Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-07-2016, 15:45   #301
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
- No cóż popełnili klasyczny błąd rozdzielając swoje siły zamiast skoncentrować je w jednym miejscu. Co ułatwiło naszym, lepiej znającym okolicę, zadanie. - odpowiedziała zastępczyni szeryfa na pytanie oficera o przyczyny takiego a nie innego rozwoju wypadków w zimie.

Gordon przysłuchiwał się rozmowie Yord’y i Lynx’a nie odzywając się. Snajper dostatecznie dobrze wyczeprał temat. On sam raczył dodać tylko:
-Ja jestem przekonany że Ruda powiedziała panu kapitanowi wszystko… jest stanowczo zbyt inteligentna żeby wypierać się w obecnej sytuacji przynależności do Runner’ów… jedyne czym może zwodzić to tym że została “przymuszona” do przystąpienia do organizacji… brak mi informacji żeby na ten temat się mówić ale jedno wiem… - spojrzał bardzo wymownie na kapitana - jestem pewny że ona wie doskonale o wszystkim… gdzie Runne’rzy mają obóz, ilu ich przyjechało, gdzie trzymają Saxton’a… jeśli ją dobrze przycisnąć na pewno pęknie… niestety czuje się zbyt pewnie przy swoim ochroniarzu… jestem też pewny że chciała podkopać nasze autorytety i zniszczyć jakiekolwiek zaufanie opowiadając panu kapitanowi o nas… Cass jest dobrze poinformowany, przyznaję… także nam też nie wypada obrażać pańskiej inteligencji wypierając się przeszłości… ale jest jedna ważna kwestia… różnica między nami i naszymi przeszłościami… a obecnie tyrającymi Cheb Runner’sami… my porzuciliśmy swoje dawne życia, można wręcz poetycko stwierdzić że nawróciliśmy się i szukamy odkupienia, za nasze grzechy już odpokutowaliśmy, wręcz nadal to robimy narażając własne życia dla Cheb, dla tych ludzi którzy są po prostu spokojnie żyć… wiem…. brzmi to tak pięknie że wręcz rzygać się chce i nie chce się wierzyć… taka jest jednak prawda - odetchnął spokojnie - Lynx - wskazał głową na swojego towarzysza - zaproponował Panu naszą pomoc… jeśli szkoda panu zasobów i ludzi, możemy odszukać obóz Runner’sów i zniszczyć go… mam pewne… umiejętności i doświadczenie z materiałami wybuchowymi… nie pozostanie po nich nawet jeden pieprzony gruchot… a jeśli nam pan nie ufa to prosimy o pozwolenie na dołączenie do oddziału który dostanie zadanie zniszczenie obozu… naprawdę chcemy pomóc dorwać sukinsynów i tym samym odbić Saxton’a - zrobił kilka kroków do przodu podchodząc bliżej kapitana i rzekł ciszej - Jeśli mogę coś doradzić… niech Pan nie pozwala lekarce stąd odejść póki ta cała bitwa się nie skończy… ani pod żadnym pozorem nie dopuści do sytuacji w której będzie miała kontakt z Runner’sami… wbije WAM i tym samym NAM nóż w plecy tak szybko i zwinnie że… - urwał w połowie zdania - sam pan rozumie… ale to oczywiście tylko moja subjektywna opinia i rada, kapitan oczywiście zrobi co uważa za słuszne - skwitował odnosząc się do wcześniejszych słów Yord’y o rozgraniczeniu “faktów” i “opinii”. Zakończył swój krótki monolog czekając na ostateczną decyzję kapitana Yord’y odnośnie przyszłego zaangażowania władz Cheb w dalszą walkę z Runner’sami.

Lynx postanowił odpowiedzieć na pytania kapitana Yordy według kolejności ich zadawania:

- Co do Schroniarzy, to siedzą tam ponoć od jesieni. Ja przybyłem do Cheb jak już tam byli. Miejscowi nie zapuszczają się w okolice bunkra, to jakaś sprawa z przeszłości. W każdym razie Dalton dla bezpieczeństwa miasteczka zabronił tego i tyle. Nikt tego nie kwestionuje, a ja z doświadczenia wiem, że takie miejsca są z reguły doskonale zabezpieczone. Szkoda zachodu i życia, zwłaszcza, że jak pan widzi Cheb nie posiada i nie posiadało środków, które mogłyby ułatwić dostanie się do środka. Ci Schroniarze to niejaki Will, Kelly i Harry. Co do mutanta, czy innych ze Schronu nie znam. Przykro mi. - odpowiedział krótko. Nie przepadał za mutantami, pomioty Molocha, podobnie jak maszyny. Wyniósł to przeświadczenie z Frontu i nie potrafił go zmienić na inne.

- Z broni posiadam to co pan oficer zdążył już zapewne sam zauważyć. Specjalizuję się w strzelectwie na dalsze dystanse. Mam też granatnik, ale z trójką granatów tylko. Kolega podobnie - skinął ku Gordonowi - jak pan widzi. Co do stanu posiadania posterunku w Cheb. To nie mam odpowiedniej wiedzy by o tym mówić, a spekulować nie jestem w stanie. Wiem tylko, że szeryf narzekał na brak broni automatycznej, czy ciężkich karabinów maszynowych, kiedy planowaliśmy się przygotować na kolejną wizytę Runnerów. Dlatego tutaj też muszę pana kapitana rozczarować, ale wg mojej wiedzy Cheb nie posiada takiego arsenału. Proszę jeszcze zapytać Nico, ona służy dłużej niż my. Jeśli będzie trzeba i nasz obecny zwierzchnik wyrazi zgodę, nie mam problemu, chętnie dołożę swoją cegiełkę do tego by Cheb w przysłości było bezpieczniejsze.
- skierował uwagę Yordy na Nico.

Potem zaczął relacjonować skomplikowany związek miasteczka z gangiem:
- Przybyłem do Cheb jakieś dobry rok temu, dlatego pewnych szczegółów mogę nie znać. Swoją wypowiedź oprę na mojej wiedzy. Sand Runnersi regularnie wpadali do miasteczka po haracz, Cheb, jest jak to twierdzili w ich “strefie wpływów”. Uważali, że haracz się im należy. Mieszkańcy w określonych okresach przygotowywali haracz dla gangsterów. Szeryf Dalton i wielu ludzi w miasteczku wolało uniknąć rozlewu krwi, bo przy frontalnej konfrontacji nie mieli szans. I płacili im regularnie. Proszę ich nie potępiać, ja rozumiem ich postawę, choć nie mogłem się z nią zgodzić. Jednak w takich okolicznościach była dla mnie zrozumiała. Niemniej nienawiść w mieszkańcach rosła, po cichu i powoli ale rośnie nadal. to uczucie bezsilności, kiedy ktoś silniejszy przyjeżdża i zabiera co chce, bez możliwości przeciwstawienia się by nie ucierpieli najbliżsi. Co do wydarzeń zimowych, nie mogę zbyt dużo powiedzieć. Akurat nie było mnie na miejscu, do Cheb wróciłem około tygodnia temu. Zostałem ranny podczas wyprawy na południe i zanim się wykurowałem i wróciłem, nastała wiosna. Znam te wydarzenia tylko z gazet i z opowiadań szeryfa i całej reszty spotkanych mieszkańców. Podobno jacyś przyjezdni zadarli z grupą pod dowództwem Custera - brata Guido - obecnego zarządzającego oddziałem gangu na Wyspie. Od tego się zaczęło, gangsterzy postanowili się zemścić i ukarać całe miasteczko dla przykładu. Resztę wiem z gazet, wiem też, że pani Savage jak było opisane w artykułach - wyciągnął zza pazuchy kawałek gazety, który towarzyszył mu od dłuższego czasu - odegrała istotną rolę w rozejmie. Warunkiem było dalsze płacenie haraczu i posłuszeństwo, zabrali też dwunastkę naszych ludzi jako zakładników. No i panią Savage… która poszła z nimi jako zakładnik.... - Przerwał na chwilę obserwując reakcję Yordy na te słowa - Jednak szeryf Dalton, podobnie zresztą jak przeczuwała większość mieszkańców, podejrzewał gang, że będą chcieli się zemścić, by odzyskać straconą reputację i prestiż. Pomimo tego, że wyszli z potyczki jako teoretyczni zwycięzcy, to jednak stracili sporo ludzi i sprzętu, nie wierzę, żeby to nie miało wpływu na pozycję Guido w hierarchii gangu. Jak w każdym gangu, okazanie słabości to okazja by ktoś przejął jego stanowisko czy władzę. Podejrzewam też, że dlatego są na Wyspie. Nic tak by nie podreperowało wizerunku gangstera, jak triumfalny powrót do Detroit z górą rzadkich gambli. Nie mam też złudzeń, to moje zdanie, że po zakończeniu roboty z bunkrem, zabrali by się za miasteczko. Tylko obecność Armii Nowego Jorku sprawiła, że stało się inaczej - w ostatnim zdaniu pokreślił znaczenie ekspedycji, której częścią był Yorda.

- Na temat ataku na szpital polowy Runnerów, nie mam informacji żadnych. Jak już mówiłem, nie było mnie wtedy w miasteczku. Szczerze powiedziawszy nie wiem co Panu odpowiedzieć na ten zarzut. Niech pan nie oczekuje ode mnie jakiegoś potępienia tego uczynku, bo się pan tego nie doczeka. Gangsterzy zbyt długo dusili to miasteczko. Znowu użyję analogii do Nowego yorku, panie kapitanie. Nie wierzę, by człowiek z miasta z takim trudem odbudowanego z ruin, zgadzał się z takim postępowaniem Runnerów? Ci ludzie tutaj, chcą tylko spokojnie żyć i uczciwie pracować. Czy to na roli, czy to na łodzi czy wytwarzając pomniejsze dobra. Są biedni, a przez gang często przymierali głodem. Nawet nie wiem, czy ta masakra to prawda, ale nie zdziwiłbym się, że jakiś zdesperowany ojciec miejscowych dzieci, który musiał patrzeć na to jak jego pociechy przymierają głodem, bo musiało starczyć na haracz, w krytycznym momencie nie spuścił moralności z łańcucha. Niestety kto to zrobił, nie wiem. Nie mam też wiedzy na temat postępowania szeryfa w tej kwestii. Jak już zacznie nas, chebańczyków, ktokolwiek oceniać, to przedtem polecam wybranie się na miejscowy cmentarz i obejrzenie wszystkich świeżych grobów, jakie powstały po potyczce z gangsterami. Na mnie zrobiły wrażenie okrutne… a może mi pan wierzyć, widziałem już sporo. - podsumował tą część swojej wypowiedzi.

- Co do ostatniego pytania? Odpowiem krótko. Tak służyłem, trochę na Froncie a potem dwie tury kontraktu w Drugim Zwiadowczym, który podlegał ścisłemu dowództwu Posterunku. Reszty panu nie będę opowiadał, podejrzewam, że pani Savage i pan Rewers nie omieszkali już kapitanowi zreferować mojej przeszłości. Wiem jakie zarzuty na mnie ciążyły i co co zrobiłem. Zostawiłem tamto życie za sobą… - popatrzył Kapitanowi prosto w oczy - znalazłem tutaj swoje miejsce.. i kobietę, która mnie pokochała pomimo mojej przeszłości. Nie jestem zagrożeniem dla Pana czy operacji Sił Nowego Yorku, wręcz przeciwnie, dołożę tyle ile będę w stanie, by Wam pomóc przy Runnerach. Bunkier mnie nie obchodzi, ale jedno jest pewne, że jeśli odpuścicie Runnerom, albo się z nimi jakoś ułożycie, to mogę z przeczuciem graniczącym z pewnością, założyć, że zemszczą się na Cheb, kiedy już je opuścicie. A potem wszystko wróci do normy, będą wracać po haracz, na zgliszcza tego co zostawią po sobie… - nadal wpatrywał się w oczy Kapitana. - Jest jeszcze jedna rzecz, którą powinien pan poznać. Jest chyba jeszcze trzecia strona zainteresowana Bunkrem. Początkowo nic na to nie wskazywało… ale to już Gordon lepiej panu to wyłoży. On jest specem od mordowania maszyn Molocha… - był ciekaw jakie wrażenie na oficerze zrobi wspomnienie o możliwej obecności maszyn w pobliżu operacji nowojorczyków.*

Gordon kiwnął głową i dodał jeszcze kiedy Lynx wspomniał o maszynach:
-Tak… zgadza się… wraz z moim towarzyszem Brennan’em wpadliśmy na trop maszyn i podążyliśmy nim aż do okolic Cheb… stwierdziliśmy że odwiedzimy szeryfa i zaoferujemy się jako najemnicy którzy rozwiążą problem maszyn. Kiedy dotarliśmy na miejsce szeryf się szczerze zdziwił, nikt nie widział ani jednej maszyny w okolicy Cheb… nie mniej jednak szeryf wysłał skromną ekspedycję żeby to zbadać. I faktycznie… po prawie dobie poszukiwań trafiliśmy na jakąś starą stodołę w której zalęgły się maszyny… stare maszyny - warto dodać… mogły zagnieździć się przed wieloma laty… były przerdzewiałe i po prostu stare… ja sam nigdy nie widziałem takich typów, były oczywiście podobne do tych które obecnie spotyka się na froncie… a naprawdę coś o tym wiem… od ponad trzech dekad mam styczność z tym syfem… nie wierzę w przypadki jeśli chodzi o blaszaki… żeby Pan Kapitan widział jak uzbroiły tę pieprzoną stodołę… małe miny, coś pokroju czujników ruchu albo dość ciekawa optyka… nie mieliśmy okazji tego zbadać, bo... wewnątrz był kloc, coś pokroju mniejszego “żółwia”... taka mini-wersja żółwia - nie wiem jak to opisać nawet… wygarnął do nas z kilku kaemów wręcz pustosząc przy tym kawałek lasu... oczywiście puściliśmy blaszaki z dymem ale wiele pytań pozostaje otwartych… może Moloch też zasadza się na bunkier? Nie wiem… nie wiem czemu dokładnie na bagnach były maszyny ale daję sobie drugie ucho odciąć - wskazał na swoje lewe ucho które nie było implantem - że to wszystko ma coś wspólnego z bunkrem… naprawdę… nie wierzę w przypadki…

Yorda odpowiedział:
- Ale dociera do państwa, że w przypadku tajnych operacji mającej na celu przeniknięcie do jakiejś organizacji agent musi zachowywać, ubierać się i mówić jak członek danej organizacji? Inaczej nie ma realnych szans na przeniknięcie i zinfiltrowanie takiej grupy. A gdy już to się uda nadal musi się zachowywać jak dany standard wymaga by przykrywka nadal działała. Musi też uczestniczyć w życiu takiej organizacji czyli choćby numerów jakie ona odstawia. Więc pole manewru do mówienie “nie” ma dość wąskie o ile priorytetem jest dla takiego agenta podtrzymanie fałszywej tożsamości. Więc jeśli taki agent ma ubranie takiej grupy czy bierze udział w jakiejś jej akcji dziwne czy podejrzane mi się nie wydaje w ogóle. Właściwie nie wiem jak inaczej miałaby taka przykrywka działać. Dlatego sprawa pani doktor jest taka mętna i bez drobiazgowego śledztwa mało prawdopodobne mi sie obecnie wydaje by ktoś obiektywnie mógł stwierdzić czy ona jest agentką jaką powinna być a czy jakieś granice nie zostały przekroczone. Bo dowodów w sprawie nie ma. Są tylko poszlaki które przy dobrej czy złej woli mozna różnorako interpretować. Właściwie jest wasze słowo przeciw jej słowu. Zostaje mi jedynie mieć na uwadze wasze ostrzeżenia o niej. I ich o was. Widzę, że stanowicie zestaw bardzo interesujących osobowości z historią która zapełniłaby niejedną kartotekę. Ale jak już kilkukrotnie wspomniałem nie mam w tej chwili ani czasu ani ochoty by bawić się w śledczego czy inkwizytora. To nie jest moja robota. - odparł w końcu nowojorski oficer mówiąc zdecydowanym i szybkim tonem jakby miał mnóstwo rzeczy do powiedzenia w krótkim czasie. Chciał dowodów ale na razie najwyraźniej ani od nich ani od niej nie otrzymał. Kurtka jaką miała Alice czy podejrzenia wzgledem niej o jakich mówili równie dobrze mogły być zachowaniami tajnego agenta pod przykrywką. Żeby udowodnić, że jedna ze stron ma rację trzeba by poświęcić cały dzień czy nawet wiele dni na drobiazgowym śledztwie. Takim rozciągającym się od Cheb do Detroit i przepytać mnóstwo świadków, zebrać te dane, zanalizować a potem wysnuć wnioski. A kilkaset metrów od namiotu w którym rozmawiali był wróg z którym już kilkukrotnie starli się żołnierze kapitana i na razie był pat gdzie obie strony okopały się na swoich pozycjach. Facet więc pewnie chęci miał by tym się zająć niż rozdłubywać czyjeś oskarżenia i obrony.

- Co do podkopywania autorytetów panie Walker to trochę wyrozumienia dla pani doktor. Właśnie cały czas to samo robicie tutaj o niej. Tak zaznaczam na wypadek gdyby panu to umknęło. - westchnął unosząc nieco brwi w oznaki irytacji.

- W przypadku zaś waszej przeszłości i chęci odkupienia jest to jak najbardziej szlachetne uczucie. Jednak mam nadzieję, że zdają sobie panowie obaj sprawę, że tego typu zbrodnie nie ulegają przedawnieniu. My zaś, Nowojorczycy, traktujemy Posterunek jak organizację sojuszniczą i mamy zawartych z nimi wiele umów. O wspólnym ściganiu przestępców równie. Jest też w nim paragraf o ekstradycji schwytanych przestępców jeśli jest to warte zachodu oczywiście. A właśnie mi przyznaliście się do popełnienia zarzucanych im czynów.
- popatrzył na obydwu towarzyszy DuClare zdecydowanie chłodnym wzrokiem. Stwierdzenie oficera było w dość oficjalnym tonie. Ale zwłaszcza snajper orientował się, że z grubsza właśnie tak jest. Była to jedna z podstaw współpracy pomiędzy różnymi większymi graczami na Froncie a współpraca pomiędzy Posterunkiem a NY była wręcz wzorcowa. Przynajmniej w oficjalnej wersji. Jednak to co Yorda mówił o ściganiu przestępców było faktem.

- Na razie jednak widzę, że jest jeszcze trochę innych spraw do omówienia. Jeszcze zobaczymy co z tym zrobimy. Ale nie ukrywam, że bardzo wiele będzie znaczyć postawa i zachowanie obydwu panów. - rzekł siadając z powrotem na swoim krześle i przenosząc wzrok na swoje notatki. Czytał czy szukał w nich czegoś chwilę a może tylko udawał, że to robi. W każdym razie po chwili odezwał się ponownie.

- Czyli szeryf Dalton nie posiada na wyposażeniu materiałów wybuchowych? - spojrzał ponownie na nich znad biurka patrząc na nich uważnie. Wziął do ręki gazetę wyjętą przez snajpera i pokiwał głową. - Tak, zapoznaliśmy się z tymi artykułami podczas planowania wyprawy. -
oddał snajperowi gazetę z powrotem. - Ciekawie pisze ten dziennikarz. No ale to mimo wszystko artykuł w gazecie a nie zeznanie czy relacje świadka. - spojrzał na Kanadyjka która z obecnych chyba jako jedyna uczestniczyła w opisywanych w gazecie wydarzeniach. - Ale pozwolę sobie zauważyć, że jeśli jedna strona bierze zakładników drugiej sama nie zostawiając swoich to raczej nie jest to iluzoryczna przewaga. Ale może nie wyraziłem sie wcześniej jasno. Interesuje mnie czy w obecnej sytuacji władze z Cheb mogą na mocy zimowego układu wesprzeć Sand Runnerów. Jeśli nie dobrowolnie to choćby poprzez wymuszenie posłuszeństwa na tych zagarniętych i przetrzymywanych zakładnikach. Bardzo mnie interesuje poznanie waszego zdania na ten temat. - popatrzył na nich czujnym wzrokiem po kolei zatrzymując się na każdej twarzy po drugiej stronie stołu.

- Sprawy masakry szpitala polowego w zimie nie potępiam ani nie pochwalam. Jestem świadomy, że podczas walk takie rzeczy sie zdarzają. Interesuje mnie jednak postawa szeryfa jaką zajął w tej sprawie. - spojrzał na Nico najwyraźniej oczekując, że jako jedyny zastępca szeryfa i oficjalny przedstawiciel władz chebańskich coś wie więcej na ten temat.

- No. A teraz proszę mi opowiedzieć o tych robotach coś więcej. Na jakich bagnach? Potrafią panowie podać dokładniejszą lokalizację na mapie? I w jakim sensie ten Żółw był mini? Żółw to kolos, większy od czołgu czy Juggernaut’a. A ten jaki był? Ile maszyn i jakiego typu było w eskorcie? Jak się zachowywały te maszyny? Jak je pokonaliście? Zlikwidowaliście wszystkie czy któryś został albo zwiał? Udało się panom pozyskać jakies dane? Nośniki pamięci, komputery, nagrania czy cokolwiek co by dało wgląd na zamiary i rozkazy tej grupy robotów? I mam rozumieć, że te roboty tam były od iluśtam lat w tej stodole? O to panu chodzi, że były stare czy o coś innego? - kapitan pierwszy raz podczas rozmowy zdawał się być zaintrygowany czy nawet zaciekawiony tym co mu mówili. Zadał więc swoim zwyczajem serię pytań by raport nabrał pełni kształtów poza tym wstępnym szkieletem jaki zapoczątkował Gordon.


