Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-12-2015, 23:15   #101
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Aiden Portner/Eddie Crispo

Music

Pokonywali kolejne korytarze mając świadomość nieubłaganie przemijającego czasu. Czasu, którego Monika nie miała.

Mimo presji w magazynie zrobili sobie dłuższą przerwę. Bo ciężko się było oprzeć. Te wszystkie skrzynie, beczki, załadowane zbrojone szafy.
Przekopywali się przez ich zawartości jak baśniowi poszukiwacze przygód buszujący po legowisku smoka, w trudnym do opanowania amoku, mimo strachu, ponurej aury tego miejsca, mimo widma czekającej gdzieś na zewnątrz chorej przyjaciółki.

"Jeszcze jedna skrzynia... Już ostatnia. Podważę tylko wieko, zajrzę do środka, rzucę okiem... Może coś tam będzie, coś cennego. "

Najgorsze, lub najlepsze z tego wszystkiego, że było. Każdorazowo. Zaskakująco. Oszałamiająco.
Sprzęt, ubrania, buty, broń.

Beswick poganiał. A i Portner miał w sobie tyle samozaparcia by iść dalej. A Eddie był za bardzo zesrany aby zostać tu sam. Nie rozmawiali niemal. Obserwowali tylko, otoczenie i siebie nawzajem. Zszokowani rozmiarem znaleziska ale i nieodpartą grozą podziemnego grobowca.

Wnętrze ambulatorium tylko pogłębiło ich w tym tępym marazmie. Leki. Dużo leków. I jeszcze więcej.

Beswick okrążał po raz wtóry teren, zaglądał do przylegających pokoi uposażonych w szpitalne łóżka, oświecał ściany i kratki wentylacyjne. Wszystkie drzwi były otwarte, salki spowite mrokiem ziały jednak pustką. Wrócili do głównego gabinetu i szukali dalej. Przedmiotów, wskazówek, skarbów.

Portner czuł się niemal jak Mojrzesz przed którym objawiły się sławetne kamienne tablice. Pełna gablota medykamentów! Od podłogi po sam sufit, w pizdu leków, do wyboru do koloru. Rozsupłał plecak i wpychał nerwowo ale z rozmysłem, po kilkadziesiąt środków z każdej ćwiartki. Był opanowanym człowiekiem ale nie potrafił powstrzymać drżenia rąk. Za tą całą chemię można by pewnie kupić sobie małą przemysłową wioskę w Appalachach... Zdawał sobie z tego sprawę. Oraz z tego, że zdaje sobie z niej na pewno i Beswick i Crispo.

Ten ostatni wysunął akurat szufladę z dokumentacją medyczną i wyciągał na chybił trafił teczki. Rozkładał je, przeglądał papiery, mamrotał coś przy tym i przeklinał po czym zawartość lądowała na podłodze. Przyświecał sobie latarką zapiski i dukał urwanymi zdaniami.
- Dwudziesty szósty luty dwatysiące osiemnastego... obiekt wykazuje zaskakujące zdolności analityczne... bla bla bla... ponadprzeciętny wskaźnik inteligencji... powtarzające się zaburzenia psychotyczne... bla bla bla... zalecam podawanie serum XBD4 i dalszą obserwację...

Beswick zdaje się go w ogóle nie słuchać. Stoi w bezruchu, spięty do granic możliwości, oblizuje nerwowo wargi. Aiden kończy napychać plecak. Balast ciąży mu w rękach ale dorzuca jeszcze kilka fiolek, kilka ampułek. Demon zachłanności porwał go do tańca ale Portner nie ma nic przeciwko, daje się prowadzić jak ugodowa partnerka.

Eddie zgrzyta zębami, nerwowo szarpie włosy na czubku głowy jakby chciał odciągnąć zawleczkę z granatu.
- Ok, ok, ok. - mruczy nerwowo chodząc z kąta w kąt. Papiery z kartą pacjenta opadają miękko na podłogę. - Co tu się kurwa w ogóle dzieje? To wojskowy kompleks jest? I co tu robili? Okultyzm studiowali? Tylko mnie się wydaje że ta pieprzona szafka wygląda jak z gabinetu szalonego alchemika? Beswick!

Odwrócili się ku sobie w histerycznym zrywie. Spojrzenie Eddiego dosłownie zderza się ze wzrokiem Beswicka. I Eddie już wie, że coś tu się zesrało. Jeszcze gówna nie widzi ale już czuje smród, na granicy intuicji, pieprzonym mentalnym powonieniem.
- Miałeś powiedzieć czym oni się tu zajmowali i co to za kompleks! - wybucha. - Taka była umowa! No taka nie inna! No? To gadaj!

Portner odwraca się, kątem oka widzi jak Beswick wyszarpuje zza paska gnata, ramię kieruję się w stronę wydzierającego się bez pojęcia Eddiego. W rękach ciąży plecak z drogocennymi medykamentami, kruchymi jak jaja jaszczurek. Rzucić i sięgnąć po broń? Czy zarzucić bezpiecznie na ramiona? Czas zamarł, jak zawsze gdy życie ściera się ze śmiercią a logika z szaleństwem.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 15-12-2015 o 23:18.
liliel jest offline  
Stary 17-12-2015, 18:07   #102
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Wszystko było w porządku do momentu kiedy Beswick powiedział, że teraz już jego kolej. Że trzeba wcisnąć dupę w skafander i złazić pod wodę. Nagle okazało się że tajemniczy, ciekawy i pełen zagadek kompleks, który bezwzględnie należy spenetrować nie jest już taki fajny. Ataki paniki zaczęły się tuż po tym jak woda, czy też raczej jakiś cholerny szlam zamknęły się nad nim. Beswick ciągnął go za sobą niemal na siłę, bo Eddie skupiał się jedynie na jako takim przestawianiu nóg i opanowywaniu oddechu by nie wypluć płuc.
Czas, kiedy Beswick cofnął się na powierzchnię by wrócić po Portnera wykorzystał na sapanie, nerwowe oglądanie zardzewiałego korytarza i świecenie latarką we wszystkich możliwych kierunkach na raz, w tym co najmniej raz na sekundę za siebie. Stroboskop wysiadał w przedbiegach. Zachował tyle przytomności umysłu że skontrolował swój sprzęt w oklejonym taśmą plecaku. Laptop żył, emiter żył, spaślak chyba też. Przeładował na wszelki wypadek naboje z grubym śrutem, w wąskich korytarzach wolał taką amunicję od brennek.

Im dalej szli, Eddiemu poziom paniki windował się do góry. Ciągle zdawało mu się że ktoś idzie za nimi, że ktoś patrzy. Ciarki chodziły mu po kręgosłupie, ale ile by się nie odwracał za siebie, świecąc latarką to niczego nie mógł dostrzec.

