Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-09-2016, 04:27   #361
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Najemnicy i lekarze, jedni chowani w realiach świata po zagładzie, drudzy oderwani od owych realiów tak bardzo, jak się tylko dało. Alice już to przerabiała, nie tylko z Runnerami. Bogatsza w prawie dwuletnie doświadczenie przemierzania radioaktywnych, skażonych ludzkim szaleństwem Ruin, ponownie stawała przed zadaniem znalezienia wspólnego języka z kimś, kogo Los dokooptował jej do najbliższego otoczenia. Niby nic skomplikowanego, prościzna. Wystarczyła cierpliwość, dobre serce i takież słowo. Otwartość, wyrozumiałość… prościzna.
Pazury i gangerzy - sytuacja sama w sobie nie należała do prostych. Swoje trzy grosze dokładał rozgrywający się na Wyspie konflikt, przez który dziewczynie ciężko było myśleć o czymś innym, niż zdrowie i życie najbliższych. Pozostawał też Tony - wciąż nieprzytomny, w stanie bliżej nieokreślonym. Korowód spraw pilnych i jeszcze pilniejszych, przy których ciężko szło zmuszenie mięśni twarzy do wygięcia się w szczerym uśmiechu. Przypominały w tej chwili stwardniałą maskę, z grubsza tylko podobną spokojowi i skrywającą pod spodem nieskończone pokładu chaosu i szaleństwa. Strachu stawiającego mózg na granicy obłędu. I weź tu, człowieku, wysilaj się na zrozumienie… ale obiecała opiekunowi… albo jego duchowi. Narkotycznym zwidom… ale obiecała.
Mniejsza o detale.

- Nie jestem do końca przekonana, czy to oni stoją za kradzieżą map i magazynków. Szeryf ich puścił, gdyby miał wątpliwości zatrzymałby do czasu ich wyjaśnienia. W Cheb mieszka dość sporo ludzi, a miejsce wypadku zostało bez nadzoru na co najmniej kwadrans. Pomyśl, czy po zachowaniu żołnierzy da się ich wpisać w ramy schematu udzielających pomocy jednostek przejmujących się losem podrzędnego obywatela… bez obrazy Boomer, ale chodzi o sam stereotyp? Poza tym mówili, że się nie zatrzymywali. Brak dowodów niezbitych, trzeba to będzie załatwić inaczej. Zdobyć odpowiednie dane - westchnęła, przenosząc uwagę z Nixa na Boomer - Pamiętasz chociaż w co był ubrany człowiek który cię wyniósł? Fryzura, budowa ciała, czym pachniał? Wódka, skręty, pot, smar broni, zapach piwnicy… takiej stęchlizny jak od namiotów wojskowych. Coś innego charakterystycznego? Ubranie… co to było? W dotyku przypominało bluzę munduru, a może wełna... sweter? Spróbuj sobie przypomnieć, to bardzo ważne. I tak, martwię się. Jesteśmy w jednym zespole, więc siłą rzeczy taka moja rola. Zresztą zawsze się martwię o wszystkich - obróciła twarz ku okiennej szybie - I to nie twoja wina, wypadki się zdarzają, a wszystkiego nie idzie przewidzieć. Kwestia późniejszego przemodelowania planów. Zresztą… jako lekarz zalecam ostrożność i nie forsowanie się, a także odpoczynek. Łatwiej poradzić sobie z zawrotami głowy, niż czymś poważniejszym, jak pogłębienie utajonej na razie kontuzji. Co to były za mapy?

- Chyba nie powiedzieliśmy szeryfowi o tej kradzieży… - młody Pazur dobrą chwilę stukał kciukami w kierownicę, patrząc uparcie w licznik jakby tam miał jakiś zapis ostatnich wydarzeń, czy ściągę co ma powiedzieć. Zwlekał nim się odezwał na indagowanie przez nieuzbrojoną pasażerkę. - No właściwie to ja nie powiedziałem. - westchnął ciężko i przełknął z trudem gule goryczy i przeniósł spojrzenie gdzieś za boczne okno pokryte już drobnymi kroplami nocnego opadu.
- Więc mógł o tym nie wiedzieć. Jak nie wiedział to pewnie tamtych też o to nie pytał. - dodał już nieco spokojniej choć wciąż z twarzą utkwioną w bocznej szybie. - Można by mu rano powiedzieć jak i tak tam jedziemy do niego. Znaczy jeśli nie wracamy teraz. - wzruszył ramionami i chyba ten rezerwowy plan jakby go nieco uspokoił. Ale wrócił pytaniem do ich pierwotnej opcji noclegu na komisariacie zanim się popieprzyło to wszystko z wypadkami, z Boomer, wieczorną wizytą żołnierzy i kłótnią z nimi.

Zapytana najemniczka zastanowiła się chwilę, a potem drugą. Nix też odwrócił głowę i spojrzał na nią wyczekująco. Skrzywiła się w skupieniu i pomogła sobie w namyśle sięgając po kolejną balonówę. Rozpakowała ją, włożyła listek gumy do ust i zaczęła przeżuwać.
- Nie wiem, trzepnęło mnie. Pamiętam jak lecę na kierownicę. A potem… no chyba ktoś mnie niósł, ale nie wiem kto. Chyba facet… chyba palił. Znaczy zapach tytoniu chyba pamiętam, nie wiem czy wtedy jak mnie niósł palił. Ciężko dyszał. Jak po biegu albo ktoś zmęczony. I tyle. Potem pamiętam te światło jak mnie zaczęło walić po oczach no i ciebie jak się obudziłam. Nie pamiętam więcej. - znowu wzruszyła ramionami i dobitnie zakończyła wypowiedź zwyczajowym dla siebie pyknięciem balonówy. Zwyczajowy pozór nonszalancji i szydery zdawał się znów wracać na twarz i postawę, razem z typowym dla nie gumożujnym odruchem.

- No dobra, może nie wiemy czy to oni zabrali mapy i resztę, ale tylko oni na pewno tam byli. Trzeba zacząć sprawdzać od nich. Są podejrzani bo mówię, są z jednostki rozpoznawczej i mieli powody by wziąć akurat to co zniknęło. Mapy nie wiem po co komuś innemu. Nikt nie kłopotałby się z rozbrajaniem spluwy jak może wziąć własną. Chyba, że ma już własną tak jak oni mają. Więc kolejna to tylko ciężar do noszenia. A poza tym rozejrzyj się. Wszędzie pusto i ciemno nikogo z miejscowych tu nie ma. Ten szeryf gdzieś ich wszystkich skitrał. Tylko oni byli na miejscu na pewno. - młody Pazur mówił jakby z trudem został zmuszony do przyznania racji której nie było mu w smak przyznać. Nie chciał jednak odpuścić “nowojorskiej” wersji wydarzeń i właściwie ci byli jedynymi podejrzanymi w sprawie. Podał więc kolejne dowody na poparcie swojej hipotezy. Alice nie znała się na tych spluwach, ale akurat karabin Boomer sama miała w rękach niedawno. No wydawał się duży i nieporęczny do noszenia jak na kilkukilogramową sztabę żelaza przystało. Tych magazynków w ręku nie miała teraz ale wiedziała, że do noszenia są o wiele poręczniejsze i lżejsze. Karabinu za cholerę nie dało się wcisnąć w przeciętną kieszeń tak jak taki mag.

- Nix… cała ulica słyszała jak wyraziłeś głośno i dosadnie swoje zdanie na temat tego kto zabrał zarówno magazynki jak i mapy, będące przed wypadkiem w samochodzie
- ruda lekarka przewróciła oczami, na szczęście gapiła się w szybę, więc gest nie został zauważony. Wciąż pamiętała bardzo wyraźnie żywiołową reakcję, owocującą późniejszym rozpłaszczeniem delikwenta na masce. Może właśnie przez ten dość mało chwalebny fakt mężczyzna wypierał całość z pamięci - Szeryf Dalton wbrew powszechnej opinii klasyfikującej stróża prawa z prowincjonalnego miasteczka jako osobnika z problemami poznawczo-behawioralnymi, jest osobą bardzo spostrzegawczą i inteligentną. Na pewno wyłapał co mówiłeś, to stary, przedwojenny gliniarz. Zresztą widzieliście, nawet notesik ma i przestrzega procedur - tym razem uśmiechnęła się żywiej do własnego odbicia. Mogli się nie zgadzać pod wieloma kątami, jednak ona i Dalton mieli tą samą ponoć wadę: miłość do przestrzegania harmonogramów a także resztek protokołów dawnego świata. - Dobrze, przy najbliższej okazji jeszcze mu o tym przypomnimy, ale na spokojnie.

Część o papierosach, paleniu i zapachu wyrobów nikotynowych na parę sekund przegnał myśli Savage ku stacjonującym na Wyspie gangerom. Wszak to była ich naturalna woń - tytoń i marihuana.
- Zmęczony mężczyzna który pali… to już nam daje punkt zaczepienia - odpowiedziała po dłuższej przerwie potrzebnej, aby na nowo osiąść szarymi komórkami wewnątrz terenówki - Zobaczymy który z żołnierzy hołduje temu niezdrowemu nałogowi i czy się przyzna do pomocy przy przenoszeniu… tak, można spróbować. Z drugiej strony to zmęczenie, przejście z bryki do ciebie nie wymagało dużego wysiłku. Prędzej jakby biegł… skądś, z dalszej odległości. Nowojorczycy nie stawiali też samochodu do pionu, nic nie przemawia za zmęczeniem, a że to osoby szkolone i wytrenowane, do szybszego, płytkiego oddechu muszą mieć coś bardziej obciążającego fizycznie niż dziesięć kroków spaceru. A miasto może i wygląda na wymarłe, jednak nawet niby puste Ruiny kryją w sobie życie. Coś o tym wiem - tym razem skrzywiła się z przekąsem. Kamienica którą wysadzili z Jednookim teoretycznie też miała być pusta.
- Co było na tych mapach, co przedstawiały? - powtórzyła najmniej natarczywie jak tylko mogła.

- No może… to pogadamy z nim o tym rano. - młody Pazur kiwnął głową. Wizja naprawienia pomyłki jutro rano chyba jakoś go uspakajała. Tak samo jak ufność jaką lekarka obdarzała miejscowego szeryfa. - Ale z dyszeniem i ciężkim oddechem może to od wypadku? Nie ze zmęczenia tylko jak od ciosu? Tylko, że no w wypadku. Taki wstrząs czy co. Albo ze zdenerwowania. Nie wiem w sumie tak tylko myślę… - Nixon zwany najczęściej Nix’em kombinował dalej jaki mógł być przebieg wypadków w tym wypadku.
- W schowku były nie tylko mapy. Notatki, cały atlas, papiery. Nic super tajnego, jednak lepiej by nikt obcy tego nie oglądał. Jak kto bystry i dokumałby co i jak, to mógłby na przykład odcyfrować trasę do Hope. A na cholerę ma się tam ktoś jeszcze kręcić? No i w ogóle potrzebne rzeczy tam były. - Nix zmarkotniał jakby stała mu właśnie przed oczami scena w której musi się tłumaczyć z tej straty szefowi. Sądząc z przygnębiającego tonu było się czym martwić.

- Tym bardziej trzeba zgubę znaleźć. Damy radę, będzie dobrze nie martw się. W razie czego pogadam z szefem, jak będzie trzeba. Coś… wymyślę, bez obaw - wbrew posępnemu nastrojowi, Alice wysiliła się na optymistyczniejszy ton, klepiąc pokrzepiająco Pazura po ramieniu. Ktoś obcy w Hope, po raz kolejny. Świetnie… ale jeszcze nic pewnego z kradzieży się nie wylęgło. Wciąż mieli czas aby to odkręcić. Kto połasił się na mapy, prócz zwiadowców z Armii? Kto mógł się pojawić na miejscu zdarzenia, odciągnąć Boomer i przy okazji poszabrować w ramach zadośćuczynienia za dobry uczynek. Gdzieś w okolicach potylicy tłukł się lekarce jeden szczegół jeszcze z wyspy. Paul z Hektorem dali za wygraną i poszli grzecznie jak nie oni, bez własnej oraz wyjątkowo wesołej inwencji twórczej? Puścili ją samą ot tak - samą, z grupą obcych uzbrojonych "frajerów" nienależących do gangu, na dodatek po przyznaniu się, że została wyprowadzona z obozu. Puścili samopas i bez większych komplikacji jedynego lekarza wyprawy... bo co? Nagadała im i grzecznie poszli bez wnoszenia modyfikacji do zaplanowanego harmonogramu działania? Przecież to byli Bliźniacy! Jakie istniało prawdopodobieństwo, że jednak śledzą grupę Pazurów? Przeprawa przez jezioro by ich opóźniła. Nix siedział na rufie i nie zgłaszał żadnych nieprawidłowości...
Zagryzła wargi i oparłszy czoło o szybę, przymknęła oczy.
Chyba najzwyczajniej w świecie próbowała zakląć rzeczywistość i znów ich zobaczyć. Cholernie brakowało jej pary rozwydrzonych, nadpobudliwych, czasami niemożliwie irytujących, ale jednak starszych braci.
I nie tylko ich...


Dalsza część wieczoru zapowiadała się… wystrzałowo. Samo wspomnienie Nowojorczyków wyprowadzało Nixona z równowagi, co dopiero widok ich twarzy w komplecie, a teraz przed samochodem Pazurów znajdowało się armijne auto z kompletem żołnierzy, odpowiedzialnych za większość ostatnich scysji. Potrącili Boomer, a może to ona wpadła na nich - ciężkie do stwierdzenia. Nie pomogli rannej kobiecie, lecz pojechali dalej - wysoce prawdopodobne. Jak w takim razie poszkodowana znalazła się na poboczu, zaś mapy i magazynki, będące w terenówce, wyparowało jakby nigdy ich tam nie było? Musieli się zatrzymać, odtoczyć ją na pobocze, albo w grę wchodził udział osób trzecich - strony zajścia do tej pory niezidentyfikowanej.