Zabójca maszyn bezpośrednio wtrącił się do rozmowy słysząc zainteresowanie kapitana odnośnie maszyn i samej idei że również Moloch dybie na Bunkier:
- Ja się wypowiem w sprawie kwestii maszyn... resztę zostawię swoim towarzyszom. Od razu podkreślam że jeśli chodzi o lokalizację proszę rozmawiać z nimi
– wskazał ręką na kompanów – wiem tylko że była to jakaś farma pod Cheb... Farma Fergusona jak nazywają ją mieszkańcy – zatrzymał się na chwilę jakby łapiąc oddech, był zmęczony, wycieńczony a jego rany dawały powoli znaki, oparł się lekko o biurko na chwilę po czym kontynuował z opowieścią – Nazwaliśmy to coś „Klocem”... był to jakiś transporter mam wrażenie, który pełnił funkcję bardzo zbliżone do funkcji jakie pełni dla Molocha „Żółw”. Skojarzenie z „Żółwiem” nie odnosi się w żadnym wypadku do aparycji maszyny tylko do jej funkcji... wiem że brzmi to śmiesznie ale żadne inne określenie tego blaszaka nie przychodzi mi na myśl... oczywiście wiem... panie kapitanie jak wygląda żółw ale niech pana nie dziwi moje wstępne porównanie naszego „Kloca” do „Żółwia” – całe życie byłem na froncie… spędziłem prawie dekadę walcząc z maszynami, nieważne kto co mówi i jakie ma opinie o mnie lub o moich godnych pogardy byłych towarzyszach, wysłałem do blaszanego piekła niezliczoną ilość puszek... przekraczając swój limit szczęścia naprawdę niejednokrotnie... i bijąc na głowę pewnie niejednego zabójcę maszyn którego spotkał Pan na swej drodze służby... – ocknął się jakby z dygresji - o czym to ja... ah... ten transporter to było coś pokroju sporej furgonetki, niezbyt ruchome mimo że gąsienice dość dobrze przygotowały go do trudnego terenu, całkiem nieźle opancerzone, jeszcze lepiej uzbrojone bo co innego myśleć o czterech kaemach, niezbyt wrażliwe na fale elektromagnetyczne... to tak w skrócie... – dodał podchodząc do biurka i na kawałku papieru zaczynając szkicować maszyny które spotkali, szło mu to dość opornie gdyż jego dusza wrażliwego na piękno szkicownika niejako mocno ustępowała skorupie zatwardziałego zabójcy maszyn specjalizującego się w wybuchach maści różnej oraz miłośnika dużych kalibrów. Rysując opowiadał dalej – użyłem pierwotnie nazwę mini-żółw NIE dlatego że był wielki jak Żółw i przypominał Żółwia musi Kapitan to zrozumieć to ważne jeśli chodzi o mój sposób myślenia... spełniał za to podobne funkcje... Przejdźmy na chwilę do Molochowych Żółwi nie myśląc o naszej maszynce jako o Żółwiu... Żółwie to przecież ogromne transportery Molocha, służące do zakładania baz w terenie. Dokładnie takie zadanie miał moim zdaniem „Kloc” ewentualnie miał założyć zalążek bazy albo jakoś zabezpieczyć bunkier... Swoją nazwę Żółwie zawdzięczają zarówno swojej niezwykłej wytrzymałości, jak i jednostajnemu, powolnemu marszowi. Często nie sposób jest się zbliżyć da niego ze względu na siłę ognia maszyny. Tutaj trzeba dodać, że oprócz mocnego pancerza, ukształtowanego zazwyczaj i tu podkreślam... zazwyczaj... na podobieństwo skorupy żółwia, te ogromne maszyny często wyposażone są w ciężką broń – od karabinów automatycznych po małokalibrowe działka, nawet do kilkunastu sztuk w zależności od wielkości i przeznaczenia danego egzemplarza – „nasz” miał ... cztery działka, całkiem mocny pancerz i mocno odznaczającą się odporność na fale elektromagnetyczne... wszystko się zgadza, każdy punkt charakterystyki tyle że w mniejszym wymiarze... mniejszy rozmiar maszyny był zapewne zabiegiem logicznym... mniejsza waga całego oddziału miała lepiej przystosować blaszaki na begienny teren... Łącząc to wszystko w całość wychodzi nam, że „Kloc” jest maszyną wielkości furgonetki z całkiem solidnym pancerzem, którego funkcje można porównać do funkcji jakie spełnia Żółw... w żadnym wypadku nie dążąc końmi swojej wyobraźni do wyglądu żółwia – łączył wiedzę na temat Żółwia i odnosił się do wcześniej spotkanego kloca. Gordon opowiadał pewnie, zasypując twierdzeniami jakby faktycznie siedział w tym większość życia i niejedno już widział, nie sposób było jakkolwiek negować jego ekspertyzę, był po prostu w swoim żywiole – Warto jednak pamiętać że Żółwie są przede wszystkim transporterami dokładnie tak jak i maszyna którą spotkaliśmy. Ich zadaniem jest przenosić podzespoły, które staną się zarodkiem następnej kolonii Molocha, która po pewnym czasie ma się rozrastać by wreszcie połączyć się z północnym morzem stali. Z tego powodu te ciężkie maszyny zawsze są eskortowane przez mniejsze i szybkie, na przykład przez Łowców lub innych przedstawicieli mobsprzętu – szybkich, słabo opancerzonych, lecz śmiertelnie niebezpiecznych. W naszym wypadku można mówić że towarzyszami „Kloca” było coś pokroju łowcy i mały piekielnie szybki sieciarz... tak się składa że o mocy sieciarza przekonałem się sam... Oprócz tego we wnętrzu zarówno Żółwia jak i „Kloca” ulokowane są inne automaty, uwalniane w zależności od okoliczności. W większości są to zwiadowcy, roboty-inżynierzy. Niemniej jednak z obserwacji Żółwi jasno wynika, że ich siła leży nie w ofensywie, ale w sile konstrukcji i pancerza. Nasza maszynka z kolei może nie była tak zbudowana jak żółw, nie była pokaźnych rozmiarów ani nie miała tak mocnego pancerza ale pewnej analogii musi Kapitan przyznać... nie da się odmówić – skończył szkicować swoją wersję maszyn podał Kapitanowi rycinę – Kiedy „Kloc” dotarł na miejsce, zaczął rozbudowywać bazę, zbierać informacje, badać teren. Obsiał wnętrze farmy i okolice wokół niej pułapkami i czujkami... stodoła była wręcz zasypana małymi minami. Sama maszyna stała się sercem opanowanego miejsca i najważniejszym spoiwem. Dość ciekawie było zaobserwować jak po delikatnym wstępnym uszkodzeniu Transportera z jego wnętrza pojawił się właśnie robot naprawczy. Moim zdaniem cała akcja z zakładaniem Molochowej „bazy”zakończyła się pyrrusowym zwycięstwem ze względu na trudny teren... bagna, błoto... to po prostu przerosło analityczne myślenie Molocha... mimo że jakimś cudem maszyny przedostały się w w pobliże bunkra... co daje powód do niepokoju.
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 23-07-2016, 15:58   #302
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Gordon zamilkł na chwilę po wyczerpującym monologu po czym skwitował na koniec przemówienia:
- Maszyny były przede wszystkim „inne” – były to dziwne modele albo stare albo specjalnie stworzone do tej operacji... zaczęły rdzewieć... dlatego zakładam że spędziły w tym klimacie już sporo czasu... więcej nie jestem w stanie powiedzieć nawet ciężko mi stwierdzić czy maszyny tego pokroju zostały przez Posterunek skatalogowane stąd właśnie własna nazwa „Kloc” i szukanie analogii u granic tego co jest mi jako Zabójcy Maszyn znane – nawet jeśli ociera się pozornie o „bzdury”. Taka jest moja teoria... bardzo chciałbym być jej pewnym ale nie mogę mieć stuprocentowej pewności... jednak długo o tym myślałem i dawałem radę złożyć wszystkie fakty w wiele spójnych teorii – to ta którą przedstawiłem wydaje się najbardziej sensowna... oczywiście znając życie i częsty brak absolutnych schematów w myśleniu Stalowego Dupka z Północy... prawdą może okazać się coś zupełnie innego... dla przykładu maszyny mogły po prostu dostać za zadanie sadzenia marchwi... a w stodole szukały nawozu czy innej motyczki...
– spojrzał po raz kolejny na Yord’ę podkreślając jak to wcale nie jest łatwo trafić scieżkę myślenia Molocha - maszyny zostały doszczętnie zniszczone... ich grobem stała się zawalona stodoła spod której nie mieliśmy czasu czegokolwiek wyciągnąć... chociaż jestem nie jestem przekonany że cokolwiek ocalało... po rozpieprzeniu „Kloca” nastąpił wybuch który zabrał ze sobą wszystkie maszyny w stodole... Sama walka hmm... nie wspominając o kilku niewypałach planowych i moim „dziarskim” wskoczeniu na dach by zaatakować blaszaka z góry działem EMP po czym tak czy siak zostałem zasypany gradem kul, a ucieczka skutecznie została uniemożliwiona przez dach który się oczywiście zawalił przez co wpadłem w sam środek stodoły to... standardowa improwizacja... jak już wszystko szlag trafił nie było innej opcji... towarzysze ruszyli na odsiecz, ja byłem na granicy śmierci... całkiem sympatycznie wspominam tę wyprawę... – zakończył czekając na reakcję Kapitana – Pewnie nie tego się Pan spodziewał... ale więcej nie wiem... chętnie zbadałbym całą sprawę dogłębnie... ale nie ma na to teraz czasu... zagrożenie ze strony maszyn zostało usunięte... jeśli nie ma ich w pobliżu więcej to akurat Molocha powinniśmy mieć z głowy jeśli jest to dla Pana jakieś pocieszenie…

Kiedy Gordon skończył monolog o walce z maszynami na bagnach, swoje dorzucił Lynx:
- Myślę, że kolega wyczerpał temat. Co do tego czy szeryf ma materiały wybuchowe? Nie, uważam, że nie posiada takich rzeczy. Z ciężkiego sprzętu, to ja i Gordon posiadamy granatniki, a Walker ponadto ma kilka mniejszych ładunków wybuchowych. To chyba tyle jeśli chodzi o cięższy arsenał w Cheb, tyle jeśli chodzi o moją wiedzę. Podejrzewam, że pan Rewers pewnie też jest nieźle zaopatrzony, jeśli już mówimy o ciężkiej broni czy ładunkach wybuchowych. Nie na darmo Pazury słyną z dobrego zaopatrzenia i wyposażenia. Widziałem w Cheb tylko pana Rewersa i tą dwójkę, ale podejrzewam, że taki obeznany taktyk i strateg, zadbał o odwody - skonkludował zupełnie poważnie i bez cienia ironii. - To by było na tyle jeśli chodzi o mój poziom wiedzy odnośnie wyposażenia posterunku w Cheb i okolicy z przyległościami. Co do zakładników, myślę, ze na tyle na ile poznałem Daltona, nie da się ugiąć żądaniom gangerów. Takie jest moje zdanie. To rozsądny i trzeźwo myślący człowiek, nawet pod groźbą zamordowania zakładników, raczej by się nie ugiął. Co do pomocy gangerów, to takie działanie równałoby się zadarciem z waszą Armią, a szeryf w mojej obecności wyrażał się o Nowym Yorku z powagą.

- Teraz ja chciałbym się o coś zapytać. Co pan kapitan rozumie przez pojęcie postawę i zachowanie? Póki co wszystko co mówiliśmy to prawda, potwierdzona jak nie przez świadków, to przez zwyczajny zdrowy rozsądek, czy dedukcję. Rozumiem, że chce się kapitan rozeznać w sytuacji, w sprzecznych zeznaniach i tak dalej, jednak czas ucieka, o czym sam pan raczył wspomnieć. Niestety Saxton gdzieś tam jest i ma tego czasu coraz mniej.
-wskazał płótno namiotu za swoimi plecami - I mam jeszcze jedno pytanie, jeśli można. Savage wspomniała panu o waszych rannych w ich lazarecie. Być może, patrząc na jej wcześniejsze mediatorskie wyczyny w zimie, będzie chciała namówić pana czy pańskich przełożonych, do jakiegoś rozejmu z Runnerami. Może nawet z nią jako osobą pertraktującom. Z pana perspektywy, nawet rozumiałbym zasadność. Kompromis, rozejm będzie polegał na wymianie za bunkier, pytanie co będziecie gotowi im dać? To mnie nawet nie interesuje, mnie interesuje kto pomyśli o Cheb? Będą dwie strony zadowolone, Armia i Runnerzy? A Cheb? Zostanie zostawione samemu sobie? Czy jest jakaś szansa na jakieś gwarancje bezpieczeństwa? Czy po prostu wróci stary porządek? Do tego radzę przemyśleć słowa Walkera raz jeszcze, to co mówił o pani doktor, to zgadzam się z nimi. Myślę, że jej lojalność jest zachwiana, była w pańskim obozie, widziała wiele, łącznie z uzbrojeniem i umocnieniami, a nawet liczebnością. Zaproponowanie przez nią jej własnej osoby jako mediatora, jak miało to miejsce w zimie, może być dla pana i pańskich ludzi wielce ryzykowne. Zwłaszcza, jeśli okaże się, że niestety mogliśmy mieć rację, znaczy, że nasze przeczucia - podkreślił to słowo - były by prawdziwe.

- Mam nadzieję, że nie podejmie pan tego ryzyka, to jednak tylko moja opinia i nie zamierzam niczego narzucać. Ten cały Guido z tego co o nim mówią, to świetny taktyk, nawet pan Rewers podczas naszej niedawnej rozmowy w “Łosiu”, jeszcze przed atakiem gangu, strofował mnie za brak szacunku do niego, jako wroga czy przeciwnika. Znaczy, że uważa go za taktyka na poważnym poziomie, a taki nie omieszkałby wykorzystać źródła informacji, jakim byłaby pani doktor podana im na tacy podczas negocjacji ewentualnych. Nie mówię, że powiedziałaby im to dobrowolnie, o tym wolałbym nawet nie myśleć, ale są inne metody prowadzenia przesłuchań, bardziej bolesne, a Runnersi stosowali je na chebańczykach nie tak dawno temu. Zimą…

- Intersujące. -
pokiwał głową oficer w milczeniu nie przerywając ralcji Walker’a o starciu z robotami. - Gratuluję pokonania stworów Bestii. To musiała być nielekka potyczka jak tak sami we dwóch pokonaliście uzbrojony i uszykowany do obrony transporter. - kiwnął głową do opowiadających o tym wydarzeniu meżczyzn.

- No ale jednak szkoda, że nie udało się panom zdobyć żadnych danych. Może coś by się wyjaśniło. - pokiwał głową do swoich myśli z już nieco mniej radosnym wyrazem twarzy. - Bardzo by nam pomogła lokalizacja tej farmy. - wskazał na mapę na której była zaznaczona przedwojenna osada Cheb. Nie było na niej żadnego bagna a i nic nie figurowało jako farma Fergusona. Można było jedynie z grubsza próbować oszacować miejsce na podstawie własnej pamięci i orientacji w terenie. - I termin. Potrafią panowie określić kiedy miało miejsce to zdarzenie? - zapytał o drugi z elementów, ważnych do umiejscowienia tego zdarzenia w czasie i przestrzeni.

- Na razie bardziej interesuje mnie wyposażenie szeryfa Daltona niż pana Rewersa. I jak mniemam w przeciwieństwie do pana Rewersa szeryf jest raczej stabilnym elementem scenografii tej okolicy. - odpowiedział Nowojorczyk na pytanie Wood’a o sprzet i zasoby w okolicy. Najwyraźniej łysy Pazur nie wzbudzał w nim takiego zainteresowania jak szeryf w kapeluszu.

- Rozumiem. Widzę, że ma pan spore mniemanie o praworządności i kręgosłupie szeryfa Daltona. - pokiwał głową kapitan z dość zamyślonym wyrazem twarzy. Na chwile tak znieruchomiał po czym przerwał na chwile rozmowę zapisując słowo czy dwa w swoim notatniku.

- I co ja rozumiem przez zachowanie obu panów? Sprawdza pan moją cierpliwość czy poczucie humoru panie Wood? -
spytał kapitan patrząc na snajpera jakby naprawdę czekał na odpowiedź na te pytanie. Wyglądał też, że wyraźnie się spiał słysząc ton i pytanie Nathaniela. - Ja mam nadzieję, że do obydwu panów dociera powaga sytuacji w jakiej się panowie obecnie znajdują? - spytał po raz kolejny ale teraz przerwa już była zdecydowanie krótsza. - Mam nadzieję, że nie tracę czasu i śliny mówiąc na darmo. Powiem więc prościej. - na chwilę rozłożył i złożył ponownie dłonie kładąc je na blacie stołu. - Obydwaj panowie jesteście w świetle prawa przestępcami. Skazanymi prawomocnym wyrokiem za zbrodnie które nie ulegają przedawnieniu i są ścigane na dowolnym terytorium. Każda władza, łącznie z oddziałami NYA czyli na terenie na jakim się znajdujecie, ma prawo was zatrzymać. Praktycznie więc mogę kazać was od ręki skuć i jeśli będe uparcie trzymał się litery prawa organizować transport i tą mądrze brzmiącą ekstradycję do najbliższego oddziału Posterunku. Ale w tej chwili szczerze mówiąc wydaje mi się to strasznie skomplikowane logistycznie taka eskapada by dostarczyć was dwóch. Mógłbym więc wspaniałomyślnie udać, że was nie rozpoznałem. Lub z jakichś względów uznałem za wartych do wykorzystania na miejscu. Albo złośliwie wykonać wyrok na miejscu lub zastrzelić was w trakcie ucieczki. I to do czego bym się skłaniał w rozmowie z moim dowódcą właśnie w sporej mierze zależy od zachowania panów tu, teraz i jeśli będzie nam się ładnie współpraca układać do przez najbliższe dni. A nie ukrywam, że jak odkrywam,ze mówię do ściany namiotu czy jak to się mówi na ulicy ktoś mnie robi w wała to nie nastraja mnie do tego kogoś optymistycznie. Czy teraz panowie rozumiecie o czym mówię z tym waszym zachowaniem? Mam nadzieję bo nie chciałbym więcej wracać do tego tematu. - skończył wyjasniać dobitnym tonem sytuację prawną w jakiej się obecnie znaleźli dwaj pomocnicy Nico. Wyglądał na zirytowanego co najmniej tym wyskokiem snajpera którego chyba uznał za nierozumiejącego lub udającego nierozumienie jego wcześniejszych słów na ten temat.

- A jeśli chodzi o ewentualne negocjacje z kimkolwiek i udział dr Savage czy kogokowliek to decyzję podejmie nasz dowódca. Ale wezmę pod uwagę pańską opinię. - dodał już w miarę swoim zwyczajowym tonem rozmawiajacy z nimi Nowojorczyk. Wyglądało, że ten temat z udziałem czy nie lekarki w jakichś rokowaniach raczej dla niego jest zamknięty. - W przypadku zaś rokowań z udziałem władz Cheb na pewno nie odbędą się bez przedstawicieli Cheb. - zapewnił zastępczynię szeryfa i jej oddział nowojorski oficer.

- A ten cały Guido i ci jego Runnerzy no tak. Niestety potrafią napsuć człowiekowi krwi. Więc nie dziwi mnie opinia pana Rewersa o nim. Choć zastanawia mnie skąd on ma o nim taką wiedzę i opinię. Wspominał może o tym podczas tej rozmowy w “Łosiu”? - ton oficera był dość cierpki gdy mówił o swoim przeciwniku i zaciekawienie pobrzmiało mu w głosie dopiero jak okazało się, że sławny Pazur wspominał coś o dowódcy przeciwnika.

- Doktor Savage wspomniała też coś o jakichś dzikich z jakimiś psami co tu byli w zimie. Coś państwu wiadomo na ten temat? Czy było to jakoś powiązane z walkami z Runnerami? - spytał po chwili kpt. Yorda posiłkując się wcześniej spojrzeniem do swoich notatek. *

Gordon w odpowiedzi na kolejną serię pytań i komentarzy Kapitana rzekł:
- We dwóch nie dalibyśmy rady... towarzyszyli nam podczas tej wyprawy obecna tutaj Nico oraz David Brennan którego zdążył kapitan też poznać... owszem to była ciężka walka ale nie dało jej się wygrać załatwiając blaszaki w taki sposób by móc myśleć o odzyskiwaniu z nich czegokolwiek... też byliśmy zawiedzeni bo bardzo zaintrygował nas fakt obecności maszyn akurat w takim terenie... później dowiedzieliśmy się o bunkrze i stwierdziliśmy że to nie może być przypadek... – westchnął spokojnie - nie wspominam już nawet o amunicji w którą były wyposażone cztery kaemy... zwróciłoby nam to wyprawę i otarcie się o śmierć... Co do lokalizacji tej farmy... – podszedł do mapy i zwrócił się do Nico – Pozwolisz na chwilę? – po chwili oboje byli przy mapie i zaznaczyli na tyle dokładnie na ile pamiętali lokalizację farmy – Termin... pierwszy poważny kontakt z maszynami nawiązaliśmy trochę ponad trzy doby temu, rzekłbym że około 75 godzin – stwierdził Gordon widząc że kapitan lubi konkrety na chwilę zamilkł po czym odniósł się do słów kapitana o ich zachowaniu i przyszłości – Proszę wybaczyć Nathaniel’owi, jeśli on by o to nie zapytał to zrobiłbym to ja. Po prostu chcieliśmy usłyszeć od kapitana jasno i wyraźnie jak wygląda sytuacja – i spojrzał wymownie – i rozumiemy że stąpiemy na kruchym lodzie, mimo wszystko jak pan widzi jesteśmy tu, stoimy przed oficerem armii nowojorskiej troszcząc się nie o nasze własne pieprzone tyłki... chcemy udowodnić że się przydamy tu na miejscu.. że chcemy odnaleźć zastępcę szeryfa a przy okazji oczyścić Cheb z gangerskiego ścierwa... proszę dowiedzieć się od rudej lekarki gdzie jest obóz Runner’ów... jestem przekonany że dokładnie wie gdzie jest... w końcu przyjechała razem z nimi... i ruszyć tam na pełnej kurwie kończąc z nimi raz na zawsze... albo niech Pan tam wyśle nas z cichą grupką żołnierzy żeby nie odstępować od oblężenia bunkra i nie ściągać ludzi z właściwego celu misji. Runnerzy też pewnie nie odstąpią... dlatego w ich obozie będzie garstka ludzi... Wysadzimy ten pieprzony grajdołek niszcząc... albo zasadzimy snajpera – wskazał palcem na Lynx’a - i wyeliminujemy Guido... to powinno skutecznie zatrzymać Runner’ów... Niech Kapitan wybaczy bezpośredniość...

