Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-01-2016, 12:13   #111
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Odbija mi. To to miejsce, nic innego. To musi być to miejsce. Przedsionek piekła, wejście w kolejne kręgi, jak u Dantego… Najpierw szaleństwo, a potem będzie coraz fajniej, prawda? Ale zaraz! Przecież ludzie chorzy w bańkę nie wiedzą że są chorzy. Im zawsze wydaje się, że to reszta jest nienormalna a oni sami są okazem zdrowia psychicznego. No to czemu ja wiem, że mi odbija?
Rozbiegane oczka udawały że studiują mapę wśród gorączkowych rozmyślań.
- Tędy. - pokazał kierunek Portnerowi. - Tak, na pewno tędy. Do wyjścia.
Aiden mówił do niego jak do nienormalnego. No ale co mu się dziwić, przecież mi odjebało. Pewnie się zastanawia kiedy wyjmę giwerę jak Beswick.
CO TO BYŁO?! Odwrócił się i skierował lufę spaślaka gdzieś w ciemność za nimi.
- Tam coś jest! - syknął usiłując trzęsącymi się rękami odciągnąć bezpiecznik. - Coś idzie za nami. Nie słyszysz tego? Jest już blisko. Zaraz nas dorwie!

Ból trochę go otrzeźwił. Początkowo nie wiedział nawet co się stało, bo w myślach widział jakieś monstrum rozrywające go na strzępy. Takie połączenie małpoluda z mechanicznym potworem z najgorszych koszmarów Posterunkowca. Ulubieniec Molocha, jego ogar zniszczenia przysłany by wytargać z niego duszę. Otworzył oczy w końcu, Portner mówił coś do niego. Pociągnął nosem, bo coś ciekło z niego. No tak… dał mi po pysku. Zamrugał oczami, nie za bardzo słyszał co do niego mówił, ale zareagował tak jak go uczono. Stanął w postawie zasadniczej i zasalutował. Ulżyło mu. Teraz to Portner jako dowódca odpowiada za wszystko, za jego życie i śmierć też. Uchwycił się tej myśli ze wszystkich sił, ostatniej nitki, którą był związany z rzeczywistością. Gdzieś tam w głębi umysłu wiedział po prostu że to prawda. Bez Portnera zostanie tutaj schodząc coraz niżej i niżej w otchłań.

Spojrzał na mapę. Już blisko. Na pewno blisko. Wyjścia? Nie, chyba nie. Blisko czegoś ważnego. Wrota były otwarte, nie potrzebowali więc karty Beswicka. Skąd on ją miał? Jakby miała zadziałać, po tylu latach? Trzymał się nie dalej niż dwa kroki od Portnera i wszedł do środka. Na blueprincie co tu miało być? Hangar. Tak mówiła legenda i podawała jeszcze jakieś oznaczenia kodowe. Ale to nie ważne, ważne że już byli blisko rozwiązania tajemnicy. Po to tu przecież przyszli, tak?
Pojazd. Nie, nie pojazd, to chyba samolot. Bombowiec? Może prom kosmiczny? Taki w jakim wyniesiono Orbital po kawałku na górę. Taka była rola tego kompleksu? Zerknął na Portnera, szukając u niego potwierdzenia że to co widzi, to na prawdę stoi tam w dole.
- Ja już nie chcę. - Powiedział cicho. - Nie chcę wiedzieć po co to wszystko. Chcę tylko stąd wyjść, dobra? Już poprowadzę do wyjścia. Nie w głąb, nie w stronę tajemnic. W stronę wyjścia, tak. Ufasz mi, prawda? Jeśli tutaj jest taka technologia, oni w Betel mogą zrobić wszystko. Mając Hope, dosłownie wszystko. Betel, Miasto Boga. Z drabiną do nieba, tak to było, nie? Może dosłownie. Może budują drabinę?
Zaśmiał się chrapliwie, zasłonił usta dłonią.
- Nie, miało być bez tajemnic. Do wyjścia.
Rozłożył mapę, ale ciężko było się skupić. Nie kiedy na wyciągnięcie ręki były takie cuda.
- Tak, do wyjścia. - Zatrzymał się w pół ruchu, sięgnął do plecaka. - Mam emiter, działa. Musi działać. Odstraszymy ich i wyjdziemy. Szybkie wyjście, niedaleko.
Pokazał mu kierunek i układ pomieszczeń na mapie.
- Tędy i potem tędy, tu. Wyjście w fabryce. Gdybym nie dał rady, to tu się włącza. - Pokazał jak obsłużyć urządzenie wydłubane z farmy Jill. - Ale dam radę. Wyprowadzisz mnie stąd. Tak. Na zewnątrz. Już bez tajemnic.
 
Harard jest offline  
Stary 11-01-2016, 21:50   #112
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Crispo!
Młody nie rejestrował. Co więcej ledwo zdawał się dostrzegać obecność Portnera. A nawet gdy to robił, szybko jego całą uwagę pochłaniało to cholerne otoczenie. Bezkształtne formy martwych rur, kabli i przewodów dyndających w świetle latarek i pokutne odgłosy tego pieprzonego podziemnego kompleksu. Dzieciak zaczynał dosłownie bać się swojego własnego cienia. Nie zauważył nawet, że Portner trzymał już dłoń na kolbie rewolweru w ostatnim zawahaniu. Prawda jednak była taka, że potrzebował go. Zajebiście go potrzebował. Abstrahując od wszelkich sentymentów, którym pofolgował sobie tam na górze i które mimo wszystko nie były takie całkiem bez znaczenia, wiedział, że Eddie jest teraz najlepszym osiągalnym drogowskazem do Moniki. I za nic w świecie nie mógł sobie pozwolić na jego utratę. Wspiął się więc na wyżyny swoich stoickich możliwości i gadał do niego. Spokojnie. Powtarzał. “Uspokój się. Nikogo tu nie ma. To normalne jak się, całe życie spędziło pod otwartym niebem. Odetchnij kilka razy. Zaraz samo przejdzie…”
Po prawdzie jednak to sam już przestawał w to wierzyć. To nie klaustrofobia i zwyczajny strach skłoniły Beswicka do wyciągnięcia broni, a teraz miotają Eddim. Coś tu było. W powietrzu? Gaz? Jako pierwsza do głowy przychodziła mu lepka rdza oklejająca ściany, ale co by to nie było, nie zmieniało to jego sytuacji. Coś w tym kompleksie oddziaływało na ludzi. Choć ewidentnie nie na wszystkich. A przynajmniej nie w tym samym stopniu. Tak czy inaczej jednak, wiedział, że muszą się spieszyć zanim dziaciakowi całkiem odbije.
No i odbiło. Eddie w pewnym momencie zwyczajnie zawiesił się.

- Crispo! - powtórzył gdy jego pierwsza próba znalezienia kontaktu z Posterunkowcem odbiła się od histerycznego zawodzenia, że już po nich. Po czym strzelił go w pysk na tyle mocno by nim rzuciło do tyłu. Nie pozwlił jednak, żeby chłopak upadł. Złapadł go za fraki uniformu i postawił przed sobą. Pstryknął palcami przed jego nosem, żeby dopomóc chwilowo osiągniętemu skupieniu - Posłuchaj mnie uważnie. Wiem, że ci ciężko i masz mętlik w głowie. Nie wiesz ani co się dzieje ani co z tego co się dzieje jest prawdziwe, a co ci się tylko wydaje. Ale powiem ci coś najprawdziwszego co do czego nie musisz mieć żadnych wątpliwości. Jeśli nie weźmiesz się zaraz w garść i nie przestaniesz wydzierać to ci skręcę kark. Rozumiesz?
Po czym po krótkiej przerwie, podniósł upuszczoną w tym czasie mapę i wcisnął ją młodemu na powrót do rąk. Chłopak o dziwo zamrugał oczami całkiem trzeźwo, a potem… zasalutował pociągając nosem. I wziął się ponownie za mapę.
Po chwili znowu byli w drodze…
Jeeeeezu… Czy ta baza musi być tak cholernie duża???