Aby rozwiązać sprawę, najemnicy potrzebowali zdobyć informacje, zweryfikować je na miejscu i biorąc pod uwagę jak dalej potoczy się sytuacja, tak pokierować wydarzeniami, aby przyczyniły się do odzyskania utraconej własności. Najlepiej bez niepotrzebnych ofiar, dodatkowego bicia, grożenia wszelką bronią. Wysyłanie Nixa odpadało samo w sobie. Facet był gotów rozpocząć następną scysję, ledwo w powietrzu zawiśnie kolejna “kretynka”. Był narwany, źle znosił zniewagi i ciężko mu przychodziła kontrola… ale ciągle miał dość czasu, aby się tego nauczyć. Poza tym ze wszystkich sił próbował udowodnić, iż zasługuje na miano Pazura - bolała go każda porażka, urastająca do rangi katastrofy narodowej.

Savage jednak już jakiś czas temu nauczyła się patrzeć na to odrobinę inaczej - wszyscy byli tylko i aż ludźmi. Popełniali błędy, mylili się. Równie oczywiste, co niezmienne. Na świecie nie istniały jednostki nieomylne, wszystkowiedzące i wiecznie przygotowane do odparcia każdego rodzaju zagrożenia. Niemożliwe do zaskoczenia, idealne… mrzonki. Nie szło nigdy przygotować się na każdy możliwy scenariusz, pozostawała improwizacja w zakresie możliwości, a także współpraca gdyż tylko w ten sposób szło optymalnie wykorzystać potencjał grupy. Indywidualność nie jednego doprowadziła do porażki.
- Zobaczę co da się zrobić - lekarka nacisnęła na klamkę i sapiąc cicho, otworzyła ciężkie drzwi samochodu. Towarzystwo chciało odzyskać skradzione dobra, ona nie pragnęła niczego bardziej, niż rzucenia się pędem w kierunku domu i leżącego na kanapie, nieprzytomnego olbrzyma… ale to za chwilę.

Widok przytomnego i chyba kontaktującego w miarę sprawnie żołnierza z automatu poprawił dziewczynie humor, wywołując na twarzy szczery, ciepły uśmiech. Dobrze, że nic poważnego mu się nie stało. Gdyby jeszcze przejawiał podobne kulturowo zapędy jak Yorda, rozmowa nie powinna zakończyć sie mordobiciem. Nie zważając na mżawkę i coraz dotkliwszy chłód, wyskoczyła na zewnątrz i unosząc powoli puste, otwarte dłonie na wysokość ramion, podreptała ku drugiej bryce.
- Dobry wieczór, panowie. - przywitała się jak nakazywały zasady dobrego wychowania, ledwo podeszła pod bok auta od strony pasażera. Każdemu kiwnęła głową, skupiając uwagę na mężczyźnie przed sobą - Szeregowy King, nadał boli was ręka? Puchnie, sinieje, możecie ruszać palcami?

Po serii krótkich pytań, obróciła głowę w stronę dowódcy oddziału, wciąż się uśmiechając. Nie wyglądał źle - bez krwi i z przytomnym spojrzeniem wrażenie pozostawiał po sobie pozytywne.
- Kapitanie. Nie mieliśmy tej przyjemności się poznać, mam na imię Alice i zajmowałam się panem. Cieszę się, mogąc widzieć pana w lepszej kondycji. Jak się pan czuje, wszystko w porządku? Co z szyją, rusza nią pan bez problemów?

- Kapitan Richardson.
- przedstawił się mężczyzna w mundurze siedzący na miejscu pasażera. Wcześniej szeregowiec King mruknął krótko, że jest w porządku, ale ani nie wsiadał do środka ani nie wychodził nigdzie. Zezował na przemian to na stojącą przed nim, po drugiej stronie drzwi lekarkę rozmawiającą z ich dowódcą, to na terenówkę i dwoje Pazurów w tkwiących w niej, a czasem na karabin zamontowany na dachu Hummera. Nie należało do trudnych zadań rozgryzienie jego rozmyślań. Zapewne główkował czy te Pazury będą stanowili jeszcze jakiś problem i to taki który trzeba będzie rozwiązać jedną solidną serią z tej broni na dachu.

- Dziękuję za udzielona mi i moim ludziom pomoc, ale mamy wystarczająco duże opóźnienie przez ten wypadek i musimy wracać do bazy. Jeśli coś trzeba uregulować przygotuje pani listę, a ja wyślę kogoś by zajechał rano. Teraz pani pozwoli… - oficer wciąż sprawiał wrażenie równie nieco oszołomionego i obolałego jak u Pazurów Boomer. Mówił nieco powoli, Alice nie znała go na tyle, by wiedzieć czy to u niego norma, czy efekt powypadkowy. W każdym razie mówił dość ciężkim tonem jak ktoś na ostrym kacu. Zakończył charakterystycznym zwrotem oznaczającym, że oczekuje iż lekarka ich zostawi w spokoju i będą mogli wrócić do siebie.

- Nie ma za co dziękować, najważniejsze że już panu lepiej, kapitanie. Proszę się nie forsować przez najbliższy czas, odpoczywać i zgłosić do oddziałowego lekarza za dwanaście godzin - uśmiechnęła się odrobinę szerzej. Byli ludźmi, jakkolwiek niedorzecznie to nie brzmiało - bliźnim należało pomagać bezinteresownie, bez patrzenia na własną wygodę i zyski. Poza tym lekarze żyli po to, aby działać kiedy zachodziła taka konieczność, nie siedzieć na tyłku w nadziei że ranni sami się połatają bez konieczności sięgania po coraz skromniejsze zapasy medyczne.
- Jedna rzecz, nim panowie odjadą. Rozumiem… opóźnienia są czymś nieakceptowalnym w wojsku, lecz mam ogromną prośbę i nie zajmie ona dużo. Podczas wypadku zgubiła nam się paczka z mapami. Mogła wypaść przy zderzeniu, może któryś z pańskich ludzi ją widział i podniósł? To dla nas bardzo ważne, mapy są własnością Posterunku, sojuszniczej organizacji zarówno Armii Stanów Zjednoczonych, jak i Pazurów. Chciałabym też wiedzieć któremu z panów podziękować za wyciągniecie Boomer na bezpieczne pobocze - zakończyła, wodząc ciepłym wzrokiem po reszcie żołnierzy.

Siedzący oficer skrzywił brwi w grymasie zdziwienia gdy usłyszał pytanie. Potem odwrócił głowę w stronię sierżanta siedzącego za kierownicą i pytająco kiwnął głową.
- Nic nie znaleźliśmy i nic nie braliśmy panie kapitanie. Nie wysiadaliśmy nawet z auta. Rozszczepiliśmy się i przyjechaliśmy tutaj. Nie wiem po co te pytania. - sierżant mówił oschłym i raczej niechętnym temu przesłuchaniu przez lekarkę głosem. Odpowiadał dowódcy więc chyba starał się utrzymać odpowiedni poziom rozmowy, ale niechęć do Savage... albo w ogóle do Pazurów jakie ci chyba wzbudzili w nim tego wieczora była zauważalna.

- No słyszałaś Alice. Nie znaleźliśmy niczego takiego więc jak coś wam zginęło to nie do nas z tym. - kiwnął głową oficer najwyraźniej uznając, że to koniec rozmowy. Lekko gestem odepchnął stojącą w drzwiach lekarkę i złapał za uchwyt drzwi by je zamknąć. - Pakujcie się chłopaki, zbieramy się. - rzucił do tyłu i Lamar wsiadł od razu trzaskając przy tym drzwiami. King nieco ociągał się jakby był ciekaw czy jego pomoc w zostawieniu w spokoju ich bryki przez lekarkę nie będzie jednak potrzebna ale w końcu posłuchał rozkazu i też wsiadł. Zamknął drzwi ale ich nie domknął gotów chyba do akcji pacyfikacyjnej na niedużej kobietce.

- Te pytania są po to, że gdy wrócimy do Centrali, będziemy musieli zdać szczegółowy raport. Stąd na miejscu i od ręki wolę wyjaśnić, czy mapy rzeczywiście uległy relokacji na skutek działania praw fizyki przy wypadku, czy mamy tu do czynienia z celowym działaniem, oraz utrudnianiem pracy, brakiem współpracy... na niekorzyść wspólnej sprawy, dywersją bądź sabotażem, a jak tak to czyim. Nie tylko panowie mają swoje zadania - obróciła się powoli ku sierżantowi. Mówiła spokojnie, starając się nie wyglądać jak zmarznięty przykurcz którego można złożyć jednym pstryknięciem palca
- Interesują mnie fakty, nie dywagacje i domysły. Nie lubię rzucać oskarżeń bez pokrycia, to wbrew konwenansom. Panów udział w zdarzeniu drogowym z racji następstw będzie trzeba wspomnieć. Dowództwo pod tym względem jest… rygorystyczne i precyzyjne. Niedopatrzenie ze strony dwójki Pazurów, czy celowe działanie na szkodę ponoć sojuszniczej organizacji, także ewentualna rozbieżność między deklaracja słowa, a faktami. Na razie w grę nie wchodzą żadne inkryminacje. Póki sprawa się nie rozwiąże, a w końcu tak się stanie bez względu na przyjęte stanowiska obu stron - nawijając trzymała przed oczyma obraz Tony’ego - on na bank nie zadowoli się poszlakami, będzie chciał faktów. Najlepiej samych map. Może i prowincjonalną medyczkę mogli zlać, trzeba było rzucić czymś innym. Pracowników Posterunku już nie tak ciężko zignorować, jako że mogli narobić smrodu… podobno. Mieli mieć ich w czułej pamięci i jechać w swoją stronę. Proste, logiczne, wykonalne. Co szkodziło spróbować?
- To standardowe procedury, panowie mają identyczne, a skoro ręczy pan za zachowanie swoich ludzi słowem honoru oficera Armii Stanów Zjednoczonych i powagą pełnionej funkcji, a także stopnia wojskowego i organizacji której jest pan przedstawicielem... - przeniosła wzrok i zawiesiła go na oczach Richardson’a, robiąc krótką przerwę, niby na złapanie oddechu. Stężałe dotąd mięśnie twarzy rozluźniły się na tyle, by posłać w górę kąciki ust i lewą brew - Nie mam najmniejszych podstaw, by poddawać to w wątpliwość. Jeżeli to wszystko co pańscy ludzie mają do powiedzenia, życzę panom szerokiej drogi, a panu, kapitanie, rychłego powrotu do zdrowia, proszę o siebie dbać… i czy nim panowie odjadą, mógłby mnie któryś poczęstować papierosem? Zgubiłam gdzieś swoje, a będę niezmiernie zobowiązana - kiwnęła na koniec z czymś w rodzaju lżejszego tematu. Głowa już jej chodziła w kierunku domu i rannego najemnika. Nowojorczycy, może i źle, jednak krzywdy raczej mu by nie zrobili. Raczej… prawdopodobne. Oby. Szło się przekonać w jeden sposób.

- Najpierw nas straszysz swoimi znajomościami, a potem chcesz od nas fajka na drogę? - kapitan chyba znacznie wytrzeźwiał od szoku pourazowego słysząc litanię następstw i oskarżeń jakimi poczęstowała go rudowłosa autostopowiczka. W miarę jak trzeźwiał szczęka zaciskała mu się co raz mocniej, nozdrza rozdymały słysząc jak po kolei prawniczym żargonem nawija. Nie widziała w półmroku nocy i wnętrza jeszcze mroczniejszego pojazdu jego twarzy wyraźnie. Jawił się jako jaśniejsza plama. Ale nadal dość wyraźnie widziała mowę jego ciała. Facet był na nie. Na nie przeciw wszystkiemu co do niego mówiła, jak przetrzymywała samochód zamiast się grzecznie spławić jak ją prosili raz i drugi a ta nawijała kolejne zakręty oskarżeń i pogróżek zawoalowanych jedynie grzecznościową formą. Więc był na nie. I fajki też jej nie zamierzał dawać na drogę. - Spadamy chłopaki. Słyszycie co się dzieje. - zamknął drzwi od swojej strony i gdy trzasnęły, szeregowy King domknął swoje a sierżant praktycznie od razu ruszył z impetem, zgrabnie wymijając zaparkowaną o parę kroków przed ich zderzakiem maszynę Pazurów. Rozchlapana ziemia i zmoczone robale obsypały nogi Alice swoją zawartością wytryśniętą spod kół odjeżdżającej terenówki wojskowych. Pojazd zrobił kółko gdy sierżant zawracał nim na całkiem szerokiej drodze a potem pognali z powrotem w stronę centrum mostu i kto wie gdzie dalej bo światła i oddalający się warkot maszyny szybko zniknęły im z oczu i uszu.

Widząc, że drugi pojazd zapakował się i odjechał Pazury również zgasiły swoją maszynę i wysiedli z auta. Przez chwilę panowała ciemność i uliczna cisza nocnych Ruin przetykana jedynie osłabionym znacznie chrobotem plastikowych robali i delikatnym poszumem mżawki. I wtedy do Pazurów doszedł nowy dźwięk. Dudniące echo strzelaniny. Długiej i nieprzerwanej. Ale odległe i wytłumione. Uzbrojone Pazury spojrzały gdzieś w stronę jednego boku ulicy. Milczeli chwilę wsłuchani w ten chaotyczny, rwący się ale nie chcący zamilknąć odgłos.
- To pewnie z Wyspy. Ktoś tam ostro się wziął za łby. - powiedziała w końcu Nix a Boomer potwierdziła jego wnioski pyknięciem balonówy.

- Ale to nie nasza sprawa. My musimy zająć się tobą i szefem. - rzekł Nix odwracając się w końcu w stronę domu Kate i wciąż otwartego wejścia rozświetlonego ciepłym, prostokątem futryny od płonącego wewnątrz ciepłego halo lamp. W taką słotę wydawało się znacznie milsze i cieplejsze niż nawet w dzień. Obiecywało spokój i spoczynek tak bardzo potrzebny im wszystkim.

