Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-08-2016, 17:12   #321
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Cała scena zdawała się zamrzeć gdy rudowłosa kobieta w habicie zaczęła “nawijkę” jak to mówili jej towarzysze w skórzanych kurtkach z Det. Hektor słuchał a, że był bliżej centrum wydarzeń niż Paul ten czekał na wynik. Na wynik też czekała para młodych Pazurów, bo wstrzymywał ich w gotowości ostatni rozkaz szefa. Ten zaś na razie milczał, choć z twarzy mars mu nie znikał i widocznie był zdecydowany wydać rozkaz walki jeśli będzie trzeba. Zdawał sobie jednak sprawę, że byłby to akt skrajnej desperacji więc jeszcze zwlekał licząc na jakieś inne rozwiązanie. Te musiałoby chyba graniczyć z cudem gdy ścierała się żelazna wola Pazurów z gorącą i gniewną krwią Runnerów.

- Kurwa, Brzytewka, pojebało cię do reszty? - Hektor w końcu zapytał gdy skończyła swoją tyradę, choć już wcześniej po minie i gestach widziała, że dezorientacja walczy o palmę pierwszeństwa z niedowierzaniem. - Weź się zwieś choć na chwilę co? No fajno, że wyrolowałaś tych frajerów w mundurze, i dzięki tatuśkowi, spoko, przydał się na coś. - Latynos w skórzanej kurtce znów wydawał się okazywać bezgraniczne wręcz jak na runnerowy standard pokłady dobrej woli i wyrozumienia no i oczywiście wspaniałomyślności, że jakakolwiek nie negatywna uwaga poleciała pod adresem kogokolwiek spoza gangu.
- Ale sprawa jest prosta. Idziesz z nami, powiesz to co teraz Guido i jak cię puści no to leć tam gdzie chcesz. Jak ci zależy no to tatusiek i jego świta może iść z nami. Zwłaszcza ta jego dupcia, fajna jest. Jak nie będą robić głupot to dojdą cali i jak was Guido puści, odejdą wolni jak dzikie świnie. Ale kurwa wracamy do obozu. - Hektor niezbyt rozumiał albo nie chciał zrozumieć co mówi Brzytewka. Jednak nadal wolał zaryzykować co trzeba by ją odstawić do ich nowej bazy a nie zdawać sprawozdanie ze spotkania na drodze Guido i tłumaczyć się czemu nie przyprowadził Brzytewki jak miał okazję.

- Odpada taka opcja, chłopcze. - odpowiedział zimno “Cass” Rewers niejako rewanżując się za “tatuśka”. - Alice idzie z nami. Wy będziecie mieli wystarczająco dużo zajęcia z żołnierzami z NYA. Nie możemy sobie pozwolić by tam utknąć ani u nich ani u was. Jak słyszałeś Alice czas nam się kończy. Jeśli nie rozumiesz co ona właśnie powiedziała to chodzi o to, że jest chora. I musi wziąć lekarstwo. Kurację. Taką, którą tylko u nas w domu można przeprowadzić. Inaczej nie wiadomo co się stanie. Ale pewnie umrze. Niezbyt prędko ale nieodwołalnie. Ja nie chcę by umarła. Dlatego muszę ją doprowadzić natychmiast z powrotem do domu. I jeśli będzie ok a ona będzie chciała wrócić. To wróci. Mogę ją nawet sam tu przyprowadzić z powrotem. Teraz ona idzie z nami. - Tony mówił krótkimi, prostymi zdaniami. Chłodnym i nieprzyjemnym głosem. A jednak przykuwającym uwagę którego nawet narwany i rozwydrzony Latynos nie mógł ot tak zignorować. Alice widziała jak pierwszy raz na twarzy Runnera pojawiło się szczere zastanowienie.

- Nie mówiłaś nigdy, że jesteś chora. - ni to powiedział ni spytał patrząc na nią pytająco. - I nie czaję co macie za problem wrócić do nas. Co wam parę godzin różnicy zrobi? Ugadacie się z Guido i spoko możecie sobie jechać. W czym macie problem? - spytał jak na swój standard całkiem uprzejmie i grzecznie Latynos.

- Bo prędzej czy później ruszycie na siebie. Raczej prędzej. A wtedy my utkniemy z wami. Nie wiadomo na jak długo. I zanim się wyrwiemy może być dla Alice już za późno. - odparł też ciut spokojniej sławny Pazur. Latynos znowu przeniósł wzrok z niego na nią i czekał na jej reakcję, a wraz z nimi cała trójka z pocelowaną wszelaką bronią, rozłożona na drodze kilkadziesiąt kroków od nich.

- Bo nigdy nie pytaliście? - odpowiedziała Hektorowi pytaniem - Właśnie za to was tak uwielbiam: nie drążycie, nie naciskacie aby wiedzieć najdrobniejsze detale. Przyjmujecie życie jakim jest. Też chciałam tak zrobić, zostawić przeszłość. Nauczyć się żyć na waszą modłę. Skarbie… nie wiedziałam, że jest aż tak źle. Czegoś takie bym przed wami nie zataiła - patrzyła Latynosowi w oczy, przybierając najbardziej przepraszający ton i co jakiś czas pociągając nosem - Ja nie mam paru godzin… już teraz bardzo ciężko jest mi was opuścić. Gdy zacznie się walka nie będę w stanie tego zrobić, znasz mnie. Zawsze robię głupie rzeczy, starając się pomóc każdemu. Gdy tam trafię, zostanę i nie dam się zabrać ze szpitala dopóki nie pozaklejam każdego zranienia, nie zszyję każdego rozcięcia na chłopakach… a będzie ich masa, jak to na wojnie. Zacznie się potyczka, cały teren wyspy i okolic zmieni się w jedno pole bitwy i jak mówił tony - utkniemy. A wtedy umrę. Nie mogę tego zrobić, póki się nie upewnię, że nikogo z was nie skrzywdziłam. Wrócę jak tylko wezmę leki i przejdę kurację. Hope jest dwa dni drogi stąd… - obróciła głowę ku Pazurowi, szukając potwierdzenia usłyszanych parę godzin wcześniej informacji na temat odległości - Powtórzymy wam wszystko co widzieliśmy, przekażecie to Guido… i proszę, wstań z tej trawy. Jeszcze się przeziębisz, kochanie… - ostatnią prośbę skierowała do leżącego gangera, robiąc kolejny krok w jego stronę i wyciągając nieuzbrojoną, co niezwykłe nie było, rękę.

- To jest pojebane. Dawno nie słyszałem czegoś tak pojebanego. - stwierdził Latynos kręcąc z niedowierzaniem głową. Spojrzał też na wielkiego Pazura stojącego za Brzytewką, lecz ten jakoś niezbyt kwapił się do wylewania uczuć oraz informacji na temat jakikolwiek. Właściwie coś Alice mówiło, że zwłaszcza w dzieleniu sie informacjami o Hope nie był skory gadać z kimkolwiek poza nią. Odwrócił jednak uwagę, gdy Hektor na ostatnie słowa Alice wstał i otrzepując się zrobił krok w stronę lekarki.

- Zostań gdzie jesteś! Nie podchodź! - warknął ostro Pazur mierząc ze swojego pistoletu w stojącego o parę kroków od niego Hektora. Ten krótki okrzyk znów zelektryzował wszystkich bo wydawało się, że Nix jeszcze bardziej jest skupiony na mierzeniu do Latynosa, który nagle stał się o wiele łatwiejszym do trafienia celem, a Paul ostrzegawczo przeniósł lufę swojej wytłumionej broni na głowę młodszego Pazura zadowalając się chwytem podduszającym szyję Boomer który i tak ją unieruchamiał.

- Nie będziesz mi rozkazywał, dziadek. - odwarknął równie nieprzyjemnie Hektor robiąc kolejny krok w stronę Alice i jakby wręcz prowokując Tony’ego do pociągnięcia za spust.

- Tony… nie ma potrzeby otwierać ognia, ani podnosić głosu, przecież to Hektor, nie zrobi mi krzywdy. Sama go poprosiłam żeby wstał więc wiń mnie, poza tym o tej porze roku i przy takim natężeniu żyjątek… lepiej stać, prawda? - dziewczyna próbowała przemawiać łagodnie do olbrzyma, ściskając lewą dłonią jego dłoń choć powstrzymać go przed wydaniem rozkazu fizycznie nie miała szans. Prawą wyciągała dalej ku Latynosowi i do niego obróciła twarz, nadając identycznym tonem, z wyraźną prośbą w załzawionych oczach. Zmusiła mięśnie aby wygięły usta w coś uśmiechopodobnego - Nie potrzeba rozrób, ani bicia kogokolwiek… jak się trzymacie, jesteście ranni, głodni? Mam tylko lizaki do jedzenia, ale są słodkie a cukier daje zastrzyk energii. Czemu was tyle nie było? Bałam się o was- wypowiedziała całość na jednym wydechu, wciąż sięgając przez próżnię ku gangerowi.

- Stój! A ty się cofnij! - krzyknął największy z Pazurów zarówno do niej jak i do niego. Hektor wyszczerzył się widząc całą scenę.

- No tak, przydałoby się coś słodkiego. - rzekł wciąż wyszczerzony do obojga Pazurów robiąc kolejny krok. Wyciągnął swoją dłoń w kierunku Alice ale na tym nie poprzestał. Wielki Pazur próbował jeszcze ruszyć i złapać swoją podopieczną ale Latynos okazał się szybszy. Złapał wyciągnięty nadgarstek lekarki i przyciągnął do siebie jednym ruchem. Stał tuż za nią obejmując ją jedną ręką a Tony’ego zastopowała wycelowana spluwa Latynosa. - Wracamy do nas Brzytewka. Co ja kurwa mam powiedzieć Guido? Że spotkałem cię w lesie i tak sobie pozwoliłem ci odejść? Jeszcze mnie kurwa nie pojebało aż tak. - sapnął jej do ucha z widoczną ironią.

- Nix?! - Tony zatrzymany o krok nie spuszczał z parki Runnerów wściekłego spojrzenia. rzucił krótkie pytanie.

- Gotowy! - padła od razu krótka odpowiedź.

- Ej kurwa! Odwołaj go bo kurwa uwalę te twoje psy i suki! - wrzasnął ostrzegawczo Paul wycelowawszy w głowę leżącego przed nim Pazura. Obaj mieli gotową do strzału broń i mogli wystrzelić w każdej chwili.

Zmiana stron nastąpiła błyskawicznie i nim dziewczyna się zorientowała, z bezpiecznego cienia olbrzyma, wpadła w ramiona Latynosa. Znaczy ramię… jedno. Drugiego wciąż używał do wymachiwania bronią, wszak każdy ganger lubił to i niejako miał wpisane w zestaw
startowy zawierania nowych znajomości. Lekarka nie wyrywała się, wręcz przeciwnie - stała spokojnie, nieruchomo, wpatrując się olbrzymowi prosto w oczy.
- Nie trzeba, Tony - poruszyła samymi wargami, po czym obróciła twarz delikatnie w bok i ku górze, aby złapać z gangerem kontakt wzrokowy. Jedną rękę posłała ku górze aż pokryta tatuażem szczerzącej się czaszki dłoń nie wylądowała na jego policzku.
- Hektor… kochanie - zaczęła łagodnie, sunąc opuszkami po skórze drapiącej niegoloną od paru dni szczeciną - A jak Guido zareaguje na wieść, że mnie zabiłeś? Albo że umrę przez ciebie? Jemu też zależy i bardziej się zdenerwuje. I nie “tak sobie pozwoliłeś odejść”, uratowałeś mi życie. On… zrozumie. Jeżeli nadal masz zamiar się upierać, skręć mi kark - dodała zmęczonym głosem, kręcąc przy tym nieznacznie rudą głową - Będzie szybciej i mniej boleśnie niż to co mnie czeka, gdy nie wrócę na czas do Hope. Naprawdę chcesz na to patrzeć… jak leżę na łóżku i wyję gorzej od zwierzęcia a wy nic nie możecie zrobić aby mi pomóc… prócz zastrzelenia? Tego dla mnie chcesz, takiego końca? Aż tak mnie nie cierpisz? - wyszeptała na koniec, czekając w napięciu na kolejny ruch “swojego chłopaka”. Resztę sceny na razie wycięła z krajobrazu, skupiając się tylko na nim.

- Jakie zabiłeś?! Jakie uratowałeś?! Weź się Brzytewka opanuj! Idziemy do nas a jak Guido cię puści no to sobie jedź. Poza tym kurwa Brzytewka od wczoraj znasz Guido? Guido zrozumie? Wybaczy? Ma kurwa dobry dzień na loterii dzisiaj, czy co do chuja? I nie wciskaj mi kitu, że cię godzina czy dwie zbawi jak tam te coś jest gdzieś tam za górami i lasami! To godzina czy dwie cię nie zbawi! - prychnął Hektor po dłuższej chwili namysłu. Wahał się zastanawiając się co z tego co głównie ona mu mówi jest prawdą. Bo obcemu facetowi ze spluwą prawie na pewno nie wierzył niejako z założenia. Przecież on nie był od nich, lecz ona była. Dlatego zawahał się. W końcu jednak widocznie zdecydował, że lepiej by szef zadecydował o losie lekarki. Zapewne też nie uśmiechało mu się wrócić i powiedzieć, że nie próbowali odbić porwanej kumpeli i lekarki z łap… no, jakichś łap. Jako też kierowca z miasta kierowców nie przekonywało go też co mogłaby zmienić godzina w tę czy we w tę w tak długiej i dalekiej trasie o jakiej wspominali oboje.

- Nie dojdziesz do tego swojego obozu z nią, chłopcze. - odparł krótko Tony wymierzając pistolet prosto w twarz Hektora. Pomimo Alice przyciśniętej do klaty Hektora dzieliło ich ze dwa kroki. Stali obaj naprzeciw siebie i każdy miał wycelowaną broń w twarz tego drugiego. Obaj zdawali się być równie zdeterminowani, by zachować kobietę dla swoich społeczności, przyjaźni, planów i potrzeb. Każdy z nich znał ją z innej strony i widział ją jako kogoś innego. Ale byli skłonni nawet zabić tego drugiego, byle uchronić ją przed dostaniem się w łapy opozycji.

- Hektor… widziałeś ile tu wojska. W głębi lasu jest ich jeszcze więcej. Nie było was tutaj, nie wiecie jak jest przy obozie. Ostrzał z moździerzy, miny, granaty. To nie zajmie dwóch godzin, armia szykuje się do kontrofensywy i nie wydostaniemy się dopóki któraś ze stron nie zostanie wybita. Utkniemy, jeśli wrócimy. Zrozum to w końcu - nabrała powietrza nosem, po chwili wypuściła ustami, a gdy się odezwała mówiła już chłodno, rzeczowo. Jak lekarz. Podniosła głos aby trójka przy poboczu także słyszała. Opuściła dłoń, przystawiając ją do własnej twarzy. - Przykro mi, kochani. Nie pozwolę aby ktokolwiek z was tu umarł. Jeżeli padnie strzał, nieważne z czyjej strony… odmawiam dalszej współpracy. Hektor, Paul… zaciągniecie do Guido zwłoki Brzytewki, nie Brzytewkę. Jak się z tego wytłumaczycie? Nix, Boomer… wasza promocja nie dojdzie do skutku, gdyż paczka nie dotrze do Hope żywa. Tony… wiesz że znam parę metod na szybkie pozbawienie kogoś życia. Siebie przykładowo. Skoro już ktoś ma dziś umierać, będzie to element zapalny, generujący całą scysję. Beze mnie nie będziecie mieli powodów do walki. Albo wszyscy w końcu zaczniemy się zachowywać rozsądnie. Boicie się reakcji Guido? Zwalcie całą winę na mnie, że was przekonałam… chcecie napiszę do niego, wyjaśnię co zaszło i wezmę cała winę na siebie. Dacie mu najpierw list, przeczyta go i dalej przystąpicie do raportu. Będziecie bezpieczni, nie rozwali was. Poza tym czemu miałby to robić? Jesteśmy w środku wojny, potrzebuje agentów specjalnych, zwłaszcza po tym jak Viper go zdradziła, przekazując informacje wrogowi. O tym powinien się dowiedzieć, podjąć kroki aby zapobiec przegranej, wymyślić nowy plan. Ale żeby to zrobić, musi się o sprawie dowiedzieć. Od kogo niby, jak nie od was? My was będziemy spowalniać, w razie spotkania nowojorczyków zacznie się od ostrzału. Widzieli mnie, drugi raz nie kupią bajki o agencie… najzwyczajniej w świecie otworzą ogień. Nie skradam się, nie poruszam w terenie niezauważona - wy to potraficie. Mniejsza grupka się łatwiej przekradnie. Wasza decyzja - zakończyła i zamykając oczy wgryzła się w skórę na nadgarstku, chcąc przeciąć zębami ją i znajdujące się pod spodem naczynia krwionośne. Dopuszczalne starty.

- Co ty odpierdalasz?!
- wrzasnął na nią Runner bez ceregieli szarpiąc ją za głowę, drugą ręką łapiąc za nadgarstek. Był silniejszy od niej no i miał zdecydowanie więcej doświadczenia w takich zabawach od mniejszej Runnerówy, więc mu się udało. Widząc całą akcję Tony mógł wykorzystać moment by strzelić Hektorowi w głowę, albo wydać rozkaz Nix’owi... lecz tego nie zrobił tego. Po chwili wahania opuścił swój pistolet. Co nieco ale już nie celował ewidentnie w Hektora. Milczał. Latynos wykorzystał moment, by okręcić lekarkę wokół osi i teraz trzymał ją za nadgarstki, jakby zawczasu chciał jej wybić z głowy głupie pomysły. Przez chwilę gryzł się z własnymi myślami patrząc w rozterce na drobniejszą kobietę.

- To jest, kurwa, pojebane! - warknął do niej w końcu puszczając jednocześnie jej nadgarstki. Był wściekły, widziała to w jego spojrzeniu i grymasie twarzy. - Dobra, idź z nimi! Jakoś załatwimy sprawę we dwóch. - żachnął się w końcu wsadzając pistolet za pasek spodni i ignorując Pazurów sięgnął do kurtki i wydobył z niej paczkę niemiłosiernie pogiętych fajek. Zupełnie innych i optycznie i jakościowo od srebrnej papierośnicy ich szefa i jego elegancko skręconych fajek. - Ej! Dymaj tu palancie i dawaj ognia bo mi się skończył! - wrzasnął gdzieś w głąb drogi w stronę swojego bliźniaka. Słysząc to Tony też zapakował swój pistolet do kabury i dał jakiś znak. Gdzieś od strony drogi zrobił się ruch gdy dotąd szachująca się nawzajem trójka zaczęła podnosić się na nogi.

- Puszczaj! - syknęła całkiem głośno rozzłoszczona Boomer, bo mimo że Paul powstał na nogi, jakoś nie miał zamiaru wypuszczać swojej polisy. No i drugiego kociaka w ich małych grupkach.

- Puścić cię? I pozbawić mojego cudownego towarzystwa? Dziewczyno pomarłabyś z tęsknoty i zgryzoty za mną! - wyszczerzył się jej do ucha białasowy bliźniak.

- Puść ją! - warknął wyraźnie rozzłoszczony Nix, celując już wolną broń w niego. Paul jednak dalej szachował ich dwójkę swoim pistoletem i chyba też to sprawiało mu zauważalną frajdę. Niemniej cała trójka stopniowo zbliżała się do trójki w pobliżu pordzewiałej tablicy w miarę jak Paul prowadził “przykręconą” do siebie Boomer i zachęcał spluwą Nix’a do nie robienia problemów.

Przeżyli, dobry Boże. Savage na trzęsących się nogach wreszcie odetchnęła pełną piersią. Nie popisała się, w akcie desperacji robiąc wielką głupotę… ale trudno. Grunt, że podziałało, zresztą po raz pierwszy w szaleństwie dorównała parze Bliźniaków. Mały, słodki sukces w kadzi pełnej goryczy. Zanim Paul z resztą dołączyli, wygrzebała z kieszeni zapalniczkę Marcusa, podstawiając ją Latynosowi pod twarz. Pstryknął mechanizm, w powietrze wzleciała iskra i zaraz jej miejsce zastąpił płomyk. Lekarce przeszło przez myśl, że będzie musiała znaleźć sposób aby ją naładować i przede wszystkim nie zgubić.
- Wiem kochanie. Uwierz, mnie też to się bardzo nie podoba i nie leży… ale tak trzeba. Nie mamy innego wyjścia. Dziękuję, bez twojego rozsądku byłoby krucho - przyznała, kręcąc rudą głową z wyraźnym smutkiem. Poczekała aż facet zdecyduje się na odpalenie fajki i nie przejmując się sterczącym za plecami opiekunem, ani nikim z pozostałej gromady, zrobiła krok do przodu aby opleść gangera ramionami i przytulić się do niego. Tony zaś nadal palił wzrokiem piegowate plecy. Wszyscy żyli, oddychali, nadal przeklinali i mrozili okolice nieludzkim spokojem - było warto.
- Czy wy zawsze musicie... odpierdzielać takie akcje? - mruknęła z wysokości jego ramienia. Zwolniła chwyt jednej łapy tylko po to aby samej sięgnąć po papierosa i wetknąwszy między wargi, odpalić powoli. Zaciągnęła się z ulgą - Cieszę się, że nic wam nie jest.

- Dobra! Może iść z wami, ale kurwa jako Runner! Chuj mnie obchodzi kto się tu kręci! Brzytewka jest Runnerem i ma łazić w runnerskiej kurtce!
- wygarnął Latynos wskazując oskarżycielsko na wielkiego Pazura. Najwyraźniej nie mógł przeżyć, że widzi jakiegoś Runnera bez tego charakterystycznego emblematu i znaku rozpoznawczego.

- Takie rozwiązanie mogłoby narazić nas na niepotrzebne komplikacje. - odparł spokojnie “Cass” Rewers dudniąc z tej swojej wysokości co jakoś i tak wyglądało spokojnie i dostojnie i stało w jawnym kontraście do krzykliwego i impulsywnego Latynosa.

- Kurwa, ja ci chłopie jeszcze mogę narobić komplikacji… - warknął Hektor biorąc pierwszego macha swojego skręta. - Traktuj to jak deal. Puszczamy was kurwa wolno i mamy wrócić do naszego szefa. Też coś dajcie od siebie. Jako dowód zaufania czy coś w ten chuj! - Runner wycelował teraz żarzącym się petem w olbrzymiego Pazura. Ten chwilę trawił informację po czym przeniósł spojrzenie o wiele niżej w dół na swoją rudowłosą podopieczną.

Odpowiedzią była wyciągnięta, piegowata dłoń i uspokajający uśmiech.
- Jestem Runnerem, Tony… a co to za Runner bez skorupy? - spytała i zaraz dorzuciła znów sie czerwieniąc, gdzieś pod latynoską pachą - Poza tym to prezent od Guido. Już wystarczająco długo jej nie mam na plecach... gest dobrej woli. Chłopaki mnie puszczą… sam słyszałeś.

- Nix. Wyjmij jej kurtkę i daj jej. A ty młody puść mojego żołnierza.
- odparł spokojnie Tony widząc, że druga trójka mimo, że już całkiem blisko to jednak nadal jest całkiem sobą zajęta. Nix niechętnie zdjął łapy z broni i wręcz ze złością cisnął swój plecak o ziemię wywołując mały popłoch wśród żywego kobierca stworzeń. Posłuchał jednak rozkazu szefa i zaczął grzebać w plecaku by wyjąć kurtkę.

- Mam ją puścić? Przecież ona na mnie leci, prawda kiciu? - wyszczerzył się radośnie białasowy bliźniak zwłaszcza jak zobaczył, że celujący dotąd do niego facet zajął się plecakiem i kurtką, a on jakby został sam na sam z młodą najemniczką.

- Puszczaj! - warknęła znowu Emma, choć z bliska Savage zauważała, że jest jej bardzo nie w smak, graniczącym nawet z upokorzeniem, że nie może się wyrwać temu gangerowi. Paul zaś tym bardziej miał satysfakcję z chwytu widząc, że laska nie jest w stanie się wyzwolić samodzielnie.

- A magiczne słówko, kiciu? Chociaż “kocham cię” albo “lecę na ciebie” to trochę więcej, ale jestem tolerancyjny. Tak specjalnie dla ciebie. - wysyczał jej ze złośliwą satysfakcją wprost do ucha.

- Zaraz będą tu Nowojorczycy. - wtrącił się spokojnie Tony i nagle wszystkie głowy zwróciły się ku niemu. - Zamieszanie było na tyle długie i głośne, a oni są na tyle blisko, że musieli zwrócić uwagę. Więc wyślą patrol by sprawdzić co się stało. Jeśli są rozsądni a ten ich kapitan myślę jest, wyślą ostrzeżenie do osady gdzie zmierzamy. Mogą stamtąd też wysłać patrol lub wziąć nas na spytki gdy tam dojdziemy. - przedstawił spokojnie ich sytuację zupełnie jak często to robił na jakichś odprawach. Bliźniacy przestali się szczerzyć choć na chwilę a młode Pazury spojrzały na siebie i szefa pytająco.

- No dobra. Leć mała, bo się do reszty roztopisz od mojego żaru. - mruknął Paul puszczając w końcu Boomer. Ta od razu odskoczyła i odwróciła się do niego twarzą jakby za cholerę nie chciała go mieć ponownie za plecami.

- Wróć po broń Boomer. - upomniał ją krótko szef. Dziewczyna sapnęła cicho ale zrobiła co jej kazał. Jej karabin wciąż leżał tam gdzie zaczęła się jej gwałtowna i krótkotrwała znajomość z Paulem. W międzyczasie Nix wydobył kurtkę Alice i założył z powrotem plecak na plecy a kurtkę podał lekarce. Nadal jednak szczególnie niechętnym spojrzeniem obdarzał zwłaszcza Paul’a, na co ten wręcz prowokował go do awantury nonszalancko - olewczym wzrokiem.

- Ruszaj dupę, spadamy stąd. - Hektor szturchnął kumpla i choć zatrzymali się by ten też mógł zakurzyć to jednak wyglądało na to, że zamierzają się urwać bo coś analiza Pazura wydała się im chyba jednak całkiem trafna.