Śluza… Wszystko martwe i wyłączone na głucho, ale… nie wybebeszone jak to do tej pory mogli obserwować na przykład w ambulatorium. Panel do którego zaraz dopasowali kartę Beswicka nie był uszkodzony. Po prostu nie miał zasilania. Co nie zmieniało faktu, że ktoś otworzył śluzę przed nimi. I nie tak dawno temu, bo w podłogowym kurzu, zachował się ślad stóp. Faith? Hope? Raczej nie któreś z tych monstrów. Te stwory nie przepuszczały elektronice…
Przekroczyli śluzę.
- ...fuck

Aiden Portner był dzieckiem kiedy zakłady, instytuty, czy inne agencje-srencje takie jak to tu, faktycznie pracowały za pieniądze podatników. Nie miał więc żadnego pojęcia o tym co zobaczyli poza tym, że mniej więcej wiedział jak to nazwać. Był to bowiem wahadłowiec kosmiczny. Co prawda nie taki, który miałby się lada chwila wzbić w powietrze, a kompletna ruina sprzed lat, ale nadal nie budził żadnych wątpliwości. Ludzie skonstruowali to coś przed apokalipsą by wyniosło ich w przestrzeń kosmiczną. W gwiazdy. Można się śmiać, lub nie, ale dla kogoś kto przywykł, że za rzęrzące tranzystorowe radio trzeba wybulić grube gamble, taki widok zapierał dech w piersiach. Aż otrząsnął się nerwowo.

- To mała dziewczynka - rzucił sucho w odpowiedzi - Buduje zabawki, a nie broń. A Faith i Love właśnie to robią. Bawią się. Ze znaleźli boga w starej, zapyziałej bazie wojskowej.
Wysłuchał wskazówek dotyczących obsługi urządzenia.
- Nikt cię nie będzie musiał stąd wyprowadzać Eddie. Wyjdziesz o własnych siłach. - Snopami światła latarek lustrował przez chwilę halę. Betel… Drabina do nieba...
Pierdolić.
- Najkrótszą drogą do wyjścia. Bez tajemnic. - powiedział do Eddiego, po czym gdy dzieciak w końcu spojrzał na niego roztrzęsionymi oczami znad blueprintu jakby przetrawiał słowa, dodał - Poproszę.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 11-01-2016 o 21:52.
Marrrt jest offline  
Stary 15-01-2016, 22:53   #113
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Dhalia Crowl

Cholerny Heath nawinął się w najmniej odpowiednim momencie, co poradzić! Udała pokorną i utęsknioną żoncię choć oboje dobrze wiedzieli, że to gra i to podrzędnej obwoźnej trupy. Oboje też jednak ról swych nie porzucali czerpiąc z tych wystudiowanych słów i gestów dziwną przyjemność.
Szydło wyszło z wora dopiero gdy przykuł jej nadgarstek do ramy łóżka. Nie ufał jej, a jakże. Spierniczyła raz i równie dobrze mogła spierniczyć drugi. Dhalia zrozumiała gorzką prawdę, jeśli Heath odprowadzi ją na powrozie do Teksasu to już nigdy się stamtąd nie wyrwie, będzie jej pilnował jak niewolnika, jak ulubionej strzelby i manierki z whiskey. Stanie się więźniem własnego męża.

Dłubała przy zamku długo, prawdziwy sprawdzian cierpliwości, tym bardziej, że mężowskie ramię co jakiś czas oplatało jej biodro i przysuwało ku sobie. Kiedy już miała się poddać stalowa obręcz litościwie ustąpiła. Alle-fucking-luyah! Dhalio Crowl, jesteś mistrzynią w swojej kategorii, uporem nadrabiasz gówniane umiejętności.

Czekała jeszcze chwilę aż Heath zwolni uścisk na tyle by móc wyślizgnąć mu się z rąk. A później na paluszkach w dół hacjendy i biegiem, w stronę fabryki coli. Przy wejściu minęła opartego o ścianę klechę, który konspiracyjnie szeptał z szeryfem. Temu ostatniemu źle z oczu patrzyło ale żaden jej nie zatrzymał ani nawet nie zagadnął.
No to w siodło i tempo. Zarejestrowała, podrygując na grzbiecie Czachy, że jak na popołudnie słońce dziś nie rozpieszczało. Oprócz tego, że temperatura nieco spadła to nad Betel zawisły ciemne gąbczaste chmury. Chmury, które przywoływały złe skojarzenia...
Spomiędzy burzowych kłębów wychynęła pierwsza błyskawica i z hukiem pomknęła w samo serce gór. Dhalia wiedziała już co je przyciąga. Maszyna budowana przez Hope, ta sama, którą wytropiła poprzedniej nocy.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 15-01-2016 o 22:55.
liliel jest offline  
Stary 15-01-2016, 23:58   #114
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Aiden Portner/ Eddie Crispo

Znalezisko pozostawili nietknięte, bo i w zasadzie co mogli z nim zrobić? Rozebrać na części i wynosić w plecakach? Poza tym czas był na wagę złota a zmitrężyli go już całą masę. Choć ile dokładnie, nie mieli pewności. Tutaj, pod ziemią czas płynął nieco inaczej, niekontrolowany rytmem słońca i księżyca.
Eddie obiecał prowadzić do wyjścia i faktycznie, był jakby bardziej skupiony, ukierunkowany na cel. Błąkali się po kolejnych korytarzach, mijali bokiem sale, ziejące ciemnością i niewiadomą ale już nigdzie nie zaglądali prąc do wyjścia. I tak jak podejrzewali, im bliżej wylotu się znajdywali tym więcej pojawiało się mutantów.
Eddie w pierwszej chwili spanikował ale z pomocą Portnera wziął się w garść i odpalił emiter Jill. Urządzenie rozświetliło się kilkoma mrugającymi diodkami, nic poza tym się nie zadziało ale stwory schodziły im z drogi, pierzchały na boki sycząc i opadając na cztery kończyny, nisko przy podłodze.
Wreszcie udało im się wyjść do głównej hali fabryki, wciągnąć w nos zapach otwartej przestrzeni.
Na pierwsze odgłosy burzy Eddie miał ochotę z powrotem wbiec pod ziemię, powstrzymała go jedynie myśl o poczwarach, no i stanowcza dłoń Aidena.
- Spójrz - coś się zbliżało do fabryki. Znajomy sześcionogi tandem.

Zdążyli wyjść Dhalii na spotkanie. Wiatr się wzmagał targając włosami Teksanki, Czacha robił się niespokojny i skory by ponieść w dal.
- Znalazłam was - zdążyła z siebie wykrztusić i zeskoczyć w piach mocno trzymając lejce. - Musisz uciekać Portner, jest tu taka indiańska suka... Fala. Szuka cię. Monika kazała cię odnaleźć i ostrzec.

