzyjały poszukiwaniom. Dało się słyszeć coraz mniej strzałów i odgłosów walki. Walka najwyraźniej dogorywała. Znaleźli jeszcze kilka pojedynczych osób czy grupek uciekinierów. Na ogół jednak wyglądało na to, że ludzie trzymają się w domach i na ogół taka kryjówka spełniała wymogi bezpieczeństwa na dzisiejszą noc.
Samych napastników też nie spotkali za dużo. Zaledwie kilku i to na ogół pojedynczo. Sprawiali wrażenie rabusiów i maruderów. Najwyraźniej, jeśli była jeszcze jakaś większa grupa to teraz po nocy ciężko ją było znaleźć. Wraz z wygaśnięciem większości walk ich obecność przestała być zauważalna z daleka i jeśli się na nich nie wpadło ciężko było ich odszukać. Wszyscy trzej zaś zaczynali już odczuwać zmęczenie i znużenie. Co na nocne łowy w paskudnej pogodzie gdzie zza każdego rogu mogła wylecieć włócznia czy dzikus z maczugą nie wróżyło zbyt optymistycznie. Byli w końcu na nogach od zeszłego ranka, choć każdy był zajęty czym innym to jednak niedługo było do kolejnego poranka.

Odnalezionych osadników trójka z wyspy kierowała w stronę kościoła. Odprowadzając choćby kawałek dla większego bezpieczeństwa.
Tych kilku dzikusów, jacy się napatoczyli udało się wyeliminować bez większych problemów. Baba czuł jednak niedosyt. Liczył, iż znajdzie ich więcej, że będzie mógł wyłączyć z gry większą ich ilość... niestety, nie było mu to pisane, nie tej nocy...

Zmęczenie wzięło w końcu górę i trójka postanowiła, że trzeba nieco odpocząć. Znaleźli sobie piętrowy budynek, nieopodal, w bezpiecznej odległości, płoną inny, dając jako takie oświetlenie. Wnioskując po grubych belkach, powinien płonąć do rana i dać ludziom dość światła by mogli się orientować, gdyby doszło do napaści.
Na dole odnaleźli martwych właścicieli, poczęstowanych żelaznymi szpikulcami...
Trójka usadowiła się na górze. Wąskie zakręcające o 90 stopni schody były idealne do obrony. Zwłaszcza że na pietrze było obok schodów dość miejsca, by wszyscy trzej mogli prowadzić ostrzał. Baba przytargał ciężką komodę, i położył ją u zwieńczenia schodów. Mieli ładną zasłonę zza której mogli prowadzić ostrzał. Na schodach ułożyli kilka małych przeszkód, głównie krzesła i uzbroili całość jeszcze stalową linką. Jeśli ktoś by chciał się przebić pod ostrzałem na górę... to z pewnością zostawi na nich wiele swej krwi.
Pożar z pobliskiego budynku zalewał schody i dolne piętro w pomarańczowej poświacie.
Nieliczne okna na piętrze zostały również zabezpieczone. Choć były na tyle wysoko, iż raczej NIK nie powinien przez nie się wkraść.
Jeśli dzikusy przebiliby się przez schody, to trójka przygotowała sobie ucieczkę przez okno. Każdy z pokoi na górze został tak przygotowany, by można było zamknąć drzwi i zastawić je szafą. Co powinno dać chwilę, by ludzie i mutant mogli ewakuować się oknem.

Pierwszy wartę objął Baba, usadawiając się u szczytu schodów. Czasem spoglądał też przez okno na zewnątrz, lecz na tyle ostrożnie, by nikt go nie widział.
 
Ehran jest offline  
Stary 22-09-2014, 01:30   #95
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Centrum Cheb; knajpa "Wesoły Łoś"; ok 3 godz do świtu



Scott Sanders i Nico DuClare




Przy pomocy właściciela i dójki dzieci prace z przygotowywaniem noclego w zdewastowanym lokalu poszły dwójce najemników całkiem sprawnie. Scott pomysłowo wzmocnił swoimi szybkozłączkami prowizoryczną barykadę a resztę poskręcali i powiązali jak się dało.

Przeszukali też ciała, zarówno napastników jak i obrońców. Dzięki dzikiemu, wręcz małpiemu, wyglądowi tych pierwszych wcale nie było problemów z rozróżnieniem jednych od drugich. Nie było przynajmniej obawy, że agresorzy wtopią się w tłum. Ich prymitywne oblicza mogły kogoś zmylić jedynie z daleka lub przy słabej widoczności.

Wśród ciał napastników znaleźli całkiem niezłą kolekcję broni białej. Dominowały u nich noże i włócznie. Zdaje się jednak każdy miał też coś w stylu siekiery, maczugi czy czegoś do dźgania. Było też trochę oszczepów. Wszystko było wykonane w bardzo prymitywno - improwizowanym stylu. Zapewne przeciętny ludzki uczeń kowala czy płatnerza wstydziłby się przyznać do takiego partactwa. Choć na gladiatorskie oko Scott'a i traperskie Nico zaletą takiego sprzętu było to, że można go było zmajstrować prawie, że na każdym postoju czy ogólnie w drodze. A jak pokazywały ciała obrońców zabijał równe skutecznie jak perfekcyjna, wyważona co do milimetra i wykonana przez zautoamtyzowane przedwojenne fabryki broń ludzi.

Każdy z prymitywnych wojowników miał też też wymalowane jakieś dziwaczne barwy i symbole na sobie. Nie wzgardzali też tatuażami o podobnej ornamentyce. Do tego mieli zastanawiająco dużo "śmieciowej" biżuterii wykonanej chyba ze wszystkiego co było choć trochę błyszczące albo kolorowe a najlepiej z metalu i widocznymi obwodami scalonymi. U jednego znaleźli wśród elementów wisiorka kartę pamięci. Ale bez sprawnego komputera nawet nie dało się sprawdzić jak działa.

U ludzkich obrońców dominowały pistolety i rewolwery. Wyglądało na to, że próbowali się tu schronić przypadkowi ludzie bo uzbrojenie przypominało to które widzieli wieczorem u bywalców tego lokalu. Cechą wspólną był prawie całkowity brak amunicji do tej broni. Biorąc pod uwagę to, że prawie wszystkie ciała obrońców znaleźli za pierwotną barykadą a także to, że część z nich miała w pobliżu upuszczone noże czy nogi od stołu nie trzeba było dużo dedukować by odtworzyć przebieg zdarzeń.


---


Wszyscy odczuwali już całkiem solidne zmęczenie wydażeniami z całego dnia. Ponieważ nie wiadomo było co przyniesie nowy dzień doświadczenie podpowiadało by wyspać się zawczasu ile można. Zwłaszcza, że po może zimnej ale całkiem sytej kolacji które marudząc ale jednak zafundował im wszystkim "na koszt firmy" zdruzgotany Jack z pełnymi żoładkami zasypiało się cąłkiem łatwo i przyjemnie.

Scott ze swoim zmiennikiem poszli już spać. Nico zaś z Rudym objęła wartę. Zabawne, że ludzi wciąż umawiali się na konkretne godziny jak mało kto miał zegarki. Zwłaszcza takie działające i jeszcze pokazujące prawidłowy czas. To i 3 godziny trzeba było odliczać na czuja.

Jack okazał się całkiem gadatliwy jak na nocnego stróża. Teraz pogrążony w ciemności i milczeniu, wsłuchany w bicie dzwonów i wpatrzony w łuny pożarów i pociągając łyka tego i owego zdaje się ponownie zatonął w ponurych myślach. Wymruczał więc od czasu do czasu jakieś zdanie. Nawet panna DuClare nie była pewna czy to mówi do niej, czy się pyta, czy gada do swoich imaginacji czy po prostu tak ma z natury.

-... Co za chuje... przyjeżdżają i się strzelają... umnie w barze... mało kurwa ruin naokoło?... no żeby chociaż wyszli na ulice cwele jedne... i ten Maurice... co on sobie myśli?... trzymać trupy w barze?... przecież tu ludzie jedzą... ale już nie przyjdą... bo już nic nie będzie... a tak się starałem... wiesz jak trudno prowadzić taki lokal?... ile to trzeba się z luxmi ugadywać?... o wszystko... z każdym... ale to już koniec... jak przyszli to nic nie mogliśmy zrobić... za dużo ich było... całe mrowie... więcej niż mieliśmy kul... rzucili się na nas... ogarnęli nas... byli wszedzie... nic nie mogliśmy zrobić... nic... oni zawsze przychodzą zimą... ha, jak Custer... ale z Custerm można się było dogadać a z nimi nie... i nigdy nie byli u nas w centrum... czasem kogoś na obrzeżach albo w lesie... ale pojedyncze osoby... dało się przeżyć... i to taką masą... dużo ich... u innch byli ale nie u nas... jakoś mieliśmy szczęscie... aż do dzisiaj... a nawet jak się wywiniemy... to przyjadą kumple Custera i nas załatwią... jak nie jedni to drudzy... ja pierdolę co za syf... - nasłuchała się tego trochę dziewczyna z północy. Dobrze, że nie nawijał non stop i raczej mamrotał cicho pod nosem. Nikogo nie pobudził ani nie ściągnął uwagi. Rozważania czy coś z tym zrobić czy nie przerwało jej jakiś dźwięk z dołu. Nałuchiwał jeszcze chwilę ale nie powtórzył się. To mógł być wiatr albo zbłąkany pies. Mógł być też jakiś miejscowy albo dzikus. Z miejsca na górze przy schodach miała bardzo ograniczony widok na to co się dzieje na dole w głównej sali knajpy albo przed nią. Postawili też ze Scott'em na bezpieczeństwo a nie szybkość więc odsuwanie szaf i potem przeciskanie się przez barykadę na dole do zajęć szybkich i cichych też raczej nie należało.



John Doe i Yelena z Detroit



Erik powiedział co prawda gdzie jest apteczka ale jak po klatce schodowej i zawalających ją trupach dzikusów i psów wrócili na parterk okazało się, że to co znaleźli w piwnicy to pikuś. Tu na parterze napastnicy mieli więcej czasu i swobody to i poużywali sobie aż miło. W ciągu dwóch czy trzech godzin zdemolowali lokal kompletnie. Właściwie wszystko prócz ścian i rzeczy przymocowanych na stałe zostało rozwalone, połamane i generalnie zniszczone. Zupełnie jak szarańćza wypuszczona na pole.Znalezienie tu czegokolwiek, dajmy na to apteczki, sprawiało wrażenie graniczącego z cudem. No chyba, żeby się pofarciło i była gdzieś na wierzchu.

Zwłaszcza, że trzeba by szukać po ciemku. Generator co prawda jeszcze działał i światłow piwnicy było. Ale na parterze wszystkie żarówki czy światła zostały zniszczone. Ostatnie jakie się ostało to te na półpiętrze klatki schodowej dające nieco świała na parterze przy wejsciu do niej. Za to co byli pewni, nie było żadnych napastników ani na parterze ani na piętrze. Nie było też zadnych ciał prócz tych co minęli na schodach.