Skórzana skorupa wylądowała na swoim miejscu, tam gdzie być powinna zawsze. Dopiero zapiąwszy suwak, Alice uniosła wzrok na oddalających się gangerów. Widok ich pleców sprawiał jej fizyczny ból, rozrywając serce i wprawiając drobne ciało w drgawki, lecz nie płakała. Runnerzy nie ryczeli. Zamiast tego podbiegła do nich, wczepiając się palcami w kurtkę Paula. Mogli widzieć się po raz ostatni w tym składzie. Nikt nie dawał gwarancji że cała trójka przeżyje najbliższe godziny i dni.
- Przekażcie Guido, że Viper zabrała Briana i sprzedała wszystkie informacje Nowojorczykom, niech Guido zmieni plany i ma to na uwadze, że wróg wie o każdym detalu, jaki do tej pory ustalono. Dbajcie o siebie, nie dajcie zabić. Proszę, opiekujcie się sobą nawzajem. Taylorem... i Guido też. Wielu tutaj chce jego śmierci, a tylko wam może ufać. Nie dajcie mu zrobić krzywdy - Wyściskała wpierw jednego, potem drugiego Bliźniaka, obejmując ich za szyję i całując zarośnięte policzki. Wcisnęła też facetom po lizaku, pamiętając o tak potrzebnym im zastrzyku energii - Uważajcie na wroga, miny i całe to latające w powietrzu żelastwo... bo kto mnie nauczy prawilnie jeździć bryką, jeśli coś wam się stanie? Przeżyjcie... wrócę najszybciej jak się da. Powiedzcie szefowi że go... on będzie wiedział. I ma mapę, w razie czego... będzie wiedział - powtórzyła, odklejając się od nich i robiąc krok do tyłu. Raz jeszcze spojrzała na ich twarze i pokonując suchość w gardle, dokończyła - Przy następnym spotkaniu obalimy dobrą flaszkę, przywiozę tez nowe filmy... macie na to moje słowo. Dziękuje wam... za wszystko. A teraz znikajcie, powodzenia chłopaki. - zakończyła, nie spuszczając z nich wzroku, póki nie rozpłynęli się w zaroślach niczym duchy. Dopiero wtedy obróciła się ku Pazurom i ze zwieszoną głową wróciła pod kuratelę olbrzyma, chwytając delikatnie jego rękę obiema swoimi.
- Dziękuję... i przepraszam. Tak mi przykro, Tony... nie chciałam, nigdy... ale oni... i ty... o rodzinę się dba... chodźmy stąd - zachrypiała i było to wszystko, co dała radę z siebie wycisnąć.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 12-08-2016, 14:28   #322
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Gordon zeskoczył z łodzi - koniec spływu. Ucieszył się wręcz na myśl o targaniu Saxton’a do Cheb. Nie potrafił już wysiedzieć tkwiąc w bezruchu w tak zmęczonym stanie. Oczy same się zamykały, a każda godzina bez prawdziwego wypoczynku sprawiała że każda z ran Walker’a doskwierała coraz bardziej. Zabójca maszyn nie był byle mięczakiem ale nie pamiętał kiedy ostatnio tak się wymęczył jak przez ostatnie dni, nie wspominając już o odniesionych ranach. Ale byli już prawie na mecie. W Cheb mogli się spokojnie przegrupować, odpocząć i przede wszystkim zaplanować kolejny krok.

Gordon rozejrzał się po okolicy. Cisza, pustka… dopiero teraz gdy brakło ludzi stwierdził w myślach że całkiem ładny ten port, wcześniej jakoś nie miał czasu się zbytnio rozglądać. Rzucił do swych towarzyszy:
-Dobra… jeszcze kawałek marszu przed nami, ruszajmy czym prędzej… nie ma sensu się tu szwendać… - szturchnął Lynx’a by zabrał się za przód noszy, sam był już w gotowości transportowej - Nico, prowadź ten konwój… tylko miej oczy otwarte… dość już mam przykrych niespodzianek… - uśmiechnął się krzywo do zastępczyni szeryfa.

Lynx kiwnął głową na znak zgody i zabrał się za dźwignięcie noszy z chorym zastępcą szeryfa. Po chwili byli gotowi do dalszej drogi.

-Hmm, jakieś święto o którym nikt nam nie powiedział?-Mruknęła Nico biorąc karabinek do ręki
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 12-08-2016, 17:32   #323
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
- Zajebiemy ich wszystkich… - syknęła w odpowiedzi Tina na pytanie Kat, wychodząc z ukrycia niczym maczo z cyckami.

- Pierdolisz Pan, że tak powiem… głupoty jak potłuczony! - przedstawiła się zgromadzonym z jak najlepiej strony, gromiąc siostrę morderczym spojrzeniem skunksa. - To w końcu ten ptak jest zły… czy dobry? Jak chcesz dostąpić Królestwa Niebieskiego za pomocą wysłannika Szatana? - prezentując się mężnie i prężnie, rangerka machnęła dziwacznie za swoimi plecami, ponaglając Kat by “coś” zrobiła.

- Tak pierdzielisz o Ptaku Władzy... - dziewczyna wznowiła nawijkę -...i o tym jakim to nie jesteś wypasionym prorokiem, a nie przewidziałeś nawet, że Hildę… taaaak! - rangerka zawiesiła teatralnie głos, przejmując pałeczkę po narwańcu w krasomówczym pojebiźmie - HILDĘ! Bo właśnie tak się nam, czyli mnie i mojej siostrze przedstawiła… pilnują dwie strażniczki pokoju na świecie?! I ta cała gadka szmatka o tym, że teraz jesteście bezpieczni… Na serio w to wierzycie? Dzień w dzień, od czterech lat stoję na straży, by ta cholerna ptica nie przejęła władzy na tym zasranym padole. Dzień w dzień, wysyła na mnie swoich sługusów… wczoraj psy… - Tina pokazała ugryzienie na łydce. - Dwa dni wcześniej dwumetrowe ptasie bydlę… - pokazała na czubek głowy gdzie widniał strup po dziobnięciu. - Jeszcze wcześniej szczury, koty, komary, była nawet świnia i trzy noga krowa…

- To był muł… - wtrąciła grzecznie Hilda, puszczając oczko Tinie, co tylko podniosło jej jeszcze bardziej ciśnienie.

- Nie przerywaj mi jak ja mówię! - kobieta zapiekliła się, tracąc rezon i przez chwilę zastanawiając się co właściwie chciała przekazać. - Więc… więc…

- Trzy nogi muł… - kura cierpliwie przypomniała gdzie Winchester skończyła swoją tyradę.

- CHUJ!!! TRZY NOGI MUŁ, A NIE KROWA, ZADOWOLONA??!! NIE PRZERYWAJ MI TERAZ! - rangerka zapluła się wściekle, podrygując na całym ciele przy każdym słowie. - Noooo więęęęęęc… Gówno z ciebie, a nie prorok, założę się, że należysz do jej szajki zwierzo zombie w przebraniu człowieka, przyczyniłeś się do wybuchnięcia świata i teraz chodzisz i robisz zbiorowe pranie mózgów ostatnim bastionom ludzkości, po to by dopełnić dzieła zniszczenia! - Tina wystawiła oskarżycielski palec w kierunku kapłana, przez chwilę oddychając ciężko przez nos.

- Czerwony Ptak Władzy ma wiele imion. Ale te prawdziwe znają tylko prawdziwie wierzący. - odparł wyniośle facet w habicie, chyba niezbyt przekonany do argumentów kolejnej dziewczyny. Przynajmniej nie tego. Ale samo pojawienie się kolejnego gościa, tej raczej wewnętrznej imprezy, wywołało małe poruszenie wśród zebranych. Sam prorok chyba i tak najszybciej otrząsnął się z zaskoczenia i teraz całkiem bystro patrzył na obie siostry. Rangerka z Det zaś słyszała nieco zaskoczone i chyba może nawet zdumione szepty wśród zebranej w piwnicy grupki.

- Bliźniaczki! Tak jak w przepowiedni! Czerwony Prorok miał rację! Naprawdę są podobne jakby były kopiami! - słyszała zdziwione szepty od zgromadzonych, których pojawienie się drugiej siostry zdumiało jeszcze bardziej, niż odkrycie tej pierwszej. No i chyba to, że są takie do siebie podobne też miało tu sporo do powiedzenia.

- A ty moje drogie dziecko nie unoś się tak. Przepowiedziane jest, że przy Ptaku Władzy będzie wiele prób. I wielu fałszywych proroków. A jednym z tych progów jest para straszliwych bliźniąt. Jednakże nie jest powiedziane dosłownie, że są jednoznacznie złe i skazane na potępienie. Jeśli okażą akt wiary i skruchy, dalej jest dla nich miejsce w Królestwie Niebieskim. - odparł już dość spokojnie facet w habicie, a grupka wiernych częściowo pokiwała głowami zgadzając się z nim, a częściowo zwróciła się na siostry jakby ciekawi jak zareagują. - A blizny jakie odniosłaś na swojej służbie przynoszą ci chwałę i chlubę moje dziecko. Jednak jeśli pozostaniesz ślepa na światło prawdziwej wiary niestety pójdzie to na marne. - facet lekko wskazał kosturem w stronę opatrunków pokazywanych przez rangerkę.

- Poza tym okazujesz grzech niecierpliwości. Dajesz się sprowokować Ptakowi Władzy. Musisz nauczyć się cierpliwości i nie poddawać się tak błahym próbom jakim poddaje cię Ptak Władzy. Próba z trzy nogą bestią nie jest niczym nowym i też jest jedną z przepowiedni. Trzy noga bestia jest jedną z pomniejszych sług Czerwonego Ptaka Władzy. Następne będzie wielogłowy i wieloręki potwór oraz wielonoga bestia. - facet podszedł do Tiny spokojnie tak, że dzieliły ich ze dwa czy trzy kroki. Hilda obserwowała ich bardzo uważnie i chyba z niezbyt zadowoloną miną. - Zdrajca! - parsknęła gniewnie wlepiając swoje czarne ślepka w plecy proroka.

Gdzieś ten moment, olśnienie, spadło chyba na Kat. Dziewczyna pozostawiona sama sobie, jako ostatnia z nieodkrytych dziewczyn, siedziała chwilę z niezbyt mądrą i zaskoczoną miną, przysłuchując się dziwnej dla niej rozmowie i obserwując dziwnie zachowujących się ludzi. Chyba była równie skołowana jak Whitney, gdy została nakryta na podsłuchiwaniu, ale w końcu akurat gdy Tina posłała jej ponaglające spojrzenie, twarz amatorki gangerstwa rozpłynął się w uśmiechu zrozumienia, jakby nagle wpadła na genialny pomysł. Zasunęła swoją chustę na twarz tak, że od razu zaczęła wyglądać jak żywy stereotyp bandyty i naszykowała spluwę do działania.

- Ręce do góry! To jest napad! - wydarła się wyskakując ze swojej kryjówki, chyba jeszcze bardziej gwałtowniej niż Tina. Od razu wycelowała gnata mniej więcej w tłum i trzeba było przyznać, że przynajmniej z postury i sylwetki wyglądała jak na swój wymarzony gangerski ideał wypada. W tych swoich jasnych dżinsach, ciemnej, motocyklowej kurtce i z naciągniętą chustą maskującą twarz. No i wycelowanym gnatem oczywiście. Zgromadzenie było tak zaskoczone, że przez jakieś dwa, czy trzy przyśpieszone oddechy i uderzenia serca, kobiecy rabuś i jej cel, stali naprzeciw siebie w totalnym bezruchu, gdy chyba obie strony czekały na to co się stanie, czy co robić dalej. Wyglądało jakby żadna ze stron nie miała zbyt wielkiej praktyki, jak te rabunki właściwie powinny przebiegać. Bandytka była jedna, a ludziów był gdzieś z tuzin. Mieli przewagę nad nią nawet mimo chyba braku broni palnej. Ale jednak wycelowana lufa i zaskoczenie dawało do myślenia.

- To jest napad! Oddawać forsę, zegarki i talony! - wrzasnęła ponownie już z zauważalną paniką w głosie Kat. Ale tym razem dla dodania animuszu wystrzeliła ze swojej broni w powietrze, a właściwie sufit piwnicy. To w końcu przełamało wzajemny stupor i najpierw parę osób, a potem wszystkie podniosły ręce do góry.

- Tina! Bierz kasę i spadamy! - wydarła się nagle rozentuzjazmowana Kat, szczęśliwa chyba niepomiernie, że jej pierwszy chyba napad rozwija się tak pomyślnie. Tina zaś zauważyła, że skołowana sytuacją Whitney, też tak nieśmiało zatrzymała łapki jakby niepewne, czy to o podniesieniu łap jej też dotyczy, czy nie. Stała jednak bliżej grupki wiernych wyznawców Czerwonego Proroka niż obu dziewczyn a to właśnie w nich Kat miała wycelowaną spluwę.

- G-g-gówno! Hilda ma tylko jedne imię i jest nim właśnie Hilda! - Tina nie dała się tak łatwo zbić z pantałyku, wprawdzie może nie miała doświadczenia w rozmowie z ludźmi… ale ze sługusami zła już tak. Fakt, że tak łatwo wymieniała poglądy z kapłanem przed sobą, tylko utwierdzał ją w fakcie, iż mężczyzna tak na prawdę nie jest człowiekiem… a jeno nosi tylko ludzką skórę jako przebranie. HAHA! Przejrzała dziada i jego niecne sztuczki! Lata praktyki przechytrzania Wszechmatecznej i Wszechwładnej nioski w końcu się na coś przydały! Rangerkę czekała prawdziwie epicka walka, z prawdziwie epickim bossem! A już zaczynała tracić nadzieję, że kura naśle na nią kogoś godnego jej tajniakowego kunsztu!

- Twoje proroctwa kontra słowa Czarciej Pticy! Ty swoje racje „niby” wyśniłeś… a ona cię właśnie nazwała zdrajcą! HA! I co ty na to powiesz? Fakt, że cie rozpoznała jest co najmniej niepokojący, czyżbyście się już kiedyś spotkali? Na przykład na Ściśle Tajnym Spotkaniu Agencji Terrorystycznej Animalsów? Gadaj kim jesteś! Zapewne bażantem albo inną kuropatwą… już ja wyczuje ptasie trele. Zdejmuj maskę i pokaż prawdziwe oblicze! Oszukujesz biednych ludzi po to by ich wypatroszyć i przebierać się podczas podróży z miasta do miasta by szerzyć zło i występek! PRZEŻYŁAM ZBYT WIELE BY DAĆ SIĘ NABRAĆ NA TWOJE MARNE GIERKI!

- To było lata temu i byłam pijana… - kura uściśliła swoje stanowisko z niekrytym zażenowaniem. - Będę wdzięczna, jak nie zaczniesz wyciągać starych brudów na światło… świec. - gdaknęła skonsternowana rudopióra, przyglądając się otoczeniu.

- CICHO! - Tina powoli nie wiedziała na kim ma skupić swoje spojrzenie. Oczy latały jej we wszystkich kierunkach. Łypała groźnie to na grupkę ludzi, to na siostrę, kurę, kapłana, kurę, kostur, świeczkę, totem, kurę, siostrę, jakiegoś brudasa, sufit…
- Nie będziesz mi mówił jak mam żyć! - wznowiła swoją tyradę. - Przez te wszystkie lata nauczyłam się wszelkich sztuczek i niedozwolonych chwytów jakimi ta ptica obraca w swoich skrzydłach. Na kilometr potrafię wywęszyć sługę zła, który ma zamiar odbić ją z mej niewoli I TYYY… TYYYY CAPISZ JAK CAŁA GÓRA TAKICH PODSTĘPNYCH SZELM! Niech przybędzie nawet i ośmiornica na nibynóżkach! Rozwalę ją i ciebie i każdego, słyszysz Hilda?

I wtedy do scenki dołączyła Kat… z napadem na bank.
Bliźniaczce opadła szczęka i nie wiedziała, czy ma zdzielić laskę w łeb by się opamiętała, czy może zacząć zbierać fanty. Machała nożem na lewo i prawo, jakby ten był pochodnią, a ta się rozglądała po ciemnym pomieszczeniu. Dopiero gdy zaczęła obracać się dookoła siebie, stwierdziła, że to co robi jest bez sensu i przywołała się do porządku.

- W-w-whit ogarnij cycki! - Winchester machnęła na siostrę, by ta przestała stać i się gapić jak ciele w wymalowane wrota. - Mamy dwie naładowane na maksa spluwy i nóż! - ostrzegła zgromadzonych, jakby nie było to jeszcze dla wszystkich jasne. - Już dwóch z waszych uciapałam tymi o to rękoma… - dziewczyna powoli przesuwała się w kierunku grzędy z boginką chaosu na szczycie, ale tak by cały czas być twarzą do zgromadzonych, gotowa odpierać każdy atak.

- Jednego z karabinu, już się tak nie przechwalaj! - Hilda była wdzięczna, że rangerka przestała ciągnąc temat jej nieszczęsnego skoku w bok z „prorokiem”, ale była tylko Hildą i musiała wtrącić swoje trzy grosze.

- Stul dziób! Zabieramy kurę i… kasę… - dziewczyna dała znak siostrze by ta w końcu zaczęła zachowywać się jak na bojówkę należy. - I tym razem daruję ci życie przeklęty drobiu w przebraniu! Tak do ciebie mówię fajfusie! Ale następnym razem wsadzę ci granat w dupę i każdemu kto wpadnie na odbijanie MOJEGO WIĘŹNIA! - na sam koniec wyrzuciła ręce w powietrze chrypiąc na całe gardło. - POKÓJ NA ŚWIECIEEEE!!!

- Po prostu nie zostało ci zdradzone imię Czerwonego Ptaka Władzy. - rzekł całkiem spokojnie facet w habicie mimo, że musiał już podnieść ręce do góry przed napaścią gangerki w chuście ze spluwą w łapach. - I oczywiście, że nazwała mnie zdrajcą. Wydawało mi się, że jesteś na wystarczającym stopniu wtajemniczenia by to pojąć. - dodał, nawet wracając nieco do tego swojego tonu spokojnej wyższości nad mniej wtajemniczonymi w sprawy mistyczne. - Zamierzam zmusić ją do posłuszeństwa przy pomocy odpowiednich rytuałów i zaklęć, więc oczywiste, że jest jej to nie w smak. Niestety bez odpowiednich rytuałów pakt będzie nieważny, a właściwie nie da się go zawrzeć. - dodał nieco smutniejszym tonem, jakby tu dostrzegał prawdziwą trudność, czy nawet dramatyzm całej sytuacji.

- Jeśli wiesz o naszych kontaktach powinnaś też wiedzieć jaki miały charakter. Musiałem podszyć się pod jej adepta, by zdobyć potrzebne informacje i wkupić się w jej zaufanie. Ale to co wówczas robiłem, robiłem dla dobra nas wszystkich i naszego szczęścia w Królestwie Niebieskim. Robiłem to z miłości do naszych braci i sióstr w wierze. - dodał, nieco nawet urażonym tonem, słysząc zarzuty Tiny pod adresem swojej przeszłości. Zupełnie jakby był faktycznie dobroczyńcą ludzkości, a spotykał się ze zwyczajową pogardą i nierozumieniem.

- Zdrajca! Zaufałam ci! Miałeś być moim awatarem na tym padole! Moim czempionem! Ale wzgardziłeś tym! Zemszczę się za to! Przysięgałam, że się zemszczę i uczynię to! - Hilda jak nazywała ją Tina, czy Czerwony Ptak Władzy jak nazywali ją ci tutaj, zaperzyła się na całego gdacząc i strosząc pióra i grzebyk z wściekłości na tamto wspomnienie. - Poza tym miałeś już do tego nie wracać co się wtedy działo! - zapiała rozżalona i wściekła jednocześnie matka chrzestna zwierzęcej mafii.

- A ja nie chciałbym być niegrzeczny moje dziecko, ale od ciebie również zajeżdża. - odparł z sadystycznym uśmieszkiem prorok, patrząc na Tinę kpiąco. - Widocznie przebywając w pobliżu Ptaka Władzy wystarczająco długo zostałaś spaczona. Zwłaszcza przy tak licznych kontaktach z jej sługami. - wskazał krańcem kostura, mniej więcej na pobandażowane członki i ciało rangerki. - To jest niestety cena z jaką niestety muszą się liczyć nieliczni Wybrani stojący na straży wejścia do Królestwa Niebieskiego. Moc Ptaka Władzy oczywiście przyciąga jej sługi na takich Wybrańców. I zaprawdę powiadam ci, że nim nastanie kolejny świt spotkasz się z wielogłową bestią i wielonogim potworem. Widziałem to w swoich wizjach. - dodał już poważnym tonem, coś co wyglądało jak ostrzeżenie. No, albo nawet pogróżka.

- Ale ja jeszcze nigdy nie robiłam napadu. - mruknęła, jakby zafascynowana i zaskoczona jednocześnie bliźniaczka Tiny, opuszczając ramiona i przyłączając się do celowania do zgromadzonych ludzi.

- No ja też nie. - mruknęła ochoczo Kat, ale jakby po niewczasie zmitygowała się, że tym chyba akurat nie powinna się chwalić w tej chwili. Więc chyba mając nadzieję, że ofiary napadu nie słyszały tego zwierzenia szczerości, zaraz ryknęła głośniej na całe gardło, jakby chciała zakrzyczeć poprzednią wypowiedź. - Wszyscy pod ścianę! I łapy na ścianę! Ale już! - wrzasku dodał animuszu kolejny wystrzał w sufit. Czy tamci słyszeli poprzednie wyznanie, czy kombo wrzasku broni i wystrzałów zrobiło swoje, nie było do końca wiadome, ale zwlekając i dość nieśpiesznie poszurali butami i nogami pod jedną ze ścian. W takiej pozycji już ten napad wyglądał całkiem przyzwoicie. Zupełnie jak w książkach, komiksach czy filmach.

- Spokojnie bracia i siostry. To tylko kolejna próba. Czerwony Ptak Władzy musi poddać próbie te trzy zbłąkane dusze, by osądzić, czy są godne Królestwa Niebieskiego. Poza tym czeka je próba w samotności nim wstanie kolejne słońce i w tym im nie możemy pomóc. - prorok uspokoił swoich wiernych i dając im przykład sam stał grzecznie pod ścianą z wyciągniętymi rękami. Tak też postąpiła reszta jego wiernych. Whitney ruszyła w stronę tej ludzkiej ściany, chcąc pewnie ich obrabować, jak należy przy porządnym rabunku, a Tina w stronę siedzącej na swoim specjalnym miejscu kurze. Ta patrzyła na nią szyderczo i wyczekująco knując oczywiście coś przeciwko swojej pogromczyni. Na pewno miała pod skrzydłem jakiś plan i nie zawahała się go użyć.

Facet był śliski jak worek węgorzy, a kura wściekła jak pierwszego dnia jajecznych tortur. Tina błądziła wzrokiem między tą dwójką, nie mogąc się zdecydować, kogo z nich nienawidzi bardziej.
- Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz. Nie zamydlisz mi tu oczu, mój cel jest jeden, niezmienny i niezachwiany, a jest nim pokrzyżowanie szmacie planów! ... Po za tym, nie dostałam zaproszenia na te twoją imprezę… zaraz gdzie to miało być? A, w Królestwie Niebieskim. Także sorry gregory, ale nie dziś, ani jutro… ani nawet za sto lat. - groźbę o wieloczłonkowych potworach rangerka „dyplomatycznie” przemilczała. Skoro gość jest na tyle głupi by swojego wroga uprzedzać przed atakiem, to nie pozostaje jej nic innego, jak z tego skorzystać i się porządnie przygotować, bo na jej nosa… szykuje się niedługo niezły wpierdol.

- Laski, ruchy, ruchy… nie mamy całego dnia, a wróg u bram. - ponagliła je, gdy znalazła się blisko Hildy by móc ją złapać. Kokoszka piuknęła buńczucznie i zaraz zaczęła pedałować łapkami w powietrzu, gdy dziewczyna chwyciła ją i przycisnęła do piersi. Rozdrażniony pierzak uczepił się dziobem w podbródek rangerki, osiągając prędkość światła w cyklowaniu.
- Puszczaj mnie ty mała… DARUJTA SE TE TALONY, przecie widać, że nic przy sobie nie mają… - a nawet jeśli mieli, to Tina miała to czego chciała i nic więcej do szczęścia nie potrzebowała. Z drugiej jednak strony, Kat się nieźle spisała i może potrzebowała… nagrody?
Winchester przyglądała się przez chwilę uzbrojonym, po czym zaczęła się powoli wycofywać.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 12-08-2016, 18:21   #324
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
kilkadziesiąt godzin wstecz...




Wyspa, okolice Cheb; godzina przed natarciem.



Świt zbliżał się nieubłaganie, Cheb leżało już na wyciągnięcie ręki… dotarli w jego okolicę grubo przed pojawieniem się słońca. Czas spokoju się skończył, brakło go na tak wiele aktywności. Pomyśleć, że jeszcze wczoraj Savage chciała znać odpowiedzi na pytanie kiedy ruszają na wojnę i czy jest szansa, aby sprawę załatwić polubownie. Odpowiedź na ostatnie pytanie pozostawała wciąż taka sama – nie, nie można. Gangerzy żyli wojną, oddychali nią. Krążyła im w żyłach, wymieszana z krwią w równych proporcjach. Chodzący chaos, żywe niebezpieczeństwo. Personifikacja szaleństwa, nieustępliwości i czegoś, czego lekarka nie potrafiła sprecyzować. Nieuchwytnego elementu, migającego na dnie wilczych oczu.
Uśmiechnięta twarz dowódcy wisiała nad niewielką dziewczyną, lecz ona wpatrywała się urzeczona w czarny prostokąt z wytrawionym logiem – identycznym jak te z noża, wiszącego dumnie na udzie gangera.
Znów ją zaskoczył… i nawet nie chodziło o przemyślany dobór prezentu, poniekąd dość wymowny. Zupełnie jakby ganger serio nie chciał, aby lekarka gdzieś się zapodziała. Tą jedną drobnostką podniósł jej szanse na przeżycie w dziczy z zera całkowitego do niskich, ale dodatnich temperatur w skali Celsjusza. Jednak większym zaskoczeniem była grawerka, na widok której dziewczynie momentalnie zrobiło się cieplej nie tylko na sercu. Naraz trzaskający dookoła mróz nie stanowił już problemu, tak samo jak niepokój o wszystko i wszystkich. Odeszły na chwilę niczym ręką odjął.
- Dziękuję, to… cudowny prezent. - wpierw uruchomił się podstawowy program, dostosowany do tego typu okazji. Prezent… kiedy ostatni raz dostała od kogoś prezent? Chyba…
Potrząsnęła głową, skupiając się na tym co tu i teraz. Wczesna wiosna, przymrozek, chwila przed świtem. Wilcza godzina - tak chyba nazywano tę porę, a może inaczej to leciało?
Zaskoczenie zostało zastąpione przez rozkojarzenie, gdy Savage wpatrywała się w przedmiot wielkości karty kredytowej, spoczywający w bladych dłoniach, a darczyńca powoli i bardzo łopatologicznie wyjaśniał co i jak działa, czego użyć w razie danej sytuacji. Podziałało, zakodowała w szarych komórkach potrzebne dane.
- Widzę pewien problem - zaśmiała się cicho, podnosząc podarunek na wysokość oczu. Chwile mu się przypatrywała, przekrzywiając rudą łepetynę pod różnymi kątami - Teraz pozbycie się mnie będzie jeszcze trudniejsze.

- Lepiej się nie gub, bo będę musiał posłać Bliźniaków za tobą, a mamy sporo i bez tego do roboty. - odpowiedział nie do końca na żarty i nie do końca na serio.