- Teraz przynajmniej wiemy na czym stoimy - potwierdził słowa Walkera - także niech kapitan wybaczy mi bezpośredniość. Co do negocjacji, to cieszę się z pańskiej deklaracji odnośnie udziału Cheb w tych pertraktacjach. Nawiązując do zwierzchnika Pazurów, nie wiem skąd miał takie a nie inne informacje - wzruszył ramionami - on nie mówił, ja nie pytałem. Zresztą wątpię by dzielił się swoimi informacjami z byle kim. Niemniej jego słowa były nacechowane swojego rodzaju szacunkiem, choć nie wiem, czy traktował go jako potencjalnego przeciwnika - zakończył ten wątek. - Co do dzikich i ich psów? Jak już wspomniałem nie było mnie wtedy w mieście, pojawili się niespodziewanie, z kilku kierunków prawdopodobnie. Na nieszczęście dla mieściny, akurat wtedy przypadły walki z Runnerami. Mieszkańcy musieli podzielić swoje siły co zapewne osłabiło ich pozycję. Dzicy szukali raczej łatwego łupu i pożywienia, wątpię by byli zdolni do współpracy z kimkolwiek. To by było na tyle jeśli chodzi o ich kwestie. Co do samego Guido, jeśli chce Pan wykorzystać moje umiejętności - wskazał na oparty o krzesło karabin snajperski - służę. Pozbawiając Runnerów silnego dowódcy, wprowadzi pan w ich szeregi chaos, a kto wie, może niżsi rangą zaczną się między sobą żreć o prymat w gangu. To odróżnia gangi od hierarchicznych organizacji, jak na przykład wasza Armia. Regularne oddziały mają łańcuch dowodzenia i procedury, oni nie. To może przechylić szalę na waszą stronę. Podobnie jak proponowane przez Gordona odcięcie ich od obozu i zniszczenie go. Jednak to już tylko pańska i pańskich przełożonych decyzja, jak zdążył nam kapitan zaznaczyć.

- Nie miałem przyjemności spotkać waszego kolegi. Jest wymieniony jedynie w naszych raportach. - wyjaśnił kpt. Yorda wskazując oczami leżące na stole papiery. - Dziękuję państwu za wskazanie miejsca tej potyczki. To na pewno będzie bardzo przydatne w dalszej analizie naszych działań. - odparł oficer kiwając im głową w podzięce i wpatrując się w zaznaczone na mapie kółko. - Jak pan ocenia dzielność terenową tych robotów? Mówi pan, że pokonało ich bagno. A przecież jak widzę do bunkra miałyby jeszcze ruiny Cheb, las na Wyspie no i kilka kilometrów jeziora do pokonania. - spytał widząc pewną niezgodność między tym co widział na mapie a tym co niedawno grenadier opowiadał o zachowaniu robotów. Zapewne zastanawiał się jak roboty miałyby pokonać dość zróżnicowany teren miejskich ruin, przełajowej podróży przez las na Wyspie ale przede wszystkim przeszkody wodnej i to zdecydowanie poważniejszej niż nawet całkiem spora rzeka. To wymagałoby dość niezłego sprzętu przeprawowego a taki nie powinien utknąć w jakimś bagnie.

- Od wybaczania to jest ksiądz a nie armia. To tak w kwestii bezpośredniości panowie. - zripostował Nowojorczyk uwagi obydwu towarzyszy zastępczyni szeryfa. - Zgaduję panie Walker, że z tym co od kogo mam się dowiedzieć to była sugestia. Radziłbym panu potrenować by sugestie brzmiały jak sugestie a nie jak polecenia służbowe. Bo w tej bezpośredniej formie jak pan to nazywa łatwo pomylić to z zaczepką czy brakiem szacunku dla rozmówcy. Bardzo łatwo panie Walker. Wystarczy odrobina złej woli czy braku cierpliwości. - zauważył cierpko oficer i uniósł brew w oznace zdziwienia czy nawet irytacji gdy usłyszał tzw. bezpośredni ton grenadiera co i od kogo ma się dowiedzieć. Bezpośredniość jaką prezentowali obaj jego rozmówcy zdawała się prowokować go do nieprzychylnych odpowiedzi i zachowania.

- A co w takim razie jeszcze mówił pan Rewers to tym Guido? Coś przecież musiał panu o nim mówić skoro, żeście o nim rozmawiali i ten temat wypłynął. - spytał już spokojnie drążąc temat o dowódcy przeciwnika.

- Zaś z wysadzeniem tego grajdoła jak to pan nazywa widzę parę prboblemów. Po pierwsze podejście pod budynek pod którym jak sami mówicie natknęliście się na wrogi patrol i zbliżyć się wam nie udało choćby by zobaczyć budynek. Więc to nie takie łatwe jak mieliście okazję przekonać się sami. Po drugie trzeba by mieć czym wysadzić ten budynek. A wiemy, że to całkiem spory, kilkupietrowy budynek z mocnymi fundametami. Byle bomba czy granat nie dadzą mu rady. Trzeba mieć czym i wiedzieć jak wysadzić. I całkowicie pomijam już obecność gangerów w budynku. A po trzecie to eksplozja działa obszarowo i nie rozpoznaje stron a tam są między innymi i nasi i wasi jeńćy i prawdpopodpbnie nawet ten wasz zastepca którego tak szukacie. Do tego mogłoby dojść do zasypania podejścia do Schronu a my chcemy je udrożnić dla naszych sił a nie je dla nich zamykać. Dlatego plan wysadzenia tego grajdołu w tej chwili nie wydaje mi się najoptymalniejszym. No chyba, że państwo macie pomysł jak obejsć te naszkicowane prowizorycznie przeze mnie przeszkody. - rozmówca w mundurze oficera NYA popatrzył na nich wyczekująco dając im okazję by się wykazali pomysłowością. Wlker wiedział, że pewnie miaby wiedzę potrzebną do podłożenia ładunków w odpowiednich miejscach jednak jak budynek był tak duży jak mówił kapitan to ładunków musiałby być sporo, na pewno więcej niż sam miał przy sobie. Podejście pod budynek w końcu nie było takie łatwe bo próbowali tego i Nowojorczycy i oni sami jak niedawno sami opowiadali o tym kapitanowi. No a ofiary których obawiał się Nowojorczyk i to jak podłożyć tę masę ładunków w opanowanym przez przeciwnika budynku no to nie zapowiadało się na proste rozwiązanie dla każdego z obecnych w namiocie.

- A co do snajperskiej roboty likwidacja wrogiego przywódcy byłaby oczywiście jak najbardziej porządana. Ale do tego potrzeba konkretnej identyfikacji celu. Czyli wiedzieć który z nich to ten Guido. Umie ktoś z państwa go rozpoznać? Albo dysponuje choćby jego zdjęciem? To by było naprawdę przydatne nie tylko w tej opcji. - spytał patrząc na nich po kolei. Tym razem snajper wiedział, że tamten ma rację. Co prawda sam mógł “w ciemno” zgadywać który z facetów w skórze to ich szef albo liczyć na fart ale do konkretnego strzału był potrzebna konkretna identyfikacja a tej nie miał w tej chwili. Nie miał pojęcia jak tamten wygląda. W gazetach z zimy go nie było, żadnego z nich podczas zimowych walk też nie było a DuClare która była walczyła w innych rejonach Cheb i też nie miała pojęcia który to jest ten Guido.

Gordon odparł:
-Blaszaki ciężko radziły sobie z terenem mimo pozornego przystosowania w postaci gąsienic. Moim zdaniem Moloch nie przewidział tak trudnego terenu albo nie dysponował aktualnymi mapami tego miejsca. Dlatego właśnie plan dotarcia do bunkra się nie powiódł… z drugiej strony to mógł być jedynie oddział zwiadowczy… brak nam wielu informacji by spekulować, a teraz Panie kapitanie, jeśli pan pozwoli to o maszynach dokończymy rozmowę jak wymyślimy rozwiązanie kwestii Runner’skiej… jak zakończy się najpoważniejszy problemy wtedy nawet możemy się przejechac na farmę, wyłowić kilka ścierw i rozebrać pozostałości w celu uzyskania danych - świetnie się znam na wybebeszaniu puszek... - zatrzymał na chwilę i zmienił temat - Co do mojej bezpośredniości… Oczywiście… to była sugestia, kapitan wybaczy ale jednak nadal myślę że dość trafna biorąc pod uwagę okoliczności… o wysadzeniu grajdołka w powietrze, miałem na myśli po zabezpieczeniu jeńców… zresztą nie mówię o okolicy bunkra tylko o obozie Runner’ów którego raczej nie założyli przy wejściu do bunkra… przecież czymś tu przyjechali, nie na wyspę ale w okolice Cheb… na pewno założyli gdzieś w bezpośrednim sąsiedztwie Cheb jakiś obóz, choćby prowizoryczny gdzie zostawili samochody i zapewne mały “garnizon”… można by się na nich zasadzić właśnie wykorzystując ich własne pojazdy, uzbroić je… i zadbać by w odpowiednim momencie nastąpiła eksplozja… odcięcie ich od środków transportu i tym samym możliwością szybkiego odwrotu mogłoby być kluczowe… to jeden z pomysłów. A jeśli chodzi o zdjęcie Guido… znowu sugerowałbym rudą lekarkę… ona jest kluczem do każdego taktycznego posunięcia jakim możemy wspólnie rozprawić się z Runner’ami… wie jak go zidentyfikować… chociaż jestem przekonany że jeśli Pan ją o to zapyta to skłamie… nie mniej jednak bym zaryzykował… będzie Pan wiedział stuprocentowo gdzie leży jej lojalność… - spojrzał na Kapitana - jest jeszcze jedna opcja która mniej mi się podoba ale nie ma prawa zakończyć się niepowodzeniem jeśli zostanie dobrze zorganizowana… zwabić Guido w pułapkę pod pretekstem negocjacji w jedno miejsce oraz jednoczesny atak na pozbawionego dowódcy wroga w drugim miejscu… jeśli chodzi o zamach na Guido… pierwszym krokiem byłoby przygotowanie szachownicy… otwarty teren w rozsądnej odległości od lasu by snajper mógł się zaszyć w gąszczu… pozornie otwarty teren sprawi wrażenie braku zasadzki, drugim krokiem byłoby wysłanie kogoś pozornie “neutralnego” do obozu Runner’ów w celu rozmowy, ale przede wszystkim identyfikacji Guido... z powodów oczywistych nie polecałbym rudowłosej… a ten plan mimo że wydaje się jak to mawiał mój dowódca “idiotoodporny” ma dużą ilość niewiadomych… ale nie ja tu rządzę i nic ode mnie nie zależy… ja bym chciał tylko zaproponować nasze usługi i udowodnić panu że Cheb i my jesteśmy gotowi pomóc cokolwiek pan zarządzi… chciałbym się zapytać co pan zrobi z zaoferowaną przez nas pomocą panie kapitanie, bo uważam że już sporo czasu rozmawiamy a nijak nie zbliżyliśmy się ani do rozwiązania kwestii Runner’ów ani odbicia zakładników. A jeśli o nich chodzi uważam że czas nie jest po naszej stronie… - zasalutował i czekał na odpowiedź Kapitana.

Lynxa zaczęła już męczyć ta rozmowa. Wiedział, że nowojorczycy trzymają się procedur, rozkazów czy wyszkolenia jak brud szczura, a kapitan Yorda, był sztandarowym tego przykładem. Powiedzieli już wszystko co wiedzieli, a on cały czas rozmieniał ich na drobne. Snajper miał przeczucie, że to wszystko i tak skończy się parszywie. Cokolwiek planował kapitan, wiedział, że bez zgody zwierzchników, siedzący przed nimi oficer nawet “bąka nie puści”. Niemniej nadal odpowiadał na pytania nowojorczyka, choć już trochę bardziej zmęczonym głosem, nie spał przecież już od ładnych kilkunastu godzin:

- Z panem Rewersem nie wchodziłem w żadne szczegóły, a na temat przywódcy gangu zeszliśmy, kiedy ten powiedział, że za odnalezienie rudowłosej lekarki oferuje dużą nagrodę. Jak i za wszelkie informacje o niej. Z tego co on mówił, to że z gazety dowiedział się, że Savage dostała się do Runnerów. W wyniku zimowych zdarzeń. Ja wyraziłem słownie swoje uczucia względem gangsterów w ogólności, również względem ich dowództwa, w ogólności. Za co usłyszałem w zamian, to co już panu wcześniej mówiłem. - starał się odpowiedzieć najdokładniej jak pamiętał tamtą rozmowę. Z perspektywy tych kilkudziesięciu godzin to była odległa przeszłość: - A przypomniało mi się, Pan Rewers był przed nami na posterunku policji, zdaje się, że też wypytywał Szeryfa o panią doktor, była też mowa o jakiejś gratyfikacji chyba, podobnie jak to nam proponował - zamyślił się - pan wybaczy, z perspektywy tak intensywnych ostatnich godzin, niektóre detale ulatują z pamięci. Kiedy Nico i nasza trójka, z Brennanem licząc, dotarliśmy na posterunek to Pazury już tam były, także nie słyszeliśmy zasadniczej części rozmowy z szeryfem Daltonem. Zanim jednak weszliśmy na posterunek, wyszedł z niego wzburzony miejscowy traper Drzazga. Był wyraźnie zdenerwowany, ale nie wiemy czym, ani też obecny wtedy na posterunku szeryf czy pan Rewers, nie raczyli się z nami tymi wiadomościami podzielić.

- Co do fizycznej likwidacji, podstawa by dało się go ściągnąć na otwarty teren, albo taki, gdzie miałbym go na widelcu. Nie chwaląc się, posiadam spore umiejętności strzeleckie i sprzęt ku temu. Kwestia identyfikacji to też ważna sprawa, jak słusznie zauważył pan kapitan. - przerwał na chwilę rozcierając ścierpnięte od siedzenia mięśnie karku - Gordon słusznie zauważył, że osobą najlepiej orientująca się w wyglądzie Guido, jest rudowłosa pani doktor. Wystarczą jej dokładne zeznania, jakieś znaki szczególne. Zresztą w Armii jest zakaz oddawania honorów w ogniu walki czy salutowania, żeby nie wskazywać wrogim snajperom, oczywistego celu jakim jest dowodzący oficer. Wątpię, by gangsterzy byli aż tak wyrafinowani. Niemniej, jak mówię, wystarczy mi dość dokładny opis aparycji, sposobu zachowania, jakieś tiki bądź nawyki charakterystyczne, blizny czy tatuaże. Myślę też, żę wydobycie takich informacji od pani doktor, będzie ciekawym sprawdzianem jej lojalności. I dość prostym zdaje się - dodał na koniec


- Panie Walker czy ma pan jakieś dowody na to, że roboty wiedzą o Bunkrze i chciały czy chcą tu się dostać? Czy są to jedynie pańskie spekulacje. Bo skoro nie wydobyliście żadnych części czy podzespołów z żadnego robota które tam były na tej farmie Fergusona no to skąd te przypuszczenie? Myślę, że coś z pamięci i obwodów maszyny, zwłaszcza tej największej jaka tam była byłoby niezłym dowodem. Chyba, że posiadają państwo jakieś inne dowody na poparcie tezy zainteresowania się maszyny tym bunkrem w centrum Wyspy. - kapitan wskazał na końcu długopisem płachtę namiotu za którym był obóz jego żołnierzy a dalej las i własnie ten Bunkier. Facet nie zamierzał łatwo zamknąć tematu robotów który jego rozmówcy sami zaczęli. I najwyraźniej główkował czy mieli jakieś inne dowody poza przejętym oprogramowaniem którego nie wyciągnęli czy mówia jedynie o własnych domysłach w tej kwestii.

- Zaś co do planu rozmowy to póki siedzimy po tej a nie innej stronie biurka to chyba jesteśmy zmuszeni dostosować się do mojego planu i hierarchii. Zaś co do ustalania priorytetów celów pozwoli pan, że Armia je będzie ustalać sobie sama.
- oficer najwyraźniej nie miał zamiaru dać sobie narzucić tonu i rytmu rozmowy jaki próbował nagraź mu grenadier. Szczęki znowu mu się zacisnęły w oznaku irytacji na zachowanie i styl swojego rozmówcy.

- A powie mi pan panie Walker jaki ma pan pomysł właśnie na wyciągnięcie tych jeńców z tego czy innego grajdoła obsadzonego przez gangerów i w zamian na podłożenie im ładunków? Bo własnie nad tym główkuję od dłuższego czasu i mnie się wydaje to dość trudna, kosztowna, ryzykowna operacja. Ale jeżeli pan zna sposób przyznam, że jestem nim żywotnie zainteresowany bo pozwoliłoby oszczędzić wiele nerwów, krwi i amunicji naszych chłopców. - oficer spojrzał zachęcająco na Walkera jakby dawał mu przyzwolenie na snucie śmiałych planów. Sam zapewne rozważał jakiś rodzaj szturmu skoro mówił o takich stratach i kosztach bo wówczas taka ocena sytuacji byłaby całkiem prawdopodobna i trafna. Wydobycie jeńców z głębi terenu opanowanego przez wroga było raczej zwyczajowo zaliczane do trudnych wyzwań taktycznych. Więc każde niestandardowe zagranie które mogło zmienić rachunek sił zaskakując przeciwnika było niezwykle cenne. Nowojorczyk chyba liczył, że Gordon zna takie rozwiązanie skoro o nim mówi.

- Co do lokalizacji drugiej czy głównej czy innej bazy lub oboza gangerów to od pani doktor nie mamy, żadnego potwierdzenia na ten temat. Jeśli uznać waszą wersję za właściwszą czyli, że jest mistrzowską manipulatorką w gruncie rzeczy sprzyjającą naszemu przeciwnikowi to właśnie ten element w swojej historii zataiła. Więc jeśli znalazłby się taki obóz gdzieś pod Cheb no to byłby jawny i konkretny dowód demaskujący jej postawę. I jeśli taki ich obóz zostałby namierzony to faktycznie ma pan rację. Jakas akcja musiałaby zostać podjęta jaka to zależy od wyników rozpoznania co do lokalizacji i sił w nim zgromadzonych. Głównych sił a nie pojedynczego samochodu czy patrolu. - kapitan w ostanim słowie wyraźnie pił do ich raportu z okolic Centrum Meteorologicznego gdzie nie natnęli się na drobną część sił przeciwnika nie mogąc zweryfikować jakości i ilości sił podanych przez lekarkę. Jednak wyglądał na na tyle zdecydowanego czy zdeterminowanego co do odnalezienia tej drugiej bazy, że gdyby okazało się, że rudowłosa “robi go w wała” to podejmie jakieś środki by potraktować ją odpowiednio do jej dwulicowego zachowania.

- Sprawa identyfikacji Guido jest dość jasna. Widzę, że państwo nie mogą w tej chwili tego zrobić a co do posługiwania się rysopisem to mogą się posłużyć i nasi specjaliści. - facetowi najwyraźniej zależało na tym czy ktoreś z nich zna szefa gangu na tyle by nie mieć wątpliwości który to z czeredy facetów w skórzanych kurtkach. Skoro nie mogli tego zrobić to byli w tej samej sytuacji co Nowojorczycy.

- Otwarty teren by zwabić ich szefa na rozmowy? No dobrze. A znają państwo gdzieś w pobliżu taki teren? Najbliższy jaki mi przychodzi do jezioro i wybrzeże. Bardzo wątpie by było realne liczyć, że uda się go odciągnąć aż tak daleko od ich aktualnej pozycji. A drugi to teren tego CM który obecnie jest pod całkowitą kontrolą tych bandytów. Pozostałe znane mi obszary w najbliższej okolicy o której możnaby myśleć, że udałoby się go zwabić to zwarty las. Ale znacie chyba okolice lepiej ode mnie więc jeśli jest w pobliżu jakaś polana czy coś podobnego co spełniałoby warunki o jakich mówicie to chętnie bym poznał taką lokalizację. Bo w razie negocjacji to takie miejsce mogłoby się okazać wręcz kluczowe. - oficer w tym punkcie również zdawał się być zaciekawiony. Wokół jak okiem sięgnąć rozciągał się las. Ten sam las na mapie pokrywał zdecydowaną większość Wyspy. Zresztą snajper wiedział, że raczej pokrywa się to z rzeczywistością. Resztę dosiadczali sami odkąd po rozstaniu z Brennanem zagłębili się w ten wyspowy las. Sporo tu było drzew i krzaków i różnych przeszkadzajek ale pierwszy wolny od przeszkód teren do którego się zbliżyli to polana otaczająca CM. A tam właśnie natknęli się na czujki czy patrole gangerów.

- Ale sprawa wysłania na rozmowy kogoś neutralnego jak to pan ujął panie Walker jest dość ciekawa. Gdyby takiej osobie udało się rozmówić z Guido i do nas wrócić faktycznie byłoby niezwykle pomocne. Jednak musiałaby być to odpowiednio dobrana osoba. Nikt z naszych oddziałów nie kwalifikuje się niejako z miejsca. Znają więc państwo taką osobę która podjęłaby się takiej misji? Co do panów zgłoszenia to przekażę naszemu dowódcy ale to jak i wszystkie decyzję podejmie on, zarówno czy taka misja by miała miejsce jak i kto by w niej brał udział.
- kolejny pomysł Gordona wydał się wydać interesujący nowojorskiemu kapitanowi. Zapewne liczył na lepszą od niego samego znajomość lokalnej topografii i społeczności.