---


Drogę powrotną do "Łosia" pokonali właściwie bez przeszkód. Choć musieli przedrałować główną ulicą dobry kawałek. Pierwszy raz odkąd weszli na posterunek mieli okazję wyściubić z niego nosa i zerknąć co się dzieje. A okazało się, że nie dzieje się dobrze. Co chwila natykali się na jakieś pojedyncze ciało. Czasem wyglądało na kogoś z miejscowych, czasem na takich dzikusów jak mieli okazję sami spotkać w piwnicy albo psy niewiadomej przynależności.

Wcale niedaleko coś płonęło i z dochodziła ich łuna pożaru. Nie oświetlała ich bezpośrednio ale jasno mówiła, że źle się dzieje w mieście. Tak samo jak dzwon z kościoła który bił na trwogę. Nie byli pewni czy im się zdawało czy od czasu do czasu rzeczywiście w ciemności, pomiędzy bocznymi budynkami i uliczkami przemykały jakieś kształty. Mijali zwłoki zadźganych ludzi, ludzi z wywleczonymi na zewnątrz wnętrznościami, ludzi przybitych do drzewa czy same głowy ludzi bez ludzi. Wyglądąło na to, że niezbyt dobrze było wpaść w łapy tej dzikiej hordy.

Mimo wszystko w pobliże knajpy gdzie zaczęli swoją wycieczkę w uroczej obstawie na posterunek dotarli cali i zdrowi, bez fizycznego uszczebku. Widok knajpy jednak był zdecydowanie inny od tego jaki zostawili. Gorszy. Już po obu strzelaninach nie wyglądał zbyt ładnie ale teraz wszędzie wokół walały się ciała w większości dzikusów i ich czteronożnych pomagierów. Poza tym panowała ciemność i cisza.

Niby wciąż stały te bryki Sand Runnersów przed barem, niby szyby w oknach frontowych były wciąż powybijane ale jednak ta cisza i ciała przypominały to co zazwyczaj można było spotkać na Pustkowiach a nie w okruchu cywilizacji. To co w środku mogli zobaczyć z zewnątrz w większości tonęło w mroku. A to co widzieli sprawiało podobne wrażenie jak to jakie wynieśli ze zdewastowanego komisariatu. Generalnie wygląd nie zachęcał do odwiedzin ale w środku powinny być ich rzeczy no i jeśli ktoś tam był to musiał byc cholernie cicho.





Zachód Cheb; zdewastowany dom; ok 3 h do świtu



Bosede "Baba" Kafu; Mężny Chomik i Cliff Westrock




Prowizoryczna kryjówka, wybrana przez Babę okazała się całkiem niezła. Ciężko byłoby się pod nią podkraść niepostrzeżenia, zwłaszcza z mutantem i psem na pokładzie a i widok z niej był calkiem niezły na okolicę.

Ludzcy oraz psi towarzysze mutanta udali się na spoczynek. Chwilę oderwania się od ponurych atrakcji tej nocy mieli gdy Chomik wyciągnął z jakiegoś kąta starą gazetę. W większości była średniociekawa choć dla sportu można było zawieścić oko na tym czy na tamtym artykule. Jednak dwie reklamy przykuły uwagę starszawego kucharza.

Pierwszą reklamowała się firma "Stryker" z Kalamazoo wykonująca sprzęt medyczny i protetyczny. Właściwie większość reklamy była skupiona na tej drugiej gałęzi. Było tam po trochy wszystkiego od prostych sztucznych szczęk, poprzez kołnierze ortopedyczne po coś co nazywano "supernowoczesną bioniczną protezą" a na zdjęciu wyglądało jak cyberłapa jakiegoś robota doklejona do ramienia. I oczywiście wedle reklamówki działało super i było superbezpieczne.

Drugą zaś była firma zajmująca się bronią i amunicją. Chomikowi coś świtało, że to pewnie był jeden z tych zakładów zatrudniających przed wojną po kilka kilkanaście osób i zajmujących się zamówieniami, produkcją i przeróbką broni i amunicji dla myśliwych i sportowców w sporej części wysłając swoje produkty poprzez sklepy internetowe. Ten tutaj był położony "nigdzie" i nawet przed wojną chyba to było zadupie bo nawet w ulotce było podane miasto Flint jako drogowskaz. Ten zakład zdaje się specjalizował się w produkcji broni czarnoprochowej na którą przed wojną były dużo mniejsze restrykcje niż zwykłą. Ale i zamówienia na amunicje stanowiła nielichą część przedwojennego menu tej firmy.

Czy po dwóch dekadach coś zostało z obu zakładów to było bardzo dobre pytanie. Na chłopski rozum, że są w stanie nienaruszonym szans raczej nie było. Z drugiej strony może coś tam jednak zostało, zwłaszcza coś co niekoniecznie łatwo wynieść w kieszeni lub jest niezbyt łatwe do opylenia. Właściwie nic nie wiedzieli o tych obu miejscach to można było jedynie bawić się w zgadywanie.


---


Baba zareagował na zagrożenie natychmiast. Zauważył termiczną sylwetkę człowieka jakieś kilka domów dalej. Od pierwszej chwili wiedział, że to nie jest standardowy człowiek. Pojawiał się i znikał. To jeszcze sensacją nie było bo po prostu wpadał i wypadał za drzewa, płoty i budynki to akurat było normalne przy tej odległości i zabudowie. Nienarmalne było jednak to jak tamten się poruszał a mianowicie po dachach. Był niesamowicie skoczny jak na kogoś zrodzonego w naturalny sposób. Tempo poruszania samo w sobie raczej nie imponowało, przynajmniej nie Babie. Jednak dzięki temu, że kicał sobie radośnie jak jakiś przedwojenny superbohater z komiksów w czerwononiebieskim kostiumie na pewno przewyższał mobilnością nawet wysportowanych ludzi. Właściwie Baba był pewny, że on raczej by nadążył, może nawet prześcignął tamtego obcego ale chłopaki pewnie straciliby go z oczu po kilkudziesięciu metrach. Zwłaszcza jakby biegli w standardowy sposób czyli po chodnikach, ulicach i generalnie ziemii. Obcy mniej więcej oddalał się od centrum kierując się na północ.




I poziom Schronu; Wyspa; 3 h do świtu



Will z Vegas




Will musiał przyznać, że słowa Cindy wywołały cała lawinę zaniepokojenia właściwie o wszystkich. No ale nie było się co dziwić, słowa "zaraza" w dzisiejszych czasach nikt nie ignorował. Ci o wątłym zdrowiu już dawno wymarli w ciągu dówch dekad powojnia, z tych co przeżyli jak zmarło się na coś tam od tego czy tamtego było smutno ale nikt nie robił histerii więc jak już padało słowo "zaraza" znaczyło, że to żarty się skońćzyły i coś się wzięło za wykańczanie całych społeczności. No ale jak sobie przypomniał w jakim stanie znaleźli tych gangerów, właśnie tutaj i jesli to było ostatnie wspomnienie "czekoladki" z tego miejsca to się nie było co dziwić, że nie miała miłych wspomnień z tego miejsca. W końcu strach przed zarazą był jednym z głównych powodów jej dezercji. Przynajmniej tak mówiła wtedy jak ją spotkali na jesieni.

Na szczęście gadka trafiła na speca od niej czyli jego, cwaniaka z Vegas. Pogadał, pobajerował, rzucił logicznym przykładem i atmosfera się rozluźniła. Może nie do końća i wszyscy ale zdaje się, że uwierzyli mu na tyle by nie robić więcej chryi o tę zarazę.


---


Pozostała kwestia oddziałku Kelly. A właściwie jej broni. Handlarz widział, że dziewczyna nie zmieniła swojego podejścia do rozbrojenia ani o jotę. Dalej podchodziła do tego jak pies do jeża. Najwyraźniej traktowała to jak zapowiedź gwałtu, morderstwa, pobicia i tortur. W dzisiejszych czasach... To było całkiem rozsądne podejście, zwłaszcza dla kogoś tak nieźle obwieszonego bronią i jak widział Will umiącego się nią posłigować. Pewnie się czuła tak jak on gdyby ktoś mu kazał chodzić z kneblem gdzie usta były jego głównym narzędziem pracy. Zgodziła się ostatecznie na kompromis. Oddadzą swoją broń długą, zatrzymają boczną. I chciałaby, żeby Schroniarze też chodzili bez broni bo jak ma się czuć bezpiecznie jak oni będą z karabinami i obrzynami a oni bez niczego. Zaufanie to coś co wymaga zaangażowania obu stron. Poza tym rozmawiała wcześniej z Babą i nic jej nie mówił, że będą musieli oddawać broń. Rzekła na koniec nieco rozgoryczonym tonem.



---


Gdy otworzył się właz, prześli przedsionek, otworzył się właz wewnętrzny Will wreszcie mógł się poczuć jak w domu. Po cichu mógł z satysfakcją obserwować zachowanie swoich gości. Generalnie te wszystkie światła, sprawne, cichy i wymowny urok działających potężnych pancernych włazów, syk komór hermetycznych komór, robił na nich wrażenie. Nawet butna i wyszczekana Kelly zamilkła. A po technologicznych zabawkach jakimi ona i jej ludzie byli obwieszeni widać było, że do jakiejś tam techniki są przyzwyczajeni. No ale jak widać nie do takiej i nie do takiego stężenia. Wrażenie, że dzikusy spotykają statek kosmiczny obcych nasuwało sie samo przez nie. Jedynie Cindy dała upust swojemu wrażeniu i jęknęła ciche "O rany...". Reszta albo zaniemówiła albo cholerniki nie chcieli się złośliwie przyznać, że to coś na nich robi.

Jeszcze pewniej się poczuł Will gdy na przywitanie wyszli wielki Indianin i kumpel Chomika, Wściekły Pies oraz sam lider ich podziemnej społeczności czyli Patrick Barney. Indianin niedbałym ruchem miał w ręku "czarnucha" i ten klasyczny, przedwojenny produkt amerykańskiej zbrojeniówki, sprawdzający się przez ostatnie przedwojenne półwiecze w jego rękach sprawdzał się nadal. To tak jakby jego wielka i muskularna sylwetka nie robiła na kimś wrażenia. Sam zaś przedwojenny naukowiec nie miał widocznej broni ale i tak promieniował pewnością siebie i autorytetem. Radość i satysfakcja hanldarza stopniała znacznie gdy zobaczył skierowane na siebie spojrzenia Barney'a. Nie było to zachwycone spojrzenie.

