Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy Oznacz fora jako przeczytane

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-04-2016, 11:04   #231
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
Wrócili z patrolu i wzięli się z powrotem za ładowanie towaru. Szuter był niepocieszony. Co prawda udało mu się znaleźć kilka miejsc dobrych na zasadzkę, jednak nie miał zbytnio szans na realizację swojego pomysłu - wrócili więc do pakowania skrzyń. Tu na szczęście nikt im więcej nie przeszkadzał, więc uwinęli się dość szybko.

Po raz kolejny przemierzał ten sam korytarz, tym razem z pełną ekipą zastanawiając się jak pozbyć się wsiurów. Mijał kolejne gaśnice, ale nie zdecydował się na atak. Liczył się z tym, że w którymś momencie ktoś wyciągnie broń, albo oni zabiją jego, albo on zaatakuje wcześniej. Wtedy, kiedy poczuje przewagę. Doszli do windy i tak samo jak na górze, Szczota ze swoim przydupasem schowali się w kanciapie prawdopodobnie uruchamiając windę, reszta czekała przed drzwiami windy.

Szuter oddychał powoli licząc sekundy jakie minęły. Rozejrzał się po towarzyszach oceniając ich zdolność do obrony. Było ich zbyt dużo, żeby dał im radę, więc przyłożył bushmastera do oka
- Tam się coś ruszyło - powiedział idąc w boczny korytarz. Uszedł kilka metrów, po czym zgasił latarkę. Nikt za nim nie poszedł, co Szuter skwitował splunięciem w wodę. Odbezpieczył P90 zastanawiając się co dalej?
Winda była mała i wąska. Pociągnięcie serią po tak małej przestrzeni mogło zabić wszystkich wsiurów, ale ryzyko było spore. Jeśli nie uda mu się zabić wszystkich narazi się na szybki i konkretny kontratak, samemu nie mając już pestek do odpowiedzi.
Po raz kolejny żałował, że nie wziął ze sobą granatnika. Jeden granat hukowy rozwiązałby wszystkie jego problemy, a tak musiał kombinować.
Wreszcie z kanciapy wyszedł "szef" i jego przydupas i zaczęli pakować wózek do windy. Mógł teraz posłać pestki ze swojej sygnowanej P90, ale pozostali mogli uciec widną w górę i Hegemończyk musiałby ich gonić. Na to mężczyzna nie mógł sobie pozwolić. Pozostawił więc eFeNkę odbezpieczoną pod płaszczem i mocniej ścisnął mocniej bushmastera.
- Tu jestem - ruszył do windy. - Coś się ruszało w korytarzu, ale nic tam nie było. - powiedział wchodząc w obrys światła.
Hegemończyk żałował, że nie może rzucić monetą co w tej chwili zrobić, postanowił więc poczekać na odpowiedni moment. Jeśli będzie wchodzić ostatni do windy, zaśpiewa bushmaster.
 
psionik jest offline  
Stary 25-04-2016, 14:33   #232
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba przyglądał się swej ofierze. On go jeszcze nie widział. Być może nie docenił prędkości i zaciekłości Baby. A może po prostu nie miał innego wyjścia jak zająć się tym padniętym silnikiem.
Tak czy owak, Baba miał zbiega tam, gdzie go chciał mieć. I wyglądało, jakby człowiek w najbliższym czasie nigdzie się nie ruszał.
Baba rozejrzał się dookoła, był w korzystnym miejscu, w stosunku do samochodu i swego celu u góry. Odległość też nie była zbyt wielka.
Baba rozważył swoje opcje, przez pewien czas wahał się by może podkraść się z swymi nożami, lecz teren był na to zbyt otwarty. Były co prawda drzewa i krzaki, ale już rzadziej, a odległość i obrócony w jego stronę posterunkowiec, sprawiali, że na pewno by został odkryty podczas przechodzenia z jednej osłony do drugiej.
Mógł iść dookoła by zajść przeciwnika od tyłu... lecz nie był pewien jak bardzo uszkodzony jest samochód. Nim okrąży, ten mógłby już znów mknąć w dół zbocza.
Sam samochód był w dość opłakanym stanie. Chyba nie ostała się ani jedna szyba, także Baba mógł bez problemów obserwować stojącego przed maską posterunkowca, a także kierowcę, który nieruchomo siedział w kabinie. Baba nie był pewien, ale wydawało się, że albo zemdlał albo umarł.

Baba postanowił odwołać się do bardziej konwencjonalnego ataku. Samemu ledwo zipał, z trudem tłumił rzężenie, jeśli udało by się wyłączyć cel na odległość... tym lepiej.

Baba zajął dogodne miejsce do strzału. Jakiś większy kamulec i pieniek chyba były na tyle duże by zasłonić nawet jego nienaturalnie wielką sylwetkę. rozłożył się zatem wygodnie w leśnym mchu, skryty za swą prowizoryczną osłoną. Był nijako na grzbiecie wzgórza, tu gdzie leżał poziom był jeszcze płaski, lecz już tuż za jego gniazdkiem, teren załamywał się dość stromo w dół.
Baba obrał za cel grzebiącego w silniku faceta. Tamten wciąż zachowywał się jakby nie dostrzegł zagrożenia. Szarpał czy pokręcał nerwowymi ruchami coś w bebechach silnika. Tam czy tu mutant dostrzegł jak poszły jakieś iskry czy coś zgrzytnęło. Facet chyba zaklął ale czy mu dobrze szło z tą naprawą czy nie to Baba nie wiedział. To jednak na razie go urządzało bo dalej był raczej nieruchomym celem pochylonym nad maską.
Baba zaległ i uspokajał zmęczony oddech. Ten stopniowo zwalniał a strzelec obserwował nieco rozmazujące się przed oczami niebieskie plamy metalowych przyrządów celowniczych. Co prawda zimny cel nie był tak dobrze na tym tle widoczny jak zazwyczaj gdy celował do ciepłokrwistych istot ale nadal nie miało to wyraźnego wpływu na samo celowanie. W końcu przypuścił ostatni oddech i pociągnął za spust. W potężnych cyberramionach odrzut na umięśnionym torsie broni szarpniętej tripletem pośredniej amunicji był ledwie zauważalny. Triplet prawie trzykrotnie przekraczający prędkość dźwięku momentalnie pokonał żałosną odległość kilkudziesięciu kroków i znalazł swój cel. Baba widział, że trafił. Ładnie, elegancko trafił jakby mimo ran, zmęczenia i katorgi walki ostatnich dwóch dni i nocy strzelał gdzieś na strzelnicy zdrowy i wypoczęty. Trafił w sam środek sylwetki. Widział, że trafił, Pociski rozerwały zewnętrzną warstwę kurtki i czegoś tam jeszcze, rozległ się metaliczny brzdęk prawie jednocześnie zlany z hukiem wystrzału a siła uderzenia szarpnęła facetem. Ale nadal stał. Baba był już prawie pewny, że musiał mieć jakiś pancerz którego nie imają się pośrednie pociski. Nie widział trafienia ani czerwono - żółtych rozbryzgów krwi czy wnętrzności jakie przeszywające żywe ciało pociski powinny wzbudzić. Więc jak nie był zcyborgowany do reszty tamten koleś to musiał mieć jakiś nielichy pancerz na sobie. Nie stał też biernie mimo pierwszej chwili zaskoczenia nagłym atakiem. Złapał za leżący na masce rkm i skitrał się za maską znikając Babie z pola widzenia.

Strzał był dobry. Bardzo dobry, zważywszy na okoliczności i stan samego strzelca, który trzymał się kupy jedynie dzięki wierze i modlitwie, no i dzięki szczypty determinacji. Gdyby Baba nie był aż tak zmęczony, może i by się uśmiechną. Nie... raczej jednak nie. Nigdy nie bawiło ani nie cieszyło go zabijanie ludzi, nawet tych którzy na to zasługiwali. A tu nawet nie był tego taki pewien, chodź uporczywie odsuwał takie myśli od siebie, przy czym wybitnie pomagała adrenalina i ból.
Jednak nawet, gdyby się uśmiechnął zadowolony ze strzału, to wynik zdecydowanie zmazał by mu ten uśmiech z twarzy.
W głowie jego SI odtworzyła kilka schematów pancerzy o parametrach odpowiadających zaobserwowanej reakcji. I nie było to za bardzo wesołe dla Baby.
Sięgnął zatem po granaty.

Baba cisnął jeden ze swoich ręcznych granatów. Mimo zmęczenia i odniesionych ran jego nawyki i trening pozostały niezakłócone i dłonie poruszały się prawie same, bez udziału świadomości skoncentrowanej na nie tak całkiem odległym celu. Dłonie poruszały się z rzadko spotykaną precyzją ruchów spotykana tylko u doświadczonych grenadierów mogących pozwolić sobie na tak szybką akcję z materiałami wybuchowymi. Większości operatorów granatów bowiem jednak niewielkie, metalowe najczęściej puzderko jednak wypełnione mieszaniną chemicznej i metalowej śmierci w dłoniach jednak skupiało całkiem sporo uwagi.
Baba więc chwycił, odbezpieczył i cisnął granat a zaraz potem kolejny. Gdy pierwszy znikał za zniekształconą maską wozu z niepokojem zauważył, że zza niej wylatuje bardzo podobny, nieco zamazany przedmiot! Przeciwnik wpadł na ten sam pomysł! Na szczęście dla Baby nie miał najwyraźniej takiej wprawy w operowaniu granatami więc zabrało mu to trochę więcej czasu. W efekcie pierwszy granat cybermutanta już gdzieś tam musiał mu wylądować pomiędzy nogami a drugi pokonywał właśnie gdzieś z połowę odległości gdy granat Posterunkowca dopiero zaczynał swą drogę ku celu.
Na szczęście dla mutanta już od początku widział, że granat żołnierza chybi. Może rzucał w stresie, pospiechu lub nie do końca był pewny gdzie jest przeciwnik. Nie było to aż tak istotne, istotne było, że granat odkąd tylko opuścił dłoń oficera zbaczał z kursu. Odległości były za bliskie i krótkie by liczyć, że uda się odbiec czy choćby zerwać do biegu a kryjówka wśród drzew i kamieni jaką mutant znalazł dawała nadzieję, że osłabi działanie granatu. Jeśli nie no to fala uderzeniowa i odłamki poszatkują go tak samo jakby próbował odbiec.
Więc był świadkiem tego co się działo przy samochodzie. Na tak małą odległość zapalnik granatu miał nieco zwłoki nim eksplodował. Tą zwłokę najwyraźniej wykorzystał przeciwnik. Baba go nie widział ale widział co tamten zrobił. Widział jak najwyraźniej ze skrajnej desperacji czy odwagi chwycił i odrzucił gdzieś w bok granat. Ten eksplodował w locie zanim zdążył upaść choć nie tak blisko celu jak był pierwotnie. Co się stało z żołnierzem tego już nie widział bo prawie w tej samej chwili eksplodował drugi granat Baby. Ten też spadł prawie idealnie w cel zaraz za samochodem i tego już najwyraźniej nikt nie zdołał odrzucić. Zaraz potem przy grzbiecie wzgórza eksplodował trzeci granat tym razem ten ciśnięty przez żołnierza. Ogłuszył Babę przez co słyszał wnerwiające dzwonienie w uszach i czuł się oszołomiony, czuł jak gorący podmuch przetoczył się przez niego choć w większej części nad nim. Osłony z drzew i kamieni zrobiły swoje do tego odległość w efekcie mimo oszołomienia chyba nie był ranny. Przynajmniej nie czuł nic nowego. Za to przy samochodzie skrył się dym złożony głównie z opadającej dopiero ziemi, wyrwanych kęp traw i zerwanych gałęzi które grawitacja dopiero zaczynała ściągać na dół zasypując całą okolice swoim bogactwem.

Baba nie zastanawiając się wiele, zerwał się na równe nogi i ruszył biegiem w dół ku samochodowi. W dłoniach błysnęły czarne ostrza.
Na walkę pozycyjną Baba po prostu nie miał ani zasobów ani siły... musiał się zatem zbliżyć do swego celu puki chmura ziemi i kurzu wzbita przez eksplozje granatów maskowały jego podejście. Skromnie liczył też na to, że człowiek nie zdąży się odpowiednio szybko pozbierać, by móc cokolwiek zrobić.
 
Ehran jest offline  
Stary 25-04-2016, 19:41   #233
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 29

Wyspa; wschodni las; leśna głusza; Dzień 5 - ok 4 h do zmroku; chłodno.




Łowcy robotów



Dobrze, że mieli ze sobą kogoś takiego jak Nico. Bowiem jak tylko stracili z oczu tą jaśniejszą linię światła oznaczającą skraj lasu i znaleźli się w głębi lasu Gordon i Lynx dość szybko stracili orientację gdzie się znajdują. Wszędzie wokół sam las i drzewa i krzaki i bliżej i dalej nie było żadnych punktów orientacyjnych. Pewnie mogliby zawrócić w razie potrzeby i liczyć, że udałoby im się wrócić do wybrzeża po z mniej więcej właśnie przebytej trasie ale jakiekolwiek samodzielne szukanie czegokolwiek groziło kompletnym zgubieniem się w tym lesie.

Nico zaś jakoś czuła się całkiem pewnie w takim terenie. Niezbyt odbiegał charakterem od tego co znała z rodzimego Quebeku. Trop za jakim szli w miare jak zagłębiali sie w las jakoś specjalnie się nie zmieniał. Choć mogli iść tylko jedną “ścieżką” pozostawioną przez przechodzącą linię ludzi. Kanadycje udawało się go nie zgubić ani na chwilę. Miała wrażenie, że ci co tędy szli po początkowym chaosie sladów jaki pozostawili na wybrzeżu zostali jakby ogarnięci i na tak dużą grupę poruszali się dość ostrożnie stawiając właśnie to na priorytet a nie prędkość. Lynx nie miał takiego doświadczenia tropiciela jak Kanadyjka z odznaką właściwie w ogóle tropicielem nie był. Miał jednak czujne oko i jedynie czasami nie potrafił powiedzieć gdzie urwał się trop i musiał wówczas zdać się na Nico która zdawała się w materii znać o wiele lepiej od niego. Gordon zaś był właściwie ślepy na te wszystkie detale otoczenia. Odkąd znikly oczywiste ślady jak pety, zgubione błyszczące naboje czy ślady odciśnięte na błocie nie miał pojęcia gdzie są, gdzie idą i za kim idą ani kiedy wreszcie dojdą gdzieś sensownie. Choć tego ostatniego dwójka jego towarzyszy pewnie też nie wiedziała.

Ale w końću gdzieś doszli. Dostrzegli leżące w zaroślach i trawie ciała. Zdecydowanie martwe ciała. Martwe od dość niedawna góra paru godzin, może paru kwadransów. Pewnie od czasu gdy ucichła strzelanina bowiem wszystkie zostały poszatkowane ołowiem. Widzieli kilka ciał zabitych żołnierzy w nowojorskich mundurach. Byli zgrupowani w mniej więcej jednym miejscu jakby śmierć zaskoczyła ich w jakimś improwizowanym punkcie oporu. Strzelać musieli gęsto. Wokół nich bowiem aż złociło się od całych pokładów złocistych łusek kalibru 5.56. Kazdy z nich musiał wywalic pewnie cały albo większość maga ze standardowego M 16 czy podobnej broni. Poza jednym z naszywkami kaprala wszyscy byli pozbawieni dystynkcji czyli byli szeregowcami. Łącznie naliczyli pięć ciał żołnierzy zabitych w walce. Wszyscy zginęli od śmiertelnych ran zadanych ołowiem. Ciała zastygły w charakterystycznych poazach gdy umierający ludzie próbowali powstrzymać ból z poszarpanych wnętrzności czy a agonalnej próbie zatrzymać krwawienie samymi dłońmi. Wszystko na darmo więc darli butami leśną trawę w agonalnych drgawkach nim wreszcie ostatecznie nie znieruchomieli.

Znaleźli też ciała ich przeciwników. Ciała w półmilitarnym zestawie ubrań składających się z panterkowych ubrań w wojskowym kamuflazu, najczęsciej wojskowych butów czy glanów, skórzanych kurtek, chust, tatuaży nadający im wygląd gangersko - żołnierski jakoś w równych proporcjach. Też zginęli w walce postrzelani szybkostrzelną bronią Nowojorczyków. Ci byli zgrupowani w jednym rzędzie najwyraźniej przesunięci po śmierci w jedno miejsce. Wyglądało na to, że Nowojorczycy zostali wzięci w dwa ognie. Łusek wokół stanowisk przeciwników Nowojorczyków było zdecydowanie mniej. Zupełnie jakby strzelali dużo krócej albo o wiele rzadziej. Znaleźli dwóch zabitych od strony z której przyszli i trzech w kierunku w którym pierwotnie zmierzali. Cała walka rozegrała się na terenie zaledwie kilkudziesięciu metrów bo leśna głusza nie sprzyjała walkom na większe dystanse. Klasę broni też mieli chyba słabszą od żołnierzy bowiem znaleźli głównie łuski kalibru .45 ACP, od śrutu, .30-06 i te kalibru 5.56 też ale najwyraźniej nie wszyscy mieli broń na tego kalibru. Mimo to w zabitych wyszedł remis 5 do 5.