- Zrobię co w mojej mocy... przywiążę sznurek do jednego nadgarstka, aby odróżniać lewo... i to drugie lewo - mruknęła potakująco i wspiąwszy ciało na palce, oparła się dla utrzymania stabilnej pozycji o ramię gangera. Stała wyprostowana, balansując na czubkach palców stóp dzięki czemu wypowiedzenie niewerbalnego “dziękuję” obyło się bez uwłaczającego godności podskakiwania. Przez chwilę stała z wargami przyciśniętymi do jego warg, starając się nie myśleć, że być może widzą się ostatni raz. Sporo roboty oznaczało nic innego jak natłok ołowiu, przemocy i agresji… śmierci, zniszczenia. Na samą myśl o kolejnej wojnie Savage chciało się płakać. Najchętniej nigdzie by Guido nie puściła, wiedziała jednak, że jest to płonne marzenie którego nie da się spełnić nawet za cenę duszy.
- Mogę mieć prośbę? - spytała zamiast robić mu wyrzuty i błagać aby zawrócił podkomendnych. Było na to za późno… ale nie na wszystko. Musiała oprzeć obie ręce o jego tors, aby zachować równowagę.

- No? - spytał krótko patrząc na nią pytająco.

Przez chwilę Alice mieliła w głowie sam początek tego co chciała powiedzieć, nie mając pojęcia jak zacząć bez śmieszności i naiwności. I jak zagłuszyć pękające, rozpadające się na kawałki serce.
- Wiem że to wojna, a ona rządzi się swoimi prawami i różnie może być… - zaczęła ochryple, wyduszając każde ze słów na siłę. Ona, zwykle wygadania ponad wszelką miarę i pojęcie, teraz nie wiedziała jak sformułować myśli i wyrazić je na głos - … że nikt nie jest kuloodporny, mimo tego mogę cię prosić żebyś na siebie uważał i wrócił w jednym kawałku? Pamiętam co mówiłeś: nie jesteśmy wieczni, a jedynie sława o nas może taka być… ale mam ją gdzieś. Nie chcę czegokolwiek bez… bez ciebie. Po prostu... - głos uwiązł jej w gardle, gdy coraz mocniej zaciskała palce na schowanych pod skórzaną skorupą barkach. Próbowała patrzeć dowódcy w oczy, lecz było to ciężkie kiedy chciało się płakać. Runnersi nie płakali, przynajmniej nie kiedy ktoś widział.

- Oooo, jakie romantyczne. - uśmiechnął się nieco kpiąco szef całej wyprawy, patrząc z góry na niewysoką lekarkę o mało współczesnym języku i manierach. - Ale nie dygaj, wyjdziemy z tego cało! - klepnął ja dla otuchy w ramię w przyjacielskim geście. - I też na siebie uważaj i pamiętaj, że do cholery nie zbawisz całego świata i nie uratujesz każdego jełopa. Skup się na sobie i na nas. I nie daj się zabić. - uśmiechnął się jeszcze po czym puścił jej oczko, Zdjął drobne dłonie ze swoich barków, kierując je ku dołowi i tam zostawił, po czym odwrócił się i przeszedł przez drzwi. Zaraz za nimi znajdował się korytarz prowadzący do kolejnych drzwi, a te już wychodziły na dookolny balkono-korytarz wokół jednej z większych sal. Tam zgromadziła się lwia część wyprawy i z góry widać było te całe morze ciał i głów. Bez tych samochodów i motorów zdawało się być ich jeszcze więcej niż na parkingu przed kręgielnią. Choć pewnie było to złudzenie spowodowane tym, że byli tu sami ludzie bez pojazdów, a sala mimo że duża, nie umywała się ogromem do parkingu przez kręgielnią.
- Sand Runners! - krzyknął ze swojego podwyższenia. Głowy już wcześniej w większości zwrócone na ruch na galeryjce teraz podniosły się jak jedna fala poddani jakiemuś zaklęciu ku postaci szefa - Sand Runners! - krzyknął jeszcze raz, tym razem gdy już patrzyli na niego rozległy się z dołu zachęcające okrzyki, gwizdy czy pozdrowienia choć dość chaotyczne. Większość czekała co dowódca ma do powiedzenia.

- Runnerzy! - krzyknął jeszcze raz i ruszył w dół schodów energicznie zbiegając po nich. - Runnerki! - przystanął na półpiętrze wychylając się za nią tak mocno, jakby miał zamiar spaść czy skoczyć, a w głosie dał się słyszeć ten wilczy, szarmancki uśmiech za jaki uwielbiało go wiele kobiet. Nie jak wodza, gangera czy szefa, ale właśnie drapieżnego faceta. Teraz też wskazywał na jakąś dziewczynę w kurtce, z dołu dała się słyszeć fala śmiechów i uśmiechów, gdy znów i mężczyzn i kobiety rozbawił kolejnym trikiem - za to też go uwielbiali. Nie był zdystansowanym sztywniakiem “wożącym się” po dzielni i skrywającym się za maska ceremoniału czy tytułów. Kompletnie nie nadawał sie na kolejnego Schultz’a w garniaku i krawacie, choć pewnie i w podobnym stroju wyglądałby dobrze i czuł się swobodnie, tak samo jak w wojskowych butach, bojówkach i skórzanej kurtce. Był jednym z nich, ubierał się jak oni, mówił jak oni i żył jak oni. Choć mało kto miał taką pełną paletę wdzięku, finezji, bystrości, siły i klasy.

- Jak wiecie ruszamy na wyprawę. Kurwa! Już na niej jesteśmy! - zbiegał po kolejnych schodach, gdy zaczął do nich krzyczeć, ale klepnął się w czoło jakby się zorientował, że strzelił gafę. Zatrzymał się znów błaznując na zblazowanego gamonia. Wszyscy na dole wiedzieli, że to kolejna maska i poza wyliczona na to, by ich rozbawić. Specjalnie dla nich, bo przecież tam pod czaszką przykrytą czarną grzywą krył się umysł ostry jak brzytwa. Na pewno docierało do większości zebranych, że to chwyt pod publikę. I kompletnie im to nie przeszkadzało. Przez dziesiątki ust i gardeł przelała fala śmiechu, gdy widzieli jak szef ponownie odstawia ten swój show. Wyczekiwali. Zaczął jak należy od preludium i gry wstępnej, mile rozbudzają ich ciekawość i przykuwając uwagę. Ale na pewno nie zebrał ich tu żeby się tylko powydurniać.
- Ale ta wyprawa… będzie inna niż wszystkie! - zatrzymał się nieruchomo łapiąc za poręcz schodów i nagl,e tak jak się spodziewali, głos mu stwardniał tak samo jak spojrzenie. Czekali. Widzieli jak wodzi po zebranych twarzach i głowach czujnym wzrokiem, szukając słabych czy nielojalnych. Patrzyli to na siebie nawzajem to na niego, zastanawiając się co właściwie ma na myśli. W końcu wszyscy spodziewali się wrócić do tego bunkra odkąd go znaleźli w zimie. Wyprawę też zaczęto przygotowywać niedługo po powrocie z zasypanego śniegiem Cheb.
- Będzie inna niż wszystkie nasze wyprawy, rajdy, walki, kontrakty jakie robiliśmy dotąd! - krzyknął unosząc do góry palec podkreślając jeszcze bardziej ten fakt i rozbudzając ich ciekawość. Cel był faktycznie mało typowy, ale przecież spodziewali się tego. I już nie z takimi rzeczami dawali sobie radę. O co więc chodziło Guido, znowu coś wymyślił? Co dostrzegł, co przegapili wszyscy inni?

- Ta wyprawa będzie inna, bo przyniesie nam dom! Nowy dom! - oświecił ich nagle co do celu głównego wyprawy. Gdy padły te słowa przez chwilę trwała cisza. Nie tego się spodziewali. Przecież mieli dom! Każdy z nich! Dopiero co go opuścili! No tym razem Guido przesadził… dał się słyszeć rosnący tumult zwiastujący opór i niezgodę.
- Tak dom! Nowy dom! Nową bazę! Taką jakiej jeszcze nigdy nie mieliśmy! Ani wy, ani ja ani nawet jebaniutki Schultz! Bezpieczny! Z działającym zasilaniem! Ze sprawnymi lodówkami, kiblami, telewizorami, kompami, muzą i co tam jeszcze na ten prąd chodzi! Bez limitu! Lubicie Cylinder? - spytał i otrzymał parę potwierdzeń. Rodzące się niezadowolenie zostało na razie przytłumione ciekawością i kolejnymi rewelacjami. Dali mu więc mówić dalej. Skoro miało być jak w Cylindrze na którego mało kogo z nich było dotąd stać, warto było posłuchać.

- Tak! Tam w tym schronie działa zasilanie! Mają kamery i zamykane kodowo drzwi! Żyją tam już od paru miesięcy i łażą wśród tych wsiurów jakby nigdy nic! A jeśli udało im się przywrócić zasilanie to może być tam jak kiedyś przed wojną! Światło, nie ciemność! Chcecie dalej mieszkać w Det? - spytał raczej retorycznie, ale jak już spytał od razu słychać było kilka twierdzących pomruków czy uwag. Tak chcieli! Pewnie, ze chcieli! urodzili się tam i wychowali. Byli dumnymi Detroitczykami do cholery, mieli Ligę, Wyścigi, Cylinder, Jay, Patti, Dzikiego i kupę fur których zazdrościli im chyba wszyscy na świecie! Pewnie, że chcieli tam mieszkać! Tam, a nie gdziekolwiek indziej!
- A jak długo da się tam mieszkać? Ile czasu minie, nim skończy się paliwo? Kim i czym się staniemy bez paliwa? Kiedy wykończą nas hordy Hegemona, starcia z czarnuchami z Camino, czy Schultz nie dokuma się z Collinsem, by dokończyć swoje porządki? Nie moi drodzy! Detroit jakie znamy wkrótce się skończy! I jak się skończy dobrze będzie mieć własne miejsce na tym świecie! Taką kurwa zaklepana kryjówkę na czarną godzinę! I ta wyprawa właśnie ją nam da! Tam są gamble! Skarby! Czego kurwa szukamy w Zakazanej? Schronów! Za co ludzie dają się pokroić i postrzelać, by się dorwać do takiej miejscówy? Za info o schronach! O nieskażonych miejscach, gdzie da się żyć! Gdzie można przed nosem zamknąć wrogowi drzwi, nawet jeśli ma wyrzutnie czy granaty! - nawiązał wyraźnie do zimowego epizodu, gdy musieli odbić się od pancernych wrót Schronu, bo wszystko co mieli i starczyłoby do zrównania wiochy po drugiej stronie jeziora było za mało, aby zrobić coś poza zeskrobaniem farby z tych wrót.

- Co kitramy najbardziej, poza majtkami Patti i własnymi brykami? Przedwojenne technologie! Jest kurwa problem utrzymać naładowaną latarkę w sprawności! Teraz będziemy mogli mieć naładowane cały czas! Myślałem o splądrowaniu tego miejsca! Tak! Taki miałem plan jak dowiedziałem się w zimie o tym miejscu! Ale do kurwy nędzy jak?! To jest na Wyspie! Nie załadujemy tego na samochody i nie wrócimy do naszego Det! To nie byłby rajd, tylko grzebanie się! Ale wszystko znika, jeśli nie zamierzamy tego wynosić na zewnątrz. Nie więcej, niż potrzeba na wymianę tu czy tam! Wówczas mamy wszystko dla siebie! Wszystkie te skarby! I to nadal nie wszystko! Gdy je zdobędziemy, możemy wrócić do Det! Jako zwycięzcy! Obładowani gamblami ze Schronu! I ten schron jest ogromny! Pomieści i nas i naszych bliskich! Będziemy mogli zabrać kogo będziemy chcieli! A wiecie kto będzie chciał? Wszyscy! Bo wszyscy zawsze chcą być ze zwycięzcami! Gdy zdobędziemy ten bunkier będziemy zwycięzcami i nikt nam go nie odbierze! Będziemy mieć na własność naszą własną Wyspę Skarbów, z naszymi foczkami i bliskimi! Dla nich musimy to zdobyć! I dla naszej wspólnej przyszłości! Bez potworów z Ruin, patrzenia pod nogi, czy z kanałów nie wyłazi właśnie jakiś hegemoński sługus, bez czających się za rogiem czarnuchowych nożowników, albo fiowaniu czy schultzowi snajperzy sobie coś ubzdurał jeden z drugim, że dobry dzień któregoś z nas i naszych bliskich właśnie rozwalić! Tego od lat właśnie szuka stary pierdziel! Bo kurwa nie jest przecież głupi! Co jak co, ale na jakości się zna! A my mu sprzątniemy sprzed nosa taką miejscówkę! Kto wie, może sam Ted nam się pewnego dnia pokłoni przed bramą? - zapytał rubasznie, a wizja skamlającego pod Runnerową bramą Schronu Ted’a była tak niedorzeczna, że wreszcie tu i tam dał się słyszeć jakieś parsknięcie śmiechu. Dalej jednak dominowała cisza i wyczekiwanie. Najwyraźniej szef świetnie znał słabości, obawy, strachy i nadzieje swoich ludzi, więc wiedział jak zagrać, aby ich przekonać nawet do tak ekstremalnej dla nich wizji.
- Tak wiem, śmieszna sprawa, ale jak najbardziej realna! Przyśle swoich ludzi jeśli sam się nie pofatyguje, albo mu z kurwicy gul się nie przekręci na druga stronę! - tym razem śmiechów było więcej. - Bo przyjdzie! To macie jak w banku! My wiemy więc i on jak nie wie, to się w końcu dowie! To jest jak Wyścig! Możemy wystartować pierwsi i pierwsi go wygrać! Ale Wyścig już się zaczął i trwa! W tej chwili to my jesteśmy najbliżej mety, ale inne załogi też tu się zjawią! Zjawią się na pewno bo też wiedzą, albo się dowiedzą jaka to świetna lokacja! - pokiwał głową i w głosie dało się słyszeć przekonanie o pewniku w tym równaniu. Odwołanie się do alegorii Wyścigów było mistrzowskim posunięciem, gdyż trafiało do wyobraźni słuchaczy, a każdy Detroiczyk jarzył co to jest Wyścig, konkurencja, wrogie ekipy i że zwycięzca może być tylko jeden.

To, że Schultz poluje na takie miejsca i ku złości reszty gangów kitra je, albo sprzęt stamtąd dla siebie, było powszechnie wiadome na ulicach. Więc faktycznie mieli okazję wyprzedzić go w tym wypadku.
- Chcecie być frajerami?! Odbijać potem ten Schron z łap Schultza, Ósmej Mili, czy innych czarnuchów? Co potem? Będziemy patrzeć na siebie w kręgielni i udawać, że nas tu wcale nie było? Że kurwa ktoś inny był tu w zimie? Że daliśmy się wyfrajerzyć jakimś cienkim chujkom w gajerach? Że kurwa nas wydymali, zgarniając miejscówę i zabawki dla siebie? I całe miasto będzie wiedzieć i rechotać że nas wyrolowano! Tego kurwa chcecie?! By nas zapamiętano jak wydymanych frajerów bez jaj?! Co nie umieją złapać szansy za rogi i jej wyruchać, by błagała o powtórkę?! Coo?! - wydarł się tym razem ze złością i wściekłością, jawnie ich podburzając, ale udało mu się. Pierwszy raz dały się słyszeć gniewne pomruki i niezgoda na takie zgapienie szansy. Nikt nie chciał być frajerem, a jeśli ktoś miał niefart to się z tym kitrał i ściemniał, że nie było sceny w ogóle. Ale sprawy takiego kalibru nie dałoby się ukryć na mieście. Wszyscy wiedzieli już gdzie byli w zimie, nawet jeśli jeszcze nie widzieliby o Schronie. Jakby w końcu gruchnęła wieść co tam jest i kto inny dossał by się do tego korytka, całe miasto uznałoby ich za frajerów, albo tchórzy.

- A może nie?! Może wolicie być ze mną?! Z Guido! Na mecie! Wśród zwycięzców! Wśród najlepszych z najlepszych! Wśród farciarzy którym się udało! Którym całe miasto zazdrości sukcesu! Od którego bram odbiją się wszystkie Schultz’e i czarnuchy! Gdy będą latać za nami byśmy ich przyjęli w swoje szeregi, albo łasić się by dostać garść gambli których nie będzie można dostać nigdzie indziej! Całe miasto będzie u naszych stóp! Bo całe miasto uwielbia sławy, wyścigi i zwycięzców, a my właśnie będziemy nimi w tym wyścigu! To jak?! Jesteście ze mną?! - wydarł się, ale już w trakcie jak mówił aplauz zaczął nasilać się i rosnąć. Tak! Mówił tak jak oni! Tak właśnie sprawy miały się w ich Det! Jeśli miałeś gamble, zrobiłeś czaderski numer, wygrałeś wyścig, wyrolowałeś czy pobiłeś inny byłeś zwycięzcą, a z takimi każdy się liczył i każdy dążył, by nim być choć trochę! Numer jaki proponował im szef był taki, że każdy z nich mógł być wśród elity i potem być kojarzony jako jeden z bandy Guido która wyrolowała wszystkich i dorwała się do Wyspy Skarbów, teraz mając ją tylko dla siebie! Każdy chciał być w takiej bandzie!

- Ale nie będzie to łatwa wyprawa! Tam siedzą jakieś cwele i na razie te zasilanie i technika będą użyte przeciw nam! Ale damy radę! Jesteśmy Sand Runners, do cholery! Sand Runenrs sprostają wszystkiemu i każdemu! Jak trzeba tych cweli przecwlujemy, a jak nie to na pewno Edi to zrobi! - ostrzegł ich, ale zaraz zamaskował to żarcikiem, zaś wzmianka o Edim i jego preferencjach wywołała znowu falę radości. - Od techniki mamy Jednookiego i Krogulca. Poradzą sobie z nią, resztę załatwią nasze spluwy i noże. - pokiwał głową z zaciętym wyrazem twarzy nie wróżącym przeciwnikowi nic dobrego. Na chwilę zamilkł, lecz już rozbudził i rozpalił entuzjazm swojej bandy. Jak coś nie było stalo czy ołowioodporne na pewno by sobie poradzili! Jak zawsze!

Ktoś zaczął w końcu skandować, a potem te kilka sylab rozlało się jak fala po zebranym tłumie.
- Gu - i - do! Gu - i - do! Gu - i - do! - miał ich! Kupił ich lojalność i zapał do wyprawy w takim kształcie jakim sobie zaplanował. Bez żadnych podchodów czy ustępstw. Przedstawił im swój plan, a oni w końcu na niego przystali. Dał i cel i plan. Ale teraz oni chcieli wodza który ich poprowadzi do tego wymarzonego celu. Szedł już wśród nich, wśród wiwatujących tłumów skandujących jego imię. Szedł i się uśmiechał. Zrobił gest rozkładania rąk, potem przyłożył dłoń do ucha prowokując ich i to udanie do wzmożenia aplauzu, co spotkało się z potwierdzeniem, aż w końcu rozłożył ramiona w niby przepraszającym geście z parodią miny pt. “no co ja mogę?”, a tłum już wiedział czego się spodziewać i był wchodził w stan graniczący z ekstazą.

- Rrrrruunerzyyyy…. – niczym pierwszorzędny dyrygent zaczął tak znany wręcz firmowy okrzyk. Prawą pięść niespiesznie przygiął do torsu ewidentnie szykując się by ją wyrzucić w górę. Cała banda zaczęła wyć opętańczo, aż dysząc z podnieconego oczekiwania i niecierpliwości na jego sygnał.
- Aataakujemyy! - zawył i wystrzelił pieść w górę dając sygnał na jaki czekali. Żywa fala jego żołnierzy zawrzała jak jedno, wielkie, zbiorowe, żywe stworzenie połączone myślą, wolą w jeden organizm. Po czym na jeden ruch ręki wodza rzucili się, jakby ktoś nagle dał sygnał do ewakuacji. Biegli przez schody, po poręczach, wspinali się po ścianach. Odpychali i popychali się nawzajem byle tylko dotrzeć do wyjść na powietrze prędzej, szybciej, zając miejsce w pierwszej fali ataku! Byli gotowi walczyć, zabijać, rozrywać, strzelać i siekać, cokolwiek by im stanęło na drodze! Wkrótce gdy końcówki tego tłumu który był tu jeszcze przed chwilą kończyły znikać za drzwiami na środku sali została pojedyncza postać w skórzanej kurtce, o czarnych włosach i z nożem surwiwalowym przypiętym do uda.

Odgłosy kroków i krzyki tłumu powoli nikły w oddali, zagubione między korytarzami, aż finalnie zmalały do pogłosu szumu na granicy rejestrowania zmysłów. Zbyt cichego, aby wyłowić pojedyncze słowa, jednak na tyle głośnego, by ciągle dawać o sobie znać. Nim resztki podniosłej atmosfery zdążyły wyparować, zza pleców gangera rozległo się klaśnięcie. Wpierw jedno, po dłuższej chwili drugie i kolejne - każde powolne i wyważone, bez dyktowanego entuzjazmem pośpiechu. Po tym co właśnie zobaczyła i usłyszała, Alice potrzebowała chwili na zastanowienie. Słyszała niegdyś, że propaganda, zarówno w treści, jak i w formie, tak powinna być ukształtowana, aby pozyskać masy. Jedynym kryterium jej poprawności było osiągnięcie sukcesu w praktyce. Na dużym ludowym zgromadzeniu najskuteczniejszym mówcą nie zostawał ten, kto był najbardziej bliski wykształconej części słuchaczy, ale ten, który zdobywał serca tłumu. Guido się udało… na tę chwilę, lecz co dalej? Biorąc udział w owym spektaklu, nie mogła pozbyć się gorzkiego wrażenia, że celem obecnego społeczeństwa nie jest ukształtowanie się w zgromadzenie mądrych ludzi, ale raczej zebranie niebezpiecznego tłumu dającego się łatwo poprowadzić w określonym kierunku, szczególnie jeżeli inteligencja poszczególnych jednostek jest ograniczona… zacisnęła pięści z całej siły aż paznokcie przecięły skórę wnętrza dłoni, przywracając dziewczynie zdrowy, mniej ponury oraz cyniczny osąd sytuacji. W sercu pustyni, czy wśród tłumu i tak pozostanie równie zagubiona co do tej pory, więc jaka różnica gdzie i przy kim się znajdzie? Ludzie podobno żyli tak jak śnili - samotnie. Każdy w swoim prywatnym jądrze ciemności.
- Widziałam kiedyś przemówienia pewnego człowieka. Miał na imię Adolf i posiadał śmieszny wąs pod nosem, bardziej przypominający… nieważne. Wołali na niego Fuhrer, w latach czterdziestych ubiegłego wieku stał na czele jednej z najskuteczniejszych armii, zaś jego polityka wstrząsnęła całą Europą i ówczesnym światem. Rozpoczął Drugą Wojnę Światową. Niepozorny gość, co zabawne niespełniony malarz… potrafił jednak porywać tłumy - w jej głosie pobrzmiewała zaduma, gdy schodziła niespiesznie po schodach kilka minut temu pokonanych przez dowódcę gangerów. Powtarzała jego ścieżkę z tą różnicą, że nie przemawiała do masy, a jednej duszy. Wydźwięk rozmowy też był kompletnie inny. - Zastanawiasz sie pewnie po co ci to mówię, po raz kolejny zapewne irytując i przyprawiając o usilną chęć aby skręcić mi kark, lub chociażby wrzucić do jeziora dla spokoju i higieny psychicznej najbliższej okolicy? - zeskoczyła z ostatniego stopnia, ruszając prosto do stojącego między nią a drzwiami wyjściowymi mężczyzny w skórzanej skorupie.

Czasem aby wyciągnąć od kogoś to czego sam nie chce powiedzieć, trzeba było sięgnąć po metody niekoniecznie miłe i konwencjonalne. Złość, wściekłość - uczucia destruktywne i niebezpieczne - miały to do siebie że pod ich wpływem ludzie zdradzali ukryte myśli, intencje. Prawdę, zamiast pięknie opakowanych i wyćwiczonych kłamstw. Manipulacja miała wiele imion, obierała wiele ścieżek i mogła kończyć się na wiele sposobów. Chociażby poważnym kalectwem, gdy rozmówcy puszczały nerwy, do czego systematycznie i z premedytacja lekarka doprowadzała od dłuższego czasu, fundując Guido huśtawki nastroju. Stosowała ns nim łasiczą mowę, odkąd tylko trafiła do Detroit po zimowym wypadzie do Cheb. Kwestia przetrwania, badania terenu. Każdy miał swoje metody.
Teraz zaś z wyżyn euforii miała zamiar sprowadzić go poza granicę tolerancji, za jaką czaiła się szybka, brutalna śmierć, doprawiona nienawiścią równie gorącą, co podpalony kanister benzyny… lecz potrzebowała odpowiedzi, pilnie. Chciała odkryć prawdziwą twarz wilkookiego mężczyzny, ujrzeć co skrywa pod fasadą wystudiowanym min. Zobaczyć, przeanalizować. Teraz… nim ruszy w teren. Bez kłamstw, bez masek. Zrozumieć. Aby to uczynić, musiała go wyprowadzić z równowagi po raz kolejny, modląc się w duchu, aby ten wybryk nie był jej ostatnim. Mógł ją zabić – rozwiązanie lepsze, niż ciągłe tornado domysłów i hipotez szalejące pod rudą kopułą.
- Widzisz człowiek o którym wspomniałam, choć wiele można mu zarzucić, należał do najbardziej inspirujących wodzów w historii ludzkości. Przypominasz mi go, może chodzi o kolor włosów - uśmiechnęła się dość kwaśno, wzruszając ramionami. Im bliżej podchodziła, tym ciszej mówiła, aż znalazłszy się tuż obok prawie szeptała - Napisał książkę i pomijając propagitę nazizmu w niej zawartą, jest pozycją wartą uwagi. Stwierdził w niej, że zdolność przyjmowania przez masy treści politycznych jest bardzo ograniczona, a możliwości zrozumienia ich niewielkie; z drugiej strony mają pewną zdolność zapamiętywania. Dlatego skuteczna propaganda musi się ograniczać do niewielu punktów, które z kolei muszą być lansowane w formie sloganów tak długo, aż każdy zrozumie, co przez ten slogan chce się powiedzieć. Chcę ci zwrócić uwagę na ostatnia część. Bystry z ciebie facet, wiesz o co chodzi. - tym razem uśmiechnęła się mniej wymuszenie, bez ostrożnego dystansu widocznego pomiędzy piegami gdy pokonywała kolejne stopnie.