To się jednak rozegrało zanim przeszli do dalszych rozmów. Barney, nukowiec i przede wszystkim lekarz, i to nawet jak na przedwojenne standardy wyjątkowej klasy, ostrzeżony wcześniej przez Will'a zdążył przygotować co trzeba i zgarnął gości do jednego z pokoi na pierwszym piętrze. Tam objawił im kolejny "technologiczny cud" czyli wannę z gorącą wodą dla niedoszłego topielca. To jeszcze może nie zrobiło samo w sobie wrażenia bo gorących wiader do wanny w końću każdy głupi nalać umie ale już, że sobie ot, tak odkręcił kran czy prysznic i ze srodka popłynęła czysta gorąca woda to już wybauszyli oczy ze zdziwienia. Nie, na pewno zdarzało się każdemu wziąć "przedwojenny prysznic" tu czy tam ale nadal to była taka sensacja, że ludzie potem z rozżewnieniem to opowiadali na pustkowiowych ogniskach.


---


Rozmowa z Barney'em też trochę potrwała. Podczas gdy już zdązyli ulokować jakoś przyjezdnych mogli w końcu pogadać o rewelacjach jakie handlarz przyniósł z powierzchni. Hibernatus kiwał głową, czasem coś się dopytał a potem milczał dłuższą chwilę rozważając różne opcje.

- Szkoda, że nie sprawdziłeś tych Ruskich. Samego Centrum chociaż. Byśmy wiedzieli czy tu w ogóle są a jak są to po co. Jak są jacyś nie teges to mogą się zaczaić na naszych jak będą tu wracać albo sprowadzą resztę. - zaczął od końca i podsumował taktyczną sytuację w najbliższym terenie. W końcu był wojskowym naukowcem imimo, że armia w jakiej służył już nie istniała to wiedzą jaką z niej wyniósł nadal była użyteczna.

- I mówisz, że Baba im obiecał, że mogą tu przyleźć? No chyba go pogięło. Czemu mu nie wybiłeś tego z głowy? Przecież jakas horda barbarzyńców tutaj... Wyobrażasz sobie te wszystkie bahory skaczące po MOICH projektach albo latających koło "Chudego"? I co? Mam kazać Stripperowi go wyłaczyć? Zamknąć? I gdzie my ich wszystkich zmiescimy? Czym będziemy ich karmić? Niieee nooo... - pokręcił zniesmaczony głową i zamilkł. Najwyraźniej wyobrażał sobie bytność mieszkanców osady tutaj jako koniec świętego spokoju i osobistą klęskę.

- No w sumie... Rozumiem. To co mówisz, że tam się dzieje... Mają ludzie powód do płaczu a Baba... Sam wiesz jaki on jest. - rozłożył ręce i uśmiechnął się do cwaniaka. Swoista naiwność, wręcz momentami infaltyność mutanta była im powszechnie znana. Dziwnie kontrastowala z jego stanowczością i odwagą jaką okazywał wrogom i oczywiście wielgachnym, zmutowanym cielskiem żywej maszyny bojowej.

- Ale Will. Oni mają problem. Dlaczego my mamy mieć? Bo jak oni tu przyjdą, takim tłumem, to my będziemy mieć problem. Wiesz, to nie tak, że będą wrzeszczeć, łazić, głupio się pytać, pewnie podpierdolą co drugi gambel jaki tu znajdą, to jeszcze jest pikuś Will. Ten bunkier ma niesamowite możliwości. Mówisz, że ilu ich miałoby tu wejść? Dwustu? Trzystu? Spoko. Oni się tu zmieszczą. Nawet na tym pierwszym mieszkalnym poziomie. My możemy się zamknąć w laboratoryjnym. Będą ściśnięci jak śledzie w beczce ale się zmieszczą. Schron to łyknie. Ale nie mamy wody Will. System kanalizacji jest uszkodzony. Dziala na ułamku proecenta. Na nas co tu jestesmy to starcza. Ale nie na taki tłum. To samo z filtrami powietrza i elektrycznością. Zdążyliśmy ponaprawiać a właściwie połatać sporo przez ostatnie parę tygodni ale to nadal ułamek tego co potrzeba by przywrócić pełnie sprawności. Jak tu wejdzie taki tłum to system wytrzyma parę godzi, może parenaście. Potem siądzie wszystko. Po prostu nie wytrzyma takiego obciązenia. Znów będzie tak jak było jak tu weszliśmy. Tylko z głodnymi ludźmi zamiast z głodnymi potworami. Po ciemku. Bez wody. I temperatura spadnie do kilku stopni powyżej zera. Jak w lodówce. - roztoczył przed kolegą ponurą wizję. Ale jak widział Will może kreślił nieco zbyt czarniawą kreską ale niezbyt. Ponadto Cwaniak był w końću z Vegas i może nie był takim technologicznym wyżeraczem jak John czy Patrick ale trochę się znał. I pod tym względem to co mówił ich lider miało sens.

- Chyba, że się zejdzie na dół. - rzekł nagle po chwili milczenia Barney. Najwyraźniej naukowa natura nie pozwalała mu pominąć jakiejś opcji. - Wszystkie generatory, pompy wody i całe mechanizmy napędzające to co tu działa są na dole. Pod nami. Jeśli by się tam zeszło i naprawiło co trzeba to właściwie mielibyśmy prawie przedwojenny energetyczny standard. Wówczas spokojnie możemy pomieścić tylu ludzi. Zostani tylko wyżywienie bo tego nie mamy jak uzupełnić nawet dla nas. W końću po to chodzisz z Babą do nich nie? - znów się uśmiechnął choć to co mówił było raczej mało wesołe. Żeby dojść do tych sektorów o których mówił trzeba by przejśc przez dotąd odcięte sektory. Marines podczas ewakuacji zapieczętwali je i do tej pory nie było podowu by je ruszać ani tam schodzić. Z tym co mieli tutaj było tyle roboty, że nie wiadomo było gdzie ręce włożyć. No a teraz jak mówił Barney trzeba by było tam zejść jeśli chciało się spełnić obietncicę Baby.

- No ale teraz już trudno, było minęło. Widzę, że i tak nie jesteś w najlepszej formie i trochę dziś przeszedłeś. Idź sie przespać. I przemyśl to. - klepnął go przyjacielsko w ramię dając znać, że rozmowa zakończona.


---

Faktycznie miał nad czym dumać. Wracał do swojej kwatery gdy doszły go kobiece śmichy - chichy z łazienki. Tak na słuch to zdaje się Cindy i Marla właśnie odkryły uroki działającego prysznica z gorącą wodą. Jeśli mieszkańcy Cheb mieliby tu dotrzeć to pewnie jutro i wówczas jak się spełnią obliczenia Barney'a to pewnie byłby dla dziewczyn ostatni prysznic na raczej dłuższy czas. No chyba, żeby zejść na dół iii...

Podczas gdy Will rozwazał ten problem były gladiator podszedł do handlarza, nachylił się nad nim i niezbyt przyjaźnie dźgnął go palcem w pierś. - A Chomik gdzie jest? Dlaczego wróciłeś bez niego? Zostawiłeś go? - spytał krótko. Z tym Indianinem, ktory w schronowej załodze był największym z ludzi bo tylko Baba go przewyższał gabarytami był o tyle problem, że prawie w ogóle nie używał mięśni mimicznych twarzy. W jego przypadku powiedziene "indiańska twarz" można było traktować dosłownie. Nawet przyzwyczjony do czytania charakterów Will miewał problemy z odczytaniem emocji Indianina. Na ogół nie sprawiało to problemów bo ten się prawie nie odzywał albo gadał za niego Chomik z ktorym szło się dogadać świetnie. No a teraz jak tak się pochylał nad mniejszym załogantem i pytał niby spokojnie ale ten wyczuwał pewny nieprzychylny ton w głosie Indiania. Zapewne wolałby by Chomik już tu był.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 22-09-2014, 14:06   #96
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
Walka była nieziemsko trudna. Stary cwaniak dawno nie pamiętał takiej jatki. Strzelał ze swojej PMki krótkimi seriami w psy tłuczące się po klatce schodowej, a była to istna rzeka poplątanych psich ciał. Część leżała nieruchomo, część leżąc podskakiwała wypluwając szkarłatną, lub szkarłatno-bordową posokę przy każdym nadepnięciu przez inne żywe jeszcze psy.
Świetlówka mrygała, jakby zaraz miała wydać ostatnie tchnienie, a wokół roznosiła się woń prochu, śmierci, krwi i kału. John jednak krzywił się nie z powodu zapachu, który co prawda docierał do nozdrzy, ale mózg kompletnie ignorował.
Prawdziwy powód to...
*Klik*

Mężczyzna z niesmakiem zauważył, że właśnie wyczerpał magazynek. Na szczęście Yelena miała jeszcze naboje i siała spustoszenie za barykadą. Mężczyzna szybko zmienił magazynek, jednak zanim zdołał strzelić, dobiegł go dźwięk wybijanych szyb. Stłumiony nieco dochodził z zamkniętej części piwnicy, chwilę później głośny z końca korytarza. Tam, gdzie stał generator, leżały naboje i siedział Erik.
Doe nie zdążył krzyknąć, by nie strzelać, gdy młodzik wypalił do napastnika. Trafił, ale nie zdjął dzikusa. Ten w odpowiedzi odwdzięczył się silnym rzutem czegoś długiego, co mogło być włócznią. Trafił policjanta, co mężczyzna wyczuł po jęku i dźwięku osuwającego się ciała. Nieźle, biorąc pod uwagę panujące w piwnicy ciemności. Spojrzał na monterkę i zrozumieli się bez słowa. Ona wyjęła swojego gnata rzucając mu swoją PMkę, on mając w obu rękach półautomatyczne pistolety zajął się psami za barykadą.

Przez chwilę nie słyszał nic prócz skomlenia i miarowego taktu wystrzeliwanych pestek z broni. Gdzieś w oddali słyszał pojedyncze wystrzały glocka niczym uderzenia stopy perkusyjnej.

Zaryzykował spojrzenie kątem oka na piwnicę. John był twardym sukinsynem, wiele w życiu widział i wiedział, że jeśli nie zdarzy się jakiś cud, będą mieli ostro przejebane. Erik patrzył jak powoli jego krew i siły opuszczają ciało przez dziurę w brzuchu, zaś Yelena szarpie się z dzikusem. Po jego prawej przeciwnicy zablokowani w korytarzu piwnicznym robili jazgot i napierali na drzwi. Bezskutecznie póki co. Mężczyzna nie wiedział, czy widzą gdzie są drzwi i ile wytrzyma zamek, ale trzeba coś zrobić. Wystrzelał całą amunicję obu PMek. Gdyby ktoś mógł go obserwować jak w holywoodzkim stylu puszcza pistolety, byłby naprawdę pod wrażeniem. John sam czuł się jak w jakimś filmie. Krew szumiała w uszach, adrenalina pulsowała w żyłach. Czuł jak w zwolnionym tempie pistolety opadają na ziemię, on zaś obraca się, chwyta obrzyna i przeładowuje. Jego gruby płaszcz wiruje w obrocie. Pistolety opadają na posadzkę z pustym stukiem, John wkłada lufę obrzyna przez dziurę w drzwiach i naciska spust. Huk, pisk, ponownie ciche kliknięcie spustu, huk, pisk i cisza. W tle szamotanina, strzał, jęki i sapanie. Wszystko w nieregularnym, szarpanym rytmie walenia w drzwi.