Lekarka odprowadziła nowojorski samochód wzrokiem, póki nie zniknął między zabudowaniami. Dopiero wtedy wypuściła powietrze. Któryś z żołnierzy palił, ale gdzieś z tyłu głowy ciągłe coś nie pozwalało jej jednoznacznie wskazać ich jako sprawców kradzieży. Przynajmniej się ich pozbyła na tyle prędko, na ile się dało. Rzeczywisty obraz Armii rozmijał się z tym, co do tej pory dziewczyna sobie wyobrażała. Konfrontacja obu płaszczyzn wymagała głębszej zadumy, lecz na nią nie było teraz czasu.
Nim jednak zrobiła krok do przodu, w oddali zawarczał ołów. Odruchowo schowała głowę w ramionach, stając w jednym miejscu niczym kamienna figurka - statyczna, zlękniona.
- Potraficie rozpoznać z czego strzelają i ile sztuk broni bierze udział w tej zadymie? - spytała głucho, piegowata pierś unosiła się i opadała w przyspieszonym tempie. Ktoś z jej bliskich mógł właśnie umierać, a ona stała i słuchała, nie mogąc nic zrobić.

- Sporo. - odparł lakonicznie Pazur rzucając okiem jeszcze raz w stronę ulicy, jednak wciąż szedł w stronę otwartych drzwi. - Słyszysz dudnienie? - spytał mijając stojącą w mżawce lekarkę i w słyszany takt odliczał uderzenia palcem. Tak nakierowana Alice faktycznie dała radę wyłapać ten rytm.
- To broń maszynowa. Długie serie. Polewają ołowiem teren. Więcej niż jeden. Więc pewnie do dwóch czy trzech palantów nie strzelają. Jak jest dwóch czy trzech z czego innego się strzela. Dzieje się tam. Sporo. - zatrzymał się przy niej i jeszcze raz zerknął w stronę pogrążonych w ciszy ciemnych budynków. - Chodź do środka. - powiedział kładąc jej dłoń na barku i próbując zagarnąć ją do domu.

- No właśnie. Nie ma co stać bo jej robali nalezie. - kiwnęła głową Boomer puszczając kolejnego balona i wskazując na otwarte wciąż drzwi, gdzie insekty właśnie urządzały sobie inwazję na ciężko dostępny dotąd teren.

Raport Pazura nie podnosił na duchu, lecz niczego innego nie dało się spodziewać. Savage ufała jego ocenie militarnej oraz doświadczeniu - żył wojną od lat, przeszedł kompleksowe szkolenie i znał swój fach, skoro startował z kandydaturą do jednej z najlepszych jednostek najemniczych powojennego świata, z pewnością zaś najbardziej renomowanej. Coś jak Harvard… tyle że na wojskową modłę. Wiedział co mówił, a to przerażało ją jeszcze mocniej. Zwrot “polewanie ołowiem terenu” działał na wyobraźnię, podsuwając przed oczy coraz to kolejne obrazy poszatkowanych, krwawiących ciał, z grubsza tylko przypominających ludzkie i równie ciężkich do identyfikacji… zimnych, martwych. Bez szans na ocalenie.
Chebański brzeg milczał, zasłuchany w nieprzerwaną kanonadę, a wraz z nim słuchała niewielka lekarka, niezdolna do świadomego poruszenia choćby pojedynczym mięśniem. Odruchy niekontrolowane za to działały sprawnie - z każdym kolejnym zasłyszanym odgłosem strzału drobne ciało przechodziła fala dreszczy, na skronie wystąpiły kropelki potu, a blade dłonie zaciskały i rozluźniały naprzemiennie. Walczyli Nowojorczycy z Runnerami, tylko te dwie strony posiadały śmiercionośne wyposażenie mogące narobić tyle hałasu. Niepokój wypalał dziurę po lewej stronie klatki piersiowej, tam gdzie powinno być serce, a było przynajmniej parę dni wstecz. Teraz sytuacja uległa diametralnej zmianie, Alice się zmieniła. Przez ostatni tydzień co krok napotykała kolejne nieszczęścia albo szaleństwo. Strach, stres, ból i niezrozumienie, graniczące z obłędem. Poczucie winy przyginające plecy do samej ziemi. Starała się podejmować decyzje dobre nie dla siebie, ale dla bliźnich: rozsądne, logiczne, sprawiedliwe. Wymagane. Przyjmowała za nich razy, stawała w obronie kiedy zaszła potrzeba. Co rusz wystawiała rudą łepetynę na obstrzał, bo tego oczekiwano od dobrego chrześcijanina… tylko ile ciosów dało się przyjąć nim pęknie się na podobieństwo trafionego cegłą lustra? Każdy miał swoja granicę tolerancji, wytrzymałości. Cienką, czerwoną linię po przekroczeniu której nie pozostawało nic poza psychicznym piekłem.

Kolejna kanonada i jeszcze jedna i następna. I znowu… upiorny harmider nie milkł. Kule przecinały nocne powietrze, w kącikach zielonych oczu stanęły łzy. Któraś z pestek trafiła Taylora? A może leciała teraz w jego kierunku… lub zostanie wystrzelona przy nowej salwie… co jeśli Guido umierał właśnie w potwornych cierpieniach, bez szans na ratunek, przekonany, że wszystko co otrzymał od dziwnej, niewielkiej dziewczyny było wygodnym kłamstwem? Wszak sama jeszcze zimą mówiła mu, że to co u niej widział i słyszał - słowa, gesty, nawet mimika - to teatr, gdzie dało się zmienić znaczenie wypowiedzi, ukryć prawdziwy sens oraz intencje... uczucie, zainteresowanie, czułość też dało się wyreżyserować, o ile ktoś wykazywał się odpowiednią dozą wyrachowania. Nie byli wyrachowani, ani on, ani ona. Wierzyła mu, wierzyła w niego. Każde z nich przejawiało troskę o drugą osobę, na swój własny sposób. Wystarczyło spojrzeć na sam moment wyjazdu z Detroit. Wyrachowany człowiek nie wstrzymywałby wojennej machiny, aby wysłuchać marudzenia i przynudzania podrzędnego podwładnego, nie pocieszałby go, niczego nie tłumaczył. Nie zająłby też skutecznie czasu podczas podróży do punktu zbiorczego, nie silił na odciągnięcie myśli od aspektów negatywnych poprzedniej doby. Darował sobie wyższą logistykę odklejenia od siebie rudego pąkla i wymanewrowania z łóżka bez gwałtownych ruchów, przez co narośl owa zyskała szansę na odespanie zarwanej nocy… a Paul i Hektor? Dotarli do celu i jakie powitanie ich czekało? Przyjęli na siebie gniew dowódcy… jeśli dotarli. Nikt wszak nie dawał gwarancji bezpiecznego przedarcia się przez wyspowe pole bitwy.

Wrażenie balansowania nad przepaścią bez dna wzmogło się. Chwiała się na samej krawędzi, targana wątpliwościami i bezradnością. Krwawiącą pustką w miejscu serca, powiększającą się w postępie geometrycznym. Nie wiedziała czy jej gengerska rodzina ciągle żyje. Mogła już teraz nie mieć do kogo wracać. Drobne ramiona opadły, przygniecione ciężarem o niebo masywniejszym niż dłoń stojącego obok Pazura, każdy kolejny oddech sprawiał fizyczny ból, niczym przy napełnianiu płuc wrzątkiem. Krtań rozsadzał tłumiony krzyk. Bezsilność od zawsze była najstraszniejszym z uczuć doświadczanych przez człowieka, szczególnie w obliczu śmierci najbliższych. Świadomość, że nie można nic zrobić, aby im pomóc, choć zapłaciłoby się każdą cenę, byle móc odwrócić bieg wydarzeń. Wstrzymać ostrzał, znaleźć po właściwej stronie jeziora. Zrobić… coś więcej poza staniem kilka mil od miejsca potyczki i słuchaniem w czystym, niczym nieskrępowanym przerażeniu straszliwego śpiewu nienawiści. Tak brzmiała śmierć - Runnerów, żołnierzy… masy ludzi. Tych bliskich, tych obcych. Kochanych, męczących, lubianych i irytujących ponad wszelką miarę, którzy prócz noszonych oznaczeń nie różnili się ani pod względem ewolucyjnym, ani biologicznym.

Nie mogła tak stać i słuchać, lecz zatkanie uszu odpadało. Musiała słuchać, przynajmniej to była im winna. Nie odwracać wzroku… nie wolno odwracać wzroku. Bezruch wzmagał panikę, zupełnie jakby za piegowatymi plecami zbierało się kłębowisko rozszalałych bestii - sama ich bliskość wywoływała histerię.
Tym razem Marcus nie czaił się w pogotowiu, gotowy ukoić rozsadzającą czaszkę burzę, jak wtedy, gdy przejął na siebie ciężar pozbycia się zmutowanego ciała Spider’a, bo ona nie dała rady wziąć się w garść po pierwszym morderstwie… ale Marcus nie żył. Patrzyła jak umierał, zdradzony przez własnych sojuszników. Umarł za Alice, stając w jej obronie.
Jej wina… gdyby nie ona po drugiej stronie jeziora panowałyby cisza i spokój.
Pokój zamiast wojny. Życie, nie śmierć.

Ilu tragedii by uniknięto, gdyby wreszcie Savage zrobiła to, co powinna zrobić już dawno i najzwyczajniej w świecie odeszła gdzie jej miejsce? Przestała oddychać, czuć, sprawiać wieczne problemy. Nie zasługiwała na trwanie w powojennym świecie, jej czas skończył się i jakkolwiek nie starałby się, przynosiła raptem nieszczęścia. Zsyłała cierpienie oraz śmierć na bliskich. Każdy z kim związała swój los cierpiał, umierał. Działa mu się krzywda.
“… to moja wina…to moja wina… to… “ - powtarzane w kółko, powoli wypierało inne bodźce dźwiękowe. Dziewczyna uniosła lewą nogę i zrobiła kroczek do przodu. Wpierw drobny, potem drugi trochę większy. Zapatrzona w ukrytą pod płaszczem nocy wyspę, strząsnęła z ramienia dłoń najemnika, pogrążając się w mżącym zimnie. Ktoś chyba coś mówił, mózg rudzielca jednak tego nie odnotował, pochłonięty arią stali, palonego prochu i krwawego szaleństwa. Powinna tam być, przy nich. Przy swoich.
Zrobić… cokolwiek.

Nagły podmuch wiatru przyniósł ze sobą jeszcze intensywniejszy skrzek karabinów, zupełnie jakby broń na przekór niemym błaganiom Alice postanowiła pokazać pełnię swoich zabójczych możliwości. Dyszące staccato przeszło płynnie w legato, ciągnące się nieprzerwanie przez całą wieczność… lecz, co dziwne, fragment o robakach usłyszała bardzo wyraźnie. Niby niewinne, proste zdanie wypowiedziane przez Boomer kpiąco-ironicznym tonem, dodatkowo zakończone pstryknięciem balonówki, pchającym mniejszą kobietę prosto w przepaść. Na ten dźwięk podsystemy odpowiedzialne za racjonalność uległy awarii, uruchamiając tryb zastępczy “panika”. Otaczająca okolicę ciemność poczęła ją dusić, kłębiąc się wokół drobnej sylwetki. Wciskała się do oczu, uszu. Wnikała w płuca razem z rozpalonym powietrzem i naraz lekarka poderwała się do biegu po rozmiękłej, pokrytej warstwą robactwa ziemi. Liczył się sam ruch, bieg przed siebie w złudnym wrażeniu ucieczki przed koszmarem. Wszystko, byle nie stać w miejscu, nie dać się pochłonąć upiorom. Uciec, odejść, zniknąć.
Przestać słyszeć, myśleć. Nie oddychać.
Już nic nie czuć.

- Hej stój, gdzie lecisz?! - krzyknął za nią zaskoczony jej ruchem najemnik. Zdołała zrobić ze dwa czy trzy kroki nim ruszył, a dogonił ją i złapał, gdy dobiegała do drugiej strony drogi. Złapał ją i przechwycił, trzymając w uścisku. - Co ty robisz?! - krzyknął do niej szamocząc się z nią chyba wciąż głównie zdezorientowany jej wyczynem.

Obraz przed oczami z rozmazanych smug, znów powrócił do statycznego bezruchu, lecz ciało nie zamierzało się poddawać. Próbowało przed dalej przed siebie na co nie pozwalał chwyt większej, silniejszej pary dłoni. Nie wolno się zatrzymywać, trzeba biec! Nieważne gdzie, byle do przodu, przed siebie! Jak najdalej od hałasu i całej tej makabry.
Obce ręce to utrudniają, są więc złe. Głos krzyczący nad uchem, zniekształcony do rozciągłego, basowego buczenia, nie daje spokoju. Czego chcą… przecież lekarka zrobiła już dość. Miała dość…

Usiłowała krzyczeć do zdarcia gardła, na tego który ją trzymał i tych, strzelających z broni na wyspie. Do Daltona, Nowojorczyków. Do Tony’ego, by w końcu się obudził. Głos nie dał rady przejść przez krtań, zamiast słów z rozbitych ust wydobyło się chrapliwe jęknięcie i wycie, z ludzką mową nie mające nic wspólnego. Savage szarpnęła się raz i drugi, jednak opór nie malał. Zacisnęła pięści i młócąc nimi na ślepo, obróciła się ku agresorowi. Okładała niemrawo ramiona, klatkę piersiową… wyżej nie sięgała, nic nie szkodzi.
- P... m… t… !- pojedyncze głoski, bez sensu i składu, kolejne uderzenia piąstek, wtórujące kanonadzie z oddali. Czemu nie puszczał?