U wszystkich żołnierzy znaleźli naszywki na ramionach w kolorze pół łuku w trzech kolorach co było pewnie odznaką całego oddziału. Choć żadne z nich go nie rozpoznawało.



Jeden z zabitych Nowojorczyków posiadał jedynie kaburę po broni krótkiej ale brak naszywek oznaczał szeregowca. Brak innej broni zaś wskazywał, że o ile swojej nie zgubił czy nie mieli jakichś problemów z dozbrojeniem to pewnie był nie tak dawno operatorem jakiejś ciężkiej broni która została mu zabrana po jego śmierci. Wskazywałoby na to też stan jego ciała które wyglądało jakby potraktowano je jak worek strzelecki. Całe plecy miał poszarpane pociskami które musiały okazać się śmiertelne i zabiły faceta na miejscu.

Zwycięzcy zwyczajowo ograbili zabitych. Zabrano przede wszystkim broń i amunicję. Właściwie głównie to. Ciała zdawały się być przeszukane jedynie pobieżnie co wskazywało na pospiech. Porzucone bezwładnie w miejscu smierci ciała nowojorskich żołnierzy w porównaniu do ułożonego równo szeregu ciał ich przeciwników dość jasno wskazywał kto zwyciężył tą potyczkę. Ktoś musiał też oberwać bowiem znaleźli odcięte kawałki bandażu i opakowania po nim. Trop zwycięzców prowadził dalej w głąb Wyspy.




Wyspa; południowe wybrzeże; osada uchodźców; Dzień 5 - ok 4 h do zmroku; chłodno.




David Brennan



David jeśli marzył kiedykolwiek o byciu rycerskim czy romantycznym to właściwie nie mogłby narzekać na obecną chwilę. Romantycznie płynął sobie łódką, wzdłuż malowniczego wybrzeża z bardzo rzadka skazonego sladami jakiejkolwiek ludzkiej bytności i miał za towarzyszkę całkiem ładną dziewczynę. Jednak jak we wszystkim w tym świecie rzeczywistość rzadko miała porównanie do wymarzonej sceny. Dziewczyna już w wiekszości nie była tak ufajdana jak w momencie gdy ją spotkali nie tak dawno na skraju lasu ale miała wszelkie oznaki bycia w szoku i traumie co zdecydowanie ujmowało jej na romatyczności i uroku. Skupiała się głównie na siąpieniu z nosa, łkaniu, krótkich chwilach tokowania niezbyt wnoszącego coś nowego do dyskusji poza tym co usłyszeli od niej na wybrzeżu oraz dłuższymi momentami całkowitej apatii. Dawid nie był właściwie pewny czy ona jest w pełni świadoma tego co się dzieje wokół skupiając się głównie na zamartwianiu o pozostawioną na Wyspie matce i bracie. W każdym razie nie sprawiała wrażenia na zdolną do samodzielnego działania. Chociaż kto wie, w razie potrzeby czasem ludzie wbrew wszelkim przeciwnościom potrafili zrobić co potrzeba by wyratować siebie albo bliskich. Jednak ciężko było mu zgadnąć czy April Saxton jest taką osobą.

Trójka towarzyszy już dobre kilka kwadransów temu zniknęła im z oczu zasłonięta przez las i przybrzeżne szuwary. Łódka pokonywała z powrotem tą samą drogą jaką dopiero co przypłynęła. Więc po podobnym czasie najpierw zza rogu lasu a potem zza przybrzeżnych zarosli wyłoniła się znana już Brenanowi osada kontrolowana obecnie przez oddziały z NYC.

Na molo przy którym nie tak dawno Nico i Lynx próbowali uspokoić spanikowanych ogniem artyleryskich Chebańczyków znów kłębił sie tłum. Tym razem ludzie byli dużo spokojniejsi. Wśród nich dostrzegł znajomą sylwetkę w kapeluszu z zarysowanym pod kurtką munduru brzuszkiem. Najwyraźniej szeryf przybył na Wyspę osobiście i kierował ewakuacją na kilka łódek. W oddali nieco w głębi lądu dało się zauważyć patrol żołnierzy który stanwił jakby mini kordon oddzielający ewakuowanych ludzi od reszty osady i Wyspy.

Przybycie łodzi z Dawidem i April wywołało poruszenie na wybrzeżu. Widocznie do wszystkich dotarła już wieść, że Saxtonowie zostali porwani o świcie więc pojawienie się jednego z członków ich rodziny uznano za dar boży czy coś podobnego. Po poturbowaną dziewczynę wyciągnęły się liczne, przyjazne ramiona ta zaś widząc znajome twarze w pierwszym wybuchu po prostu rozryczała sie dokumentnie pod wpływem targajacych nią emocji opowiadając chyba jeszcze bardziej chaotycznie i szczątkowo niż za pierwszym razem gdy ją uwolnili kilka kilometrów bardziej na północ i z pare kwadransów wcześniej.

- Dobra robota synu. - pokiwał głową szeryf z wyraźną aprobatą. Szef chebańskich służb porządkowych zdawał się zachowywać spokojnie i pewnie mimo powagi sytuacji. - Gdzie ją znalazłeś? Czy Claire i Brian też tam byli? Byłeś tam sam? - spytał patrząc uważnie na Brenana i czekając co powie. W końcu ostatni raz widzieli się rano w ogrodzie Saxtonów i nie wiedzieli właściwie co sie działo przez ten czas. Szeryf widocznie zdawał sobie sprawę, że David z rzadka chodzi gdzieś sam a i ostatnio widział go w towarzystwie trójki znajomych.




Wyspa; centrum; droga do CM; Dzień 5 - 4 h do zmroku; chłodno.




Will z Vegas



Plan Will’a był całkiem niezły, chytry, cwany i podstepny jak na cwaniaka z Vegas przystało. Jednak przeciwnik jaby się od samego początku uparł, że nie chce wsółpracować w jego wykonaniu. W ogóle nie chciał się wpisać w przypisaną mu rolę.

Zaczęło się już niezbyt sprzyjająco bo tamta druga grupka była w ruchu i to niejako przed frontem skitranej trójki Schroniarzy. To niezbyt sprzyjało zasadzaniu się bo przeciwnik z każdym krokiem zwiększał swoja odległość między nimi. Szybkie przemieszczanie się które pozwalało na wymanewrowanie go mogło go zaalarmowąć a ostrożne w najlepszym razie pozwalało zachować tą początkową odległość. Ruch drugiej grupki niezbyt dawał komfort spokojnego obrania pozycji czy miejsca na tą improwizowaną zasadzkę gdzie zasadzkowicze mieli niewiele większe pole manewru niż ci na których się zasadzali.

Dlatego ledwo przysiedli w bronią wymierzona w plecy tamtych i już prawie od razu musieli otworzyć ognia. No i otworzyli. Walkę zaczęły dwie wytłumione lufy w dłoniach pary najemników. Oboje byli paleni przez gorączkę i zlani potem tak samo jak i Will. Gołym okiem było widać, że ich zdolność bojowa jest już zauważalnie obniżona. Mimo to twarze okrasił im wyraz determinacji z jakaś dozą spokoju cechującą ludzi powtarzających dane doświadczenie wielokrotnie.

Will mimo, że był o wiele bliżej tej dwójki niż ktokolwiek z obcych no i wiedział, że zaraz otworzą ogień z trudem usłyszał ciche szczeknięcia broni. Bardzo łatwo szło go przegapić. Za to efekt tego co się działo tam gdzie trafiał ołów był o wiele bardziej widoczny czy wręcz widowiskowy. Jeden z mężczyzn dotąd popychający Claire jedną ręka i trzymający karabin drugą ręką zacharczał i wyrzucił w górę ramiona gdy ołów trafił go w trzewia przebijając się przez grzbiet kurtki. Zaraz potem jęcząc upadł na ziemię wypuszczając jednocześnie karabin i kobietę. Był jednak jedynym trafionym w tej pierwszej cichej salwie.

Reakcja pozostałych była różna. Stojąca najbliżej zabitego Claire cofnęła się wyraźnie przestraszona nagłą śmiercią. Zamarła a przez knebel z taśmy wydobył się jej zduszony, przestraszony okrzyk. Ten który dotąd ją prowadził z drugiej strony też chyba zbaraniał bo zatrzymał się równiez patrząc na padajacego kumpla. Ci z przedniej straży jednak okazali się bardziej przytomni. Padli od razu na ziemię przez co stali się trudniejszym celem. Ten z pompką też w końcu padł na ziemię pociagając za soba kobietę i przygniatając ją do ziemi.

Przeciwnicy Schroniarzy mimo, że zareagowali całkiem sprawnie to mieli chyba jednak problem z dostrzeżeniem przeciwnika wśród zarośli i posługującym sie wytłumioną bronią. Dlatego gdy Schroniarze zdązyli powtórzyć ostrzał nim przeciwnik odpowiedział ognie.

- Tam są! - krzyknął w swoim ostatnim krzyku ten co leżał przy Claire wskazujac na zasadzkowiczów i prawie zaraz potem zginał rozstrzelany skumulowaną serią ołowiu od ekipy ze Schronu. Wraz z jego śmiercią Claire była niby uwolniona z chwytu porywaczy ale nadal leżała prawie pśrodku dwóch strzelających się stron co skutecznie hamowało wszelkie jej ruchy jak i po nią. Slalomowanie pomiędzy wizgającym ołowiem była skrajnie ryzykowne i godne zakładów w kasynach w Vegas który ołów sięgnie takiego śmiałka.

Teraz jednak rozpoczęła się regularna strzelanina gdy dwie grupki wymieniały ołowiowe argumenty z leżąca prawie pośrodku pola walki Claire. Walka trwała dość krótko bo dwie lufy przeciw trzem dawały porównywalną siłę ognia ale Schroniarze byli nieco lepsi albo może mieli trochę więcej wojennego szczęścia. Will przykuł chyba uwagę obydwu przeciwników bo miał wrażenie, że własnie jego obrali za cel przygważdżając do ziemi. Pciski wizgały wokół niego rozłupując korę i wierzchnia warstwę drzewa. Poczuł też silne uderzenie w brzuch gdy został trafiony. Na szczęscie chyba jakimś ammo które jego pancerz dał radę zatrzymać choć lekkie ammo za pewnie za paredziesiąt minut rozleje się w jeden wielki siniak na brzuchu pod tym kevlarem. Jednak tamci poniesli większe straty bo jeden z ostatnich dwóch wrzasnął nagle i jego broń umilkła. Drugi zawył żałośnie i schował się za drzewo znikając im z oczu.

- Leć po nią. Osłaniamy cię. - wydyszała krótko zmęczonym ale skupionym głosem Kelly. Oboje z Harrym nieco rozproszyli sie majac wycelowane lufy podejrzane drzewo za którym zniknał ostatni z przeciwnków. Gdyby wróciła mu chęć na walkę były spore szanse, że z którejkolwiek się strony nie wychyli trafi pod jej lub jego lufę. Will rzucił się te zdawałoby się ostatnie, najdłużeszy tuzin czy dwa kroków do powalonej szwaczki. Gdy ją dopadł wciąż trwała cisza tak strasznie dziwna po tak krótkotrwałej, gwałtownej strzelaninie. Starsza kobieta patrzyła na niego z ziemi przestraszonym wzrokie wciąż zakneblowana i ze skrępowanymi na plecach rękami. Po oczach jednak widział, że najwyraźniej go rozpoznała. Dała się podnieść i nie stawiała oporu.

Zostawało zdecydować co dalej. Polować na ostatniego z przeciwników czy dać sobie spokój? Gdyby przeżył mógł dać świadectwo tego co sie własnie stało czy sprowadzić resztę. Przeciąganie walki jednak groziło dalszą stratą czasu i kolejnymi trafieniami. Jednak jakby go zlikwidować pozostali musieli by ewentualnie szukać w lesie tego miejsca starcia lub liczyć na fart. Więc mogli paradoksalnie zyskać na czasie.




Pustkowia; Alpena Airport; podziemne magazyny; Dzień 5 - ok 4 h do zmroku; chłodno.




Szuter



Hegemończyk czuł jak adrenalina krąży mu w żyłach. Obawiał się. Jak każdy kto jest świadomy ryzyka swojego zamierzenia. Zapewnie nawet ten wiejski twardziel i osiłek Goliath pewnie nie byłby dla Szutera równorzednym przeciwnikiem ale jednak Szuter był sam a tamtych było ponad pół tuzina. Mieli broń w łapach tak samo jak i on. Byli czujni i podejrzewali, że niebezpieczeństwo czai się w pobliżu. Szczota zaś albo z natury był nieufny i podejrzliwy albo dla Hegemończyka postanowił zrobić wyjątek. Zawsze ustawiał się tak by mieć go na oku a najlepiej jeszcze i pod lufą. Chyba był też niezłym cwaniakiem a dla odmiany Szuter w ogóle. Czy był w stanie przejżeć zamiary swojego zdradliwego podwładnego? Mógł. No i pojedynczą czy nawet dwie osoby zaskoczyc było co innego niż całą grupkę. Nie było rady by zalać ołowiem ich wszystkich na raz. Prawie na pewno ktoś zdążyłby coś zrobić. Ale co? Jak dobrze? Zachowaliby zimna krew przy takiej sytuacji? Czy straciliby głowy dająć się bezproblemowo wyrżnać?

Szuter miał wrażenie, że co prawda są czujni ale chyba jednak nie biorą pod uwagę jego morderczych względem nich zamiarów. Chyba nawet Szczota dał się zwieść w tym krytycznym momencie. A może po prostu Hegemończyk zareagował tak nagle, że tamten nie zdążył już nic zrobić. Więc gdy nagle bez ostrzeżenia cofnął się już z windy i odwrócił z bronią w rekach wycelowaną w całą grupkę czuł strach. Widział z pół tuzina ludzi ale przede wszystkim ich lufy. Nie skierowane jeszcze w siebie ale na to trzeba było ułamku sekund. Widział przez moment ich zastygłe w zdziwieniu, zaniepokojeniu, nie rozumieniu twarze. Ale lufy były gotowe do użycia i wypluwały prawdziwy ołów zdolny poszatkować tak samo amatora jak i weterania, dzielnego jak i tchórza. Dla ołowiu wszyscy byli tylko galaretowatymi celami ubranymi w powierzchnę skóry i ubrania do dziurawienia.

Zaskoczenie więc Hegemończykowi udało się. Raczej sie udało. Gdy jego Bushmaster zaczął rozbrzmiewać błykiem i hukiem do celów odległych zaledwie o kilka kroków większość Chebańczyków nadal była zbyt zaskoczona by zareagować jakoś sensownie. Gineli roztrzelani przez kolejne pociski trafiajace ich ciała. Najpierw zginął Szczota który stał najbliżej Szutera. Zaraz po nim pociski sięgnęły stojącego obok Goliatha i Sednę. Potem seria przeniołsa się na drugą stronę windy trafiajac po kolei Tod’a i kolejnych karawaniarzy.

Jednak nim ciała konnego zwiadowcy i Indianki upadły poszarpane ołowiem na stalową posadzkę windy jako jedyni zdołali zareagować na nagły atak swojego towarzysza. Tod zdołał strzelić ze swojego winchesterowatego sztucera aż dwa razy goraczkowo próbując powstrzymać napastnika. Oba strzały okazały się celne a rzadko się zdarzało by ktos tak sprawnie operował tą dość wolnostrzelną bronią. Pancerz Szutera jednak wytrzymał uderzenie tych dość powolnych choć ciężkich pocisków choc on sam odebrał to jak dwa kolejne silne uderzenia w brzuch zupełnie jakby go trafiły niewidzialne pięści. Atak Sedny zaś był dużo bardziej dramatyczny. Nie mając szans w ciasnocie pomieszczenia na zmianę broni a nawet gdyby nie było realne by zdołała użyć swojego łuku. Musiała zdawać sobie z tego sprawę bo nawet nie próbowała. Zaatakowała odległego o kilka kroków przeciwnika w jedyny mozliwy w tej sytuacji sposób: cisnęła tomahawkiem. Ten dosiegnął celu wbijajac się mocno i boleśnie w udo Szutera sprawiając , że krzyknął z boleści. Rana była poważna. Wiedział, że nawet jesli zatamuje krawienie to będzie kulał przez jakiś czas. Ale Sedna czy Tod już nie mieli tego dożyć, padali właśnie martwi na tylną ściane windy osuwajac się po tej ścianie zostawiajac za sobą krwawe smugi na niej z agonalną boleścią wypisaną na twarzach.