Być może w ostatecznym rozrachunku Guido porwał się z motyką na słońce zbyt jasne nawet dla niego. Zmiana myślenia długoterminowego i zaszczepienie Runnerom idei nowego domu - brzmiało pięknie w teorii, lecz praktyka codzienna wykraczała poza ich wyobrażenia o życiu pod ziemią. Całość mogła wziąć w łeb przy pierwszym poważnym zgrzycie, lecz kto nie ryzykował… ten wedle gangerskiej filozofii, nie żył wcale.
- Swoją drogą majstersztyk. Intonacja, dobranie języka, mowa ciała… robi wrażenie. - minęła go na wyciągnięcie ręki, zmierzając do drzwi. Przystanęła pięć kroków dalej z nogą nad posadzką, niezdecydowana czy iść dalej, czy zatrzymać się całkowicie. Wybrała to drugie, stając pewniej na poplamionej podłodze i rzucając mu spojrzenie przez ramię - Winszuję. Masz dar do manipulacji ludźmi… nie tylko tymi którzy są ci potrzebni. Ktoś cię tego uczył, czy to naturalny talent?

- Manipulacji? Więc co, uważasz, że ich okłamałem? Że się mylę? Że nie mam racji? Że to o czym właśnie im powiedziałem nie jest możliwe dla nas do osiągnięcia? Że źle szacuję sytuację? - zapytał cierpkim głosem, kładąc pięści na biodrach. Wyglądał na zirytowanego jej wypowiedzią choć jak zwykle miał te swoje czujne i bystre spojrzenie.

W złym tonie jest odpowiadać pytaniem na pytanie, zwłaszcza całą ich serią. Dziewczyna pokręciła głową, parskając na poły rozbawiona, na poły zmęczona. Zmiany zawsze ciągnęły ze sobą masę reperkusji, więc i ich wspomnienie, niczym mgliste widmo na horyzoncie, prócz euforii wywoływało niepokój. Poza tym facet nie byłby sobą, gdyby nie niuchał podstępu nawet z tak niewinnym stwierdzeniu, poniekąd bardzo słusznie.
- Chyba serio jestem hybristofilką, inaczej tego nie idzie wyjaśnić...eh. Guido, czy mógłbyś przyjąć komplement “po prostu”? Uśmiechnąć się z tym samozadowoleniem które tak ci świetnie wychodzi, a nie wyszukiwać na siłę drugiego dna? - wymamrotała z przekąsem, marszcząc brwi - Zobacz… każde słowo ma wiele znaczeń, więc nie skupiaj sie tylko na jednym. Chodzi o programowanie neurolingwistyczne, dla uproszczenia nazwijmy to komunikacją perswazyjną i… ekhem, wybacz. Zapędziłam się, już wyjaśniam po ludzku - obróciła się frontem do rozmówcy i pokonała dzielący ich dystans, stając tuż przed nim tak, że aby utrzymać kontakt wzrokowy zadarła głowę wysoko do góry. Różnice językowe. Ściana, mur… i odbijająca się od ich powierzchni kauczukowa, ruda piłeczka zbyt dziwna, żeby ją traktować poważnie.

Spokój i opanowanie - co innego pozostawało? Savage wzięła głęboki oddech, by opanować natłok wątpliwości kołaczących o żebra w okolicach serca, zmuszając podsystemy odpowiedzialne za komunikację do przetworzenia założeń myślowych na mowę prostą.
- Perswazja to również rodzaj manipulacji, ale bez tego całego negatywnego wydźwięku który tak cię mierzi… złości. Tu nie ma zarzucania kłamstwa, czy braku logiki planowania. Chodzi o przekonywanie słuchaczy do swoich racji, jak ty to zrobiłeś wskazując ludziom ideę nowego domu. Mówisz, a oni słuchają i nieważne co sami w tej chwili myślą - docierasz do ich serc i dzięki temu zrobią co chcesz. To oddziaływanie na nich, tak więc można je nazwać manipulacją. Słowa, gesty, mimika, dotyk... jest wiele sposobów aby na kogoś wpłynąć i nie wszystkie są werbalne - wzruszyła ramionami jakby nic niezwykłego się nie działo i ciskanie gromów na coś takiego mijało się z celem.

- Co do twoich pytań… ciężkie, lecz wykonalne. Wiesz, że to nie zdobycie bunkra będzie wyzwaniem, a jego utrzymanie. Takie miejsca wzbudzają zazdrość i każdy chce je przejąć dla siebie. Zawiści się nie pozbędziesz nigdy. W środku tym bardziej będziesz potrzebował pewnych i zaufanych ludzi. Walka o nowy dom nigdy się nie skończy, prócz jawnych potyczek dołączy brudna wojna podjazdowa i partyzancka… lecz warto się starać i walczyć. O bezpieczeństwo, okruchy cywilizacji. Ludzkie, godne warunki egzystencji. Życia w wygodzie, nie wegetacji wśród napromieniowanego gruzu… gdzie głupi prysznic jest abstrakcją, a zimne piwo rzadkością, zaś proste zakażenie kończy się sepsą i śmiercią. Nie wspominając o takich fanaberiach jak sterylna sala operacyjna. Detroit to miasto duchów, najlepiej idzie wyczuć to nocą: jest ciemne… martwe. Niby żyją w nim ludzie ale tego nie widać. Kiedyś lśniło i tętniło życiem, bez względu na porę. To nie jest krytyka, tylko stwierdzenie faktu, sam to zauważyłeś. Nie mylisz się, zapasy benzyny i przedwojennych dóbr się skończą. Już teraz jest… inaczej niż przed wojną, a będzie tylko gorzej - przyznała szczerze, wolną dłoń wkładając do kieszeni gdzie spoczywała blaszka z wygrawerowaną rozgadaną brzytwą. Jej dotyk uspokajał, pozwalał mieć najgłupszą z ludzkich przywar - nadzieję. Będzie dobrze, uda się. Ten jeden raz… potem odejdzie z czystą głową. Przełknęła ślinę i kontynuowała.
- Życie pod ziemia jest specyficzne. Kompletnie inne niż to do czego przywykliście. Ludzie będą musieli się nauczyć karności i przestrzegania masy zasad. Regulaminów. Współpracy dla ogólnego dobra… głupi przykład: papierosy, skręty oraz twory pokrewne. Potrzeba będzie specjalnie wyznaczonych stref. Palenie wszędzie i w każdym korytarzu nas zabije, bo filtry powietrza nie dadzą rady go oczyszczać na czas, poza tym rzucanie wszędzie niedopałków zwiększa ryzyko pożaru… a tam masz bardzo ograniczone możliwości ucieczki. Pozostaje też kwestia skażenia wirusami. Najpierw schron trzeba porządnie wyczyścić i zabezpieczyć, nim wprowadzi się ktokolwiek nowy i to z rodzinami. Jednak to pieśń na przyszłość. Nie ma co dzielić skóry na żywym niedźwiedziu. I nie odpowiedziałeś na moje pytanie: uczyłeś się od kogoś tego jak przemawiać, czy sie urodziłeś z tym?

- A ty mogłabyś odpowiadać na pytania tak po prostu? Klarownie i wyraźnie po ludzkiej nawijce? Zawsze coś ci się nie podoba, zawsze. Wkurwiające, wiesz? Pytam się po ludzku, czy uważasz, że ich roluje albo się mylę a co słyszę? Jakiś pieprzony monolog z czego da się zrozumieć z połowę. Jesteś taka cwana, to bądź na tyle cwana, by nawijać jak i my. Bo szlag człowieka może trafić jak cię czasem słucha i słucha i końca nie ma tego twojego ględzenia. - Guido wyglądał jakby kazała mu zjeść ocet, czy coś równie interesującego. Wyglądało, że od gwałtownej euforii w jakiej był przed chwilą gdy przemawiał i porwał za sobą swoich ludzi, teraz te same emocje i moc jedynie zmieniły kierunek na bardziej agresywny i negatywny, choć wciąż tak samo silny.
- I kurwa nie obchodzą mnie przedwojenne triki, konwenanse, słowniki i terminy. Zwisa mi co i jak się nazywało kiedyś negocjacją, a co manipulacją! Pytam się do cholery czy uważasz, że ja kręcę i kantuję moich ludzi, ciebie i może nawet siebie! To jest kurwa moje pytanie i kurwa chcę na nie konkretną odpowiedź, bez tego pierdolenia sprzed wojny! Chcesz się kurwa bujać z nami to kurwa nawijaj jak my, bo w końcu komuś żyłka od cierpliwości się przepnie i ci wpierdoli jak już za którymś razem przestanie to być zabawne! A teraz za cholerę nie jest! - mówiąc to podszedł do niej powoli tak, że stał tuż nad nią. Nie był tak umięśniony jak Taylor czy Big Mo, lecz nadal górował nad nią jak i większość dorosłych osób. Z bliska widziała, że naprawdę jest wściekły i ma marne szanse wywinąć się z odpowiedzi w sposób inny niż oczekiwał. Wyczuwała też, że odpowiedź jest dla niego ważna i świadomie czy nie poruszyła istotną dla niego sprawę. Przynajmniej świadczyła o tym skala gniewnych emocji, jaką widziała w jego sylwetce i obliczu.

- Skoro to dla ciebie tak istotne… dobrze - odpowiedziała po chwili milczenia, siląc się na spokój. Nie zabije jej, potrzebował lekarza. Co najwyżej dostanie po twarzy, albo wyładuje się na niej w inny sposób. Ot, ryzyko zawodowe przy współpracy z osobami nerwowymi, które jeszcze się podjudza. Co dziwne wciąż stała, choć do tej pory jeszcze nigdy nie doprowadziła go do podobnego stanu. Zastanawiające… czemu wciąż stała? Mógł choćby spoliczkować denerwującego parcha – tego też nie uczynił, mimo że widziała jak tłukł innych gangerów bez względu na płeć, gdy wpadał w szał. Ciągle dawał lekarce szansę. Zamknęła oczy i policzywszy w myślach do pięciu, otworzyła je i zaczęła kompletnie inaczej, odkładając na bok konwenanse, oraz ćwiczoną od miesięcy pozę stoickiego lekarza. Zasługiwał na prawdę – zwykłą, ludzką twarz u rozmówcy, nie sztywną maskę.
- Nie, nie uważam tak. Nie dałeś mi nigdy powodów aby w ciebie wątpić, albo w twoje słowo. Szanuję cię, ufam i mi na tobie cholernie zależy. Stąd gadanie - mój mechanizm obronny. Bez tego popadłabym w śmieszność, przysparzając ci kłopotów. Bedzie już konkret, obiecuję.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 12-08-2016, 18:21   #325
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

- No - warknął po pełnej napięcia chwili, gdy w sumie nie było pewne czy strzała w twarz albo strzała w potylicę nie zarobi. - I kurwa uważaj sobie z tym ględzeniem. Pilnuj swojego ozorka Aniołku, bo nikt inny za ciebie tego nie zrobi. A za gadanie które mnie wkurwia, to spytaj swojej ulubionej kumpeli Viper jak sie kończy. Teraz raczej kurwa ciężko zdobyć jakąś siatkę. - warknął jeszcze najwyraźniej kończąc ten wątek.

Nie wiedziała dlaczego, ale porównanie do żmijowej kapitan zjeżyło rude włosy na karku. Niby nic nie znacząca drobnostka, plus kolejna porcja gróźb… tyle że do tych ostatnich przywykła i już nie robiły na dziewczynie wrażenia. Gdzie się nie obejrzała, z każdej strony leciały mniej lub bardziej zawoalowane obietnice zrobienia krzywdy, lub odebrania życia - czy to żartem, półżartem… lub całkowicie serio. Każdy z grożących mógł wypełnić swoje słowa bez mrugnięcia okiem i nic by na to Savage poradzić nie mogła. Kwestia przyzwyczajenia i wyczucia. Przy Guido jechała po bandzie, ale wciąż nie zrobił jej krzywdy. Do dzisiaj - dziś sytuacja mogła się diametralnie zmienić. Mieli ciężki okres, konflikt wiszący nad głowami i wojnę o dwa kroki przed nosem. I obojgu siadały już nerwy. Może rzeczywiście za bardzo się różnili aby zrozumieć, współistnieć i porozumiewać bez tarć? Oboje potrafili być ciężcy w odbiorze, irytujący… na różne sposoby. Święci istnieli tylko w Biblii.
- Nie stanęłam nigdy, nie staję i nie stanę przeciwko, tylko zawsze po twojej stronie, choć światopogląd mamy momentami kompletnie różny i ciężko mi… wiesz co sądzę o przemocy. Jednak wciąż… - uniosła brodę dumnie i wysoko… ale pozostawała kurduplem, więc gapiła się na mężczyznę wybitnie z dołu, rozdymając nozdrza z tłumionej złości, której uzewnętrznienie i tak nic by nie zmieniło. Starała sie mówić spokojnie, uprzejmie. Mimo że najchętniej złapałaby go za fraki, przełożyła przez kolano i wkropiła parę klapsów na goły zadek. Co za uparty, wredny dupek! Zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech i uchyliwszy powieki podjęła zduszonym głosem.
- Skoro jestem aż tak ciężka w odbiorze, irytująca i nie można ze mną normalnie porozmawiać, czemu trzymasz mnie w sztabie i wciągnąłeś do meczu z Huronami? Była masa innych kandydatek, dlaczego akurat ja? - postąpiła pół kroku do przodu prawie stykając się klatką piersiową z jego brzuchem i powtórzyła, tym razem samej wyczekując odpowiedzi z zaciśniętymi szczękami.
- Dlaczego, Guido?

- Duchy mi tak powiedziały. - mruknął wciąż rozzłoszczonym tonem i nie wiedziała czy naprawdę słuchał jakichś imaginacji na haju i pod tym podejmował decyzje, co jak na runnerski standard aż takie dziwne by nie było, czy nadal jest na tyle wkurzony, że nie chce grzebać w tym temacie. - Masz swoją dolę do wykonania, tak i jak my wszyscy. Czas na nas. - kiwnął głową w stronę schodów wciąż nieprzyjemnym tonem, choć już zaczynał odzyskiwać panowanie i nad twarzą i nad głosem.

Odniesienie do zjawisk paranormalnych było ostatnim czego Alice się spodziewała. Stanęła z uchylonymi ustami, mrugając z niedowierzania, że naprawdę właśnie usłyszała to co usłyszała i nie są to omamy, ani wytwór zestresowanego mózgu.
- Duchy ci tak powiedziały - powtórzyła za nim na głos dość niepewnym tonem, pytająco, obserwując jak zmierza powoli w kierunku schodów. Temat duchów przewijał sie w rozmowach z Runnerami dość często, lecz zwykle wtedy gdy rozmówcy lekarki byli w stanie jednoznacznie wskazującym na spożycie zbyt dużej ilości środków psychoaktywnych, lub jak potocznie mawiała parka Cerberów, gdy zjarali sie jak świnie.
- Duchy… - powtórzyła po raz kolejny, odrobinę pewniejszym głosem, wciąż na granicy niedowierzania i zaskoczenia. Ręce zawisły luźno wzdłuż jej boków, ramiona opadły wyraźnie ku dołowi. Jeszcze przed chwilą gotowała się ze złości, łypiąc podejrzliwie na najbliższą okolicę… lecz wystarczyło jedno proste zdanie, żeby całe zdenerwowanie uleciało i rozwiało sie niczym strużka papierosowego dymu wystawiona na podmuchy wiatru. – Korzystasz z doradztwa paranormalnego?

Wbrew logice Savage była tego ciekawa. Co z tego że nie istniał żaden naukowy dowód na istnienie obiektów nadprzyrodzonych? Teraźniejszy świat należał do furiatów, do wariatów, do podekscytowanych. Prawo do życia i do zwycięstwa zdobywało się dziś nieomal tymi samymi sposobami, jakimi zdobywało się niegdyś zamknięcie w domu wariatów: niezdolnością do czucia, niemoralnością i hiperekscytacją… lecz to tylko detal, element powierzchowny. Nic nigdy nie było tak proste jak się wydawało, lub ludzie czynili to skomplikowanym na siłę. Pustkowia, Ruiny, wieczna wojna nie sprzyjały etyce oraz dawnym ideałom - wymówka. Dobra i jak najbardziej logiczna, mająca potwierdzenie zarówno w materialnej rzeczywistości jak i sferze moralnej. Łatwiej było się dostosować, ulec i pozwolić złamać, niż nie zmieniać się… tyle że wszystko się zmieniało. Nic w przyrodzie nigdy nie pozostawało takie samo zawsze i na zawsze… a przecież obiecała sobie niegdyś, że będzie wypowiadać prawdę, gdy inni milczeli. Wyrażać miłość i szacunek, gdy inni siali nienawiść. Modlić się, gdy inni przeklinali. Pomagać, gdy inni nie chcieli tego czynić. Przebaczyć, gdy inni nie potrafili. Cieszyć się życiem, gdy inni podchodzili do niego lekceważąco… to się nie zmieniło.
Nie zmieniło… czy aby na pewno? Czego w takim razie aż tak się obawiała?

W rudej głowie z automatu pojawiła się długa lista, powiększająca się błyskawicznie o kolejne pozycje. Dziesiątki pozycji na sekundę, a wśród nic hasła takie jak odrzucenie, dezaprobata, pogarda, idiosynkrazja. Uznanie za desperatkę, osobę interesowną. Wyrachowaną. Nieodpowiednią.
Naiwną idiotkę...
Guido traktował ją poważnie, a może jako chwilową zabawkę - chętną i pod ręka, wiec korzystał ile wlezie? Dlaczego się nią interesował? Przecież mnóstwo kobiet w mieście oddałaby najlepszą parę butów, byle zakręcić się wokół niego. Ze swoim czarem, charyzmą, klasą, pozycją, sprytem, szczęściem i powszechnym poważaniem mógł mieć każdą z nich. Sądził że lekarka kręci się wokół niego ze względu na status i chce coś osiągnąć, ugrać dla siebie? Potrzebował do rozpracowania bunkra i tyle? A może chciał się odegrać na kimś? Manipulował nią świadomie, albo i nie?

“Brak danych.”

Co zrobi kiedy ewentualnie już sie znudzi, albo stanie się coś przez co Alice przestanie być dla niego interesująca? Wykopie ją bez słowa ze swojego życia, odetnie i zabroni sie zbliżać? Ograniczy kontakty tylko i wyłącznie do sfery zawodowej, przesyłając rozkazy przez Taylora i resztę ludzi? Każe zlikwidować? Albo co gorsza uda, że nic się nie stało, zgarniając pod ramię kolejną kobietę i zmuszając, by piegowaty rudzielec obserwował to dzień po dniu i za każdym razem przypominał sobie jego dotyk i ciepło, widząc siebie w korowodzie damskich twarzy?

“Brak danych… brak danych…”

- Jeszcze chwila… proszę. – zadrżała, oplatając się ramionami. Słysząc jej głos zatrzymał swój energiczny marsz po schodach i odwrócił się z wyrazem niechęci i zniecierpliwienia na twarzy. - Przepraszam cię... zwykle sie ode mnie wymagało tylko tego gadania i czepiania. To nie tak, że chcę ci dopiec, popsuć dzień albo zwyczajnie lekceważę lub gardzę, chcę ośmieszyć… nie ciebie. Ty jesteś inny. Ale łatwiej mi trzymać dystans, zgrywając zramolałego starucha, niż się przyznać przed tobą… i tak masz na mnie niepokojąco duży wpływ. Już będzie… po ludzkiej nawijce - zamknęła usta, gdyż z takimi rozdziawionymi wygląda wyjątkowo mało mądrze. Przed Detroit każdego, prócz Tony’ego, kogo spotkała, interesowało tylko i wyłącznie jej “przedwojenne gadanie”, nic innego ich nie obchodziło. Robili i udawali wszystko, byle je otrzymać. Chcieli informacji, danych, wzorów, receptur i przepisów. Zdolności syntetycznego myślenia, zdobywania i analizy informacji. Technicznych umiejętności manualnych. Czepialstwa i dostrzegania wszelkich dostrzegalnych dróg… ale cholernego Wilka to nie obchodziło. Tak szczerze i bez kręcenia miał to gdzieś - to chyba było w nim tak rozbrajające.

W pokrętny i specyficzny sposób zależało mu na niej jako osobie - “fakt potwierdzony”.

Gdyby była tylko pionkiem, nie zawracałby sobie głowy i nie stopował wybuchowego temperamentu w momentach, kiedy przeginała przysłowiową pałę. Coś leżało na rzeczy… chyba. Bardzo prawdopodobne. Czym więc sie tak przejmowała? Odkrywanie uczuć uważano teraz za słabość… super. Najwyżej ją wyśmieje i tyle. Z tego powodu miała wiecznie się od niego odsuwać i odgradzać, udając że w jej lubieniu go nie ma nic więcej poza pospolitą sympatią i pociągiem seksualnym?
Z jeszcze większym zdziwieniem odnotowała, ze drżą jej usta. Dotknęła ich dłonią z tatuażem na wierzchu, przejeżdżając opuszkami palców po nagle wyschniętych wargach.

Strach...

Wszystkiego nie dało się przewidzieć, zaś strach był nieodłącznym elementem obecnym przy dochodzeniu do ładu z własnym sercem i podejmowaniu trudnych decyzji.
No i od zawsze za dużo myślała.
- Szczerze to irytujesz mnie ponad wszelkie pojęcie swoją upartością – zaczęła marsz w stronę dowódcy, przebierając prędko krótkimi nogami. Minęła go, stając trzy stopnie wyżej, dzięki czemu różnica wzrostu między nimi została praktycznie wyeliminowana. Teraz Savage sięgała mu do nosa, nie ramienia… prawie idealnie. Odkaszlnęła i podjęła wątek, nim ganger nie straci resztek cierpliwości - Ale nie potrafię i nie chcę bez ciebie funkcjonować. Nie ma drugiego takiego jak ty - westchnęła, wpatrując sie w wilcze ślepia, wiszące u góry na podobieństwo dwóch błyszczących złością diamentów. Widziała w nich swoje odbicie: niewielkiego rudzielca w skórzanej kurtce i z masą piegów na smutnej twarzy. Jakże nieadekwatnie się dobrali, choćby pod względem fizycznym. O kwestiach światopoglądowych nie wspominając. Jednak byli tu oboje, dzieląc ten sam czas i przestrzeń. Przypadek, zrządzenie losu, celowo zaplanowane manewry mające na celu… no właśnie. Kto przed nią stał?

Dobre pytanie, by mieć lepszy widok i perspektywę, wspięła się na place stóp. Śledziła wzrokiem grę mięśni, drgających pod zarośniętą dwudniowym zarostem skórą i zmarszczyła czoło, samej mrużąc oczy badawczo i uważnie jak on miał w zwyczaju. Mężczyzna, w kwiecie wieku. Wysoki, dobrze zbudowany. Zadbany i budzący respekt. Szef większej bandy Sand Runnerów. Bystry, dobry przywódca, świetny mówca i taktyk. Ktoś wart uwagi i szacunku… lecz patrząc głębiej dostrzegła coś jeszcze.
- Jesteś jedyny w swoim rodzaju, wyjątkowy i niepowtarzalny. Zabawny jeśli tylko chcesz… czarujący, czuły i szarmancki, o ile najdzie cię taka ochota lub kaprys. Charyzmatyczny. Inteligentny, z tym cholernym sprytem obok którego nie potrafię przejść obojętnie, bo rzadko kto potrafi mnie zaskoczyć. Tobie to świetnie wychodzi… ale nie tylko to - mówiła rzeczowo, analizując na bieżąco to co dostrzegała i łączyła ze wcześniejszymi spostrzeżeniami.

Fakt: jako dowódca i bezpośredni przełożony sprawował się bez zarzutów… tyle że raczej nie o to chodziło. Spotkała parę mu podobnych jednostek, mających pod sobą oddane zastępy żołnierzy. Mimo tego właśnie przeklęty Wilk nie potrafił wyjść z rudej głowy.

Naraz uśmiechnęła się, wciąż blado i nikle, ale z pewnością szczerze, jakby w jednej chwili spadł z jej barków wielki ciężar, gdy część puzzli wskoczyła na swoje miejsce. Prócz sprawowanej funkcji, zostawał człowiekiem. Facetem na punkcie którego dało się oszaleć.
- Uwielbiam sposób w jaki się uśmiechasz, nawet gdy kpisz. Zasypianie i budzenie się obok ciebie. Twój dotyk, zapach i samą obecność. Cierpliwość, rysy twarzy, silne ręce… ten drapieżny wzrok i smak ust. To jak mrużysz oczy, gdy jest ci dobrze i jak czasem stroisz miny przez sen. Jak jednym słowem i dotykiem sprawiasz, że potrafię się wyłączyć, przestaję wiecznie martwić i na kilka chwil wszystko zyskuje sens. Zawsze wiesz co powiedzieć, zrobić i robisz to zdecydowanie i bez lęku. Odważnie jakbyś nie bał się nikogo i niczego, choćby samego Molocha. Do tego jesteś tak ciepły że gdy cię dotykam mam wrażenie, że zaraz się poparzę. Żywy piec... - przycisnęła dłonie do jego piersi, uśmiechając się nieobecnie, a blade palce zacisnęła odruchowo na podkoszulku w obawie, by mężczyzna nie odwrócił sie i nie odszedł. Zrobiła krótką przerwę na złapanie oddechu, zorientowawszy sie że wyrzuciła wszystko na dwóch wydechach. Podniosła spojrzenie ku górze - Uwielbiam z tobą rozmawiać tak normalnie, jak przed Kręgielnią… jak z kimś bliskim, kogo… kogo się kocha - drgnęła wreszcie to sobie uświadamiając. Ludzie lubili gmatwać i wydziwiać, zamykając umysł na rozwiązania proste, logiczne. Parsknęła wyraźnie zmieszana… oto rozgadała się i przyznała odpowiednikowi mafijnego szefa z miasta nazywanego Miastem Szaleńców, że czuje do niego coś tak nierozsądnego i niemilitarnego jak… miłość. Niebezpiecznego, bo dającego władzę nad sobą i możliwość prostego skrzywdzenia bez cienia wysiłku. Nie zamierzała jednak przepraszać ani chować głowy w piasek. Zbyt długo to robiła – prosty fakt dotarł do niej z całą mocą, zmieniając kolana w dwa worki piasku, lecz żar w piersi unosił ją w powietrze.
- Kocham cię Guido. - Powtórzyła pewnie, potwierdzając wykiełkowaną w rudym łbie teorię. Znów zamrugała, chwilę obserwując gangera od dołu, a zielonych oczach zamieszkał spokój wymieszany z czułością. - Tak po prostu, bez fajerwerków… i nie chce nic w zamian. Nie planowałam tego, ale się stało. I nie żałuję. Pewnie mnie wyśmiejesz… ale trudno. Dość mam myślenia, planowania i rozpatrywania każdego gestu i słowa pod katem co wypada a co nie. - Zakończyła i poczerwieniała na policzkach.