- Przestań! Opanuj się! - męski, rozkazujący głos i silne ramiona potrząsnęły lekarką bez większych wysiłków. - Wracamy do środka! - krzyknął jej w twarz i zatrzymując na chwilę sprawdzając czy posłucha i się uspokoi. Ciosy jednak nie ustawały, szarpanie tak samo, choć dłonie rozwarły się, uderzając na płasko w przeszkodę przed sobą. Dziewczyna wyrywała się, głucha na rozsądek i ton nakazu gdzieś nad głową. Krzyczała coś bez ładu, ośrodek mowy działał na własną rękę, wyrzucając w eter wysokie, przerażone i piskliwe dźwięki. Wtórował im mlaszczący odgłos rozdeptywania robali i uderzania podeszwami o spękany beton.

Gdzieś w całym tym chaosie zmusiła się do jednego, prostego słowa.
- N-nie! - jednak co do czego się nie zgadzała, nie szło stwierdzić. Może chodziło o powrót do domu Kate, a może o bezsensowny sprzeciw wobec rzezi kilka mil za ich plecami? Sama nie wiedziała.

- Dość tego! Wracamy do środka! - warknął zdecydowanie zimniejszym tonem głos. Obrócił i machnął coś, że mrok nocy zawirował Alice przed oczami i po chwili jakoś szła przygięta w scyzoryk z ramieniem boleśnie wykręconym na plecach. Rozświetlony prostokąt wciąż otwartych drzwi zbliżał się coraz bardziej. Tak samo jak czekająca przy nich Boomer. Minęli ją i Nix zatrzymał się na chwilę, a kumpela wykorzystała to i dostała się do środka zamykając za sobą drzwi. Po chwili wahania skoro kozetka z przekrzywionym na niej Tonym, który osunął się na nią podczas ich nieobecności nadal była zajęta, przeszli do znajomego już aneksu kuchennego.
- Puszczę cię teraz, Alice. Ale jak będziesz dalej odstawiać jakieś szopki to cię zwiążę jeśli będzie trzeba. - ostrzegł ją najemnik nim zwolnił jej uchwyt.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 22-09-2016 o 07:17.
Zombianna jest offline  
Stary 18-09-2016, 04:27   #362
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Ruda dziewczyna została wpół zaciągnięta, wpół zawleczona na powrót do domu, pozbawiona możliwości do działania. Ciemność zmieniła się w blask, ciepło zastąpiło chłód. Przestała czuć na skórze mżawkę, a zamiast niej pojawiła się woń starego drewna i dymu z kominka.
“Kuchni” - poprawiła się automatycznie i była to pierwsza logiczna myśl. Bariera drzwi odgradzała lekarkę i jej oprawcę od świata zewnętrznego, makabryczny hałas przycichł. Wciąż go słyszała, lecz teraz warstwa cegieł robiła za bufor bezpieczeństwa. Tak samo jak słyszała męski głos zza pleców.
“Oprawca. Nie oprawca. Przyjaciel? Nie. Nie przyjaciel… wróg? Nie… chyba nie. Nie wróg… ani nie przyjaciel. Status neutralny, brak danych. Do weryfikacji” - kolejna poprawka. Kojarzyła go. Nixon, Nix - to on mówił. On ją trzymał i siłowo zarządził odwrót pod dach. Stał naprzeciwko i mówił, widziała jak porusza ustami.
- Nie dam rady... już nie mogę. Nie mogę... po raz… nie mogę… nie umiem… znowu… - powtarzała niewyraźnym tonem, kręcąc przecząco głową. Po minie rozpoznała niezadowolenie, złość. Te same emocje odbiły się i na jej twarzy. Strach pękł, rozsadzony przez falę wściekłości. Zrzuciła z siebie ręce, zakrzywione blade palce miały ochotę rwać i szarpać… na tym się skupiła, inaczej zwinęłaby się na podłodze w kulę, zapadła w sobie. Gniew był dobry, pomocny. Sięgnęła więc po niego.
- Tam giną ludzie!!! - wydarła się, wyrzucając z siebie ból, niepewność i bezsilność, a ilość decybeli znacząco przekroczyła dopuszczalne, przedwojenne normy. Lewa ręka wystrzeliła w powietrze, wskazując mniej więcej kierunek wyspy - Tam, wśród gangerów, są moi bliscy! O ile wciąż żyją! Zabiją ich, ranią! Został im tylko Chris, nie poradzi sobie, nie z ciężkimi przypadkami! A jeśli już umarli i nie mam do kogo wracać?! Nie wiem! Albo właśnie umierają… a-albo… - wrzask urwał się równie nagle, co się zaczął. Tak bardzo brakowało sił na powtarzanie znanego schematu. Deja vu, błędne koło. Dzień Świstaka i Donnie Darko w jednym. Tony ostrzegał.

- Nic na to nie poradzimy, prześpij się. - burknął wciąż wyraźnie rozzłoszczony i zdenerwowany najemnik ale już o kilka kategorii spokojniejszym tonem. Stał przed nią i czekał co rudowłosa podopieczna ich nieprzytomnego szefa dalej zrobi. - Rozpal w piecu Boomer. - rzucił do kumpeli przez ramię a ta ruszyła zrobić to o czym mówił.

- Prześpij?! PRZEŚPIJ?!! - lekarka cofnęła się zaskoczona krok w tył, po czym zaraz nadrobiła brak w dystansie, zgrzytając zębami i cedząc słowa trzęsącym się ze złości głosem - Czemu sam nie poszedłeś spać, kiedy przyjechali tamci i powiedzieli że Boomer miała wypadek?!! Było wtedy spać, skoro to takie proste, zamiast wariować, bić ludzi i machać bronią! Jak się czułeś jadąc po nią, gdy mogła tam się właśnie wykrwawiać, albo już nie żyć?! Czemu wtedy nie spałeś?!!

- No… - Nix wyjąkał w końcu po tym gdy, mu wypomniała jego zachowanie z przed kilkudziesięciu minut. Głos mu uwiązł w gardle i nie mógł znaleźć na to żadnej sensownej odpowiedzi. Poczerwieniał nawet trochę i wyglądał na niepewnego i zagubionego co dalej w ogóle zrobić czy powiedzieć.

Boomer która nie była świadkiem tamtej sceny, lecz widziała co teraz się działo, znieruchomiała na dobrą chwilę wciąż klęcząc przy piecokuchence i patrząc to na jedno to na drugie z rozmówców.
- Słuchajcie… - niezbyt wygadana, choć czasem całkiem jednak wypyszczona, odezwała pierwsza z całej trójki. - Jest noc. Nic teraz nie zrobimy. To jak i tak nie śpimy, może napijemy się herbaty albo tej kawy? Nastawię wodę. - powiedziała ostrożnie i równie powoli wstała od już widocznie rozpalonego pieca sięgając po zestaw do parzenia naparów.

Mogli coś zrobić, wbrew pozorom nic skomplikowanego w tym nie było. Wystarczyło wrócić do obozu Runnerów, zabrać za pracę. Logiczne, wymagane... niezgodne z rozkazami. Tony by tego nie pochwalił, a dosyć przez genialne pomysły rudej medyczki wycierpiał i się wydenerwował. Obiecała mu posłuszeństwo, Runnerom pomoc. Dwa przeciwne bieguny magnesu i piegowaty, broczący krwią ochłap między ich pazurami - rozrywany żywcem na pół. Wrośnięty w przykurzoną, ozdobioną kleksami rozgniecionych pełzaczy, podłogę.
Wrócić narażając się na przypadkowy postrzał, przebijać przez front otwartej wojny. Po nocy, gdy ciemność skrywała kto jest wrogiem, kto przyjacielem… albo pić pieprzoną herbatę w bezpiecznej, jasnej i ciepłej kuchni… i pewnie jeszcze wypełniać powietrze kurtuazyjnymi gadkami, jakby na zewnątrz nie rozgrywało się piekło. Pleść ugrzecznione frazesy, gdy Alice nie miała siły, aby otworzyć ponownie usta. Cała nagromadzona energia uszła z niej, wypalając złość. Opuściła głowę i gapiąc się pod nogi wzruszyła trzęsącymi się ramionami. Para najemników mogła robić co chciała, kto im zabroni, ona? Bez broni, bez kondycji i tężyzny fizycznej? Nic nie mogła. Choćby uciec. Ucieczka odpadała, za całą argumentację wystarczył jeden podpunkt - dwumetrowy, łysy i nieprzytomny. Widok przysłoniła mgła, rozmywając kontury obuwia i słojów desek. Pić herbatę, gdy istniało spore prawdopodobieństwo, że cokolwiek weźmie do ust, zwymiotuje nim zdąży dobrze przełknąć?
- S...smacz...nego. - zmusiła się do powiedzenia czegokolwiek, choć bardziej przypominało to chrypiący, urywany szept, niż normalną mowę. gorąca kropla stoczyła się po piegowatym policzku, zaraz za nią popłynęły kolejne, skapując z brody na skórzaną kurtkę i podłogę. Kultura wymagała, by stosować ją niezależnie od sytuacji.


Sytuacja wydawała się sztuczna i wymuszona dla całej trójki gdy Boomer jakoś tak sztywnie parzyła tą kawę albo im wszystkim tak się wydawało. Też całą trójką się prawie nie odzywali do siebie.

- Jak chcesz możesz wrzucić tu tego lizaka. - odezwał się w końcu Nix gdy najemniczka postawiła przez Alice jej kubek, a drugi podała jemu.

- Nalazło się cholerstwa. - burknęła Pazur i tupnęła butem. Rozgniatany insekt chrupnął głośno, po chwili dobiła następnego. - To ja sprawdzę górę bo nigdy nie wiadomo nie? - powiedziała oznajmiając im raczej swoją decyzję i zabrawszy kubek i karabin zniknęła na schodach prowadzących na górę.

- Dobra. - odpowiedział jej krótko partner i chwilę jeszcze wpatrywał się w mrok schodów. - Słuchaj… - zaczął już zwracając się do lekarki, ale znów urwał wahając się co dalej powiedzieć. Sądząc z łagodnego tonu chyba chciał powiedzieć coś miłego bądź pocieszającego. Podszedł do niej i starł kciukiem strugę z policzka. - Pogadaj z Tonym jak się obudzi. Wiesz to Tony Rewers, prawda? Powiedział, że jak pojedziesz z nami i zrobisz swoje będziesz mogła wrócić. Więc jak tak powiedział, to na pewno dotrzyma słowa. Ale teraz nie możemy wrócić na Wyspę, przykro mi Alice. - powiedział stojąc nad nią z dość niewyraźną miną. Nie wyglądał na takiego, co się akurat w tej chwili czuje pewnie i wie co dalej robić. Poza tym, że nie mogą wrócić na Wyspę. - No i… czemu tak ci zależy, lubisz tam kogoś czy co? To… nie porwali cię? - zapytał w końcu po zauważalne chwili na zastanowienie.

Krzesło, stół, żar bijący z pieca i światło świec. Fragmenty otoczenia wyłapywała, reszta pozostawała nieważna gdzieś na granicy rejestracji zmysłów. Siedziała... na czymś miękkim. Sofa. Kubek, ten sam z którego piła kawę parę godzin temu. Kawa - parująca i gorąca. Jej aromat unoszący się w powietrzu i docierający przez nos prosto do mózgu… a raczej odpierany przez receptory węchu i dalej siecią neuronów przesyłany do ...
“nikomu niepotrzebne brednie” - proste stwierdzenie faktow. Powinna umieć walczyć, strzelać. robić przydatne rzeczy. Tego co znała i umiała już śwait nie potrzebował. Tak samo jak jej.
Słuchała najemnika, pochylając się nad zgiętymi kolanami i gapiąc martwo w kubek. Trzymała go i patrzyła, a potem słuchała. Wzdrygnęła się czując na twarzy dotyk dłoni, zamrugała. Ciepło, chropowata faktura opuszek palców kogoś nawykłego do fizycznej pracy: stwardniałych, sztywnych. Ponownie zostali sami, gdyż Boomer zabezpieczała teren. Ktoś musiał. Albo uciekała przed rozmowami. Względnie nie chciała tracić nerwów i zdrowia na problemy innych ludzi i “szopki” jak to zgrabnie określił Nix. Zresztą kogo to obchodziło…

Mężczyzna skończył mówić, zapanowała długa cisza, gdy lekarka trawiła nowe dane.
- Porwali...na początku, ale to dobrzy ludzie. Tylko trzeba im dać szansę. Tak, zależy mi na nich. Na Taylorze, tej dwójce którą widzieliście na drodze, Chris'ie, tym medyku. Tomie, drugim moim pomocniku. Na Guid... - zadrżała, zająknęła się i wziąwszy uspokajający, głęboki oddech, kontynuowała drewnianym tonem - Na... na Guido, bez którego bym w Detroit nie przetrwała. Chronił mnie, zapewnił bezpieczeństwo, dom… dał namiastkę rodziny. On i reszty chłopaków. Nigdy nie miałam normalnej rodziny. Bardzo zależy… ich nie obchodziło co umiem, ani skąd jestem… czy co potrafię. Traktowali jak człowieka, fair. Widzieli coś więcej niż suwenir do użycia i odstawienia na półkę gdy przestanie być potrzebny… dziwne, nie? Kto by się spodziewał. Marcus też taki był - odpowiedziała, zaciskając mocniej palce na kubku.
- Tony… sądzisz, że tego nie przewidział? Wiedział jak się skończy ta chryja, ostrzegał jeszcze po drodze. Myślisz, że czemu tak łatwo się zgodził na ten powrót? Wiedział że nie będzie do kogo… - kubek mimo mikrej siły lekarki zatrzeszczał, ciemny płyn w środku zafalował, kiedy piegowate dłonie ściskały naczynko coraz mocniej i mocniej - Polewanie terenu ołowiem… tak to szło, prawda? Czemu Boomer ciągle ucieka? - zapytała na koniec.