Gorzej że to miejsce było posrane od a do z. Od razu zaczął się rozglądać, starając się ustalić do czego ten kompleks mógł służyć. Na pewno był wojskowej proweniencji, świadczyły o tym taktyczne oznaczenia, śluzy i resztki sprzętu które walały się w pomieszczeniach które mijali. Ale nawet te oznaczenia… jakieś dziwne takie. Ciężko było to zrozumieć Eddiemu. Czy on taki spanikowany? Czy nawdychał się tu czegoś, jakiegoś toksycznego gówna z wody w której pływali. No patrz. Te litery jak w gotyku. Cyfry jakieś dziwne, oznaczenia jak okultystyczne… Mrugnął oczami parę razy, chcąc pozbyć się tego wrażenia. Tak jakby ktoś filtr wariata założył mu na wzrok. Przegrzebał parę skrzynek, które jeszcze nie rozpadły się całkiem. Znalazł trochę broni, ale zardzewiałej ponad jakąkolwiek naprawę. Nic dziwnego, tyle wilgoci w powietrzu i czas zrobiło swoje.

Beswick szedł pierwszy, a Portner w straży tylnej, bo jak on szedł z tyłu to za bardzo panikował i opóźniał marsz. Zresztą Aiden już parę razu musiał złapać go za kołnierz i warczeć do ucha, bo Mikrusowi ciągle się zdawało że coś za nimi idzie. Jakieś pieprzone strachy, mutanty, kultyści. Spadną na nich i złożą ich w ofierze Starszym Pieprzonym Przedwiecznym Bogom. No patrzcie, o tu! Brunetne plamy na podłodze. To jest krew, nie? Zaschnięta, ledwo da się to poznać, ale krew. I ile tu jej było! Zaszlachtowano tu kogoś? A to? Łańcuch zwisający z sufitu w tej sali miał obręcze na ręce. Nie może to być kurwa nic innego! Obręcze by kogoś przykuć i spuścić z sufitu. I plamy krwi pod nogami.

Na resztkach zawalonego, zardzewiałego stołu znalazł hełm i bez namysłu wsadził go sobie na łeb. Namiastka bezpieczeństwa. Znalazł też skrzynkę z granatami, ale wolał nie dotykać. Pordzewiałe były tak, że cholera wie czy zawleczki siedziały jeszcze na miejscu. Mundury też jakieś były. Wyglądały normalnie, zetlałe moro w wojskowym kroju starego typu. Ale najgorsze chyba były napisy na ścianach. Dziwne jakieś, oznaczenia, których nie mógł rozszyfrować. Napisy, czy może zlepki liter i to dziwnych jakiś. Zerknął na Beswicka i cofnął się o krok. On je czytał! Wyraźnie zauważył jak rusza wargami. Jak próbuje zorientować się i odczytać ich znaczenie. Popatrzył niepewnie na Portnera.

Kolejna fala strachu napadła go, kiedy zorientował się że szli już koło tego stołu. Na pewno te beczki już mijali o te w rogu, pamiętał je dokładnie. Trzy, pordzewiałe, jedna pogięta… A może tamte to były dwie, nie trzy?

Weszli w końcu do ambulatorium. Wszystko rozkradzione, tak jak i w pomieszczeniach które mijali. Ani jednej części elektronicznej, ani jednego kabla, układu scalonego, nic. Jeśli dializer miał tu być, to dawno mutanty go wyniosły i zabrały cholera wie gdzie. Kiedy Portner zaczął buszować po pomieszczeniu Mikrus zabrał się za dokumenty. Czytał na głos zapiski. Posrane to wszystko jakoś, prawda? Zapiski o jakiś eksperymentach? Data niby się zgadzała ale dlaczego jakoś to tak tematycznie pasowało do łańcuchów i okultystycznych napisów na ścianach? A ta szafka z lekami? No ja pierdolę, przecież to wygląda jak u średniowiecznego alchemika a nie jak szafka w wojskowym ambulatorium. Napisy na buteleczkach po łacinie, rozpoznał po końcówkach fleksyjnych. Nierozumiejącym wzrokiem spojrzał na Portnera, po czym nerwowo zagadał do Beswicka. Przecież miał im wyjaśnić co to za kompleks już na dole. Powiedzieć do czego to wszystko…

Zareagował instynktownie, rzucił się na ziemię jak tylko zobaczył że Beswick wyciąga broń i zaczyna mierzyć w jego stronę. Leżąc już odszukał kolbę spaślaka i drżącymi rękami wyszarpnął go z uchwytu przymocowanego do plecaka. Co się tu kurwa działo?! Czemu on chce mnie zabić?! Przecież niby potrzebni mu jesteśmy. Przecież pomagamy mu! Co się dzieje?! No nie zdążę. Nie zdążę odturlać się za tą szafkę.
Adrenalina szalała w żyłach, spróbował skierował lufę w stronę tego gnoja.
 
Harard jest offline  
Stary 18-12-2015, 00:53   #103
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Holywood… Cholerny film sprzed końca świata.
Widoki, jakie zagwarantowały im trzy średniej jakości latarki to właśnie skojarzenie nasuwały Portnerowi. Snopki światła jeździły po oklejonych lepką rdzą ścianach. Po starych powycieranych napisach kodujących kolejne mijane sektory. Po umarłych lampach, pokrytych kurzem panelach do zdalnego otwierania drzwi i szkieletach kamer poumieszczanych w rogach korytarzy… To BYŁ szok. Ale nie tylko zaskoczenia. Instynkt Aidena wyczuł czające się w jego czaszce jeszcze jedno uczucie. Lęk. Pieprzony lęk nijak nie związany z tym, że od tego co zrobi w ciągu najbliższych godzin, może zależeć życie Moniki. Lęk o swoją skórę. Ten sam, który teraz Eddie nosił wierzchem niczym swój zakurzony mundurek harcerzyka, gnębił też Portnera. Różnica polegała na tym, że Aiden bał się już za dużo razy, by się strachem przejmować tak bardzo jak kiedyś. Mimo to aż godzinę szwendania się po tym zapomnianym przez apokalipsę kompleksie, zabrało mu dojście do przyczyny tego strachu. A była ona dość oczywista. Jak już się ją rozgryzło. To nie rdzawa maź, która sączyła się ze ścian. Nie cisza i niosące się korytarzami echo ich każdego kroku. Również nie mrok, który rozświetlały tylko te badziewne latarki. To było… niebo. Człowiek nawet nie zauważa kiedy się od niego uzależnia. Od piekącego słońca, odmrażających dupę nocy i palącej krew wszechobecnej radiacji. Nawet pod dachem się je czuje. Tu i teraz w ambulatorium tego kompleksu nawet nie wiedział jak do nich wrócić.