- A właśnie panie Wood. Skoro już pan wspomniał to kiedy ostatni raz widzieliście tego Drzazgę? Wiecie może gdzie on w tej chwili przebywa? Zdaje się mieć nietuzinkową wiedzę o tym terenie. Bardzo by nam się przydał teraz ktoś taki. - tym razem snajper zdawał się zaciekawić wymienionym nazwiskiem kpt. Yordę. Nie było się co dziwić temu pytaniu bo mieć przewodnika po obcym sobie terenie zawsze było mieć dobrze. A cokolwiek by nie mówić o wyszkoleniu czy wyposażeniu NYA to ten las i Wyspa raczej trudno było nazwać za znany i swojski im teren.

Gordon odpowiedział:
- Tak jak mówiłem Panie Kapitanie brak nam danych... nie mieliśmy czasu ani pomocy by dokopać się do maszyn... postanowiliśmy odłożyć to śledztwo na później – wtedy miała być to tylko przerwa na krótkie lizanie ran... planowaliśmy następnego dnia z większa siłą roboczą wrócić na bagna i odkopać maszyny... – spojrzał na Kapitana – jak tylko wróciliśmy z wyprawy okazało się że musimy się zbroić na nadejście Runner’ów więc sam Pan rozumie... nie było czasu póki co na powrót na bagna... – odetchnął – ale powtarzam... nie wierzę w takie przypadki... maszyny pośrodku bagna, tajemniczy bunkier o który każdy się bije... nie wierzę w przypadki... – zamyśłił się po czym odniósł się do kolejnych części wypowiedzi Yord’y – każda operacja odbicia zakładników z terenu opanowanego przez wroga będzie ryzykowna i trudna... i do każdej będzie potrzebny ktoś kto zna te tereny jak własną kieszeń... i musimy wiedzieć gdzie jest Guido... i musimy wiedzieć gdzie dokładnie są zakładnicy i na dodatek musimy wiedzieć gdzie Runne’rzy zostawili swoje poajzdy. Na ostatnie trzy niech odpowie Panu lakerka... nie wiem... może niech Pan nad nią jeszcze chwilę popracuje, wymyśli jakiś podstęp, cokowliek, oczywiście to tylko sugestia – odetchnął po raz kolejny – my możemy w tym czasie znaleźć Drzazgę i spróbować przyprowadzić go tu... ktoś musi wiedzieć gdzie się szwenda... a jeśli ktoś miałby wskazać miejsce obozu Runner’ów i dyskretne przejście w okolice tego całego Centrum to jest to ten Drzazga... z tego co mi o nim mówił Lynx facet wie, słyszy, widzi i czuje wszystko... – wskazał na swego kompana – Potrzebujemy kogoś takiego... a jeśli chodzi o dodatkowe informacje to zawsze można zasadzić się na jakiś mały patrol Runner’ów i zapewnić sobie jeńców, którzy dostarczą nam wszelkich informacji których potrzebujemy... a co do posłańców... proponuję wysłać nas... my jesteśmy względnie neutralni biorąc pod uwage okoliczności... poza tym... chcemy naprawdę udowodnić że może nam Pan ufać i że my naprawdę jestesmy gotowi pomóc. Takie widze opcje... pierwsza podstawowa kwestia to Drzazga, druga to identyfikacja Guido i wywabienie go na czysty teren. Pryiorytetem jest Drzazga moim zdaniem. Jak wrócimy tu z nim. Wy zajęlibyście się przygotowaniem doskonałego miejsca a my wyruszylibysmy z wiadomością do Guido... - zastanowił się jeszcze nad czymś i jeszcze na sam koniec dodał - Chyba że Pan uważa że sprowadzanie Drzazgi to zbędny wysiłek i od razu chce Pan nas wysłać do Guido?
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 23-07-2016, 19:15   #303
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba przyglądał się tej wizytówce. Zupełnie nie pamiętał by ją miał. Pachniała... skórą i czymś jeszcze, jakimś per fumem? Ale nie, nie był w stanie tego wychwycić. Ale zapach skóry był wyraźny, jakby... była wcześniej w jakimś skórzanym portfelu czy czymś takim.
Dziwne... Skąd się wzięła?
Baba zebrał prowizoryczne obozowisko i ruszył w dół do osady. Był ostrożny, ale po prawdzie nie spodziewał się tutaj już nikogo zastać. Po krótkim patrolu upewnił się, iż jest tu sam.
Chciał sprawdzić, czy to całe zajście z reżyserem i jego uroczą współpracownicą mu się tylko przyśniło czy nie...
Nie bardzo mógł jednak z pewnością to stwierdzić... tak, dziura w ścianie była, pamiętał jak się przez nią przebijał, ale... Czy nie było jej tu czasem już wcześniej? Nie do końca wyglądała tak, jak pamiętał...
Ślady na ziemi, tam gdzie walczył z cyber zombie też były. No, może w tym miejscu albo trochę w innym, ale nie był w stanie stwierdzić, czy to... czy to były te ślady.
Nie zauważył też śladów końskich kopyt, a reżyser miał przecież bardzo duży oddział konnych ze sobą...
Przez pewien czas stał tak na paśmie śmierci, jak go przez te ostatnie kilka dni zwał, czyli na przestrzeni pomiędzy lasem a osadą. Stał tu i myślał. Czy to mu się przyśniło? czy... czy nie?
Bardzo, bardzo chciał znów spotkać Claudię. Bardzo polubił dziewczynę i, co dziwniejsze, ona go chyba też... Aż ciarki przeszły mu wzdłuż kręgosłupa, gdy pomyślał, jak na niej leżał i... to było takie magiczne, takie niesamowite i przyjemne i... ekscytujące.
Skąd mówiła, że są? Z Detroit? Baba nie był pewien... chyba padła nazwa tego miasta. Baba spojrzał w stronę horyzontu... to jest gór, bo tu wszystko było otoczone wzgórzami... ale kierunek się zgadzał. Tam gdzieś było Detroit. Czy była tam też Claudia?

Cóż sprawdzi to. Lecz wpierw, musiał posprzątać. Mamusia zawsze mówiła, że trzeba po sobie sprzątać, że tylko brudasy i nieuki zostawiają po pracy chlew. A mamusia Baby nie wychowała sobie brudasa, o nie.
Ponadto... umarłym należał się pogrzeb. Gangerom mniej... ale posterunkowcą jak najbardziej.

U posterunkowców Baba znalazł apteczkę. Nie bardzo znał się na opatrywaniu, ale jego SI podyktowała mu podstawowe czynności. Tyle co znajdowało się na ulotkach od producenta, ale i to było już wiele.

Baba znalazł w jednym z ogródków szopę, taką malutką na narzędzia ogrodowe. Była tu masa sprzętu, Baba wychowawszy się na farmie potrafił je wszystkie nazwać, z czego był bardzo dumny. Szkoda, że nie miał nikogo, przed kim mógł by się pochwalić. Szkoda... bo mógłby udowodnić przyjaciołom, że też jest "mundry".
- A to, panie Patricku jest kultywator gwiazdkowy, służy do spulchniania i napowietrz niania ziemi. Ten tu jest wyjątkowy, ma aż 12 ostrzy z nierdzewnej stali i aluminiowy trzonek z gumowym uchwytem.
- A to panie Will, jest Motyka kabłąkowa, a tam mamy Wertykulator na kółkach. Oh mamusia była by zachwycona!
- Baba miał głupkowatą, lecz zadowoloną minę. Bardzo szkoda, że był tu sam i mówił sam do siebie...

Baba zabrał z szopy taczkę, taki ogrodowy wózek na dwóch kółkach, do przewożenia ściętej trawy, kompostu lub do nawożenia ziemi.
Naoliwił jeszcze osie i zabrał ze sobą siekierkę i sekator.

Potem, wraz z swoją dwukółką jeździł po pobojowisku. Zwoził trupy do jednego z domków. A sprzęty do innego.
Nie szkoda było mu gangerów. Zasługiwali na swój los. Trochę szkoda było mu posterunkowców, lecz ostrzegał ich by się wycofali. Gdyby tylko go posłuchali...

***

Świszczący oddech w mroku. To mój oddech. Z trudem przychodzi mi każdy wdech. Za każdym razem czuję jak bąbelki krwi pojawiają się pod prawą piersią... Gdybym nie była tak przerażona, uważała bym świst jaki się stamtąd wydostaje za zabawny.
To dla zabawy... to dlatego tu jestem... Chciałam coś przeżyć, poznać świat. Dlatego do nich dołączyłam... Boże, jaka ja byłam głupia...
Tak boli... Teraz otacza mnie zimny mrok... Nie pamiętam gdzie jestem. Chyba uciekłam do piwnicy... Tak. Pamiętam śmigające kule, krzyczących przyjaciół. James oberwał w głowę, eksplodowała niczym melon. Ktoś piszczał, dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że to ja piszczę. panicznie ścierałam z siebie krew i kawałki mózgu swego chłopaka i piszczałam ile sił w płucach... Piszczałam jak opętana. Uciszyłam się dopiero, gdy rzuciło mną na przeciwległą ścianę. osunęłam się po niej i skuliłam w kłębek. Dookoła było tyle krwi... mojej krwi... Nie wiem co było dalej... czołgałam się... nie mogłam wstać... wiedziałam tylko, że muszę uciec. Tak się bałam, myślałam, że zginę... tak bardzo nie chciałam umierać. Wszędzie dookoła krzyczeli ludzie, śmigały kule rozbryzgując ściany, meble i szatkując moich przyjaciół. Ale ja nie myślałam o nich. Myślałam tylko o sobie. Musiałam wydostać się z tego piekła....

Kurczowo przyciskam dłoń do rany. Moje palce lepią się całe od krwi. Tak się boję. Leżę na mokrej zimnej posadce, otacza mnie mrok i stęchły zapach. Coś kapie. Słyszę jak raz po raz krople spadają z wysoka i rozbryzgują się na kamiennej posadce... nie wiem co to... ale ten dźwięk mnie przeraża... Na pewno jestem w piwnicy. Tak mi zimno... nie czuje nóg. Sięgam dłonią, są odrętwiałe, bezwładne, Spodnie przesiąknięte krwią... Nie chcę umierać, nie tu nie tak, nie wcale...
Panika wzbiera we mnie, łapczywie łapię powietrze. Duszę się... Nie.. mogę... zaczerpnąć... powietrza....

Musiałam stracić przytomność... Rozglądam się dookoła. Słońce z trudem przebija się przez brudne malutkie okienko. Musi być już dzień.
Zimno mi. Tak potwornie zimno.... i chce mi się pić. Tak potwornie pragnę choć łyka wody... boję się.
Płaczę. Cichutko pochlipuje w mroku. Umrę tu. Sama i opuszczona.... Umrę... Już jestem tego pewna. Nie mogę się ruszyć. Wołałam... lecz nikt nie odpowiedział... Boję się, że ten diabeł zabił wszystkich. A może odjechali, zostawiając mnie tu na pewną śmierć? Nienawidzę ich!

Nie chcę umierać...
Jakiś odgłos na dworze. Nasłuchuję. Tak ktoś tam jest. Ale kto? Dochodzi mnie odgłos czegoś ciągniętego po piachu. Na chwilę wątły promień słońca zanika, ktoś przeciąga coś ciężkiego zaraz koło okna do piwnicy... cisza... a potem głuchy odgłos, jakby... nie wiem. Jakby ktoś rzucił workiem z kartoflami?
Coś metalicznego piszczy, może jakieś koło? Chyba słyszę jak coś jedzie po piaszczystym gruncie... rower? Nie...

O boże, ktoś jest w domu nade mną... słyszałam trzask desek. Uporczywie wpatruję się w sufit, jakbym mogła przewiercić się wzrokiem przez deski... Deski lepią się od spływającej z góry krwi... uzmysławiam sobie, że to jest źródło kapania, jakie mnie w mroku tak przerażało...
Kolejny odgłos z góry... On... on chyba zbiera ciała... Słyszę jak ciągnie je po deskach tuż nade mną. Jak targa je na zewnątrz i ładuje na coś. Znowu wraca i znów wyciąga kogoś na zewnątrz. Daniel, Lucy, Casy, Mark i bezgłowy James... Czy to ich ciała?
W mej panice napierają na mnie wizje, co ten diabeł zamierza zrobić z ciałami moich przyjaciół... jedna wizja straszniejsza od drugiej... nie! nie chcę tak zginąć!
oddycham panicznie, świszcząc przy tym straszliwie, krwawe bąbelki pękają na mych spierzchniętych wargach.

O boże, chyba mnie usłyszał.... coś uderzyło o deski, szuranie zamarło... O Boże, O Boże! Znajdzie mnie! Rozpaczliwie próbuje opanować oddech. Nasłuchuję. Rozglądam się panicznie, nie ma ucieczki.... nigdy nie było...
Wpatruję się w schody... zaklinając rzeczywistość... ale wiem, że zaraz się tam pojawi....
Oddycham ciężko, ale spokojniej. Moje mętne spojrzenie ledwie przenika przez półmrok. Widzę schody, lecz nic nie nadchodzi...
Czyżbym..
- Jak się nazywasz mała? - Wzdrygam się, a me serce zamiera na chwilę. Niesamowicie głęboki i groźnie brzmiący głos rozbrzmiewa w mroku tuż obok mnie.
Nie mogę złapać powietrza, panicznie drapię posadzkę w marnej próbie odsunięcia się od tego czegoś.
Z mroku wyłania się ogromna ręka, jej przedramię grubsze niż moja talia. Uff. niczym imadło na mej klatce piersiowej, wgniata mnie w ziemię.
- Ciii, uspokój się mała... - głos znów rozbrzmiewa, wprawiając swym niskim basem me kości w lekkie drżenie. Potworny odgłos, mimo, iż mówi cicho...
O boże nie! Z mroku wyłania się też twarz. Czarna i płaska, poharatana i uzbrojona stalą. Oczy... one chyba są najgorsze, żółte i z pionowymi źrenicami wpatrują się we mnie z zimną inteligencją.
- Nie... nie zabijaj mnie,... proszę....- mamroczę. Mój głos drży... zupełnie nie przypomina mojego głosu....
- Baba cię nie skrzywdzi.- przemawia znów ten straszny mutant, czy w jego głosie słyszę żal? Tak się boję. Chcę mu wierzyć, ale nie potrafię.
- Nie chcę umierać...- płaczę, łzy spływają swobodnie po mych policzkach. - Proszę... błagam nie zabijaj mnie.... - jęczę, słowa z trudem przedostają się przez ściśnięte gardło.
On odciąga moje ręce na bok. O boże, on ma nóż! Sparaliżowana, z szeroko otwartymi oczyma wpatruję się jak ostrze zbliża się do mej piersi.
Zimna stal musnęła moją skórę. Chciałam uciec, lecz nie miałam do kąt, jakby sparaliżowana wpatrywałam się w ruch ostrza, jak tnie powoli me ubranie. Jak odsunięte skrawki materiału odsłaniają me piersi i mój brzuch. Krew, wszystko jest zbryzgane krwią...
- O kurwa! - pierwszy raz prawdziwie zdaję sobie sprawę z mojego stanu.
- Umrę prawda? - pytam nie pewnie, lecz z nadzieją, że zaprzeczy.
On milczy. Jego wielkie palce suną po mej skórze, czuje jak są chropowate i zrogowaciałe. Bada mą ranę. Wpatruję się w jego twarz, tą straszną zimną twarz. To nadal lepsze niż to, w co zmienił się mój brzuch i moja klatka piersiowa...
- Powiedz coś na miłość boską...- błagam go.
- Będziesz żyła.- mówi, lecz wiem, że kłamie. Mimo to, jestem wdzięczna za te słowa...
Oblizuję spierzchnięte wargi. - Wody.... proszę, tak bardzo chce mi się pić...

Zimna, świeża, jakby z górskiego potoku. Jest tak cudowna. On pilnuje, bym piła powoli, skurwiel, znęca się nade mną? Tak bardzo chce mi się pić. Cudowna woda... lecz nie koi pragnienia. Chcę więcej!
- Ciii, pij powoli.- mówi tym swym demonicznym głosem. Nadal mam ciarki gdy on przemawia. Piję, lecz woda nie gasi pragnienia... tak mi zimno...

Zabiera mnie. Unosi dziwnie ostrożnie, prawie troskliwie. Wtulam się w jego ramię i płaczę. Nie chcę umierać... czuję jednak... że to już niedługo... Dlaczego nie ciągnie mego ciała jak pozostałych wlekąc po ziemi? Czemu jest taki... taki... czuły?
Czuję coś mokrego na mej głowie, spoglądam w górę. Na tej straszliwej twarzy... lśnią gorzkie łzy. Czemu on też płacze?

Słońce. Ciepłe jasne, życiodajne promienie otaczają nas. Wychodzimy na zewnątrz. Uśmiecham się. Tak lubię słońce i niebieskie niebo. Drgawki mijają, ale to chyba nie dlatego... chyba moje ciało powoli się poddaje... ktoś kiedyś mówił, że pod koniec nawet zimno mija....
On sadza mnie na wiklinowym bujanym fotelu na werandzie jakiegoś domu. Przykrywa kocem... Szlocham... boję się. On ociera moje łzy. Chwytam za jego rękę.
- Proszę nie odchodź... zostań przy mnie...- boje się umierać sama...
- Ciii, nie martw się, nigdzie nie idę. Razem posiedzimy, i ogrzejemy się w słońcu. Co ty na to? - mówi, a jego głos nie wydaje mi się już taki straszny. Z wdzięcznością kiwam głową.
Na jego twarzy, niczym brylanty, w słońcu lśnią łzy. Próbuje unieść dłoń,, lecz nie mam siły, me ręce są jakby zdrętwiałe... on unosi mą dłoń. jego twarz jest taka ciepła
Już się nie boję. Jest mi ciepło. Wpatruję się w niebo, w słońce. On trzyma mnie za rękę. Już się nie boję...

On śpiewa, cicho...





Wzdycham ostatni raz, rozkoszując się promykami słońca na mej skórze, błękitem nieba i uściskiem dłoni drugiej osoby. Nie jestem sama... nie boję się... I już nie oddycham. To wcale nie boli...

***

Gdy Baba uporał się z zwożeniem trupów, sprawdził samochody... nie był jednak w stanie uruchomić żadnego z nich... szkoda. Bardzo szkoda.
Poszukał jeszcze nieco w osadzie, aż znalazł kilka baniaków. Chyba kiedyś w nich przechowywano pestycydy do spryskiwania drzewek czy coś takiego. Baba nie potrafił przeczytać etykiet.
Uzbrojony w baniaki i kawałek węża ogrodowego przeszedł się jeszcze po pojazdach. Benzyna w dzisiejszych czasach była bardzo cenna. Przelał zatem ile mógł do baniaków. Przy okazji przypominając sobie, jak paskudnie smakuje.

Szybko jasnym stało się, iż nie będzie mógł zabrać ze sobą całego sprzętu... było tego po prostu za dużo...
Dłuższy czas rozważał, co mógłby z tym zrobić... Wiedział, że kiedyś ktoś tu przyjdzie, i przeszuka osadę.
Zrobił zatem jedyną rzecz jaka wydawała mu się rozsądna. Zakopał większość sprzętu w lesie. Zabezpieczył je oczywiście uprzednio kocami i foliami. Nadmiar ziemi wywiózł swoją taczką a na miejscu zakopania ułożył krzaki by zamaskować ruszaną ziemię.
Część fantów pochował też na drzewach, tam, gdzie były ku temu dogodne miejsca. Lecz większość sprzętów spoczęło pod ziemią.

Ze sobą zabrał głównie granaty, rkm posterunkowca, bo był z amunicją, snajperkę Aarona i swoją HK. Oraz tyle amunicji ile był w stanie unieść.
Do tego trochę żywności i wody na drogę.

Jeszcze została mu jedna rzecz do zrobienia.
Wszedł do domku, w którym ułożył zwłoki. Już czuł kwaśny zapach śmierci. Było ciepło. Nie pomagało też, że kilka ciał było w paskudnym stanie, z przestrzelonymi jelitami, z których wydobywał się ciężki odór odchodów zmieszany z żółcią i ostrym zapachem zawartości otwartych brutalnie żołądków. I krew... było jej tu dużo.
Nad wszystkim brzęczały już muchy, radośnie składając swe jaja w martwym ludzkim mięsie.
Cuchnęło prawie jak w rzeźni latem...

Trupy posterunkowców ułożone były godnie. Z skrzyżowanymi rękoma i zamkniętymi oczyma. Trupy gangerów Baba rzucił mało zmyślnie w dwie duże sterty po obu stronach pomieszczenia, na połamanych meblach jakie wcześniej przygotował.
Dom był duży i z drewna . Będzie się długo palił.
Baba przeżegnał się, zmówił modlitwę za umarłych.
Gdy skończył, pokiwał zebranym na pożegnanie.
Chwycił słój z benzyną , wylał trochę na podłogę pod zniesioną tu stertą łatwo palnych części mebli, takich jak dykty, sklejki i płyty MDF i całej masy starych książek, a potem ruszył w stronę wyjścia, wylewając drobną strugę po drodze.
Słój opróżnił się na dwa kroki przed wyjściem na werandę. baba odstawił szkło a potem sięgnął po zip po. Benzyna na podłodze buchnęła płomieniem, gdy zbliżył do niej zapaloną zapalniczkę. Ogień pomknął w głąb budynku.
Baba wyszedł na werandę. Zatrzymał się tam na chwilę. Ze środka dochodziły już głosy rozprzestrzeniającego się ognia.
Bose de wciągnął w płuca świeże powietrze. Rozejrzał się dookoła.
Podszedł do siedzącej na bujanym fotelu młodej dziewczyny. Ukląkł obok. Wyglądała, jakby spała. Pogłaskał ją po zlepionych krwią blond włosach. Po mokrym od łez policzku. Na jej kolanach leżały róże. Nie wiedział jakiego były koloru... miał nadzieję, że są białe... zerwał wszystkie róże z całej osady i ułożył na jej kolanach i u jej stup... Nic więcej nie mógł zrobić dla tej młodej dziewczyny. Ile mogła mieć? czternaście, szesnaście lat? taka młoda... po co była z tymi zbrodniarzami? Dlaczego... Baba zagryzł zęby. Z wnętrza dochodziły już trzaski ognia, dym wydobywał się przez otwarte drzwi.
- Nigdy nie powiedziałaś mi jak się nazywasz... - rzekł do niby śpiącej dziewczyny.
Wstał... Chwycił plecak i zszedł z werandy na wyschniętą pożółkłą trawę.
Ruszył przed siebie.
Zatrzymał się dopiero gdy był już wysoko na wzgórzu. Spojrzał jeszcze raz za siebie. Z osady unosił się gęsty słup dymu. Nawet tu słyszał trzaskające belki i ryczące płomienie trawiące drewnianą konstrukcję. Baba przeżegnał się ponownie, ostatni raz zmawiając modlitwę za poległych. Odwrócił się ostatecznie plecami do osady.
Do kąd teraz?
Do Detroit? Czy do bunkra?