- Ona… ona jest… można na nią liczyć. Nie jest zbyt wygadana, dlatego tyle żuje. Ma pretekst by nie gadać jeśli nie chce… znaczy tak myślę… - młody Pazur skrzywił wargi i wzruszył ramionami znów patrząc na piętro nadal ciemnych, ale już cichych schodów. Z góry nie dobiegały żadne odgłosy świadczące, że ktoś tam jest. Najemniczka mogłaby równie dobrze walnąć tam w kimę, lub nawet i zwiać jakby jej tam w ogóle nie było. - Bywa trudna. Ciężko ją znieść, ale można na nią liczyć. Wiesz jak na szkoleniu albo na akcji. Jak możesz na kogoś liczyć to jest swój. Ufasz mu. Znasz go. Ale potrafi być wkurzająca. - rzekł uśmiechając się półgębkiem w stronę mrocznego otworu schodów.
- Szef ją znalazł i powiedział, że jest ok. I miał rację. Mnie też znalazł. Wszystkich nas znalazł. I miał rację. Często ma. Bardzo rzadko nie. Dlatego tak słucham jak coś mówi. On wiele rzeczy wie i na wielu się zna. - powiedział najemnik, w głosie wyraźnie zabrzmiała nutka szacunku dla powalonego na łóżku, nieprzytomnego olbrzyma w sąsiedniej poczekalni. Usiadł na łóżku obok lekarki i chwilę wślepiał się w zawartość własnego kubka.
- A ty kim jesteś? Kim dla ciebie jest szef, bo nie jest szefem tak jak dla nas co nie? To twój stary? - zapytał Nix dużo ostrożniejszym tonem patrząc w bok na siedzącą teraz obok niego dziewczynę. Gdy oboje siedzieli nadal był wyższy od niej, lecz teraz już tak ta różnica nie była tak drastyczna niż gdy oboje stali.

- Przykro mi, te informacje nie są przeznaczone do ogólnej wiadomości opinii publicznej - wpierw zadziałał odruch, wyuczony i wbity w czaszkę jak treść modlitwy. Wszak to przez kłapanie dziobem wiecznie ładowała się w kolejne afery, ciągnąć wielkoluda za sobą niczym uwieszona do szyi kotwica. Niektóre rzeczy lepiej było zachować dla siebie - mniejsze prawdopodobieństwo wystąpienia efektów negatywnych w postaci niewoli, tortur, kolejnych zgonów… ale nie rozmawiała z wrogiem, tylko z Nixonem. Nix’em. Zaufanym człowiekiem Tony’ego - fakt ten musiał coś znaczyć. Zostali we trójkę… poprawka - we dwójkę, jako że Boomer pilnowała piętra, a dowódca wciaż nie odzyskał przytomności.
Został przy niej, a nie musiał. Nic nie musiał.

Powolnym, sztywnym ruchem przekręciła kark, przenosząc uwagę z kubka na twarz najemnika. Ruda głowa przekrzywiła się lekko w bok, gdy Savage łapała perspektywę. Pytał w konkretnym celu, symulował przesłuchanie? A może najzwyczajniej w świecie próbował być… miły? Odwracał uwagę, zagadywał, mimo że raczej nie specjalizował się w sztuce prowadzenia pokojowych, terapeutycznych konwersacji z osobami w stanie silnego wzburzenia? Starał się pomóc. Obcy facet, któremu od pierwszego spotkania raczej nie zapadła w pamięć pozytywnie: przez nią pośrednio stracił karabin, ciągle gadała, stawiała bierny opór w drodze przez las, jeszcze więcej gadała, naraziła na nieprzyjemności w obozie Nowojorczyków… gadaniem. Zamiast wziąć jasno stronę Pazurów podczas konfliktu na drodze - gadała… i to z wyraźną sympatią do gangerów. Gadała też na łodzi, a przecież pozostała dwójka miała uszy, więc nasłuchali się rewelacji ciężko zrozumiałych, zawiłych. Wyrzucanych w nerwach nad osuwającym się ciałem wielkoluda. Powiedziała do niego per “tato”, wtedy jakoś nie zwracała uwagi na podobne detale.
- To był... wyjątkowy przejaw impertynencji, wybacz Nix. Po prostu… nie jestem nikim istotn… nie wiem czy… powinnam. Powinnam, prawda? Należy się wam słowo wyjaśnienia. Tylko zazwyczaj robi się wtedy… różnie bywało - wróciła głową i spojrzeniem do parującego, pełnego kawy kubka. Gardło drapało nieprzyjemnie, zdarte niedawnymi wrzaskami. Dziewczyna odkaszlnęła, picie jednak sobie darowała. - Bardzo różnie, dlatego wolę unikać tematów prywatnych.

Tony to Tony i był dla niej… Tony’m lub szefem, a ona miała na imię Alice i ponoć zajmowała się leczeniem - proste, mało skomplikowane. Bezkonfliktowe stwierdzenia. Savage sama w sobie wystarczająco intensywnie generowała kłopoty, daleko nie sięgając - parę minut wcześniej przed domem. Skąd niby Nixon miał wiedzieć co się dzieje w głowie przesyłki, skoro jej nie znał? Ani ona nie znała jego. Nie wiedzieli o sobie nic, poza tym co dało się zauważyć, lub co powiedział łysol, a ten uwielbiał dawkować informacje, ograniczając się do danych niezbędnych, bez wchodzenia w rozpraszające uwagę szczegóły. Skoro mieli sobie zaufać, wypadało przestać się odgradzać, opuścić gardę… samemu wysilić na zaufanie.
- Mnie też znalazł. Na Pustkowiach, ranną. Opatrzył, zabrał do domu… pomógł pochować mamę i resztę obsady... Hope. Nikt wtedy nie przeżył, więc zabrał ze sobą. On i Rich… nie wiedzieli co ze mną zrobić - przyznała, odstawiając kubek na podłogę. Przekręciła się frontem do rozmówcy, unosząc wzrok aby móc spojrzeć mu w oczy. Nie zastrzeli jej, potrzebował żywą dostarczyć do celu aby zdobyć awans… lecz co dalej zrobi z informacjami zależało tylko od niego. Zaufanie… nawet Runnerzy niewiele o niej wiedzieli,a ich poznała lepiej. I dłużej. Trudno, skoro zaczęło się i powiedziało “a”, wypadało powiedzieć i “b” - Dwa lata temu byłam kompletnie nieprzystosowana do życia po wybuchu bomb. Brakowało mi wiedzy jak wygląda system administracyjny, poziom życia, więzi społecznych… degradacji środowiska, norm zasad. Ciężko szło pojęcie prostej zasady - rządzi teraz prawo silniejszego, tego kto ma broń, dyplomacja i humanitaryzm odeszły do lamusa… wykształcenie ogólne zostawię bez komentarza. Ludzkość skupiła się na przetrwaniu… okrucieństwo, terror, śmierć, zgliszcza i stosy trupów. Zabijanie bez cienia wyrzutów sumienia, dla rozrywki… masowe. Z błachych, głupich powodów. A przecież jako ludzie winniśmy się szanować. nie wolno krzywdzić drugiego człowieka, ani żadnej istoty żywej… i to dla zabawy, albo zysku. tak nie wolno… nie godzi się. Ale człowieczeństwo w szerszych terenach Ruin i Pustkowi to niewygodny przeżytek. Do tego sznury pordzewiałych wraków wzdłuż martwych autostrad, opustoszałe miasta, popromienne choroby, linczowanie i łowy na czarownice przez mutacje… konfrontację z rzeczywistością przeżyłam we względnej poczytalności tylko dzięki Tony’emu. Trzymał mnie przy sobie, nie zabierał do pracy abym nie musiała patrzeć na wiecej wojny niż to konieczne. Wyciągał z tarapatów… w te wpadam cyklicznie. Spójrz - do Detroit puścił mnie samą… pierwszy raz bez opieki i jak się skończyło? Rich żartował, że zamiast torby medycznej powinnam mieć w zestawie łańcuch z kajdankami i stary silnik, taki zardzewiały i ciężki, coby przykucie gdzieś w piwnicy nie stanowiło trudnego logistycznie wyzwania... bo przecież go nie przeniosę - na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu i żywszych kolorów - Tłumaczył co tylko mógł, próbował przystosować do realiów: nowych, obcych i niezrozumiałych. O teraźniejszym świecie wiem tyle, ile mi mówił… i ile sama się dowiedziałam. Dlatego tyle pytam, o rzeczy oczywiste. Aktualizuję dane. Za to na temat dawnego świata trzymam w głowie całkiem sporo - historia, medycyna, chemia, fizyka, prawo czy literatura. Bliżej mi do tego co było, niż co jest - wzruszyła ramionami i zaraz powtórzyła gest. - Nie jest moim biologicznym ojcem, ale tak jakoś… to dobre określenie, tak mi się wydaje. A kim jestem? - tu się zawahała, by prychnąć i zrezygnowanym tonem dorzucić parę haseł - Okaże się w domu… medyk, naukowiec, chemik, kosmita, chodzący problem bez żadnej przydatnej umiejętności. Alice, lat siedemnaście. Wzrost 151 centymetrów, waga: czterdzieści jeden kilogramów. Za dużo gadam, palę i okazjonalnie zażywam środki psychoaktywne. Mam lęk wysokości, boję się ciasnych pomieszczeń i… jeśli coś cię trapi, pytaj. Niczym mnie nie urazisz, spokojnie. Dobrze wiedzieć z kim się podróżuje… czy można na niego liczyć - zakończyła posyłając lewy kącik ust ku górze.

Nix niemo żachnął się gdy usłyszał pierwszą, niezbyt przychylną ani miłą odpowiedź. Zupełnie jakby Alice dała powód wahaniom i ostrożności jakie okazywał podczas swoich paru, prostych pytań. Dopiero gdy lekarka przeprosiła i zaczęła wyjaśniać pokiwał czy pokręcił głową jakby miało znaczyć, że rozumie. A potem zamilkł i prawie się nie ruszał gdy słuchał jej skróconej opowieści życia. Uśmiechnął się lekko gdy usłyszał historyjkę o łańcuchach i silniku. Chyba mu się spodobał ten dowcip. Na koniec też milczał chwilę, na twarzy gościł wyraz zastanowienia. Jakby główkował co teraz z tym zrobić albo jakie pytanie zadać. Czy co odpowiedzieć.
- Aha. - kiwnął w kocu głową chyba orientując się, że wypada jakoś potwierdzić, iż się w ogóle słuchało rozmówcy. Milczenie przerwało im ciche skrzypienie z góry. Widać Boomer zmieniała pokój czy coś tam takiego. - Czemu mówisz, że aktualizujesz dane? To brzmi jak jakiś robot lub komputer. Dziwnie. Podejrzanie. A wiesz, w sumie nie wiesz nigdy z kim tak naprawdę gadasz na Pustkowiach czy w następnej wiosce, no nie? - najemnik ni to zwrócił jej uwagę ni to spytał, jakby ruch na piętrze jakoś natchnął go do kontynuowania rozmowy.
- Noo iii… czyli szef to w sumie tak jakby twój przybrany stary? - zapytał patrząc na nią, sprawdzając czy poprawnie zrozumiał - I wcześniej, żyłaś w tym bunkrze w Hope, to twój dom? No… dawno tam byłaś? Bo wiesz, no sorry ale nie napalaj się. Nie wygląda teraz za dobrze. Wiesz te wybuchy i w ogóle… - pokręcił głową jakby chciał ją ostrzec przed tym co ją i ich czeka. W końcu właściwie dopiero co stamtąd wrócili i mieli całkiem świeże info. Mówił jak ktoś nie do końca pewny, co właściwie wie o danej sytuacji rozmówca.

Dziewczyna zamrugała wyraźnie zakłopotana i zdziwiona.
- Podejrzane? Aktualizacja danych jest przecież zwrotem odnoszącym się nie tylko do urządzeń elektronicznych, ma też szersze zastosowanie. Weźmy jako przykład "epizod Detroit": mogę podać ci jego przedwojenną wielkość, opisać ze wszystkimi najważniejszymi instytucjami i budynkami, przypisać je do nazw ulic. Podać dawną populację, hrabstwo, albo w którym roku zyskało prawa miejskie. Opisać infrastrukturę, dzielnice, wypunktować historię miasta… ale jadąc tam nie wiedziałam na dobrą sprawę nic. Zostało jedno wyjście: zbierałam informacje na bieżąco i je przetwarzałam… zapamiętywałam i starałam wykorzystać. Zastępowałam stare, zbędne fakty tymi nowymi, świeższymi. Chłopaki wpierw robili wielkie oczy, potem tłumaczyli kim jet Schultz, co to jest Liga Wyścigów. Te przydatne dane. Hm, wiesz… maniery, sposób wysławiania, podejście do życia, hierarchia wartości, poziom wykształcenia w stosunku do wieku… jeszcze parę podejrzanych punktów by się znalazło. - westchnęła i objąwszy się ramionami, podjęła wątek z drugiej strony - Wychowałam się wśród naukowców, lekarzy z dyplomami. Prócz mnie w Hope nie było innych dzieci. Zamiast się bawić, siedziałam nad ksiazkami lub w laboratorium. Rozmawiając z kimkolwiek poruszaliśmy wątki tożsame, używając w życiu codziennym terminologii z zakresu danej gałęzi nauki, zależnie od tematu i sytuacji… aktualizacja to jeszcze pikuś. Gorzej brzmi korelacja, lub synteza. Ogólnie słownictwo też mam przedpotopowe. Czasem ciężko przychodzi zrozumienie o czym gadam, staram się nad tym pracować . Fakt, na Pustkowiach nigdy nie wiadomo kogo się spotka, nie zwalnia to jednak od zachowania uprzejmości. Dobrym słowem też sporo idzie zdziałać, nie tylko ołowiem... a Hope? Mówiłam prawdę, Nix. Nie chcę tam wracać, przypominać sobie… szczerze, bez “tajne przez poufne”: ile powiedział wam Tony, wspominał dlaczego zawalił wejście? Dużo jest tam jeszcze… ciał? Tych świeżych, sprzed pół roku. Wtedy byliśmy tam po raz ostatni - zgrzytnęła zębami, zatrzęsła się i zamilkła na dłuższy moment. Naraz pomyślała o łysym najemniku i uśmiech przeciął wymizerowaną twarz, zdejmując z barków parę trosk.
- Tak, przybrany ojciec, najlepszy przyjaciel. Jedyny który we mnie nie wątpi, ani nie zostawił choć masy trosk mu przysporzyłam. I proszę, nie używaj zwrotu “stary”... jest mało przyjemny i jakoś tak nie pasuje. A jak z tobą? Kim ty jesteś, Nix?