Koniec magazynka został obwieszczony nagłym pustym szczeknięciem i momentem ciszy po tej gwałtownej kanonadzie. Szuter nie czekał tylko rzucił karabinek i dobył trzymany na taką okazję belgijski polewacz. Potrzebował na to tylko sekundy, zwłaszcza, że wcześniej miał odbezpieczony więc ryzyko wcześniejszego planowania opłaciło się. Zostało mu chyba dwóch czy trzech żywych karawaniarzy. Jeden ne miał chyba zamiaru się strzelać z takim rzeźnikiem. Widząc choć sekunde przerwy w nawale ognia rzucił się przez wózek desperacko próbując sięgnąć przycisku zamykajacego drzwi. Drugi upadł albo rzucił się na ziemię, próbując wczołgać się za jedyną osłonę w windzie czyli wózek z amunicją.

Szuter raczej nie chybiał ale teraz strzelał bez celowania, do ruchomego celu, osłabiony wciąż tkwiącym w udzie indiańskim tomahawkiem. Pierwszy triplet chybił roztrzaskując się gdzieś na jednej ze ścian windy. Kolejny trafił w nogę powalając Chebańczyka ale wciąż go nie uśmiercajac. Dopiero trzeci triplet zakończył sprawę definitywnie. Ale zło już się stało. Zdążył wcisnąć przycisk i Hegemończyk widział jak drzwi zaczynają się zamykać. Miał jeszcze czas by wskoczyć do środka. Gdzieś tam mógł ktoś jeszcze żyć i próbować go zastrzelić. Stał co prawda przy ścianie z panelem do windy ale czy wciskanie czegoś zatrzyma windę nie miał pojęcia.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 5 - 4 h do zmroku; chłodno.




Bosede "Baba" Kafu



Baba ruszył w dół zbocza tak prędko jak zdoła. Dostał się prawie od razu w strefę wciąż spadajacej po wybuchu ziemi i tego typu szczątków. Osypywały wię na niego, po nim, i po okolicy wokół z cichym szelestem zupełnie nie pasującym do gwałtownego huku cechującą każdą eksplozję. Cisza po burzy. Albo przed.

Widział pokancerowany samochód. Do uszkodzeń jakie skolkecjonował do tej pory w czasie pościgu, szaleńczej jazdy, ostrzału i kraksy doszły nowe od wybuchów. Samochód więc wyglądał obecnie marnie. Czy tylko wyglądał czy faktycznie taki był to Baba się nie wyznawał. Pewnie jakby byli tu pan Barney czy Stripper to by powiedzieli coś mądrego ale dla Baby to obecny pojazd był w takim samym opłakanym stanie jak ten hummer w wiosce za plecami.

Dostrzegł też swoich przeciwników. Obaj byli nieruchomi i ciepli. To mu wiele nie mówiło. Czy jeszcze żyli czy już nie to ciało potrzebowało trochę czasu by ostygnąć. Ale nie ruszali się. Ten na miejscu pasażera leżał przekrzywiony w fotelu najwyraźniej szarpnięty siłą eksplozji gdzie był prawie w samym epicentrum. Ten raczej był na pewno martwy. Baba widział niebieskie fragmenty szrapneli w jego szyi, twarzy ładnie kontrastujące z pomarańczowym ciałem. Na pancerzu były nieco mniej niebieskie bo jeszcze w pełni nie ostygły ale i tak rzucały się w oczy mniej niż na nie opancerzonym ciele. Było ich wiele i zwykły człowiek raczej nie mógł przeżyć takiego szatkowania. Nie widział też by poruszała mu się klatka piersiowa czy nozdrza w oddechu.

Facet któy przysporzył tylu kłopotów Babie zaś leżał teraz równie cicho i nieruchomo u jego szponiastyc, gadzich łap. Wybuch zerwał mu część ubrania. Teraz widział wyraźnie metaliczne nogi zamaskowane wcześniej materiałem spodni. Widział na jednej z nóg spore zniekształcenie, jakby wyrwę pasującją raczej do postrzału niż efektu eksplozji. I chyba granat eksplodował przed nim bo lezał na plecach odrzucony siłą wybuchu i cały przód miał pocięty odłamkami. Granat musiał mu wybuchnąć tuż w zasięgu ręki albo w podobnym zasięgu. Dlatego te widoczne na nodze uszkodzenie nie pasowało do tej eksplozji. Musiał je jakoś zarobic wcześniej.

Korpus wyglądął na podziurawiony nieźle. Ale bystre oko Baby zauwązyło, że nie zerwania i porwana jest w więksozści materiałowa zewnętrzna warstwa pancerza a on sam zachował w większosci kanciasty, płaski kształt płyty SAPI lub podobnej. Taki pancerz kiedyś był poweszechny u żołnierzy w czynnej słuzbie, zwłaszcza w warunkach bojowych. Był w stanie zatrzymać większośc pocisków broni lekkiej, pośredniej a czasem i ciężkiej. Czyli bronią jaką operował zmutowany Schroniarz. Taki pancerz był też zbyt twardy do przebicia dla odłamków granatów choć nie chronił przed siłą podmuchu eksplozji. Zachowała się jedynie w kawałku naszywka z nazwiskiem “Burt…”. Cos go tknęło i zerknął na pierś tego pasażera. U niego róznież zachowała się naszywka z nazwiskiem. Dziwnym zbiegiem okoliczności też brzmiało “BURTON” tak samo jak parę dni temu przedstawił się na ogólnym kanale Posterunku ten kapitan z którym Baba rozmawiał.

Oficer miał też nadal zimne ramiona o gładkich, metalicznych powierzchniach. Tu Baba nie był pewny czy to doskonalsza wersja protez zachowujaca w miarę ludzką anatomię kształtów czy może jakiś ściśle dopasowany do ciała pancerz. Dostrzegał jakieś przeguby i siłowniki zapewne uzmozliwiajace działanie czy wspomagające naturalne bądź sztuczne ramiona ale nie przesądzało to żadnej z wersji.

Wybuch zerwał też hełm żołnierza i okazało się, że “cyberoko” to widocznie jakiś bajer do hełmu bo znikneło razem z nim. Oczom Baby ukazała się zmasakrowana wybuchem naga głowa z której z wielu ran wyciekała na ziemię ciepła, żółtawa posoka.

Cybermutant, poszatkowany stalą i ołowiem, oszołomiony niedawnymi eksplozjami został sam. Jedyny zyjący który przetrwał ta kilkudziesięcią godzinna walkę. Stał obecnie nad swoimi pokonanmi przeciwnikami. On żył oni nie. Paru moze uciekło na motorach. Może ktoś jeszcze kitrał sie w osadzie. Ale przeciwnik raczej został pokonany, złamany i zmuszony do ucieczki. Pierwotny poscig za zbiegiem ze Schronu miał nieoczekiwany finał tu na zapomnianej chyba przez wszystkich porzuconej od lat osadzie otoczonej przez wzgórza z lasem. Stał przy zabitych zołnierzach Posterunku, przy ich kolejny zdewastowanym samochodzie. Gdzieś po rdugiej stronie wzgórza, w osadzie był kolejny. Z kolejnymi trupami. A w osadzie i na drodze do niej leżeli kolejni zabici. Gdzieś tam poza tym w okolicy leżał pewnie trup Aarona z rozwaloną głową. Facet którego scigał od kilku dni okazał mu nieoczekiwaną pomoc. Zamiast skorzystać z okazji i zawieszonemu w pułapce na drzewie mutantowi posłać kulkę w łeb ostrzegł go i wsparł ogniem wtedy i przez nastepne dwa dni. A przecież gdyby rozwalił mu łeb miałby spokój z pościgiem bo było mało realne, że ktoś ponownie ruszy czy choćby odnajdzie jego trop skoro sam Baba na świeżo miewał z tym kłopoty. Snajper zginął nie chcąc się zmienić w takie coś z czym walczyli ostatniej zimy na dolnych poziomach Schronu.

Zginęli też chyba wszyscy Posterunkowcy. Chyba, że któryś umknał na motorze. Choć było to mało prawdopodobne bo Baba nie kojarzył jakoś kolesia w mudnurze w uciekających sylwetkach. Zginęło też chyba całkiem sporo Stalowych Ćwieków. Choć ilu nie był pewny bo w walakch widział jakąś ich część lub tylko ich strzelajace w niego sylwetki jak sam do nich strzelał, rzucał czy uciekał przed ogniem. Kilku uciekło. Ilu się to nie udało? Na tą chwilę nie był pewny.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 29-04-2016, 21:25   #234
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Dzięki za współpracę Leminkainenowi, AdiVeb i MG

- Zobaczmy co my tu mamy - powiedziała Nico - kojarzycie te oznaczenia?

Lynx przyglądał się trupom, może nie był tropicielem jak Nico, jednak po nie jednym pobitewnym pobojowisku już stąpał… i potrafił kojarzyć pewne fakty. - Nie, ale wygląda na to, że chłopaki z collinsowa zostali wzięci w zasadzkę, albo z zaskoczenia. Tamci - skinął głową w kierunku ubranych w cywilki trupów - to chyba nasi znajomi z Detroit?- Nico powinna lepiej niż on skojarzyć Sand Runnerów. On ich nigdy nie widział, słyszał tylko od Kate z opowiadań o nich. -Co robimy? Nico? Proponuję przeszukać choć trupy gangsterów. Może coś przydatnego znajdziemy przy nich? Coś co nam choć trochę naświetli sytuację? - snajper przerzucił karabin wyborowy przez ramię i trzymał w rękach krótki karabinek Hekler Kocha. Rozglądając się wokół ruszył w stronę ułożonych obok siebie trupów. Chciał z pomocą Gordona je przeszukać.

-Ta, nie zaszkodzi, jak znajdziesz magazynki STANAG to daj część mi. - Jak wielu ludzi którzy musieli żyć w tym świecie Nico miała dość swobodny stosunek do zmarłych, no cóż wychowała się penetrując z ojcem ruiny, widok trupów był codziennością. I bądźmy szczerzy dziś w wielu przypadkach jeśli chcesz mieć dobry sprzęt to czasem trzeba go wyciągnąć z rąk trupa.
- To mi nie wygląda na logo gangu, może jakaś milicja albo co?

Mimo, że przetrząsnęli ciała zabitych całkiem dokładnie okazło się, że na znaleźne magazynki STANAG czy jakiekolwiek inne właściwie nie ma co liczyć. Albo zostały zabrane wcześniej albo ci zabici nigdy ich nie mieli. Właściwie pod względem uzupełnienia zapasów broni i amunicji przeszukanie wypadło słabo. Znaleźli jedynie po kilka gdzieś zagubionych po kieszeniach pojedynczych naboi tu czy tam, głównie od strzelb i broni krótkiej. Poza tym w pokaźnej ilości zabici mieli chyba tylko skręty z tytoniem czy maryśką. Jedynym w miarę bojowym znaleziskiem były noże. Każdy z zabitych miał jakiś i w większości było to połączenie narzędzia wojny, myślistwa i dzieła sztuki. Każdy był inny, i miał wytrawiony mniej lub bardziej udany ryt, doczepione koraliki do zdobionej pochwy, frędzle czy inne indiańskopodobne ozdoby. Więc noże faktycznie prócz tego, że były nożami były raczej z tej wyższej nożowej półki.

Nico obserwowała zarówno dwóch towarzyszy ostrożnie przeszukujących ciała jak i las dookoła. Wciąż panowała podejrzana cisza bardzo kontrastująca z gorączką i zmasowanym stężeniem wcześniejszych walk. Mimo, że opłynęło czasu w którym można by chyba spalić kilka skrętów to na razie jakoś nikt im nie przeszkadzał w szabrowaniu pobojowiska.

Przeszukali ciała i znaleźli kilka przydatnych drobiazgów, które podzielili między sobą. Lynx z Gordonem zaopiekowali się też bronią białą znalezioną przy Runnerach, zgodnie stwierdzając, że podzielą się wszystkimi znaleziskami później. - Nie ma co kusić losu - rzucił do Nico - nowojorczycy będą szukać swoich, a głupio byłoby żeby nas tu zastali nad trupami swoich kumpli. Spadajmy. Dasz radę poprowadzić nas tym tropem dalej?

- Żaden problem, chodźmy zanim trop ostygnie. - powiedziała Kanadyjka.

Zostawili za sobą miejsce potyczki. Wokół wciąż dominującym typem otoczenia był las. Las był o tyle sprzyjający, że pozwalał się im ukryć i zamaskować swoją obecność. Był o tyle nie sprzyjający, że pozwalał się ukryć i zamaskować obecność kogokolwiek innego. Trop Nico była w stanie rozpoznać w tym gąszczu dość dobrze. Ale nie było pewności za kim właściwie idą. Od opuszczenia pobojowiska trop zlał się w jedno z tym poprzednim. Wyglądało jakby tamci też szli po śladach tak jak teraz Nico z towarzyszami. Jedyne co się zmieniło to chyba tym razem szli nieco pewniej czy szybciej jakby przestało im zależeć na pełnym ukrywaniu sie tak jak to robili wcześniej. Było prawie pewne, że przyśpieszyli tempa. Więc odległosć między nimi a grupką Nico która jak na razie poruszała się nadal bardziej ostrożnie nić prędko pewnie by się zwiększała.

Co więcej w tych wszystkich śladach nie można nijak było rozróżnić śladów porwanych Saxtonów. Pocieszające było tyle, że nie znaleźli ich ciał. Mieli już nad sobą dość późne popołudnie. Przynajmniej tak to wyglądało po prześwitującym pomiędzy drzewami niebem. Dnia już dużo nie zostało. Gdy przed sobą dostrzegli jakiś ruch w zaroślach. Czujne oczy wychwyciły jakieś poruszenie wśród zarośli jakieś kilkadziesiąt metrów przed sobą. Nie mieli pojęcia jeszcze z czym mają do czynienia. Byli już dość daleko od linii brzegowej na której wylądowali i pewnie dobre kilka kilometrów w głębi Wyspy. Właściwie nie mieli pojęcia co tu się mogło czaić, żadne z nich wcześniej nie było w tym miejscu.

Przypadli za drzewa, zaalarmowani ruchem. Nie wiedzieli co to, a głupio byłoby tak wpaść w jakąś zasadzkę. Lynx ostrożnie wychylił głowę zza pnia szerokiego buka i miał nadzieję, że zauważy coś więcej.

Gordon poszedł w ślad Lynx’a i momentalnie dopadł do drzewa i również zaczął delikatnie wypatrzyć niebezpieczeństwo. Przygotował broń i odbezpieczył ją. Pokazał Lynx’owi znak żeby swoim strzałem dał znak do ataku.


Nico przykucnęła za drzewem i zaczęła obserwować uważnie teren przez elcana.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 30-04-2016, 21:34   #235
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Tina przysłuchiwała się rozmowie z rosnącym niepokojem. Po pierwsze, nie chciała podróżować w towarzystwie ludzi, którzy będą narzucać się jej lub bliźniaczce, zważywszy, że dopiero wyrwały się spod jażma niespełnionego samca. Po drugie, nie mogła dopuścić dziewczyn do Hildy, która mogłaby je omamić i wykorzystać przeciw siostrom, a zważywszy na poziom wypowiedzi, niektórych z nich… laski mogły być głupsze od niej samej, co nie mieściło sie rangerce w głowie.
- Eee… yyy… Whitney? - siostra starała się szukać jakiegoś podparcia w rodzeństwie, te jednak milczało, najwyraźniej, również “oczarowane” całą sytuacją. - Może… nie lepiej… przyłączyć się do kogoś silniejszego? Kogoś… kto ma… jakiś plan? - Tina starała się przejąć panowanie nad sytacją, a zważywszy na to, że nawet kura potrafiła ją przegadać, zapowiadało się na ciężką batalię.

- A jak tamci wrócą? Z nimi to jest nas więcej a jak nas dorwą jak będziemy same? We dwie im nie damy rady chyba. - Whitney odezwała się po chwili zastanowienia nad słowami bliźniaczki. Wskazała głową na czwórkę entuzjastek zakładania zbrojnej bandy oraz na drogę gdzie nie tak dawno zniknęła za zakretem ta zmotoryzowana wataha. Zniknęli, ale nie wiadomo na jak długo i na ile strata kolegi zmieniła ich zapalczywość i wrogość. Na kilka osób faktycznie mogły mieć z nimi jakieś szanse, ale na solo we trzy z Hildą, która na pewno by nasłała znowu coś na swoje ciemiężycielki no to mogło być nieciekawie. Czwórka dziewczyn zaś przypatrywała się uważnie bliźniaczkom czekajac na ich odpowiedź.