Baba stał przez chwilę niepewnie. Bardzo chciał odnaleźć Claudię... ale... ona chyba była nierealna? Była tylko snem, przepięknym, ale tylko snem... Nikt w tym prawdziwym świecie go przecież nie mógł pokochać... kobiety się go bały... ba, wszyscy się go bali. Jedni mniej, inni bardziej... ale wszyscy. Nawet Patrick, gdy opatrywał rany Baby był ostrożny...
A jeśli ktoś się go nie bał, nie brał go poważnie... tak jak Kelly... on ją kochał, ale... choć rzadko to sam przyznawał przed sobą, wiedział, że ona go nie. że nigdy nie będzie go kochała. że nie traktuje go jak.... no jak ona go traktowała? Jak... jak wiernego ale niesfornego psiaka?
Baba pokiwał głową. Nie. Claudia musiała być snem. Ale... Baba włożył rękę do kieszeni, czule opuszkami palców gładząc po wizytówce. Tak znów nie był pewien...

Ostatecznie zdecydował się ruszyć na wyspę. Był to winien Patrickowi i pozostałym. Może namówi pana Willa na wyprawę? Z jego umiejętnością dogadywania się z innymi na pewno łatwiej było by odnaleźć Claudię.
No i musieli jeszcze zabrać z tej osady gamble. Na pewno bardzo przydadzą się by uzbroić szeryfa i jego ludzi, albo posłużą by zakupić żywność dla nich wszystkich.
 

Ostatnio edytowane przez Ehran : 23-07-2016 o 19:33.
Ehran jest offline  
Stary 24-07-2016, 18:14   #304
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Will nie mógł powiedzieć żeby w głowie nie rozważał możliwości spotkania się ze swoimi schroniastymi towarzyszami. Jednak, jak to zazwyczaj osoby wpadające w zasadzkę, spotkanie całkowicie go zaskoczyło. Na tyle mocno, że mimo ostrzeżenia Kelly, cwaniak stał wryty w ziemię czekając, aż ciężka ława trafi go w klatę i przewróci na ziemię.

I w tej pozycji chłopak leżał, dalej zaskoczony i otumaniony tak przez zasadzkę, jak i coraz mocniej trawiącą go gorączkę. Na szczęście ich napastnicy okazali się bardziej uważni, przez co chłopak dalej mógł się cieszyć możliwością oddychania - mimo, że nieco ograniczała ją leżąca na nim ława.

- Chomik, Pies? - odezwał się chłopak odruchowo przypatrując się skrytym w cieniu twarzom, po czym próbował podnieść przygniatający ich stół - Musimy się stąd wynosić - zaraz zleci się tutaj cały gang… Gonią nas - uzupełnil chłopak wskazując ręką na korytarz którym przybiegli

Resztę pytań i przyjacielskie pogawędki chłopak postanowił zostawić do momentu aż zgubią pościg. Uznał bowiem, że rozsądne jest zaczekać parę minut i móc dłużej pogadać, niż żeby rozmowę po kilkunastu sekundach przerwały nagle powstałe dziury w płucach.

- Prowadźcie - rzucił chłopak do zasaczkowiczów w momencie, gdy wszyscy zdołali stanąć na nogi.

- No przecież mówię. - mruknął ponuro Indianin pomagając im odwalić ławę i powstać na nogi.

- Chodźcie. - szepnął do nich Chomik i Pies dał im znać, że pójdzie ostatni a to piroman ma im robić za przewodnika.

- I dlaczego macie ich kurtki? Myśleliśmy, że to oni. Macie szczęście, że paliwo się Chomikowi w miotaczu skończyło. - spytał były gladiator gdy ruszał za nimi.

- Dobra, potem pogadamy, prowadźcie na dół. - wcięła się trochę zirytowanym głosem szefowa najemników.

- Nie damy rady na dół. Odcięli nas tu. Dobra, potem pogadamy. - odparł najdzielniejszy ze Schroniarzy, ale rozmowy faktycznie ucichły. Zresztą pościg już omiatał światłami miejsce zasadzki więc czasu mieli mało a i z przestrzenią było ciasno.

---

- No i tak się z nimi tu ganiamy ale wrócić ani wyjść nam się na razie nie udało. - podsumował pokrótce swoje ostatnie przygody Mężny Chomik gdy znaleźli się o dziwo w jego kuchni. Wyglądało na to, że gdy chlopaki usłyszeli w radio to samo co Will i Kelly ruszyli by spróbować odnaleźć albo odbić Marlę. Choć wszyscy wówczas byli zaskoczeni jakim cudem Runenrzy sforsowali pancerne wrota. No teraz juz widzieli dziury sami ale wówczas nikt nie miał pojęcia. Barney ich wspierał ze sterówki prowadząc i utrudniając życie przeciwnikowi. Ale Marli nie odnaleźli ani żywej ani martwej. Od Barney’a zaś wiedzieli, że nie dotarła na dół. Więc musiała wpaść w łapy napastników.

Ci mimo utrudnień ze zgaszenia świateł i przeszkód jakie Barney im montował co krok i chwilę zdołali jednak dotrzeć do podejść na dół zanim obaj Schroniarze zorientowali się w niebezpieczeńśtwie. Więc gdy zdali sobie sprawę okazało się, że wyjścia są obstawione. Wydostać się na powierzchnię też nie dali rady bo bylo pilnowane. Tamci próbowali namierzyć i pozbyć się dwóch upartych Schroniarzy ale na szczęście dla nich nie zrobili regularnej obławy a z pomniejszymi grupami para przyjaciół radziła sobie całkiem przyzwoicie. No ale jednak próba przebicia się na dół jaką podjęli nie powiodła się bo tamci byli czujni. I co obydwu przyjaciół bardzo zdziwiło poruszali się często w gazmaskach i strojach ochronych jakkby się skażenia obawiali. Choć nie wszyscy i teraz już mniej.

- A wam jak poszło? Macie prowiant? Bo my tutaj z Psem no to jeszcze. Ale Barney z resztą na dole to chyba tynk już albo zaraz będą szamać. - spytał na koniec Chomik i w końcu główny ich kucharz. Byli w końcu na Mieszkalnym. Tu zwyczajowo toczyło się większość życia Schroniarzy o ile nie wybywali za czymś do innych poziomów albo na powierzchnię. Tu też Chomik przetrzymywał zdecydowaną większość zapasów żywnosci jakie mieli. Ostatnio wiele tego nie było. Ale na innych poziomach nie było właściwie nic do jedzenia.

- Zdobyliśmy żarcie i przywieźliśmy na wyspę, ale nie mieliśmy jak taszczyć całego wozu żarcia przez las i schron opanowany przez gangerów... - odpowiedział chłopak kucharzowi. W sumie to nie pomyśleli żeby wziąć chociaż trochę dla siebie, ale tyle się działo, że nie mieli kompletnie do tego głowy... - Wiecie w ogóle co dzieje się na górze? Nowojorska Armia nawala się z tym gangiem. Żołnierze napieprzają w ich obóz z moździerzy, ale jak widać, to gangerzy są w środku... - chłopak przekazał reszcie strzępki informacji, które posiadał.

- Armia? To tam jest ktoś jeszcze? Nie no skąd. Próbowaliśmy ratować Marlę a potem nas tu odcięli a sam wiesz jak tu jest z aktualnościami tego co na górze. - kucharz z Miami zdziwił się słysząc nowe wieści. Z aktualnościami akurat wszyscy Schroniarze świetnie widzieli o co chodzi bo znali to świetnie z paromiesięcznego pobytu pod ziemią. Na dole nic nie docierało z tego co się dzieje na powierzchni. Zawsze panowały mniej więcej stabilne warunki pomruku jarzeniówek czy działających już sprzętów. A czy na górze padał śnieg deszcz, była mgła czy świeciło Słońce, czy był dzień czy nic, wiosna czy ktoś tam żył czy wszyscy umarli to nie miało znaczenia. Systemów obserwacyjnych bunkra poza kamerą przed głównym wejściem nie udało się jeszcze naprawić więc tak naprawdę póki ktoś z nich nie wyszedł na powierzchnię to nie wiedzieli co tam się dzieje. Najczęściej robił to ich “dyżurny” zwiadowca czyli Baba no ale od paru dni go nie było co już też było dość niepokojące. Najwidoczniej pościg za Aaronem okazał się bardziej skomplikowany niż szacowali albo nastąpiły jakieś nieprzewidziane komplikacje. Jednak tak naprawdę nie mieli pojęcia gdzie ich szukać bo stracili kontakt z cybermutantem od kiedy rozstał się z Kelly.

- Ilu ludzi pilnuje zejścia na dół? Musimy się przebić do Barneya i reszty... - spytał Will. Mieli teraz dwóch ludzi więcej, więc ich potencjał bitewny rósł w znacznym stopniu.

- Nie wiemy ilu tam jest. Zabarykadowali się. Nie mogliśmy im przeszkodzić. Pewnie z kilku. - Chomik poświęcił chwilę na opis przygotowań przeciwnika. Wyglądało na to, że tamci pospawali na amen większość wejść zostawiając dwa których pilnowali. Te zaś były odcięte zamykanymi drzwiami korytarza łatwe do obrony dla nich bo każdy musiałby otworzyć najpierw drzwi korytarza a to nie było ani szybkie ani dyskretne i alarmowało tych w odciętej części korytarza dość wcześnie.

Z Barney’em za to można było pogadać. Krótkofalówki co prawda nadal nie były w stanie przebić się przez grube warstwy ziemi, betonu i stali by sięgnąć kogoś na innych poziomach ale za to był interkom. Ten jednak działał wszędzie i jak się okazywało ci bandyci też słuchali a nawet mówili. Do tego jakoś umieli dojść z którego interkomu używano do rozmowy bo dłuższa rozmowa sprowadzała pościg z ich strony. A mówili bo Chomik z Psem słyszeli jak postawili Barney’owi ultimatum. Wpuści ich do środka albo “załatwią” Marlę. Czy Barney się ugnie tego nie wiedzieli. A złapali ją bo słyszeli jak raz dali ją do interkomu. Ale jak dawno temu to było ani nawet jaka jest teraz pora dnia to nie wiedzieli.

- Pewnie nie wiecie gdzie trzymają Marlę? - spytał Will ocierając czoło z potu. Sytuacja niestety nie wyglądała za ciekawie - skoro Chomik i Pies tkwią w tym miejscu, to znaczy, że znaleźli się w pułapce i nie mogą się dostać wyżej, ani niżej - Powiedzcie mi więcej na temat schodów na dół - skoro jest nas piątka, to mamy przewagę liczebną. Jeśli do tego dodamy jakąś pułapkę, to powinniśmy się przebić - rzucił z nadzieją w głosie
 
Carloss jest offline  
Stary 25-07-2016, 02:42   #305
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 41

Obóz Sand Runners




- Mówiłem, że nie jest głupia. - uśmiechnął się facet pistoletem do tego z bejzbolem. - A wiesz Viper, że póki na dzielni nie zaczęłaś odpierdalać to myślałem cię zrobić drugim zastępcą? Podobała mi się ta twoja akcja w zimie. I wynagrodziłem ci to niewdzięczna suko. - spytał unosząc brwi w pytającym geście zupełnie jakby sobie towarzysko o czymś rozmawiali. W pobitej i pokrwawionej twarzy widać było niewiarę. Zresztą czas na dywagacje się skończył. Facet przed biurkiem wymownym spojrzeniem obdarzył swoją broń. I jakby na zamówienie rozległo się nerwowe walenie do drzwi.


- Kurwa nie przeszkadzać było! - wydarł się chyba naprawdę rozeźlony facet z bejzbolem w stronę wciąż zamknietych drzwi.


- Ale to chyba ważne! - męski głos po drugiej stronie wyraźne ociekał niepewnością. - Ktoś chce z tobą mówić. Mówi, że ma ciekawe info. - krzyknął przytłumiony przez grube drzwi głos. Obaj faceci wewnątrz spojrzeli na siebie pytająco. Po chwili spojrzeniowej narady, ten z pistoletem wzruszył ramionami i ruszył w stronę drzwi. Ten z bejzbolem również. Drzwi się otwarły i zamknęły a poturbowana i pokrwawiona kobieta została na posadzce sama. Ale przecież była Viper.

Zmusiła się by przy pomocy ściany powstać do pionu. Miała szczęście, że Taylor nie zdążył zrobić użytku ze swojego bejzbola. Broń jej odebrano ale nie oznaczało, że była bezbronna. Pokancerowanymi i odrętwiałym palcami nie operowało się tak sprawnie jak gdy tu wchodziła ale musiało to wystarczyć. By zmusić stary zamek do pracy potrzebowała paru chwil. Potem strażnik. Z rozkazem by jej nie wypuszczać ale przecież była Viper. Ich Viper. Zawachał się na ten jeden, krytyczny moment jaki potrzebowała. Potem już miała broń. Ale czasu bardzo mało a tak wiele do zrobienia. Przecież była Viper i skoro była na nogach to jeszcze mogła nieźle pokąsać.

---



- Wiesz Viper. No nieźle nawijasz ale w sumie to Guido ma coś do ciebie. A nie do nas. - zauważył ostrożnie jeden z facetów w skórzanych jak ona kurtkach.

- Kretyn! - wysapała z furią kobieta patrząc na podwładnego. Spacyfikowałaby albo wyszydziła debila od ręki. Ale sytuacja była specyficzna i wymagała specyficznego podejścia. - Byliście razem ze mną! Dla nich to to samo! Na co liczycie? Wyrozumienie Guido? Miłosierdzie Taylora? Od wczoraj ich znacie? Rozwalą was tak samo jak mnie właśnie próbowali! Tu nie ma dla nas życia! Czas ułożyć sobie życie na nowo! Z kim innym. - mówiła z pasją ściśnita pomiędzy czasem jaki już przesypywał sie w klepsydrze nim spostrzegą jej ucieczkę a tym by przekonać ludzi z jej bandy do zostania przy sobie.

- Ona ma rację. Taylor od rana z bejzbolem lata. Skończy z Viper weźmie się za nas. - odezwał się po chwili milczenia Osman. Potem już poszło łatwo. Nikt nie miał ochoty gadać z rozwścieczonym Pittbull’em a już na pewno nie z jego bejzbolem. A scenariusz, że śledztwo czy przesłuchanie nie skończyłoby się także na chociaż części z nich. A tego żaden z nich nie chciał. Wystarczyło, że widzieli jak “obrobił” tego zastępce szeryfa. Nikt nie chciałby się z nim zamienić miejscami.

- No ale Viper to co chcesz zrobić? Z kim chcesz “układać sobie nowe życie”? - zapytał jeden z młodszych członków gangu.

- Mamy parę opcji. - pierwszy raz Viper uśmiechnęła się widząc pierwszy większy sukces za sobą gdy udało jej się namówić by poszli za nią. Na wciąż rozbitych wargach i krwawiącym nosie wyglądało to niezbyt budująco.




Pustkowia; opuszczona osada; okolice opuszczonej pizzerii; Dzień 6 - późne przedpołudnie, słonecznie; chłodno.




Siostry Winchester



Tina Winchester miała wiele talentów ale majchrowanie nożem do jej największych atutów nie należało. Albo trafił się jakiś wyrywny co go trudno utrzymać było na ziemi nie mówiąc o tym, że jeszcze dźgnąć celnie. Wierzgał próbując zrzucić z siebie napastniczkę jak jakaś wyciągnięta z wady ryba. Z początku nawet jakoś udało mu się kopnąć boleśnie kolanem w plecy dziewczyny z Det przez co poleciała na płask na niego. Jednak pozbierała się na tyle szybko, że nie zdołal on jej wywinąć żadnego numeru. Znaczy nie, że nie zdołał wywrzeszczeć żadnego. Darł się chyba tak samo na nią jak ona na niego.


- Sama sobie znajdź niewierna! To jest nasz Czerwony Ptak Władzy! Przepowiedziany przez proroctwo Czerwonego Proroka! - wydarł się facet nie mogąc znieść tych wywrzaskiwanych mu w twarz herezji. - Tylko my, Wybrani, jesteśmy godni by być w pobliżu Ptaka Władzy! Reszta będzie przeklęta do siódmego pokolenia! - darł się dalej w swoim zacietrzewieniu póki Tina ponownie nie dźgnęła go nożem. Znów oboje skupili się na walce, jedno by wrażyć stal w bebechy, drugie by tego uniknąć.

Do wymiany poglądów doszło gdy facetowi jeszcze raz na moment udało się skopać z siebie napastniczkę i zepchnąć ją do defensywy. - Jesteśmy Wybranymi! Wybranymi przez Czerwonego Proroka! Teraz gdy jego proroctwo się spełnia nic nas nie powstrzyma! Zdobędziemy Ptaka Władzy i taka brudna grzesznica nas nie powstrzyma! - wydarł się już z wyraźnym trudem bo chrypiał już z wysiłku i od biegania i od paru dźgnięć jakie owa grzesznica mu sprawiła. Był to już chyba jego ostatni wysiłek bo wkrótce zaprzestał sensownego stawiania oporu co pozwoliło ciężko zdyszanej pościgiem, walką i nerwami rangerce ruszyć w stronę domu gdzie powinna zniknąć chyba i reszta peletonu.

Ledwo zagłębiła się w półmroczną czeluść domu od razu wiedziała o czym nawijały przed nią laski. O dziurze. I to jak najdosłowniej. Wyglądało na to, że w living room podłoga się zapadła tworząc właśnie wielką dziurę. Tak wielki otwór w ogóle nie zasłaniał tego co znajdowało się niżej, w piwnicy. Tam zaś nadal widniał jeden wielki chaos połamanych dech, belek, mebli i w ogóle typowy misz masz pasujący jak najbardziej do scenariusza z zawaloną o poziom niżej podłogą. Jedyną nietypowym standardem była kolejna dziura. Tym razem w ścianie piwnicy. Właściwie wyglądała jak wlot do jakiegoś tunelu.

Nawet na parterze w najlepszym razie panował jasny półmrok a im głębiej tym dominacja cieni i ciemności stawała się silniejsza. Mimo to wprawne zmysły ranger wyłowiły ślady butów na podłodze parteru i nawet niżej na tym rumowisku. Tam jakiś odcisk buta, tam dłoni gdy się łapała dla równowagi, obok samych muśniętych palców jakby ktoś się poślizgnął i spadając łapał równowagę no i oczywiście trójpalczaste tropy kuraka. Węch zaś zdradzał słabą ale jednak wyczuwalną woń płonących świec. Na mokrych elementach tunelu widać było słabe refleksy które musiały być odbitym światłem gdzieś tam z trzewi dziury bo tutaj gdzie była Tina nic się nie paliło. Wszystko wskazywało na to, że peleton w jaki brała dotąd udział polazł się ganiać w głąb tego piwnicznego tunelu.




Wyspa; centrum; obóz NYA; Dzień 6 - późne przedpołudnie; mgliście; chłodno.




Alice “Brzytewka” Savage



- Podobno prawdziwa cywilizacja zaczyna się od ustępów pryszniców. Bo człekowi prawdziwie cywilizowanemu ponoć trudno znieść naturalny zapach swój i bliźniego swego. - uśmiechnął się pod nosem nowojorski kapitan opowiadając drobną dyfteryjkę. Choć oboje orientowali się, że na luksus prysznica może sobie pozwolić dość wątła część populacji. Najczęściej w użyciu był sprzęt rodem z Dzikiego Zachodu czyli balie, dzbany, miski, wiadra i nocniki. To raczej jeśli gdzieś komuś udało się przywrócić do sprawności dawny prysznic to raczej zawyżał komfortowo - technologiczną średnią.


- A prawdziwa kawa. Tak. Na pewno tak. Bardzo by miło było ją wypić. - powiedział kiwając głową jakby faktycznie marząc o tym czarnym napoju w tej chwili. Zresztą po tak długiej i wyczerpującej rozmowie zapewne mało kto by wybrzydzał na taką dawkę smacznego, gorącego pobudzacza.


- Co do dyspozycji jak prosiłem. Nie chciałbym widzieć na swoim terenie jakichś burd. - rzekł podnosząc się ze składanego krzesła kapitan najwyraźniej zbierając się do zakońćzenia tej długiej rozmowy. Wskazał głową w stronę płachty wyjściowej mając na myśli drugą grupę. - Jeśli mają państwo jakieś rany proszę się zgłosić do naszych sanitariuszy. Jeśli potrzebują państwo odpocząć proszę porozmawiać z sierżantem Harkness’em. To ten co was do mnie przyprowadził. - podpowiedział, powiedział i obwieścił zarządzający obozem oficer. - Ja będę teraz musiał porozmawiać z naszym dowódcą. - wyjaśnił krótko po czym spojrzał w strone wciąż siedzących przy aparaturze pomiarowej największego z Pazurów i swoich żołnierzy.

- Panie Rewers? Udało się panu coś ustalić? - spytał podchodząc do nich i wchodząc ewidentnie w zasięg ich wzroku. Olbrzymi Pazur na siedząco był niewiele niższy od stojącego kapitana.