- Kurwa - wyrwało mu się w odpowiedzi. Zazwyczaj trzymał emocje w sobie ale to nie były dobre wieści. Fala. Koleżanka do niedawna. A przynajmniej po fachu. Indiańska tropicielka. Rzeczowa. Małomówna. Zajadła. Pogardzała obcymi i dość wymyślnie to okazywała.
Byli częścią tej samej najemnej ekipy, niejednokrotnie on polegał na niej a ona na nim, jak to w drużynie. Wszyscy albo nikt, takie motto, takie zasady. Sfora ma swoje przywileje ale i swoje wymogi, Aiden te drugie złamał i wyleciał na zbity, dosłownie, pysk. Taaak, teraz sobie przypomniał, że Fala sprzedawała kopniaki najgorszej kategorii. Nie, nie najmocniejsze. Najwredniejsze. Po twarzy i jądrach. I śmiała się. Przypomniał sobie każdy wysoki chichot jaki z siebie wtedy wydobyła...

Niebo rozświetliła kolejna jaskrawa pręga i pomknęła pomiędzy stożki gór, w to samo co poprzednio miejsce. Cała czwórka, włącznie z koniem, skryli się od wiatru za ścianką z falistej blachy. Właśnie wtedy zobaczyli pierwszy pojazd. Podrasowana półciężarówka ze wzmacnianymi zderzakami pędziła poprzez pustynną jałową ziemie wzniecając tumany kurzu. Za nią jeep i SUV. Portner doskonale znał te pojazdy, poznałby je po zarysach na nocnym tle. Ekipa Setha. Jego ekipa, do niedawna.

Pioruny uderzyły teraz całą serią raniąc boleśnie bębenki i szarpiąc nerwy, szczególnie nadal rozdygotanego Crispo. Po tym ostatnim wyładowaniu burza zaczęła się uspokajać, trwała krócej niż ostatnio ale zakończyła się podobnym impulsem, który potoczył się po okręgu i wpadł w sznurek pędzących samochodów.

Kierowca półciężarówki stracił nad nią panowanie, trach, koła wpadły w poślizg i wóz, jak długi, położył się na bocznej masce. Dwa pozostałe toczyły się jeszcze chwilę aż wytrąciły prędkość zatrzymując się ostatecznie w pół drogi pomiędzy jednym z baraków a cmentarzyskiem campingowych przyczep. Drzwi SUVa otworzyły się i z środka wyszedł on. Miłościwie nam panujący Seth, we własnej osobie.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 16-01-2016 o 00:01.
liliel jest offline  
Stary 25-01-2016, 16:21   #115
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Na pewne widoki po prostu nie da się przygotować. Bez względu na czas jaki się na to się poświęci. Na znajomość siebie samego.
Zabawne.
Naprawdę przez kilka długich sekund miał nieodpartą ochotę zwyczajnie puścić w niepamięć wydarzenie sprzed prawie tygodnia. Wyjść do Setha z otwartymi ramionami. Cześć starszy braciszku! Ale to była burza w szklance wody, co? Jak szczęka? Pogodzić się, wystrzelać mutantów i wrócić do pieprzonego, radosnego status quo ante. Eeeeeech, kurwa… Nie spodziewał się tego. Znacznie bardziej oczekiwał zwykłego strachu. Bo Seth w przeciwieństwie do pojękującej w starych korytarzach bazy grozy, był żywym z krwi i kości dawcą życia i śmierci. Właścicielem kilkunastu rzadko chybiających sztuk ciężkiego i lekkiego uzbrojenia, wraz z dzierżącymi je rękami. Kontraktowym zabójcą. Zręcznym manipulatorem. I, co ważniejsze, a co nie było widoczne na pierwszy rzut oka, był najzwyczajniej w świecie psychopatą. Z typu tych, którzy potrafią być cholernie czarujący.
- Poczekajcie… - rzucił Eddiemu, Dahlii i jej wierzchowcowi, po czym wziąwszy od chłopaka emiter wycofał się do wejścia do kompleksu.

Z plecaka wyjął na chybił trafił jeden z większych słoików ze specyfikami i na oczach posykujących monstrów wysypał na podłogę zawartość.
- Szlag mnie trafi jeśli to były właśnie TE pigułki… - mruknął na wpół do siebie na wpół do kreatur.
Z emiterem w dłoni zmieniło się ich postrzeganie. Nie sprawiały już wrażenia chorych hybryd tworzonych przez Molocha. Nabierały czegoś pociesznego w swoim zachowaniu.
Pobiegł do wejścia i z najbliższej ściany zeskrobał nożem do słoika pokaźną porcję rdzawej mazi, którą z braku lepszych pomysłów uznał za winowajcę szaleństwa Beswicka i Crispo. Zakręcił słoik i pośpiesznie wrócił do młodych.

- Słuchajcie mnie oboje - zwrócił się do swoich młodych towarzyszy - Cokolwiek się stanie, trzymajcie się możliwie daleko od tych ludzi. Jeśli pójdzie dobrze, dojdzie do małej wojny między nimi, a Gunem i pieskami Faith. Jeśli źle… Tak czy inaczej, lepiej, żeby nikogo na kim nam zależy nie było w pobliżu. Dahlia… zrobisz coś dla mnie? Zabierz te plecaki do Moniki. Albo chociaż do Rothsteina. W ostateczności. Ze swojej strony, mogę ci obiecać, że jeśli wpadnę na Hope, to postaram się ją z tego wydostać. Eddie… Trzeba doprowadzić, któryś ze środków transportu do stanu używalności. Jakbyście mieli przemieszczać się na widoku, okryjcie się jakimiś szmatami. Wezmą Was za jednych z tutejszych mormonów. Oby…
Dobra. Czas puentować ten pieski żart.

Wychodząc zza blach wyszedł z założenia, że znający go jak własną kieszeń Seth, też wie, że Portner będzie chciał wrócić do drużyny. Do domu. Uczepił się więc tej myśli. Oto więc wracał brat marnotrawny. Nasyć się tym widokiem Sethy, ty próżny skurwielu. Nasyć starszy braciszku.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 26-01-2016, 18:01   #116
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
To już wyjście, tak? Ale serio? To już gwiazdy, niebo i w ogóle? Nie kolejny korytarz, śluza poznaczona rdzawymi zaciekami? Nie sala, gdzie migoczące latarki nie mogą odkryć przeciwległej ściany? Dla Eddiego scenerie z kompleksu stały się jedynym światem który pamiętał. Zupełnie jakby wlazł w to cholerne uniwersum lata temu i wszystkie pozostałe obrazu, dźwięki i wspomnienia zbladły, zakrywane przez strach i urojenia. Schylił się szybko i podniósł z ziemi kamień. Normalny, ciążył w dłoni. Realny. Nie wyginał się jak twarz tamtej dziewczyny ze zdjęcia. Podniósł wzrok rozglądnął się szybko dookoła. Chyba na prawdę wyszli stamtąd. Portner go wyprowadził, a on jego. To nie jest tak, że leży gdzieś w trzewiach tego labiryntu, a to wszystko co widzi wokół to majaki chorego człowieka usiłującego zbliżyć się choć do znajomych rzeczy i ludzi. Ludzi! To Dhalia!