Chwilowo jednak gówno go to obchodziło. Miał dwa większe zmartwienia. Pierwsze było dość głupie i wynikało z zapobiegliwości, której niestety zabrakło Portnerowi. Wziął bowiem… za mały plecak. Mógł w nim pomieścić w najlepszym razie czwartą część zapasów jakie były tu nagromadzone. Zważywszy na astronomiczną wartość znaleziska była to bolesna strata. Ale bardziej gryzło go, że na drodze wyboru miał zbyt dużą szansę nie wyłowić z tego kredensu tych konkretnych pigułek, które postawiłyby Monikę na nogi. Mógł spróbować wrócić do jednego z mijanych magazynów po wojskowe worki ekwipunkowe, ale musiałby chwilowo rozstać się z Beswickiem. I jego mapą. A to z kolei wiązało się z drugim zmartwieniem. Motywy ich przewodnika w gruncie rzeczy, miał szczerze w dupie. Zakładał, że to zwyczajny szaber, a sam Beswick to po prostu kolejna hiena pustkowi, szukająca zaginionych map i miejsc, do których prowadzą. Jednak zawodowe ciarki czuł na karku ilekroć musiał odwrócić się do niego tyłem. Przez całą drogę Beswick potwierdzał bowiem, że ma tyle samo wspólnego z misją Posterunku, zbawianiem ludzkości i odkrywaniem prawdy o Love’ie, co sam Aiden. A najpewniej jeszcze mniej. Popędzał gdy przystawali czymś zaintrygowani… jak wtedy gdy w jednym z magazynów znaleźli ten kombinezon, który kojarzył się ze sławną załogą Orbitala. Albo gdy prowadząc ich, zakręcał trzy razy, wyraźnie omijając jakiś sektor. A już najbardziej dał po sobie poznać, że śmierdzi szpiclem, gdy Portner w pewnym momencie zirytowany już którąś z kolei zmianą kierunku, zwyczajnie złapał go za ramię i spojrzał w blueprintową mapę. Była cholernie stara. Pewnie nie mniej niż cały ten kompleks. Schematyczna do bólu. Marzenie onanistyczne technika. Nic z niej nie zrozumiał przez ten krótki moment. Tylko jakiś napis mu się rzucił w oczy. Wojskowy Ośrodek Badań Kosmicznych… Czyli jednak? Nim się upewnił, Beswick szybko zasłonił sobą mapę i odsunął się gwałtownie.

Ostatecznie jednak Beswick nie ołgał ich. Byli w ambulatorium. A Portner gromadził właśnie zapas leków, za który mogli z Moniką kupić w Apallachach własną kopalnię. I byłby się w tym gromadzeniu zapamiętał gdyby Eddie nie zaczął nagle nawijać...
Ręka Portnera zamarła nagle. Nauczył się wyczuwać te sytuacje. Te mrowienia. Ciarki gdy włos się jeży na karku. Dożylna seta berbeluchy wtłoczona pod ciśnieniem. Taaak… Seth był skurwielem pierwszej wody. Ale miał nosa do ludzi. Bezbłędnie rozpoznawał tych, których mama apokalipsa pobłogosławiła szczególnym talentem do zabijania bliźnich.

Puścił plecak dając pełen upust odruchom... Zimna kolba damy kierowej… Obrót nie musiał być pełny…

Cześć mój drugi plecaczku...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 18-12-2015 o 00:57.
Marrrt jest offline  
Stary 20-12-2015, 11:29   #104
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Było kurewsko ciemno. Gdzieś w połowie drugiego podejścia zgasiła latarnię, bo mikry poblask jedynie utrudniał sprawy. Długi czas akomodacji soczewki, pamiętała jak dzisiaj każde słowo z tamtej lekcji. Rozebrane na części końskie truchło zrobiło na usmarkanym dzieciaku wrażenie, które nosił do dziś. Przypięła lampę do roku siodła i przytrzymując strzemienia, pozwoliła Czasze decydować o drodze, z lekka tylko - choć stanowczo - korygując mu kurs, gdy koński instynkt ucieczki brał górę.
Klęła pod nosem, a jakże. Łeb jej pękał a szanse na względnie spokojny sen zostawiła za sobą. I to, zdaje się, dość daleko. Ale gdy wszystko rwało się w niej pod naciskiem imperatywu ruszenia terazzaraznatychmiast, siedzenie w gościnnych progach Betel nie było opcją.

Muzyka przebiegła wzdłuż jej kręgosłupa jak wiązka prądu. Trochę jak wtedy, gdy dla zabawy łapali za taśmę pastucha. Łup, grzmiało w uszach. Kompletnie nie spodziewała się tego dźwięku, i nawet Czachę zamurowało.
Owinęła długie wodze wokół rogu i sama ostrożnie wpełzła w skalny otwór.

- Nie wierzę - ledwie poruszyła wargami. Dotarła do miejsca, w którym kończył się balkon i leżąc na brzuchu zamarła. Wizje rzadko bywały tak dosłowne! W dole, kropka w kropkę odzworowana rozciągała się plątanina kabli i techno-bebechów wszelkiego pochodzenia.
Hope! Była tam. Wśród śmieci i poskręcanych kabli, skulona dziewczęca sylwetka. Przejęta pracą, najwyraźniej. Dahlia miała wrażenie, że tłukący się jej w czaszce echem serca kac ma moment doprowadzi do eksplozji. Była podekscytowana. Miała ją. I blisko, i daleko zarazem, bo przecież… jak miała tam sięgnąć. Mutant węszył, a ona wolała nie sprawdzać, czy jest w jego zasięgu. Upewniła się, że w obu komorach obrzyna drzemią leniwie tłuste, wypełnione zagładą łuski.

Leżała n skalnej półce rozciągnięta na płasko do granic możliwości, a skacowany mózg próbował przerobić dane. Ufała przecież wizjom, ale czy naprawdę spodziewała się, że znajdzie na pustkowiu pępowinę z kabli wraz z jej konstruktorką? Gdyby były tu same, miałaby szanse, żeby - jak we śnie - wynieść ją na rękach. Dwa naboje w dwóch komorach krótkozasięgowej broni. Przeładowanie, nawet gdyby nie była na kacu, zabrałoby jej zbyt wiele cennego czasu. Oczyma wyobraźni widziała swoje trzewia, zdobiące malowniczymi kleksami elektroniczne bebechy i ściany. Była noc, ale do rana… do rana mogło jej nie być.
Zaklęła w myślach, Mikrus i jego znajomi byliby teraz jak znalazł. Razem mieliby jakiekolwiek szanse przeciwko trójce wymierzonych w Boże oblicze obelg na dwóch pokracznych nogach. Byli jej tu potrzebni. Oni i Jill. Ile zostało do świtu? Nie miałą pojęcia. Oparła czoło o chłodny kamień.