- Niezbyt panie kapitanie. Do takich zabaw jest potrzebny specjalistyczny sprzęt. Oprogramowanie. Albo superkomputer mający niesamowitą moc obliczeniową. No bo wie pan jak jest panie kapitanie. Z pustego to i salmonella nie naleje. Wstępne ekspertyzy waszych ludzi wydają mi się poprawne. A bez oprogramowania na tym sprzęcie co mamy tutaj albo superkomputera no to niezbyt widzę jak mielibyśmy to ruszyć jakoś bardziej. - wzruszył swoimi ogromnymi ramionami sławny “Cass” choć minę miał jak zwykle poważną. Przy okazji zdjął wreszcie słuchawki kładąc je na aparaturze i wstał z krzesła przez co znowu górował gabarytami nad każdą inną osobą w namiocie.

- Specjalistyczne oprogramowanie albo superkomputer pan mówi… - pokiwał głową kpt. Yorda słuchając tej ekspertyzy. Coś w jego minie mówiło mu, że na tej cholernej Wyspie na odludziu nie będzie łatwo ani o jedno ani o drugie. - No dobrze, dziękuję panu za poświecony czas. - kapitan wyciągnął dłoń w geście podziękowania i pożegnania a Pazur przyjął uścisk. Dłoń, ramię i cały kapitan wydawał sę wyglądać dość mizernie na tle wielkoluda.

- Ale przypadkiem mi się o ucho zahaczył temat ewentualnych negocjacji z tymi Runnerami. Myślę, że mam pewnien pomysł. - uśmiechnął się lekko “Cass” przytrzymując nieco dłoń nowojorskiego oficera.

- O! Niech pan mówi śmiało. Chętnie wysłucham. - Nowojorczyk zachęcił go do przedstawienia swojego pomysłu. Potem jeszcze chwilę rozmawiali gdy kapitan swoim zwyczajem weryfikował raz usłyszane dane u źródła. W tym wypadku chodziło o wspomnianą rozmowę w chebańskiej knajpie o szefie ich przeciwników. Brewka zdawała mu się unieść w górę raz czy dwa ze zdziwienia gdy Pazur przedstawił nieco inny przebieg rozmowy.



Gordon Walker, Nathaniel “Lynx” Wood i Nico DuClare



- Czyli to są pana prywatne szacunki i spekulacje a nie twarde dowody. - zauważył spokojnie Nowojorczyk po drugiej stronie stołu. - Bo twarde dowody jak sam pan mówi zostały tam na bagnach. - wskazał kciukiem gdzieś w boczną ścianę namiotu jakby chciał pokazać kierunek tych nie tak całkiem bliskich Wyspy bagien. - Pan jest niedowiarkiem jeśli chodzi o zbieg okoliczności a ja jestem takim niedowiarkiem jak mam wierzyć w niepodparte faktami czarne scenariusze. Przykro mi panowie ale wierzę w racjonalizm i twarde dowody a tych mi jak na razie nie okazaliście jestem więc zmuszony z dużą dozą ostrożności podchodzić do rewelacji które jak mnie zapewniacie tylko wy widzieliście. - rozłożył ręce w standardowym geście bezradności dając znać, że dalsze przekonywanie go samymi słowami bez dowodów o realnym robocim zagrożeniu będzie mało skuteczne. Zwłaszcza, że cała historia jaką mu serwowali była tak ułożona jakby celowo miała utrudnić sprawdzenie jej. Jakieś nietypowe roboty, w niedostepnym rejonie gdzie nikt się nie zapuszcza więc nie ma innych świadków i do tego te roboty które utknęły na bagnie miały się przeprawić przez jezioro i tam zbudować robocią bazę mimo, że zaczęły ją już budować na bagnach. Facet był więc sceptyczny. Zwłaszcza jeśli nie udało się wydobyć żadnego RAM pamięci robotów co by dawało szanse wgląd na ich wytyczne i cele. A na koniec sami mówili, że wszystkie roboty zostały zniszczone więc w takim razie i zagrożenie jakie ze sobą niosły.

- Co do Drzazgi cieszy mnie, że mamy zgodność interesów by go odnaleźć. Szkoda, że nie nikt nie wie gdzie on może przebywać w tej chwili bo znalezienie tropiciela gdy tego nie chce może zająć sporo czasu. - kiwnął głową i nieco wykrzywił kącik ust jakby zdając sobie sprawę, że goście nie pomogą u w tej kwestii. A przynajmniej nie mówili mu gdzie w tej chwili może być ten Drzazga.

- Dobrze, proszę państwa. Nie widzę sensu sztucznie przedłużać tej rozmowy. Myślę, że powiedzieliśmy sobie co powinniśmy. - rzekł kapitan wstając po swojej stronę biurka. - Ja teraz muszę porozmawiać z naszym dowódcą. Was proszę o pozostanie w naszym obozie. I prosiłbym bez burd mi tutaj. Jeśli to dla państwa niekomfortowe rozwiązanie w każdej chwili możecie udać się na wybrzeże i z tamtąd wrócić do Cheb. Jeśli zostaniecie zaopiekuje się wami srg. Harkness. Jeśli potrzebujecie zmiany opatrunku albo miejsca do spania proszę skontaktować się z nim. Dziękuję państwu za rozmowę, myślę, że teraz mamy pełniejszy obraz sytuacji. - odrzekł kapitan najwyraźniej wreszcie zbierając się do zakończenia rozmowy. Lynx najlepiej z całej grupki zdawał sobie sprawę, że jeśli rany miały się nie babrać to właściwie powinno się im zmienić opatrunki rano. Nowojorczyk wyszedł razem z nimi na zewnątrz. Świat na zewnątrz był inny niż gdy wchodzili do środka. Ranek już minął i był gdzieś w połowie stadia do pełnego południa. Mgła się już znacznie przerzedziła i tylko las w jakim był rozbity obóz i jaki dotąd natrafiali wszędzie na tej Wsypie poza samą plażą był tak samo gęsty. Niemniej dobrze było odetchnąć świeżym powietrzem.

- Heeej! Nooowyy Yoorkk! Zrobimy deal?! - dość spokojny dotąd obóz na moment zamarł słysząc niespodziewany okrzyk z bliżej niesprecyzowanego lasu. Jakiś kobiecy głos. Darł się do nich. Po jakiejś sekundzie zawieszenia i zdumienia cały obóz nagle wybuchnął wojskowym życiem gdy żołnierze wybiegali z namiotów, wskakiwali do własnie kopanych okopów czy gorączkowo zbierali sprzęt spodziewając się ataku. Ten jednak nie nastąpił. Kobiecy głos z lasu został namierzony przez wartowników i do negocjacji skierowano czy sam się skierował kpt. Yorda. Za drzewami, kilkadziesiąt metrów od skraju obozu dało się zauważyć skitraną za drzewem sylwetkę w skórzanej kurtce.

- Nie strzelać! Jaki deal? - wydarł się w końcu w odpowiedzi nowojorczyk z względnie bezpiecznego miejsca w okopie. Na migi zaś coś gestykulował rozsyłając żołnierzy po okopie tu czy tam. Szło to dość opornie bowiem leśny grunt opornie poddawał się saperkom i mimo wytężonej pracy większości oddziału okop wciąż był dość wąski i płytki choć już przypominał okop właśnie. Przemieszczanie się nim czy mijanie albo taszczenie skrzynek czy ciężkiego sprzętu było skrajnie trudne.

- O kurwa jebanej miłości i pokoju oczywiście! Aha. I wzajemnym szacunku i zaufaniu jeszcze. - parsknęła ironicznie kobieta z lasu jakby sobie świetnie zdawała jakie relacje panują między dwiema grupami. Jakby w okazaniu tych ciepłych emocji nadal wrzeszczała skryta za grubym pniem tak, że czasem widać było jakiś detal jej kurtki, sprzączkę czy powiewające włosy ale raczej niezbyt co było brać na przyrządy celownicze. Choć oznaczało to też, że i ona raczej nie mogła prowadzić ognia z takiej pozycji.

- Jak miło! Ale jak takie piękne wartości to chyba nie musisz kryć się tam z drzewem co? Okaż trochę tego zaufania o jakim mówisz. To pogadamy bardzo chętnie! - odkrzyknął swoje facet w okopie lustrując las dookoła zauważonej sylwetki.

- Taa…. I co jeszcze? Może mam się oblać łatwopalnym płynem i skuć sobie ręce?! - głos kobiety wydawał się być szczerze rozbawiony ofertą kapitana. - Daj przykład i sam się pokaż! - odkrzyknęła już mniej przyjaźnie wciąż skryta za pniem kobieta.

- Tak to się nie dogadamy! Czego chcesz?! To ty przyszłaś z deal’em! - kapitan miał chyba dość tych podchodów a jakoś własną czachą nie chciał ryzykować niepotrzebnie.

- Chcę ciepłą, posadkę z budżetu NYA! Dla mnie i moich ludzi! Jako niezależny agent! - odkrzyknęła kobieta już całkiem poważnym i zdeterminowanym głosem.

- Aha! Niezły kontrakt. A co oferujesz w zamian!? -
odkrzyknął kpt. Yorda po chwili wahania na przemyślenie sprawy. Tak śmiałej oferty czy nawet rządań chyba się nie spodziewał.

- Zdradę! Zdradę Runnerów! Wejście do tego jebanego bunkra poza ich pozycjami! I życie tego kretyna z odznaką co żeśmy go wczoraj rano powineli! - kobieta zza drzewa nie patyczkowała się w ładne słówka i nazywała sprawy po imieniu. Kapitan w pierwszej chwili miał wyraz twarzy bazujący na zaskoczeniu ale najwyraźniej chwila namysłu pozwoliła mu oszacować właściwie sprawę.

- Droga pani, myślę, że się dogadamy! Zapraszam do mojego namiotu! - wydarł się przez las nowojorski oficer i uśmiech było słychać nawet w głosie. Wreszcie jakiś dobry news mu się tego ranka trafił.

- Tylko nie pani! Viper jestem! - odkrzyknęła w podobnym tonie kobieta. - Moi ludzie obserwują wasz obóz! Jak nie wrócę do nich w odpowiednim czasie to zlikwidują tego palanta z gwiazdą w klapie! - ostrzegła kobieta w skórach i po usłyszeniu zapewnienia od oficera, wspartego lamentem pani Saxton, pokazała się wreszcie cała. Ruszyła w stronę obozu a kapitan również powoli powstał w okopie i tak szli ku sobie jakby mieli zamiar spotkać się gdzieś na perymetrze obozu.





Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 6 - późne przedpołudnie; słonecznie; chłodno.




Bosede "Baba" Kafu



Baba opuszczał w końcu osadę w której spędził kilka ostatnich dni walcząc, przekradając się, uciekając, goniąc bądź odpoczywając po tym wszystkim. No i chyba śniąc. Chyba. Nie był już sam pewny czy ta cała heca z ekipą pana Camerona to mu się przyśniła czy nie. Na razie jednak i tak wracał do Schronu, Wyspę i Cheb. Wiedział, że niezbyt jest sens iść tak jak tu przyszedł. Wcześniej to uciekający Aaron narzucał trasę więc kluczyli, odnajdywali się gubili ponownie. Liczyła się odległość między nimi a nie ile jest od Wyspy czy Cheb. Teraz mógł sobie pozwolić by skrócić drogę. Nie szedł tedy chyba nigdy wcześniej ale wiedział, że mniej więcej odnajdzie drogę. Gdyby było strasznie źle mógł zawsze próbować iść na północ aż dotarłby do wybrzeża jeziora. A potem na wschód i prędzej czy później musiałby dojść do Cheb i bardziej znanych sobie okolic. Na razie jednak wciąż szacował odległość na oko i pamięc więc zgadywał, że gdyby szedł cały dzień to chyba powinien dojść w okolice Cheb, może nawet samego Cheb. Chyba. Tak mniej więcej. Jakby nic się nie wydarzyło.


Zostawało obrać trasę. Albo “wodną” czyli na północ i brzegiem jeziora albo “lądową” czyli mniej więcej starać się iść na wschód aż dojdzie do jednej z główniejszych dróg z północy na północ. Podróżując odpowiednio długo na południe można było dotrzeć do ekspresówki gdzie jedna odnoga prowadziła do Detroit a druga do Chicago. No a podróżując na północ właśnie największa “metropolia” w okolicy to Cheb. A przynajmniej tak było do zimowych walk bo obecnie chyba nie było to już takie pewne. No ale którą trasę by Baba nie obrał to chyba jakby miał się ze względy na rany nie forsować to właśnie pewnie cały dzień by zeszło nawet jego długim nogom. Pogoda jednak dopisywała wędrówkom. Chyba była dotąd mgła ale chyba zeszła już. Za to wiał lekki wiatr zostawiający przyjemną bryzę na twarzy i świeciło umiarkowane Słońce.


Rany jednak dokuczały mu. Zdawał sobie sprawę, że poważne oberwał podczas ostatnich walk. Bardzo poważnie. Ostatni raz tak źle i słabo się czuł w zimie po walce z tym stworem który Clayton nazywał trollem. A teraz. No założył te opatrunki jak umiał. Ale pamiętał, że Barney i Will niezbyt byli z niego zadowoleni gdy sam sobie coś zakładał albo oni pokazywali jak to się powinno robić. A teraz nie było tutaj żadnego z nich. Wielki cybermutant wcale nie był pewny czy tak bardzo rany jakie oberwał powinny piec czy to już coś się z nimi teraz robi? Jego wzrok dość ładnie wykrywał wszelkie “przecieki” a nawet rozgrzane ciało w miejscu opuchnięć no ale do wszelkich instrukcji i opisów dla zwykłych, ludzkich oczu niekoniecznie były takie dobre. Może ktoś by na to zerknął? Na pewno by się przydał ktoś jeszcze oprócz Baby. Zwłaszcza jakby się na tym choć trochę znał. Instrukce mówiły, że najważniejsze dla zakażenia jest pierwsza doba. A pierwsze rany to chyba oberwał więcej niż dobę temu i wtedy niezbyt miał czas i możliwość zająć się nimi inaczej niż prowizorycznie. Tylko, że problem z tym by zajął sie tym ktoś inny polegał na wyglądzie Baby. O ile nie trafili się tacy wyjątkowi ludzie jak Schroniarze co go zaakceptowali albo choćby jak mieszkańcy Cheb co już się chyba nawet do niego przyzwyczaili to przeciętne zachowanie ludzi na widok kogoś pokroju Borgo to był najczęściej albo strach i ucieczka czy chowanie się albo agresja czyli lufa strzelby albo jakaś tego mieszanina.


Na tych niewesołych rozmyślaniach dotarł do skupiska jakichś budynków. Po chwili obserwacji doszedł do wniosku, że ma przed sobą lotnisko. A przynajmniej wieża, wraki i pasy startowe za tym przemawiały. Nie przypominał sobie by wcześniej tu był no ale szedł na czuja aby szybciej. Lotnisko jednak bynajmniej nie było opustoszałe. Gdzieś na odległym wciąż od siebie pasie startowy i przed hangarami widział kolumnę pojazdów i kręcące się cieplne, humanoidalne figurki. Wyglądało na jakąś zmotoryzowaną kolumnę nomadów czy podobną co postawiła sobie za punkt honoru mieć każdy pojazd inny. Rozpoznawał i motocykle, i trójkowłowe choppery, i quady, i przyczepki, osobówki, autobus, ciężarówka z budą albo plandeką, nawet jakaś cysterna. Wszystko to było w ruchu choć raczej ludzkie sylwetki niż pojazdy. Wyglądało na karawanę w trakcie postoju. Zapewne o ile nie byli superpodstępnymi padalcami i właśnie jakiś Sokole Oko nie odkrył jego obecności no to raczej nie zdawali sobie sprawy z gapia.







Wyspa; Schron; poziom mieszkalny; Dzień 6 - ?, ciemno; chłodno.





Will z Vegas





- Marlę? No właściwie to nie wiemy. Ale raczej gdzieś na górze niż tutaj. Tutaj pewnie prędzej czy później byśmy się na nię natknęli. - odparł filozoficznie Chomik podając swoim gościom jakieś sprokuorwane z resztek zapasów kanapki z tuńczykiem, rozsmarowanym serem i jaskrawymi owocami z puszki. Smakowało jak marzenie bo w końcu gościł ich najprawdziwszy kucharz. Póki miał co i gdzie gotować głód czy nuda smakowa nikomu stołującemu się nie groziły.


- No nie wiem czy mamy taką przewagę liczebną. Jak dobrze pójdzie to by nas z nimi równo było. - odparł spokojnie Indianin choć najwyraźniej nie podzielał optymistycznych rachunków chłopaka z Miasta Neonów i Kasyn.


- Nie wiem co mamy ci mówić Will. Jest ich tam pewnie, czterech, pięciu, może sześciu. Czyli mniej więcej jak nas teraz. Daltego nie próbowaliśmy we dwóch. - wyjaśnił swoje powody absencji szturmowej kucharz z Miami. - No i drzwi na klatkę są zamknięte bo Barney je zamknął by oni nie weszli jak my byliśmy jeszcze w głębi sektora i szukaliśmy Marli. No wiesz jaki jest Barney z tymi drzwiami. Nie wiem co zrobi nawet jakbyśmy to my sami byli przed drzwiami. - kucharz z przekąsem nie omieszkał wspomnieć o tendencji naukowca do bezwzględnego przestrzegania procedur bezpieczeństwa. W końću w zimie gdyby nie podstęp i nieposłuszeńśtwo Kelly to nie wiadomo kto by wyszedł cały z tych podziemi i protokołów kwarantanny. Teraz jednak nie było co liczyć na wyminięcie tego tym sposobem. No chyba, że tym razem Barney po porstu by otowrzył bramę i tyle. Najwyraźniej tę jego zimową bezwzględność zapamiętała mu całkiem spora grupka podziemnych współplemieńcow.


- No więc tamci pewnie siedzą przed tamtymi drzwiami. Ale na naszym poziomie zamknęli drzwi na korytarzach. Je się steruje tylko ręcznie więc Barney ich od siebie nie ruszy. Nikt ich nie ruszy tylko ręcznie. No ale sami wiecie jak one skrzypią i trzeszczą. No nie da się ich otworzyć po cichu albo nagle. - tokował dalej Chomik obserwując jak przyjaciele szamią jego zaimprowizowane danie. Naszykował im syrop zmieszany z wodą do popicia. Zawiesina z puszki dotąd pełnej owoców była bardzo słodka ale po zmieszaniu z wodą otrzymywało się coś mniej więcej o właściwościach typowego kompotu.


- Ale są hasła. - wtrącił się Pies siedząc w większości nieruchomo i lekko się gibiąc. Broń trzymał na swoich kolanach i mimo, że w pozornym bezruchu znali go na tyle by wiedzieć, że to właśnie tylko pozór.


- No tak, są hasła. Jak ktoś od nich przychodzi na zmianę czy co no to stuka w drzwi w charakterystyczny sposób. By wiedzieli, że to ktoś od nich bo przez drzwi przecież nic nie widać. No i my znamy sposób ale jest problem bo prawie za każdym razem zmieniają rytm. Więc nawet jak podsłuchamy te stukanie to nie ma żadnej pewności, że to aktualne hasło. - pokiwał głową Chomik dajac wyraz w jak niepewnej sytuacji się znaleźli. Na chwilę zamilkł gdy Pies zaczął wystukiwać kilkuuderzeniuowy rytm. Jakoś słuchaczom z niczym się nie kojarzył.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 29-07-2016, 12:29   #306
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Młoda Winchester, poprawiła nóż w dłoni, który był jej jedyną bronią i towarzyszem. Uważnie oglądając wejście w ziemi, ostrożnie zeszła w dół, czujnie stawiając kroki by nie zrobić sobie krzywdy, ale też by nie zaaralmować o swoim przybyciu. Sprawa wglądała na bardziej skomplikowaną, niż na jaką oceniła ją w pierwszej chwili rangerka.
Mężczyźni kradnący czyjeś kury należeli do szajki… mafii i sekty i na pewno przewodniczył nimi jakiś wielki zwierz… może nawet sam wilk o religijnych zapędach?
Dlaczego wilk, a nie na przykład bizon? Tego nie mogła wytłumaczyć, przeczuwała jednak wielkie kłopoty.
Ocierając pot z czoła, brunetka zatrzymała się by ponasłuchiwać. Dlaczego nie słyszała żadnych wystrzałów? Ani krzyków? Odgłosów biegania?
Zaniepokojona wznowiła równy marsz w mrokach podziemi, niemalże z modlitwą na ustach. Obie siostry nie były za bardzo religijne, wychowane jednak zostały w przeświadczeniu, że coś… lub ktoś, jednak siedzi tam na górze i od czasu do czasu, przydaje się tym co siedzą tu na dole, dlatego nie szkodziło poprosić... przynajmniej o mentalne wsparcie.

Korytarz, czy tunel raczej, nie był zbyt mały. Nie był też zbyt duży. Ot, akurat aby dorosła osoba musiała iść schylona, ale jeszcze nie musiała iść na czworakach, jak zwierzę. Gdy zbliżyła się do krańca wylotu tunelu, usłyszała z zewnątrz jakiś pomruk, czy wytłumione zawodzenie. Odbijał się też od jakichś metalowych, czy po prostu mokrych elementów poblask sugerujący, że gdzieś tam w głębi jest jakieś światło. Wyglądało na to, że i siostra, i Kat i cała reszta kurzego peletonu, jeśli czmychła w tej czy innej kolejności, to właśnie w głąb tego tunelu.

Tina ruszyła niezbyt wygodnym dla marszruty tunelem. Ten zdawał się być niezbyt głęboki, a dochodziły z niego odgłosy, które ranger z każdym krokiem identyfikowała bardziej jako ludzkie głosy. Wiele głosów. W końcu natknęła się na wyjście z tunelu, które było chyba zlokalizowane w jakiejś piwnicy. Przy wylocie natknęła się na plecy Kat, która skitrana za jakimś bambetlem nasłuchiwała i wpatrywała się w coś w przejęciem. Sama piwnica była poprzedzielana jakimiś płachtami folii poprzetykanej jakimiś zasłonami, czy kocami. W efekcie powstawały mniejsze pomieszczenia o półmrocznych, chwiejnych i szeleszczących ścianach. Gdzieś w pobliżu musiało być sporo osób, a przynajmniej dochodziły ich głosy.