John cofnął rękę z uciętą dwururką mokrą od psiej krwi i bez większego zastanowienia doskoczył do dzikusa. Zdzielił go raz, potem drugi w kark. Nie wiedział, czy tamten padł od jego ciosów, czy od strzałów monterki. Padł. Po chwili wstrząsnął nim dreszcz gdy kolejny pocisk trafił go. Mieli pewność, że nie będzie się ruszał.

W uszach mężczyzny nadal krew huczała zagłuszając prawie wszystko. Zajęło mu chwilę zorientowanie się, że jest przeraźliwie cicho. Nie licząc sapania rannego Erika. John wciągnął głęboko powietrze uspokajając się. Niewiele pomogło, ale chyba ciśnienie mu schodziło. Nie wyczuwał nikogo w okolicy, oprócz dwójki towarzyszy.

- Erik, wytrzymasz jeszcze chwilę? Zaraz ktoś się Tobą zajmie, sprawdzimy piwnicę, i leziemy na górę… przeładuj - Powiedziała na końcu do Johna.
Ten posłusznie spełnił prośbę kobiety i gdy ona sięgnęła po swoją PMkę otworzył zamknięte do tej pory drzwi prowadzące wgłąb piwnicy.
Poszło im zdecydowanie szybciej niż dzikusom, ale to za sprawą klucza, który John nadal miał ze sobą. Uchylając drzwi, mężczyzna spostrzegł, że zawiasy nie wytrzymałyby zbyt długo przy szaleńczych próbach dzikusów. Bezgłośnie porozumieli się z dziewczyną kiwnięciami głowy i wzrokiem, i zaczęli sprawdzać po kolei pomieszczenia niczym jebany oddział S.W.A.T. Pusto. Nie licząc ogromnego wręcz burdelu, nie było tutaj nikogo. John nie wyczuwał też nikogo na górze, jednak postanowili to sprawdzić.

Pozbycie się barykady również poszło im szybko. W świetle mrygającej świetlówki na klatce schodowej widzieli martwe psy i dzikusów ułożonych chaotycznie na całych schodach. Na górze było ciemno, jednak skala zniszczeń była jeszcze większa niż na dole.

- Jakby przeszło tu stado cyklonów rodem z Florydy - mruknął John idący z obrzynem. - Kurwa, znalezienie tu apteczki będzie graniczyło z cudem, a chyba wyczerpaliśmy jego zapas na ten dzień, nie sądzisz?
Cwaniak nie miał czasu zastanawiać się nad tym, dlaczego dzikusy dały za wygraną, gdy były tak blisko sukcesu. Może w ich pustych głowach zaświtała myśl, że nie mają szans w walce przeciw uzbrojonym ludziom? A może ktoś odparł ich atak i musieli się wycofać? Tak czy inaczej, mieli więcej szczęścia niż rozumu.

- Trzymaj - dał dziewczynie obrzyna - idę zająć się Erikiem, zanim biedak się wykrwawi. Jeśli chcesz sprawdzić górę, proszę bądź ostrożna.
Mężczyzna spojrzał jej prosto w te jej piękne oczy, łapiąc ją lekko ale stanowczo za ramiona. Było ciemno, oboje mieli więc rozszerzone źrenice, ale mimo to widać było w oczach i głosie mężczyzny autentyczną troskę.

Na dole cwaniak ostrożnie podszedł do rannego.
- Spokojnie, synu. Byłeś dzielny, a teraz nie ruszaj się. - powiedział spokojnie do stróża. - Zaboli i to bardzo, stracisz sporo krwi, możesz też stracić przytomność. Będę musiał też przypalić lekko ranę, byś nie wykrwawił się zanim znajdziemy jakiegoś porządnego lekarza - mężczyzna spokojnie tłumaczył młodzikowi jego stan i co będzie po kolei robić rozrywając mundur w okolicy rany.
Erik syknął z bólu, poruszył się niespokojnie, gdy John wypalił ranę. W ciemności piwnicy rozszedł się momentalnie zapach spalonej skóry i tłuszczu, jednak bez żadnego światła. John powstrzymał odruch wymiotny chowając twarz w swoją koszulę. Udało się, ale niewiele brakowało.

- Spokojnie twardzielu, dajemy radę. Już kończę, teraz może lekko swędzieć - mówił najspokojniej jak tylko potrafił. Chciał uspokoić zarówno siebie jak i "pacjenta". W rzeczy samej, trudno było stwierdzić, czy mówi do siebie, czy do Erika. Jednak biedny młodzik raczej nie ogarniał świata na tyle, by się tym przejmować.

John skupił się na ranie mężczyzny i swoich dłoniach, którymi starał się wyczuć jej głębokość, sprawdzając jak wygląda sytuacja. Nie wyglądało to dobrze, ale krew przestała lecieć tak mocno. Odetchnął głęboko. Starał sobie przypomnieć co robił ten yeti Barney. Coś tam świtało mu w głowie. Zdjął oficerowi jego i tak już zniszczony mundur i zrobił z niego prowizoryczną gazę i bandaż. Coś mu się wydawało, że Barney wspominał, że organizm jest przyzwyczajony do własnej fauny bakteryjnej i zniesie taki opatrunek lepiej niż jakby poświęcił na to swoją odzież.

Mężczyzna włożył część gazy w dziurę w brzuchu, by ta wsiąkając krew stała się naturalnym "korkiem". Końce przymocował do prowizorycznego bandaża, którym obwiązał ranę mężczyzny. Powinien żyć. Przynajmniej do czasu aż znajdą się w lepszych warunkach.

- Hej, Erik! Już po wszystkim - powiedział klepiąc mężczyznę po policzku. Po trochu dla dodania odwagi, po trochu dla sprawdzenia stanu.


Zanim wyszli z komisariatu, John uzupełnił wszystkie magazynki i napakował amunicji do pompek po kieszeniach. Gdy wyszli we trójkę na ulicę wyglądali jak obraz nędzy i rozpaczy - podkrążone oczy, obszarpane i przepocone ubranie, brudne od krwi, smaru, kurzu i Los jeden wie od czego jeszcze. Do tego zwietrzone włosy, grymas zmęczenia na twarzy i pustka w oczach. Pasowali zatem do miejsca idealnie. Wszędzie śnieg był albo brunatny, albo czerwony. Nigdzie nie przypominał tego białego puchu, jaki pamiętał z drogi do komisariatu. Budynki były w stanie odzwierciedlającym stojącą trójkę.

"Odłożyli" rannego na murku przy schodach do komisariatu i John dosłownie padł w najczystszą pryzmę śniegu jaką miał pod ręką. Przez chwilę leżał na wznak oddychając ciężko.
- Wiesz Yelena. Cieszę się, że cię poznałem. - uśmiechnął się.
- Pewnie słyszałaś to wiele razy, ale z Tobą bym mógł na sam koniec świata. Do Molocha, albo do Neodżungli. Powiedz tylko słowo, a będzie uradowana dusza moja - sparafrazował biblię i zaczął się śmiać. Najpierw powoli, wyduszając z siebie kłęby pary, później chichocząc, by na koniec wejść w szczery spazmatyczny śmiech. Wykończony odchylił głowę na śnieg, pozwalając, by topniejący nalał mu się nieco za kołnierz. Przeżyli. Kurwa, przeżyli. John tylko upewnił się w swym przekonaniu o swojej wyjątkowości.

W końcu podniósł się z niemałym trudem. Był kurewsko zmęczony, a ciężar arsenału jaki wyniósł z posterunku nie ułatwiał roboty. Wpierw podniósł się na klęczki. Wytarł twarz śniegiem i wstał na kolana, a potem podpierając się Remingtonem Erika stanął wyprostowany.
Widać, że śmiech był doskonałą kuracją, bowiem ciśnienie i stres jakby uszło z niego. Znów mógł myśleć w miarę trzeźwo. Widać to było w barkach mężczyzny, które niosły tylko ciężar broni, były wyprostowane, jakby ktoś zdjął z nich olbrzymi ciężar.


Nieśli Erika na spółkę trzymając go pod ramię. Każde obwieszone bronią bardziej niż choinka na Boże Narodzenie. A przynajmniej tak się kiedyś mówiło.
John obstawał, że nie można zostawić żadnej sprawnej broni na miejscu, a w perspektywie kolejnych rajdów, nie miał odwagi niszczyć jedynej nadziei mieszkańców na jakąkolwiek obronę.

Męczyli się więc tak dobre pół godziny, zatrzymując przy leżących trupach, sprawdzając lufą, lub butem czy ów "trup" jeszcze dycha. Żaden nie dychał.
Wokoło było morderczo cicho. Słyszeli skrzypienie śniegu przy każdym kroku i szurnięciu Erika. Ich bronie ocierały się o siebie tworząc metaliczne uderzenia.
Ciszę przerwał w końcu John
- Co tu się kurwa wyrabia - wystękał. Nie oczekiwał odpowiedzi. Był wręcz pewien, że dziewczyna jest tak samo zagubiona jak on, ale jednak potrzebował zadać to pytanie. Powiedzieć na głos. Usłyszeć je, pozwolić zawisnąć nieodpowiedzianym.

Doszli do "Łosia" bez większych przygód. Ponownie oparli Erika o ścianę stojącego nieopodal budynku. John zostawił mu trochę arsenału i z przeładowaną, odbezpieczoną pompką, a także odbezpieczoną PMką ruszył w stronę baru. Z daleka dostrzegł, że on również, jak prawie każdy mijany budynek nie uniknął ataku. Wszędzie walały się martwe ciała. John obszedł ostrożnie budynek obserwując wszystkie okna, sprawdzając, czy jest tam jakikolwiek ruch, czy dostrzega lufę, czy czuje czyjąś obecność.

Zbliżył się do baru od strony z której było najmniej okien, najmniej szans na niespodziewany atak. Zajrzał przez rozbite okna do środka.

Cóż, poznać można było, że dzikusi wdarli się do środka. Nie tylko ich zwłokach walających się po podłodze, ale również po ogólnej demolce miejsca. W środku było jednak cicho i w miarę spokojnie. Nie było również mebli, które pamiętał gdy wychodził.
~ Kto by wynosił dziurawe stoły? ~ zastanawiał się przez chwilę przyglądając sytuacji.


Mężczyzna wrócił ostrożnie do pozostawionej dwójki i zdał relację.
- Zalecałbym mimo wszystko daleko idącą ostrożność. Co prawda nic nie znalazłem, ale ktoś tu do cholery powinien przeżyć! - dodał od siebie zbierając swoje "zabawki".
 