Ganger uniósł protekcjonalnie brew, gdy zaczęła swoją gadkę, jakby takie komplementy czy może po prostu potwierdzenie własnej wartości słyszał całkiem często. Wargi wykrzywił mu uśmieszek wyższości, gdy mówiła na głos o jego zaletach. Na moment tylko uniósł brew w wyrazie irytacji i rozbawienia przy wątku o wkurzaniu i irytacji. Takie nieme “Doprawdy?” było aż nadto czytelne. Najwyraźniej to samo sądził o niej i w końcu dopiero co ją za to opieprzył. Twarz jednak przyozdobił mu wyraz samozadowolenia, podczas kiedy ona mówiła o swoim uwielbieniu jego osoby. Tu więc chyba też nie słyszał niczego nowego. Nie był w końcu jakimś sztubakiem, by czerwienić się lub nie wiedzieć co powiedzieć, gdy kobieta zwróciła łaskawie na niego uwagę.

Wszystko to jednak zniknęło w grymasie gwałtownie uniesionych z zaskoczenia brwi, kiedy zaczęła mówić o swoich uczuciach. Trwały tak pięć sekund, co było całkiem długim jak na niego wyrazem braku opanowania, a wiec i szczerości przeżywanych emocji. Zaraz opadły z powrotem na dół a oczy zmrużyły się, głowa lekko pochyliła w pozie żywej podejrzliwości. Jak zwykle szukał u rozmówcy próby podstępu i fałszu, otaczających go na co dzień od nie wiadomo jak dawna. Zwłaszcza od osób których nie znał tak długo jak trzon swojej paczki, z których większość była w jego sztabie. Na co dzień kłamstwo, podstęp, wyłudzenia, półprawdy, fortele, były jego chlebem powszednim tak na polu konfliktów zbrojnych jak i ubijaniu interesów, oraz przepychankach w hierarchii gangu. Ostrożność i podejrzliwość w ocenie intencji i szczerości okazywanych słów, gestów i zamiarów zrobiła się dla niego równie naturalna, jak oddychanie.
Teraz więc znów to robił: sprawdzał, obserwował, główkował, porównywał z tym co już wie o rozmówcy i z własnych obserwacji i z innych źródeł. Tak, to aż takie jak na niego nie było dziwne. Raczej norma i natura dawały o sobie znać. Ciężko wilkowi przestać być wilkiem choć na jeden oddech. Nie odzywał się jednak ani nie przerywał. Dał dziewczynie skończyć i przez całą końcówkę jej przemowy twarz miał nieruchomą i skupioną, przez co ciężko było rozszyfrować jego myśli i intencję. Musiała go porządnie zaskoczyć, bo nie odezwał się dłuższą chwilę, co dla tego mistrza słowa potrafiącego znaleźć ciętą ripostę chyba na każdą okazję i dla każdego petenta, pokierować swoją bandą, ulepić jej nastroje jak garncarz glinę, przekonać do swoich racji i ich i szefa i otoczenie czy zaleźć wyjście ze zdawało by się beznadziejnej sytuacji, było bardzo rzadkie. Wprawiła go w osłupienie i teraz dobrą chwilę milczał.

Uniósł w końcu powoli dłoń do jej twarzy. Podniósł bladą brodę nieco wyżej i chwilę wpatrywał się gdzieś w głębię zielonych oczu, jakby chciał zajrzeć w środek jej duszy i serca. Z tymi wilczymi czujnymi oczami naprawdę miało się wrażenie, że może to zrobić. W końcu niespiesznie zbliżył swoją twarz do jej twarzy, swoje usta do jej ust i swój język do jej języka. Trwali tak stojąc spleceni w pocałunku gdzieś w połowie opustoszałych schodów. W końcu Guido oderwał się od niej i uśmiechnął się z dzikim zadowoleniem.
- Chodź... mamy robotę do wykonania. - rzekł wyciągając swoja dłoń po jej dłoń i pociągając za sobą w górę schodów, gdzie narastała wrzawa szykującej się do natarcia reszty bandy.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 14-08-2016 o 06:05.
Zombianna jest offline  
Stary 13-08-2016, 15:19   #326
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Jeśli myślisz, że gorzej być nie może, to poczekaj do jutra... Powiedzonko kumpla z dzieciństwa idealnie pasowało do sytuacji cwaniaka. Will jeszcze parę, a może paręnaście minut temu był zarażony śmiertelną chorobą, ogarnięty gorączką, ogłuszony i na nogach od kilkudziesięciu godzin. Chłopak czuł się jakby był na skraju swoich sił i mógłby się założyć, że była to prawda. Potem jednak dostał z shotguna prosto w klatę i skorygował swój punkt widzenia. Teraz bowiem do wszystkich poprzednich symptomów jeszcze doszedł potworny ból w klacie przy każdym oddechu i ruchu.

Chłopak leżał na podłodze i myśl o jakimkolwiek ruchu wydawała mu się kompletnie szalona. A jednak - jeśli nie chciał zakończyć swojego życia na podłodze w swoim Schronie, to musiał wziąć się w garść. Ze zdziwieniem chłopak odkrył, że ta myśl wcale nie jest aż taka przerażająca. W końcu i tak pewnie już jest za późno na podanie antidotum. A nawet jeśli, to byli otoczeni przez dwie jebane armie…

W końcu jednak chęć do życia odzyskała panowanie nad umysłem i chłopak zdobył się na heroiczny czyn podniesienia swojej dupy i uklęknięcia na podłodze. W czasie tej skomplikowanej operacji ostry ból zaatakował żebra chłopaka, jednak Will tylko zacisnął zęby, złapał podsunięty mu pistolet i energicznym ruchem wstał na nogi.

Will zawsze uważał, że ma silny charakter i teraz była pora udowodnić, że nie polega to tylko na wciskaniu kitu innym. Rambo był w stanie rozwalić całą armię przeciwnika podziurawiony jak sitko, to dlaczego on by miał być gorszy?

Chłopak wstał na nogi i lekko się chwiejąc ocenił sytuację. Obok niego znajdowała się Kelly z Harrym, gdzieś dalej zaś, skąd słyszał było strzały, znajdował się pewnie Pies z Chomikiem.

- Ilu ich jest? Chomik jest ranny? Co robimy? - krzyknął do Kelly zdając sobie sprawę, że nie ma zbyt aktualnej wiedzy na temat tego co się właśnie dzieje.

- Chomik nie był ranny jak go zostawialiśmy ale teraz nie wiem! - odkrzyknęła Kelly też już stojąc na nogach. Will zaś zauważył, że coś ten szum w uszach mu nie przechodzi i całkiem słusznie kumpela Baby się drze. Przynajmniej ją słyszał wyraźnie choć nadal jakoś przytłumione wszystko było przez ten szum czy gwizd. - Tam było paru! Może z pół tuzina! Ciemno było i prawie nic nie było widać! - odkrzyknęła ciężko dysząc najemniczka. Teraz gdy oboje stali zauważył, że trzyma się za bok wolną dłonią a koszulę mundurową ma wywaloną ze spodni na wierzch i poplamioną czymś podejrzanie czerwonawym.

- Ale są i tutaj! Jakoś nas minęli! Barney nam przy bramie powiedział! Wycofał wszystkich w głąb labów ale tamci poszli za nimi! A ci spod bramy są przy bramie a my tutaj w środku! - wychrypiała ciężko najemniczka. Zostawało mu uwierzyć jej na słowo bo na razie nadal widział tylko ich trójkę. Słyszał zaś jakieś krzyki od strony bramy ale strzelanina właśnie umilkła. - Zablokowali bramę czymś! Dlatego Barney nie mógł zamknąć drzwi z centralki i Chomik został! - krzyknęła jeszcze zmęczonym głosem. W międzyczasie Harry mimo ciężko rannej nogi też zdołał już powstać więc całą trójką byli już na nogach. Ale i całą trójką wyglądali w opłakanym stanie i chyba każdy z nich jakoś oberwał.

- Jeśli nie zamkniemy tej bramy, to zaraz zleci się tutaj cała reszta gangu… - odkrzyknął chłopak. Will nie miał pojęcia co się stało z jego słuchem, ale miał nadzieję, że to skutek poprzedniego wybuchu, a nie kolejny uraz.

Gęste kłęby dymu uniemożliwiały chłopakowi zobaczenie czegokolwiek, jedyną opcją było więc podejście bliżej. Will odbezpieczył pistolet, lewą ręką wyjął zaś przygotowany przez Chomika ładunek i trzymał go w pogotowiu.

- Trzeba zobaczyć co z Chomikiem i Psem. Harry, jesteś w stanie iść? - krzyknął znowu chłopak.

Kelly kiwnęła głową na znak akceptacji takiego planu. Poruszali się dość powolnym tempem. Dym z chyba wybuchu już znacznie się przerzedził i zaczynał opadać. Niemniej nadal blokował i rozmazywał obraz na kilkanaście kroków do przodu nawet jeśli znajdowali się w akurat miejscu działającego oświetlenia. Kolejną przeszkodą spowalniającą ich marsz były rany, gorączka no i jak w przypadku Harry’ego okulawienie. Jednak poruszali się na tyle wolno, że spec od skradajek nie miał problemów nadążyć za nimi. Choć rodziło się oczywiste pytanie jak będzie wyglądać sprawa jeśli trzeba by przyśpieszyć tempo.

Niepokojąca była przedłużająca się cisza. Zdecydowanie za długa jaka potrzeba na zmianę magazynków czy coś takiego. Zapowiadało się, że jedna ze stron zyskała przewagę nad drugą. Inaczej walka pewnie nadal by trwała. Pokonali pierwszy zakręt i wyszli na ostatnią prostą prowadzącą do rozwidlenia do bramy choć jej samej jeszcze nie byłoby widać nawet bez dymu. Ten zaś zgęstniał ponownie jakby zbliżali się do epicentrum eksplozji czy coś podobnego. Zatrzymał ich Harry tuż przed ostatnim rogiem za którym już powinna być brama. Szepnął, że słyszy jakieś kroki. Nie wiedzieli jednak czyje ani czy się zbliżają czy nie. Will właściwie nie słyszał żadnych kroków poza tą ciszą i dzwonieniem w uszach. Ale korytarz przed nimi powinien być pusty raczej. Jeśli ktoś tam idzie w ich stronę a się wychylą pewnie ich zauważy. Jeśli by szedł w przeciwną czy był gdzieś indziej no to już niekoniecznie.

Will zatrzymał się zgodnie z poleceniem Harry'ego. Mimo, że sam kompletnie nie słyszał kroków, to natychmiast uwierzył najemnikowi i pokazał kciuka w górę na znak, że zrozumiał. Ostrożność ostrożnością, ale przydałoby się sprawdzić, czy to czasem nie są Pies i Chomik. Co prawda nie chcieli się wychylać, ale zawsze mogli użyć jeszcze jakiego lustra żeby obczaić kto jest za rogiem. Chłopak rozejrzał się w poszukiwaniu kawałków szkła albo wypolerowanego metalu. Jeśli byłyby gdzieś pod ręką, to mogliby sprawdzić co się dzieje na korytarzu.

Szybki rzut oka na podłogę pomógł mu zlokalizować kawałek lustropodobnego materiału. Chłopak podniósł go i cicho podszedł do rogu. Następnie przyklęknął i przytrzymał znaleziony kawałek tak, aby widzieć co się dzieje na korytarzu, jednocześnie nie wystawiając ręki za róg ściany. Widział jak tak robią na wielu filmach - nazywało to się kątem odbicia wzroku albo coś w tym stylu...
 
Carloss jest offline  
Stary 14-08-2016, 05:33   #327
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 44

Cheb; północny sektor; port; Dzień 6 - wczesne popołudnie; słonecznie; chłodno.




Alice “Brzytewka” Savage



- Powinna zostać obciągarą. To by wszyscy robili co trzeba i jak trzeba i jeszcze kupa radochy by z tego była. - mruknął pod nosem Paul który pierwszy skomentował pośpieszne streszczenie ostatnich wydarzeń od lekarki.

- Noo… Na obciąganiu się zna to by zrobiła karierę… - pokiwał swoją czarną głową jego latynoski kumpel zaraz po tym jak zdołał splunąć na jakiegoś pechowego robala gdy usłyszał wieści o udziale Viper w ostatnich wydarzeniach. Obaj nie byli uszczęśliwieni takim przebiegiem zdarzeń.

- I kurwa tego cwela im oddała cośmy go wyciągnęli z jego kurwidołka i targali do nas. - fuknął Paul też w końcu spluwając. Co prawda obaj mieli chyba najmniejszy udział w samym targaniu jeńców ale jednak najwyraźniej nie przeszkadzało im to czuć się współautorami tej akcji.

- Dalej nie wiem po chuja masz gdzieś tam jechać. Jak przez półtorej roku nic ci się nie stało to coś słabo ci wychodzi te odwalanie kitu za minutę. - Latynos jak i pewnie większość współczesnej populacji nie do końca w pełni rozumiał o czym znowu nawija lekarka z tym całym umieraniem. Jednak widocznie trzymał się wersji, że na śmiertelnie groźne choroby to się własnie odawla kitę od ręki albo prawie a nie żyje się ileś tam miesięcy czy półtorej roku bez żadnych oznak choroby.

- Musimy już się zbierać. - odparł krótko Tony ponaglając ich nieco. Zupełnie jakby się obawiał, że bliźniakom może przyjść do głowy znów wszcząć dyskusję gdy zaczną dywagować na podobne tematy.

- No to się zbierajcie. No ta mała może zostać ale wy dwaj nie jesteście w moim guście. - odparł wesoło i bezczelnie Paul reagując na wypowiedź Pazura i nie zapominając na koniec posłać całusa Boomer na co te zareagowała złośliwym prychnięciem pogardy. - Leci na mnie nie? - spojrzał koso na pozostałą dwójkę Runnerów.

- Kobiety lecą na prawdziwych maczo, najlepiej latynoskich maczo a nie takich białasowych cieniasów jak ty. - odparł wyniośle Hektor wracając do zwyczajowej normy ciągłych utarczek między nimi.

- Leci na mnie. Na pewno. Widziałeś jak wpadła mi w ramiona tam przy drodze? To była miłość od pierwszego wejrzenia. Nogi się pod nią ugięły na mój widok. - Paul niezrażony zaczepką kumpla dalej tokował swoją teorię. Zwłaszcza, że Boomer i reszta Pazurów go słyszała co zwłaszcza u dwójki młodszych wywoływałą jawną irytację.

- Akurat patrzyłem w inną stronę. Miałem ważne sprawy do załatwienia z Brzytewką i z tym starikiem co się uparł nam przeszkadzać. - prychnął Latynos jakby prowokując wręcz kłótnie z kumplem. Choć obie trójki były dość oddzielone od siebie na tyle, że w tak napiętej sytuacji jak przed chwilą niezbyt sprzyjało to wzajemnym obserwacjom i dostrzeganiu szczegółów.

- Nie szkodzi, wszystko ci opowiem. Musiałem jej co prawda trochę pomóc dojść do ładu z tym omdleniem by miłość do mnie jej nie spłoszyła ale oczywiście kto by tam czepiał się szczegółów skoro mowa o głębokim i szczerym uczucia no nie? - zapytał pogodnie Paul dalej tokując jakby opowiadał jakąś historyjkę w barze a nie o tym co dopiero się tu działo na bezludnej, leśnej drodze.

- Dałeś jej po gębie na te omdlenie? - Hektor pierwszy raz zdradził oznaki zainteresowania dopiero co właśnie zakończonymi wydarzeniami.

- Nie zdążyłem. Poza tym wiesz, to laski lecą na mnie i one powinny wychodzić z całuśną inicjatywą. Trzeba się cenić no nie? - zapytał raczej retorycznie białas w skórzanej kurtce zezując nieco na swojego kumpla jakby w oczekiwaniu potwierdzenia.

- Słusznie. Focz musi znać swoje miejsce. Ale nie mów mi, że trafiłeś na focz która zna swoje miejsce. W stosunku do takiego miękkiego siuśka jak ty. - Hektor wrócił do standardowej formy ich wzajemnej wojny podjazdowej.

- No musiałem ją trochę podszkolić. Ale wiesz, wygląda na pojętną. Jak jakoś tak narwanie i z nadmiaru miłości poplątała nogi w krzakach gdzie akurat wyobraź sobie wygodnie sobie leżałem no to potem już prawie było jak trzeba. Zbadałem jej tył, jest całkiem mięciutki. Niestety zacząłeś się drzeć i w ogóle wszyscy zaczęli robić scenę i nie miałem jak zbadać jej przodu. A wyglądał mi na ciekawy. - zwierzył się Paul ze swoich spostrzeżeń o Pazurze z którym miał okazję zaznajomić się nieco dokładniej. Mówił oczywiście tak, że wyglądąło na to, że gdyby znaleźli się tu sam na sam z Boomer to oczywiście postąpiłaby wedle jego scenariusza. Boomer słysząc jak ją bez żenady obgaduje aż się chyba zapowietrzyła i spąsowiała. Dla uspokojenia nerwów więc odeszła jeszcze dalej i zaczęła rozpakowywać kolejną balonówę. Jeśli miała ochotę coś powiedzieć czy wtrącić się to wybiło jej to z głowy ostrzegawcze spojrzenie szefa.

- Zanim zbadasz jakiś fajny przód to przestanie on być taki fajny. - parsknął Hektor kończąc tę ich wzajemny, słowny sparing. - Spadamy bo te nowojorskie ramole faktycznie mogą tu nawet trafić jak jest prosto po drodze. - prychnął chyba nie mając dobrego mniemania o nowojorskich żołnierzach czy Nowojorczykach w ogóle. No ale ta druga wersja była zupełnie zgodna z powszechnym, detroidzkim stereotypem Nowojorczyka.

- No to trzymaj się Brzytewka. I do zobaczenia następnym razem. - obaj Bliźniacy uściskali lekarkę w podobnej jak oni kurtce, klepiąc ją przyjaźnie po plecach. A potem odwrócili się i poszli. Już po kilkunastu krokach widziała tylko ich sylwetki a po dalszych znikli jej zupełnie z oczy w leśnej gęstwinie. W przeciwieństwie do nich czy Nowojorczyków ignorowali drogę i poruszali się na przełaj. Czy w obawie przed spotkaniem żołnierzy czy jakimś innym tego Alice nie wiedziała.


---



A żołnierzy faktycznie spotkali. Przyjęli podobny szyk jakim poruszali się dotąd. Nowojorczyków spotkali kilka zakrętów później. Tak jak przewidział Rewers patrol faktycznie poruszał się z przeciwnej do nich storny idąc od strony jeziora. Raczej byli zbyt daleko od spotkania z Bliźniakami by coś mogli usłyszeć więc o ile nie mieli do czynienia z przypadkowym patrolem to ktoś musiał ich wysłać.

Patrol składał się z czterech żołnierzy. Ciężar rozmowy wziął na siebie Pazur. Wątpliwości faktycznie się rozwiały dość prędko. Nowojorczycy byli ciekawi czy spotkali kogoś i czy wszystko w porządku bo dostali informację o jakichś podjerzanych akcjach więc szli sprawdzić. Zapewnienie sławnego Pazura, że “mieli gwałtowną wymianę zdań i argumentów” właściwie było prawdziwe a i żołnierzom chyba wystarczyło. Jednak rozkaz był rozkaz i musieli sprawdzić drogę do końca.

Po rozstaniu z nowojorskim patrolem okazało się, ze do wybrzeża nie ma tak daleko. Za dwoma czy trzema zakrętami tunel drzew pod jakim prowadziła droga przerzedził się jaśniejąc plamą światła na końću a gdy tam doszli ukazała się pustawy pas niezbyt szerokiego lądu i o wiele szersza połać smętnej wody jeziora oraz stałego lądu po drugiej stronie cieśniny. Alice pierwszy raz miała okazję dotrzeć do tej osady którą w zimie widziała z dość daleka właśnie z drugiej strony cieśniny a wczoraj rano też była tylko zestawem drewnianych budynków na wybrzeżu Wyspy.

Teraz wewnątrz niej nawet na pierwszy rzut oka widać było “panoszenie się” żołnierzy. W każdym domu czy na ulicy widać było jakiegoś żołnierza czy ich grupkę. Ponieważ nie dało się zauważyć nikogo innego bez mundurów więc zdezelowana osada wyglądała jakby została osiedlona przez jakichś wojskowych kolonistów.

Atmosfera w ich małej grupce po drodze była dość niewesoła po ich spotkaniu z dwoma Runnerami. Po pierwsze rozmowy z dwójką młodszych Pazurów były utrudnione z powodu ich miejsca w szyku. A gdy już na początku czy gdy doszli do osady była możliwość integracji rozmowy też poza służbowymi komendami czy uwagami jakoś się niekleiły. Para młodszych Pazurów zdawała się mieć niesmak co do całego zajścia. Szef też nie okazywał zadowolenie choć przez jego standardowy mars Alice wyczuwała, że akurat w jego przypadku bardziej chodzi mu o jej zachowanie i rewelacje jakich był świadkiem. Porozmawiać jednak mogli dopiero na przystani gdy zajęli miejsce w łódce. Nowojorczycy bowiem wiedząc z kim mają do czynienia i najwyraźniej spodziewając się ich nie robili im jakichś przeciwności w opuszczeniu Wyspy pozostawiając ich właściwie samych sobie.

- Widzę, że zawarłaś ciekawe znajomości Alice. - rzekł z przekąsem Tony gdy już rozsiedli się na łódce. On sam zasiadł do wioseł bo napędzanie łodzi nie było dla jego mięśni żadnym znaczącym wyzwaniem. Jej wyznaczył miejsce na tylnej ławce przez co siedzieli twarzą do siebie. Boomer niczym jakiś galion zajęła miejsce na dziobie zajmując się przednią półstrefą a Nix podobnie czynił na ostatniej, rufowej ławeczce. Do drugiego brzegu był ładny kawałek więc mieli okazję porozmawiać bez nadmiaru gapiów i słuchaczy.


---



- Szefie. Coś tu jakoś zajeżdża. - wtrąciła się niepewnie Boomer z równie podejrzliwą miną rozglądając się dookoła. Przepłynęli już większość cieśniny i byli już całkiem blisko portu w Cheb gdy dziewczyna wtrąciła się do rozmowy.

- No. I woda jest jakaś dziwna. - odparł Nix przychylając się do uwagi najładniejszego Pazura i minę razem ze spojrzeniem też miał do niej podobną.

Alice rzuciło się w oczy, że port w Cheb jest jakoś dziwnie cichy, pusty i bezludny. Zapach, jakiś taki bagienny czy podobnej mokrej zgnilizny teraz gdy zwrócono jej uwagę faktycznie poczuła. Ale czy tak powinno tu być czy nie nie była pewna. Gdy płynęła z Runnerami chyba tak nie było ale w sumie miała wtedy inne zmartwienia więc czy to przegapiła czy nie było to nie wiedziała. Dowódca Pazurów rozejrzał się podobnie jak podwładni, lustrując wodę i port uważnym spojrzeniem reagując na meldunki swoich podwładnych.

- Boomer pilnuj wody przed nami. Nix uważaj na rufę. Alice ty miej wzgląd na nabrzeże. - rozdzielił zadania szef a sam wrócił do wiosłowania. Byli już prawie na miejscu choć znowu wsyzstkim włączyła się czujność w tej zauważalnej, nerwowej i stresującej wersji. Wbrew oczekiwaniom i napiętym nerwom opustoszał wybrzeże zbliżało się z każdą chwilą do dziobu łodzi. W końcu Tony wymanewrował by stanąć burtą do pirsu. I nieszczęście stało się gdy już cumował. Wychylił się poza burtę łodzi by rzucić linę, Boomer z karabinkiem w dłoni zdążyła już nawet zgrabnie wyskoczyć gdy największy z Pazurów nagle syknął krótko. Alice zdołała tylko zauważyć jakiś ruch przy jego dłoniach i jak coś jakby kawałek liny nagle ożyło i dało susa do wody. Wcześniej jednak zahaczając o dłoń Rewersa. Na pewno by gdy odruchowo przygiął dłoń do korpusu a potem znów ją obejrzał ukazały się dwie, drobne czerwone perły krwi. - Zatrute. Piecze jak cholera. Chyba jakiś wąż. - powiedział dość spokojnie jak na taką sytuację ale minę miał spiętą. Z trutkami nigdy nie było wiadomo. Czasem jakiś mały robal miał kroplę jadu ale zdolną powalić słonia w dwa oddechy a czasem piekło, jątrzyło się ale w sumie było irytujące a nie szkodliwe. Oczywiście nikt rozsądny nie chciał ryzykować więc zakładał, że to poważna sprawa.




Cheb; centrum; biuro szeryfa; Dzień 6 - wczesne popołudnie; słonecznie; chłodno.




Gordon Walker, Nathaniel “Lynx” Wood i Nico DuClare



Czy było w Cheb jakieś święto o jakim nikt ich nie uprzedził to nawet jeśli to nie mieli się kogo spytać. Ulica doportowa ciągnęła się przez cały port który był usytuowany na przerobionym korycie rzeki i jej ujścia przy której założono Cheb. Teraz idąc w kierunku centrum niejako byli zmuszeni przejść chyba z połowę osady. A mimo to nie tylko w porcie nikogo nie widzieli. To było dość dziwne bo osada była pusta i wymarła zupełnie jak jakieś Ruiny a przecież trochę ponad dobę temu było to całkiem sporo ludzi. Cisza nie zwiastowała też ani walki ani festynu czy czegoś podobnego. Wyglądało jakby podczas ich pobytu na Wyspie wszyscy postanowili się wynieść. Nie tylko z portu i okolic ale i właściwie przez całą drogę do centrum nie spotkali nikogo. Był to ewenement z jakim nie spotkała się ani Nico nawet podczas zimowych walk ani Lynx podczas swojego dotychczasowego pobytu w osadzie.

Nie zauważyli jednak śladów walk w postaci nowych zniszczeń, ciał czy śladów krwi. Jeśli coś było takiego to musiało zlać się dyskretnie z resztą zimowego pobojowiska jakim była ta osada. Ale jeśli było na tyle dyskretne było dość mało prawdopodobne, by odpowiadało za zniknięcie wszystkich mieszkańców. W końcu jak pamiętała Kanadyjka w zimie zarówno podczas walk z dzikusami jak i gangerami Chebańczycy jakoś nie dali się ot tak zniknąć.

Dopiero w biurze szeryfa natrafili na kogoś żywego. I to na samego szeryfa i resztę obsady posterunku. Przywitanie było dość zaskakujące dla obu stron i miało jak to często bywa w takich przypadkach dość chaotyczny przebieg. Pojawienie się na komisariacie zastępczyni szeryfa, dwóch jej pomocników, niesionego przez nich porwanego zastępcy szeryfa oraz oszołomionej środkami uspakajającymi jego matki było raczej mało powszechną praktyką na chebańskim komisariacie.

Na miejscu poza szeryfem byli obecni pozostali dwaj zastępcy czyli Eliott i Eryk. Całą trójką ruszyli wesprzeć grupkę pod wodzą Nico. Brian został złożony w jednym z niewielu na zrujnowanym w zimie i w ciąż remontowanym biurze miejsc gdzie były do tego warunki. Czyli w jednym z pomieszczeń na piętrze gdzie była jakaś niezbyt popruta i pocięta w zimie sofa. Teraz szeryf posłał Eliott’a po Kate. Claire wciąż oszołomiona i chlipiąca nie przedstawiała sobą zbyt budującego widoku. Pozostała złożona przy swoim nieprzytomnym i zmasakrowanym synu.