Miała ją!
Tylko jej upilnować. Chociażby do rana, a potem wróci po swoich śladach do Betel i z powrotem.
Byle doczekać rana. Byle zapamiętać drogę.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 21-12-2015, 16:10   #105
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Eddie Crispo/Aiden Portner

Music

Zabawne jak potoczyć się mogą zdarzenia. Trzech mężczyzn przemierzało w milczeniu uśpiony wojskowy kompleks, równo spięci, wyczuleni na niebezpieczeństwa. Upatrywali go w każdym migoczącym w oddali cieniu, każdym niosącym się korytarzami szmerze. Tyle, że owo niebezpieczeństwo nie przyszło z zewnątrz. Czaiło się wśród nich już jakiś czas. Szeptało. Mąciło. Czyhało. A teraz poderwało łeb aby obnażyć wykrzywione drwiną i szaleństwem zęby.

Beswick szczerzył się jak kukła. Czy najpierw wyszarpnął broń czy zaczął obłąkańczo rechotać? Trudno powiedzieć. Chyba zgrało się to w czasie, zaskoczyło jak muszka i szczerbinka, muzyka walki popłynęła a Crispo i Portner nie mieli wyjścia jak tylko dostosować kroki pod ten śmiertelny taniec.

Eddie rzucił się płasko na ziemię, z desperacją szukał kolby spaślaka. Beswick uniósł lufę i zanosząc się śmiechem wypalił choć ręka mu drżała targana spazmem wesołości.
Huknęło ale pocisk, na szczęście dla Crispo, nie dopadł celu. Odbił się rykoszetem od jakiejś metalowej obudowy i świsnął dalej.
Portner odrzucił plecak, który odwzajemnił się stłumionym chrzęstem pękającego szkła. Desert Eagle, król wśród pistoletów, prawdziwa armata zdolna uśmiercić mamuta, gdyby takie jeszcze po świecie chodziły, mordercza siła sprawcza, Pan Bóg Wszechmogący zaklęty w błyszczącą stal... on... szczęknął, zdębiał w bezruchu i zamilkł. Portner poczuł, że broń zacięła się, co się w tym świecie zdarzało dość często, w ten niegroźny mechaniczny sposób. Spust musiał zaskoczyć, puścić blokadę i się przełamać, nie było innej rady ale to wymagało chwili czasu a ten jak zwykle stał w deficycie.

- Pie-prze-ni-zdraj-cy... - mamrotał pod nosem Beswick przerywając chichot. - Wiedziałem, że jesteście po jego stronie! Zdradziło was tykanie... Tik tak, tik, tak... Słyszę wyraźnie, dochodzi z...

Spaślak tkwił już w dłoni. Wierny i gotowy do strzału. Mikrus trząsł się co utrudniało znacznie celowanie ale ostatecznie wypalił. Kluska pocisku wychynęła wprzód z morderczym zapałem ale minęła cel, ledwie o cal, góra o dwa. Beswick zgiął się jednak wpół i wolną dłoń docisnął do ucha.
- Kuuuurwa! - zawył wściekle i poderwał znów broń.
Ale w tym czasie Desert Eagle rąbnięty zamkiem o betonową ścianę zgrzytnął ugodowo. Lufa naprowadzona na cel z wprawą zawodowego zabójcy wypluła z siebie pocisk a ten, nie mogło być inaczej, odnalazł z bezlitosną precyzją głowę Beswicka. Ołów zanurzył się w jego lewą skroń a wychynął prawą, malowniczo ciągnąc za sobą krwawy ogon. Czerwień zbryzgała ścianę, podłogę i Crispo. Tylko Portner się uchował jakby to, że odebrał życie dawało mu przywilej zachowania czystej skóry skoro ręce, i tak miał bezsprzecznie brudne.

Truchło Beswicka upadło w ubłoconą podłogę. Nie było na co czekać. Portner przetrząsnął zawartość plecaka szacując straty. Część ampułek uległa zniszczeniu ale większość pozostała cała. Eddie otarł rękawem krew wciskającą się do oczu, między zębami poczuł coś co mogło być skrawkami Beswickowego mózgu.

- Haaalo - naraz usłyszeli dźwięk, który z oddali musiał ponieść się echem po korytarzach. - Jest tu ktoś?
Rozpoznali bez trudu. Surowy metodyczny głos Faith.
 
liliel jest offline  
Stary 21-12-2015, 22:53   #106
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Aiden znieruchomiał nad plecakiem i obejrzał się za siebie. Echo rzuconego przez Faith między korytarze pytania, nadal wisiało w powietrzu. Przymknął oczy uświadamiając sobie konsekwencje tego co właśnie zaszło. Przynajmniej te najoczywistsze. Wystrzały… huk trzech spluw zbudziłby i postawił na nogi całą, wymarłą załogę bazy.
Trudno.
Gestem pokazał Eddiemu, że ma być cicho. Poświęcił też chwilę, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Cały we krwi… z nadal dymiącą pukawką…
Posterunkowy był zmyślnym chłopakiem. W godzinę zmajstrował dwa działające urządzenia. Zdawał się też na swój sposób… niezniszczonym. Jeszcze. Przez czas. I to wszystko co zostało ze świata. Co z kolei coś przywodziło na myśl Portnerowi. Otwierało jakąś zapomnianą szufladkę jego głowy… Jakąś…
W każdym razie Eddie był nieskończenie bardziej godny zaufania niż Beswick. Ale Portner nie zapominał, że odkąd tu zeszli, kilka już razy musiał przywoływać świrującego gnojka do porządku. I że Beswick przedśmiertnie dał jednoznacznie do zrozumienia, że mu odwaliło. A to zapalało czerwoną lampkę ostrzegawczą, która pulsowała niewidocznym światłem na czole między oczami młodego.
Podszedł do zwłok i zabrawszy z nich blueprinta, podał go Eddiemu.
- Dasz radę zlokalizować nas i wyjście? - spytał cicho.
Po czym nie czekając na odpowiedź, zabrał plecak Beswicka i wysypał ostrożnie jego zawartość na podłogę. Najbardziej z tego wszystkiego interesował go sam pusty plecak, w którym chciał uzupełnić straty fiolek. Ale nie omieszkał też pobieżnie rzucić okiem na graty poprzedniego posiadacza.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 24-12-2015, 20:17   #107
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Spaślak wyrzucił chmurę śrutu, po czym Mikrus przestał słyszeć cokolwiek. Tak to jest jak się wali z działa w zamkniętym, żelbetowym pomieszczeniu. W uszach piszczało tak, jakby poszła uszczelka pod kotłem parowym. Narastający dźwięk wwiercał się pod czaszkę i Eddie był pewny, że w kulminacji rozpieprzy mu mózg po ścianach. Uratował go Portner, nie miał co do tego złudzeń. To że Beswick nie trafił za pierwszym razem było czystym fartem. Za drugim razie już by nie chybił. Tylko dlaczego?