Mikrus był zdezorientowany, ale nie odzywał się ani słowem. Przyglądał się tylko, próbując zebrać się do kupy. Słuchał Aidena, niewiele rozumiejąc z tego co się właśnie stało. Widział jak zabiera jego emiter i wraca do fabryki. Nie zdążył mu powiedzieć z tego wszystkiego, że on działa na słowo honoru, że połatał go jak umiał, bez części a nawet bez zrozumienia do końca jego zasady działania. Przecież to twór Hope, na poziomie jaki nigdy nie będzie dla niego dostępny. Spróbował poskładać do kupy to czego właśnie byli świadkami. Przybysze w pojazdach zostali potraktowani piorunem wyłączającym elektronikę, zupełnie jak oni. A więc to jakiś system zabezpieczający, oni nim sterują. Chyba że działa… zbliżeniowo? Reaguje na nadjeżdżających? Kiedy Portner wrócił i zaczął tłumaczyć co i jak Eddie początkowo chciał zaprotestować. No przecież już mu lepiej! Już widzi wszystko normalnie, tak? Owszem jak jebło nad głową piorunami to skulił się trochę, ale to normalna reakcja.
- Mogę pomóc… - wtrącił w końcu cicho, choć tak na prawdę nie wiedział co zamierza Portner. Ułożyć się jakoś z przybyszami? Poszczuć ich na fanatyków? No ale co z Moniką? Co z Hope i Jill? Szlag, ciągle bolała go głowa i był jakiś ociężały. Chciał by było na tyle czasu by usiąść napić się kielicha i odpocząć po prostu. Tak by to całe gówno wywietrzało z niego. Może jednak Portner ma rację. Może lepiej będzie jak zajmie się tym na czym się zna? Bo to że wóz swój da radę na prawić to wiedział i myślał nad tym odkąd burza rozjebała w nim prawie wszystko. Pickup był konstrukcją prostą jak budowa cepa, potrzebował tylko kopa, czyli podładować akumulator. A ten miał nadzieję znaleźć wśród tego złomowiska z przyczepami.

Pokiwał więc głową. Zastanowił się jeszcze chwilę i powiedział w końcu do reszty :
- Ja muszę masz transport wypchnąć nieco z dala od tego miejsca i tam go łatać, tak by tuz po odpaleniu znowu go jakiś piorun nie uziemił. Nie mam pojęcia co wyzwala te wyładowania, ale lepiej nie ryzykować. Skoro mówisz, że zaraz może być tu grubo, to rozumiem że zależy nam na szybkości? A co z Moniką? Rothstein ją da rady poskładać do kupy tym co wynieśliśmy z kompleksu?
Pytanie było bez sensu i wiedział o tym doskonale. Przecież sam widział jak Portner ładował do torby co popadło nawet nie czytając etykietek, więc nie miał pojęcia. Ale chyba bardziej chciał pokazać mu, że z nim już wszystko w porządku. Że już zaczął na nowo kojarzyć co się dzieje w okół i w jakim gównie siedzą. Przecież na dole Faith ich nakryła, nie ma bata by nie wiedziała że to oni. Na pewno też znalazła trupa Beswicka.
- A co z Hope? - spojrzał na Dhalię. - Dałaś radę wyśnić coś po swojemu?
 
Harard jest offline  
Stary 28-01-2016, 19:44   #117
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Wystrzeliła z ganku, jak pocisk ze świeżo czyszczonej lufy. Biegiem. Byle szybciej, byle dalej. Zgarnięty w locie pas z bronią zwisał jej z ramienia. Może nawet przeszkadzał, ale jego znajomy ciężar dawał nadzieje na poprawę sytuacji. Gwizdnęła cicho imitując myszołowa. Czasze nie trzeba było przypominać sygnału. Do galopu zastartował z miejsca. Uwieszona u siodła Dahlia dwoma susami odbiła się od ziemi i w locie wskoczyła w siodło. Nie miała czasu szukać strzemion. Przez głowę, w różnych kierunkach galopowało dziesięć rożnych myśli. Nie przypuszczała nawet, że nadal pamięta jego zapach. Że jest on w stanie poruszyć coś, co przez ostatnie tygodnie zagrzebywała głęboko. Co próbowała zostawić za sobą klucząc i zacierając ślady. Pruli co - za przeproszeniem - koń wyskoczy i dopiero na wysokości fabryki gwałtowne lądowanie omal wysadziłoby ją z siodła. Znalazła ich. Wreszcie.

*

- Nie mogę teraz - zamrugała patrząc wybauszonymi od adrenaliny oczami na Portnera. Ściskała w garści wciśnięty jej tobół. - Nie mogę tam wrócić. Suka pilnuje jej jak ostatniej kości na ziemi. Gdyby nie jej stan, pewnie na wjeździe oberwałaby kulkę. Znalazłam ją - obróciła się w kierunku Eddie’go i splunęła przez zęby zniekształcony przekleństwem - a on znalazł mnie. Jest tam!
Wskazała palcem oddaloną o otchłań, wydawałoby się, rozpadlinę.

- Zbudowała, co miała zbudować! Nie mamy czasu! To się dzieje teraz, rozumiecie?
Nie rozumieli. Zbierz się w garść, głupia. Trzęsła się ze strachu i bełkotała jak potłuczona. Trzęsącymi się palcami próbowała rozsupłać rzemienny trok, którym przywiązała do siodła manierkę. Z każdym ruchem zaciągała go bardziej, aż wreszcie straciła cierpliwość. Błysnął dobyty z cholewki nóż, kawałek skóry spadł na ziemię i nikt nie zwrócił na niego uwagi. Pociągnęła sążnisty łyk. Znajoma goryczka rozlała się po jej podniebieniu płynnym opanowaniem. Przełknęła. I tak jeszcze trzy razy.

- Zaczęło się show. Mamy… myślę, że góra kwadrans.

Nadal się trzęsła, ale teraz już bardziej wewnętrznie. Świat jej zaczynał falować i szepty nabierały mocy. Bajzel Portnera zarzuciła na siodło, dobrze owijając ramię plecaka wokół rogu.

- Ok. Zajmiemy się tym później. Bałagan w Betel to betka, w porównaniu z tym, co wyrychtowała Hope - dopiero teraz zdała sobie sprawę, ze w zasadzie mówi do pleców Portnera. Cokolwiek zamierzał, puenta miało być samobójstwo. Szarpnęła Mikrusa za rękaw. - Są tam, przy tym bajzlu zmontowanym przez Hope. Musimy ruszać.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 03-02-2016, 23:30   #118
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Dhalia Crowl/ Eddie Crispo