W międzyczasie Eryk okazał się być całkiem zorganizowaną osobą i zdołał przygotować każdemu po kubku jakiegoś mocnego, ziołowego naparu herbatopodobnego. Snajper rozpoznawał, że miejscowi przynajmniej tak traktowali te zioła i nawet faktycznie trochę w smaku było podobne do gorzkiej, mocnej herbaty. Ta jednak była ciepła i przyjemnie grzała zmarznięte dłonie poprzez kubki a w ciało poprzez gardło wlewała ożywcze ciepło. Eryk celowo czy nie, zszedł na dalszy plan a sądząc po tym gdzie i jak się kręcił chyba przygotowywał jakieś jedzenie. Po chudych latach jakie nastały po ostatniej zimie w Cheb nie było się co na ucztę napalać ale faktycznie od czasów śniadania w nowojorskim obozie zdążyli już bardzo zgłodnieć. Mieli jednak okazję porozmawiać sami z szeryfem.

- Odnaleźliście i przyprowadziliście całą rodzinę Saxtonów. Gratuluję, dobra robota. - zaczął od pochwały kiwając z wolna głową patrząc na całą trójkę po kolei. - Co się stało Brian’owi? Dlaczego jest w takim stanie? - spytał wskazując kciukiem na drzwi za którymi została rodzina Saxton’ów. Biorąc pod uwagę w jakim stanie wrócił porwany zastępca szeryfa byłoby dziwne gdyby nie padło to pytanie. - I jak udało się wam go odnaleźć i przywieźć? - szeryf czekał najwyraźniej na ich relację z przebiegu zdarzeń. W końcu ostatni raz widzieli się wczoraj rano jak rozstawali się w domu Saxton’ów.




Pustkowia; opuszczona osada; okolice opuszczonej pizzerii; Dzień 6 - wczesne popołudnie, ciemno; chłodno.



Siostry Winchester



- Bez odpowiedniego rytuału i wiedzy nie uda ci się pokrzyżować jej planów. - rzekł z dziwną pewnością siebie facet z wyciągniętymi w górę ramionami. W sumie Hilda zupełnie jakby uparła się potwierdzać jego tezę bo dała się złapać jakby dla niepoznaki zwodniczo łatwo. Zaraz jednak zaczęła tak piukać, walić skrzydłami i czochrać łapami, że powstał rwetes niesamowity. Członkowie zgromadzenia widząc szaleńcze zachowanie Czerwonego Ptaka Władzy poruszyli się niespokojnie.

- Ej Tina! Zostaw tą głupią kurę! Jak ich obrobimy kupisz sobie następną! A wy nie ruszać się! Bez głupich numerów! To jest napad! - wydarła się już nieźle zdenerwowana amatorka gangerstwa widząc te poruszenie i chaotyczny break dance Tiny i jej kury. Wydarła się wręcz jednym tchem zarówno do niej jak i do nich wciąż chyba uważając za zbytnie ryzyko rąbać się tak o jakąś kurę. Zwłaszcza, że Hilda zdołała jakoś zadrapać rangerkę pazurem po policzku i wyrwać się jej z uśicsku.

- A no właśnie. Naznaczyła cię. Widzicie? Mówiłem wam. Szramiasta Siostra. Czyli SS tak jak zostało to przepowiedziane. - facet w habicie wskazał krańcem kostura na szamoczącą się po pomieszczeniu siostrę próbującą złapać uciekający drób. Zebrani faktycznie pokiwali mądrze głowami z szacunkiem dla swojego mistrza. Choć jakby przy okazało ich uspokoiło skoro okazywało się częścią przepowiedni.

- Oszukam was wszystkich! Zemszczę się! Zwłaszcza na tobie! Zniszczę was! Naślę na was swoje sługi! Jesteście ślepymi głupcami! - darła się pomimo zadyszki uciekająca matka chrzesna zwierzęcej mafii choć nie było pewne czy odgraża się Tinie czy temu facetowi. A może w ogóle na wszystkich ludziach?

- Ale oni nic nie mają. Znaczy nic specjalnego. - wtrąciła swoje trzy grosze Whitney raczej rozczarowanym głosem, kończąc przeszukiwać kolejnego faceta. Właściwie można było uznać, że przeszukanie sporo straciło na swojej początkowej mocy zaskoczenia i obawy i się zrobiło jakieś takie niechciane i niezbyt poważnie traktowane chyba przez obie strony. Facet którego własnie Whit powinna przeszukać jako kolejnego trzymał w ręku wyjęte fanty i potrząsał w dłoni małą piersióweczką prosząc by mógł zatrzymać ten kieliszek chleba. Whitney przeglądała bez specjalnego zainteresowania wywalone fanty zastanawiając się chyba czy warto zabierać cokolwiek.

- Nie no laski no co wy?! W ogóle nie umiecie robić napadu?! No jedna gania kurę druga się cyndoli z patafianami! Przecież to napad! Musimy coś im zabrać! Nie kurę bo kura i tak jest nasza więc to nie jest napad no! - Kat zdawała się być rozczarowana i zdegustowana zachowaniem wszystkich. I Whitney, że się tak grzebie z tym przeszukiwaniem, i na tych lamusów, że w ogóle jakieś jaja sobie robią z poważnego napadu, i z tego ich szefa co się zajmował jakimiś gadkami głównie z Tiną i swoimi pomagierami zamiast skupiać się na głównej projektantce napadu i jej spluwie no i najbardziej chyba właśnie na Tinie i jej kurze, że olewały wszystko i wszytkich ganiając się po pomieszczeniu do reszty psując ten tak dobrze z początku się zapowiadający napad.

Hilda tymczasem nie traciła czasu i zdołała czmychnąć na zewnątrz, z powrotem na korytarz przez jaki się tu dostali chyba wszyscy. Po chwili wahania za bliźniaczką pobiegła jej siostra a na końcu Kat.

- Nie no jak napad to napad! Oddawaj to! - wrzasnęła rozzłoszczona motocyklistka akurat gdy Tina rzuciła się szczupakiem na biegnącą kurę. Ta musiała umknąć przed zagradzającą jej drogę Whitney co ładnie wystawiło ją na cel drugiej siostrze. Sunąc po podłodze znów ze złapaną Hildą która wyrywała się opętańczo obie siostry przebiły się razem z nią przez kolejne zapory ścian zrobionych z mieszaniny chyba folii, kartonów i papierów jak się własnie przekonywały.

Hilda ponownie była w rękach Tiny i posyłała jej mordercze spojrzenia próbując jednocześnie jak nie wydrapać to wydziubać jej oczy albo cokolwiek. Whitney uśmiechnęła się widząc, że wreszcie jest koniec zmagań. Zostawało pozbierać się i wrócić na powierzchnię. Wtedy usłyszały dwie rzeczy. Pierwszą był jakiś taki niepokojący trzask. Tuż pod ich plecami. Na doświadczone ucho rangerki całkiem podobny jak wówczas gdy Ruiny chciały się pod kimś zarwać. Drugą był tupot butów nadbiegającej Kat.

- Laski! Mam! Zajebałam mu… - darła się motocyklistka radośnie ale w ciemnawym pomieszczeniu nie było widać co a podłoga nie dała im skończyć. Zarwał się cały fragment a one poczuły, ze spadają w ciemność. Poleciały wszystkie cztery na łeb i na szyję razem z zawalonymi z nimi fragmentami ściany, podłogdi czy co tam jeszcze było. Ale nie spadały strasznie długo skoro po kolei gruchnęły gdzieś w dół.

Ciemność ustępowała powoli. I przetykana była kobiecymi bolesnymi jękami, stękaniem, szelestem folii, szuraniem kartonami, obsypującą się na to wszystkim ziemią i ostrożnym, przestraszonym gdakaniem. Wszystko to przeypominało chaotycznie ofoliowaną paczkę skrzeczącą, szeloszczącą, jęczącą i gdaczącą naprzemian próbując wydostać się na zewnątrz. Właścwie to ciemność ustępowała jakiejś dziwnej poświacie. Zupełnie jak blada liminescencja tajemniczego pochodzenia. Z drugiej strony może była taka blada przez tą cholerną folię jaka ich oddzielała od tego co na zewnątrz.

Coś tu jednak prócz nich było jeszcze. Tina choć wciąż oszołomiona upadkiem i szeleszczącej przy każdym ruchu folii i kartonach słyszała coś. Chyba coś się zbliżało. Obraz wydawał się być niewyraźny zarówno przez folię jak i słabą poświatę. Widać było tylko mglisty zarys ruchu. Ale wyglądało trochę jak pochłaniający światło kształt. Zupełnie jakby się zbliżał czy chociaż poruszą zasłaniając kolejne fragmenty poświaty. A sam kształt… Chyba miał wiele okrągławych wypustek… Jak głowy… I wiele podłużnych jak jakies odnóża czy ramiona… I chyba drałowało jakoś w zbierznym kierunku z miejscem ich upadku.




Wyspa; Schron; poziom wirusologii; Dzień 6 - ?, ciemno; chłodno.




Will z Vegas



Will zauwazył w kawałku starego CD czy czegoś podobnego nadciągających Schroniarzy. Pies pomagał dźwigać niezbyt dobrze wyglądającego Chomika. Sprawa identyfikacji więc została rozwiązana. Wieści jakie przynieśli nie mieli jednak zbyt dobrych. Chomik oberwał granatem. Ale albo był to jakiś flash bang albo był na tyle daleko miejsca eksplozji, że dostał jakąś boczną falą uderzenia. Lub jak kiedyś przy rozsadzania gniazda miał po prostu fart. Znaczy fart pod tym względem, że przeżył ale nie, że wyszedł bez szwanku. Bo od razu widać było, że nie wyszedł. Ledwo powłóczył nogami i jak się szybko przekonali był głuchy lub prawie głuchy. Była tylko nadzieja, że jak kiedyś Babie może i jemu też to w końcu przejdzie. No albo nie jak ta prawie całkowita ślepota u Vince’a. Na razie jednak Chomik niezbyt nadawał się do samodzielnego poruszania się na terenie opanowanym przez wroga.

Pies miał też kolejną niezbyt budującą wiadomość. Otóż gangerzy zdołali zablokować drzwi. Pewnie coś wsadzili i mimo, że automaty i hydraulika pracowały prawidłowo nie mogły się zamknąć. Jeśli zaś próbowano się do nich zbliżyć leciał ołów i granaty właśnie. W ocenie Indianina była pewna szansa, że jeśli duchy by im sprzyjały to dałoby podejść niezauważenie pod same drzwi. Jednak by usunąć przeszkodę trzeba było pojawić się w szczelinie i na więcej niż rzut oka a wówczas leciały ten ołów i granaty. No i same drzwi dodatkowo wzmagały napór na blokadę co nie sprzyjało łatwemu jej usunięciu.

Obraz Schroniarzy nie był zbyt budujący. Właściwie chyba tylko Pies wyglądał na w miarę ok. Chomik był ogłuszony i półprzytomny, mógł mieć nawet wstrząśnienie mózgu i tego typu atrakcje. Harry był ranny i kulał kuśtykając przy każdym kroku nie było co liczyć na bieganie i w ogóle całą mobilność miał ograniczoną. Kelly i sam Will też byli poranieni i obolali od takich czy innych obrażeń.

- Jeśli zostawimy tak te drzwi to pewnie w końcu przez nie przejdą. - odparła zmęczonym głosem Kelly opierając się o ścianę zmeczonym gestem. - Znają jakieś inne wejście więc i tak mogą przejść. - machnęła dłonią gdzieś w stronę bliżej nie sprecyzowanej części korytarza. - Możemy spróbować zamknąć te drzwi. Choć nie zapowiada się łatwo. - powiedziała machając w stronę rogu za którym były chwilowo przyblokowane drzwi. Tam już raczej niezbyt było gdzie się ukryć przed ostrzałem. Można było liczyć, że szczelina jest zbyt wąska czy co by pozwolić na swobodne i celne strzelanie. Jednak nijak nie chroniło to przed rzuceniem i eksplozją granatu. A czy następnym razem by mieli tyle szczęścia czy pecha co Chomik teraz tego nikt zagwarantować nie mógł.

- Możemy też zostawić to i spróbować przedostać się do wewnętrznych sektorów. A potem do Barney’a i reszty. - podała znużonym głosem alternatywne rozwiązanie. Wiedzieli o czym mówi. W tej chwili znajdowali się w tej części Wirusologii która kończyła się pancerdrzwiami które dość długo były nie spenetrowane przez nich. Właściwie aż do ostatniej zimy. Właśnie za nimi zaczynał się ten naprawdę rygorystyczny system bezpieczeńśtwa jaki dał im się we znaki w zimie. Ale nie wiedzieli co ich tam czeka i gdzie dokładnie jest reszta Schroniarzy. Ani gdzie i ilu jest tych Runnerów i czy na jakichś by się natknęli. Ale jeśli byli zostając w tej okolicy dłużej zwiększali swoje szanse dostania się w dwa ognie gdyby tamci postanowili dotrzeć do głównej bramy wejściowej pomiędzy poziomami.

- Możemy też zaryzykować i pójść do labolatorium Barney’a. - Schron nawet jednak w każdym poziomie był całkiem sporym miejscem do zabaw w ciuciubabkę. Było gdzie się ganiać. Wirusologia była jednak jakby przedzielona w poziomie na dwie części każda zamykana przez jedną bramę. Byli obecnie przy tej zewnętrznej. Mieli do dyspozycji więc całą zewnętrzną cześć tego poziomu aż do wewnętrznej bramy. W tej części urzędował też najczęściej Barney i tu prokurował swoje serum dla nich. Teraz prawie na pewno go tu nie było ale może zostało serum. Przez interkom mogli pewnie nawet go spytać choć gangerzy pewnie też by słyszeli ich rozmowę. Do tego nawiązywał ostatni wariant jaki przedstawiła im kumpela Baby.




Pustkowia; wybrzeże jeziora; opuszczony sklep; Dzień 6 - wczesne popołudnie; słonecznie; chłodno.




Bosede "Baba" Kafu



Czułe termoreceptory w oczach mutanta mówiły mu, że dzień się przesilił i zaczynało być chlodniej zapowiadając niejako dopiero wieczorny chłód i kto wie, może nawet nocny przymrozek. Na razie jednak sytuacja w opuszczonym sklepie była dużo bardziej gorętsza a dla każdego we wnętrzu wieczór i noc zdawały się daleką przyszłościową i wcale nie taką pewną perspektywą.

Bosede najwyraźniej zaskoczył trzech Ćwieków a przynajmniej tak się zachowywali. Jeden na jego “propozycję współpracy” przystał od razu unosząc ramiona ku górze, drugi po chwili wahania i rozpatrzenia swoich szans sięgnięcia po broń i odpowiedzenia ogniem a trzeci zwlekał. W końcu było ich trzech a mutant jeden. Trzy lufy przeciw jednej. Trzy cele przeciw jednemu. Trzech całych kolesi przeciw jednemu ale wyraźnie pocharatanemu i nie będącego u szczytu swoich możliwości. Jednak dla każdego choć trochę zaznajomionego z realiami broni i jej użytkowania to byłyby kalkulacje obarczone bardzą dużą skalą ryzyka.

- Spokojnie. My tylko szukamy czegoś do jedzenia. Nic do ciebie nie mamy. Jak to twój teren to możemy pojechać gdzieś dalej. - odparł ten najmniej spietrany choć mówił dość uważnie i powoli wgapiony na przemian w lufę erkaemu Baby to w niego samego. Pozostała dwójka czekała na reakcję wielkiego mutanta. Ten co mówił uniósł w końcu ręce do góry ale dość symbolicznie. Chyba brali go za kogoś kto też tu buszuje i chce ich przegonić. Liczyli więc pewnie, że jak nie będą robić problemów to pozwoli im odjechać w swoją stronę.




Pustkowia; Alpena Airport; hangar lotniska; Dzień 6 - wczesne popołudnie; chłód.




Szuter



Szuter spokojnie palił fajka gdy ten cały Karl odebrał mu po kolei każdą sztukę broni długiej. Była nie do ukrycia przy takiej perspektywie czy przeszukaniu. Facet musiał być zdenerwowany bo wykazywał gorączkowość ruchów ledwo rzucając okiem na odbieraną broń. Na koniec jednak przetrzepał mu pośpiesznie ale jednak znalazł i zabrał też nóż i klamki. Przeoczył chyba tylko rękawice i nakolanniki.

Dopiero gdy dał znać, że już koniec dało się zauważyć trochę odprężenia u zgromadzonych. Hegemończyk dalej siedział oparty o ścianę z wyrpostowaną nogą a tamci dalej mieli broń w łapach. Jednak dopiero teraz zaczęli opuszczać swoje kryjówki i do wyczulonych uszu strzelca doszedł raz czy dwa charakterystyczne kliknięcie bezpiecznika. No jeśli nie byl kompletnymi leszczami i nie machali zabezpieczoną bronia to pewnie ten czy ów poczuł się na tyle pewnie by zabezpieczyć broń. Tyle, że ich nadal było z pół tuzina a Szuter został rozbrojony z widocznej broni. Teraz odebrana przez Karla broń wzbudziła ciekawość i podziw karawaniarzy. Zwłaszcza ta na rzadkie, belgijskie ammo znalazła się w centrum zainteresowania. Niemniejsze wzbudziły ciała zastrzelonych pobratymców no i wygląd samej windy. Wymieniali między sobą przyciszone uwagi choć cały czas z trzech czy czterech było w pobliżu półleżącego strzelca. O krok czy dwa i z bronią w łapach. Na tyle blisko by nie było problemów go trafić i na tyle daleko, że miałby problem sięgnąć z zaskoczenia kogoś z nich.

Podszedł też ten skitrany za filarem który był chyba od gadania. Też obejrzał sobie i powymieniał się uwagami ze pobratymcami. Też zapalił papierosa i chwilę obserował Hegemończyka. Ten wiedział, że skoro go rozbroili to mają jakieś podejrzenia co naprawdę mogło się stać tam na dole. Albo byli zwyczajnie podejrzliwi. Ale skoro nie rozwalili go od ręki to jeszcze chyba jakieś wątpliwości mieli. Albo chcieli się od niego czegoś dowiedzieć. No chyba, że jeszcze opcja, że był im do czegoś potrzebny. Ale własnie ważyły się jego losy.

- No teraz możemy porozmawiać jak ludzie. - zaczął ten od gadania którego imienia nie poznał przez parę dni wspólnej podróży. Jak zresztą większość z nich wszystkich. - Co to za historyjka z jakimiś najemnikami? Oni nie wykrwawili się dopiero co. Nie żyją z pół doby czy dobę. To co kit wciskasz? - zjeżył się od razu na wstępną historyjkę jaką im sprzedał po wyjściu na powierzchnię. Przy “onych” wskazał na poszatkowane ołowiem ciała na zakrwawionym wózku. Facet, podobnie jak jego pobratymcy wyglądał na dość podejrzliwego względem odpowiedzi Hegemończyka skoro prawie na wstępie dało się go złapać na dość istotnej niezgodności.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 14-08-2016, 16:30   #328
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba na chwilę zatrzymał się obserwując dzieci. Gdzie dzieci tam i nie daleko musieli mieszkać dorośli. Baba odnotował ten fakt w głowie. Zdecydował jednak, że nie ujawni się dzieciakom.
Po pierwsze nic nie mógł na tym zyskać, do tego się śpieszył. No a przede wszystkim, nie chciał straszyć dzieciaków, a wiedział dobrze jak wygląda...

Poszedł zatem dalej, by znaleźć źródło sygnału.
Teren nie zmienił się. Nadal było jezioro, nadal były drzewa, krzaki i szczątkowe resztki po dawnej cywilizacji ludzi. Ich samych jednak nie napotkał.
Wybrzeże ukształtowaniem przypominało trochę zęby piły choć dość łagodne gdzie jeden “ząb” miał pewnie i z kilka kilosów. Więc jak się szło wzdłuż wybrzeża i było się w głębi zatoczki widać tylko ramiona zatoki a jak było się na szczycie “zęba” czyli na cyplu wtedy widać było ów podejrzany rejon z którego prawdopodobnie dochodziły sygnały. Takich "zębów" widać ok 3 - 4


W głębi pierwszej zatoczki był szereg budynków. wyglądały jak domki letniskowe czy może jakaś osada. wszystko zdewastowane i zapuszczone. Nie widać było bytności ludzi przynajmniej na stałe.
Z osady biegła droga, prowadząca mniej więcej po osi wsch - zach czyli mniej więcej wzdłuż wybrzeża. Choć z niej nie zawsze widać było samo wybrzeże. Drogą powinno iść się łatwiej i szybciej niż na przełaj.
Baba ruszył tą drogą, choć dość ostrożnie. Puki prowadziła go w dobrym kierunku, zamierzał nią podążać.
W zatoczkach Baba napotkał podobne ruiny. Jego SI zaś potwierdzała, że sygnał się nasila, czyli szedł w dobrym kierunku.

Już zbliżał się ku trzeciemu cyplowi gdy w pobliskim starym sklepie dostrzegł ruch. wyglądało na to, że ktoś szabrował opuszczony lokal w poszukiwaniu za pozostawioną żywnością.
Baba już chciał zejść z drogi i ruszyć chyłkiem dalej... Gdy coś go tknęło i Postanowił jednak podejść bliżej, i rzucić okiem.
Korzystając z ruin, mutant podkradł się bliżej. Tak na wszelki wypadek trzymał swój zdobyczny rkm w łapach.
Dostrzegł trzech mężczyzn szabrujących sklep.



Sprawne oko Baby dostrzegło broń w stylu obrzynów, klamek i polewaczek oraz łańcuchy, bejsbole i podobną prymitywną broń. Jego SI korzystając z procesu rozpoznawania kształtów wyplunęła listą rozpoznanych modeli wraz z ich parametrami i potencjalnym zagrożeniem jakie stanowiły dla jednostki bojowej Baba.
Po drugiej, wewnętrznej stronie podwórza Baba dostrzegł kawałek zaparkowanego motocykla.
Natychmiast skojarzył fakty. Mógł się mylić ale... poczekał chwilę. Gdy jeden z gangerów stanął do niego tyłem, jego podejrzenia potwierdziły się. Tak, to były stalowe ćwieki.
Zagryzł zęby. Przez chwilę rozważał opcje. Zdecydował się jednak kontynuować walkę.
Podkradł się bliżej, chowając się w ruinach. By nagle wyskoczyć i zastraszyć gangerów swym wyglądem, wycelowanym w nich rkm i swym dudniącym głosem

- Stać! Nie ruszać się patafiany! - ryknął.

Jeden z trojga nie posłuchał od razu...
Baba wycelował lufę bezpośrednio w gangera, który uważał za stosowne nie posłuchać jego grzecznej prośby.
- Ty też! Nie łudź się, nie zdążysz. Baba rozsmaruje wasze ścierwa na ścianie, nim dobędzież Dobędziesz broni! Dalej, ręce w górę! -


Wreszcie i ten trzeci podniósł ręce... ale Baba widział, że będzie robił problemy.
- Z Babą się nie dyskutuje - rzekł i nacisnął na spust by posłać urwaną serię w krnąbrnego.
- Jeden ruch a skończycie jak on! - wrzasnął na pozostałych, kierując lufę na nich.
- Ręce na kark i na ziemię! - warknął.
 
Ehran jest offline  
Stary 19-08-2016, 21:31   #329
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Okazało się, ze nie tylko port był pusty. przylegające do niego ulice, zwykle zapełnione albo wracającymi rybakami albo ich klientami, dziś świeciły pustkami. Snajper niosąc nosze z Brianem na pokładzie czuł już niemiłosierne zmęczenie. Nie pamiętał kiedy spał a uczucie sytości po śniadaniu zaoferowanym przez nowojorczyków już dawno minęło. Poza tym obawiał się o stan Saxtona. Podczas podróży do Cheb kontrolował jego stan, co jakiś czas sprawdzał puls, oddech i temperaturę. Fakt, że chałupniczymi sposobami, bo nie posiadał stetoskopu, termometru czy ciśnieniomierza, to jednak kursy medycyny pola walki jakie skończył na Posterunku, pozwalały oceniać takie rzeczy bez niezbędnych przyrządów.

Wypatrywał śladów walki czy pacyfikacji, nic jednak takiego nie zauważył. Nie było nowych zniszczeń czy dziur po kulach. Obawiał się przez chwilę, że może Armia postanowiła dokonać pacyfikacji, albo jakiegoś ataku dywersyjnego ze strony Runnerów. Na szczęście póki co nic na to nie wskazywało.

Na posterunku policji, zastali całą obsadę. Nieco zaskoczoną ich przybyciem, ale był i Eryk i Eliott i sam szeryf Dalton. Ten ostatnio zarządził szybko zajęcie się nimi i poszkodowanymi Saxtonami. Kwadrans później siedzieli całą trójką w biurze szeryfa, Lynx z ulgą zdjął oporządzenie i oparł broń o ścianę. Kubek gorącej cieczy, w smaku przypominającej herbatę koił zmarznięte nieco ciało i na chwilę odganiał otępiające zmęczenie. Na pytanie szeryfa odpowiedział pierwszy:

- April znaleźliśmy w lesie, kiedy uciekała przed Runnerami i odesłaliśmy z Brennanem do Przystani a on miał ją odstawić do Cheb. Jak rozumiem tak się stało? - wolał się upewnić.