- Whitney pobiegła tam dalej. Ale tam zaczęli chodzić to bałam się, że mnie złapią. - wyszeptała z przejęciem Kat, która zauważyła w końcu Tinę. Te jej “tam” to było na końcu czegoś, jakby korytarza, szeleszczącego folią z foliowymi drzwiami, czy zasłoną przez co niezbyt było widać co jest po drugiej stronie.

Ranger kucnęła, by dać odpocząć trochę mięśniom brzucha i pleców.
- Ilu ich tam jest… i co robią? - szepnęła z niejakim przejęciem, spoglądając na nóż myśliwski, który był jej jedyną bronią… dziwne, bo w tej właśnie sytuacji zaczęła o nim myśleć jak o koziku do otwierania konserw.
Się wybrała… nie ma co.

- Nie wiem. Widziałam dwóch jak gdzieś tam szybko szli. Ale chyba tam jest ich więcej. Dziwne jakieś to wszystko, nie podoba mi się. - zwierzyła się ze swoich spostrzeżeń Kat i dość nerwowym ruchem ściskała swoją Berettę jakby to miało ją uspokoić. Na słuch faktycznie wyglądało, że jest więcej niż tych dwóch co widziała towarzyszka Tiny.

- Chuj by to strzelił… - Tina zaklęła pod nosem, nie wiedząc co dalej począć. - Nie mam klamki przy sobie… Ile ci nabojów zostało? - stanie w miejscu i czekanie na cud nie wchodziło w rachubę. Pozostawało albo przeć do przodu… albo wrócić się po wsparcie. Sęk w tym, że laski w motelu były ranne i chujowo strzelały, więc w sumie mało by pomogły w momencie walki.
Winchester wiedziała, że nie popuści skurczybykom… i Hildzie. Choćby miała zostać sama na polu walki to zostanie… Problemem było jednak niewiadome położenie siostry o którą zaczynała się poważnie martwić.

- Wypstrykałam się wczoraj. Mam tylko ten mag. Ale prawie pełny. - Kat wyglądała na tak samo zmartwioną i niepewną, co dalej robić, jak Tina. - Ale mam jeszcze to jak chcesz… - pogrzebała gdzieś w wewnętrznych kieszeniach swojej skórzanej kurtki i po chwili wyciągnęła niewielkie psikadełko wielkości małego dezodorantu. Jednak, jeśli w środku było to co napisane na opakowaniu, to był to gaz pieprzowy.

- Jakby złapali twoją siostrę to chyba by tam głośniej było. - szepnęła niepewnie brunetka w skórzanej kurtce, patrząc równie niepewnie na towarzyszkę niedoli. No faktycznie. O ile Whit jakoś nie dała się z zaskoka skasować, to nie było słychać jej wrzasków, pogróżek, czy jęków świadczących, że wpadała we wrogie łapy. Za to szmer głosów wzmógł się i wyglądało na jakieś zebranie, czy wiec, albo coś podobnego. Dał się słyszeć pojedynczy głos, chyba męski, co mówił, czy ogłaszał coś, a co jakiś czas dało się słyszeć okrzyki aprobaty czy poparcia.

- Dobra… w takim razie… zobaczymy jak bardzo chcesz zostać gangerem. - Tina wzięła od towarzyszki gaz, szacując jego wagę. Będzie dobrze, jak starczy jej na raz. W takim razie nie może spudłować.
- Lecimy na nich… zakradamy się każda z innej strony, ja jestem przynętą… zaatakuje jednego i rzucę się na drugiego… ty strzelasz do trzeciego, obie krzyczymy by Whit do nas dołączyła… jeśli tu jest na pewno nam pomoże… powodzenia. - rangerka ruszyła przed siebie, zanim dotarło, że to co robi jest bez sensu.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 30-07-2016, 00:11   #307
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Wróg jest zawsze odzwierciedleniem naszych słabostek. Może to być strach przed bólem fizycznym, albo przedwczesna wiara w zwycięstwo, bądź chęć wycofania się z walki pod pozorem, że triumf nie jest godzien wysiłku. Ci, którzy pragną usunąć strach przed śmiercią drogą sztucznych rozumowań, mylą się głęboko, gdyż jest absolutną niemożliwością wyeliminowanie organicznego lęku przez abstrakcyjne konstrukcje. Wydawało się też absolutnie niemożliwe, by ten, kto serio rozważa problem śmierci, nie czuł przed nią strachu. Nawet tych, co wierzą w nieśmiertelność, prowadzi ku temu przeświadczeniu również obawa przed ostatecznym końcem. Jest w tej wierze bolesny wysiłek człowieka, aby ocalić - nawet bez absolutnej pewności - świat wartości, w którym żył i do którego wniósł swą cegiełkę. Wyprzeć nicość z doczesności i uwiecznić to, co uniwersalne.
Nieodwracalne zakończenie ziemskiej egzystencji, pustka i ciemność, bądź wedle wiary katolickiej Czyściec czekający każdego śmiertelnika, jako że nie istniał człowiek bez skazy - zaś za wszystko przyjdzie kiedyś odpokutować… prędzej szybciej, niż później. Strach to naturalny mechanizm obronny, mający na celu utrzymanie danej istoty w jednym, nieuszkodzonym i zdolnym do oddychania oraz dalszego działania kawałku. Tylko głupcy nie obawiali sie niczego.
Stojąc przed namiotem i obserwując kątem oka wyraźnie górującą nad otoczeniem, łysą sylwetkę opiekuna, Alice czuła obawę, przebijającą się przez gęstą chmurę przytępiającego zmysły zmęczenia. Zagnieździła się ona pod skórą, zaczepiając wąsami między szeregiem gruczołów i mieszkami włosowymi, wywołując dyskomfort ilekroć piegowatą powierzchnię łaskotał wszędobylski wiatr. Sunął lodowatymi paluchami po odkrytych centymetrach kwadratowym ciała, potęgując nieprzyjemne wrażenie.
Czuła się obserwowana, zagrożona… i mimo uspokajających słów Yordy nie marzyła o niczym innym, tylko opuszczeniu wyspy, okolic Cheb i Krainy Wielkich Jezior jako takiej, lecz nie wyglądało na to, by Nowojorczycy wypuścili ich ot tak, bez wcześniejszego otrzymania głów Runnerów na olbrzymiej, srebrnej tacy.
Tony nakazywał pośpiech, wspominał o konieczności jak najszybszego powrotu do czegoś, co kiedyś Savage nazywała domem. Wciąż co prawda nie rozumiała powodu owej gorączkowości, wyobraźnia podpowiadała jej usłużnie parę prawdopodobnych scenariuszy, a żaden z nich nie napawał optymizmem.
Przypuszczenia albo konkretne dane: aby otrzymać odpowiedzi wypadało zadać odpowiednie pytania. Bez tego pozostawała raptem kalkulacja nad wyrost i snucie scenariuszy mogących zahaczać o czystą fikcję.
Może nie będzie tak źle, mogła sie mylić wykuwając najmroczniejsze tezy w myśl zasady “najlepiej przygotować się na najgorszy ze scenariuszy i później móc się tylko miło rozczarować”.
Czekała cierpliwie aż Pazur skończy rozmowę z kapitanem, bujając się podświadomie na piętach. Po posiłku i paru kubkach herbaty przestała walczyć z mdlącym głodem, pozostał raptem ból głowy i sztywność mięśni, powiązana ze zmęczeniem. Dla zabicia czasu zerkała ukradkowo na ich dwuosobową obstawę. Musieli być nowi, nie kojarzyła aby wcześniej pracowali pod łysym wielkoludem. Przydzielono mu ich do ostatniego zadania? A może sam ich zgarnął, stawiając na dyskrecję? Młodzi stażem członkowie organizacji z chęcią wykorzystywali każdą sposobność do poprawienia swojej pozycji, a współpraca z “Cassem” wyglądała w CV bardzo dobrze. Dla dobrych referencji mogli sporo przemilczeń.
Emma. Dziewczyna miała na imię Emma, racja. Jak ruda mogła o tym zapomnieć? Przecież to takie… nieuprzejmie. Żołnierka sprawiała wrażenie wesołej i nieźle wyszkolonej, o ile oko laika mogło w pełni to ocenić. Nix zaś był całkiem sympatyczny, potrafił sie uśmiechać i podczas ich pierwszej podróży przez las ani razu nie zastosował wobec przesyłki środków przymusu bezpośredniego, choć swoim zwyczajem dała mu trochę w kość, potwierdzając teorię o tym, że jak coś jest rude to musi być wredne.
Lekarkę ciekawiło skąd pochodzą, dlaczego dołączyli do tej wojskowo-najemniczej organizacji. Czemu nie wybrali innego życia? Mieli rodziny, co ich irytowało, co wywoływało radość? Na tym sie skupiła, odganiając niechciane na chwilę obecną analizy, planowanie, pląsające pod rękę z obowiązkami.

Luźne rozmyślania przerwało pojawienie się cienia, przesłaniającego skutecznie słoneczne światło. Savage uśmiechnęła się podświadomie, popękane serce zabiło szybciej. Przymknęła oczy i nie patrząc za plecy, oparła je o stojącego tuż za nią mężczyznę. Od razu zrobiło się jej spokojniej, cieplej, optymistyczniej. Cokolwiek by się nie działo, dadzą radę - czy zostaną tutaj, czy wrócą do Hope. Będzie dobrze, nie istniała inna ewentualność, nie przy Tony’m.
- Skończyliście? - spytała go pogodnie, zapatrzona gdzieś przed siebie - Już myślałam, że ciebie kapitan też przemagluje do zdarcia gardła i ochrypnięcia.

- Tak, skończyliśmy. - odparł krótko i łagodnie łysy wielkolud, gdy wyszedł wreszcie na światło dzienne.

- Może więc odpowiesz teraz na jedno moje pytanie: co jest w dziennikach? - pociągnęła go za rękę w stronę środka obozu - Tylko proszę bez zbywania i odkładania tematu “dla mojego dobra”. Coś musiałeś z nich zrozumieć. Coś, co cię zaniepokoiło. O co chodzi, Tony? Nie chcę fachowej analizy medycznej, chodzi mi o… - zawahała się, zadzierając głowę do góry aby spojrzeń mu w twarz i dokończyła - o rozsądek. Trzeźwe spojrzenie na dany problem.

- Nie rozumiem w pełni procesu jaki został tam opisany, ale na ile się orientuję dotyczy was bezpośrednio. Ciebie i twojej matki. Dlatego jest to takie dziwne i wolałbym, byś sama na to spojrzała swoim umysłem. - odparł z góry po dłuższej chwili wahania jeden z największych Pazurów jakich nosiła ta spalona radami ziemia. Zdawał się jednak być zdecydowanie niechętny drążeniu tego tematu.

Dziewczyna przewróciła oczami. Wydobywanie informacji z olbrzyma przypominało drapanie granitu paznokciem i było w równym stopniu skazane na sukces. Mimo tego próbowała, zaniepokojona coraz mocniej.
- Proces… jaki proces? - wypaliła pospiesznie ledwo skończył mówić. Wzmocniła też uścisk na jego dłoni, a raczej trzech palcach, gdyż więcej nie dawała rady objąć własną ręką - Czy… czy jestem chora? Potrzebuję specjalistycznej opieki medycznej, mam skrócony proces przydatności do użycia? Skaza genetyczna, AIDS, stwardnienie rozsiane? Mogę komuś zrobić krzywdę? Czemu poprzednio wspomniałeś Rich’a? Cokolwiek… potrzebuję czegokolwiek żeby nie zacząć wariować. Boje się, Tony. - zakończyła, a w zielonych oczach przelewała się fala smutku i wyczekiwania.

- Nie wiem jaki proces. Nie specjalizuje się w zaawansowanych technologiach medycznych jak wiesz. Dlatego musisz wrócić i sama to zbadać. Docelowo na pewno nie chodziło o nic złego i miało szlachetne założenia. Ale detali procesu i skutków ubocznych ja po prostu nie jestem w stanie ogarnąć. I nie bój się, jestem z tobą. - rzekł jak na jego możliwości całkiem ciepło i objął ją opiekuńczo ramieniem.

Przerwał, gdy w obozie zapanowało jakieś poruszenie. Dość szybko okazało się, że przyczyna jest przynajmniej Alice bardzo dobrze znana, a na imię jej Viper. Jeśli wierzyć jej słowom które właśnie negocjowała z kpt. Yordą to zdezerterowała od Runnerów, pojmała jakoś Brian’a i była gotowa przejść na stronę NYA. Nowojorczyk oczywiście zamierzał skorzystać z tak wspaniałej możliwości skorelowania danych z różnych źródeł i poznania zamiarów przeciwnika dlatego zmierzał z Viper do swojego namiotu sztabowego. Viper zaś wyglądała dumnie i butnie jak zazwyczaj choć nieco efekt psuły świeże sińce i rozcięty a może nawet złamany nos jakich to obrażeń nie miała kilka godzin temu gdy ostatni razem się widziała z Alice. Wyglądało jakby padła ofiarą pobicia.

Ze wszystkich widm i upiorów ostatnich miesięcy, tego konkretnego Alice nie chciała widzieć już nigdy więcej, lecz było tutaj - butne i dumne mimo pokiereszowanej twarzy. Kto ją tak urządził? Biorąc pod uwagę to, co krzyczała, najprawdopodobniej Guido dowiedział się o jej udziale w zniknięciu swojego medyka. Żmijowa kapitan już wcześniej mu podpadła, więc postanowiła zmienić strony konfliktu, licząc jak ten świętoszek Lynx, na protekcję i nowe, szczęśliwe życie.
- Po moim trupie - z ust lekarki wydobył się charczący szept, dłonie zacisnęły bezwiednie. Nie zwracała uwagi na to, że kaleczy siebie i Tony’ego. Obóz Nowojorczyków rozmył się, niknąc we mgle. Na jego miejscu znów wyrósł ciemny las tuż przed świtem, powietrze wypełnił chrapliwy oddech umierającego Marcusa i metaliczno-słodki zapach krwi. Słyszała dźwięk rozrywanych nożami tkanek brzucha.
- Po moim trupie… - powtórzyła i dodała głośniej - To ona mnie sprzedała i zabiła Marcusa. Jest ze sztabu, razem braliśmy udział w Meczu Otwarcia i co najważniejsze, uczestniczyła w naradzie przed wyjazdem. Wie czyim pomysłem było porwanie Saxtonów i co łączy mnie z Guido - nadawała na wydechu, zadzierając rudy łeb wysoko. Wisząca gdzieś przy chmurach głowa najemnika odcinała się jaśniejszą plama na tle stalowoszarego nieba i była równie pogodna.
- Jeżeli Yorda i jego przełożeni dowiedzą się, że mają w łapach kochankę wroga, z którą konsultował coś więcej ponad pozycje w łóżku, immunitet jaki mi zapewniłeś może nie wystarczyć. Zaczną zadawać pytania na które nie chcę i nie mogę odpowiedzieć. Viper dba tylko o swoją skórę, pozuje na władczynię sytuacji… ale jeśli stołek pod jej nogami zacznie sie kiwać… będzie panikować. Poza tym mój widok może ją wytrącić z równowagi, zbić z pantałyku, myśli że pozbyła się mnie na dobre… teraz obie tu jesteśmy tylko rozkład sił odrobinę się zmienił... i nie daruję jej tego, co zrobiła Marcusowi - zgrzytnęła zębami, przygryzając po chwili wargę.
- Posterunek i Armia są sojusznikami, prawda? Działają wspólnie ku większemu dobru, respektują swoje regulaminy. Karne również. Tony… zrobiłeś ze mnie swojego agenta, pociągnijmy to. Już nie ma wyboru - mocnym pociągnięciem za łapę, zasugerowała by wrócili tam skąd przyszli. Prosto do namiotu kapitana Nowojorczyków.

- Spokojnie Alice. Bez paniki.
- uśmiechnął się pokrzepiająco wielki Pazur i tak zamajstrował ramieniem, że to on obkręcił niedużą lekarkę wokół własnej soi, przytulając do siebie. - Zachowajmy spokój Alice. Bez paniki. Jeśli coś się będzie dziać, to na ile się znam na ludziach, kapitan nas wezwie na rozmowę. I jeśli nas wezwie, damy mu mówić pierwszemu, bo może chodzić o cokolwiek. Więc bez paniki Alice. I jeśli ta cała Viper sprzeda jakieś nieciekawe ploty, wówczas zapewne sam o tym zacznie mówić tak, jak i do tej pory maglował was wszystkich na zmianę. Bez tego nie ma co tam się pchać i robić scen. Bo się dopiero zrobi scena właśnie, a to nam w tej chwili jest najmniej potrzebne. Odpocznij. Prześpij się. Zajmij się czymś, nie myśl o tej Runnerówie. - człowiek - góra mówił spokojnym kojącym głosem i zdawał się być kompletnie odporny na zgiełk i nerwy tego świata. Czy to dlatego, że raczej nie znał dokładnie relacji między Alice i resztą Runnerów czy po prostu miał nieskończone pokłady cierpliwości i odporności na stresowe sytuacje nie szło teraz zgadnąć. Ale jego głos zdawał się nieść spokój skołatanym nerwom i gorączkowym planom.

Spokój stojącej wody, niewzruszona skała odporna na wszelkie czynniki zewnętrze. Równowaga tak potrzeba, aby móc patrzeć na świat na trzeźwo, bez zbędnych emocji zakrzywiających obraz. Tak… znów miał rację, zawsze ją miał. Dziewczyna przypomniała sobie ile razy powtarzał, że najgorszym wrogiem każdego człowieka są jego uczucia. W sytuacji, gdy górę winien wziąć rozsądek, serce podpowiadało kompletnie co innego. Bo jak niby siedzieć w miejscu, kiedy rwało się ono rozpaczliwie do przodu, chcąc działać, zmienić cokolwiek, ochronić tych mu najbliższych? Gdy w grę wchodziły emocje, zachowanie neutralności okazywało się niemożliwe, a tylko pozostając neutralnym zyskiwało się realną szansę, by zmienić sytuację. W przeciwnym razie ściągało się tylko zagładę na kark swój i osób które próbowało się bronić.

Co ona na litość boską wyprawiała, kiedy rozwiodła się z rozsądkiem, dając dojść do głosu pierwotnym instynktom i emocjom? Westchnęła ciężko, opierając czoło o biodro opiekuna. Powoli, z każdym oddechem wyciszała umysł, odłączając zbędne podsystemy aż pozostały tylko te niezbędne do podtrzymania podstawowych funkcji życiowych.
Nie przejmując się otaczającymi ich ludźmi, odwzajemniła uścisk, zaplatając wątłe ramiona wokół jego bioder.
Dorosły i dziecko - wyglądać musieli komicznie, lecz akurat to nigdy nie stanowiło dla nich jakiegokolwiek problemu.
“Spokojnie, bez paniki.”
Tony… mądry Tony tuż obok. Ile razy ruda obiecywała sobie, że gdy dorośnie będzie taka jak on? Nie impulsywna… jak Runner. Rozwydrzony, niespecjalnie karny, wszędzie węszący podstęp ganger. Wzmocniła uścisk nim myśli wypełniła para wilczych oczu.
- Prześpię się… i co dalej? Oboje zdajemy sobie sprawę, że nie puszczą mnie na te negocjacje. Ile tu zostaniemy, kiedy wracamy… do domu? I co za nagranie pokazał ci Yorda? - mruknęła z okolic pazurowego pępka.

- No tak zdecydowanie lepiej. - pochwalił tą zmianę zachowania Rewers. - Nie mam złudzeń, nasz kapitan to bystry facet. Bardzo się zdziwię gdy puści cię na negocjacje. Jeśli jest rozsądny i ma choć cień podejrzenia, że tamci z Cheb mogą jednak mówić choć trochę prawdy względem ciebie - a wygląda mi właśnie na bystrego faceta. I uważnego. Dlatego prześpij się. Każde pół godziny może być na wagę złota. Mam nadzieję załatwić sprawę tutaj z propozycją negocjacji, skoro już temat wyszedł i oddalić się jak najprędzej. To nie jest nasza walka, Alice. Nasza czeka na nas w Hope. I musimy tam dotrzeć w jednym kawałku i być jeszcze do niej zdolni. - popatrzył na nią z góry uważnie kładąc jej po ojcowsku wielkie łapy na jej raczej niezbyt pokaźnych ramionach. Znów wrócił do tego o czym rozmawiali na chwili osobności w lesie.
- A nagranie. To były jakieś transmisje radiowe. Używano prawdopodobnie przedwojennego wojskowego sprzętu łączności, dość topornego i odpornego, więc nie jest aż tak dziwne, że się uchował. Ale by zgadnąć coś więcej trzeba przekaz rozkodować. czyli mieć programy do deszyfracji albo potężny superkomputer. Niestety wedle słów kapitana nie dysponują tym na miejscu i ja mu wierzę, bo to nie jest standardowy sprzęt na wyposażeniu wyprawy wojskowej i to nawet jak specjalnej jak ta. A bez tego ciężko coś zgadnąć więcej o tych transmisjach. - powiedział spokojnie, choć wyczuwała jakiś cień żalu, że nie był w stanie rozwikłać zagadki na miejscu. Kapitanowi powiedział wcześniej coś podobnego a ten przyjął sprawę spokojnie, najwyraźniej również spodziewając się podobnej ekspertyzy.