Eddie przechwycił plecak z lekami, w pierwszym odruchu sumienia postanowił jednak posłuchać Portnera i zająć się stawianiem Moniki na nogi. Popędził w stronę hacjendy nie przychylając się do namowy Dhalii aby udać się do serca góry i zmyślnej Hope, mrówki robotnicy, która preparuje wysokiej jakości sprzęt AGD o globalnie destrukcyjnym przeznaczeniu.
Czacha zrównał krok z monterem.
- Myślałam, że ci na małej zależy – zabolało kiedy tak to ujęła. - Musimy ją stamtąd zabrać!
- I zabierzemy – Eddie przetarł spoconą twarz. Burzowe chmury rozwiewały się w błyskawicznym tempie i słońce późnego popołudnia wypełzło w pełnym skwarnym majestacie. Czuł się już lepiej ale gdzieś tam, w środku, pozostał niesmak po podziemnej psychozie, tłukł się w czaszce jak zejście po silnych dragach. - Ale Hope ma czas a Monika nie, wiesz, że mam rację.
Wiedziała. Chwilowo małej Hope nic nie zagrażało a stan Moniki określiłaby w pół drogi między „zakurwiście zły” a „terminalny”. Rozważała co powinni zrobić, co ona sama powinna zrobić. Nie podlegało dyskusji, że Crispo zmierza do hacjendy a było to natenczas jedyne miejsce, którego Dhalia się panicznie bała bo tam czyhały jej demony. Jej przeszłość. Jej cholerny mąż.
- Jadę po Hope – wskazała palcem charakterystyczne wzniesienie. - Dojdziesz do mnie jak tu skończysz. Wytłumaczę ci drogę.
Chwilę później tętent kopyt wybijał rytm galopu wniecając tumany pustynnego kurzu. Teksanka stała się malejącym w oddali punktem a Eddiemu nie pozostało nic jak podjąć swoją wędrówkę. Uszedł połowę dystansu gdy dobiegły go z oddali szmery rozmowy. Nie łatwo ukryć się niemal w otwartym terenie ale szczęśliwie opodal piętrzyło się skupisko kaktusów.
Dwa znajome cienie zbliżały się od strony hacjendy – szeryf Gun i pasterz betelskich duszyczek – McCarthy konstatowali obecność obcych.
- Co to za jedni?
- Bóg jeden wie.
- Znaczy... zapytać o to Love'a?
- Nie to miałem na myśli.
- Ale no... jest Bogiem?
- Jest.
- To jest wszechwiedzący?
- No raczej.
- Czyli już wie, że obcy tu są. A skoro wie i nie grzmi, to mają jego aprobatę.
- Jakbyś nie zauważył to właśnie grzmiało.
- Ale przestało!
- Gun, czy ty świrujesz? Masz za sobą Trójcę Świętą, nowożytną technologię i plan boży, i nadal karmisz wątpliwości? „Włóż palec w ranę moją...”
- Dobra, już dobra. Będzie co ma być. Ale już stąd widzę, że uzbrojeni po zęby...
Głosy ucichły bo dwójka minęła Eddiego żwawym tempem kierując się ewidentnie w stronę składowiska przyczep, tam gdzie z samochodów wysypała się ekipa Setha.
- Szlag... - Eddie przeskakiwał wzrokiem z hacjendy na oddalające się sylwetki i tchnięty impulsem zmienił całkowicie plany. Musi zrobić spore kółko aby dotrzeć na camping niezauważonym. Ale czy bez Rothsteina coś właściwie wskóra? Zmarnował niepotrzebnie czas, mógł od razu tam się skierować i nie rozdzielać z Teksanką. Nic to.

Aieden Portner

Podjął decyzję. Ryzykowną ale w jego mniemaniu właściwą.
Wyszedł więc zza załomu i ruszył ku ekipie dawnych towarzyszy. Towarzyszy, z którymi pił, jadł, osłaniał nawzajem plecy, zabijał i zarabiał. Towarzyszy, którzy niemal zakatowali go na śmierć z powodu spaczonego radiacją czworonoga.
- Seth - przywitał się siląc się na swobodę aby tamten zawczasu go zauważył, nim na ten przykład otworzy ogień. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Dawna nić porozumienia odżyła nagle, ale tylko na moment bo oboje wiedzieli, że wszystko się zmieniło.
Brisby nie sięgnął po broń ale, niewielka to pociecha, bo wyręczyli go wszyscy pozostali.
- Portner, pieprzony farciarzu... - Seth uśmiechnął się kącikiem ust, z sentymentem. - To nie było rozsądne, przychodzić do mnie dobrowolnie. Na starość tracisz instynkt. A może to przez nią tak zmiękłeś?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 05-02-2016 o 10:39.
liliel jest offline  
Stary 05-02-2016, 10:27   #119
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Muzyka

Aiden Portner

- No to jest nas dwóch Seth. Instynkt nie podpowiedział ci aby, że chcę cię wciągnąć w pułapkę? Choćby z zemsty?
Starał się nie tracić tej nici. Kurwa. Nawet nie musiał udawać. Czuł ją. To co wyróżniało powitanie, to te ręce na kolbach i rękojeściach. Każda chętna by spłonąć ołowiem w świetle miłościwie panującego Setha.
Nawet nie wysilał się na pokaz przygotowania do walki. Odchylił tylko kurtkę, za którą dyndały dwa granaty i dwie giwery. Dama kierowa i llama Comanche z jedną kulką. Nie by coś zademonstrować. Raczej by nie musieli się domyślać z czym podchodzi i czy aby nie z jakąś niespodzianką.
Stąpał powoli.
- Wyrzuć gnaty w piach - zakomenderował Brigsby a dźwięk odbezpieczanych zamków nadał tym słowom śmiertelnej powagi. - Miałeś szczęście, że byliśmy blisko. Jak nadałeś w eter swoje zaproszenie.
Nie ukrywał rozczarowania odrzucając broń.
- Gdybym chciał ich użyć przeciw tobie, nie wychodziłbym na przeciw.
- Udowodniłeś ostatnio, że jesteś nieprzewidywalny – Seth niemal się zaśmiał. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął płaskie blaszane pudełko z cygarami. Jedno przygryzł w zębach, zaoferował też Portnerowi. - To jak to widzisz?
Poczęstował się. Zapalił. Westchnął wciągając w płuca tytoniowy dym przeciągając przy tym milczenie do granicy jaką była słabość Setha do cygar.
- Nie wiem ile ci już Fala opowiedziała, ale jesteś właśnie w Betel. Na drabinie wiodącej do nieba - zaśmiał się na wspomnienie słów Eddiego - Nie ważne. Ważne jest to, że to miejsce należy obecnie do fanatyków. Nic wydumanego. Mesjasz z bożą misją, którą oczywiście musi wypełnić wciskając pustynnym nomadom ciemnotę. A żeby było zabawniej, bóg go słucha. To właśnie te pioruny, które wam rozpieprzyły wozy. I widzę to tak, że trzeba tych fanatyków wystrzelać co do jednego. A sam niestety nie mam na to dość siły ognia.
- Bóg go słucha? - Seth delektował się w najlepsze aromatycznym dymem. - Od kiedy w ogóle wierzysz w Boga Portner? I zasadniczo... co jest w tym Betel, że warto o niego toczyć bitwę?
- No właśnie, Seth, ten bóg tu jest - Aiden zniecierpliwiony lekko wskazał ręką góry - Chyba nie myślisz, że gdzieś tam siedzi dziadzio z trójzębem i słysząc modły, pierdolnie nim od czasu do czasu w nadjeżdżające pojazdy. Żeby nie było, to nie wiem co tam jest. Nie mam pojęcia. Ale wiem, że tutaj pod nami jest kompleks podziemny typu prewar. Możliwe, że nie zaszabrowany. Możliwe, że militarny. Tak czy inaczej, musi mieć jakiś związek z tym co robią tutaj ci fanatycy, bo sami chyba z patyków sobie piorunów nie wystrugali.
Seth nie odnosił się do rewelacji ex-kompana, ba, zdawał się go nawet nie słuchać z tym błahym spojrzeniem zmrużonych w cygarowej ekstazie oczu. Ale go znał. Wiedział, że to pozory. Drapieżniki pokroju Brigsbiego nigdy nie tracą czujności i morderczych instynktów, nawet gdy wyglądają jak rozespane kanapowe kotki.
- Taaaak, Fala coś tam wspominała o wioskowym pomazańcu i neo-mormonach. Dookoła jest tu trochę infrastruktury wartej przeglądnięcia. Zszabrowania. Biorąc pod uwagę skalę warto się tu na jakiś czas zadomowić. Ale najpierw... sprawdzić to – uposażony w opasłe cygaro palce wskazały górski masyw. - No i poznać domorosłego Zeusa. Znasz mnie – wzruszył niewinnie ramionami. - Tam gdzie jestem nie ma miejsca na dwóch bogów.
Uśmiechnął się ale nie zaśmiał. Szczery spontaniczny śmiech zawsze wypadał w jego ustach tandetnie, jak na siłę skomponowana podróbka.
- To nawet zabawne, wiesz że noszę imię egipskiego boga burzy i pustyni. Burzy... i pustyni... hehe. Rozejrzyj się. Chyba betelski Jezus wpieprza się w nie swoje niebieskie królestwo.