-Widzę co tu kombinujesz… - zagdakała kura nie przestając przebierać łapkami w powietrzu, w nadziei, że wyrwie się spod pachy rangerki. - Widzę i doceniam… zaczynasz kombinować jak godny przeciwnik, ale i tak nie masz szans z moim doświadczeniem i armią…
- Stól dziób… - Tina zaczeła przejawiać początki paranoidalnej nerwowości.
- Twoja siostra to tępa dzida… zobaczysz, że doprowadzi do tego, że wylądujecie w grupce tych pojebanych dziewczynek chcących zawojować świat cyckami i wymalowanymi paznokietkami… wmówi ci, że w grupie bezpieczniej… wmówi, że ochronią przed zagrożeniem… a w tym czasie jaaaa… kokoko ty pojebana kurwo!!!! - Hilda wystrzeliła w powietrze, gdy rangerka pizgnęła nią niczym piłką w meczu w zbijaka.
- Whit… ja… ja nie wiem, a co z Panewkami… łatwiej jest uciekać w mniejszej grupie. - zaczęła niepewnie, drapiąc się po policzku, mocno i zapalczywie, jakby chcąc zeskrobać z twarzy niewidzialną warstwę… czegoś.
- Zgi-niesz marnie, zgi-niesz marnie… - Hilda wracała tanecznym krokiem, bujając głową w rytm słów i kroków. - Zgi-niesz marnie, zgi-niesz marnie! - skandowała mrocznie, zataczając kółeczka wokoło nogi jednej z motocyklistek.

- Panewki pewnie wróciły do swojej dziury w Detroit. Pewnie tam siedzą. Bo co by się mieli tu kręcić? - bliźniaczka odezwała się równie niepewnym tonem jak i jej siostra. Ostatni raz w końcu widziały gangerów jak wyjeżdżały z Cheb i drałowali oni na południe. Do Detroit też przede wszystkim jechało się na południe, aż do międzystanówki do Chicago, znaczy tam gdzie kiedyś było Chicago i dopiero tam się skręcało na wschód do Det. Pojazdem czy motorem dzień może dwa drogi. - No i wiesz. Na razie to jak ich jest cztery, a nas dwie to ich jest więcej. Znaczy razem nas jest więcej niż tylko my. - dodała niepewnie Whit jakby złośliwie potwierdzając opinię Hildy o niej. Faktycznie ruda kokoszka zaczęła gulgotać dumnie patrząc prowokująco na Tinę widząc, że potwierdziła się jej racja. Reszta dziewczyn popatrzyła niepewnie na dwie siostry i kokoszkę, która wyglądała jakby była trzecim interaktywnym uczestnikiem rozmowy, a nie zwykłą kurą.

- O tak! Widzisz? Nie wygrasz ze mną! Już ja je przerobię! Będą mi posłuszne! Wreszcie się was pozbędę! Już zasiałam im ziarno niepewności, ale ono dopiero wyrośnie! Wyrośnie, wykiełkuje i wyda owoce, nastepne smakowite ziarna, których skosztuję i użyźnię waszymi trupami! - kura nie wytrzymała i rozgdakała się buńczucznie machając do tego skrzydełkami i biegając w kółko. Cała akcja chyba faktycznie wywołała dezorientację u dziewczyn. Popatrzyły znowu na siebie nawzajem, na biegający i gdaczący drób i na dwie siostry najwyraźniej czekajac na jakieś wyjaśnienie, po coraz bardziej przedłużającej się ignorancji z ich strony.

- Ta kura jest jakaś chora? - spytała niepewnie Bee. Kat w końcu machnęła ręką i razem z Arią zaczęła gramolić Hel z poziomu do pionu. Wygladało na to, że chyba miały zamiar ruszać w dalszą drogę.

Tina zaczeła się drabać na obie ręce… po całej twarzy. Siostra wiedziała, że nad czymś myśli, że ma problem, czegoś się obawia… i to bardzo. Z racji tego, że głosno nie protestowała o swoim dyskomforcie… oznaczało, że chodziło o Hildę. Kiedy ostatnim razem, Whitney, widziała jak bliźniaczka bierze swoje leki?
- Pojedziemy z wami… - rozmyślania mechanik zostały przerwane przez burknięcie rangerki - Jedziemy w tym samym kierunku… w kupie raźniej… pomożemy sobie nawzajem… wy nam z motorem, a my z ranami…
- TAK, TAK! TO TWÓJ KONIEC KURWIU! - kura zapiała głośno, drapiąc nóżką ściółkę leśną i wyjadając jakieś nasionka, zamykając się na chwilę.
- Zaklej jej dziób i łapy… - poleciła chłodno, przez zaciśnięte zęby. - Na wszelki wypadek… - brunetka popatrzyła wymownie na siostrę, zbierając rozrzucony dobytek.
- Hilda… kura… niedługo będzie znosić jajka… to dlatego tak piuka… - wytłumaczyła motocyklistkom, przyglądając się kurakowi, przeprowadzającemu szturm na szyszkę. Wiedziała, że musi działac rozważnie… z planem.

- Aha. - pokiwała krótko ostrzyżoną głową Azjatka, chwilę jeszcze wpatrując się w nagle zamarłą kurę. Chyba nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego, co sprawiły słowa rangerki z Detroit, co oznaczało, że chyba jeszcze Hilda nie zdążyła jej całkiem zindoktrynować. Sama zaś matka chrzestna wszechzwierząt, dążąca od lat uparcie do zdobycia dominującej pozycji na tym świecie i eksterminacji podrzędnego rodzaju ludzkiego, zamarła słysząc słowa rangerki. Przez chwilę zostawiła szyszkę i po ptasiemu przekrzywiła łebek patrząc prosto na swoją pogromczynię.

- Znosi jajka!? Jak mogłaś! Nie daruję ci tej zniewagi! Pożałujesz! Zobaczysz, że pożałujesz! Zemszczę się! - nagły gniew znów wprawił ptaszydło w ruch i zaczęła gdakać ponownie. Znaczy uśpione ludzkie umysły pewnie brały to za zwykłe kurze gdakanie.

- Ojej. Ona będzie znosić te jajko teraz? A nie mogłaby jakoś po drodze? Bo wiesz, musimy zaraz jechać. - nieuświadomiona Bee spytała się Tiny, dodając kolejnej dawki furiacji dla czerwonopiórego ptaka. Ale faktycznie, Aria z Kat zdołały już podstawić motocykl Hel do pionu i pomogły usadowić jej się na siodełku. Czarnoskóra dziewczyna była wyraźnie obolała od poważnej, w końcu rany, ale złapała kierownicę i spróbowała odpalic maszynę. Udało jej się za trzecim razem i las rozbrzmiał miarowym klekotem silnika.

- To może potrwać… parę dni. - odparła zgodnie z prawdą Tina. Wprawdzie Hilda już ładnych pare lat temu zaprzestała znoszenia jaj, ale dziewczyna naoglądała się, podczas polowań, na wiele ptaków i zapoznała się trochę z ich lęgowymi obyczajami. - Nie martwcie się… nie będzie nas opóźniać, to wytresowany kurak, jest niczym pies… - wysiliła się na uśmiech, w trakcie podchodzenia do dziewczyn, jakby zbliżenie się do nich miało jakoś potwierdzić słusznośc jej słów. Rangerka przez chwilę stała twarzą w twarz z Bee, gdy nagle skoczyła w bok, łapiąc niespodziewającą się niczego ródopióre w ręce.
- RATUNKU GWAŁT! Puszczaj mnie zołz… - ptaszyna nie dokończyła swojego zawodzenia, gdyż przygotowana i czujna Whitney szybko zakleiła jej dziobek, a po chwili szamoczące się łapki.
- Będzie siedzieć u mnie w plecaku… - kobieta wytłumaczyła motocyklistkom swoje poczynania, wpychając Hildę pod wieko plecaka. - Macie jakieś pro tipy na prowadzenie motoru?

- Aaa… Ahaa… - pokiwała w końću głową Bee którą chyba zaskoczył nagły manewr pojmania kuraka bo, aż drgnęła z zaskoczenia. Odezwała sie i pokiwała głową dopiero jak Tina wyjaśniła swoje zachowanie.

- Bee, wskakuj na maszynę! Nie będziemy tu siedzieć cały dzień! Trzeba odjechać przed zmrokiem jak najdalej i znaleźć jakieś miejsce na nocleg! - Kat, która właśnie zapakowała Hel i siebie na maszyny, ponagliła Azjatkę do ruchu. Właściwie tylko ona i obie siostry były jeszcze na włąsnych nogach. Pozostałe dziewczyny odpaliły i z wolna ruszyły już wracając na drogę. Latynoska jechała powoli pierwsza, za nią poraniona Hel, a z kolei za nią ruszyła właśnie “ta wygadana”, czyli Kat. Bee posłuchała bo odtruchtała do swojej maszyny by ją odpalić.

- Tępe dzidy… - zawyrokowała pod nosem Tina, gdy jej prośba została zlana, wyprowadzając motor z lasu. Najwyraźniej Hilda podzielała jej zdanie, bo cicho piukała pod klapą plecaka, przesuwając różne rzeczy i moszcząc się wygodnie. - Whit chcesz prowadzić?
- Zjebało cie? Jak mamy zginąć to przez ciebie. - siostra, choć kochała maszyny równie silną miłością co Tina, bardziej wolała babrać się w ich wnętrznościach, niż nimi powozić.
- Oby zdechły… - mruczała niewyraźnie pod nosem, zatrzymując się na środku drogi i czekając, aż bliźniaczka przypatrzy się motorowi i załaduje bambetle. - Żwir im w cip…
- Piuk… - kokosza wystawiła łebek rozglądając się czerwonym ślepiekiem.
- Niech ten dzień się już skończy… moje cycki chcą na wolność… - Tina czułym gestem pogłaskała kurę po koralach, po czym wzieła jej dziób w palce i kręciła jej główka na boki, uradowana z tego, że ma “władzę” nad stworzeniem.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 30-04-2016, 21:39   #236
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Will stał na środku drogi z karabinem zawieszonym na ramieniu. Jedyny rozpoznany przeciwnik krył się za drzewem, w które celowały dwie lufy jego towarzyszy. Krople potu spływały po czole chłopaka, a nieprzytomny wzrok nerwowo omiatał okolice. Mimo, że nic nie miało prawa pójść źle, w głowie chłopaka pulsował jeden widok. Widok pojawiającej się znikąd kuli przeszywającej jego skroń. Być może był to efekt gorączki, a może zwyczajnie naoglądał się zbyt dużo filmów. Ale jak w każdym kiepskim filmie w takim momencie coś musiało pójść nie tak.

Tym razem chłopak postanowił nie dał czasowi okazji żeby po raz kolejny coś spieprzyć. Will podniósł z ziemi starszą kobietę i natychmiast, przytrzymując się lekko kobiety, pochylił się jeszcze raz i podniósł z ziemi bronie obydwu zabitych przeciwników. To jednak było wszystko o co warto było ryzykować stanie na otwartej przestrzeni. Will złapał delikatnie za rękę Claire i podbiegając ukryli się z powrotem w lasie, z którego zaledwie kilkadziesiąt sekund wcześniej chłopak się wyłonił. Zatrzymali się dopiero po kilku metrach w kłębowisku drzew.

Mimo gorączki tym razem chłopak zachował się jak przystało na rozumną istotę. Stanęli przy szerokim drzewie tak, aby osłaniało ich przed ewentualnym ostrzałem rannego przeciwnika. Nie tracąc czasu Will uwolnił ręce starszą kobietę z więzów.

- W porządku? Nic Ci nie zrobili? - spytał, gdy kobieta była już wolna

- Oh, dziękuję panie Will! - starsza kobieta rozpłakała się wreszcie gdy zwolnił jej usta. Trochę dziwnie to wyglądało bo na raz próbowała złapać wreszcie swobodny oddech i płakać jednocześnie. W efekcie objęła młodzieńca ramionami i próbowała dojść do siebie.

- Moje dzieci! Mają moje dzieci! Uciekłyśmy z April bo Brian zajął się tą lekarką i zostaliśmy sami! Poświęcił się byśmy mogły uciec! Ale potem rozdzieliłyśmy się, zgubiłam ją! Nie wiem gdzie teraz jest! Gdzie oboje są! Jego gdzieś zabrali a ona gdzieś tu może się błaka sama w lesie! A jak ją znowu złapią? Oni są tacy straszni! - wyrzuciła z siebie jednym tchem wodząc dookoła rozbieganym wzrokiem jakby któreś z jej dzieci miało się właśnie ukazać pomiędzy drzewami. Co jakiś czas jednak patrzyła prosto w twarz Will’a jakby sprawdzajac czy słucha.

- Wszędzie kręcą się żołnierze, ale jeśli gdzieś tu jest, to szybciej, czy później będziemy musieli na nią natrafić - zwrócił się Will do Claire z najdelikatniejszym widocznym uśmiechem jakim dysponował - Chodź - zaraz zleci się tu ich cała chmara. - rzucił chłopak i złapał mocniej broń.

Chłopak potrzebował zaledwie paru sekund żeby dojść do wniosku, że powinni zostawić rannego żołnierza i ruszać jak najszybciej do schronu. Oczywiście było to ryzyko. Ryzyko szybszego znalezienia i rozpoznania twarzy. Patrząc jednak na ich stan, i tak mogli nie doczekać dotarcia do schronu, nie mówiąc o innych trudnościach...

W międzyczasie doszli ich Kelly i Harry, którzy nie ścigali ostatniego Runnera. Kelly była zdania, że trzeba spadać nim zlezie się reszta co pokrywało się z wnioskiem Will’a. Musieli być już blisko Centrum. Droga stanowiła dobry drogowskaz, bo raczej musiała doprowadzić ich do domu. I faktycznie doprowadziła. Choć obecnie wyglądał zupełnie inaczej niż gdy go zostawiali dwa dni temu. Wszędzie pełno było tych facetów w skórach. Właściwie wyglądało jakby urządzili sobie tu obozowisko. Byli na zewnątrz budynku, na dachu, w oknach, chodzili, biegali, stali, wyglądało na to, że robili całkiem sporo rzeczy jakie zazwyczaj ludzie robią na postojach. Zwłaszcza takich nieplanowanych gdy wkrada się jakaś nerwowość. Budynek był spory, chyba oprócz hangarów na lotnisku to jeden z największych na Wyspie. Właściwie nadawał się najlepiej na miejsce do obozowania dla większej liczby ludzi. No chyba, żeby preferowali nocleg w lesie pod chmurką. W tej chwili nie szło zgadnąć, czy znaleźli się tu bo chcieli być właśnie tu, czy może po prostu zwabił ich budynek jako miejsce do założenia bazy na nocleg. Poza tym w końcu wokół był sam las. W głębi Wyspy było jeszcze te lotnisko a na wybrzeżu ta osada ale tam panoszyli się już ci nowojorscy żołnierze. Jakby nie było obecnie Centrum wyglądało na opanowane przez tych zmilitaryzowanych gangerów.

Chłopak wreszcie zrozumiał do kogo strzelali Nowojorczycy. Nie pomagało to im jednak w żaden sposób. Można by powiedzieć, że wręcz przeciwnie... Jeśli jednak dwie grupy walczyły o ich schron, istniała szansa, że przy małej pomocy sami się wyeliminują. Will patrzył się po obozie przeciwnika chcąc znaleźć jakąkolwiek drogę, którą mogliby się prześlizgnąć do wejścia do bunkra. Kelly i Harry również mieli niewesołe miny. Właściwie były to całkiem ponure miny. Z jakąś grupką mogli liczyć, że dzięki wyszkoleniu i zaskoczeniu mogą liczyć na sukces, tak jak właśnie niedawno z odbiciem Claire. Ale tych tutaj było zbyt wielu by taki numer się udał.

Dziewczyna, czy kumpela Baby klepnęła delikatnie ramię Willa pokazując uciszający gest palca na swoich spierzchniętych od gorączki ustach, a potem wskazując nim gdzieś w bok. Gdzieś w głąb lasu. Will jeszcze nic nie dostrzegał, ale gdy ostatnim razem podobnie mu zwróciła uwagę, znalazła tamtych kilku z Claire. Chłopak znieruchomiał i jak na złość w tym momencie kropla potu zaczęła spływać mu po karku nieznośnie irytując. Takie rzeczy nigdy nie przytrafiały się w filmach, a w prawdziwym życiu jak na złość aż za często... Will czekał wpatrzony w kierunek wskazany przez Kelly, ale lekko rozmazany obraz nie ujawniał żadnego przeciwnika. Chłopak więc czekał od czasu do czasu zerkając w stronę Kelly. Czekał aż coś zobaczy albo usłyszy jakieś wyjaśnienia.
 
Carloss jest offline  
Stary 01-05-2016, 19:12   #237
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
post razem z Pipboyem

- Dobra robota synu. - pokiwał głową szeryf z wyraźną aprobatą. Szef chebańskich służb porządkowych zdawał się zachowywać spokojnie i pewnie mimo powagi sytuacji. - Gdzie ją znalazłeś? Czy Claire i Brian też tam byli? Byłeś tam sam? - spytał patrząc uważnie na Brenana i czekając co powie. W końcu ostatni raz widzieli się rano w ogrodzie Saxtonów i nie wiedzieli właściwie co sie działo przez ten czas. Szeryf widocznie zdawał sobie sprawę, że David z rzadka chodzi gdzieś sam a i ostatnio widział go w towarzystwie trójki znajomych.