- Wszyscy tak mówią o swoich starych, więc chyba wszystkim pasuje. - najemnik uśmiechnął się lekko i równie lekko wzruszył ramionami w trochę prowokującym zestawie. - No a co do tego mówienia: te syntezy i analizy czy co tam… - spoważniał i gdy powtarzał niektóre użyte przez rozmówczynię terminy wykonał nie do końca skoordynowany gest dłonią będący zwyczajowym odpowiednikiem niejasnej sytuacji czy terminu.
- Gadasz jak robot albo komputer. Jak ktoś od niego. - przesunął się też bokiem tak, że teraz jedną nogę miał podwiniętą na sofie, a druga została mu na podłodze. Przy wskazywaniu “niego” wykonał gest ręką w stronę poczekalni albo może dalej, ku ulicy. - Znaczy od tych robotów. - doprecyzował gdy chyba zorientował się, że nie jest jasne o kogo może mu chodzić. W końcu w poczekalni wciąż leżał bezwładny szef Pazurów. - Tam u nich działają nie tylko same roboty. Właściwie nie wiadomo do końca co one tam mają, ale ludzie się boją tego,a jak się boją to potrafią wieszać za różne rzeczy. Na przykład za takie gadki. - wskazał brodą rudowłosą dziewczynę siedzącą teraz naprzeciw niego. Nastała chwila ciszy gdy oboje milczeli. Z góry znów rozległy się ciche skrzypnięcia podłogi udowadniając, że drugi Pazur nie pospał się na warcie.
- A z tym bunkrem to nie wiedzieliśmy za dużo. Szef przekazał nam dane operacyjne potrzebne do przygotowania nas co tam może być i jakich zagrożeń się spodziewać i właściwie niewiele więcej. Miała być nasza pierwsza, wspólna misja. Tak by się zgrać jako zespół i w ogóle… No ale nie wszystko poszło tak gładko. - skrzywił się i spojrzał gdzieś w bok na podłogę. Akurat zawędrował gdzieś w pobliże jakiś insekt więc rozdeptał go butem aż ten zatrzeszczał plastikiem. Gdy cofnął but została plama rozgniecionego czegoś. Nix chwilę obserwował agonię zmutowanego robala ale cały ruch wyglądał dziwnie jak próba odepchnięcia gdziekolwiek złości oraz niechęci. Rozgniecenie wielonoga było dobrą do tego wymówką. - No ale jakoś poszło no i szef był chyba zadowolony, bo pojechaliśmy szukać ciebie. - dodał wzruszając brwiami i wracając spojrzeniem na rozmówczynię.
- A ja… ja tam jestem takim tam zwykłym chłopakiem. - rozłożył ramiona jakby zaczynając opowiadać jakiś kawał czy dowcip. Uśmiechnął się przy tym choć nie był to wesoły uśmiech. - Z Dust. Właściwie to z New Dust bo stare się zjarało czy co tam. Starzy nam tak mówili. Uciekli z tego starego Dust i się osiedlili a jak się osiedlili to nazwali je o dziwo też Dust. W życiu nie byłem w starym więc nie mam nawet pojęcia gdzie to było. Właściwie poza starymi to nikt z nas, młodych nie był. Zresztą pewnie nie wiesz gdzie to jest ani stare ani nowe, co? - uśmiechnął się znowu i spytał choć coś chyba nie było to jedno z tych pytań na które należy odpowiadać. - Tennessee. To było w Tennessee. Choć nie wiem które, czy którekolwiek było stamtąd. Zawsze mówię, że jestem z Tennessee. Zwykłym chłopakiem z Tennessee. - uśmiechnął się na koniec chyba kończąc puentę tego swojego prywatnego dowcipu o swoim pochodzeniu. Jego styl wypowiedzi i dobór słownictwa mówił Savage, że chyba jakoś specjalnie nie przepada za miejscem swojego pochodzenia. Albo czymś co jest z tym związane.

- Stary, starzy… interesujące. Wszyscy tak mówią i nikt nie ma pretensji? Brak przeciwwskazań, negatywnego wydźwięku? Znaczy zwrot nie przejawia już cech jawnego braku szacunku, przeniknął do mowy potocznej. Teraz to stwierdzenie uważane za coś normalnego… poprawnego. I jeszcze pasuje do każdego - niewielka lekarka myślała na głos, powtarzając powoli część wypowiedzi najemnika i dodając prywatne wnioski. Uaktywniła się przy tym trochę, w zielonych oczach zatliła się iskierka życia. Przestały się też szklić - Skoro tak, kiedy tylko Tony się obudzi, przywitam go tym “starym”, na pewno się ucieszy! Ciągle powtarza, że powinnam się asymilować z nowym otoczeniem. Dziękuję Nix, bardzo mi pomogłeś. Wreszcie zacznę się wypowiadać jak trzeba. Metoda małych kroczków… od czegoś trzeba zacząć, mam rację? - zaakcentowała pytanie uniesieniem lewej brwi.

Przypatrywała się z uprzejmą uwagą jak zmienia pozycję na wygodniejszą. Jednak to co mówił do komfortowych nie należało, przynajmniej dla Alice.
- Gdybym była tworem Molocha, jego maszyny by mnie porwały, tylko wysłały impuls i sama bym do niego wróciła. Jak ET, prosto do domu. Spotkałam je, nie wspominam tego dobrze. Posłuchaj… na co dzień trzymam dystans, nie dało się pewnie nie zauważyć. Runnerzy też nie wiedzieli o detalach… a dziwne “nawijki”? Coś brzęczałam po kosmicznemu, bo mogłam sobie na to pozwolić. Nawet nie wiedzieli o czym się produkuję - westchnęła unosząc powoli dłoń i nakrywając nią dłoń rozmówcy. Pochyliła się do przodu i zacisnęła palce wokół ciepłej skóry, aby zdobyć jego pełną uwagę. Odgłos przełykanej śliny wydawał się w jej uszach wyjątkowo głośny. Już wolała gdy nazywano ją zdradliwą, kłamliwą suką, a nie robotem.
- Bądź spokojny, że po wysadzeniu z auta stanę na środku przypadkowego miasta i zacznę wykładać o reakcjach elementarnych. Rozmawiam z tobą, nie z wściekłym tłumem… nie zrobisz mi krzywdy, nie zabierzesz od Tony’ego, nie zamkniesz. Słyszałam całkiem sporą ilość epitetów pod swoim adresem… i to nie strachu tłumu z widłami się obawiam. Opcja naraża na niebezpieczeństwo, uszczerbki na zdrowiu oraz śmierć tylko mnie. Akceptowalne straty. Trzeba uważać na to się mówi, robi. Co pokazuje zaufanym osobom, a co obcym - znam tę zasadę. W każdym tłumie zawsze znajdują się jednostki wykazujące wyższy od przeciętnego iloraz inteligencji: bystre, piekielnie ambitne, obrotne. Niebezpieczne, bo potrafią patrzeć uważnie, przenikając przez maski jakie nakładamy. Omijają grę pozorów. Wyczuwają blef, półprawdy. Drążą jeśli maja choć cień podejrzeń, że rozmówca nie do końca jest z nimi szczery, by potem wykorzystać ile się da, bez cienia litości czy zmiłowania. Nad czymkolwiek. I kimkolwiek. - opuściła głowę, a kurtyna rudych włosów opadła po bokach jej twarzy.
- Był ktoś taki, ostatnim razem gdy zniknęłam Tony’emu z radaru. Człowiek oczytany, pasjonat historii drugiej Wojny Światowej… długo rozmawialiśmy, wypytywał wpierw o nic nieznaczące drobnostki, kierował rozmowę ku tematom związanym z medycyną, leczeniem… potem bronią masowego rażenia: sarin, fosgen, bromocyjan, arsenowodór, chlorocyjan, fenylodichloroarsyna, iperyt siarkowy, chlorosiarczan etylu, tabun, soman, cyklosarin, VX, czynnik pomarańczowy, mieszanka fioletowa. Wszystkie są toksycznymi związkami, o właściwościach fizycznych i chemicznych umożliwiających militarne zastosowanie. Ich charakterystyczną cechą jest śmiertelne bądź szkodliwe działanie na organizmy żywe - ludzi, rośliny i zwierzęta. Same w sobie są bronią chemiczną lub jej podstawowymi składnikami, zaś celem ich użycia jest skażenie atmosfery, terenu, obiektów przemysłowych, pojazdów, infrastruktury wojskowej lub upraw czy zbiorników wodnych. Poza tym to co leczy, może też zabijać. W zależności od użytych czynników wywołujemy zaburzenia poszczególnych procesów biochemicznych: porażenie układu nerwowego… paraliż, krwotok wewnętrzny, upośledzenie pracy pęcherzyków płucnych i w efekcie uduszenie, halucynacje, zawroty głowy. Poparzenia zewnętrznych powłok... skóry, głębsze poparzenia układu oddechowego, bądź poparzenia niszczące tkankę aż do kości. Podrażnienie śluzówek, trwałe lub czasowe uszkodzenie delikatnej struktury jaką jest gałka oczna. Utratę przytomności, śpiączkę. Uniemożliwiamy organizmom żywym przekazywanie impulsów w przywspółczulnym układzie nerwowym i wszystko kontrolujemy od początkowej fazy testów po rozpylenie. Możliwości jest cała masa… - zrobiła krótką przerwę potrzebną aby podwinąć nogi i usiać po turecku.

- Ostatni raz w Hope nie znalazłam się w własnej woli. Byłam głupia i naiwna, zaufałam nie temu człowiekowi co potrzeba. Komuś, kto gdzieś w Ruinach dorwał książkę o II wojnie światowej i technikach eksterminacji ludzi. Znasz środek o nazwie Cyklon B? Receptura jest banalnie prosta: granulowana ziemia okrzemkowa nasycona cyjanowodorem, która uwalniała cyjanowodór po wyjęciu ze szczelnych pojemników. Podczas wojny, w ramach Operacji Reinhardt ofiary zaganiano do specjalnych komór gazowych i tam dokonywano masowych egzekucji. Zabitych w ten sposób liczono podobno w setkach tysięcy. Ja... nie wyczułam w porę jego intencji. Naiwna idiotka, a on to wykorzystał. Zabrał do domu, kazał pracować nie zostawiając miejsca na sprzeciw. Razem ze mną zgarnął paru cywili, pacjentów którymi się opiekowałam. Zabezpieczenie, żebym mu “nie uciekła”. Póki żyłam i współpracowałam bez inwencji własnej typu próby ucieczki, usypianie strażników… pozwalał i im żyć. Za niesubordynację torturował ich po kolei, sztuka po sztuce i kazał na to patrzeć. Katował, topił, dusił, obdzierał żywcem ze skóry albo łamał kość po kości. Za odwrócenie wzroku, zamknięcie oczu… brał następnego. Szybko nauczyłam się, że nie wolno tego robić. “Zawiodłaś mnie, Alice” - Zmieniła głos na niższy, modulując go na podobieństwo czegoś, co siedziało w rudej głowie - “Patrz do czego mnie zmusiłaś, słyszysz jak krzyczy? To dla ciebie. Przez ciebie tu są. To twoja wina że cierpi, gdybyś słuchała nikomu nie stałaby się krzywda. Mówię niewyraźnie, a może masz problemy ze słuchem? Jeśli tak trzeba je wyleczyć. Głucha będziesz mniej przydatna. Och, spójrz! Patrz Alice, czy to kość? Jak się nazywa? Nie wstydź się, przecież wiesz… powiedz. Mów, Alice. Ma jeszcze drugą nogę. I ręce… chcesz mu pomóc? Nigdy więcej nie kwestionuj rozkazów. Podejdź, stąd jest lepszy widok. Podejdź i patrz. To rozkaz. ” - zamilkła i kiwając się w przód i w tył, milczała długo.

Na tyle długo, by któryś z bezczelnych robaków wspiął się po jej bucie, nogawce spodni i przeszedł na skórzaną kurtkę, dochodząc aż do barku, a wcale się z tym nie spieszył.
- Tony i jego ludzie znaleźli mnie po trzech miesiącach. Systemy bezpieczeństwa bunkra działały na ich niekorzyść, przeciwnik zdążył się przygotować i zabezpieczyć. Zrobiło się... krwawo. Po wszystkim wysadzili wejście i nigdy więcej mieliśmy tam nie wracać. Ale wrócili. Wróciliście. Wracamy tam, w te przeklęte tunele - ostatnie wydarzenia skróciła do minimum, bo wspominanie tego co stało się z Richem nie dałoby rady przejść dziewczynie przez gardło. Odkaszlnęła, aby zakończyć czymś mniej dobijającym. - Reasumując: nadal wierzę i szanuję ludzi, ale zaufanie… z tym jest gorzej. Nie ufam, nie gadam, trzymam się z boku i nie wychylam z niczym kompromitującym - prosta zasada bezpieczeństwa. A Tennessee… na północy graniczy z Kentucky i Wirginią, na wschodzie z Karoliną Północną, na południu z Georgią, Alabamą, Missisipi, a na zachodzie z Arkansas i Missouri. Dlaczego “zwykły chłopak” z Tennessee opuścił dom i postanowił zostać Pazurem… jeśli wolno mi spytać. Nie chcę wykazywać braku taktu, lub abyś uznał mnie za wścibską. Swoją drogą sposób w jaki rozbroiłeś Nowojorczyków… robi wrażenie. Niczym ninja, albo Chuck Norris. Umiesz kopać z półobrotu? - uniosła głowę na tyle, by móc spojrzeć na niego jednym okiem zza włosów.