Od jakiegoś czasu z wysypiska campingowych przyczep wyłaniał się ktoś z miejscowych. Zbijali się w nieśmiałą grupę i ufnie podchodzili do świeżo przybyłych. Aiden dostrzegł na czele pochodu silącego się na rezon Rothsteina trzymającego pod rękę swoją śliczną ciężarną żonę.

Jednoczesnie niemal, od strony hacjendy zbliżały się dwie, dla odmiany, uzbrojone postacie. McCarthy i Gun. Aiden widział jak Bob, milczek z Missisipi, wychodzi im na spotkanie a w pół trasy dołącza do niego Rodriguez. Meks zaśmiał się, klepnął w plecy Kaznodzieję, zagadnął przyjaźnie. Wszystko potoczyło się tak szybko, że żaden z Betelczyków nie zareagował. Gun dostał kolbą karabinu w pysk, kaznodzieja miał niefortunną przyjemność skosztować gladiatorskiego sierpowego i dosłownie nakrył się nogami lądując w bajorku krwi. Bob i Rodriguez, jak dzieci po udanej zabawie przybili sobie piątkę.
- Nie chcemy kłopotów – trudno było nie dosłyszeć błagalnej nuty w prośbie Rothsteina.
- Nikt ich nie chce – skonstatował Brigsby ślizgając się wzrokiem po Esterze i jej napęczniałym jak piłka brzuchu. - Ma pan urodziwą córkę.
- To moja żona.
Seth pyknął cygaro i pokręcił z potępieniem głową.
- Degeneracja.

Bob i Rodriquez z powalonymi przeciwnikami nie obchodzili się zbyt pobłażliwie. Ciągnęli ich za nogi po pustynnym żwirze rozbrajając uprzednio i przeszukując.
- Gdzie jest wasz bóg kiedy jesteście w potrzebie? - Seth schylił się po gnaty Aidena. Damę Karową ujął za lufę i podstawił pod nos Portnerowi.
- Nie potrzebujemy obu. Wybieraj.
Gun trzepotał w oszołomieniu powiekami, McCarthy dławił się krwią, jeden z przednich zębów łączyła mu z dziąsłami mizerna nitka tkanki.
- Czujesz ten przyjemny dreszcz Portner? Nie mów, że ci tego nie brakowało.

Eddie Crispo

Zdążył się solidniej zziajać nim dobiegł na tyły cmentarzyska przyczep. Prześlizgując się między camperami i wrakami furgonetek lustrował je fachowym okiem pod kątem przydatności. Czy z któregoś z nich mógłby wydobyć sprawny akumulator? Wszystkie w mniejszym lub większym stopniu podpadały pod kategorię „złom”. Poza tym nie miał teraz do tego głowy.
Na rozciągniętym pomiędzy dwoma przyczepami sznurze suszyło się pranie. Wiatr bez wysiłku poruszał prostymi luźnymi szatami i przewiewnymi szalami. Eddie zgarnął jeden, zarzucił sobie na głowę i nakrył część twarzy.
Przyspieszył kroku słysząc odgłosy zamieszania. Wbił się w szeregi neo-mormonów, skurczył jeszcze wątłe barki, schował w ramiona głowę jakby chciał zlać się z tłem, stać przezroczystym.
- Nie potrzebujemy obu. Wybieraj.
Widział jak Seth wciska Portnerowi broń do ręki. U ich stóp leżą jak kłody szeryf i kaznodzieja z obitymi na miazgę gębami a opodal sterczy struchlały Rothstein, przyciskając do biodra nie mniej struchlałą żonę.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 05-02-2016 o 15:57.
liliel jest offline  
Stary 24-02-2016, 17:45   #120
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Na wyciągniętą w jego kierunku kolbę, Portner spojrzał z niejakim zaskoczeniem. Nie wiadomo, czy bardziej zdziwiony tym, że Seth tak szybko oddaje mu broń, czy tym czego od niego wymaga. Ich spojrzenia skrzyżowały się kilka centymetrów nad uniesioną brwią chromowanej kierowej damy, gdzie przez moment coś zazgrzytało nieprzyjemnie… Coś dawnego… Sprzed wielu lat...
Chwycił gwałtownie pistolet wyciągając go z rąk Setha. Obrót. Dwa kroki. Dwa strzały do leżącego i bezbronnego. W serce i głowę. Z przyzwyczajenia. Z tą armatą można było zapomnieć o upewnianiu się. Gun zdążył tylko po raz ostatni zamrugać i otworzyć szeroko oczy.
Gdy echo wystrzałów umilkło, a jęk rothsteinowej małżonki zdusiło ramię podstarzałego mężczyzny, Portner powoli wrócił do Setha.
- Chciałeś coś sprawdzić? - spytał wystawiając pytająco kolbę przodem do Setha - Zapomniałem ci powiedzieć, że Posterunek też się tym miejscem interesuje. Więc jeśli już się zabawiłeś, to proponuję przejść do rzeczy bez zbędnego paskudzenia.
Zgasił niedopalone do końca cygaro.
- Tak czy inaczej poza infrastrukturą jak się zorientowałem sporo tu toksycznego szajsu. O tym Fala pewnie zapomniała ci powiedzieć. A nasza chemiczka zupełnie przypadkiem dogorywa właśnie nieopodal. Przydałaby się…
Brigsby wygiął usta w grymas nieskrywanej satysfakcji.
- Byłem ciekaw kiedy zejdziesz na jej temat… - podszedł do Rothsteina przeskakując wzrokiem z niego na jego ciężarną żonę i z powrotem. - Twój wybryk był rozczarowaniem, jej… ciosem w serce. Nie myślałem, że aż tak jej odbije. Wybrała własną śmierć z pełną świadomością, no i uciekła ode mnie. Ode mnie! Dlaczego mielibyśmy odraczać jej własne wybory? - zaatakował jak wąż, błyskawicznie. Złapał Esterę za włosy i pociągnął w dół. Kobieta złożyła się wpół jak scyzoryk i krzyknęła. Rothstein skoczył jej na pomoc ale Rodriguez uspokoił go ciosem kolby w głowę.
- Niech ci będzie - skwitował dobrodusznie Seth. - Ale rozgrzeszenie Moniki będzie cię więcej kosztowało. To chyba fair, co? Oko za oko. Życie za życie. Równowaga musi być zachowana.
Cisnął ciężarną pod nogi Portnera, a ta wywróciła się na żwirze w ostatniej chwili przekręcając na bok i za wszelką cenę chroniąc napęczniały brzuch.
- Proszę nie… - podniosła na Aidena zalane łzami oczy.
- Pobrudź się - Seth rzucił wojskowy wyważony nóż, ostrożnie, rękojeścią w przód . - Podaruj mi ten widok w zamian za życie Moniki.
Rozdanie zatoczyło kółko... Doszła nowa karta. Zapłakana i roztrzęsiona blotka pod nogami Portnera. Zdecydowanie mniej mu pasowała niż samozwańczy walet z karabinem. Zdecydowanie bardziej cieszyła trzymającego inicjatywę Setha. Który swoim zwyczajem sprawdził rękę przeciwnika...
Trzymając nóż, Aiden przez chwilę przypatrywał się Esther. Jej brzemiennemu brzuchowi. Błagalnemu spojrzeniu. Trudno było zgadnąć nad czym się zastanawia. Czy naprawdę się waha. Przecież ostrzegał Rothsteina, że dla Moniki zrobi dosłownie wszystko i będzie najgorszym skurwielem jeśli zajdzie potrzeba. A jeśli się nie waha, to po co kurwa przedłuża ten moment pomiędzy życiem, a nie życiem tej biednej kobiety i płodu w jej brzuchu?
W końcu odwrócił się do dawnego druha i odrzucił mu nóż pod nogi.
- Nie Seth. Nie będę ci ułatwiał wyboru. Na pewno nie po tym jak mnie urządziłeś i nie w taki chory sposób. Chcesz, żeby żyła, to jej daj te prochy i nie zasłaniaj się swoim sadyzmem. Nie chcesz, to po prostu zróbmy porządek z Love’m.
- Hej, to ty negocjujesz jej życie, nie ja - Seth rozłożył ręce jakby nie miał na to wpływu. - Nie ma życia za życie to będzie śmierć. Ja nawet wolę żeby suka zdechła ale chciałem dać ci wybór. Przez wzgląd na dawne czasy.
Pochylił się nad McCarthym, który musiał być dalej w szoku bo na przemian czynił znaki krzyża i zbierał w twarzy resztki mózgu Guna.
- Rodriguez, klecha ma nas zaprowadzić do swojego boga. Popracuj nad tym.
Meks zabrał się do roboty wyjątkowo ochoczo, tyle, że najpierw kopał a później zaczął zadawać pytania. Brigsby odszedł od nich zniesmaczony tą sceną przemocy, klepnął Aidena w bark.
- Jak chcesz zrobić porządek z tym Lovem? Jakiś konkretny pomysł? Im mniej osób wie o tym miejscu tym lepiej...
Gdzieś w oddali, od strony hacjendy zbliżał się jakiś punkt, najpewniej koń i jeździec.
- Strata czasu - powiedział gdy gladiator zabrał się za pogawędkę z McCarthym - Już próbowałem. To wszystko pionki. Zasłona dymna. Nic nie wiedzą. Dowiesz się co najwyżej co cię czeka w piekle. Zamiast tego zostawiłbym przy wozach kilku ludzi i od razu ruszyłbym w góry. Cholera jak nie jesteś pewien to daj mi Falę i Rodrigueza i sam to zrobię. Byle szybko. Love coś dużego planował na dzisiaj… A już na pewno wie, że tu jesteście…
Dahlia? Aiden poczuł ukłucie niepewności na widok jeźdźca… Przecież wyraźnie im powiedział...
Rodriguez tłukł kaznodzieję, brutalnie i bez opamiętania zamieniając jego twarz w bezkształtną miazgę. Tamten mamrotał coś o górze i błagalnie składał jak do pacierza ręce co Meksa ewidentnie bawiło.
- Gdzie jest twój bóg, he? - powtarzał w kółko z silnym hiszpańskim akcentem.
Seth w skupieniu słuchał Aidena choć, jak on, patrzył w dal na galopującego konia. Im mniejsza dzieliła ich odległość tym jaśniejsze się stało, że to nie jeden koń a dwa.
- Nikogo ci nie dam Portner, niech cię nie ponosi. Na powrót na łono ekipy będziesz sobie musiał zapracować a ja, przez cały ten czas, będę gapił ci się na ręce, rozumiesz? Mówisz, że meritum tego miejsca leży w tamtej górze? No to sobie je obejrzymy. Ale najpierw trzeba zadać sobie pytanie - obejrzał się na zbitych w kupę Betelczyków. - Czy my ich wszystkich potrzebujemy?