Gramolił się z bajora w którym leżał i próbował poskładać to wszystko do kupy. Co on tam mamrotał? Że słyszy tik tak? Że niby jesteśmy robotami, tak? Co więcej, że jesteśmy razem z nimi a więc że Mr Love i spółka to też roboty… No ale nie może to być prawda, co? Bo przecież ja tu widzę jakieś plamy krwi, łańcuchy i średniowieczne chemikalia, okultystyczne napisy. Wniosek? Odpierdoliło mi podobnie jak jemu, tyle że ja nie zacząłem strzelać do kolegów tylko srać po gaciach.
Łypnął okiem na Portnera. Ale dlaczego jego nie złapało? Znaczy, niech dzięki będą wszystkim bóstwom na niebiesiech że jego nie złapało, bo inaczej miałbym przeciąg w czaszce. Potarł skronie, ściągnął hełm z głowy i odłożył go na stół po czym wziął plany od Portnera. Kiwnął mu głową, szepnął podziękowanie. Dalej był oszołomiony tym wszystkim.
- Czekaj. Ona się pyta czy ktoś tu jest? Serio? Po trzech strzałach? No ale słyszeliśmy ją obaj, tak? - gadał szybko i spoglądał na faceta. - Znaczy że tego sobie nie wymyśliłem… jak on? Powiedz… po drodze widziałeś łańcuchy z obręczami na dłonie i plamy krwi pod nimi? Nie?
Łypnął okiem na trupa.
- Musimy się stąd wynosić, szukać drogi w stronę w którą przyszliśmy, czy kierować się na mutanty i na wejście pod silosem? Mam niby emiter, jest noc nie powinno być ich tam dużo. Tylko, że pewnie ona wlazła tamtędy.
W każdym razie zaczął świecić latarką po planach, rozglądać się i przypominać sobie rozkład ostatnich pomieszczeń by zorientować się gdzie się aktualnie znajdują. Pomrugał kilkakrotnie, próbując przyjrzeć się oznaczeniom na niebieskiej płachcie. Szukał też czegokolwiek co by wyglądało na centrum dowodzenia, pomieszczenie w którym mogliby się dowiedzieć co się tu dzieje. Nerwowo łypał w stronę, z której usłyszał Faith i przysłaniał ręką latarkę tak by oświetlała mapę i niewiele więcej.
 
Harard jest offline  
Stary 28-12-2015, 13:25   #108
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Dhalia Crowl

Bestia niuchała powietrze swoimi zdeformowanymi nozdrzami ale nie trwało to długo. Mutant musiał zgubić trop albo uznać zapach za nieistotny bo wrócił do swoich banalnych zajęć. Cała czwórka pokraków po prostu kręciła się wokół elektronicznego sprzężonego kopca. Pierwszy przysiadł bez celu, drugi dłubał długim palcem między zębami, trzeci chyba... iskał czwartego? Wydłubywał jakieś nitkowate pasożyty z jego skóry i wrzucał na język.
Trudno było nie zauważyć podobieństwo do małp. Bezmyślne kreatury, jednocześnie jednak niebezpieczne i dysponujące siłą, o dalece bardziej jednak niż małpia niepokojącej fizjonomii. Każdy egzemplarz zdawał się podobny ale jednak inny, jak z ludźmi. Ten tutaj, najbliżej szamanki, był na ten przykład posiadaczem wyjątkowo paskudnej, pokrytej ciemniejszymi parchami gęby, kilku przerośniętych, nieforemnych zębów oraz jednego, z dawna zasklepionego oczodołu. Dhalię zastanowiły te skórne owrzodzenia, z medycznego puntu widzenia. Były aby wynikiem radiacji, cechą wrodzoną, pozostałością jakiejś choroby? A jeśli to ostatnie to czy nadal kreatura ta mogła zarażać? Aż ciarki szły wzdłuż kręgosłupa na samą myśl.

Miała sporo czasu aby mu się przyjrzeć a i olbrzymia sala nie była wcale źle doświetlona z powodu wszechobecnej, buczącej, bzyczącej i podrygującej na pełnych obrotach elektroniki. Sprzęt, czemukolwiek miał służyć, musiał być niemal gotowy bo mała Hope zaglądała w zakamarki, złącza i przepięcia jakoś bardziej kontrolnie jak mechanik wysyłający pojazd na wyścig, jakby chciała się jedynie upewnić, że machina gra jak należy i nic nie zawiedzie w tej kluczowej chwili.

Po jakiejś godzinie do skalnego hangaru dołączył Love. Szedł opieszale, ze wzrokiem wbitym pod buty, na tyle nieobecny aby Dhalia nie musiała martwić się, że ją dostrzeże. Mała Hope wskoczyła na ogromną, pełną przełączników skrzynię i fachowo przemieściła kilka dźwigni i pokręteł aż rozdzierająca uszy muzyka ucichła.
- Gotowe? - echo potęgowało szepty, odbijało je od kamiennych ścian i wyostrzało.
- Tak. Zaczynać? - Hope dumnie wypięła chuderlawą pierś i podrapała się śrubokrętem po skroni. - Czekać Faith?
- Czekać Faith – Love powtórzył jej nieskładne zdanie i poklepał małą po łysej czaszce. - Jak będzie po wszystkim... odszukaj tamtą dziewczynę, dobrze? Ona się tobą zaopiekuje.
- Dhalia?
- Dhalia – skinął. - Widziałem jej myśli. Zależy jej na tobie.
- Ale Hope zepsuta – posmutniała. - Żaden pożytek.
- Niekoniecznie. Przecież dałaś radę. Spójrz – omiótł wzrokiem halę na co dziewczynka wyraźnie się rozpromieniła.
- Hope zbudować. Sama.

Mała wróciła do inspekcji maszynerii a Love odszukał pionową lukę w tym chaotycznym, pulsującym energią organizmie i usadowił się w niej, na idealnie do niego dopasowanym, wyprofilowanym siedzeniu, które niemal połknęło go, zasymilowało. Gdy tak siedział w bezruchu, wrośnięty w ten stalowy, migoczący diodami tron niemal zniknął Dhalii z oczu. Kameleon, stopiony z resztą w tak idealną całość jakby był tylko kolejnym elementem, kolejnym pokrętłem albo warkoczem kabli.

Dhalia odczekała swoje, podług planu, i zaczęła się wycofywać z jaskini. Na zewnątrz obudził się już dzień, słońce zaczynało swoją monotonną piekielną śpiewkę. Czacha czekał przy wyjściu, wierny i wytęskniony. Zarżał radośnie i przykleił do jej czoła wielkie chrapy.