- Potem trochę błądziliśmy, unikając oddziałów Runnerów. Natknęliśmy się też na ślady po potyczce gangsterów z żołnierzami. Następnie natknęliśmy się na kilku mieszkańców Schronu na Wyspie. Mianowicie Willa, Kelly i Harrego? Henryego? - nie był pewien tego ostatniego imienia. - Oni wcześniej odbili z rąk Sand Runners panią Saxton. Udawali się do Schronu, gdzie początkowo chcieliśmy iść z nimi, bo przypuszczaliśmy, że w jego okolicy będzie Brian. Jednak dostęp do niego był utrudniony, to właśnie tam Runnerzy się zadekowali i utworzyli wokół niego swoją linię obrony. Do tego nowojorczycy regularnie pokrywali teren ogniem moździerzowym, strzelaliśmy się też z gangsterami. Postanowiliśmy ewakuować na bezpieczny teren panią Saxton i potem szukać możliwości uwolnienia Briana. To ostatnie nie było konieczne. W drodze ku Przystani na Wyspie, natknęliśmy się na Cassa Rewersa, w towarzystwie swoich ludzi i Runnerki - Alice Savage. Tak, tego Anioła Miłosierdzia, który poszedł z gangsterami zeszłej zimy. Postanowiliśmy połączyć nasze oddziały, Rewers doprowadził nas do obozu polowego Armii na Wyspie. Tam sprawy się trochę pokomplikowały… - zakrztusił się gorąca cieczą, po chwili kaszlu kontynuował: - Opatrzyli nas i nakarmili. Nastąpił wtedy jednak konflikt interesów z grupą Rewersa, a w szczególności z Savage. Uważam, że jedyną stroną po jakiej ona teraz stoi to Runnersi. Momentami wręcz broniła ich i usprawiedliwiała. Samo porwanie Briana, w którym brała aktywny udział, usprawiedliwiała, że chciała ochronić Cheb. Ponoć Brian ma jakieś informacje odnośnie Bunkra, które gangsterzy chcieli poznać. Kiedy byliśmy w obozie nowojorczyków, część gangsterów się zbuntowała i chcieli iść na układ z Armią za zdradzenie swojego przywódcy. Jako dowód dobrej woli, przekazali Armi Briana, a my go przywieźliśmy tutaj. To by było na tyle. Niestety dochodzą do tego kolejne problemy. Pierwszy, kapitan, gdy z nim rozmawialiśmy, nie wykluczył ugadania się z gangsterami, co dla Cheb, może być bardzo niekorzystne. Rozumiem, że szeryf ma świadomość, że oni mogą “spuścić” Cheb, jeśli tylko dostaną od gangsterów to czego chcą? Drugi - kapitan nas podejrzanie długo wypytywał jakim arsenałem dysponujesz, szeryfie. W sensie jak dobrze uzbrojony jest Posterunek, z naciskiem na broń ciężką i materiały wybuchowe. Motywu tej części przesłuchania się nie spodziewałem, niemniej jednak przekazujemy do pańskiej wiadomości. I problem trzeci, ale to już nasz - wskazał na siebie i Gordona. - Rewers korzystając ze swoich wpływów i znajomości, wykręcił swoja towarzyszkę od odpowiedzialności za udział w porwaniu Briana i tego co stało się jego rodzinie. Tłumaczył to jakaś “tajną operacją pod przykrywką”, a nas sprzedał kapitanowi. Znaczy naszą przeszłość. Obaj wiemy co za to grozi, dał nam jednak opcję współpracy, mamy przynieść nowojorczykom interesujące ich części maszyn z farmy Fergusona… to wtedy przymkną oko. Co do tego ostatniego, to jednak nie mamy pewności… - zakończył swoją relację. Starał się być możliwie szczegółowy i odpowiadać zgodnie z prawdą. Dalton może i był kutasem, ale póki co tylko on go nie skreślił. W przeciwieństwie do zasranego stratega Rewersa i oficerów Armii Nowego Jorku.

Gordon również się rozbroił i podczas gdy Lynx zaczął zdawać relację z ostatnich wydarzeń rozsiadł się wygodnie na krześle. Mogło wyglądać to nieco lekceważąco wobec Dalton’a ale naprawdę nie miał siły już stać. Był wyczerpany i obszarpany. Jedyne o czym marzył to w miarę wygodne łóżka i kilka szklanek mocnego alkoholu przed wykorzystaniem tego łóżka. Woods opowiadał dalej a Zabójca maszyn siedział nie odzywając się tylko od czasu do czasu podnosząc głowę i na chwilę łapiąc kontakt wzrokowy z szeryfem. Jak jego kompan skończył on sam wtrącił:
- Szeryfie… - zaczął spokojnie - orientuje się Pan gdzie jest David i czy wszystko z nim w porządku? Muszę z nim porozmawiać… i po tej rozmowie musimy porozmawiać z Panem o planach jakie Pan ma wobec nas… - podniósł głowę i spojrzał na szeryfa - wątpię żeby armia nie sprzedała naszych głów Posterunkowi za stare grzechy… przez życia które pozostawiliśmy w tyle… mam za to nadzieję że Szeryf zaczął… chociaż odrobinę nam ufać i doradzi nam coś… ani Nathaniel ani ja nie wiemy co mamy zrobić… - podniósł się z krzesła i rozłożył ręce - z jednej strony chcemy zostać i pomóc… zresztą obiecałem to Lynx’owi… ale w świetle odeskortowania nas do najbliższego oddziału Posterunku i stryczka który nam grozi… - westchnął - nie wiem czy zostanie w Cheb to rozsądna decyzja… i przede wszystkim nie wiemy czy władze Cheb się za nami wstawią… lub na ile możemy być pewni że azyl w Cheb będzie bezpieczny… ani czy w ogóle Szeryf chce nas tu zatrzymać…

- Niech nas szeryf źle nie zrozumie. Nie chcemy na nikogo sprowadzać kłopotów. Jednak każda pomoc by się przydała. Nie chcę opuszczać Cheb… ale jeśli pozostanie będzie oznaczać kłopoty dla miasta, wyjedziemy. Póki co chcę pomagać jak umiem, wydaje mi się, że udowodniliśmy to, pomagając odbić Saxtonów. Zresztą Nico była z nami cały czas, może potwierdzić nasze słowa - skierował swój wzrok na zastępczynię szeryfa. - Wszystko co robiliśmy, robiliśmy w interesie Cheb. Czym nie zaskarbiliśmy sobie wdzięczności kapitana Yordy, zwłaszcza kiedy zwróciłem mu uwagę, że powinni w rokowania pokojowe z Runnerami włączyć Cheb, które też jest stroną w tym sporze, choć wcale nie chciało być. W każdym razie każda pomoc, sugestia jest dla nas w tej chwili cenna, szeryfie.

- Niestety muszę się zgodzić z chłopakami, faktycznie wygląda na to że może dojść do porozumienia nad naszą głową. Co do pytań o uzbrojenie naszego biura myślę i jest to niewiele bardziej optymistyczne, wątpię żeby NY w pełni stanęło przeciw nam ale sądzę że Yorda chce ocenić na jak dużą pomoc z naszej strony może liczyć. Nie jestem pewna czy jakakolwiek pomoc z naszej strony powstrzyma możliwość dogadania się nad naszymi głowami, co bądźmy szczerzy nie byłoby w historii niczym nowym. Nowy Jork jest daleko a oni mają tu wyraźny interes… Ale myślę że jak odpocznę mogę się wybrać z chłopakami na bagna, choć wolałabym żeby ktoś bardziej wypoczęty to zrobił… Ale jeśli nikt się nie zgłosi to pójdę, przez wzgląd na wspólną pracę. Trzeba było się tymi maszynami wcześniej zająć.

Gordon kiwnął głową i dodał do Nico:
- My byśmy woleli żebyś poszła z nami ty, Nico… ufam ci, nie chcę nikogo innego… - westchnął - odpocznijmy, porządnie… i wtedy zbierzemy się na spokojnie, przygotujemy sprzęt i wszystko co może nam się przydać na bagnach i zrobimy sobie kolejną wycieczkę… - zastanowił się chwilę wykorzystując fakt że Dalton milczał, układając sobie wszystko w głowie - Zastanawiam się… czy w obecnej sytuacji nie byłoby najlepiej wspomóc armię… nawet za ich plecami… myślę o znalezieniu ich obozu, miejsca gdzie zostawili pojazdy, przejęli ten punkt i go po prostu zniszczyli… bo przecież nie pojechali samochodami głęboko w las i bagna… a jakoś tu przyjechali… odetniemy im drogę ucieczki jak już armia dobierze się im do dupy… a tak sie zapewne stanie, szczególnie teraz gdy część z nich zawarła układ żeby uratować własną skórę… ten obóz nie powinien być dobrze strzeżony… wręcz przeciwnie, Runnersi potrzebują całej swojej siły skupionej na bunkrze… można by to wykorzystać… z tego co mi wiadomo Runnerzy polegają dość mocno na swoich maszynach… ich strata wprowadziłaby w szeregi spore zamieszanie…które armia mogłaby wykorzystać do ich wykończenia… a przecież na tym zależy Cheb najbardziej... tylko jest jeden problem…jeden jedyny... nie wiemy gdzie jest ten obóz… - pozwolił sobie na rzucenie propozycją i krótkie wyjaśnienie aspektu taktycznego tego posunięcia. - Jeśli jednak uważa Szeryf ten plan za bezsensowny to zajmiemy się wyprawą na bagna sprawdzić wreszcie te maszyny… trzeba się dowiedzieć tak czy siak co tu robiły i czy Cheb grozi jeszcze niebezpieczeństwo ponad to co się prezentuje w tej chwili… Ja, David, Lynx - to na pewno. Czy szeryf udostępni nam pomoc w tej wyprawie? Przydałaby się łódka albo ten facet z wozem co nas wiózł na bagna za pierwszym razem - ale nie tylko jako podwózka tylko jako środek transportu odkopanych części maszyn do Cheb, przydałaby się też przynajmniej dwójka ludzi która pomogłaby nam w dokopaniu się do maszyn... i oczywiście Nico… - spojrzał na zastępczynię szeryfa jakby czekając na jej zgodę - Proszę wybaczyć chaotyczność… te kilka dni naprawdę dały nam w kość… Oczywiście wszystkie te propzycje wiązałyby się z tym że Szeryf chciałby żebyśmy zostali w Cheb…

Szeryf słuchał w milczeniu ich wzajemnych relacji. Poza kiwnięciami głową tu czy tam czy zdawkowymi odpowiedziami raczej im nie przerywał dając okazję by powiedzieli co mają do powiedzenia. W międzyczasie Eryk uwinął się z przygotowaniem improwizowanego posiłku podając im w jakiejś chyba menażce ciepłe danie. Najwyraźniej po zimowych walkach nic trwalszego poza metalową menażką nie pretrwało z szeryfowej zastawy. Niemniej mogli teraz wreszcie razem z kolejną ciepła porcją herbatopodobnego naparu posilić swoje zmęczone ciała. Swoje też robiła stała temperatura wnętrza ogrzewanego jeszcze pomieszczenia zauważalnie wyższa od wieczornego chłodu który się zbliżał na zwnątrz z każdym kwadransem.

- No widzę, że nie nudziliście się przez ostanią dobę. - mruknął w końcu Dalton zaczynając swój udział w tej rozmowie. Sięgnął po coś do szuflady swojego biurka i po chwili wyjął z niego paczkę papierosów wyciągnął czestującym gestem kolejno do każdego z nich a na końcu sam wydobył rakotwórczego skręta i nieśpiesznie zapalił go. Schował ponownie paczkę do biurka wudmuchując pierwszy dym w stronę sufitu.

- Tak, wasz kolega przyprowadził do nas April. Potem ruszył wraz z jakąś nowojorską policjantką w głąb Wyspy z zamiarem odszukania was. Nie mam informacji co się z nimi działo potem. - szeryf zaczął omawiać po kolei kolejne kwestie jakie poruszyli jego goście. - Ale radzę sprawdzić u Jack’a jeśli tam się zatrzymaliście. Jeśli nie utknął na Wyspie chyba powinien tam wrócić a po ewakuacji mieszkańców do bezpiecznej strefy niestety pociągnęło to pewne skutki uboczne. Zresztą przeszliście z portu przez całą osadę więc chyba sami widzieliście. - dodał machając dłonia gdzieś w stronę drzwi wejściowych które mniej więcej były skierowane na północ czyli w stronę jeziora i portu. Jeśli David wróciłby już po ewakuacji to podobnie jak i oni faktycznie mógł przejść niezauważony przez sporą część osady.

- I mówicie, że Armia chce się dogadać z Runnerami bez nas? No ciekawe, ciekawe… - strzepnął popiół z papierosa do popielniczki za jaką służyła jakaś stara puszka po konserwie i chwilę wyglądało, że ten drobny ruch absorbuje go całkowicie. Jednak najwyraźniej nie odebrał tych wieści jako pozytywnych czy radosnych. - Trochę niezbyt się to chyba wpasowuje w wizerunek szlachetnej i miłującej pokój i demokrację armii z tych ich gazet. - zauważył cierpko szeryf wydmuchując przy okazji przez nozdrza dym jak jakiś smok czy lokomotywa. W głosie pobrzmiewał zauważalny odcień irytacji i złości. Uniósł jednak z powrotem skręta do warg wracając do normalnego trybu palenia. - Trzeba będzie coś wymyślić co z tym zrobić. Nie wiem czy do nich to dociera i z jakiej perspektywy patrzą. Ale i gangerzy i żołnierze nie są z tąd. Są przyjezdni. A my tu jesteśmy na stałe. A z wyjazdami wiadomo jak bywa. Zawsze się kiedyś kończą. - dodał po chwili zastanowienia z marsem na twarzy. Palił bucha czy dwa w milczeniu główkując chyba jak by można rozegrać ten ruch w partii gdzie pozostali gracze mają zdecydowanie mocniejsze karty.

- I wyjaśnijcie mi o co chodzi z tą waszą przeszłością i problemami z jakimś Posterunkiem. Co ma jeszcze do tego Posterunek? Też tam są na Wyspie? Dlaczego się obawiacie spotkania z nimi i o co chodzi z tym ich przymknięciem oka jeśli przyniesiecie im te roboty z bagien? - spytał patrząc zwłaszcza na snajpera i sapera. Patrzył na nich wyczekująco licząc chyba, że jakoś wyjaśnią ten detal w swojej opowieści z wydarzeń na Wyspie.

- A co do jakiegoś obozu Runnerów w pobliżu nie mam pomysłu gdzie by można zacząć ich szukać. Szczerze mówiąc po zimowych wydarzeniach jestem trochę zaskoczony, że nie zatrzymali się u nas. Ale oczywiście wcale nie narzekam, że tak nie zrobili. Jeśli chcecie szukać ich obozu to szukajcie. Mieliśmy się szykować na ewentualny ich powrót ale widzę, że już wrócili i na nasze szczęście nie wrócili do nas. Możemy więc skoncentrować się na czym innym na przykład na znalezieniu ich obozu. I taka informacja faktycznie mogłaby dać nam atut w negocjacjach z Nowojorczykami. Zwłaszcza jak byśmy znaleźli go przed nimi. Nie wiem bowiem czy jest wam wiadome ale ostatniej nocy miała miejsce potężna eksplozja w ich obozie na cyplu. Strasznie to ich rozjątrzyło. Ich obóz przypomina teraz ruszone kijem gniazdo szerszeni. Zgaduję, po objawach, że szukają winnych czyli jak to oni nazywają sabotażystów i dywersantów. Więc koncentrują się w okolicach swojego obozu ale i zapuszczają się teraz z patrolami znacznie dalej. Zwłaszcza ten ich oficer w hummerze. Jeśli jest gdzieś w pobliżu obóz Runnerów mogą go więc w końcu znaleźć. - szeryf wypowiedział się o kolejnym punkcie w dyskusji jak i poinformował o tym co się działo w okolicy podczas ich pobytu na Wyspie. Wyglądało na to, że żołnierze celowo czy nie rozjuszeni eksplozją odpowiednio “motywowani” przez dowódców i rozkazy też celowo czy przypadkiem wzięli się za przetrząsanie okolicy i mogli w ten czy inny sposób natknąć się na obóz Runnerów zwłaszcza jeśli był gdzieś w pobliżu.

- A jeśli chodzi o wasz powrót na farmę Fergusona to jeśli już teraz wiadomo, że tam macie się udać to faktycznie łódka wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Ale bez urazy wyglądacie beznadziejnie. Po nocy czy na noc nie ma co wyruszać więc sugeruję podróż zacząć z rana. Prześpijcie się wcześniej przede wszystkim. - powiedział szeryf unosząc brew i wskazując papierosem całą ich trójkę chyba właściwie oceniając ich stan. Faktycznie potrzebowali co najmniej kilka czy nawet kilkanaście godzin bitego snu by zregenerować siły w rozsądny sposób. A zanim by to nastąpiło byłaby najprędzej pewnie z połowa nocy.

- Na wyprawę zorganizuję wam na jutro rano jakąś łódź. Właściwie Sanders faktycznie ma problemy z nogą więc wiosłować może. W strzelaniu też nie powinno to chyba mu przeszkadzać. Choć z powodu tej nogi w zwarciu czy do dźwigania nie sądzę by był z niego wielki pożytek. Możecie pogadać z to monterką, Yeleną. Nie pracuje dla mnie regularnie ale ma fach w rękach. Mogłaby się wam przydać jeśli taka pomoc jest wam potrzebna. Powinna się kręcić gdzieś w lokalu Jack’a. Zaś co do pomocy innych nie bardzo wiem co właściwie chcecie zrobić z tymi maszynami. My niestety niezbyt się znamy na robotach. Wcześniej żadnych tu nie było. Ani w okolicy. Nie wiem co właściwie chcecie odkopać i przewieźć. Choć pewnie tych dwóch czy trzech ludzi i może drugą łódkę pewnie dałoby się zorganizować na rano. Choć te bagna to niebezpieczny teren i nie ukrywam, że nikt z nas nie lubi się tam zapuszczać dobrowolnie. - szeryf po temacie robotów na bagnach poruszał się dość niepewnie w porównaniu do poprzednich części rozmowy. Właściwie pewnie niezbyt się orientował o jakie roboty chodzi i choćby jak duże części chcą przewieźć ani jak to jest z ich odkopywaniem i demontażem czyli ile by to czasu i wysiłku mogło zająć.

- Nie nie ma Posterunku na Wyspie. Jednak Nowy Jork ma z nimi porozumienie o wydawaniu sobie zbiegów i przestępców, a w świetle prawa Posterunku nimi jesteśmy. Kiedy zdemaskowaliśmy udział Savage w porwaniu Saxtonów, w zamian jej towarzysz Rewers wydał naszą przeszłość nowjoroczykom. A kapitan stwierdził, że “może” nam odpuści jak przyniesiemy im jakieś części maszyn z modułami danych - odpowiedział na pytanie Daltona, najprościej jak potrafił. - Ja nie wiem co będziemy robić. Jak potrzeba jesteśmy do twojej dyspozycji szeryfie. Chyba zasłużyliśmy na odrobinę zaufania - kiwnął głową w stronę pokoju w którym leżeli Saxtonowie. - Nie najlepiej zaczęliśmy naszą znajomość, zresztą mam wrażenie, że nigdy za mną nie przepadaliście. Zwłaszcza jak związałem się w poprzednim roku z Kate. Nie mam pretensji, mordę mam niewyjściową - zażartował. - Niemniej pomogę i myślę że Gordon też, przy czym trzeba. Przyjmiemy tez każdą pomoc jaką nam zaoferujesz szeryfie. Więc póki co czekamy na dalsze polecenia - uprzedzając prawdopodobne słowa Daltona, dorzucił: - Tak wiem, że nie mam blachy.

Zmienił temat i zadał swoje pytania: - Dlaczego nikogo nie widzieliśmy na nabrzeżu? Wszyscy siedzą w domach? I co się stało w obozie Nowojorczyków? Mówiliście o wybuchu, a oni jakoś nas pod kątem materiałów wybuchowych przesłuchiwali? I tego czy policja w Cheb dysponuje takimi? I jeszcze kapitan interesował się tym, czy w związku z tym, że Runnerzy mają zakładników z Cheb, to czy szeryf i miasteczko może pracować dla gangseterów. Odparłem, że to bzdura, niemniej lepiej, żebyście wiedzieli czym się tak interesują. Co do wyjazdów? Tak, masz rację szeryfie. Tylko jest teraz okazja, żeby zmienić to co było. Bo jak Runnerzy dogadają się z nowojorczykami i dostaną status współpracujących, to nadal będą robić z Cheb co chcieć. Armia się zawinie, a miasteczko nadal będzie musiało płacić haracz i znosić ich “okazjonalne” wizyty. Gang jest osłabiony walką z Armią, podzielony na frakcje trzymającą z Nowym Jorkiem i tych co jeszcze zostali okopani przy bunkrze. Jest szansa by złamać ich raz na zawsze. Bo inaczej, jak wyjedzie Armia, będzie po staremu, albo gorzej, bo im mogą przyznać specjalne “przywileje” w tej okolicy. Często się tak dzieje w innych regionach, choć jak słusznie zauważyłeś, szeryfie, nie piszą o tym w swoich gazetach.

Przerwał, biorąc łyk herbaty z kubka: - Ja nie mam gotowej recepty jak to zrobić. Możecie pogadać z dowództwem Nowego Jorku i jako przedstawiciel władzy w Cheb, spróbować wziąć udział w tych rokowaniach. Tylko, że Nowy Jork rozmawia zwykle z tymi, którzy sa dla nich wartościowi. Teraz mam takie dziwne wrażenie, że zdradzający swoich kompanów Runnerzy, są bardziej wartościowi dla nich niż mieszkańcy Cheb. Bo przybliżają ich do bunkra, do tego co jest ich celem. Dla nich tylko to się liczy, bez względu na cenę jaką przyjdzie za to zapłacić postronnym. Jest Pan mądrym człowiekiem, więc pewnie sam już do tego doszedł. Jak już mówiłem, nie mam konkretnych pomysłów. Macie moja osobę do dyspozycji i Gordona też. No może nie dzisiaj - bo faktycznie wyglądamy nieciekawie.

- Jesteście przestępcami? - spytał szeryf uważnie świdrując dwóch mężczyzn spojrzeniem. - A o jakiego rodzaju przestępstwach mowa? - zapytał szef miejscowych służb porządkowych dając im czas na odpowiedź.

- I wierz mi synu gdy ja za kimś nie przepadam jak to zgrabnie ująłeś to najczęściej niezbyt długo ten ktoś przebywa w naszej osadzie. A najczęściej nie przepadam za osobami które stwarzają problemy i łamią prawo. A to z kim są związane nie ma tu znaczenia. Prawo jest takie samo dla wszystkich. Nie ma ulg i taryfy ulgowej dla nikogo. - wyjaśnił tą kwestię chebański stróż prawa patrząc na snajpera nieco przekornie. Cokolwiek by nie mówić o miejscowym szeryfie miał taki szacunek i posłuch u Chebańczyków właśnie z powodu swojej sprawiedliwości oraz twardej jej egzekwowania. Dlatego ufali jemu i jego poczuciu sprawiedliwości.

- A osada jest opuszczona bo wdałem rozkaz ewakuacji wszystkich do bezpiecznej strefy. Mniejszy teren jest łatwiejszy do upilnowania dla tak skromnej obsady jaką dysponujemy. Jeśli chodzi o wybuch no cóż. Nie wiem za dużo bo nasza kochająca wolność i demokracje dzielna, nowojorska Armia jakoś nie chce się dzielić informacjami z miejscową ludnością ani nawet z przedstawicielami jej władz. Ale mimo to udało mi się dowiedzieć, że prawdopodobnie ktoś im wysadził armatę. Więc latają wściekli szukając winnych. Sądząc po pytaniach jakie wam zadali zapewne podejrzewają udział nas w tym wydarzeniu. - odparł z przekąsem i nieukrywaną irytacją najwyraźniej nie mając najlepszego mniemania o NYA i jej zwyczajach.

- Natomiast chciałbym by było jasne. Nie zamierzam zezwolić żadnym swoim ludziom na działania przeciwko gangerom póki oni nie zaczną pierwsi. Żadnych mrzonek panowie i panie. - odparł bez ogródek szeryf patrząc na każdego z nich dobra chwilę jakby sprawdzał czy do nich dotarło. - Na razie oni nie złamali warunków rozejmu z zimy. Więc my też go nie złamiemy. A Armia jest albo nie jest. Pojedzie albo zostanie. Sprzymierzy się z nimi albo będzie walczyć. Ale my jesteśmy za słabi by się z nimi mierzyć. Ktokolwiek z nich nas rozgniecie. A na pewno razem. Nie mam ochoty na powtórzenie rzezi z zimy. Byliście albo nie na cmentarzu. Nie mam zamiaru dopuścić by zapełnić go do reszty. Bo już chyba nie miałby kto chować ciał. - szeryf rozwinął nieco szerzej swój punkt widzenia na ten punkt rozmowy i wyglądał na takiego co mówi jak najbardziej poważnie. Jakby ilość trumien i świeżych nagrobków przemawiała do jego wyobraźni. Pod zbrojnym względem Chebańczycy faktycznie nie mieli się co mierzyć ani z jedna ani drugą stroną bijącą się o ten bunkier na Wyspie.

- Ale możemy spróbować wtrącić się w te ich wewnętrzne układy. Ale by się wtrącić trzeba by mieć coś mocnego czy chociaż użytecznego. Zwłaszcza jeśli wiadomo, że jesteś najsłabszym składnikiem w równaniu. Znalezienie tego ich obozu albo tych robotów byłoby całkiem użyteczne. Bo cokolwiek by nie mówić wówczas to my mielibyśmy ten atut. Więc byłoby o czym dyskutować. - szeryf dostrzegł jednak jakąś szansę na poprawienie sytuacji Cheb i jej mieszkańców w nadchodzących zmaganiach. - Więc zrobimy tak. Znajdźcie ten obóz albo te roboty czy co oni z nich chcą. Znajdźcie i przyjdźcie z tym do mnie. Jeśli mi to przyniesiecie to wtedy ja z tym pójdę do nich. A was wciągnę na listę płac. Bez żadnego może jak wam obiecał ten kapitan. Tylko mówię wam, że zostaniecie zastępcami jak Nico. Jeśli chcecie. Jeśli nie możecie dostać najemny kontrakt jak Sanders. Ale nie łudźcie się. Prawo działa dla wszystkich dla zastępców też. I bez żadnych fanaberii, że jakiś zastępca nie chce służyć z innym zastępcą. Czy się rozumiemy? - szeryf przedstawił swoją ofertę w stosunku do swoich gości siedzących po drugiej stronie stołu.