- Nico, Lynx i Gordon szukają matki i Briana.
Brennan uśmiechnął się lekko, nieco wymuszenie. Oczywiście cieszył się ze znalezienia dziewczyny, ale cały czas miał to przeczucie, że dziewczyna będzie wychowywać się bez matki i brata. Wolał jednak nie psuć atmosfery swoimi obawami. Trochę radości nikomu jeszcze nie zaszkodziło. - Przydałaby im się pomoc i to jak najszybciej. Nowoprzyjezdni - skinął głową w stronę żołnierzy NYC, po czym spojrzał w stronę April. Zdawała się stać wystarczająco daleko, ale na wszelki wypadek następne słowa wymówił nieco ciszej - prawdopodobnie z miejsca zastrzelą Saxtonów, jeśli tylko na siebie wpadną. Potrzeba ludzi szeryfie, bezzwłocznie.

- Rozumiem synu. Ale pytałem gdzie ją znaleźliście i gdzie są twoi towarzysze. - szeryf spokojnym, wręcz monotonnym tonem wrócił do tematu miejsca i czasu znalezienia April. W końcu dla niego pewnie David wyglądał jak koleś co przypłynął łodzią do molo z nie wiadomo skąd i od jak dawna płynął.

- Wschodnia część Wyspy, mniej więcej w połowie wybrzeża, godzina drogi stąd. Po drodze łódką minęliśmy jakiś budynek na wodzie,wyglądał jak latarnia. April uciekała przez las, zauważyliśmy ją, gdy próbowała wydostać się z jakiejś rozpadliny. - David wzruszył ramionami - Zbyt rozległy teren żeby powiedzieć więcej, ale na miejscu było sporo śladów, kilkunastu, a może i kilkudziesięciu ludzi. Lynx wspomniał o Runnerach.

- Czyli na Wyspie. - pokiwał z wolna głową szeryf chyba trochę usatysfakcjonowany tym konkretem. - Nie sądzę byśmy mogli za bardzo liczyć na pomoc przysłaną przez kochanego pana prezydenta. - rzekł cierpkim głosem Dalton przenosząc przez chwilę wzrok na stojącą kilkadziesiąt metrów dalej grupkę żołnierzy. - Zgodzili się z trudem byśmy ewakuowali stąd naszych ludzi. Co robimy jak widzisz. - kiwnął teraz głową w stronę pakujących się wciąż do podstawionych łódek cywili. Obecnie sytuacja wyglądała o wiele spokojniej niż gdy we czwórkę byli tu ostatnio.

- Czas mamy do zmroku. Po tym terminie oni uznają wszelkich niemundurowych ze stajni NYA za element podejrzany i niepożądany. Nie mam pojęcia czy starczy im dobrej woli i cierpliwości by bawić się w przedwojenne przepisy o ochronie cywili. Dlatego dla kogokoliwek z nas przebywanie na Wyspie jest obecnie bardzo niebezpieczne nie tylko ze względu na naszych gości z Detroit. - szeryf wyraził swoją opinię niezbyt radosnym głosem. Właściwie mówił poważnym i niezadowolonym tonem. Zamilkł na chwilę zastanawiając się nad czymś. - Chodź ze mną. Zobaczymy co da się ugrać. Jest coś jeszcze co chciałbyś mi powiedzieć nim porozmawiamy z naszymi miłosnikami współczesnej demokracji? - spytał machając ręką by dać znać że powinni ruszyć w drogę po czym zaczął iść w kierunku centrum osady.

- Szeryfie. - Brennan położył mu rękę na ramieniu żeby się zatrzymał - Mówię w wymuszonym zaufaniu i to tylko dlatego, że jeśli się nie przyznam, to mogę być przyczyną ogromnego bajzlu. Jest na to mała szansa, ale jeśli któryś z obrońców demokracji mnie rozpozna, to dostanę kulę w łeb. A pan prawdopodobnie razem ze mną. Nie będę wchodził w szczegóły, ale moje towarzystwo w tych rozmowach może je zakończyć zanim w ogóle się zaczną.
- Ciekawe rzeczy opowiadasz synu. - odparł spokojnie szeryf zatrzymując się i chwilę wpatrując się uważnie w Brennana. - Dobrze, zostań tu. - zgodził się w końcu po czym David widział jak odchodzi w stronę patrolu żołnierzy i zaczyna z nimi rozmowę. Wokół ludzie pakowali się nadal na molo a potem na przycumowane do niego łodzie. Dzień już się przejżał i do zmroku było nie daleko. Na oko Brennana jak nic nie wystrzeli nagle komuś czy czemuś pewnie ta cała ewakuacja powinna się skończyć do wyznaczonego do wieczora czasu. Ale jeśli ktoś był w głębi Wyspy to już nie musiało wyglądać tak różowo.
 
__________________
[I]Stars shining bright above you
night breezes seem to whisper "I love you"
birds singing in the sycamore trees
dream a little dream of me[/I]
no_to_ten jest offline  
Stary 01-05-2016, 22:07   #238
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba stał tak dysząc i sapiąc nad swym powalonym wrogiem. Wpatrywał się przez podrażnione dymem i pyłem oczyma na jego posiatkowaną twarz. Nie widział kolorów, lecz może nawet lepiej dostrzegał metalowe fragmenty tkwiące głęboko w miękkiej tkance.
Wzdrygnął się. Spojrzał na kierowcę. Był równie martwy.
Baba nie dowierzał, że to już koniec. Nie był też pewien, czy miał by siłę stoczyć walkę, gdyby oficer jeszcze żył i był by w stanie stawić mu opór. Baba był tak potwornie wyczerpany. Miał uczucie, że całe jego ciało to jedna wielka rana.
Z pewnym zaciekawieniem, mutant przyglądał się stalowemu ciału leżącego przed nim człowieka. A może nie człowieka?
W nagłej panice, przykucnął i wcisnął ostrze noża przez oczodół do czaszki. Obrócił je w ranie. Odgłos temu towarzyszący był potworny. Połączenie ohydnego mlaśnięcia z chrobotem stali o kość. Baba aż się wzdrygnął i wyciągnął nóż.
Rozejrzał się dookoła, jakby szukał czegoś, co pomogło by mu... może kolejny cel. Lecz nic tutaj nie było. to był już koniec.
Teraz, gdy adrenalina opadła, gdy zabrakło celów do zabijania... teraz przyszły wątpliwości. Po co to zrobił? dlaczego? Nie był pewien... Ćwieki... tak, z nimi była sprawa prosta. Ale posterunkowcy? Przecież nie chciał ich zabić. Dlaczego więc to zrobił? Dlaczego ścigał tak zajadle?
Baba szukał jakiegoś powodu... wiedział, że musiał tak zrobić, tylko nie był pewien czemu. Chciał sobie wmówić, że byli zagrożeniem, lecz to nie była do końca prawda. Tak, chronili gangu, i jego oprogramowanie oceniło ich za największe zagrożenie, dlatego wylądowali na szczycie jego listy celów. Lecz gdy uciekali? czemu nie dał im odjechać... nie był pewien. Bał się. Bardzo się bał, że to znów oprogramowanie molocha przemawia przez niego. Że nie uczynił tego, by chronić siebie, czy swych przyjaciół. Nie by ukarać, za jakieś przewinienia przeciw niewinnym ludziom, tylko dlatego, że jego oprogramowanie i kondycjonowanie mu tak kazało.
To była zatrważająca myśl...
jego SI milczało. Pokazywało tylko komunikat "mission accomplished".

Baba przeszukał dokładnie trupy, zabrał im ich nieśmiertelniki. Potem zaniósł je w głąb lasu. Bardzo nie chciał by je ktoś znalazł, a nie miał czasu ich obecnie chować. Skrył je zatem, dokładnie maskując gałęźmi i kamieniami.
Potem wrócił po sprzęt.
znalazł M 60 co miał wcześniej ten zabity. Wewnątrz samochodu panował chaos. Zupełnie jakby go ktoś ostrzelał i obrzucał granatami. Wszędzie były rozbite szyby, powbijane szrapnele, osmolenia, ślady po rozbryźniętej krwi, głównie na miejscu pasażera.
Były jakieś pojemniki chyba z wodą ale podziurawione przesz szrapnele więc wyciekła już w większości ta woda.
Szkoda, woda się by przydała. W lesie jak to w górskich lasach było kilka małych strumyków, więc nie było tak źle, ale baniak by się przydał na drogę powrotną do bunkra. Głównie do benzyny.
Było też trochę rozwalonych po podłodze narzędzi. wyglądało jakby się jakaś skrzynka z narzędziami rozsypała.
Baba sięgnął po łopatę, na pewno mu się przyda, jeśli odnajdzie Aarona. nie chciał zostawić druha padlinożercą.
było trochę sprzętu surwiwalowego w stylu namiotów, śpiworów itd.
Trochę zapasów puszek, syntetycznego żarcia, suchych racji itd. Ogólnie wyglądało na to, że trochę taka bryka od zaplecza mechaniczno - zapasowego to była.
Każdy z zabitych miał kaburę z bronią krótką i nóż. Gdzieś w wozie walał się karabinek M 16. Na zaczepie na górze pod sufitem była jakaś pompka (shotgun).
Było też trochę zapasowych ammo i magów.
Baba schował amo pasujące do jego HK do kieszeni. Na pace zaś rozwinął śpiwór i zaczął wkładać do niego fanty. Całość potem zamierzał powiązać linką, lub od biedy paskami zabitych, by móc wszystko przetransportować ze sobą.
Spakował też hełmy i pancerze posterunkowców.

Nagle odezwało się radio. Takie samochodowe, wmontowane w deskę rozdzielczą na miejscu pasażera. Jakiś facet wojskowym tonem żądał by Havoc 2 podał swój status.

Baba się zaciekawił. Sprawdził od razu pasmo, na jakim było ustawione radio, ustawiając swoje własne na nasłuch.
Potem rozejrzał się szybko chwytając jakąś folię. Szeleszcząc nią i zakrywając częściowo mikrofon dłonią odpowiedział:
- Wracamy. Silna hrrrrrhrrrrhrrrr - Baba przykrył dłonią mocniej mikrofon, i mocniej zaszeleścił, także nic nie było słychać - obecność niezidentyfikowanych wrogich sił. hrrrrhrrrhrr Taktyczne wycofanie.
- Uszkodzony sprzęt hrrrrhrrrrhrrrr czekajcie hrrrrhrrrrhrrrr niedługo hrrrrrhrrrrhrrrr podaj status hrrrrrhrrrrhrrrr Odbiór.

- Zrozumiałem. Co z Havoc 1? Jaki jest status reszty grupy? - szumiące radio szczeknęło odgłosem odpowiedzi po chwili. Pytanie brzmiało raczej normalnie. Facet się pytał o najważniejszą właściwie rzecz czyli o stan grupy. Pytał się po krótkiej chwili. Ale Baba nie był pewny czy dlatego, że tak powinno być czy dlatego, że miał podejrzenia co do jego wcześniejszej odpowiedzi. Samo pasmo złapał na swoim radio ale miał pewnie zbyt słaby zasięg więc nie musiał odpowiedzieć nawet jeśli słyszałby komunikaty z nadajnika gdzieś tam gdzie siedział ten facet po drugiej stronie. A druga sprawa to szyfrowanie. Szyfry i kody zmieniano najczęściej raz na dobę często o północy. Jak nie znało się systemu kodowania czy go jakoś nie złamało nie można było liczyć, że się nawiążę sensowną łączność. Kodów tych nie znał więc pewnie miał czas do północy nawet jeśli tamci do końca by się nie skapnęli, że już nie gadają ze swoimi żołnierzami.

Baba nie miał bladego pojęcia, czy Havoc 1 to część tego oddziału, pojedyncza osoba, czy może jeszcze nawet całkiem inny oddział.
Wątpił jednak, by był to inny oddział, jeśli tak by było, pewno włączyli by się dawno do walk.

- hrrrrhrrrrhrrrr hrrrrhrrrrhrrrr hrrrrhrrrrhrrrr nieznany hrrrrhrrrrhrrrr hrrrrhrrrrhrrrr hrrrrhrrrrhrrrr najpewniej wszyscy martwi hrrrrhrrrrhrrrr hrrrrhrrrrhrrrr hrrrrhrrrrhrrrr - odparł wreszcie.
Po czym wyłączył radiostację w samochodzie.

***

Baba związał tobołek. Sprawdził jeszcze ile benzyny ma samochód. ponownie spojrzał na podziurawione baniaki. Hmm, może dało by się tak je uszczelnić? Może w osadzie coś znajdzie jutro.
Ostatni raz rozejrzał się dookoła i ruszył w las.
Mniej więcej wiedział, gdzie był Aaron jak sobie strzelił w głowę. Co nie robiło poszukiwań jakoś szczególnie prostych, ale jednak nie musiał biegać po całym terenie dookoła osady.
Gdy dotarł do regionu, w którym zamierzał rozpocząć poszukiwania, schował swój pakunek, starannie maskując go gałęźmi. Gdy był zadowolony, ruszył na poszukiwania.
las był tu dość gęsty, co dodatkowo utrudniało poszukiwania. Aaron zdążył też już wystygnąć, nie mógł więc Baba liczyć, że dostrzeże jego promieniowanie cieplne.

Mimo to, po jakiś dwóch godzinach się udało. Baba odnalazł smutnie siedzącego snajpera z dziurą w głowie.
Baba przykucnął przy nim, nie zbliżając się za bardzo.
Pamiętał, że pan Barney mówił, że to coś przenosi się poprzez krew. Aaron był martwy, lecz wirus niekoniecznie.

Nie dotykając zwłok, Baba począł kopać. Mimo korzeni praca postępowała szybko. Grób wykopał pod starym silnym dębem, tak, by pan Aaron mógł z swej mogiły spoglądać w stronę szczytu góry i ku wschodowi słońca.
Baba był osłabiony, przerwał pracę szybciej niż zamierzał. Był zasapany a zimny pot spływał mu po plecach, drażniąc jego rany solą.
- Proszę wybaczyć panie Aaron. - rzekł do siedzącego w milczeniu snajpera. - Taki dół będzie musiał panu wystarczyć... bardzo Baba przeprasza.
Do dołu Baba nawrzucał liści paproci. Tak by pan Aaron miał miękko.

Potem wrócił do ciała.
Z samochodowej apteczki zabrał ze sobą kilka przyborów, teraz założył na ręce rękawiczki. Dopiero teraz, przystąpił do przeszukania Aarona. Nie wiedział czego szuka, ale Aaron mógł mieć coś przydatnego przy sobie.
Po przeszukaniu ostrożnie i z szacunkiem wciągnął ciało przyjaciela do dołu.
Mimo starań, wrzucenie bezwładnego ciała wyszło... mało godnie. Trup runął w dół układając się w pozycji embrionalnej.
Na ciało Baba rzucił kilka małych kwiatuszków, które zebrał po drodze, Baba nie znał nazwy. Jedne były żółte i puchowe, inne były malutkie i miały białe i różowe dzwoneczki. Baba bardzo żałował, że nie widzi ich wspaniałych kolorów, lecz dobrze je jeszcze pamiętał. teraz, gdy wdychał ich słodką woń, przypominał sobie tamte czasy, jakby z innego życia.
Na ciało nałożył jeszcze kilka liści paproci, by jego przyjacielowi spało się dobrze.
Przeżegnał się i odmówił dłuższą modlitwę.
Dopiero wtedy zaczął zasypywać dół. Wyciągnął swoje hebanowe ostrze i wyrył w pniu dębu krzyż.
- Tu spoczywa Aaron. Przyjaciel. - brzmiał koślawo wyryty napis.

Mutant przejrzał jeszcze sprzęt Aarona. Potem schował go na drzewie, w koronie, przywiązując i maskując dobrze gałęźmi.
Przed noclegiem, Baba wrócił się do wioski po swój rkm. Był mu niemalże przyjacielem, i mimo iż nie miał już amunicji, Baba nie zamierzał pozostawić go w wiosce.
Przy okazji podszedł również do porzuconego hummera. Przeszukał wrak i zabrał cały sprzęt, pakując go do Aaronowego śpiwora.
Wróciwszy do lasu, ponownie schował nowy pakunek.


Dopiero potem znalazł sobie miejsce na nocleg. Przekąsił trochę prowiantu znalezionego przy posterunkowcach. Naładował swoją HK. sprawdził nowy rkm.
Nie bardzo znał się na pierwszej pomocy, ale postarał się też opatrzyć własne rany. Lecz było ich tak wiele, i też w miejscach do których nie miał dojścia, jak na plecach, że nie bardzo sądził, by to wiele pomogło.
Wreszcie przykrył się kocem i oparł o pień, zasypiając w pozycji siedzącej z rkm na kolanach.
 
Ehran jest offline  
Stary 02-05-2016, 06:36   #239
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 30

Wyspa; wschodni las; leśna głusza; Dzień 5 - ok 3 h do zmroku; chłodno.