Drogę zapamiętywała na bieżąco choć był to zabieg dość mozolny. Szczyty, głazy, zniesienia, wszystkie bliźniaczo podobne, trudne do rozróżnienia. Ale była Teksanką na litość boską, zaradną i upartą młodą kobietą, która zawsze stawiała na swoim. Gdy dotarła do Betel i uniosła głowę na pnące się za plecami piaskowopomarańczowe szczyty była niemal pewna, że odnajdzie raz jeszcze ukryty w trzewiach góry hangar. Sprowadzi pomoc, wyciągnie stamtąd Hope i będzie mogła zostawić to przeklęte miasteczko za sobą.

Spięła konia i pogalopowała w stronę hacjendy. Musiało jej nie być dobre pół doby, chłopaki zapewne czekali na nią u Moniki zastanawiając się w jakie diabły ją poniosło. Wyhamowała dopiero przed drzwiami ale zamiast zeskoczyć z siodła spięła się i skupiła wszystkie zmysły. Coś było nie tak. Z boku budynku przywiązany do poprzecznej belki stał wierzchowiec. Dobry, zadbany teksański ogier.
- Towarzystwo – z korytarza hacjendy wyszła kobieta o indiańskiej urodzie i pokrytej malunkami twarzy. W pasku na udach tkwiła krótka broń, na plecach kołczan strzał, w ręku ściskała rękojeść łuku.
- Da-li-ja? - miała silny akcent i imię Teksanki zabrzmiało obco nawet w jej własnych uszach.

Zza pleców kobiety wyszedł ktoś jeszcze. W nonszalanckim geście uniósł ponad głowę kowbojski kapelusz.
- Dhal – trzymał na twarzy wyraz opanowania choć na widok Dhalii lekko zadrżała mu powieka. Jednocześnie, jakoś wymownie a może na pokaz, bawił się rewolwerem, który wywijał w jego palcach bezbłędne młynki. - Miałaś rozrywkę i przygodę, niech będzie. Kobiece fanaberie. Ale już dość. Czas wracać do domu.
 
liliel jest offline  
Stary 30-12-2015, 11:16   #109
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Eddie Crispo, Aiden Portner

Music

Mikrus świecił latarką prosto w bluprinta próbując rozeznać się gdzie się z Portnerem znaleźli. Kompleks wyglądał na spory a i większość pomieszczeń miała skrótowe oznaczenia, których znaczenia szukać należało w legendzie, pośród drobniutkich i ledwo widocznych objaśnień. Eddie ślizgał się wzrokiem po labiryncie kresek i znaczków usilnie starając się zapanować nad galopującym umysłem.
Tuż pod nogami leżało truchło Beswicka z rozpękniętą na pół głową i Eddiemu ciężko było nie zwracać na ten fakt uwagi. Kątem oka widział jak breja mózgu wylewa się przez otwór po kuli i gęstą smolista kałużą rozlewa po podłodze sunąc, jakby umyślnie, w stronę Eddiego czubków butów.

Zaklął i cofnął się nieświadomie drapiąc skórę pod włosami. Może to przez ten zbutwiały wojskowy hełm, a może jeszcze z innego powodu ale cały łeb go swędział i piekł, miał ochotę zedrzeć sobie własny skalp. Do tego dobiegające z każdej niemal strony dziwaczne wytłumione dźwięki podkręcały paranoję na maksimum. To kroki Faith, muzyka prastarych instalacji czy coś gorszego? Coś zwierzęcego i nienasyconego co podążało ich tropem a Crispo czuł to każdym, postawionym na sztorc włoskiem na skórze?
- Skup się do cholery - Portner pstryknął mu z palców przed samym nosem aż Eddie musiał skupić na nim rozbiegany wzrok. - Nic tu nie wygląda jak w pracowni alchemika, nie ma krwi ani łańcuchów. Masz jakieś omamy.
- Mam omamy - Eddie powtórzył jak mantrę i przykucnął struchlały. Nawet jeśli wierzył Portnerowi to ciężko było odciąć się od tego co czuł i widział, szczególnie, że cholerne halucynacje tylko się wzmagały a głowa nie przestawała swędzieć.
- Teraz przejrzę plecak Beswicka - Portner miarowym spokojnym tonem oznajmiał Eddiemu każdy swój krok. Rozsupłał nieśpiesznie bagaż i wyciągał stamtąd kilka rzeczy nie zaprzestając uspokajających werbalnych opisów.
- Karta elektroniczna - uniósł ją ponad głowę i Crispo zobaczył kawałek plastiku.
- Zdjęcie dziewczyny - podsunął polaroid blisko Eddiego a ten zaklął na potęgę i aż podskoczył.
- Kurwa.... Coś jest nie tak... z jej twarzą!
- Z jej twarzą jest wszystko w porządku – tłumaczył niezrażony Portner. - Jest młoda. Ładna. Zwyczajna. Z tyłu napis. "Forever".
- Zwyczajna - Mikrus powtórzył za Portnerem z dozą niedowierzania ale nie odwrócił wzroku od fotografii. A ta falowała w blasku latarki zmieniając oblicze kobiety o szalonym spojrzeniu w coś zgoła gorszego, uzbrojonego w klawiaturę upiornych zębów, tak żywego i ruchliwego co mogłoby wyskoczyć razaz na zewnątrz i wpić się w ciepłe odkryte gardło mechanika.
- Kurwa! - Eddie złapał się jedną ręką za krtań, druga, zupełnie samoistnie rozdrapała do krwi skórę ponad uchem.
To tylko omamy – powtarzał sobie i dodawało mu to nieco otuchy. Ale co z wrażeniem, że są obserwowani? Zastanawiał się teraz intensywnie czy to także jest częścią przewidzeń i demonicznych wizji czy niezależnym głosem intuicji? Nie potrafił już wychwycić prawdy pośród fałszu.

Coś skrobnęło jego buta, poczuł wyraźnie, aż ciarki wężowym ruchem wspięły się po kręgosłupie! Spojrzał w dół i dostrzegł wykręconą w pośmiertnym spazmie dłoń Beswicka, na styku z cholewą jego buta! Ruszała się? Palce prężyły się jak pajęcze odnóża, muskały metalowe sprzączki! Kopnął z całych sił, raz i drugi aż zwłoki przeturlały się na bok, niewinnie nieruchome. Teraz twarz Beswicka była jeszcze lepiej widoczna i Crispo był pewien, że tamten dorobił się pośmiertnie szyderczego uśmieszku. Nie żył? Czy tylko udawał? A może... Może... wydaje mu się tylko, tak jak mówi Aiden? To wszystko widziadła, nierealne i niegroźne i należy je zignorować!