- Z tą nawijką to wiesz… ja tam ci wierzę skoro szef ci wierzy no i w ogóle tak widziałem trochę i słyszałem… jednak jak trafisz na jakichś rozjuszonych czy co no to tak gadka jak teraz raczej chyba niezbyt ci pomoże. - Nix wzruszył ramionami nawiązując do tłumaczeń i wywodów Alice o społeczeństwach i systemach porozumiewania się między nimi. Ona wiedziała swoje, on widocznie wiedział swoje. Chyba wolał się trzymać tej części jej wypowiedzi, że nie będzie się wyrywać do przodu z tą “kosmiczną nawijką” by nie prowokować problemów, niż tej... że da radę to przetłumaczyć w razie potrzeby czy coś podobnego.

Gdy mówiła o swoich przeżyciach związanych z Hope, ich szefem, swoją niewolą zasępił się i chyba mimowolnie pokiwał głową. Nie odzywał się dobrą chwilę choć nie wyglądał na specjalnie zszokowanego.
- Niezbyt dobrze trafiłaś. Dobrze, że szef cię wyciągnął. No niestety trafiają się takie typy i jak się trafią to ja czy szef możemy próbować wyrwać takiego chwasta, no ty to lepiej bądź ostrożna i trzymaj się z daleka. - powiedział czymś pośrednim między wyrazami współczucia a dobrej rady na przyszłość. Chyba uznawał, że żyli w takim świecie a nie innym i takich jak spotkała Alice i ich szef no trafiali się. Na tyle często, że jak z anomalią pogodową. Każdy był zaskoczony, wściekły, rozgoryczony czy spanikowany w zależności od detali i sytuacji tym, że trafiło właśnie na niego ale nie tym, że istnieje w ogóle ani, że gdzieś tam się przytrafia.
- Nie wiem z czym sąsiaduje. Starzy i sąsiedzi tak mówili, że Tennessee no to ja też tak mówię. Nie wiem czy to było w ogóle Tennessee, więc nie wiem co niby miało być wokół. Wiem, że było między Federatami a Rzeką. - Nix wzruszył ramionami trochę nerwowo jak chyba każdy facet niechętnie przyznając się kobiecie do swojej niewiedzy w jakimś temacie. - A no tak ich zaskoczyłem, to mi się udało. Szef mnie nauczył, nas wszystkich. No i było mi łatwiej, bo się nie spodziewali. Ja właściwie też nie, no ale już wcześniej mi się wydawało, że Boomer coś długo nie wraca, no a potem jak zaczęli gadać co i jak i domyśliłem się jak było to szlag mnie trafił. Bo wiesz, z naszej grupy właściwie zostaliśmy tylko ja i Boomer. Więc wiesz, bałem się przez chwilę, że zostanę sam. - zwierzył się najemnik ze swoich wcześniejszych nieco motywów i poczynań.
- Chuck Norris… tak, słyszałem wiele kawałów. Kojarzę jak wygląda, widziałem w gazetach a raz nawet plakat w jakimś domu. No ale chyba nie… Znaczy nie aż tak… jak ktoś kopie jak Chuck Norris to taki kawał, tak? - spytał nieco niepewnie i trochę mrużąc oczy licząc chyba, że Alice wyjaśni wreszcie detal z dawnych czasów.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 18-09-2016, 04:27   #363
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Zatrzęsła się raz i drugi, a spomiędzy kłaków dobiegło parsknięcie. Miała wrażenie, jakby właśnie wylała z siebie wiadro czarnego, śliskiego szlamu. Oddychało się jej nawet łatwiej, a z pewnością lżej.
- Trafię na rozjuszonych… albo agresywnych. A istnieją jacyś inni? Czy są jak smoki… lub dziewice: legendy krążą, a namacalnych dowodów brak? Gdyby się zakręcić za paroma drobiazgami, dałabym radę odrobinę uzupełnić wam wyposażenie. Świece dymne albo granaty błyskowe da się zmajstrować domowymi sposobami z łatwo dostępnych materiałów, nie potrzeba do tego laboratorium. Bazookę na ziemniaki też - uśmiechnęła się blado i niepewnie, ale bez dwóch zdań był to uśmiech. - Chuck Norris był pół krwi Indianinem: mistrzem karate, żołnierzem i aktorem. Po ukończeniu edukacji wstąpił do wojska i na trzy lata został wysłany do Korei, gdzie właśnie toczyła się wojna. Tam po raz pierwszy zetknął się ze wschodnimi sztukami walki i rozpoczął szkolenie w judo i właśnie karate. Okazał się pojętnym uczniem i w bardzo szybkim czasie stał się posiadaczem czarnego pasa… czyli… chyba nie ma wyższego stopnia wtajemniczenia, czy mierzenia umiejętności. Wybacz, nie znam się na tym, nie moja… piaskownica - skrzywiła się przepraszająco. - W każdym razie był dobry, bardzo dobry. Po powrocie do Stanów porzucił wojsko i otworzył sieć szkół, w której uczył tego co sam umiał. W 1968 roku po raz pierwszy zdobył tytuł Mistrza Karate wagi średniej i dzierżył go nieprzerwanie przez siedem kolejnych lat. Za namową jednego ze swoich uczniów, zdecydował się na rozpoczęcie kariery filmowej, w tamtych czasach mówiono że jako jedyny jest wytrenowany w stopniu dorównującym Azjatom. Zagrał u boku samego Bruce'a Lee w filmie "Powrót smoka". Jest ikoną kina akcji - twardziel umiejący zabić gołą ręką, nieustraszony, nieugięty, honorowy, niezwyciężony! “Strażnik Teksasu” - taki tytuł nosił serial w którym grał! - klasnęła w ręce, przypominając sobie skąd w dużej mierze owego “Chuck’a” kojarzy - Bronił biednych i uciśnionych, kopał tyłki wszelkim oprychom, bandziorom i złym, okrutnym ludziom. Zaprowadzał porządek i ład - stał na ich straży. Mało mówił, strzelał, skakał ze spadochronem z samolotu, przekradał sie przez dżunglę, zastawiał pułapki, kopał ludzi po głowach i zawsze wygrywał! - lekarka wzniosła się na szczyty entuzjazmu, żywo przy tym gestykulując - Kopać jak Chuck Norris to znaczy kopać celnie, silnie… dobrze się bić, bo on naprawdę technicznie potrafił niesamowicie wywijać w walce. Próbowałam kiedyś powtórzyć ten jego firmowy kop z półobrotu i… cóż. Raz że tak wysoko nogi nie zadrę, bo nie jestem aż tak rozciągnięta, a dwa… gdy zbiłam większość zastawy, przewróciłam stół i zwichnęłam kostkę, postanowiłam zostawić podobne numery profesjonalistom. - przytaknęła aż rude kłaki zafurkotały w powietrzu.
- A te dowcipy… we wszystkich filmach, serialach był tak twardy, że uczył kamienie jak nie wymiękać. Super maczo, sto... tfu! Tysiąc procent prawdziwego mężczyzny, dający radę pokonać nawet niepokonane trudności. Jeden człowiek przeciwko armii i ich rozwalał! Sam ich okrążał, jednoosobowo, taki był zdolny! Widzisz, tylko Chuck Norris potrafi kopać jak Chuck Norris - to jest dowcip. - parsknęła przez nos, szturchając najemnika łokciem w bok i dodała całkowicie poważnie - Ale ja z ciebie nie żartowałam. To była pochwała, wyraz podziwu. Rozbroiłeś trzech ludzi szybciej, niż dałam radę się odezwać, a sam widzisz jak to jest - uniosła rękę machając palcami w okolicy własnych ust. Fakt, czasem przypominała w tym karabin maszynowy, zwłaszcza na speedzie - Serio robi wrażenie, bardzo profesjonalnie wyglądało. Idzie się przestraszyć, wzbudza respekt. Tak jakby się oglądało film akcji… stąd skojarzenia z Norrisem, bo zawsze mi się wydawało że w przypadku walki jest … no najlepszy. Prócz Bruce’a Lee, ale to ten… inna historia. Stąd pomyślałam, że pewnie dałbyś radę kopnąć kogoś z półobrotu… i takie tam. Nieźle się ruszasz - zakończyła kulawo, robiąc się czerwona na policzkach. Poniewczasie przypomniała sobie o zasadzie mylenia flirtu z uprzejmością, trudno.

Wyprostowała plecy do pozycji prawie pionowej i podparłszy się rękoma o sofę, obróciła się frontem do Pazura, cały czas nie spuszczając nóg na podłogę. Zamiast tego podciągnęła kolana pod brodę i oplotła je ramionami, zmieniając się w kulopodobny twór, skoncentrowany całkowicie na tym co widzi w najbliższej okolicy. Rozmówca, kanapa, trzaskający w piecu ogień, świece na szafkach i stole. Reszta nie miała znaczenia… nie teraz, nie w tej chwili. Spokój… wdech, dwie sekundy przerwy i wydech. Proste rozwiązania zwykle okazywały się najlepsze.
- Jak Tony cię znalazł? Między Federatami, a Rzeką… chodzi o Missisipi, tak? Obok Federacji… słyszałam że ludzie stamtąd są dość… specyficzni. - teraz to ona gapiła się niepewnie, nie do końca ogarniając gdzie na dobrą sprawę zaczyna się i kończy ta cała Federacja. Zrobiła wielkie oczy i proszącą o oświecenie minę. Do tej pory to ona się produkowała… wystarczyło tego dobrego. Chciała posłuchać Nixa, wiedzieć komu właśnie opowiadała o czymś, czego nie wiedział nikt prócz jej opiekuna. Ufał jej, bo Tony to robił. Ona też musiała. Tak samo jak Boomer. Jednak poza rozkazami dobrze było kogoś po prostu lubić, a Pazur wydawał się w porządku. Duchy miały rację.

Najemnik siedział zasłuchany w opowieść o legendarnym już za życia gwiazdorze sztuk walki i filmów akcji. Widział pewnie co nieco o nim jak i mało kto chyba by nie wiedział ale jednak skrócone kompendium wiedzy o tym człowieku chyba zrobiło na nim wrażenie. Nie było właściwie wiadomo, czy ono samo czy to, że bordowowłosa rozmówczyni w czarnym habicie aż tyle mogła o nim wiedzieć.
- Znaczy ja słyszałem, że on naprawdę znał sztuki walki, a nie tylko tak na filmach. - powiedział po chwili chyba niepewny, czy w ogóle ma co poruszać jeszcze ten temat przy takiej różnicy jego znawstwa między nimi.

- Dzięki. To no… udało mi się. - Pazur nie chciał tego jakoś specjalnie okazać, ale jednak chyba pochwała jego umiejętności sprawiła mu przyjemność. - To było ryzykowne. Tak trzech na raz. Wystarczyło, że raz by mi się nie udało albo jeden z nich był jakiś czujniejszy i pewnie to ja bym leżał na podłodze. No ale zaskoczyłem ich. Tak jakoś wyszło. Więc naprawdę mi się udało bardziej niż to wyglądało. - najemnik odezwał się po chwili choć teraz mówił z lekko przymglonym wzrokiem, jakby znów mu stała przed oczami scenka niedawnej krótkiej i zaskakującej walki jaką stoczył z nowojorskimi żołnierzami. Prawdopodobnie był zdania, że powiedzenie o mieniu więcej szczęścia niż rozumu jest tu wyjątkowo na miejscu.
- A tak, Rzeka to Mississippi. Jak nie ma żadnej w pobliżu a mowa o rzece to raczej o niej. - wyjaśnił drobny detal ze świata w jakim przyszło im żyć. - Fedzie. No oni są… nie wiem. Jacyś tacy… - zamachał trochę dłońmi jakby coś w nich obracał i szukał w głowie odpowiednich wyrażeń. Niezbyt znalazł bo dodał zwyczajnie. - Nie są tacy fajni jak mogłoby się zdawać. Nie przepadam za nimi. - wykrzywił nieco wargi w niezbyt przyjaznym grymasie.
- Jak szef mnie znalazł... właściwie to sam się zgłosiłem. Po tym jak… opuściłem dom no to… no włóczyłem się trochę i w jednej knajp znalazłem ogłoszenie, że robią nabór do Pazurów. No to zgłosiłem się, odnalazłem co i kogo trzeba a potem przeszedłem te wstępne szkolenie i na nim właśnie szef wybierał kto przechodzi. No i mnie też wybrał, naprawdę nie wiem dlaczego. Ani najlepiej nie strzelałem ani nie biłem się i nie biegałem, a przeszedłem dalej. - młody Pazur mówił najpierw trochę się jąkając i z wahaniem, opowiadając o swoich początkach przygód, które zaprowadziły go tu jako kandydata na pełnoprawnego Pazura - do Cheb i sofy w aneksie kuchennym miejscowej weteryniary. Pod koniec w głosie pojawiło się zastanowienie więc widocznie zamiary i motywy szefa którymi wówczas się kierował dalej pozostawały dla niego nieodgadnione.