Ostatnio edytowane przez psionik : 22-09-2014 o 15:06.
psionik jest offline  
Stary 26-09-2014, 09:47   #97
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Chłopak zgodził się na kompromis Kelly. Bardziej dlatego, że był wykończony fizycznie i psychicznie, a nie ponieważ był zachwycony tym pomysłem. Zwyczajnie nie miał już sił się kłócić.

Gdy przeszli przez właz, Will wreszcie odetchnął. Nagła cisza i ciche O rany... Cindy przypomniały chłopakowi jak wiele zrobili w ciągu ostatnich tygodni.

Wychowany w Vegas chłopak był przyzwyczajony do działających żarówek i innych sprzętów. Ba, w Mieście Neonów w sklepie mogło nie być okien, drzwi, czy nawet sufitu, ale jeśli przed wejściem nie było wielkiego, migotliwego i rażącego w oczy neonu, sklep się nie liczył.
Przyjezdni którzy odwiedzali ten rozświetlony punkt na środku opustoszałej pustyni, reagowali w podobny sposób co jego nowi towarzysze. Tam była działająca elektrownia atomowa, tutaj generatory, czy jak to Barney nazywał.

Potem przyszedł czas na rozmowę z samym organizatorem tej wyprawy. Zarzut niesprawdzenia intruzów wydał się chłopakowi trochę dziwny w kontekscie tego, co powiedział Barneyowi.
- Musiałem dostarczyć Topielca do ciepłego miejsca... - powiedział i wielokropek na chwilę zawisł w powietrzu - nie wiem, czy przeżyłby dokładne sprawdzenie całego centrum. Jak na mój gust, to takie szczękanie zębami w mokrych ubraniach nie jest zbyt zdrowe

Na wspomnienie o Babie, chłopak się uśmiechnął. Wielkiego mutanta który mógłby rozszarpać mu brzuch, zawiązać wszystkie flaki na supeł i z powrotem wepchnąć do środka, zanim chłopak by się zorientował, czasami trzeba było traktować jak dziecko. W sumie to prawie zawsze, gdy nad głową nie świstały kule. Will potarł dłonią policzek i obiecał sobie, że rano się ogoli.

- Po ataku gangerów w barze była nieco nerwowa atmosfera - powiedział ściskając nasadę nosa - Nie było czasu na wybicie tego Babie z głowy, więc postanowiłem odłożyć sprawę do jutra i spytać się ciebie, czy to w ogóle możliwe.

Potem przyszła pora na bardziej merytoryczne kwestie.
- Mieszkańcy wezmą jedzenie ze sobą. Szeryf osobiście o tym powiedział - chłopak rozwiązał pierwszą kwestie przywódcy - Myślę, że dzieciaki też Ci nic nie porozwalają. Martwie się bardziej o dwie inne rzeczy.
Po pierwsze, przedostanięcie się przez jezioro może być niebezpieczne. Przed tym Topielcem którym się zająłeś, do wody wpadł też Baba. A to są żołnierze i zawodowcy. Co się stanie jak po tym lodzie zaczną skakać dzieciaki?
- spytał z nietęgą miną.
- Po drugie, gdy Runnersi zobaczą, że nikogo w mieście nie ma, spalą je, a potem przyjdą do nas - kontynuował - Jasne, nie wedrą się do naszego schronu. Jasne, nie rozwalą pancernych drzwi. Ale wystarczy, że będą siedzieć na dupie przed wejściem i zaczekają, aż umrzemy z głodu. No chyba że mamy podziemny system gotowy zapewnić żywność 300 ludziom?

Will potrząsnął głową wyrywając się z zamyślenia. Chłopak ułożył sobie w głowie taką przemowę już w drodzę do bunkra. Sprowadzenie tutaj miejscowych było szaleństwem, głupotą i prawdopodobnie skazaniem wszystkich na śmierć. Will zdawał sobie sprawę, że powinien w swoich decyzjach kierować się rozsądkiem, a w tej sprawie rozsądne było zabrać Babę z miasteczka i więcej tam nie wracać. Chłopak nie umiał jednak wyłączyć swoich emocji. Współczuł tym ludziom. Mógł ich oszukać, mógł zostawić w samych galotkach w opuszczonym magazynie, ale nie chciał ich skazywać na tortury, gwałt i śmierć.

Dlatego też nie powiedział ostatnich kilku zdań. Dlatego też uśmiechnął się i zamiast tego spokojnym głosem powiedział:
- Mieszkańcy wezmą jedzenie ze sobą. Szeryf osobiście o tym powiedział - chłopak rozwiązał pierwszą kwestie przywódcy - Myślę, że dzieciaki też Ci nic nie porozwalają. Najwyżej zamknie się ich w izolatkach - chłopak wyszczerzył zęby - Szkoda, że nie ma Baby i Chomika. Nie wiemy co tam znajdziemy... - mina chłopaka trochę zrzedła - Jednak w zamian dostaliśmy Kelly i jej zespół. Myślę, że przekonam ich żeby nam pomogli. Ile zajęłaby naprawa tego sprzętu? - spytał bez ogródek

- Wezmą ze sobą jedzenie? No to super. Na ile dni? I skąd my weźmiemy nasze jesli oni będą tutaj? - rzekł sceptycznie nastawiony naukowiec do tego punktu planu Will’a. Pokręcił zniechęcony głową i zapatrzył się gdzieś w dal. - Właściwie.... Właściwie to system produkcji też mamy. Ta dzika strefa. To zdziczała farma agroponiczna. Starczyłoby pewnie na kilkadziesiąt osób przynajmniej. Może kilkaset. Ale jest rozwalony nie mam pojęcia ile zajęłaby naprawa. Do tej pory były inne priorytety i tego nie ruszaliśmy. Ale nawet jak byśmy go naprawili w pięć minut to nikt z nas się nie zna na samej jej użytkowaniu. Na to trzeba speca i nie mówię o byle farmerze. - hibernatus sprzedał Will’owi kolejną rewelację.
- Naprawa sprzętu nie mam pojęcia ile by zabrała. Nie mamy połączenia z dolnymi poziomami. Nawet poprzez kamery i czujniki. Więc nie wiem w jakim jest stanie. Ale jeśli choć trochę działa i mamy to co obecnie tu na górze, to jest realna szansa, że jest do zrobienia. Ale Will - jak chcesz tu sprowadzić tylu ludzi to nie mamy za dużo czasu. System tutaj pewnie się sypnie w ciągu 12 do 36 godzin. Do tego czasu trzeba by mieć naprawione systemy główne na dole. A jeszcze nie wiadomo ile sama naprawa by zajęła. Podsumowując Will jak się prześpisz to właściwie trzeba by tam zejść. - hibernatus mówił dość swobodnie ale neutralnie. Wyglądało, że przedstawia swoją naukową ekspertyzę na tą sytuację.


Po załatwieniu sprawy z Barneyem chłopak ledwo snuł się na nogach. Jedynym czego pragnął było położenie się tam gdzie stał i przespanie najbliższych dwóch lat. Jednak zimno podłogi i ciepłe, przytulne łóżko z Marlą obok dawały mu siłę by postawić następny krok w stronę sypialni. Gdy Pies go zatrzymał i dźgnął palcem, Will oprzytomniał.

- Twój przyjaciel poszedł razem z Babą i jakimś nowym gościem - szybko przypomniał to co jego towarzysz już wiedział - Ja musiałem dostarczyć Topielca i dziewczyny do bunkra żeby nie zamarźli - chłopak nie widział jak rozmawiać z wielkoludem, więc spróbował podawać proste i logiczne argumenty - Chomik zgodził się, że to dobry pomysł. Zresztą jest bezpieczny z Babą - niedługo wróci bezpiecznie do bazy - powtórzył

Rozmowa z Indianinem nie trwała zbyt długo mimo niezbyt przyjemnego początku. Widać również na Psie Baba sprawiał dobre wrażenie jako ochroniarz Chomika, bo więcej się o nic nie pytał, tylko skinął w milczeniu głową i poszedł w swoją stronę.
Mimo, że chłopak przejmował się tym, że Pies jest na niego zły i że martwi się o Chomika, w tej chwili całość jego myśli wypełniało jedno. Spać…
 
Carloss jest offline  
Stary 27-09-2014, 16:57   #98
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję za dialog MG, Leminowi, psionikowi i Buce!


Dzikusy nie były zbyt dobrze wyekwipowane o czym przekonali się obszukujący ich Scott i Nicolette. Napastnicy mieli przy sobie liche, prowizoryczne noże, włócznie, oszczepy i zdobyczną broń ręczną w postaci miecza, szabli, topora, młota oraz maczugi. Sandersa zadziwiały proste elementy biżuterii wykonane ze starych śrub, procesorów, porysowanych płyt CD, kart pamięci oraz kawałków różnokolorowego plastiku. Poza ludźmi w pomieszczeniu znajdowało się kilka psich trucheł, które na dłuższą metę można było wykorzystać. Na szczęście najemnik nie zamierzał bronić się w barze na tyle długo aby bawić się ze zwierzęcymi zwłokami.


Wśród obrońców byli ludzie, po których została sprawna broń palna. Sandersowi wpadł w oko bardzo poręczny, elegancki S&W Sigma dlatego zdecydował sobie go przywłaszczyć. Nicolette przypadły Colt Detective oraz Peacemaker. Barman również nie został bez grosza - Dubeltówka oraz Wincheser były jego. Na każdą z broni przypadało zaledwie kilka naboi. Obrońcy dokonali żywota niemal bez amunicji czyli musieli długo i dzielnie stawiać czoła hordzie dzikusów. Ciekawe na ile bohaterski był Jack skoro chował się jak szczur nawet przez Scottem. Z drugiej strony barman jest od rozlewania trunków i udzielania informacji, a nie rozbijania watahy dzikich psów.


Scott nie do końca był pewny co go obudziło, ale miał pewność, że nie obudził się samoistnie ani nie zrobiła tego Nico czy Jack. Wiedział, że nikogo w jego pokoju nie ma ani nie słychać odgłosów walki czy strzelaniny. Chyba coś się toczyło w pobliżu. Jak granat. Tak. Właśnie to go obudziło.

Sanders zaraz po otwarciu oczu upewnił się, że okno nadal jest całe. Nie było wybite, a zatem nie mógł przez nie wpaść granat. Przedmiot nie przeleciałby także całego korytarza nie wzbudzając czujności Nicolette czy Rudego, w którego profesjonalizm Scott niestety coraz bardziej wątpił. Najemnik spał w spodniach i bluzie, pod którą miał kamizelkę. Rewolwerowiec kucnął przypinając swój pas z kaburą, w którym były pełne magazynki, dwie klamki oraz pochwy na broń białą. HK417 stał oparty zaraz obok łóżka i Scott go zgarnął od razu zakładając sobie zawieszenie - w tym przypadku jednopunktowe. Na ziemi została część maskowania oraz plecak. Najemnik był cicho jak tylko się dało. Spokojnie, powoli, przy ścianie wyruszył na korytarz. Priorytetem dla niego było nie narobić hałasu. Kiedy był na korytarzu uspokajająco uniósł dłoń w kierunku Nicolette po czym zbliżył się do przeciwległej ściany korytarza aby widzieć gdyby ktoś zaczął wychodzić ze schodów na korytarz. Rewolwerowiec oparł się o ścianę i nasłuchiwał odgłosów dochodzących z dołu.