Łowcy robotów



Cała trójka przycupnęła za przeszkodami których w lesie było całkiem sporo. Dawały nadzieję, że będą stanowić osłonę nie tylko przed kontaktem wzrokowym ale i przed wrogim ammo posłanym w ich stronę. Przez chwilę zalegli czujni i napięci gotowi otworzyć ogień w podejrzanym kierunku. Ale nic się nie działo. Cokolwiek potrąciło tamtą gałąź przestało. Czekali z wycelowaną bronią zastanawiając się co to mogło być? Zasadzka? Mogła. Może jakis patrol. Może posterunek. Może zwierzę. Ale o ile nie poruszało się jak wytrenowany ninja to oznaczało, że albo odchodzi gdzieś w inna stronę albo zaległo. Każda z tych możliwości stwarzała inne zagrożenie. Jeśli ktos umiałby się podkraść to teren akurat mu sprzyjał. Mógł podejsć całkiem blisko pod osłoną drzew czy krzaków. Ale jeśli ich widział do otwarcia ognia nie było to potrzebne. Chyba, że nie miał broni palnej albo chciał ich żywcem brać.

Jeśli odchodził to też przytomnie bo nie spanikował rzucajac się do ucieczki czy alarmu tylko zapodał tyły właściwie bezszelestnie. Chyba, że ich obchodził by uderzyć z flanki albo odciąć drogę odwrotu. Teren sprzyjał bardziej maskowaniu niż wykrywaniu. To działało w obie strony. Trzecia możliwość, że tam ktoś jednak był i zaległ tak samo jak oni też była ciekawa. Mogli zalec wszyscy a mogli się rozdzielić. Rozdzielić mogli się by ich obejść albo spróbować zaalarmować resztę czy sprowadzić posiłki.

W końcu po zdawałoby się trwać wiecznej chwili czujne i doświadczone w takich zabawach oczy dostrzegły wreszcie jakiś konkret. Byli tam. Kilkadziesiąt metrów od nich niedaleko miejsca gdzie wcześniej widzieli ruch. Też zalegli najwyraźniej podejmując wręcz bliźniaczą do nich decyzję więc też musieli ich zauważyć wcześniej. Też byli skitrani za przeszkodami i mieli wycelowaną broń w mniej więcej w ich kierunku.

Nico z półmroku gąszczy wyłowiła dwie postacie skitrane za powalonymi drzewami, kamieniami i przeszkodami za jakimi kryła się też i ona. Jedna postać miała broń długą, prawie na pewno coś z rodziny powojksowych emek lub zblizonego. Druga za to miała broń krótką o dziwnie długiej lufie. Na takie odległosci broń krótka nie mogła być zbyt efektywna ale lufa budziła zastanowienie. Albo bowiem był to jakiś cieższy model broni o mocniejszym naboju wymagającym wiekszej, cieższej i dłuższej lufy albo był dość standardowy model z doczepionym tłumikiem. Z tej odległosci nie była w stanie tego stwierdzić. Z tego co widziała żadna z postaci nie miała czarnej skórzanej kurtki ale ta z pistoletem miała na sobie rangersko - mundurowy miszmasz. Nie można było wykluczyć, że to nie są Nowojorczycy, Runnerzy na zwiadzie czy jeszcze ktoś inny. Właściwie nie była pewna kto to moze być.

Lunx dostrzegł w końcu przyczajoną sylwetkę z karabinem. Była skitrana podobnie jak on sam z towarzyszami czyli jakby chciała się skitrać przed wykryciem i ołowiem z ich strony. Było prawie pewne, że jesli tamten nie ćwiczy własnie na wszeli wypadek ochrony podejścia z głębi lasu to chyba musiał coś skumać wcześniej, że nadchodzą. Choć wodził nieco niespokojnie głową jakby próbował ich dojrzeć. Nie widział na nim czerni skórzanej kurtki ale to jeszcze niczego nie udowadniało.

Gordon zaległ razem z towarzyszami. Tak samo jak oni wycelował broń i zaczął skanować teren przed sobą. W końcu wyłuskał z otoczenia trzy sylwetki. Wszystkie trzy były skitrane tak samo jak ich trójka zupełnie jakby chciały zwiększyć swoje szanse na uniknięcie wykrycia i ewentualną osłonę przed ogniem z ich strony. Widział więc jedną skitraną sylwetkę z karabinkiem nieco chyba zdezorientowaną bo wodzącą nerwowo głową po oklicy z grubsza w tej na której własnie leżał i Gordon z towarzyszami. Druga sylwetka była dużo spokojniejsza i widział broń krótką w jej dłoni. Pewnie ciężki pistolet albo zwykły ale z tłumikiem. Dostrzegł też za nimi nieco skuloną i sprawiajacą wrazenie jawnie zdenerwowanej trzecią sylwetkę. U tej w ogóle nie dostrzegał broni i chyba była to kobieta sądząc po kobiecym ubraniu. Rysów twarzy czy detali u żadnej z tej trójki nie dostrzegał. Gdzieś z gębi lasu dobiegł ich dość wytłumiony odgłos nagle odpalonego silnika. To musiało być chyba coś dużego jak traktor albo ciężarówka. Ale dość daleko no i wytłumione przez las.




Pustkowia; droga Alpena - Cheb; droga dojazdowa; Dzień 5 - 3 h do zmroku; chłodno.




Siostry Winchester



- Poczekaj! Wydziobię ci w końcu te paluchy! Zjem je jak dżdżownice! - władczyni świata odgrażała się swojej oprawczyni obiecując jej krwawą zemstę za te tortury i poniżenie jakie jej sprawiła teraz i wcześniej.

- Jak chcecie to ja mogę coś wziąć na swój motor. - zaproponwała Bee widząc jak siostry dotarabaniają swoje pakunki do zdobycznego motoru. - I tak jedziecie we dwie to macie cięższy motor. Wolniejszy i więcej wam paliwa zeżre. - machnęła dłonią w stronę obu sióstr i pakunków. Obie detroidzkie bliźniaczki wiedziały, że ma racje. Każda maszyna tak miała. Ale przy dwusladach plecak czy osoba w tą czy tamtą nie były aż tak odczuwalne jak na mniejszych jednośladach. Tina zauważyła, że faktycznie maszyny dziewczyn nie były tak przeładowane jak ich moto właśnie zaczynał być. Jak na dłuższą trasę było to tym bardziej dziwne bo pod tym względem planowanie nie było chyba zbytnio odmienne od pakowania samochodu czy własnych nóg.

- Załóżcie gogle bo kasków pewnie nie macie? - spytała raczej retorycznie Azjatka. - Bez gogli nie da się szybko jechać bo pęd wyżera oczy. Trochę jak w kabrio. Mogę wam pożyczyć jedne bo mam zapasowe. - rzekła zdejmując z szyi własne gogle. Sama jak i reszta jej koleżanek miała kask z szybką to chyba aż tak jej potrzebne nie były te gogle więc pewnie na zapas albo dla wyglądu je nosiła.

Trójka motocyklistek zatrzymała się zaraz na drodze gdzie do niedawna leżał porzucony motor a obecnie jedynie obszabrowane ciało jedynego zabitego w strzelaninie napastnika. Sądząc z kręcących sie w kaskach głów i gestykulacji czekając na najwolniejszą trójkę debatowały nad najbliższymi ruchami. Ostatecznie cała piątka motorów ruszyła spękanym, mokrym asfaltem faktycznie w kierunku zachodzącego Słońca. Te co prawda miało jeszcze parę ostatnich godzin do zwyczajowego efektu “zachodzącego Słońca” gdy zmieniało się w świecącą nad widnokregiem półkulę a przez korzuch chmur na niebie efekt był czysto geograficzny a nie wizualny ale jednak jakby kto pytał czy nie to właściwie obie siostry nie skłamałyby gdyby twierdziły, że mają takie doświadczenie na swoim koncie.

Na szczęście dla świeżo upieczonych motocyklistek z Detroit reszta czeredy nie jechała zbyt szybko. Na pewno dużo wolniej niż je widziały za pierwszym razem gdy wywaliła się Bee. Jednak Azjatka miała rację z tym pędem i na gołe oczy stosunkowo niewileka prędkość już powodowała prawie automatyczne łzawienie i przymykanie oczu utrudniając wszelkie manewry i dostrzeganie czegokoliwiek z drogą włącznie. Na dłuższe jazdy faktycznie te gogle czy coś chroniącego oczy stawało się wręcz niezbędne bo jazda bez nich stawała się bardzo męcząca a przy większych prędkościach zwyczajnie niebezpieczna bo trzeba było jechać na półslepo lub ślepo.

Niezbyt też dobrze sprawa wyglądała z bakiem paliwa. Ten akurat jakoś spcejalnie nie różnił się od samochodowych. I uparcie pokazywał na poziom poniżej połowy baku. Co prawda motocykl powinien spalać tyle co bardzo oszczędny samochód lub nawet mniej zwłaszcza przy “predkości ekonomicznej” jaką podróżowały motocyklistki ale mechanika jazdy była bezlitosna i z każdym ubytym kilometrem paliwa ubywało.

Do dziewczyn zaś chyba dotarły z opóźnieniem wcześniejsze słowa rangerki a może dopiero widząc ich ostrożną czy niepewną jazdę potraktowały je na serio. Poza tym mówiły przecież obie, że są z Det a tam przecież każdy ma coś do jeżdżenia i w ogóle umie jeździć i nawet do kibla podjeżdża samochodem i zna kogoś ze sław Ligii. A przynamniej często się spotykało takie pogląd u obcokrajowców którzy właśnie przybyli do miasta albo słyszeli o nim tylko ze słyszenia.

- Heejj! Jedźcie za Hel! Weźmiemy was w środek! Róbcie to co my! - krzyknęła do nich Kat zwalniając by się z nimi zrównać i dając ręką znać by zajęły jej miejsce. Ona sama jechała za nimi razem z Bee zamykając kawalkadę. Tina doszła zaś do wniosku, że dla niej powtórzenie tak prostego gestu machnięcia czyli puszczenie kierownicy byłoby pewnie bardzo ryzykownym zagraniem. Przy takiej prędkości jak teraz i na równej drodze to jeszcze, jeszcze ale przy co ciekawszej sytuacji kusiłoby to zły los.

- I jedź prosto! Bez wygłupów! Sama sobie giń ale mnie masz dowieźć całą! - ruda kokoszka wykorzystała chwilę by przypomnieć dwunogom o podległości słuzbowej i ich powinnościach względem nadrzednej, opierzonej inteligencji.

- Jaadąą! - nagły okrzyk jadącej z tyłu Kat przebił się przez silniki motorów i pęd. Na ten okrzyk głowy w kaskach i bez odwróciły sie w tył. Faktycznie jechali! Chyba ci sami co się strzelali z nimi wcześniej. Z drugiej strony te wszytkie punki w skórach i kaskach z daleka wyglądały całkiem podobnie. Ale o innych nie wiedziały a na ilość chyba było pododbnie. Jechali też w zdecydowanie szybszym, pościgowym tempie niż do tej pory babska zbieranina. Tina w lot skumała zasady rządzące tym Wyścigiem. Sporo zależało od maszyn i umiejętności kierowcy. Ani u dziewczyn ani u tamtych jakichś ścigaczy wcześniej nie zauważyła czy skuterków więc ogólnie pewnie dysponowali podobnym sprzętem. Ale co do umiejętności jazdy to obie siostry wypadały tu najgorzej. No i ich maszyna była najbardziej mułowata z założenia ze względu, że dźwigała podójne obciążenie. Nie pretendowało to je do roli zwycięzców w tym Wyścigu.

Mogły zjechać z drogi. Widać było niedaleko jakąś polną drogę prowadzącą gdzieśtam. Ale to była na pewno po takich deszczach trudniejsza droga od asfaltówki, nawet spękanej i mokrej. Co prawda spowolniłaby pewnie obie strony ale właśnie była trudniejsza. Można było spróbować pójść w hardcore i zjechać w ogóle w pole. Jazda była trudniejsza ale może zniechęci do pościgu? Może się powywalają na tych wybojach? Choć i samemu można było sie wywalić. Pozostawał jeszcze asfalt. Był najłatwiejszy do opanowania ale i tamtym za nimi też pozwalało na rozwinięcie ogromnych prędkości. Ale w oddali widać było zabudowania. To chyba była ta osada do której planował dojechać Szczota na ostatni noclego przed lotniskiem. Nie zdążyli i nocowali w tej opuszczonej i zapajęczonej farmie która w obecnej sytuacji była jeszcze za tą osadą. Ale przez samą osadę tylko przejechali zwłaszcza zwiadowcy bo tylko świsnęła im za szybami gdy Tina podgazowała maszynę pędząc przed siebie. Jakby udało się dojechać do osady można by coś w niej pokombinować. Ale ryzykowało się strzały w niebronione plecy całkiem długi kawałek.

Można było się właściwie odłączyć od tych głupich cip. Wystarczyło zjechać w boczną drogę czy co. Tamci chyba mieli coś do tych czterech. Jeśli to byli ci sami. W sumie obie siostry wplątały się w to coś przypadkiem. Może zrezygnują z pościgiem za jednym motorem? Z drugiej strony to jeśli to ci sami to był to motor ich kumpla a i jego samego pewnie też znaleźli. Mogli więc mieć co nieco za złe laskom które obecnie jechały na jego motorze. I prawa Pustkowi jasno mówiły, że jeden motor jest do ogarnięcia łatwiejszym celem niż cztery motory. Nawet jakby pojechała za nimi tylko część mogło być nieciekawie. Postawa lasek też była niepewna. A jak dadzą gazu i zostawią je w tyle? Obie siostry nie miały takiej wprawy w porwadzeniu jednosladów jak którakolwiek z nich. I jak zauważyła Bee przy pakowaniu miały raczej najbardziej zmulona maszynę. A cztery laski pewnie zyskałyby czas by odbić od pościgu gdy ten byłby zajęty obiema siostrami. Nawet gdyby część bandy kontynuowała pościg za nimi to była to część bandy a nie całość.




Wyspa; centrum; droga do CM; Dzień 5 - 3 h do zmroku; chłodno.




Will z Vegas




Kelly pokazała kierunek, wkońcu szepnęła gdzie ale Will nadal nic nie dostrzegał poza cichym, obcym i ciemniejącym już popołudniem lasem.

- Jest za tym przewalonym drzewem. Celuje do nas ale nie strzela. Jeszcze nie. To chyba nie jest Runner. Nie ma ich kurtki. Musiał nas zauważyc wcześniej. - szepnęła Kelly przez spierzchnięte usta.

- Trzech. Ja widze trzech. Drugi jest za kamieniem obok a trzeci za drzewem w krzakach. - wtrącił się również szeptem Harry. Will’owi zdawało się, że dostrzega podejrzany rejon o którym mówili ale nie widział ani tego jednego ani tym bardziej trzech. A gdzieś tam byli i celowali ponoć do nich o ile kumplom Baby sie nagle na żarty nie zebrało.

- Jedna to chyba kobieta. Chyba ma coś w klapie. Jakby znaczek, blachę albo coś w ten deseń. Coś błyszczy ale nie widzę dokładnie co to jest. Celują do nas. - doprecyzował szeptem zwiadowca i spec od cichych akcji. Mówił spierchniętym głosem bo tak samo jak pozostali miał wysuszone na wiór wargi, usta i gardło. Ale jak na wiadomosć o tym że ktoś do nich mierzy powiedział spokojnym tonem zupełnie jakby relacjonował jakiś film w kinie.

Za plecami słyszeli i widzieli cichy oddech Claire. Bała się. Było to widać w każdym ruchu, przestraszonym spojrzeniu i kurczowym trzymaniu się kamiemia za jakim się schowała. Gdzieś z dużo większej odległości dobeiegł ich odgłos odpalonego silnika. Duży, ciężki diesel od dużej ciężkiej maszyny. Will znał podobny odgłos sprzed paru miesięcy. Brzmiał jakby ktoś właśnie uruchomił ich pancerkę. Jej samej nie było widać bo stała zaparkowana po drugiej stronie budynku. Za to widzieli jak jakiś facet w skórzanej kurtce kuśtykając, potykając się wybiegł z lasu i coś wrzeszczał pokazując na kierunek z którego wybiegł. Jedna z kilkuosobowych grupek która zmierzała w stronę lasu spotkała się z nim i najwyraźniej zaczęli krótką rozmowę. Właściwie cała grupka była w tej chwili w raczej otwartym terenie. Mogliby ich ładnie przydybać na nim. Ale wokół budynku wciąż było pełno Runnerów. A w głębi lasu była ta trójka o jakiej mówił Harry. Na raz mogli się strzelać tylko z jedną z nich. Mogli też tym gangerom w połowie drogi między budynkiem a lasem odpuścić ale pewnie weszliby w lasa wtedy straciliby ich z oczu. A jakby wyglądąło ewentualne spotkanie w głębi lasu ciężko było zgadnąć.




Wyspa; południowe wybrzeże; osada uchodźców; Dzień 5 - ok 3 h do zmroku; chłodno.