Ruda głowa kiwała przytakująco, mechanicznie, zaś jej właścicielka dzieliła resztki świadomości na utrzymanie w pionie i kojarzenie o czym się do niej rozmawia. Powieki opadały i coraz więcej czasu zajmowało im powrócenie do góry. Ostatni raz przespała się w drodze do Cheb, od tamtej pory ciągle pozostawała w ruchu. Wpierw zgarnięcie Saxtonów, potem podróż przez las i wielogodzinne składanie ofiar tej pieprzonej wojny. Finalnie zaś porwanie, sprzedaż i spacer przez las, zakończony przesłuchaniem.
To że leciała z nóg stanowiło spore niedopowiedzenie.
- Tak Tony, dobrze Tony. Masz rację, Tony… - uśmiechała się średnio przytomnie, spoglądając czujniej dopiero przy temacie radia, lecz skoro nie posiadali odpowiedniej maszynerii, problem pozostawał poza granicami ich możliwości. Zaraz jednak wzrok znów jej się zamglił, ramiona opadły.
- Posiedzisz chwilę i poczekasz aż nie zasnę? - poprosiła cicho, dodając po chwili zadumy - Tylko trzeba znaleźć jakiś kąt. Myślisz, że mają tu składane prycze… chociaż koc? Jest strasznie zimno.. albo trzęsie mną z niewyspania… a ty kiedy ostatnio spałeś? - na koniec obrzuciła towarzysza nawet trzeźwym, czujnym spojrzeniem - Jadłeś coś, jesteś ranny? Nix i Emma?

- Z nami wszystko w porządku. Nie martw się. I jasne, że posiedzę z tobą. - uśmiechnął się Pazur i ruszył razem z nią w stronę jednego z namiotów gdzie towarzyszący im sierżant wskazał im miejsce na spoczynek. Warunki polowe już niewielkiego rudzielca nie przerażały. Z ulgą odnotowała obecność składanego, jak chyba wszystkie sprzęty w obozie, łóżka ze zrolowanym, burozielonym śpiworem u wezgłowia. Brezentowe ściany zapewniały ochronę od wiatru i chłodu. W przegnaniu zimna pomagał też piecyk, podobny temu z namiotu Yordy.
Podziękowała Nowojorczykowi i posadziwszy tyłek na konstrukcji z materiału i stalowych rurek, poczuła jak bardzo ciąży jej utrzymywanie się w pionie. Tak, definitywnie odpoczynek był mądrym i wymaganym dla zdrowia posunięciem. Położyła się więc, nie przejmując zdjęciem butów, nie miała już na to siły. Bolały ją wszystkie mięśnie, od czubka nosa po palce u stóp. Kończyny wypełniał płynny ołów, czaszkę tłuczone szkło.
- Powiedz, czy kiedyś nie będziesz marudził na wieść, że się z kimś spotykam? - parsknęła i szepnęła z udawanym wyrzutem, gdy Tony przysiadł przy niej. - Na Rich’a też narzekałeś.

- Prześpij się Alice. Nie myślimy teraz o tym. - jęknął ciężko Rewers widząc, że perspektywa bezproblemowego ululania podopiecznej jakoś się odwleka.

- No przecież prawie śpię… a ty znowu robisz unik. - westchnęła, zamykając jedno oko - Jestem już prawie dorosła. Dobra, może alkoholu bym przed wojną nie kupiła, ale czasy się trochę zmieniły… i ten, no… on jest naprawdę miły. Może i klnie, macha bronią… ale w Detroit tak mają. Chyba jakaś niepisana zasada i prawo dżungli. Spróbujesz choć odrobinę mniej negatywnie do sprawy podchodzić, proszę?

- Mądrość podwórek mówi “Jak kocha to poczeka”. - uśmiechnął się chytrze wielkolud siedzący obok czyjegoś śpiwora w którym zagrzebała się lekarka. - Najpierw Hope. A potem… Jesteś już chyba na tyle dorosła, że możesz sobie wybrać sama miejsce na tej Ziemi. I z kim chcesz je dzielić. Jeśli to jest to co ja myślę, to co ty myślisz i tak reszta świata ma niewiele tu do powiedzenia. A jeśli nie, będzie kolejny rozdział w życiorysie. Zamknięty rozdział. - sławny Anthony Rewers przedstawił jej swoją filozofię na ten temat.

- Inne mówi “kuj żelazo póki gorące”... lub ‘prawdziwych przyjaciół poznaje sie w biedzie”. Ewentualnie “nie odkładaj na jutro tego co masz zrobić dzisiaj”. Mogę się więc nie obawiać, że połamiesz mu rękę, jeśli kiedyś się poznacie osobiście? Byłoby mi smutno, gdyby tak sie stało. Polubiłbyś go… no właśnie. A ty? - spytała, a druga powieka zjechała do parteru. Głos też stał się cichszy, lekko bełkoczący. Savage zakopała się pod przykryciem aż po szyję, zwijając w coś pośredniego między kokonem a naleśnikiem - Kiedy się ustatkujesz? Taki miły, dobry, mądry, opiekuńczy, cierpliwy i kochany…

- Alice, ekspertem od powiedzonek i cytatów to ja tu jestem. - uniósł brew w nonszalanckiej minie i rzadkich dla niego przypadkach okazywania dobrego humoru. - Nie dziwię się, ludziom z połamanymi kikutami zazwyczaj jest smutno. - zgodził się z wnioskiem o uszkadzaniu kończyn, choć jakoś nie kwapił się do składania obietnicy, że powstrzyma się od podobnej aktywności - Ja się ustatkuję jak będę dziadkiem na emeryturze. - uśmiechnął się patrząc na nią nieco kpiąco.

- Dziadek? Czyli trzeba ci zrobić wnuka… da się załatwić... postaram się… - wymruczała ledwo otwierając usta. Śpiwór grzał przyjemnie, ułożone poziomo ciało wreszcie mogło się odprężyć. Jeśli Tony coś odpowiedział, nie odnotowała tego, tonąc w ciepłej, miękkiej czerni snu. Dobrze było czasem odpocząć, odłożyć na najwyższą półkę zobowiązania i obietnice. Zignorować lęk, zakopać złość.
Przestać istnieć.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 30-07-2016 o 00:33. Powód: dodanie zjedzonej części
Zombianna jest offline  
Stary 30-07-2016, 00:16   #308
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Gordon wraz z towarzyszami po długiej i wyczerpującej rozmowie wyszli z namiotu. Był bardzo zmęczony i rany coraz bardziej mu doskwierały - na szczęście można powiedzieć że był przyzwyczajony do takich warunków, frontowe życie tak samo dało w kość jak i zahartowało czarnoskórego zabójcę maszyn. Spojrzał na kompanów i doszedł do wniosku że ostatnia doba dała wszystkim naprawdę w kość. Lynx jeszcze jako tako się trzymał, jednak co frontowiec to frontowiec ale Nico już delikatnie gasła, nie chciał nawet patrzeć na roztrzęsioną Panią Saxton. Walker zagadał do wszystkich:
- Trzeba by się nieco ogarnąć… sprawdzić rany a potem trochę odpocząć… ewentualnie podpytać tego całego sierżanta Harkness’a czy nie są w stanie dać albo odsprzedać nam jakiegoś munduru… powiem szczerze że przydałoby się…

Lynx westchnął ciężko: - Z tym mundurem to może być różnie, bo jak widzę, oni wszyscy tu sztywno procedur i poleceń się trzymają. Niemniej spróbować można, chodźmy najpierw do lazaretu - skierował swoje słowa do całej ekipy - bo przydałoby się zmienić opatrunki, a potem może pogadamy z sierżantem. Może podoficerowie nie mają kołka wetkniętego w dupę aż po samo gardło. Ciekaw jestem komu w końcu da wiarę Yorda. Nie wydaje się wam dziwne, że wypytywał tak o Daltona? I uzbrojenie Cheb?- dodał już ciszej, by przypadkiem któryś z żołnierzy nie usłyszał. Dostali zdrowego łupnia od gangerów i pewnie byli poddenerwowani czy drażliwi.

Gordon kiwnął głową zgadzając się:
- Może podejrzewa Cheb o wsparcie pomocą Runner’ów… swoją drogą to chyba bardzo wątpliwe… - spojrzał na swoich towarzyszy - Dalton chyba nie należy do tych co się łatwo łamią? Czy się mylę i jest szansa że na dobrą sprawę walczymy po stronie gangerskiego ścierwa? - westchnął ciężko - poza tym… wątpie żeby Cheb miało w rękawie sprzęt mogący zmienić losy całej tej potyczki… - ruszyli powoli w stronę lazaretu i wskazanego przez Yord’ę sierżanta - Swoją drogą… myślisz że pozwolą nam pomóc? Czy zwiążą, wsadzą do ciężarówki i za kilka dni zawiozą do najbliższego oddziału Posterunku i… - Gordon urwał myśl nie kończąc pesymistycznym tonem chociaż kto jak kto, Nathaniel powinien wiedzieć co ich czeka gdyby faktycznie zostali przetransportowani i poddani karze. Czy na to zasługiwali czy nie… czy odpokutowali czy nie… to była inna kwestia… a jak powiedział Yorda - pewne przewinienia nie ulegają przedawnieniu.

Nico stłumiła wierzchem dłoni ziewnięcie.
- Cholera chyba usnęłam w połowie wymiany zdań, ledwie kojarzę o czym z nim gadaliście… Może po prostu chcą wspaniałomyślnie odciążyć szeryfa i całe Cheb od trudów utrzymywania prawa i zarządzania samym sobą i wprowadzić prawo i zarząd na modłę Nowojorską. Cholera ich wie, w sumie to Runnersi musieliby ich zdrowo przerzedzić żeby nie mogli tego wprowadzić w życie jeśli by zechcieli. Tak czy inaczej idę poszukać wolnej pryczy, chce spać.

- Ja myślę - zaczął poważnie Lynx - że jeśli będzie brudna robota, to nas wezmą. Jeśli jakimś cudem nie odwalimy kity, to nas zapakują i wyślą Gordon. Oni nie mają sentymentów, a ten cały Yorda, to kolejny pieprzony karierowicz jakich pełno w ich szeregach? Jak myślisz ile punkcików wpadnie do kartoteki kapitana, kiedy wyślę do paki dwóch takich zbójów jak my? - zadał pytanie Walkerowi. - Opatrzą nas, może uda się trochę odpocząć, ale musimy być czujni i w razie czego w odpowiedniej chwili zniknąć. Nie mam złudzeń, że kazał na nas mieć oko, poza tym jest jeszcze ten Rewers, to na pewno on sprzedał głodne kawałki o nas. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że kapitan jeszcze przed naszym wejściem do namiotu wiedział kim jesteśmy. Cass robi z siebie świętego, a ma może więcej ludzi na sumieniu niż my. Siedzi okrakiem na barykadzie wszędzie gdzie się znajdzie, włażąc w dupę odpowiednim ludziom, a ręce ma tak samo brudne jak my… - machnął ręką zrezygnowany. - Zobaczymy jak się sytuacja rozwinie, czekajmy na okazję Walker, choć muszę przyznać, że nie uśmiecha mi się opuszczanie Cheb… - głos miał już jakby zmęczony i chyba smutny…

Gordon skrzywił się nieco na odpowiedź Lynx’a, wiedział że ma rację. To wszystko nie mogło się skończyć dobrze dla nich, mogło skończyć się dobrze dla armii, dla Cheb ale dla dwóch ściganych listem gończym “przestępców” nie było zbyt świetlanej przyszłości. Nie mniej jednak zachował przemyślenia dla siebie i tylko kiwnął głową mówiąc:
- Tak… zobaczmy jak rozwinie się sytuacja… - dochodzili już do lazaretu kiedy Walker zwrócił się do Nico - weź z sobą Panią Saxton i bądź czujna… my pójdziemy się doprowadzić nieco do porządku, znajdziemy cię za jakiś czas... - machnął ręką do Lynx’a żeby szedł za nim do lazaretu i zniknął w namiocie z czerwonym krzyżem - Witam, szukamy sierżanta Harkness’a, przysyła nas Kapitan Yorda… powiedział że tu zajmie się nami medyk - rzekł rozglądając się po namiocie. *

- Ja tez potrzebuje zmiany opatrunku - powiedziała Nico.

Sierżant Harkness albo miał jakiś przydział by kręcić się w pobliżu, albo miał dyżur albo jakoś intuicyjnie zwabiali go obcy w obozie. Jakby nie było non stop był w pobliżu grupki z Cheb. Wewnątrz namiotu zajął się poszkodowanymi jakiś sanitariusz. Po kolei odpakowywał stare opatrunki, dezynfekował rany i zakładał nowe.

Akurat gdy skończyli nie dało się nie zawuważyć całej hecy z przybyłą na rozmowy jak się okazało Runnerówą. Gdy przeszła w obręb obozu można jej było się przyjrzeć dokładniej. Laska była dość młoda w kwiecie wieku. Była też dość obita na twarzy i chyba nie tylko na niej co dało się zauważyć po nieco sztywnych ruchach. Poza tym z figury i twarzy niczego sobie. I sądząc z ubioru który zdawał się być dobrany by to podkreślać zdawała sobie z tego sprawę. Podobnie jak i poprzedni goście kapitana nie odebrano jej broni i dziewczyna czuła się dość pewnie i swobodnie. Sądząc po niepokornym spojrzeniu nawet dość wyzywająco. Obóz jednak powitał całe zjawisko z mieszaniną podejrzliwości i niedowierzania ale przede wszystkim w milczeniu. Oboje i gość i gospodarz znikli nie nie pokojeni przez nikogo w namiocie kapitana.

Przed wyjściem z namiotu Gordon odezwał się jeszcze do Harkness’a:
- Sierżancie Harkness, czy jest szansa że macie kilka zapasowych mundurów albo ubrań które są nieco lepiej przystosowane do nieprzyjaznego klimatu Cheb? Czy byłaby szansa użyczenie takiego sprzętu lub też kupno? - wskazał na ich przemoczone i niekoniecznie pierwszej świeżości ubrania, pocięte i brudne - Ewentualnie może nam Pan wskazać drogę do kwatermistrza jeśli wasz obóz posiada takiego kogoś? Pomijając ubiór chcielibyśmy się ewentualnie nieco dozbroić jeśli się okaże że Kapitan Yorda da nam jakieś zadanie do wykonania… - zapytał spokojnie i uprzejmie jak na siebie.



- To jest wysunięty posterunek a nie baza zaopatrzeniowa. Nasz kwatermistrz urzęduje w obozie nad jeziorem tu mamy warunki polowe. - odparł krótko sierżant który im towrzyszył odkąd zawitali do obozu.

Gordon kiwnął głową na znak zrozumienia i wyszedł z namiotu spokojnym krokiem. Był opatrzony i najedzony, niestety zmęczenie nadal nieco doskwierało. Rozejrzał się spokojnie po obozie, zwrócił wzrok w stronę namiotu Yord’y. Obserwował chwilę co się dzieje w jego pobliżu.

Nico zaczekała aż sierżant się oddali - Popytaj żołnierzy założę się że któryś z trepów ma nadwyżki które chętnie wymieni, tylko na co… - podpowiedziała rozwiązanie.

Lynx przysiadł gdzieś z całą resztą ekipy z Cheb. Pozostało im tylko czekanie, a one nie zamierzał czekać bezczynnie. Starał się odpocząć ile się da, bo miał dziwne przeczucie, że pojawienie się w obozie zdrajczyni z gangu, wywróci całą zastaną sytuację o sto osiemdziesiąt stopni.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 30-07-2016, 00:50   #309
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Will oparł się o ścianę myśląc intensywnie nad planem.

- Więc drzwi można otworzyć od naszej strony, a na dodatek znamy ostatnio używane hasło? - zapytał chłopak kucharza i wojownika - To powinno wystarczeć żeby chociaż uchylili drzwi. W pokojach muszą być jakieś materiały żeby zrobić prowizoryczne granaty albo koktajle Mołotowa. Jak sądzicie? - zwrócił się w kierunku starego piromana.

- No chyba by dało radę zrobić coś takiego. Choć nie ręczę za efekt. - po chwili zastanowienia odparł stary piroman jak zwykle zostawiając sobie furtkę bezpieczeńśtwa przy kombinacjach zimprowizowanymi ładunkami wybuchowymi.

- No i nie wiemy na jakiej zasadzie zmieniają te hasła. Ale spróbować można. - zgodził się Indianin.

Will z radością przyjął słowa starych druhów. Chociaż mówić o radości w ich obecnym stanie, to raczej zbyt wiele. Tę wiadomość można było potraktować raczej jako delikatny promyk słońca w deszczowy dzień. Dla chłopaka jednak ta iskierka optymizmy wystarczyła.

- To zacznijmy od tych ładunków - rzucił chłopak pewnie, a do zmęczonego ciała chłopaka weszła nowa energia. W sumie to czuł się na tyle źle, że spokojnie można było powiedzieć, że jest to bezpośrednie starcie ze śmiercią. A walcząc o życie, ludzie byli w stanie zrobić nieprawdopodobne rzeczy.

Will rozejrzał się po pokoju i spróbował sobie przypomnieć zawartość innych pomieszczeń. W tej chwili potrzebowali wszystkiego co było łatwopalne, wybuchowe lub ostre.

Po pewnym czasie wszyscy wrócili z poszukiwań i wyrzucili na stół swoje zdobycze. Will, mimo obejrzenia kilku odcinków MacGyvera, niezbyt wiedział jak się za to zabrać i zostawił konstrukcję Chomikowi. Ten zaś uwinął się z całą sprawą naprawdę szybko i już wkrótce na stole leżało kilka w pełni sprawnych ładunków.

Wreszcie mogli przejść do realizacji planu. Plan był mocno spontaniczny, mieli jednak ogólne zarysy i szansę, że wypadnie naprawdę dobrze. Mieli nawet plan B, C, D, a jeśli by się mocno wytężyli to doszliby do mocnego G.

Plan w pierwotnej wersji zakładał, że podejdą do drzwi i zapukają w nie zgodnie z podsłuchanym rytmem. Przeciwnicy zaś rozpoznają rytm i otworzą drzwi, grupa zaś wrzuci granat i rozstrzela zaskoczonych przeciwników. Pierwsza modyfikacja planu wyglądała tak, że przeciwnicy będą podejrzliwi i jedynie uchylą drzwi lub będą chcieli przez nie porozmawiać. W tej sytuacji Schroniarze wrzucą im do pomieszczenia granat, lub też przygotowaną torbę z granatami w środku. W najgorszym przypadku przeciwnicy w ogóle nie będą chcieli otworzyć drzwi - tutaj niezbędne będą zdolności personalne Willa, który wmówi im, że dostarczają tylko amunicję i trochę ładunków żeby spróbować się przebić przez kolejne drzwi. Jeśli przeciwnicy się nabiorą, to chłopak wrzuci im przez uchylone drzwi torbę z odbezpieczonymi ładunkami, a po wybuchu wejdą dobić rannych.

Ale plany, jak to plany, miały zwyczaj się jebać. Chłopakowi więc wystarczył plan o takiej dokładności i postanowił resztę rzeczy oddać swojemu Vegasowemu szczęściu.

Jak Will zauważył plany lubiły się jebać częsciej i więcej niż najtańsza dziwka w Vegas. Tak chyba było i tym razem. Zaczęło się od tłumaczeń Chomika. Owszem przygotował ładunki no ale prawdziwych materiałów wybuchowych tu zbytnio nie było. Nie jak w hangarach czy chociaż mechanicznej części podziemiach. Więc skonstruował, nawet starczyło kazdemu po jednym ładunku ale raczej wyszło coś w stylu głośnych petard, może flashbangów i nawet jak ich trochę pocharata to raczej bez sensacji. No i nie miał czasu na finezję więc zrobił coś na bazie mechaniki koktaili Mołotowa czyli trzeba było to coś podpalić tuż przed rzutem.

Drugą przeszkodę czy komplikację trafili tuż na podejściu pod podejrzany rejon. Szli już korytarzem, widzieli już w świetle latarek zamknięte na razie drzwi gdzie zamierzali spróbować zrobić swoją hecę. Był akurat odpowiedni czas by myśleć o podpaleniu lontu chomikowych ładunków. Gdy w plecy dostali sami oświetleni promieniami latarek. Czy równało się to z zauważeniem tego w pierwszej chwili nie było pewne. Była szansa, że jeśli nie zostali rozpoznani to nadal mają szansę na swój numer choć tamci za nimi mogli narobić dodatkowych komplikacji. Mogli spróbować się urwać gdzieś w boczny korytarz choć tamci raczej nie daliby rady nie zauważyć zniknięcia światełek przed nimi. Co by wtedy zrobili tego nie było pewne. Pewne było, że decyzję trzeba podjąć w mgnieniu oka.

- Świećcie im w oczy - szepnął Will do reszty odracając się do przeciwników.

- Co wy tu kurwa robicie? - spytał na pełny głos chłopak odwracając się do oświetlających im plecy przybyszów - Lepiej żebyście mieli naprawdę dobre wytłumaczenie, bo już dawno powinniśmy wystrzelać Was jak kaczki - skończył chłopak pewnym tonem niebezpiecznie zbliżając się do przeciwnika z karabinem w ręku.
 
Carloss jest offline  
Stary 31-07-2016, 21:43   #310
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba przyglądał się dłuższy czas karawanie, chowając w wysokiej trawie.
Przyjemny wiaterek smagał zielone źdźbła przechylając je lekko w jedną stronę, a jemu samemu dając nieco ochłody po dłuższej wędrówce.

Skryty nie był w stanie jednak ocenić, kim są ci ludzie. Nie bardzo podobała mu się jednak ich ilość i sprzęt. Sporo motorów... autobus...
Jakoś mu się to kojarzyło z zimowym atakiem Sandrunnersów.
, o którym opowiadał mu Chomik. Czuł się jednak zbyt słabo, by sprawdzać to...
Będzie musiał nieco przyśpieszyć i ostrzec wioskę i przyjaciół... Być może się mylił, i był to zupełnie kto inny... lecz jeśli nie?
Z tą myślą ruszył dalej.
Obrał drogę wzdłuż brzegu. Nie wiedział sam do końca dlaczego. Może lubił cichy plusk wody, delikatny chlupot fal o brzeg.
 
Ehran jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:22.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172