- Jest tu kto? - Scott usłyszał wołanie głosu, który wydał mu się znajomy.

- Jest. - zawołał po chwili ciszy Sanders. - Z kim rozmawiam? Jesteś sama? - zapytał najemnik pokazując Nicolette, że wszystko w porządku.

- No... Eee… Yelena, i John. - odpowiedziała kobieta. - A kto pyta? - dodała rozbrajająco.

- Scott Sanders. - odparł pewnie wojownik. - Jestem wraz z Nicolette, Rudym i dziećmi. - dodał niespiesznie. - Może wejdziecie na górę i pogadamy? Tylko jak coś zniszczyliście z barykad lepiej to znowu zastawić. Mogę wam pomóc wejść przez barierkę aby tego nie przestawiać…

- Z dziećmi tam jesteście? - spytała zdziwiona dziewczyna. - My tu mamy rannego pomocnika szeryfa, niejakiego Erika, do tego sporo gnatów przytachaliśmy z posterunku… No i bym jeszcze moje rzeczy wzięła z pokoju, o ile jeszcze tam coś jest… A nie wiecie co z Marlą?

- Tak. Jesteśmy z dziećmi. - powiedział najemnik po czym dało się słyszeć kroki. - Pogadamy na górze. Rzucę wam linę przyczepioną do poręczy i wejdziecie bez rozwalania barykady. Wychodzę. Nie strzelajcie. - z tymi słowy zapaliło się bardzo silne światło latarki, którego źródło wyszło na górę schodów i zaczęło przywiązywać linę do poręczy. - Oświetlę wasze plecy i w razie czego osłonię was w trakcie wchodzenia. Eric sam da radę czy trzeba mu pomóc?

Sanders zdawał sobie sprawę, że ryzykuje, ale szósty zmysł najemnika mówił mu, że Yelena i John nie stanowią dla niego obecnie zagrożenia. Ba. Scott widział w nich potencjalnych sojuszników - mimo relacji Yeleny z gościem, którego rewolwerowiec był zmuszony zabić zaledwie kilka godzin wcześniej. Wojownik miał nadzieję, że kobieta pamiętała to co mówił przed walką w barze. On nie chciał nikogo zabijać. Nie chciał strzelać ani dobywać broni białej. Mówił o tym, a mimo to sytuacja go do tego zmusiła. Z resztą nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz.

- Gdzieeee tam strzelać… - powiedziała świecąc po chwili po Scottym latarką. - Wcześniej do was nie strzelałam, to i teraz też nie będę. - dodała z naciskiem. - Ale Erik raczej sam nie wejdzie. Dostał włócznią w bebechy. Jeszcze go porządnie nie poskładaliśmy, gdzie jemu tam wspinanie… Zlezie tu ktoś z was, pomożecie, czy będziemy się tak guzdrać z godzinę? - rozglądnęła się lekko zaniepokojona po najbliższym otoczeniu.

- Gotowe. - powiedział Sanders kończąc wiązanie liny i ta spadła na dół. - Najpierw przywiążcie porządnie Erica, a ja go wciągnę. Później wejdziecie sami podczas, gdy ja was będę osłaniał z góry.

- Jest z wami szef? To znaczy szeryf? - spytał Scott’a wyłaniający się powoli z ciemności Eric. Wciąż trzymając się za brzuch podszedł bliżej schodów. W głosie dało się słyszeć wyraźną nadzieję na to, że szeryf jednak będzie w pobliżu.

- Nie. Pogadamy na górze Eric. Właźcie tu. - powiedział Scott patrząc na zastępcę szeryfa.

Eric właził jako pierwszy osłaniany przez Sandersa i Johna. Scott obserwował dół baru świecąc wąskim, bardzo silnym strumieniem zimnego światła. Kiedy zastępca szeryfa był na górze przyszedł czas na Yelene. Kobieta poradziła sobie z liną szybko. Osłaniający ją wcześniej John - obwieszony bronią niczym choinka - również nie miał problemu z wejściem na górę. Sanders - mimo iż był skupiony na swoim zadaniu - kątem oka widział, że ruchy całej trójki były bardzo oszczędne. Oni musieli być naprawdę wykończeni...


Kiedy John, Yelena i Eric rozglądali się po piętrze Sanders przyniósł swój plecak w okolice miejsca, w którym siedziała wcześniej Nicolette. Podziękował jej za wartę i za to, że nikt nie zaszedł go we śnie. Jack mógł spać dalej. Barman nie przejął się nawet próbującą go obudzić kobietą. W końcu jednak ruszył do wybranego przez siebie wcześniej pokoju. Sanders - korzystając jeszcze z osłony Johna i Yeleny - odwiązał i zwinął linę, którą przytroczył do swojego plecaka.

- Proponuję aby Eric się położył spać. - powiedział Scott. - Jak ktoś z was chce ze mną zostać na warcie, która będzie trwała trzy godziny to zapraszam. Ja nie to możecie iść spać. Obudzę was jakby coś się działo strzałami z moich klamek albo karabinu. Macie może jakiegoś S&W Sigme?

- Erica trzeba porządnie opatrzyć. Jego rana nadal może być zakażona. - John wskazał na przyniesiony przez siebie alkohol. - Trzeba ją przemyć, założyć nowy opatrunek. Potem możemy iść spać. Broń jest tylko wypożyczona, więc sorry, no can do. - Sanders zauważył, że John w swoich wypowiedział był raczej szorstki i zastanawiało go czy to ma związek z jego osobą i ich wcześniejszymi relacjami.

- Wiecie co to wszystko miało być? - zagadnęła Yelena. - I gdzie tych dzikusów wywiało? Wrócą tu jeszcze? Szeryfa nie wiedzieliście… A może Drzazgę? - zasypała pytaniami Nicolette i Scotta choć było widać, że ledwo się trzyma na nogach. - Macie jakiś plan na kolejny dzień?

- To co przeżyłaś to rutynowy, systematyczny w tych stronach atak Ludzi Lodu. - wytłumaczył Yelenie najemnik. - Dzikusy, mimo szczątkowej inteligencji, znają podstawy matematyki i kiedy ja z Nicolette rozjebaliśmy koncertowo jakieś 30 osób i drugie tyle psów, chyba stwierdziły, że czas się wycofać. Inni ludzie zapewne też stawiali opór dlatego dzikich jest mniej niż wcześniej. Wykurują się, pozbierają psy, odpracują taktykę o kilka harpunów i maczug więcej i znowu uderzą za jakieś kilka tygodni. Szeryfa nie wiedziałem, Drzazgi nie widziałem. - Sanders zastanowił się chwilę. - Marla zapewne wyruszyła z tym Willem do tego ich bunkra. Mój plan jest taki aby przeżyć do rana, wyspać się, a później… W 2-3 godzinki załatwię swoje sprawy u plemiennych i znajdę szeryfa Daltona. Gość nadal ma dla mnie jakieś zlecenia jak na przykład osłona wiochy przed gangerami. Kogo z was obudzić za 3 godziny? - zapytał Sanders. - Będzie trzymał wartę z Nicolette, a później znowu ja. Będę wyspany więc mogę nawet siedzieć sam.

- No… Myśmy rozwalili tak ze 20 i też tyle psów na posterunku. - pochwaliła się Yelena, grając cool i wyluzowaną w tamtej sytuacji. - Jeden to nawet mnie okładał ręcznie, ale wpakowałam w niego parę kulek, John go zdzielił w łeb kolbą i po sprawie… W tym bunkrze to może być moja siostra. Przybyłam tu z informacją od niej o owym miejscu i tam ponoć może być możliwość obłowienia się… - ziewnęła ukradkiem, po czym spojrzała w kierunku pokoju, w którym zniknął Erik. - Jego trzeba doglądnąć. Dostał dzidą w brzuch, ale ja się na tym nie znam… Może jakoś wspólnie choć opatrunek zmienimy czy coś?

- Pomogę Ci, ale szybko. - powiedział Sanders. - John przypilnujesz zanim wrócę? - zapytał podnosząc to co zostało z apteczki barmana. - Niewiele tego zostało, ale zawsze coś. Jakiś biały, czysty materiał, nożyczki. Niestety nie ma gazy, chusty, ale lepsze to niż nic. Ostrzegam jednak, że nie znam się na opatrywaniu ran. - dodał wojownik pospiesznie. - Obiecuję natomiast nie stracić przytomności jakby źle to nie wyglądało. Pośpieszmy się, bo zaraz zajmuję wartę. - Scott wziął swój plecak myśląc, że może coś z jego ekwipunku może się przydać przy opatrywaniu rany.

Plan najemnika był prosty. Chciał się wyspać, przygotować do następnego dnia i przypilnować Nicolette aby ta również była gotowa. Dzieciaki mogły spać cały czas, podobnie Eric. John i Yelena mieli wolną rękę. Kiedy będą spali Scott będzie ich pilnował, ale gdyby mu nie ufali i chcieli sami pilnować siebie nawzajem... najemnik nie będzie stawał okoniem. Wojownik cały czas pamiętał o swojej misji, dla której przybył do Cheb. Tetsu - po którego przysłała najemnika żona poszukiwanego - w okolicy południa tego dnia powinien się dowiedzieć, że Akemi i ich synek Hisaki na niego czekają. Sanders miał nadzieję, że skośnooki będzie chciał wrócić do domu…

 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 28-09-2014 o 19:31.
Lechu jest offline  
Stary 29-09-2014, 01:56   #99
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Centrum Cheb; knajpa "Wesoły Łoś"; południe



John Doe, Scott Sanders, Yelena z Detroit i Nico DuClare



Słysząc jak "młoda" próbuję zaszpanić przed szeryfowymi najemnikami jaką jatkę zrobili dzikusom na posterunku John mógł tylko w duchu przewrócić oczami. Może to wina cięzkiego dnia i takiejż nocy ale zdecydowanie zdaniem starego wygi jej tekst nie wyglądął na taki co choćby minął się z prawdą w połowie drogi. Jednak wiedział, że nie wszyscy znają się na ludziach i gadce z nimi tak jak on więc była jeszcze nadzieja, że para najemników łyknie tekst lub po prostu nie zwrócą na niego uwagi.

Gdy okazało się, że kilkoro uzbrojonych po zęby ludzi nie zamierza się jednak po ciemku roztrzelać nawzajem emocje, zwłaszcza te negatywne opadły i dało się nawet sensownie porozmawiać a nawet sklecić coś na kształ szkicu planu na najbliższe parę godzin. Zaczęli od opatrzenia ran pomocnika szeryfa.