- Ekipa... - powiedział Portner po chwili z jakąś nostalgią w głosie, ale zaraz jego ton uderzył w bardziej suchy i ostry tembr. Zdecydowanie bardziej pasujący do słabnących jęków McCarthy’ego i mokrych od krwi razów mexa - Mam w dupie powrót do twojej ekipy, Seth. Odszedłem, bo miałem dość. Niemal zajebałeś mnie za to na środku pustyni. I zanosi się na to, że rykoszetem zajebiesz Monikę.
W końcu spojrzał na Brigsbiego.
- Szczerze mówiąc, jak ty to ująłeś wolałbym, żebyś za to zdechł skurwielu. Ale bardzo chcę wykończyć Love’a zanim zrobi to co zamierza. Mam swój powód. A, że mam za mało siły ognia, wykalkulowałem, że najłatwiej mi zaprosić ciebie do tej roboty. Na czym jak już wiesz możesz się obłowić jak nigdy. Poza tym… nie za bardzo masz teraz wybór. Podejrzewam, że Love zamierza bardzo niedługo wyjebać w Betel sporej wielkości krater. I wszystko to co można wygrać wyparuje. Razem z nami zresztą. Sorry, że nie było tego w zaproszeniu. Odpowiadając więc na twoje pytanie, nie. Potrzebujemy nie tych ludzi, a czasu. I nie marnowałbym go na strzelanie do pustynnych nędzarzy. Patrz mi więc na ręce ile chcesz, ale ruszmy się już, dobrze?
Po czy odwrócił się do przesłuchania.
- Rodriguez… on już ma dość. - Powiedział do gladiatora, którego rozmówca przestał się już modlić.

Eddie miał w planach wywabić po cichu Rothsteina z tej miłej pogawędki pomiędzy znajomkami Portnera a resztą, ale szybko się okazało że guzik z tego będzie. Pojęcia nie miał czy Aiden zauważył go w ogóle, ale chłop miał swoje problemy. Prowadził grę o wysoką stawkę, Mikrus bał się że jak otworzy gębę to mu ją zepsuje. Ale jak wziął do ręki nóż… Crispo kolbę spaślaka w uchwycie na plecach puścił dopiero jak Portner odsunął się od dziewczyny. Podszedł ostrożnie do doktora, który podnosił z ziemi żonę.
- Musimy stąd odejść. - szepnął do niego, pomagając mu dźwignąć ciężarną. - Zanim się zrobi tu całkiem źle. Ani słowa, panie doktorze. Niech pan myśli o niej. - wskazał głową na bladą dziewczynę.
- Mam leki, musi pan pomóc Monice, ale najpierw zanieśmy ją do przyczepy. Oni zdaje się stracili zainteresowanie na razie tubylcami.

Seth skwitował przemowę splunięciem i zabezpieczeniem strzelby.
- Masz rację - omiótł wzrokiem tłum gapiów a do ucha Portnera dodał. - Amunicja nie leży pod każdym drzewem a wyłapywanie ich i wyrzynanie jakoś mnie nie bawi. Co zaś do twojego powrotu do rodziny… oczekiwałem raczej wdzięczności niż “spierdalaj Brigsby”.
Nic więcej nie powiedział, doszedł za to do zbliżających się koni. Na grzbiecie jednego z nich siedział facet, ewidentnie Teksańczyk, w kowbojskim kapeluszu, uzbrojony w rewolwery. Z siodła drugiego wierzchowca zeskoczyła wymalowana Indianka, zostawiając na grzbiecie drugiego pasażera, półprzytomną, przyklejoną do końskiego karku Monikę.
- Kupę lat Portner - puściła Aidanowi oko i zatrzymała się przed Sethem.