David Brenan



Po czasie potrzebnym na wypalenie paru skrętów szeryf wrócił. O dziwo nie sam tylko z idącym obok jakimś mężczyzną. Ten był raczej ubrany jak większosć miejscowych. Rozcierał nadgarstki w typowym geście którzy ludzie mają zaraz po uwolnieniu ich z jakichś pęt. Na twarzy miał kilka siniaków, rozciętą wargę, rozbity nos i poszarpany wygląd jakby go ktoś pobił. Nerwowo też rozglądał się wokół przestraszonym wzrokiem i chyba tylko bliska obecność stróża prawa działała na niego kojąco.

- Synu. Sytuacja się skomplikowała. - zaczął krótko szeryf z marsem na twarzy i pozwalając sobie na moment oddechu. - To jest John. John Williams. Jest jednym z naszych rybaków. To jest David Brennan John. Pomaga nam a zwłaszcza Nico. Powtórz proszę co mi powiedziałeś. - przedstawił obu mężczyzn szeryf.

- Nico? Ona tu jest? Ona walczyła z nami w zimie. U nas w porcie. Była bardzo odważna. Prawie ją dorwali tam w Dwóch Wieżach a nadal walczyła. Ale mocno oberwała i musieliśmy ją zanieść do Czerwonych bo nasz świętej pamieci pastor Milton już wtedy chorował. - John wodził nadal nieco rozkojarzonym wzrokiem pokazując dłonią gdzieś na ich rodzime Cheb po drugiej stronie zatoki to patrząc na przemian na szeryfa, operatora EMP, ludzi w łodziach czy żołnierzy co raz bardziej widocznych bo tłum się stopniowo zmniejszał. Ci żołnierze wyraźnie budzili chyba największy niepokój John’a.

- Tak, pamiętamy jak się zachowała Nico John. Dlatego poprosiłem ją by została moim zastępcą. Ale teraz powtórz David’owi co mówiłeś o tym co się stało tutaj dzisiaj. - szeryf pokiwał głową i napomniał by rybak wrócił do tematu głównego.

- A no tak. Dzisiaj. Bo ja jestem rybakiem. - zaczął wskazując na siebie palcem. - I łowię tu ryby. - dorzucił wskazując okrężnym ruchem dłoni na jezioro. - Ale jak sie trafi fucha no to czemu nie. No i się dzisiaj trafiła. Wypłynąłem na jezioro jak zwykle ale zaczęła się ta cała heca z tą Wyspą i tymi skurwysyn… - zaczął mówić pewniej gdy rozmowa wróćiła na znane mu tory i juz zaczynał pobrzmiewać w głosie gniew ale urwał nagle gdy przy ostatnim słowie wskazał na stojących przy nasadzie molo żołnierzy. Zupełnie jakby się bał, że go usłyszą.

- Spokojnie John. Mów co było dalej. - zachęcił świadka do zeznań miejscowy stróż prawa. Choć słowa nie były skierowane do Davida to jednak musiał przyznać, że faktycznie szeryf potrafił po mistrzowsku operować głosem do uzyskania porzadanego efektu. Do wyobraźni weterana frontowego przemawiało, że właśnie podobnie przemawiali oficerowie czy podoficerowie chcąc dodać otuchy swoim ludziom. Co prawda metoda była dość uniwersalna jak i byli sami ludzie niemniej jednak tacy ludzie w krytycznych momentach zawsze byli cenni i potrzebni.

- Aaa… No tak, tak… - pokiwał głową Williams i przejechał językiem po wargach dla zwiększenia sobie dozy odczuwalnej pewności siebie. - No i ten… No to jak przypłynął do nasz Will z jakimś facetem i laską i mówi, że prosi bardzo by go zabrać no w sumie zmiękłem. Tak z sensem gadał a ten Baba i Chomik od nich też tu z nami byli w zimie no pomyslałem chuj. Niech stracę i zawiozę ich na Wyspę. Ale mówię od razu bo głupi nie jestem, że jak zaczną strzelać to zawracam. Ale no panowie no… Jakbym wiedział, że taka heca wyjdzie to bym tu w ogóle nie przypływał… - rybak załamał ręcę i głos patrząc na obydwu rozmówców by poskarżyć się im na okrutność losu.

- No nie wiem co się stało. Nie widziałem. Zacząłem odpływać z molo w swojej łódce. Ale jakas awantura była. Will i jego ludzie pobili się z żołnierzami czy co. Zaraz potem zaczęli do mnie krzyczeć i strzelać. Krzyczli, że jak nie zawrócę to zaczną strzelać do mnie a nie ostrzegawczo. No to wróciłem bo co miałem robić? Nie dopłynąłbym do Cheb. Nie żywy. A ci czekali już na mnie, zaczeli mnie szarpać, uderzyli mnie! Darli się, że jestem w spisku, że pójde pod sąd, że mam współudzial na bezpieczeństwo czy co! Potem jakiś z nich zaczął się drzeć jak mnie związali do krzesła bym zaczął gadać gdzie Will uciekł! No skąd ja mam wiedzieć?! Przecież miałem ich tylko wsyadzić na brzeg! To mnie znów pobili. Powiedziałem, że pewnie poszli do bunkra bo gdzie? To wtedy przestali. Dobrze, że pan przyszedł szeryfie już myślałem, że po mnie! Że mnie rozwalą jak ci bandyci z Detroit! Czym oni się różnią?! - rzekł pobity rybak który wreszcie dał upust swojej złości. Teraz złość, gniew, i poczucie wyrządzonej mu krzywdy choć na moment zwyciężyły nad bólem i strachem co miało wyraz w geście zaciśnietych pięści.

- Dobrze John, spokojnie. Już po wszystkim. Wsiądź do łodzi i wracaj do domu. - szeryf poklepał rybaka po ramieniu nakierowując go na jedną z ostatnich przy molo łodzi. Część już wyruszyła w kurs w stronę chebańskiego portu. Została ta jedna czekająca najwyraźniej na ostatniego pasażera.

- Tak więc jak widzisz synu sytuacja się skomplikowała. Miałem rozmowę z tutejszym dowódcą i ta sytuacja nie pomogła w załatwieniu sytuacji. Nie zgodzili się na przedłużenie ewakuacji czyli mamy czas do zmroku. Powiem ci synu, że nie wiem gdzie jest teraz Nico i reszta ale jesli nie wróciliby natychmiast w stronę wybrzeża to raczej nie zdążą. Więc poważnie trzeba się liczyć z tym, że nie zdążą i zostaną po zmroku. A po zmroku wszystkie koty są czarne. - szeryf niezbyt silac się na finezję dokonał pobieżnych szacunków czasoprzestrzennych panujących w obecnej sytuacji na Wyspie i David’owi raczej też wychodziło coś podobnego. Czy Nico zdecydowałaby się iść ku miejscu gdzie ich zostawił czy ku osadzie gdzie obecnie byli to chyba na styk mogliby zdążyć. A jakiekoliwek opóźnienie raczej gwarantowało pozostanie na Wyspie po zmroku. Znerwicowani żołnierze zaś po ciemku mogli otworzyć ogień do kazdego wykrytego celu. W końću gdzies tu szwendała się wataha gangerów z Detroit. Wcześniejsze straty które najwyraźniej ponieśli, właczenie się do akcji ciężkiej artylerii i ten atak tego Will’a na żołnierzy a potem ucieczka własnie gdzieś w głąb Wyspy nie sprzyjały wzrostowi nowojorskiej dobrej woli i cierpliwości. Zwłaszcza po ciemku.

- Psy myśliwskie mamy. Ale tam. - rzekł wskazując brodą na oddalony o dobra godzinę płynięcia port. Opóźnienie wynikłe z czekania na psy wzrosłoby pewnie do paru godzin i byłyby na miejscu już po zmroku. Milczał chwilę z ponurą minął, spojrzał na stojących na przystani żołnierzy i splunął w dół pomostu ku falującej wodzie z jeziora. Poklepał po ramieniu Brennana i zrobił ze dwa kroki tak, że stanął nad ostatnią przy molo łódką.

- Przyjaciele. Gdzieś w głębi Wyspy jest jeszcze Brian i Claire których nie udało nam się jeszcze odzyskać. Są też nasi sąsiedzi ze Schronu. Jest też Nico, Lynx który niedawno do nas wrócił oraz Gordon. Kolega Davida. - tu zrobił przerwę wskazując gestem na stojącego obok Brennana przez co na moment głowy w łodziach skierowały się w stronę łstojacego na molo mężczyzny.

- Nie mogę tego rozkazać żademu z was. Nie mam takiej władzy. Nikt z was nie jest moim zastępcą. Mogę was tylko poprosić. Więc proszę was. Pomóżmy im. Na tyle ile możemy. Nie możemy zostawić ich tam samych. Nie jesteśmy jakimiś szumowinami z Pustkowi. Ale jeśli ich zostawimy to właśnie tacy będziemy. Udowodnijmy, że nasz świętej pamięci pastor Milton nie nauczał i nie gadał do nas na próżno. Zginął dla nas i dla swoich ideałów. Gdyby był tu z nami na pewno pierwszy by poszedł bez względu na przeciwności. Przeciez wiemy jaki był. W zimie też poszedł przecież. - uśmiechnął się lekko podobnie jak i jego krajanie i sąsiedzi. Potem zaczął się lekki szmerek przyciszonych rozmów. Szeryf cierpliwie wodził wzrokiem po rozmaiwających ze sobą przyciszonymi rozmowami twarzach. Zatrzymał się na pobitej twarzy Williamsa.

- Ja… Ja rozumiem szeryfie. Ale ja się nie nadaje do takich rzeczy. Umiem łowic ryby, skrobać ryby, naprawiać sieci i pływać łódką. - posiniaczona twarz wyrażała przeprosiny w geście wyciągniętych ramion. Wyglądało na to, że starszawy już mężczyzna osiągnął swój limit niesamowitych przygód na dzisiaj.

- Ja pójdę. - odezwał się niski, chropawy aż dziwne, że kobiecy głos. Od strony osady nadeszła kobieta w skórzanej kurtce. Patrzyła ciężkim, świdrującym wzrokiem po szeryfie, ludziach i chyba Davidzie. Niepokój budził nie tylko jej głos który dość wyraźnie sugerował, że właścicielka jest jednym z tych twardych gliniarzy potrafiących wymusić posłuch samym spojrzeniem ale i blacha w klapie kurtki. Blacha z NYPD.

- Porucznik Silverstein. To miło, że zgodziłaś się nam pomóc. - Dalton zdawał się być odporny na jej siłę czy urok i chyba wziął jej zgłoszenie za dobrą monetę. Zresztą był przeciez miejscowym szeryfem więc pewnie inaczej patrzył na innch stróżów prawa niż przeciętni obywatele.

- To ja też pójdę. - z łódki wstał jakiś młodzian z dubeltówką na plecach. Chwilę już spierał się z jakąś starszą kobietą która była już na skraju płaczu słysząc decyzję chyba syna.

- Szeryfie, niech mu pan przemówi do rozumu. - poprosiła płaczącym głosem siedząca w łodzi kobieta.

- Mamo przestań! Jestem już dorosły! I znam Wyspę. Wiem gdzie jest bunkier. - zdenerwowany chłopak jak wieliu w takich sytuacjach zdawał się być zły i zawstydzony reakcją matki. A końcówkę skierował już w stronę szeryfa.

- Joey jest już dorosły Martho. A jego decyzja może uratować wiele innych naszych braci i sióstr. - odparł spokojnie szeryf dając gestem znak i chłopak wyskoczył z łodzi wracajac na molo.

- Dobrze słuchajcie. - odparł Dalton patrząc na dwójkę ochotników. Molo jakoś specjalnie szerokie nie było więc siła rzeczy rozmowa toczyła się przy Brenanie. - Nie udało mi się uzyskać przedłużenia ewakuacji ale wymogłem obietnicę, że bedą respektować to. - rzekł klepiąc się w klapę we wpiętą gwiazdę szeryfa. Ta Silverstein miała podobną tyle, że bardziej gliniarską odznakę a nie szeryfoską. A w grupie pozostawionej w głębi lasu podobną miała Nico. Zresztą Nowojorczycy znani byli z tych swoich regulaminów i procedur więc była nadzieja, że odznaka coś będzie znaczyć w ich oczach.

- Jeśli okrzykniecie się zawczasu, nie będziecie się skradać do nich, nie będziecie uciekać ich dowódca dał mi słowo, że nie otworzą ognia pierwsi. - procedura wyglądała na w miarę standardową gliniarsko - wojskową. Jednym słowem trzeba było zaufać w dobre intencje władzy i nie wykonywać numerów zwyczajowo uznawanych za podejrzane czy agresywne. Takie numery jednak nie sprzyjały podkradaniu się czy zostawaniu niezauważonym zwłaszcze jeśli ci Runnerzy byli w pobliżu.

- Nie ukrywał jednak, że nie będą się patyczkować jeśli nie będą mieć pewności z kim się zadają, będą podczas walki czy wpadną w zasadzkę. - dodał nie ukrywając prawdy przed nimi. Porucznik pokiwała głową słysząc tą niezbyt zaskakującą nowinę. Czy Dalton wyłudził od dowódcy wojskowych tą wiadomosć czy też sam mu on podał wyglądało na dość realistyczną. Zbliżanie się do walczących żołnierzy wychodziło więc na dość niebezpieczne poza zwyczajowym latajacym ołowiem tu i tam.

- Udało mi się uzyskać hasło i odzew. Do rana hasło to Baltimore a odzew to Chicago. - kobieta kiwnęła głową, młodzik powtórzył z przejeciem obie nazwy. Hasło i odzew pozwalały mieć nadzieję, że jesli po ciemku trafi się na Nowojorczyków będzie szansa na porozumienie i wzajemne rozpoznanie. Zwłaszcza jeśli nie będą toczyli walki. Ale było bardzo niebezpieczne jeśli okazałoby się, że to nie żołnierze. - Możecie popłynąć łodzią albo spróbować dojść do wysuniętych pozycji Nowojorczyków i dalej pójść sami. - Szeryf spojrzał pytająco na David’a jakby chciał sprawdzić czy jest gotów wrócić w głąb Wyspy czy nie. Wodna wersja pozowalała odnaleźć miejsce gdzie ostał się z resztą swojej grupki. Ale czy zdążął ich odnaleźć przed zmrokiem nie szło zgadnąć. Po zmroku graniczyło z przypadkowym spotkaniem chyba, że trzymaliby się poprzedniej trasy albo wrócili do wybrzeża. Zwłaszcza, że sama trasa łodzią zeżarłaby pewnie z połowe czasu jaki pozostał do zmierzchu. Wersja lądowa pozwalała na dość chyba bezpieczną podróż w głąb Wyspy ale nie szło zgadnąć jak dalej odnaleźć porwanych Saxtonów czy szukającą ich trójkę.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 02-05-2016, 06:37   #240
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 30 2/2

Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 5 - zmrok; chłodno.




Bosede "Baba" Kafu



Baba był zmęczony. Bardzo zmęczony. Wręcz słaniał się na nogach gdy zeszła z niego adrenalina i bojowa gorączka. Zwykłe utrzymanie się na nogach czy spacer zdawały się całkowicie wyczerpywać jego siły. Miał ochotę położyć się i zasnąć snem sprawiedliwego. Przecież walczył tak długo! I już od tak dawna. Tak wiele już bitew stoczył, tak wielu już zabił. Posterunkowców też. Przecież to nie byli jego pierwsi na końcie. Ale to było “wtedy”. Zanim spotkał Kelly i jej przyjaciół. Zanim się nawrócił na tą drogę którą podąrzał obecnie. Tak, zabijał już żołnierzy Posterunku. Ale nie tak jak teraz. Czasem mieli różne cele, czasem się nie zgadzali czy nie lubili. Ale jednak nie zarzynali się nawzajem. A to właśnie robili przez ostatnie parę dni. On, Aaron i Posterunkowcy wspierający tych okrutnych i tchórzliwych gangerów. Zabijali się. Wszyscy. Baba wiedział, że tamci też by go zabili gdyby dał im szansę lub gdyby miał mniej farta. Ale Pan Jezus widać czuwał nad swoim dziecięciem bo jednak go ocalił.

Czy wciaż był jakoś pod wpływem wgranych oprogramowań i zachowań? Kelly nie była tego taka pewna. Jej mądrzejsi nawet od niej koledzy też. Ani jej szef. Nie. Nikt nie był pewny co wielgachny mutant tak naprawdę ma ws obie poza tym co dało się zbadać, zmierzyć czy wziać pod lupę. Zy był tylko koniem trojańskim? Czy kiedyś miał powrócić jego pierwotne orpogramowanie i miał wyrżnąć bezlitośnie swoich ludzkich towarzyszy? Nie wiedział. Oni też nie. Skoro jednak nie skasowali go wtedy to chyba jednak była nadzieja. Przecież zabijał na arenach albo w samoobronie siebie czy swoich bliskich. A nawet znalazł przyjaciół. Pan Barney, Will i reszta kolegów z Bunkra. Przecież tyle już razem przeszli. I nie zabił ich. Oni jego też nie. Zaakceptowali go takim jakim jest. Traktowali jak kumpla i kolegę. Jak człowieka. Taka jak parę miesiecy temu napisał mu w pożegnalnym liście Clyde. A mała Jenny chyba po prostu go lubiła najbardziej ze wszystkich dorosłych w Schronie i w ogóle się go nie bała.