Zabrał się za to Scott a asystowała mu Yelena. Oboje mieli dość mgliste pojęcie o tym jak powinno wyglądać opatrywanie takiej rany ale zdawali sobie sprawę, że poszło... A właściwie im nie poszło. Scott, normalnie pewny siebie i precyzyjny wojownik, w ogóle nie mógł sobie poradzić z wierzgającym i syczącym z bólu Erikiem. Resztki czegoś co robiło za bandaż okazały się z trudem wystarczające co dodatkowo utrudniało opatrywanie i kilka razy jak już miał zawiązać materiał złośliwie wymykał mu się ze śliskich od krwi i potu palców. Brak stabilnego i klarownego oświetlenia też nie ułatwiał sprawy. Generalnie do pełni warunków polowych brakowało chyba jeszcze tylko ostrzału nad głową.

Pomoc monterki mu się przydała bo jakby został z tym syfem sam to nie wiadomo ile by mu jeszcze zeszło. A tak czy przytrzymać chłopaka, czy światło, czy kawałek bandaża to ta trzecia ręka przydała mu się jak najbardziej. Zapewne Erik był równiez pełny dobrej woli, chociaz na początku, ale oboje musieli przyznać, że jak by to na nich padło, by ktoś miał ich tak opatrywać to niewiele się różniło od znęcania. Przynajmniej mieli pewność, że z taką ilością rozlanego po, wokół i w ranie wysokoprocentowego alkoholu przyniesionego z dołu przez John'a raczej na razie żadna franca nie powinna się rany czepiać. Ale zdawali sobie też sprawę, że poszło im po prostu fatalnie. Stali tak chwilę oboje zmęczeni, zziajani i spoceni patrząc na uspakajającego się rannego który chyba w końću mógł sobie pozwolić na odpłynięcie w objęcia Morfeusza. Ten paramedyczny chleb jak na ich wspólny pierwszy chleb okazał się wyjątkowo twardy i czerstwy.


---


Warty zaproponowane przez Scott'a przebiegły spokojnie i bez nerwów. Na zmianę mogli obserwować mroźną ciemność nocy, szarawe odcienie świtu i blade barwy pełnego dnia. Dzień wstał w porównaniu do nocy całkiem ładny. Przynajmniej nie padało, rano było trochę mgły ale zeszła nim towarzystwo poczuło się gotowe do wyjścia z kryjówki.

Na porannej zmianie Nico miała okazję porozmawiać chwilę z Brian'em. Z dobrą godzinę po wzejściu słońca usłyszała okrzyk prawej ręki szeryfa pytający się czy ktoś jest w środku i wołający Jack'a. Najwyraźniej stał na ulicy. Po chwili wszedł do środka i Nico ujrzała go na dole schodów przy dolnej barykadzie. Miał karabinek w pogotowiu i wyglądał na poważnego. Wraz z nim było dwóch ludzi. Pytał się kto prócz niej jest w środku. Biorąc pod uwagę, ze zapisywał odpowiedzi wyglądało na to, że robi listę kto i ilu przeżyło tę noc. Poinformował też, że Dalton ogłosił punkt zborny w kościele dla tych co chcą się tam schronić albo są w stanie walczyć. Po tej krótkiej rozmowie Brian pożegnał się, życzył im powodzenia i najwyraźniej dalej poszedł wypełniać swoją misję i listę.


---


Jack może wczoraj i w nocy nie był w najlepszej formie jednak okazało się, że albo kryzys mu minął albo po prostu jest świetnym organizatorem. Gdy pobudziła się większość grupki nocującej na piętrze na dole już było dobry tuzin osób. Reprezentowali różny przedział płci i wieku nawet niekoniecznie wszyscy byli ranni. Jednak ogólnie zdawali się być rozbici, przygnębieni i osowialia i generalnie w szoku po ostatniej nocy. Zupełnie jak Jack wczoraj w nocy. Na ich tle barman i właściciel "Łosia", mimo, że z powodu postrzału w nogę właściwie kuternoga, jawił się jak tryskająca energią oaza. Znalazł sobie nie wiadomo skąd ze dwóch czy trzech pomocników i mimo, że w barze nie było większości okien, wszędzie były przestrzeliny, na półce rzadko co stało to jednak zniknęły ciała i miejscowych, i psów i barbarzyńców. Dolna barykada z krzeseł została rozebrania i mimo, że mniej to jednak stoły i krzesła przy nich już stały. Większość pobitych naczyń i butelk z sali głównej też została uprzątnięta a i w kuchni chyba coś się działo bo doszedł ich z tamtąd zapach gotowania... Zresztą, byli w takim stanie, że cokolwiek by tam było na pewno było dobre.

Widząc jak schodzą na dół spotkali właśnie samego kuśtykającego Jack'a który spytał ich całkiem żwawym tonem czy już słyszeli o zbiórce jaką zarządził Dalton w kościele i czy zamierzają się tam udać.




Zachód Cheb; zdewastowany dom; południe




Bosede "Baba" Kafu, Mężny Chomik i Cliff Westrock


Baba miał calkiem interesujący grafik w ciągu sotatniej doby i musiał przyznać, że wydarzenia toczyły się takim tempem, że nawet on zaczynał odczuwać zmęczenie. Wystarczyło mu jednak parę godzin snu by znów ruszyć do akcji. Co prawda zdawał sobie sprawę, że spał za mało by w pełni zregenerować siły jednak liczył, że załatwi sprawę zanim zacznie odczuwać dłygofalowe skutki niewyspania i przemęczenia.

Zerwał się więc z rana i całe szczęscie. Bo napatoczył się na Briana który poinformował go o zebraniu zarządzonym przez szeryfa Daltona w kościele. Tak to pewnie Brian nie zwrócił by uwagi na pusty, rozwalony dom bo zdaje się odwiedzał tylko zamieszkałe co mutant widział poprzez ciepło uciekające z ogrzewanych domów, lub gadał po prostu z ludźmi których spotkał po drodze. Tak jak właśnie teraz z... no, może Baba nie łapał się na standardową, przedwojenną formułkę człowieka ale mimo to Brian też mu przekazał informację, którą z kolei mutant mógł przekazać chłopakom. Do ostatecznego terminu miał jeszcze trochę czasu który wykorzystał na przeczesanie terenu.

Poruszając się solo i po swojemu miał po prostu nieludzkie tempo i dokładność sprawdzania. Patrol dał mu całkiem dobry obraz sporej części miasteczka mimo, że natknął się dosłownie na dwa czy trzy dzikie psy, z czego większość wyglądała na pocharataną w nocnych walkach i jednego dzikiego który zginął nawet nie wiedząc co go zaszlachtowało. Drugiego znalazłw w jakimś opustoszałym domu gdzie dokonywał żywota po pechowym dla niego wyniku nocnej eskapady.

Wyglądało, że albo miał pecha i zaczął od "złej" strony przeszukiwanie osady albo dzicy się wynieśli. To, że ominąłby jakąś większą grupę było mało prawdopodobne. Może gdzieś jakaś kilkuosobowa by się skryła tu czy tam ale nie większa. A takie małe grupki mogły zagrozić pojedynczym osobom czy domom ale nie osadzie jako całości. Prawie wszędzie spotykał ciała. Ludzkie i psie. Przy ludzkich na ogół mógł rozpoznać przynalezność do którejś ze stron. Obie strony ginęłt tam gdzie napastnicy natrafili na opór. A ten na ogół stawiano po prostu w domach. Wynik takich napadów był różny. Tam gdzie domy były puste z rozwalonymi oknami i drzwiami a zawalone były ciałami jasno mówiły o klęsce obrońców. Tam gdzie ciała były ale domy były ciepławe świadczyły o czymś przeciwnym.

Sprawdził przez parę porannych godzin większość osady. Zostało mu do sprawdzenia może z 1/4, ta część przy samym jeziorze i ta trochę z boku gdzie mieli swoją domenę Czerwonoskórzy. Mógł to jeszcze sprawdzić póki i tak działał samodzielnie, ale wówczas pewnie ominęłoby go zebranie zarządzone przez szeryfa. Mógł też wrócić do chłopaków albo od razu pod kościół. Gdy sobie tak to rozważał doszła mu kolejna opcja do tego równania bo zauważył w oddali cieplną humanoidalną sylwetkę wchodzącą do jednego z wychłodzonych domów.


---


Chomik wraz Cliff'em trzymając warty na zmiany wraz z mutantem zdołali się przynajmniej wyspać po ludzku. Mimo, że ten oddzielił się od nich to wcześniej przyniósł im wieść o zebraniu przy kościele. Daleko stąd nie mieli, Baba na razie nie wrócił a w międzyczasie wstał całkiem ładny dzień. Nadal było mroźno a w powietrzu unosiła się wilgoć po wczorajszych opadach ale ich samych nie było. Za to odkryli prawie od razu dość złośliwą przypadłość takiej kombinacji czyli "szklankę" jaka pokryła zmoczony w nocy śnieg. Po prostej to się jeszcze w miarę jakoś szło ale schody i krzywizny okazały się już być zauważalną przeszkodą. Nawet Pies się na czymś takimślizgał choć jako czworonogowi odzyskiwanie balansu szło mu znacznie sprawniej niż dwunogom. Właściwie Pies właśnie pobudził ich do działania. Chwilę coś naśłuchiwał i węszył, przekrzywiał łeb w tę i we w tę po czym nie zważając na takie detale jak dwójka dwunogów czy to, że to pierwsze piętro, wyskoczył za okno.



I poziom Schronu; Wyspa; południe



Will z Vegas



Cwaniak z Vegas musiał przyznać, że we własnej kabinie, we własnym łóżku, wypełnionym prócz pościeli także gorącym, świeżo wykompanym, seksowynm ciałem ponętnej brunetki spało mu się świetnie. Wstał rzeźki i wypoczęty mimo, że nie było przy nim Marli to jednak poszum z częścu łazienkowej kabiny mówił mu, że chyba tam była.

Gdy tylko jednak opóscił te urocze gniazdko maszynka, zwana codziennością, znów go chwyciła w swoje tryby. Okazało się, że żaden z chłopaków nie wrócił do tej pory do bunkra i nie ma żadnych wieści na nich. Za to były inne.

Barney dał pokazał im jak choc ogólnie czytać jego notatki,przynajmniej "tr proste" które robił właśnie z myślą o nich, oraz obsługiwać choć najprostsze sprzęty z ambulatorium. Dzięki technicznemu przeszkoleniu chłopak z Vegas wybijał się tu ponad resztę załogantów. Zorientował się więc bez trudu w opisie przypadku Harry'ego pozostawionego przez hibernatusa. Generalnie jego życiu i zdrowiu nie zagrażało niebezpieczeńśtwo ale szkoda już się dokonała. Zaliczył już odmrożenia choć szczęscie w nieszczęsciu dzięki natychmiastowej akcji ratunkowej i przebraniu w suche ubrania były dośc lekkie i niezbyt rozległe. Osłabi mu to czucie i będzie wkurzająco swędzieć ale po kilku dniach czy tygodniu powinno mu przejść. Mniej radosną częscią było to, że nabawił się także "przy okazji" gorączki i wywlekanie go w tej chwili z łóżka, zwłaszcza na zewnątrz stanowczo nie spryzjało jego zdrowiu. Barney zalecał 24-godzinną obserwację. Jeśli tego posłuchać to z chwilowo ale jednak oddziałek Kelly stopniał o 1/3.