Tymczasem Rothstein odparł Eddiemu.
- Pomóc jej, dobra myśl, ale jak?
Mikrus potarł nerwowo brodę i zerknął szybko na Portnera. Sprawy się komplikowały… Czemu przed oczami ciągle stawały mu scenki rodem z filmów o jakich opowiadał mu w Posterunku przedwojenny przyjaciel? Mexican standoff, tak to się nazywało, nie? Wszyscy mierzą się wzrokiem, zapada cisza a potem nagle każdy łapie za giwerę i wymierza w sąsiada. Kolejna chwila ciszy a potem już masakra.
- Nie wiem, kużwa. Pojęcia nie mam. Na razie zerknij do plecaka czy coś z tego co wyszabrowaliśmy w ogóle da radę pomóc. Gdzie jest Faith? Gdzie są jej mutki z silosu?
Rothstein uniósł palec ku niebu.
- Nie przyjdą. Jest jeszcze dzień.
Eddie ocenił porę dnia.Powinno się ściemniać za dwie, trzy godziny, akurat tyle powinna im zająć potencjalna wspinaczka.
- Jest ich za dużo - doktor przerzucił kilka ampułek na wierzchu plecaka. - Muszę to wszystko wyjąć i na spokojnie przejrzeć. Jest tego cała masa, na różne schorzenia. Coś by się pewnie dało z tego wybrać. I liczyć na cud, jej stan jest bardzo poważny.

- Cześć Fala - odparł Portner rozmasowując nadal obolałe żebra.
Fala… Indiańska tropicielka, a w każdym razie na tyle indiańska na ile się robiła, była jedną z wierniejszych poddanych miłościwie panującego. Była wystarczająco szalona i krwiożercza, żeby iść dla Setha w ogień. Zresztą oni wszyscy byli. Z nim i Moniką włącznie. Ale niektórym jednak nawet puszczone zupełnie hamulce w końcu natrafiały na jakiś mniej, lub bardziej logiczny opór. Rodriguez na ten prosty przykład był przy całym swoim prostodusznym zamiłowaniu do robienia miazgi z twarzy, człowiekiem odrobinę bogobojnym. I tak jak nie sprawiło mu kłopotu lanie po pyskach pierdolniętych pustynnych kaznodziei, tak miał jakiś uraz do… cmentarzy. Ilekroć na takim był, nie szło z niego wykrzesać nawet krztyny przemocy. Z kolei pokryty liszajami strzelec Bob, kategorycznie odmawiał krzywdzenia dzieciaków, a mechanik Dell, który nijak nie umiał utrzymać kutasa w spodniach, najzwyczajniej w świecie bał się ciemności.
W przypadku Fali, tego oporu Portner jak dotąd nie odnotował. Trochę przypomniałaby mu Faith. Gdyby nie to, że tamta pozowała na zimną sukę, a ta nie udawała, że po prostu lubi zadawać ból. A teraz dumna przynosiła swojemu panu zdobycz…. Kurwa mać!
W głowie mu się nie mieściło, że Fala mogła zwyczajnie załatwić Dahlię. Teksanka chciała tylko uratować dzieciaka, a posłał ją pod nóż tej suki… Tylko, że do tej wizji nie pasował ten brodaty rewolwerowiec.
- Brawo. Złapałaś Mikę. Pogratulowałbym ci gdyby nie to, że ona ledwo może rękę podnieść, nie mówiąc o uciekaniu.
Mikrus już miał podejść do Aidena i próbować jakoś dać znać, że Rothstein chce pomóc, ale przypomniał sobie jak mężczyzna tak w ogóle to kazał się trzymać od tych ludzi z daleka. Nie za bardzo mu to wyszło, bo stał parę metrów od doktorka, poowijany w szmaty dla niepoznaki. Na szczęście usmarował się nie boskie stworzenie w kompleksie, kiedy przedzierali się przez brudne korytarze i zamuloną wodę, tak więc nie powinien się zdradzić z Posterunkowym fasonem swojego stroju pod szybko skleconym maskowaniem.
Generalnie, sprawy mocno się pokomplikowały. Nowa siła która przybyła do Bethel stała się panem sytuacji. I nie tylko dlatego że zastrzelili tutejszego szeryfa. Mikrus łypnął okiem na Portnera, nawet mu powieka wtedy nie zadrżała. No ale wiedział o co toczy się gra, sam pewnie też nie miałby oporów gdyby te zbiry trzymały w szachu bliską mu osobę. Roberta na ten przykład… Odruchowo dotknął za plecami róg plecaka, upewniając się czy laptop tkwi na swoim miejscu.
Najwyraźniej Portner zaczął się dogadywać z nowymi. Czy była to informacja dobra czy zła, ciężko powiedzieć. Jak zareaguje w końcu Faith, też ciężko było przewidzieć. Z tego co powiedział Rothstein na razie możliwości reakcji miała ograniczone, ale po zmroku może być grubo. Łypnął okiem na słońce oceniając w duchu ile jeszcze do zachodu.
- Dobra. - szepnął do doktorka. - Na razie czekamy. Jak Portner wygada tak, że puszczą Monikę, wtedy będziemy się martwić co dalej z lekami. Ona… jak podasz jej leki, jak szybko ona dojdzie do siebie? Chodzi mi o to, czy będziemy w stanie ją stąd zabrać w ogóle? Bęzpiecznie będzie ją ruszać w ogóle?
- Nie sądzę - odparł doktorek nie odrywając spanikowanego wzroku od Brigsbiego. Ten zaś łapiąc pod ramiona jak dziecko, zwlókł z siodła Monikę i przycisnął do piersi jakby witał utęsknioną przyjaciółkę.
- No wreszcie się widzimy! - kobieta zafundowała mu podszyte wstrętem spojrzenie ale uczepiła się palcami w klapy jego kurtki. Na nogach trzymała się ledwo co, drżały jak wierzbowe witki na wietrze.
- Spierdalaj Seth.
Brigsby udał urażoną minę i złapał się za serce. Zaraz jednak żal wyparował z jego twarzy zastąpiony euforią.
- Kto chce skopać Bogu dupę? - uniósł ręce w górę jakby chciał zagrzać ludzi do walki. I faktycznie, członkowie jego ekipy wybuchnęli salwą śmiechu potrząsając strzelbami.
- A ty? - zerknął pytająco na cowboya w siodle. - Idziesz z nami do wnętrza góry? Zobaczyć Chrystusa?
- Nie przegapiłbym tego - odparł tamten oszczędnie uchylając ronda kapelusza. - Poza tym może znajdę tam moją krnąbrną małżonkę.
- No to w drogę! Hej, dzieci Betel, przyłączcie się także, będzie ubaw po pachy!
I cała karawana zgodnie ruszyła w stronę gór. Fala zgarnęła z ziemi dyszącą w kuckach Monikę, choć widać, że nie w smak było jej targanie jej na własnym ramieniu. Ruszył też Rothstein chociaż żonie dał znać aby wracała do przyczepy. Większość Betelczyków z przestraszonymi minami stała w miejscu.



Mikrusowi coraz bardziej nie podobała się cała sytuacja. Tak w sumie to do Betelczyków nic nie miał. Świry bo świry. Cyborgi, choć to akurat mógł być tylko jego ześwirowany mózg. Ale trzy minuty obcowania z tym całym przywódcą harcerzyków i już najchętniej przegryzł by mu gardło. Mało było ludzi na świecie którzy wzbudzali taki wkurw u spokojnego w sumie Eddiego. Ten zaś robił to jakoś odruchowo. Jak Portner z nim wytrzymywał?
Teraz zdaje się że wszystko zmierzało do wielkiego finału. Mikrus oglądał się na boki i za siebie jak tylko ruszył za całym towarzystwem. No bo ruszył, nie było wyjścia. Gdzieś tam przecież była Hope i Dhalia. Obejrzał się znowu. No? Gdzie jest Faith? Liczył we łbie czy zrobi się ciemno zanim dojdą w te góry i chciał by tak właśnie się stało. Bo jak dojdzie do zadymy, to Mikrus stanie po stronie małpoludów. Dziwne, no ale tak mu z rachunków wychodziło.
 
Harard jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172