Portner nie skomentował bezczeszczenia zwłok, przemawiał tylko do Mikrusa powoli, tłumaczył i o dziwo, chyba przynosiło to rezultaty. Spakował użyteczne graty, napchał do drugiego plecaka porcję medykamentów i już byli gotowi do drogi.
- Znajdziesz wyjście? Dasz radę? - Portner przemawiał do Eddiego jak do dziecka po ataku histerii. - Liczę na ciebie. Musimy się stąd wydostać.
- Tak, tak... - Eddie oddychał miarowo, jego chudy biały palec tańczył po niebieskiej przestrzeni mapy. - Tędy przyszliśmy, tutaj... jest główne wyjście prowadzące do fabryki coli. Są jeszcze dwa boczne ale nie mam pewności czy to są wyjścia czy prowadzą gdzieś indziej. To... powinno wychodzić gdzieś w samym środku gór.

Zwinął mapę w rulon i prowadził ku obranemu wyjściu. Kilka razy wzdrygnął się, to znów panikował lub wyrzucał z siebie wiązanki przekleństw ale Portner za każdym razem go uspokajał. „To tylko gra cieni”. „Szczur, zobacz. Jeden mały szczur.” „Nic tam nie ma, żadnej krwi. To tylko wilgoć i grzyb. I kapanie wody.”
Po pewnym czasie Eddie zaczął utożsamiać ten niski monotonny głos z bezpieczeństwem, z racjonalnością i kompletnie się go uczepił. Był nicią, która wiązała go z normalnością. Zdał sobie sprawę, że gdyby ten głos zniknął, popadłby w szaleństwo, biegał pośród tych cholernych mrocznych korytarzy i w końcu zdechł z głodu, albo nawet ze strachu.

Krążyli po kompleksie dobrą godzinę nim Eddie wskazał wielkie, opatrzone w elektroniczny zamek drzwi. Prawdopodobnie karta Beswicka mogłaby je otworzyć ale... już wcześniej ktoś to zrobił. Ogromna okrągła tarcza była przesunięta po stalowych prowadnicach na boczną ścianę ukazując ziejący czernią otwór.
- Tędy – Eddie wślizgnął się pierwszy rozpraszając latarką ciemności. Jak na wystraszonego szczeniaka zrobił się nagle dziwnie zdeterminowany i parł naprzód.

Przeszli przez spore obłe pomieszczenie zakończone kładką. Metal dźwięczał pod butami gdy ją pokonywali starając się nie myśleć na ile dobrze jest zachowana i ile metrów dzieli ich od podłogi. Cokolwiek mostek ów przecinał musiało być olbrzymie bo słup latarki nie napotykał przeciwległych ścian rozmywając się i niknąc pośród mroku. Kiedy oboje przyświecili wreszcie w dół oczom ich ukazało się coś wielkiego, przysypanego stertą pyłu i brudu. Musiało mieć... kilkanaście metrów długości. Prawdziwy potwór. A gdzieś w oddali, za pierwszym widać było... dziób następnego.
 
liliel jest offline  
Stary 05-01-2016, 18:33   #110
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
- Shiiii... Heath - zamarzła, choć pustynne słońce podgrzewało wszystkie wokół do temperatury miliona stopni. Było za późno, żeby wiać. Rozumiała przesłanie. Poza tym... myśl o Hope zakotwiczyła ją w tym pieprzonym Betel o wiele wcześniej. Play on, uśmiechnęła się od ucha do ucha - Co za spotkanie!
Odwzajemnił uśmiech ale nie miała złudzeń, że nie kupuje jej przedstawienia.
- Zejdź tu ptaszyno i przywitaj męża jak należy.
Nachyliła się w siodle i mrużąc oczy otaksowała egzotyczną towarzyszkę męża od stóp do głów. Twardym i nieustępliwym spojrzeniem. Przekrzywiając głowę, przeniosła wzrok na rosłego Teksańczyka.
Imponująco płynnym, zwłaszcza jak na ciężkiego kaca, którego echo nadal jeszcze czuła, ruchem zeskoczyła z siodła. Wyciągnęła przed siebie ramiona i niemal tanecznym krokiem wstąpiła na werandę.
- No chodź!
Postąpił jeden krok w przód, wetknął rewolwer do kabury i wyciągnął do niej dłoń. Przez mgnienie oka, kiedy broń zniknęła w kaburze, mózg Dahlii mimowolnie skalkulował czas, jaki zajęłoby jej wskoczenie w siodło. Ciekawe, pomyślała, czy strzeliłby mi w plecy? Nie dać po sobie poznać.
Wspięła się na palce i pocałowała go, jakby rzeczywiście rozdzieliło ich coś innego, niż ucieczka pod osłoną nocy.
- Czy to - palcem wskazała mieszańca - naprawdę było konieczne?
- Oh, błędna interpretacja - przyciągnął ją do swojego biodra, zaborczo i chciwie. - To jest Fala. Indianka. Podróżowaliśmy razem przez kilka dni, na pustyni tak jest wygodniej - przeszył ją tym swoim twardym wzrokiem, tropiącym kłamstwa i półprawdy. - Ale sama wiesz najlepiej, prawda? Gdzie twoi towarzysze?
- Tam - wskazała Czachę, uporczywie próbującego podrapać się w okolicy popręgu. Nie przydawało mu to inteligentnego wyglądu, bynajmniej. Zmierzyła się z jego spojrzeniem i nawet powieka jej nie drgnęła, gdy usiłował wyczytać z jej twarzy więcej, niż zamierzała powiedzieć. Nie odpuszczała - Nieładnie. To żadna ujma przyznać się, że nająłeś indiańską tropicielkę. Z ciekawości, dużo zapłaciłeś? Że było warto, i że skuteczna, to już ustaliliśmy.
- Oj, płaciłem dużo i najmowałem wielu żeby nie zgubić przez te tygodnie twojego śladu. Choć jej akurat nie. Połączył nas zbieg okoliczności i wspólny kierunek.

Kobieta podeszła do pary jakby wywołana do rozmowy. Jej oczy były dzikie i jakieś prowokujące kiedy wyhamowała twarz tuż przed twarzą Dhalii.
- Gdzie jest Portner - zasyczała tym samym ostrym jak górskie kamienie akcentem. - Bo gdzie jest Monika powiedział mi wasz przyjazny gadatliwy kaznodzieja.
- Whoa there, paniusiu - uniosła ręka, jakby uspokajała konia. Takie sytuacje sprawiały, że do głosu dochodził w niej teksański charakterek. - Nie wiem, o kogo Ci chodzi, ale nie tym tonem!
- Doskonale wiesz - cofnęła się nerwowo oblizując usta. - I powiesz mi zaraz, chyba, że chcesz mieć na rękach wiele niepotrzebnej krwi.
- Czy Ty to słyszysz? Ona mi grozi, Heath! - ścisnęła mężowskie ramię. - No zróbże coś!
- Nieprawda - zbagatelizował jej zarzuty ale zwrócił się do Indianki. - Nie taka była umowa, Fala. Rób co musisz ale moja żona jest nietykalna.
Kobieta zacisnęła usta w wąską kreską a Heath poprowadził Dhalię do wnętrza hacjendy,
- Umyjemy się, zjemy coś i rano się stąd zawijamy. Czas wracać do domu ptaszyno.