Natknął się też na Marię, żonę Juana. Była całkiem wzburzona i chciała wiedzieć "co ta cholerna złodziejka dzieci" tu robi. I, że trzeba ją wywalić na zewnątrz. Domyslił się, że matce Jenny i Tom'a chodzi o Cindy. Najwyraźniej czarnoskóra kobieta wciąż nie mogła zapomnieć numeru jaki kiedyś Cindy wycięła Schroniarzom podając się za matkę Tom'a. Zapewne obawiała się, że znów wróciła po to by niczym wiedźma z jakiejś bajki, polować na jej dzieci.

Mimo wszystko jednak podała mu odgrzane śniadanie. Wszyscy swoje bowiem zjedli wcześniej gdy oni odsypiali ciężki dzień. Na stołówce, tej samej którą niegdyś tak morderczo bronili przed cwaniackimi szczuropająkami, spotkał też kończącego właśnie Indianina. Nic nie powiedział ale posłał mu bardzo ciężkie spojrzenie. Najwyraźniej uważał, że Chomik powinien już wrócić. Jeśli nic się nie zmieni to pewnie czeka ich powtórka z wczorajszej rozmówki choć wcześniejsze argumenty już pewnie nie wystarczą Wściekłemu.

Podczas śniadania miał też okazję przejżeć papiery jakie zostawił mu Barney. Te dotyczyły wstępnych rozważań ewentualnej wyprawy na dół. Dużo do czytania nie miał bo i z pustego to nawet hibernatus nie wyczaruje. Generalnie trzeba by było przejść większąść poziomu wirusologii i zejść na niższy właśnie ten z generatorami i resztą chłamu. Tyle, że nikt nie miał pojęcia co jest za tamtymi hermetycznie zamkniętymi drzwiami wirusologii...

Zaś największą scysję dotarła do niego jak wracał ze stołówki. Już z daleka usłyszał odgłosy kłótni. Jak się zbliżył rozpoznał głos Sir Erdika i Kelly. Kłócili się aż miło.

- Mówię ci wypuść nas i oddaj nam broń! - mówiła głosno z szewską pasją "dziewczyna Baby".

- Nie godzi się by cny rycerz postępował wbrew woli wasala swego. - rzekł spokojnie postapokaliptyczny rycerz.

- Że coo? Słuchaj mówię ci przecież, że chcemy wyjść na zewnątrz. Nie jesteśmy więźniami prawda? No a Will i ten wasz szef, nic nie mówili, że wychodząc na górę nie możemy zabrać broni. NASZEJ broni! - podkresliła dobitnie swoje prawo własności.

- Nasz mistrz wszelakiej mądrości jest pełen i nie wydał polecenia by was wypuszczać także. A poza tym strudzon okrutnie na spoczynek się udał. - niewzruszenie preorował dalej Sir Erdrik. Will widział już ich za to nie widział niezawodnego tłumacza z rycerskiego na ludzki czyli Nu. Wyjasniło sie więc czemu tak opornie idzie rozmowa.

- To go obudź do jasnej cholery! Jednego albo drugiego! - wybuchła Rudowłosa nie mogąc widać wytrzymać spokojnie stylu mówienia rozmówcy.

- Namawiasz mnie do złego niczym kurwa babilonska która... - zaczął spokojnie wręcz flegmatycznie Rycerz. Co chciał jeszcze powiedzieć to cwaniak z Vegas nie miał pojęcia bo Kelly nie dała mu skończyć.

- Kurwa?! A chcesz w mordę!? - doskoczyła od razu do niego i Will od razu wiedział, że nie żartuje. Nie był jeszcze jednak pewny czy na serio chce go zdzielić czy sięgnie po cięższy argument. Tyle, że jej rozmówca też do byle chłystków nie należał i gdyby sięgnął po swój rapier to mogło być naprawdę psakudnie. A w końću Baba kiedyś wróci i wyglądało, że chyba naprawdę lubi tę małą. Może nawet nie tylko lubi.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 01-10-2014, 11:19   #100
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
// Dziękuje za współpracę: PPPP, Mike i MG.

Czekanie było najgorszą częścią każdego zadania. Dlatego też Chomik pozwolił sobie rozdać kumplom resztę szczurzych kiełbasek, które miał w plecaku. Z dodatkiem własnych pieczarek były nawet zjadliwe.
- Kojarzysz takie implanty, Baba? - staruszek pokazał mutantowi starą gazetę wytłumaczył, o czym w niej przeczytał. Z nich wszystkich Baba był najbieglejszy w tego typu technologii - w końcu sam ją używał. Chomik chętnie by jeszcze o tym porozmawiał z czarnoskórym kolosem, ale w końcu wzięło górę zmęczenie i stary piroman zdrzemnął się, kiedy tylko kolos objął swoją wartę.
Clif oddał swoją kiełbaskę Psu, starczyła na jedno chapnięcie, ale była jakimś zadośćuczynieniem za niejedzenie psa dzikusów na jeziorze. Zanim położył się, przeczyścił broń, raz że sporo strzelał, a dwa, że część była zdobyczna i wolał sprawdzić jak poprzedni właściciel się z nią obchodził.

Baba z zapałem spałaszował kiełbaski. W brzuchu zaburczało mu głośno jakby na znak, że to za mało jak na takiego chłopa. A tęskne spojrzenie które powędrowało za kiełbaską znikającą w pysku psa również było nad wyraz wymowne. Samemu Baba nie zabrał wiele prowiantu ze sobą. Kanapki jakie zrobiła mu mała Jenny, podając z miną mamusi i mówiąc, że musi o siebie dbać, Baba już dawno pochłonął.
Wzdychając ciężko, Baba oddalił od siebie poczucie głodu i skoncentrował się na tym, o co Chomik pytał. Niestety. okazało się, iż więcej wie o używaniu wszczepów. Trochę o ich pielęgnowaniu. Sporo o ich możliwościach bojowych. Ale mało, ewentualnie nic o produkcji czy samym procesie implantacji.

Podczas swojej warty Baba zauważył dziwnego kolesia mykającego po dachach. Nie wiele się zastanawiając, wycelował swój karabin i zaczekał aż osobnik zbliży się bardziej. Nie, nie czekał na lepszą okazję do strzału. Te sto parę metrów nie było problemem. Chciał lepiej się mu przyjrzeć. Może nawet zawołać. Ale nie z tej odległości. Nie zamierzał od tak zdradzić ich pozycji. Wpierw musiał się przekonać, czy to ktoś z dzikusów, czy może jakiś miejscowy.
Cicho syknął na śpiących towarzyszy. Miał nadzieję, że to starczy, by ich wybudzić. Bądź co bądź byli profesjonalistami, spali niemalże z otwartymi oczyma.

- Co jest - zapytał cicho wyjmując błyskawicznie broń.
- Ktoś skacze po dachach. Oddala się od nas... zestrzelić? - Baba był nieco zmęczony i niepewnie spoglądał w stronę towarzyszy. Z jednej strony... ten ktoś nikomu nie wadził, lecz jeśli to był jeden z dzikusów na zwiadzie…

- Widzisz kto to? może da sie go śledzić?- dopytał Clif.
- Baba nie jest pewien kto to... Może mieszczuch może dzikus... i biega po dachu... szybko. Bardzo szybko. - odparł mutant dość pośpiesznie. Widać było, że jest niechętny pościgowi. Jego zdaniem albo trzeba było gościa zestrzelić albo dać iść swoją drogą.

- Jesli to dzikus i wejdzie kumuś na strych to wykończy kogoś. Jeśli to mieszczuch to zabicie go nie bedzie dobre. Musisz sam zdecydować, ja go nawet nie widzę. - odparł Clif.
Baba wzruszył ramionami. - nie wiem... - Jeszcze raz wysilił wzrok. - Nie ma chyba broni... eh... dam mu odejść...
Baba śledził dziwnego osobnika jeszcze przez jakiś czas, puki nie zniknął mu z oczu. Miał złe przeczucia, ale nie mógł ryzykować i zabić bez upewnienia się, z to dzikus czy nie.

***

Rano Baba wyruszył na zwiad. Chciał sprawdzić, jak wygląda osada z rana. Wiedział, że towarzyszy może zostawić samych, w świetle dnia byli w stanie oprzeć się atakom nie gorzej od niego. A jeśli doszło by do kłopotów, wezwali by go przez radio.
Baba udał się między innymi do kuźni, by sprawdzić jak poradził sobie kowal ze swoją rodziną. Udał się również do rudery, w której ostatniej nocy spotkał dwóch chłopaków ze znienawidzonego gangu. Był ciekaw, czy walczyli dla osady, czy się na coś przydali?

W jednym z domów znalazł trochę chleba i dwie suszone kiełbasy. Od samego rana burczało mu w brzuchu. Baba obawiał się, że owo burczenie mogło, by zdradzić jego pozycję w najmniej dogodnym momencie. Pożywienie się, było zatem taktyczną decyzją. No... i chleb był tak pachnący a kiełbasa aromatyczna. Baba nie potrafił się oprzeć. Mimo, iż źle się czuł szabrując czyjeś zapasy.

Szukał śladów napastników. I ludzi, którzy przetrwali. Tych pierwszych było niewiele. Tych drugich, cóż, dużo mniej, niż byłoby to miłe wielkiemu mutantowi. Gdy było to bezpieczne, zatrzymywał się, i przekazywał wieść o spotkaniu przy kościele. Starał się pocieszać kogo mógł... choć słabo mu to wychodziło.
Dzikusów znalazł tylko dwóch. Pozbył się ich nim go spostrzegli. Pierwszemu ściął głowę jednym machnięciem swego nowego miecza. Drugiemu wbił stal w serce, od tyłu i przez deski ściany, o którą tamten się opierał.
Reszta dzikusów się już wyniosła. Albo... dobrze się chowała. cóż, może, jak już tu sytuacja będzie opanowana, pójdzie ich tropem.

Baba zatrzymał się. Czas było mu ruszyć na spotkanie. Miał jeszcze do sprawdzenia osadę czerwonoskórych, jednak coś mu mówiło, że oni poradzili sobie ciót lepiej niż biali osadnicy.
Postanowił zatem wrócić do kościoła i tam spotkać się z Chomikiem i Clif 'em. Jednak wtedy dostrzegł jeszcze kogoś. Pojedyncza osoba zniknęła w jednym z budynków. Nie wiadomo czemu zadziałał instynkt łowcy. Baba zakradł się do budynku, i zerknął do środka przez jedno z wybitych okien..
 
Ehran jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172