Nawet mieszkańcy Cheb. Bali się go. To była najczęstsza ludzka reakcja jaką pamiętał po przemianie. A strach najczęsiciej wyspępował w różnych barwach i stężeniach ale albo zmuszał ludzi do ucieczki, chowania się lub agresji. W najłagodniejszym razie do drwiny czy sporej dozy rezerwy i braku zaufania. To było normalne na kogoś kto wyglądał jakby był ulepiony z Borog w jednej kadzi. I Chebańczycy nadal odczuwali wobec niego rezerwę i obawę. Widział to gdy towarzyszył Will’owi w jego wyprawach na wymianę za żywnosć. Ale jednak z czasem chyba się przekonali do niego. Może po prostu oswoili. A może jakoś jednak pamiętali postawę Schroniarzy sprzed paru miesiecy i byli w stanie zmienić swoje zachowanie dla najdziwniejszego i największego z nich. I ich też miał kiedyś pozabijać? Nie wiedział. Nikt tego nie wiedział. Ani kochana Kelly, ani jej doświadczony szef, ani bardzo mądry Barney czy spec od robotów Stripper. Wszyscy mieli ponadprzeciętne doświadczenie wynikające z własncych przeżyć czy wiedzy. A mimo to nikt z nich nie ukrywał przed Babą, że nie są w stanie tego roztrzygnąć. Szacowali, zgadywali, mówili swoje ekspertyzy. Ale nie wiedzieli. Kto wie, może nawet sam Stalowy Ojciec tego nie wiedział.

Ale przynajmniej się wreszcie najadł. W rozwalonej ternówce znalazł tyle prowiantu, że nawet on się najadł. A przecież Chomik zawsze żartował, że Baba szamie najwięcej. Chomik był świetnym kucharzem w końcu nie raz opowaidał o swojej knajpce w Miami jaką zostawił pod opieką swoich dorosłych synów. Znał się. Ale z pustego i on nie ptorafił nagotować a od zimowej batalii było z tym krucho to i Chomik często chodził zmartwiony często o tym rozmawiajac z Barney’em i Will’em.

Pogrzeb Aarona był krótki. Duzo dłużej i ciężej Baba zapamietał szukanie go ale dopiero kopanie dołu dało mu się we znaki. Ciało protestowało chcąc się zwinąć w kłębek i zasnąć. Jednak ostatecznie uległo woli umysłu i wykonało to niezmiennie cieżkie polecenie. Baba miał wrażenie, że Aaron chyba się ucieszył z takiego posłania. Miał całkiem miękko i wygodnie. No może pomijając moment “zapakowania” co wyszło troszkę niezgrabnie. Ale kopczyk ziemi wyszedł całkiem zgrabnie. Ziemię jednak jakieś padlinożercy mogli jeszcze rozkopać. Ale jakby obłożyć jeszcze kamieniami? Ale odłozył na jutro. Dziś już nie miał siły. Przypomniało mu sie z poprzedniego życia, że na grób nosiło się kiedyś świeczki. Teraz nie miał żadnej ale była szansa, że w osadzie coś się znajdzie. I data. Dzięki komputerkowi miał dzisiejszą datę a wiec datę śmierci snajpera. Ale to dodłubiać mógł napis też jutro.

Sam ekwipunek snajpera też był całkiem ciekawy. Po pierwsze sam karabin snajperski. Jak każdy snajper Aaron bardzo o niego dbał i była to wyśmienita broń z prawdziwym celownikiem optycznym. Dla Baby dość bezużytecznym bo nic przez niego nie widział no ale sama broń była cenna i sprawna. Do karabinu znalazł kilka magazynków na 10 naboi




Po kieszeniach snajper miał upchanych kilka łusek po wystrzelonych pociskach. Najwyraźniej do końca był zdyscypliniwanym snajperem i nie chciał zostawiać po sobie śladów lub po prostu miał zamiar elaborować je potem jakoś. Z rozmów z nim wiedział, że ten wspomniał raz czy dwa, że ma specjalne naboje jakie dla zwykłej spluwy po prostu szkoda.



Druga broń Aarona też była niczego sobie. Półatomatyczna strzelba o wyglądzie zblizonym do standardowej pompki ale jednak pozwalająca w trybie pułatomatycznym na oddanie całkiem szybkich strzałów jak na strzelbę oczywiście. Snajperowi służyła całkiem dobrze przez wszystkie zimowe walki w podziemiach bunkra.

Znlazł też brzęczącą torbę z fiolkami. Serum Barney’a. To po co wyruszył zdawałoby sie wieki temu z Bunkra w pościgu za zbiegiem. Teraz pobrzękiwało sobie cicho gdy się poruszyło torbą. Teraz przybrało barwę otoczenia. Ale jak Barney je podawał zarażonym Schroniarzom zawsze było niebieskie jak zaraz po wyjęciu z lodówki. Miało to jakieś znaczenie? Nie miał pojęcia. Aaron mówił przed śmiercią, że zmieniło kolor i zmętniało. Może. Dla cybermutanta szkło i tak było nie do przeniknięcia. Widział gładką, niebieską fiolkę i tyle.

Po powrocie do wioski stwierdził, że panuje nienaturalna cisza. Odgłosy natury jeszcze jakby bały się wrócić a odgłosy wojny już umilkły. Przestały grać silniki, roziwał się dym, nie szczekała broń maszynowa, nie wybuchały granaty, nie pękały dechy, nie było krzyków rozkazów, strachu, gniewu i konania. Nic nie było. Same trupy, wraki i ruiny. Osada prezentowała się zdcydowanie bardziej żałośnie niż gdy kilka dni temu Baba przybył tu w pościgu za uciekajacym snajperem. Teraz dominujący był bezruch i cisza.

Baba znalazł swój pusty rkm dokładnie tam gdzie w pospiechu wrzucił go do kubła na śmieci. Martwe ciała Posterunkowców wciąż zalegały na dnie przewróconego humvee też dokładnie tak samo jak je zostawił. Na zwiedzanie reszty osady nie miał już siły. Rkm był co prawda pusty ale wiedział, że gdyby się uparł mógłby nawet przełożyć amunicję ze znaleźnej w Land Roverze emki do taśmy. Właściwie to nawet mógł zamontować zastępczo ten mag do swojej maszynówy ale zasób ołowiu który starczał na całkiem przyzwoitą strzelanine tripletami jego Minimi wywalało w jakieś dwie sekundy. Dobra maszynka, o niesamowitej sile ognia ale niesamowicie ołowiożerna. Na razie więc bronią o największej sile ognia był ten zdobyczny “świniak”. Choć broń Aarona czy jego własna hakaśka też potrafiły dokopać przeciwnikowi.

Miał wiele myśli i planów gdy z mozołem wspinał się z powrotem na grzbiet wzgórza w pobliżu wraku land rovera. Tyle rzeczy i planów miał w głowie. Ale jutro. Dziś już co raz bardziej dominowało zmęczenie. Ciało domagało się odpoczynku. Rozum również. By odzyskać siły musiał dużo jeść i jeszcze więcej spać. Żadna filozofia. Ale ciżko było iść ale nawet leżeć nie lekko. Poranione ciało w jakiej by pozycji nie zastygło zawsze naruszało jakąś zranione zagięcie czy powierzchnię. I bolało. Była też kwestia higieny a właściwie jej braku. Każdy kawałek żelaza czy czegośtam utkwiący w ranie groził zakażeniem. Poza tym ranił i ciął na nowo żywe i czujące ciało. O ile na ramionach czy od frontu mógł sobie sam poradzić to na plecach było to właściwie niemożliwe. Czynność którą mogło w teorii wykonać nawet dziecko obecnie przekraczało możliwości bojowego konstruktu Molocha. A jak wiedział od Barney’a i z licznycynszkoleń i treningów jakie przeszli z Kelly lub nawet pod jej okiem szrapnele w ranach to prawie pewne zakażenie i pewnie śmierć w ciągu góra kilku dni czasem tygodnia. A część tych szrapneli nosił już chyba gdzieś od zeszłej nocy czy jakoś tak. Czas uciekał. Musiał się jakoś tego pozbyć. Im wcześniej tym lepiej. Zwłaszcza, że był w opłakanym stanie. Ostatnio był w tak ciężkim stanie jak w zimie załatwił po zażartej walce tego trolla i uratował z jego leża Monikę.

Przymknął oczy. A może nawet zasnął przytłocozny zmęczeniem i piętrzącymi się problemami na które jeśli nawet znalazł rozwiązanie nie miał obecnie siły przeprowadzić. Ale chyba zasnął. Bo się obudził.

A dokładniej obudził go dźwięk dzwoneczków. Pamiętał takie z dzieciństwa choć nie pamietał skąd dokładnie. Stał przy drodze. Tej przez osadę. A nie pamiętał by schodził. Ale stał teraz przy tej drodze. Nie miał też żadnego z karabinów. Widać musiały zostać przy rozbitym Land Roverze. Słyszał te dzwoneczki. Zbliżały się. Jakoś bardziej intrygowały niż zdawały się groźne. Czy ktoś o złych zamiarach obiewszczałby swoje przybycie? Raczej nie. Ale może podpucha czy pułapka?

Zanim Baba to roztrzygnął za zakrętu wyjechał powóz. Ba! Powóz. Prawdziwa kareta! Tylko, taka niebieska no jak wszystko co zimne więc nie pasowała do kolorowych pojazdów jakie Baba pamiętał z książeczek z dzieciństwa. Konie też miały pomarańczowo czerwoną barwę tak jak powinny mieć duże, ciepłokrwiste stworzenia. Miały jednak na łbach takie zabawne piuropusze jakie pamietał z tych ksiażeczek. Czwórka koni ciągnęła ten powóz w całkiem raźnym tempie. Kilku konnych jeźców ją poprzedzało i kilku jechało za nią.

Chwilę konie, z dwoma ludźmi na koźle karocy zbliżały się do Baby stojącego na poboczu. Zbliżała się nie zwalniając aż w końcu minęła go jadąc chwilę bokiem tak samo jak i kawalkada jeźdźców. Wyglądało na to, że go minął i pojadą dalej ale o dziwo nie. Dało sie słyszeć krótkie “Stać!” i faktycznie kawalkada zaczęła od razu hamować. Ledwo się zatrzymała a już otworzyły się drzwiczki i wysiadł z niej jakiś facet.

- Genialne! - dał się słyszeć jego zachwycony głos gdy opierając się na laseczce ruszył raźno pomimo kuśtykającej nogi i jeźdźców którzy sprawialiw rażenie jakby chcieli się znaleźć pomiędzy nim a Babą.

- Genialne! O to właśnie chodziło! O tym cały czas wam mówię! - niezbyt rosłego mężczyznę i chyba już dość wiekowego zdawał się rozpierać entuzjazm.

- Ależ niech pan się do tego nie zbliża panie… - zaczął mówić jedna z postaci która wybiegła prawie zaraz za nim z karocy. Druga, kobieta chyba młoda i w całkiem niedostosowanych na Pustkowia butach na wysokim obcasie milczała ale drobiła uparcie za dziadkiem.

- Cisza! Już się was nasłuchałem! Teraz a mówię! - wyniośle uniósł palcec do góry i zatrzymał się nagle co spowodowało bezruch także i pozostałej dwójki. Wyhamowali nawet dość zabawnie najwyraźniej nie chcąc wpaść na tego starszego.

- No! - rzekł najwyraźniej usatysfakcjonowany reakcją starszy człowieczek z laseczką. - Proszę! A wy mi mówicie, że nie ma! Że nie da się! Że budżet nie pozwala! Że czasy się zmieniły! A ja wam mówię, że bzdura i proszę! Miałem rację! - wskazał triumfalnie laseczką prosto na stojącego na poboczu Babę. - Sztuka moi drodzy wymaga poświęceń! A także elastyczności i kreatywności! - znów uniósł w góre palec najwyraźniej pouczając słuchaczy po czym wzruszył ramionami i wznowił marsz w kierunku stojącego Baby.

- Sztuka wymaga budżetu i ekipy a ten ma nasz szef. - mruknął ten młodszy facet i baba zauważył, że połozył broń na biodrze na której miał zamontowaną kaburę. Na razie jednak na tym się skończyło.

- Jak chce bym to ja nakrecił mu film to niech się dostosuje do moich warunków. - odburknął ten starszy dkoustykwaszy już całkiem blisko do Baby. - Genialne! Cudowne! No właśnie o takie coś mi chodziło! Jak to zrobiłeś mój drogi? Żadnych szwów, żadnych spawów, suwaków, napów i ta gracja ruchów! Coś pięknego! I wzrost i te przedłużone ramiona! Masz jakieś siłowniki w środku? Zresztą czy to ważne? Wyglądasz po prostu pięknie! Nawet te futro i luski takie dopracowane. Każdy detal! - dziadek jak na takiego kustykacza drałował całkiem raźnow wokół Baby. Dziewczyna stanęła obok i coś zapisywała w nitatniku słuchajac zapamiętale słów starego ale jednak chyba mając do Baby zdecydowanie mniej zachwytu czy zaufania. Tylko ten trzeci z ich trójki zdawał się wyrażać niezadowolenie nie tylko werbalnie co najbardziej świadczyło ta łapa na kaburze. Ci jeźdźcy też chyba niezbyt byli zadowoleni z tego przystanku i sytuacji.

- Nie no co pan, jakie napy, jakie suwaki przezcież to cholerny mutant niech pan nie podchodzi do niego bo może pana… - młodszy nie wytrzymał i wywalił swoje racje i jawną niechęc pomieszaną z irytacją czy po prostu złością.

- Mutant? - dziadek na chwilę znieruchomiał i spoglądał wodząc uważnie wzrokiem z góry do dołu po wielkiej sylwetce mutanta. - Nie, nie mutant. To się źle kojarzy. Trzeba wymysleć coć chwytliwego. - pokręcił z niezadowoleniem głową najwyraźniej pogrążajac się w zadumie.

- A co tu wymyślać? Przecież stoi przed panem! - zirytował się znowu ten młodszy wskazując pustą dłonią na nieruchomego na razie mutanta.

- Czarny Książę! - wykrzyknął radośnie staruszek wyrzucając w górę czyli w kierunku twarzy Baby ramiona jakby chciał go objąć albo przedstawić publiczności. W efekcie facet z kaburą trzasnął się w rozpaczonym geście otwartą dłonią w czoło.

- Cicho tam! - zaestrofował młodzego ten starszy. - Czarny Książe brzmi dumnie, godnie i tajemniczo a jednocześnie prosto. Będzie wpadać w ucho widzom. - pokiwał głową z przekonaniem w głosie i postawie. - Claudio zapisz numer telefonu i mail do naszej gwiazdy no i w ogóle umów się z panem. - dziewczyna pierwszy raz wywołana do odpowiedzi spojrzała w milczeniu najpierw na szefa a potem na wielkiego Babę. Nawet Baba widział, że Claudia jest zaskoczona otrzymanym poleceniem.

- Jaki numer telefonu, jaki mail! Ile razy mam tłumaczyć, ze teraz takich rzeczy już nie ma! - młodszy z mężczyzn znów nie wytrzymał i wywalił swoja irytację na zachowanie szefa.

- Nie ma? I efektów specjalnych i porzadnych kostiumów też nie ma? - starszy facet triumfalnie wskazał na stojącego o krok czy dwa od niego najlepiej skrojony i zaprojektowany kostium filmowy jaki najwyraźniej sotatnio widział.

- Ekhm, panie J… - zająknęła się dziewczyna najwyraxniej nie do końca pewna co i jak ma powiedzieć.

- Ależ Claudio prosiłem byś zwracała się do mnie po imieniu prawda? Tak jest bardziej po przyjacielsku i bardziej nam, artystom pasuje. - wtrącił się ten starszy przerywając swojej chyba asystentce.

- Tak … James oczywiscie. Wybacz zapomniałam się. A z tym telefonem może dałbyś mu wizytówkę i eee…. Czarny Książę zwróciłby się do nas jakby znalazł czas w grafiku? - zaproponowała dziewczyna przytulajac do piersi notatnik w którym dotąd pisała i wskazując nieśmiało na Babę.

- Masz rację Claudio oczywiście. - przytaknął ten James po czym sięgnął za pazuchę, potem wyjął jeszcze nieco nagrzany od ciepła ciała portfel a z iego wyjął kartonik podobny jakie kiedyś robiono jako wizytówki. - A więc mój Czarny Książę, gdy już będziesz miał wolne w grafiku koniecznie ale to koniecznie odwiedź nas u mnie w biurze. I jak masz kontakt z tym choregorafem koniecznie zabierz go ze sobą. Tacy ludzie to po prostu skarb. - dodał nieco ciszej na koniec jakby zdradzał mu jakąś wielką tajemnicę i wręczajac Babie swoją wizytówkę.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
 


Narzędzia wątku
Wygląd

Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172