Zgłupiała doszczętnie. Gorączkowo próbowała wyjaśnić mu bagno, w jakim siedzie; teraz już we dwójkę; po uszy.

- To nie nasza sprawa ptaszyno.
- Wiesz, że tego nie znoszę. I wiesz też, że muszę. Mama by nie pozwoliła, żeby ktoś umarł przez nasze... sprawy.
- Ona i tak już umiera. Nic nie zrobisz, uwierz mi ptaszyno. Szkoda wysiłku.
- To jest ważniejsze, Heath. Tu nie chodzi tylko o nią - ściszyła głos - oni tu preparują kolejną apokalipsę. To nie może tak być. Przecież wiesz, że to złe. Proszę, daj mi jeden dzień. Potem, cholera, potem wrócę z Tobą do domu. Bez numerów. Proszę.
- Apokalipsę? Ta banda mormonów? - zaśmiał się ale spoważniał widząc jej minę. - No dobrze, zajrzyj do niej, robię to tylko dla ciebie. Ale rano znikamy - złapał ją za ramiona. - To nie są żarty Dhal. Widziałem tych ludzi. Kiedy tu dotrą może zrobić się gorąco a ja przysięgałem cię bronić, na dobre i złe.


*

Drzwi skrzypnęły. No tak, oczywiście. Pierwsza zasada - im ciszej chcesz być, w tym więcej skrzypiącego gówna wdepniesz. W pokoju śmierdziało ja w psiarni. Dosłownie. Monika leżał z kołdrą pod brodą. Czoło rosiły jej krople zimnego potu. To właśnie była ta część, której Dahlia nie lubiła najbardziej. Obrzydliwe ludzkie wydzieliny. Jakie pan sobie tylko życzy. Pot wymieszany z krwią, wymieszaną z potem, wymieszanym z gównem.

- Monika - chłodna dłoń szamanki dotknęła czoła chorej. - Słyszysz mnie?
- No kurwa raczej - kącik jej ust na siłę wygiął się ku górze. - Padają mi nery, nie słuch.
- To się zamknij. Albo nie. Jęcz i słuchaj - odsłoniła kołdrę - MUSZĘ ZBADAĆ TWÓJ BRZUCH, Fala jest tutaj. Wie o Tobie.
- Wiem - pokiwała głową tłumiąc kaszel. - Była tu. Musisz ostrzec Portnera. Zabiją go...

Odsunęła koc i oczom jej ukazał się krajobraz księżycowy. Bogu dzięki, że kac minął, bo byłaby do całej tej feerii obrzydliwości dołożyła odrobinę własnych rzygów. Stan brzuch Moniki nie napawał optymizmem. Skóra była napięta do granic możliwości, co sprawiało, że kobieta wyglądała na połączenie wysoko ciężarnej z zagłodzonym prawie na śmierć dzieckiem. Blada skóra posiekana była siatką wyłuszczonych wysiłkiem spod cienkiej warstwy tłuszczu bladoniebieskich żył. Dotknęła go, wywołując w odpowiedzi pełen bólu, choć z determinacją tłumiony, jęk. Odsunęła koc jeszcze odrobinę i zrozumiała. Było nieprzeciętnie chujowo. Monika leżała prawie w agonii, w kałuży własnych ekskrementów. Najwyraźniej traciła kontrolę nad sytuacją.

- Jak? Znalazł mnie i możemy się więcej nie zobaczyć - pokręciła głową. - Wiem, gdzie jest Hope. Kurwa, umówiliście jakiś znak? Trzeba Cię przebrać, dasz radę współpracować?
Skinęła.
- Mam broń. Pod poduszką.
Była imponująco twarda, zważywszy okoliczności. Gdyby nie jej wcześniejsze deklaracje, które głęboko zapadły w chrześcijańskie serce pani Crowl, byłaby zapytała, czy Monika nie jest przypadkiem z Bible Belt. Ale tak bluźnić Bogu na całym Południu nie śmiał nikt.

- Przyjdę tu w nocy - szepnęła jej do ucha, przykrywając ją dodatkowym kocem. Zezowała w kierunku drzwi, za którymi; rękę dałaby sobie odjąć; stał Heath. - Wiem, gdzie będą dzisiaj w nocy, tam może być dodatkowe przejście. Gdyby… gdyby wrócili, powiedz Mikrusowi, że wiem.

Dobrze go oceniła. Prawie się o niego potknęła.
- Muszę rozsiodłać Czachę…
- … nic z tego, ptaszyno - wskazał palcem leżące pod ścianą sakwy.
Zmełła przekleństwo pod nosem. Mogła się tego spodziewać. Poprowadził ją w głąb korytarza, zdziwiła się lekko, gdy minęli drzwi pokoju, w którym spędziła minioną noc.
Cztery kąty, do których prowadził okazały się być klitką, nieco mniejszą niż poprzedni pokój, wyposażoną natomiast w małżeńskie łóżko. Wyhamowała w progu, w pamięci odżyły obrazki sprzed samego wyjazdu. I nie tylko one. Tamten uśmiech, napięta skóra brzucha, ciepła pod niepewnymi jutra palcami. Szlag.
Dał jej może kwadrans, na ogarnięcie rzeczywistości i ochlapanie zakurzonej twarzy nad stojącą w rogu miską. Ani się obejrzała, leżała z gołym tyłkiem w dużym łóżku z własnym mężem. Tym samym, przed którym spieprzała tyle tygodni. Obrócił się do niej i wsparłszy na łokciu pocałował.
- Nareszcie - szczęknął metal i oto lewa ręka Dahlii została unieruchomiona w bezlitosnym uścisku kajdanek. Na pełne wyrzutu spojrzenie, uśmiechnął się tylko i padł na wznak, wyczerpany długą gonitwą.

Leżała w ciemnościach z otwartymi oczyma. Nasłuchiwała. Kurwa mać. Miała ich na wyciągnięcie ręki. Czemu nie spróbowała, czemu im nie przeszkodziła? Może byłaby już gdzieś indziej. Nie tu i nie z nim, w beznadziejnym, patowym położeniu. Czekała na ten jeden, głęboki i zrywany oddech. Gdy zapadł w głębinę snu, wolną ręką zaczęła dłubać przy zamku.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:15.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172