Gordon słuchał najpierw Lynx’a, później Dalton’a. Wreszcie postanowił się wtrącić z wyjaśnieniem najważniejszej w tej chwili kwestii jeśli chodziło o życie byłych frontowców:
- Nie mam zamiaru owijać w bawełnę... sprawy potoczyły się tak, że uważam że powinien Pan wiedzieć z jakim człowiekiem ma Pan do czynienia... Służyłem w grupie najemniczej Eddy’ego Esteban’a przez wiele lat... byłem tam praktycznie od początku istnienia grupy, przygarnęli mnie jako małego zbłąkanego chłopca po tym jak Posterunek mnie wydalił z wędrownego miasta... – westchnął ciężko jakby wspominanie tej części jego życia nie było zbyt przyjemne – Mieszkałem w małej przyfrontowej osadzie którą najechały Maszyny, nie muszę chyba mówić że wyrżnęły wszystkich z kilkoma wyjątkami... w „oczach” Maszyn dzieci często nie są brane pod uwagę jeśli chodzi o realne zagrożenie... dlatego przeżyłem... później wiele się działo ale ominę to i przejde do momentu kiedy zabrano mnie rannego na Posterunek – wskazał dłonią na swoje cybernetyczne ucho – jeden z pierwszych prototypów udanie wszczepionych przez Posterunek w czasach powojennych... – zatrzymał się na chwilę odpalając papierosa którego wcześniej otrzymał od Dalton’a - podleczono mnie i... odesłano z kwitkiem mówiąc że na Posterunku nie ma miejsca na dzieci... Wędrowne Miasto nie było wtedy tym czym jest teraz... to były dopiero początki... – spojrzał na Dalton’a biorąc głębokiego bucha i wypuszczając gęsty kłąb dymu – więc odszedłem tak jak kazali... samotny dzieciak z uchem robota na pustyni... nikt nie chciał mieć ze mną do czynienia... każdy się bał... pluli na mnie, rzucali kamieniami... wtedy spotkałem Esteban’a, słyszałem o nim... renegat Posterunku który porzucił go by walczyć z Molochem... bronić takich osad jaką była niegdyś moja... padłem na kolana i błagałem żeby mnie przyjął do grupy i nauczył... nauczył wszystkiego... tak mocno pragnąłem zemsty, byłem taki wściekły... – przerwał i spojrzał z kolei na słuchających, widać było że ta historia jest dla niego bolesna, może nawet wstydliwa – Eddy wziął mnie pod swoje skrzydła, był moim mentorem, przelewał we mnie swoją wiedzę każdego dnia... rozmawiał, tłumaczył... po kilku latach stałem się jego pierwszym oficerem, jego prawą ręką, ufał mi jak nikomu innemu a ja... ja traktowałem go jak ojca... jednak za późno się zorientowałem że to wszystko zmierza w złym kierunku... najpierw od naszych kul padła jedna wioska... po jakimś czasie druga... bo było wygodniej, bo lepiej było wystawić na przynętę całą osadę obcych ludzi niż jednego swojego człowieka... Esteban zatracał się... Nie chodzi o to że jego pomysły na egzekucje maszyn nie były skuteczne. Były bardzo skuteczne, można powiedzieć że aż nadto… nie przejmował się tez listami gończymi wystawionymi na niego i większość jego podwładnych. Można powiedzieć że wręcz był zadowolony z tego faktu. Pogrążał w szaleństwie, z każdym dniem było coraz gorzej... po kilku latach i kolejnej spalonej wiosce... coś mnie strzeliło... stałem pośrodku płonącej osady a wokół mnie tuziny zabitych ludzi i maszyn... nie zwracałem już uwagi na truchła maszyn... widziałem tylko ludzi... mieszkańcy wybici co do nogi. Nie przez maszyny, tylko przez nas... Ta krew była na naszych rękach... Maszyny faktycznie cięły i strzelały, ale to tylko i wyłącznie na naszych rękach i sumieniach była ich krew... – spuścił głowę na chwilę - Pułapka… to miała być pułapka na maszyny. Potrzebna była przynęta, którą Esteban szybko znalazł. Wystawili tę wiochę na bezpośredni atak. Mieszkańcy uwierzyli że dostaną wsparcie... Nie mieli szans. Kilka Juggernautów rozpierzyła ten grajdołek jak gdyby nigdy nic. Dopiero wtedy dostaliśmy znak do ataku. Dopiero gdy pył bitweny rzezi zaczynał opadać dostaliśmy znak do ognia i detonacji. Wystawiliśmy ich wszystkich… i wtedy zrozumiałem że to wszystko zaszło za daleko i właśnie wtedy zrozumiałem że nie będzie ostatniego razu. Że jesteśmy bandytami... Z każdym kolejnym dniem coraz trudniej było mi się pogodzić że mój mentor, owiany niegdyś sławą pogromcy maszyn, ostoi ludzi utrapionych przez Molocha tracił człowieczeństwo i coraz bardziej popadał w szaleństwo. Najemnicy Eddy’ego Estebana... – rzekł z wyraźną pogardą - to już nie pogromcy maszyn… to najzwyklejsi bandyci, tak ich też zaczęto postrzegać... opuściłem Esteban’a i nie oglądałem się za siebie... jednak jego piętno ciąży na mnie do dzisiejszego dnia... a na moich rękach nadal jest... – spojrzał uważnie na Dalton’a – Szeryfie, czuje ją do dziś... tą krew... i staram się odpokutować... to dlatego tu jestem, oferuje swoją pomoc Cheb... zresztą nie pierwszy raz... jednak to nie jest ważne...
Zakończył swoją historię, podchodząc do „popielniczki” i zgasił papierosa. Nie był pewny czy mądrym posunięciem było wyznanie Dalton’owi wszystkiego ale wiedział że jeśli szeryf miałby mu zaufać to musiał wiedzieć. Musiał wiedzieć z jakim człowiekiem ma do czynienia i jaki człowiek miałby zostać jednym z jego zastępców.
Walker stał chwilę w ciszy po czym jakby ocknął się i wrócił do obecnego towarzystwa ze swojej bolesnej przeszłości:
- To moja historia szeryfie... niewielu ją zna... a ci co znają mają zazwyczaj w dupie resztę... słynny Cass Rewers, zwykły najemnik którego chroni sława... który swoją drogą ma gorsze rzeczy na sumieniu... zaszachował nas naszą przeszłością żeby Yorda nam nie zaufał... żeby wyciągnąć stąd tą swoją rudą lekarkę, o której już nie będę nic mówił... bo już nie mam siły na tłumaczenia wszystkim że to ona jest kluczem do wszystkiego... ona wie wszystko... ale chroni bandytów... mogłaby zapewnić każdą informację o Runner’ach jaka jest potrzebna... ale nikt nie chce nawet spróbować jej złamać... z niewiadomych przyczyn... – odetchnął powoli jakby próbował się uspokoić – W porządku... to ja jak tylko odpocznę wezmę się za to co na czym się znam... za Maszyny... przygotujemy się do wyprawy na farmę i zrobimy wszystko by zyskać karte przetargową w rokowaniach... skoro szeryf może nam zapewnić dwie łodzie to bardzo dobrze – czyli ja, Lynx, Nico, Sanders i David jeśli się znajdzie... i jakichś dwóch ludzi do pomocy przy odkopywaniu i dźwiganiu resztek maszyn... monterka będzie potrzebna dopiero na miejscu jako pomoc dla mnie w rozbebeszaniu maszyn, na bagnach się nie przyda... jeśli chodzi o sprzęt to... kilka łopat, może jakiś kilof, jakaś taczka, na pewno solidna lina... czy to realna prośba? Jeśli mogę też coś zaproponować to… może podczas naszej nieobecności warto by było rozejrzeć się za pojazdami Runner’ów?

Lynx popatrzył zmrużonymi oczami na szeryfa, jakby chciał zważyć to wszystko co powiedział Dalton. Z jednej strony mówił o przestrzeganiu prawa, o równości wszystkich wobec prawa. Z drugiej pozwalał na to, żeby gangsterzy okradali od paru ładnych lat Cheb. To mu się wszystko wydawało sprzeczne. Jednocześnie innych potrafił oceniać tylko w czerni i bieli, nie znajdując miejsca na nic po środku. Takie były te pojebane czasy. Wood wiedział, że mała osada rybacka nie ma zbyt wielkiej siły przebicia w starciu z potężnym gangiem z Detroit, jednak przez całe swoje życie naoglądał się trochę takich starć, w kilku brał udział. Słabszy nie zawsze był na straconej pozycji, zwłaszcza jeśli był przez przeciwników lekceważony czy nie brany na poważnie. Coś jednak w osobie szeryfa sprawiało, że postanowił mu zaufać. Sam się zastanawiał co?

Może tak bardzo pragnął akceptacji miejscowych, po to by odzyskać Kate? Nie zaczął powrotu jakoś spektakularnie. Kobieta wyraźnie czuła niechęć do niego, potem nie szło już lepiej, tylko gorzej. Teraz wracał z Wyspy jako jeden z “tych co uratowali Saxtonów”, ale już nie łudził się, że miejscowa medyczka spojrzy na niego przychylniej. Szukała ostoi, spokoju. Czy on mógł, albo potrafił jej to zapewnić? Ona myślała zapewne raczej o teraźniejszości, dla niej spokój to były porąbane drwa przed zimą i pełna spiżarnia. I facet, który zapewni jej bezpieczeństwo na krótką metę. On myślał szerzej, chciał, żeby Cheb było uwolnione od ciężaru gangerów. Bez haraczu mogło się rozwijać szybciej i spokojniej, a zrzucenie jarzma Detroitczyków, mogłoby podnieść status miejscowości na tyle, żeby pierwszy lepszy nie próbował tych samych numerów z nimi.

Kto wie, może ona miała rację? To był temat na inne rozważania. Kiedyś opowiedział swój życiorys Kate, płakała, krzyczała ale po jakimś czasie zaakceptowała to kim jest. Skoro to przełknęła… to może jest dla nich jeszcze jakaś szansa. Skupił się jednak na szeryfie.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 19-08-2016, 21:33   #330
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Dzięki za pomoc Leminkainenowi, Adiemu oraz MG.

- Tak jestem przestępcą. Jednak opowiem wszystko od początku, bo wtedy, być może obraz będzie pełniejszy. Urodziłem się w rodzinie Wood, gdzieś w Środkowych Stanach. Przed wojną, mój ojciec był szefem służby bezpieczeństwa w przedwojennym ośrodku badawczym nad bronią rakietową, a matka naukowcem zajmującym się szeroko pojętą cybernetyką i robotyką. Jakimś cudem nasz azyl przetrwał pierwszy atak. Z obsady kilku takich ośrodków i niedobitków armii, powstał zalążek tego, co teraz nazywają wszyscy Posterunkiem, albo Wędrownym Miastem. Gordon zapewne lepiej pamięta jego początki, on tam się znalazł kiedy ja jeszcze byłem niemowlęciem. Dlatego nasze obrazy Posterunku, nieco różnią się od siebie. - wsadził sobie w usta kęs pożywienia jakie dostali od zastępców szeryfa i po przeżuciu kontynuował.

- Matka jako wzięty naukowiec szybko pięła się w hierarchii Rady Naukowej, czyli organu de facto zarządzającego każdym poczynaniem Miasta. Tego dokładnie nie pamiętam, bo byłem dzieciakiem, ale znam to z opowiadań. Pierwszym moim wspomnieniem z dzieciństwa była egzekucja mojego ojca - przy tym wyznaniu głos mu nawet nie zadrżał. - Został oskarżony o niesubordynację, defetyzm i nie wykonywanie rozkazów. Dopiero kilkanaście lat później dowiedziałem się, co kryło się za tym stwierdzeniem. Ale po kolei.

- Nigdy mi nie szło z nauką zbyt spektakularnie - rozpoczął kolejny rozdział swojej opowieści. - A na Posterunku masz dwa wyjścia, albo jesteś wybitnym naukowcem, albo żołnierzem i członkiem służby pomocniczej. Nikt i nic się tam nie marnuje, każdy ma swoją rolę, zadanie i tylko temu winien się poświęcać. Jeśli tego nie robi… poświęca się jego. Na szczęście ja miałem smykałkę do wojaczki i strzelania. Akurat wtedy Rada Naukowa Posterunku zadecydowała o utworzeniu oddziału do zadań bardzo specjalnych - Pierwszy Zwiadowczy, tak się nazywała pierwotnie ta formacja. Podlegała tylko rozkazom najwyższego dowództwa, ludzie do niej byli starannie wyselekcjonowani pod jednym kątem - posłuszeństwa. Dlatego, że roboty jakie wykonywaliśmy nie były licujące z wizerunkiem, jaki przedstawiało na zewnątrz Wędrowne Miasto. Pacyfikacja niepokornych osad tubylców, porywanie dzieci by wojskowi Posterunku szkolili je jak swoje do walki z Molochem, bo dzieci w Wędrownym Mieście rodziło się zbyt mało. Sprawianie by niechętni Posterunkowi watażkowie, gangi czy inne podmioty zmieniały swoje zdania, albo znikały. To była nasza robota, która nie miała prawa ujrzeć światła dziennego. Dowodziła nami Vision, kobieta o żelaznej woli i świetny taktyk. Nie pamiętam byśmy przegrali jakieś starcie z nią w sztabie.

- Potem przyszedł rozłam, Vision i część oficerów zbuntowała się przeciwko Posterunkowi. Mieli dość mokrej roboty, widzieli to czego ja jeszcze wtedy, zaślepiony słowami i indoktrynacją matki nie zauważałem. Część zbuntowanego oddziału odeszła, ja zostałem po stronie Wędrownego Miasta. Kazali nam ich zniszczyć zbuntowanych, tak, by informacje jakie posiadali nie wyszły na światło dzienne. Była to bitwa pod Gallup, gdzie stoczyliśmy bratobójczą walkę, niszcząc tych, z którymi dzieliliśmy trudy wojny, niewygody obozowe i mordercze warunki na Froncie. Na pewno gdzieś plotki o tym starciu słyszeliście, było głośnie. Posterunek zadbał, by nikt tak na prawdę nie wiedział, co się tam stało.

- Po Gallup, przemianowano nas na Drugi Zwiadowczy. Mieliśmy już nieco inne zadania, częściej bywaliśmy na Froncie, walcząc z wrogiem, którego od zawsze chciałem zwalczać. To wtedy dorobiłem się tego - wskazał na swoje oczy. - Byliśmy już jednak podejrzani, rzucano nas na najgorsze odcinki, jakby dowództwo uznało, że najlepiej wykończyć cały Zwiadowczy, bo skoro część zdradziła, to dlaczego nie reszta? Kończyła się moja druga tura i byłem akurat w dowództwie. Poszedłem do matki, którą naprawdę widywałem już sporadycznie. I powiedziałem jej, że chcę zgodnie z przysługującym mi prawem chcę zrezygnować. Dwie pełne, pięcioletnie tury, to było aż nad to. Wściekła się, krzyczała, nazwała mnie zdrajcą. A potem powiedziała coś, co sprawiło, że całe moje poprzednie życie jakie pamiętałem okazało się kłamstwem. To ona zadenuncjowała ojca jako zdrajcę, bo sprzeciwiał się utworzeniu oddziału takiego jak Zwiadowczy. Zaczęła się szarpanina i po chwili leżała w kałuży własnej krwi, z głową rozbitą o narożnik stołu laboratoryjnego - głos mu nawet nie zadrżał. - Nie chciałem tego, ale też nie żałuję, że tak się stało. Musiałem uciekać z Posterunku, a poszedł za mną list gończy, według którego jestem dezerterem i mordercą. Taka jest prawda. To co się działo potem jest już mniej ważne. Pracowałem jak najemnik na Południu, wziąłem też udział w walkach w Nashville, kiedy mutanty spaliły Pineville, wyprowadzaliśmy tam z grupką spotkaną w ruinach, uchodźców ze spalonej osady. Potem znalazłem się tutaj, a resztę już wiecie.

Skończył swoją opowieść, czekając na jakąś reakcję ze strony Daltona. Nie owijał w bawełnę, nie koloryzował. Skoro Dalton chciał szczerości to ją dostał.

- Czy teraz, skoro szeryf wie wszystko, jego oferta jest nadal aktualna? - zapytał siedzącego włodarza Cheb. - I mam pytanie odnośnie rozejmu, czy porwanie Saxtonów nie naruszało tego rozejmu? Widzi, pan jak wyglądają Brian i jego matka? Nikt za to nie poniesie odpowiedzialności? - zapytał na koniec.*

- A więc ty synu uczestniczyłeś w zniszczeniu iluś tam wiosek. Takich jak nasze Cheb. - pokiwał głową patrząc na siedzącego Walkera. - A ty zabiłeś własną matkę. - pokiwał tak samo głową przenosząc wzrok na snajpera. - Też nie będę owijał w bawełnę. Gdybym miał te listy gończe na was i znał te historię jak się tu zjawiliście po raz pierwszy już byście wisieli. Bo to jest jakby ucieleśnienie typów z jakimi walczę całe swoje mundurowe życie. - odparł szeryf twardo cedząc słowa. Patrzył na nich obydwu przez dłuższą chwilę w milczeniu jakby był w trakcie podejmowania jakiejś decyzji.

- Czasy i okoliczności są takie jak widać. I wasze szczęście, że byliście ze mną szczerzy. Jest jeszcze więc dla was cień nadziei. - pokiwał głową jakby zgadzał się z jakimiś wnioskami. - Ale ty synu nie łudź się. - wskazał palcem na siedzącego sapera. - Jeśli przyjdzie ci do głowy potraktowanie Cheb jak tamtych spalonych wiosek to rozwalę ci łeb. Tak po prostu. - popatrzył prosto na Walkera dając mu chwilę na przetrawienie jego słów. A zazwyczaj nie wyglądał na faceta skłonnego do żartów a teraz sprawiał wrażenie na ucieleśnienie powagi. - Co do ciebie zaś jestem dość staroświeckim facetem. I dla mnie matka to matka. Jeśli będziesz próbował stosować te metody co w tym Zwiadowczym czy co sam zrobiłeś to też ci rozwalę łeb. Tak po prostu. - poczęstował Lynx’a takim samym spojrzeniem jak przed chwilą siedzącego obok sapera.

- Czyli oferta pozostaje aktualna. Możecie ją przyjąć albo nie. Jeśli nie to nie ukrywam, że wolałbym byście jak najprędzej opuścili naszą osadę. Odjedziecie wolni i w pokoju ale dalej radźcie sobie sami. A jeśli kiedyś tu wrócicie nie mogę wam obiecać jak zostaniecie potraktowani. - przedstawił im jedną stronę medalu. Znowu popatrzył to na jednego to na drugiego dając im czas na oswojenie się z tym wyjściem. - Jeśli jednak przyjmiecie moja ofertę to zostaniecie moimi zastępcami. Z robotą jak ma reszta zastępców. udam, że wasza przeszłość nie istnieje i nic o niej nie wiem. Ale do cholery jak mi coś przeskrobiecie w moim mieście to ja się dowiem. Prędzej lub później i się dowiem. Nie aprobuje metod jakimi posługiwaliście się w przeszłości. Zapomnijcie o nich tak jak ja zapomnę o waszej przeszłości. Jeśli nie. Jeśli zmarnujecie daną wam szansę. No to ja przypomnę sobie o tych listach. I potraktuje was wtedy odpowiednio do tych listów. Rozumiemy się? I teraz nie musicie się deklarować. Jeśli akceptujecie warunki stawcie się jutro rano na wyprawę. Jeśli nie to zostaje wam z rana opuścić Cheb. - szeryf najwyraźniej skończył omawiać sprawę i dał znać o tym opierając się ponownie o oparcie krzesła. Czekał jednak dając im okazję powiedzieć coś na swoje słowa.

Gordon wstał i spokojnym korkiem podszedł do szeryfa z wyciągniętą dłonią. Mężczyźni uścisnęli sobie ręce:
- Przemyślę sobie pańską ofertę ale jedno mogę powiedzieć już teraz… moja przeszłość jest już dawno za mną… tak jak mówiłem, ta krew jest nadal na moich rękach i cholernie ciężko ją zmyć… myślę że właśnie dlatego moje sumienie podpowiada mi żeby tu zostac i pomóc Cheb… bo właśnie tak jak Pan zaznaczył… puszczałem takie osady z dymem… teraz rozumiem że to właśnie dlatego Cheb i jego problemy stały się podczas mojego krótkiego pobytu tutaj tak ważne… i wiem że są warte by walczyć tutaj… może znalazłem swoje wreszcie swoje miejsce… - kiwnął głową - przekonajmy się o tym… do jutra szeryfie - zabójca maszyn skinął głową w geście pożegnania i wyszedł z biura, poczekał przed wyjściem na kompana.

Lynx odprowadził wzrokiem Gordona, jego wyznanie wydało mu się nieco patetyczne. On sam aż tak emocjonalnie tego nie odbierał, może przez to, że już dawno ten rozdział przerobił. Pewne wspomnienia zatarły się już, na inne patrzył inaczej. Również wstał, pozbierał swoje graty i zarzucił na plecy. Patrzył na szeryfa i po chwili powiedział: - Przyjmuję waszą ofertę, szeryfie Dalton. Jutro wyruszamy na bagna. Mam nadzieję, że jak już udowodnimy swoją wartość i dostaniemy blachy, to te groźby się skończą szeryfie… - dodał smutno na koniec. Skinął na pożegnanie głową i wyszedł z biura policji w Cheb. W środku czuł mieszaninę ulgi i złości. Przyprowadzili Saxtonów i dostali szansę na zostanie zastępcami szeryfa. To przynosiło jakąś stabilizację i nadzieję, ale z drugiej strony jego niepokorną naturę uwierały groźby Daltona. Trzymał Cheb twardą ręką już dłuższy czas, miał posłuch u ludzi, a jednak nie potrafił przeciwstawić się skutecznie gangerom.

Machnął na to ręką wychodząc na zewnątrz. Nie miał już siły o tym myśleć, jedyne czego pragnął to najeść się i wyspać. To mógł znaleźć tylko w Łosiu. Walker czekał na zewnątrz, paląc papierosa. Spojrzeli na siebie ponuro i wyczerpani ruszyli w kierunku knajpy.

Kwadrans później siedzieli przy stoliku, popijając miejscowy specjał - sznapsa robionego na zapleczu przez Rudego Jacka, właściciela lokalu. Czekali na zamówiony posiłek, potem kąpiel i sen. Po półtorej doby na nogach się im należało.

Gordon rozsiadł się, oparł karabin o stolik i rzucił w kierunku Lynx'a: - Co ty o tym wszystkim sądzisz... popierdoliło się...
- A no - odpowiedział - innej reakcji się nie spodziewałem, ale jakby nie patrzeć sprowadzilismy całą trójkę porwanych do domu - mówił normalnie, nie obchodziło go to czy reszta gości go słyszy.

Walker kiwnął głową: - Obrońcy ucieśnionych... - rzucił z przekąsem - wiem że mamy swoje na sumieniu... dobrze że się udało... myślisz że Dalton będzie potrafił zrobić to co powiedział? Zapomnieć... o tym co mu powiedzieliśmy... ja bym nie zapomniał na jego miejscu... z drugiej strony chyba nikt nam nie dał lepszej szansy niż on...
- Nie wiem - przyznał szczerze - nawet jakbyśmy dostali blachy, to wątpię by się postawił nowojorczykow żeby nas chronić. - Co do tego nie miał złudzeń, ale te rewelacje już przyciszonym głosem obwieścił Gordonowi. - Zresztą Rewers był przed nami w biurze policji wczoraj, kto wie czy nie szepnął mu słówka o nas? Ta ruda też jest dobra w wykrecaniu się stanem, więc pewnie od niego się nauczyła. Jeśli tak było to gdybyśmy mu nałgali, byłoby jeszcze gorzej. A kto wie, może z blachą będzie nas choć trochę szanował? - dodał na koniec.

Gordon spojrzał na Lynx'a z zmrużonymi oczami i zamilknął na chwilę, po chwili zapytał: - Uważasz że powinienem tu zostać? Ciebie rozumiem... jesteś związany niejako z tym miejscem... a ja... powiem ci szczerze, nie wiem co zrobić... nie wiem co na to wszystko David... on też nie jest zupełnie bez winy jeśli wiesz o czym mówię…

- Ja bym chciał byś został - powiedział mu to otwarcie. - Mając jakiegoś weterana za plecami czulbym się pewniej. Ale to twoja decyzja, wszędzie będziesz zaczynał od zera - łyknął trochę sznapsa ze szklanki - tutaj już jakiś start masz. Co do Davida to wasza decyzja. Z Tobą wojowalem, z nim prawie wcale - potwierdził oczywistą prawdę. Kompan Gordona wydawał się ostatnio jakiś wygaszony.

- Masz rację... wszędzie trzeba zaczynać od nowa... ale "wszędzie" niekoniecznie każdy będzie wiedział to co wie tutaj... - westchnął -i powtórzył - ale masz rację... prześpię się z decyzją, może Brennan się znajdzie... porozmawiam z nim... choć wątpię by on chciał zostać, ale mogę się mylić... - zmienił temat - na razie i tak musimy się skupić na czymś innym... wyprawa na bagna... nawet nie zdajesz sprawy jak powinniśmy się cieszyć - dodał sarkastycznie.
- Będziemy już lepiej przygotowani, zabierzemy sprzęt i ludzi. Przydałaby się jakaś piła do drewna i siekiery, bo tam cała stodoła na tym leży. - zauważył parę pozytywów.

- Zgadza się... - wypił pół szklanki jednym haustem - zastanawiałeś się co będzie jak nic nie znajdziemy... istnieje taka opcja niestety... szczególnie po wybuchu który załatwił blaszaki... wbrew pozorom te zespoły na których nam zależy są bardzo kruche...
- Zobaczymy, najpierw musimy znaleźć te maszyny albo obóz. Odnośnie drugiego warto byłoby zapytać Drzazgi. Stary ćpun, ale zna okolicę jak nikt. Może za dragi nam udzieli paru informacji, albo pomoże szukać chociaż? Warto byłoby udać się do azylu czerwonoskórych. Znam syna wodza, kiedyś z Kate uratowaliśmy mu życie - może nam pomoże, albo ukryje w miarę potrzeby? - teoretyzowal.

Zabójca maszyn kiwnął głową: - Albo w tę albo we w tę Lynx... skoro zaufaliśmy Dalton'owi to zaufajmy mu do końca... może to naiwne ale chyba póki co lepszej opcji nie mamy... do Czerwonych uderzymy jak skończą nam się wszystkie inne opcje... ale dobrze wiedzieć, kto jak kto... Indiańce zawsze spłacają swoje długi... warto mieć przysługę akurat u ludzi takich jak oni... a ten Drzazga... już któryś raz słyszę to imię... gdzie go szukać? Można ufać ćpunowi?
- Nie można - wzruszył ramionami - ale za gamble zrobi sporo. On wyrwał z rąk Runnerow podopieczna Rewersa. Może wie coś na temat obozu Runnerow? Zresztą podpytam rano Jacka gdzie go można znaleźć? - odpowiedział Gordonowi.

- W porządku... miałbym dla niego parę łakoci... za rzetelne informacje zostanie hojnie wynagrodzony... - uśmiechnął się krzywo - musimy przejść się jeszcze przed wyprawą do jakiegoś sklepu... mam sporo towaru który nie jest mi potrzebny a wypadałoby się rozejrzeć za czymś przydatniejszym...
- Dobra myśl, ja też mam parę gratow które wymienilbym na lżejsze, albo bardziej przydatne - dodał. Pogmeral chwilę przy chlebaku i wyciągnął z niego po dwie tabletki penicyliny i po jednej paracetamolu i dał Walkerowi: - Smacznego stary - wskazał medykamenty sobie szykujac podobny zestaw. - Nie wda się zakażenie i nie będzie nas tak wszystko napierdalać w nocy.

Gordon wziął pigułkę i zapił resztką sikacza który im wlali: - Skoro tak mówisz... w porządku... to chyba póki co wiemy na czym stoimy... a jeśli chodzi o decyzję odnośnie mojej przyszłości w Cheb... będziesz musiał poczekać na odpowiedź jutro... sam muszę się z tym przespać... - Walker wstał i chwycił za karabin - dobrej nocy... jutro kolejny piękny dzień pełny radości i... błota...

Uniósł szklankę na te słowa Gordona i spełnił toast. Dokończył posiłek i ruszył na górę, musiał się wykąpać i oddać ciuchy do prania. Zmienić opatrunki i zasnąć...
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 19-08-2016 o 21:52.
merill jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172