Alice słuchała go z coraz cięższą głową. Zmęczenie znów zaczynało dawać o sobie znać zwalczając co raz bardziej speeda, zażytego parę godzin temu. Oparła się skronią o miękkie oparcie sofy i z półprzymkniętymi oczami, przetwarzała informacje, mimo że skupienie przychodziło z ogromnym trudem.
- Chyba wiem dlaczego cię wybrał. Strzelanie, kondycję i umiejętności bojowe idzie wytrenować. Poprawić wyniki... wiedza do wyuczenia, kwestia wyrobienia odruchów - sekwencji do zakodowania w mięśniach - sennym ruchem wyciągnęła przed siebie prawą dłoń, by oprzeć ją mężczyźnie na klatce piersiowej. - Ale jest coś o wiele ważniejszego niż wyszkolenie, czego się nie da się ot tak nauczyć. Bezcenny skarb, z którym trzeba się urodzić. Tym czymś jest serce po właściwej stronie, a ty je masz. Dobry z ciebie człowiek. Dziękuję - uśmiechnęła się ciepło, czując mocne, miarowe dudnienie żywej pompy, ukrytej w klatce żeber. Posiedziała tak przed kilkanaście sekund i opuściła rękę, zabierając się za podnoszenie z sofy. Zaczęła od spuszczenia na podłogę prawej nogi, dorzuciła lewą i zamarła dumając nad wysiłkiem podniesienia ciała do pionu. Aby zyskać na czasie przeciągnęła się aż zatrzeszczały stawy.
- Miałeś rację... postaram się przespać. Prochy przestają działać i zaraz zaryję nosem o podłogę, a jeszcze trzeba zerknąć do Tony'ego. Jeśli chcesz wypij moją kawę, nie ruszana. Jakoś... nie mam ochoty, a to dobra kawa. Może też postarasz się odpocząć, co? - obdarzyła rozmówcę spojrzeniem z serii "lekarz radzi". Naraz westchnęła i jednym szybkim zrywem poderwała się na równe nogi. Nie było co tego odkładać.
- Zobaczę co z... szefem i wracam. Obudzisz mnie o świcie, dobrze? Rano trzeba mu podać surowicę. Wstanę i zrobię nam śniadanie. Lubisz jajeeeecznicęęęę? - ostatnie słowo zniekształciło potężne ziewnięcie. Poklepała Pazura po ramieniu i sunąc wzdłuż ściany podreptała do poczekalni. Jeszcze tylko jedna sprawa do odhaczenia i się prześpi... tylko jedna.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 18-09-2016, 05:12   #364
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Wyglądało na to, że zakład o cycki zakończył się… remisem. Bo ani Jaysonowi nie udało się zdjąć przeszkody uwalniającej kobiece walory na widok publiczny, ani Mel nie zachowała swoich wdzięków bezpiecznych. Pozostawała kwestia rozstrzygnięcia zakładu, co proste mogło nie być.
- Kurwa, no to mamy remis - Blue wzruszyła ramionami i z miną wyrażającą czyste rozczarowanie, odsunęła się od Ryana, sadzając kuper na jakimś stoliku.
- Mam dziarę - wróciła do tematu podrzuconego podczas zapasów i zawierania zakładów. Zgarnęła włosy na lewe ramię, obracając się do towarzystwa tyłem, dzięki czemu odsłoniła plecy od karku po rów.
Cała ich powierzchnię zajmowały czarne kreski, linie i symetryczne zawijasy, układające się w surrealistyczny zwór niby bez większego sensu, ale wyjątkowo harmonijnego - Skoro mamy remis, walnijmy rozchodniaka i spierdalamy każde do swojej roboty. Noc wciąż młoda.

- Noo… Remis… - kiwnął głową wyraźnie niezadowolony z takiego wyniku Leo.

- O właśnie! Wiedziałem! Wiedziałem, że to gdzieś widziałem! - wydarł się Jayson odzyskując rezon i jakoś wręcz błyskawicznie podnosząc się do pionu.

- E tam. Teraz to się nie liczy. - mruknęła Mel rozdzielając swoje spojrzenia między powstałego właśnie kompana, plecy Julii a leżący pod własnymi nogami stanik. Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz konsternacji jakby nie mogła się zdecydować za co łapać się najpierw.

- No niezłe cacko… - mruknęła Carol podchodząc przez pokój bliżej wystawionych blondpleców by się nawgapiać z do woli z bliska.

- Ej! Blue dobrze gada! Napijmy się! - Ryan’a znacznie bardziej zainteresował ostatni pomysł prawie nagiego gościa któremu z takim poświęceniem uzdrowił właśnie cycki cudownym dotykiem. Ruszył raźno przez pokój zapewne by przemienić ten pomysł w czyn.

- A ja też sobie nowy zrobiłam. - powiedziała Carol i uniosła koszulkę. Z boku brzucha pojawił się jakiś motyw roślinno - drzewny - smokowy który chyba był jakimś przemieszaniem tego wszystkiego. Sięgał plamą łba kierując się ku górze mostka do wnętrza a łodygą - korpusem ciągnął się w dół aż znikał pod spodniami. Był jeszcze faktycznie ostro odrysowany od opalonej skóry dziewczyny, że musiał być świeży, może sprzed paru dni. - A kończy mi się na udzie. - dodała dziewczyna i chyba miała zamiar pokazać bo zaczęła rozpinać spodnie. Gdzieś w ten moment wrócił z butelczyną Ryan.

- Laski się rozbierają? No to też trzeba wypić. - rzekł i grzecznościowo golnął sobie z gwinta zapatrzony na dłonie kumpeli gmerające przy własnym rozporku. Następnie równie uprzejmie puścił szkło w strzemiennego zaczynając od ich wydziaranego blond gościa.

Blue przyjęła flachę, pociągnęła zdrowo i oddała dalej, bo szkła przetrzymywać nie wolno. Niebieska kiecka wreszcie wylądowała tam gdzie jej miejsce, kobiecie od razu zrobiło się cieplej i bardziej profesjonalnie. Jakby właśnie nie waliła wódy z gwinta do spółki z banda cieci od grzebania w rdzewiejących wrakach... no ale polubiła ich. Sprawiali lepsze wrażenie niż ten skurwol Xavier i jego bentos. Zapinany w ryj przez stado murzynów książę z vegasowej bajki. Tępy chuj.
Aby odsunąć potok morderczych myśli i złość, co ponoć piękności szkodziła, Panna Faust skończyła doprowadzać się do porządku, przy okazji obserwując co porabia reszta monterowego stada. Smocza dziara na lasencji wyglądała wybitnie w pytę.
- Gdzie i u kogo robiłaś? - zapytała ponownie przejmując butelczynę. Golnęła aż zabulgotało i przekazała paliwo mięśniakowi ze słowami - No zbieramy sie zaraz, raz raz - pod koniec bez cienia skrepowania klepnęła go w tyłek. Dla rozpędu.

- U Montany. Jak chcesz to powiedz, że jesteś ode mnie z Wildcats to się ucieszy a jk się ciszy do dobrze robi… Lubi nas.
- odparła nieco skoncentrowana na rozpinaniu coś chyba opornego guzika dziewczyna ale ten w końcu jednak odskoczył i spodnie dziewczyny powędrowały w dół. Najpierw ukazała się jej czarna bielizna a potem uda. Na jej prawym udzie faktycznie ciągnął się dalej podobny wytatuowany motyw. Wydziarana gadzina ciągnęła się tym raczej wąskim wężykiem przez dolny i boczny brzuch, przód biodra pod nim i front połowy uda by znów rozkwitnąć plamą korzeni, jamy czy smoczego gniazda ciągnącej się do wnętrza i połowy uda.
- I tu się kłócimy. - powiedziała stając ponownie wyprostowana z podciągniętą całkiem wysoko koszulką, że aż dół stanika było widać aż po ściągnięte spodnie które zatrzymały się na jej kolanach. - Bo ja myślałam by tak zostawić, może kolor dać. A Montana mi radzi by dorobić podobnie i drugą stronę. - tu zwizualizowała projektowany wzór przejeżdżając dłonią po drugim boku. Gdyby tak się obrobiła wówczas miała by symetryczny wzór. - Podoba mi się nawet tak na jedną stronę, lubię niesymetryczność ale teraz w sumie sama nie wiem. Jak myślisz? - spytała Carol unosząc brew i czekając na odpowiedź ich nowo poznanej kumpeli.

- Dobry pomysł. - rzekł Ryan nie bardzo wiadomo czy odpowiadając mówiącej do niego wcześniej panny Faust czy do właśnie mówiącej Carol. Ale zanim ktoś się tego dowiedział od raz przekazał klepnięcie w tyłek stojącemu obok Jaysonowi.

- Ej! - zaprotestował etatowy kierowca Wildcats ale zaraz diabliki stanęły mu w oczach bo Mel była wręcz w wymarzonej pozycji gdy się wypiła schylając się właśnie w końcu po swoją garderobę. Jayson klepnął ją w wypięty tyłek aż poszło wesołe echo a Mel faktycznie dostała rozpędu jaki chyba zapoczątkowała Ryanowi Julia. W każdym razie wyprostowała się wręcz w sprinterskim tempie i spojrzała morderczo na ich kierowcę.

- Ej! To taka nowa zabawa! Blue ją wymyśliła! - krzyknął rozwydrzonym i rozbawionym głosem Jayson wskazując na stojącą obok blondynę. Mel przekierowała spojrzenie na wskazaną choć teraz było bardziej podejrzliwe. - Ryan klepnął mnie, ja ciebie a teraz ty musisz klepną Carol! Tylkoo ja została jeszcze nie klepnięta. No a potem Carol klepnie Blue i się pierwsza kolejka skończy. - wyjaśnił zasady nowej zabawy.

- Nie no chyba nie będziemy się klepać teraz po tyłkach co? - spytała niepewnie Catol która z powodu prezentowania swojej dziary była w dość niekomfortowej pozycji do ewentualnych protestów.

- Czemu nie? Podoba mi się ta zabawa! - uśmiechnęła się nagle Mel i błyskawicznie pokonała ten krok jaki ich dzielił i strzeliła z rozmachem Carol w tyłek. Dziewczyną z opuszczonymi w dół spodniami aż zachwiało gdy próbowała zachować równowagę. W końcu ją odzyskała wracając o pionu.
- Dobra a niech tam. - też się w końcu uśmiechnęła i trzasnęła stojącą obok niej Blue w jej niebieski obecnie tyłek.
- To jak myślisz? - spytała wracając znowu do jej pytania o dziary.

Co tu się odwalało? Nie, Julia była zdecydowanie zbyt trzeźwa na podobne zagrywki. Mimo tego parsknęła czując strzała na pośladku.
- Zostaw jak jest, walnij kolor. Po drugiej stronie dowal coś innego, mniejszego. Inaczej będziesz wyglądała ciężko, z nasranymi dziarami. - doradziła przekrwionym okiem oceniając projekt i przyszłe zamierzenia. Ksywe tatuażysty zapamiętała. Przyda się, oj przyda.
- Dobra, zbieraj się. Idziemy. Dzięki za gościnę, powtórzymy przy najbliższej okazji - firmowy wyszczerz ozdobił jej twarz, rękę mięśniaka przewiesiła wokół własnej tali, holując go ku wyjściu z kanciapy. Czas to szton, a mieli robotę. I parę punktów po drodze do zaliczenia.




Jakież ciężkie życie miała dziwka… pracujące dzień w dzień, aby w pocie dupy zarobić na godziwy los, utrzymanie, rachunki, zobowiązania, prochy, ciuchy, żarcie i jeszcze procent dla alfonsa. Rewelacje na temat ostatniego klienta jednej z dziewczynek Anny, Julia skwitowała… znaczy się nie skwitowała. Taka rola dziwki - dawać dupy, a jak nie dupy to znaleźć inny sposób na wykonanie roboty. W razie sprzeciwu lub niepowodzenia zawsze szło zmienić fuchę. Na zwłoki przykładowo.
Zdobyła jednak info gdzie szlaja się jej przydupas - siedział w piwnicy z zaopatrzeniowcem Grzesznika.
- Ten jeden jedyny raz…nie odpierdol niczego - burczała pod nosem, schodząc szybko po stopniach na dół. Potrzebowała wsparcia, zaufanego człowieka za plecami skoro ładowała się na całkiem obcy teren.

Usłyszała ich zanim ich zobaczyła. Rozmawiali. Alyssa się roześmiała z czegoś co Troy chyba powiedział. Zapach gandzi doszedł ją przemieszany z dymem z papierosów ledwo otworzyła drzwi nim jeszcze dobrze zogniskowała wzrok na dwóch sylwetkach. Byli w magazynowej części lokalu a dokładniej w pomieszczeniu które Alyssa uznawała za swoje biuro czy kanciapę. Ona siedziała na swoim krześle przy biurku on opierał tyłek tuż obok niej o jej biurko. Bardziej stał niż siedział, z ramionami założonymi na piersi i w jednej dłoni jarając szluga. Przestali rozmawiać i zwrócili głowy w stronę wchodzącej.
- No wreszcie! Padlina raczyła się pojawić! - rzucił rozzłoszczonym i pretensjonalnym tonem jej ochroniarz ciskając peta tak, że poszybował kometą przez pomieszczenie rozbijając się zaraz o ścianę w eksplozji mniejszych opadających ognistych meteorów. Troy dźwigął się i stanął już w pełni na własnych nogach chyba wciąż mając za złe blondynie, że się ostatnio ciągle buja bez niego.

- Nie mów że się stęskniłeś. Co, nie potrafisz sam w dziurę trafić i ktoś musi za rączkę poprowadzić? - zatrzepotała rzęsami, przybierając słodki do urzygu ton, przeczący z jawną szyderą na fretkowatym pysku. Szybko jednak się roześmiała, podchodząc pod samo biurko i bez krępacji obejmując ochroniarza w pół przez pas. Dobra, lała na niego od paru dni, nawet sie nie interesujac czy nie zdechł gdzieś w rynsztoku.
- Jak tam biznesy, Al? - zapytała głównej siły dostawczo-poszukiwawczej w Grzeszniku.

- Chyba nieźle. Widać na reputa nam dzielni skoczyła o parę punktów. - rzuciła spokojnie Al wydmuchując gandziowy dym w długim wydechu. - Wyszłam z fury na zapleczu i mnie jakichś dwóch palantów chciało obrobić. Dobrze, że Troy usłyszał i mi pomógł. - wskazała głową na stojącego ochroniarza i zaciągnęła się głęboko kolejnym buchem.

- No czasem się przydaje, tylko lambadziarz strasznie żarty, po pijaku sra do butów i ogólnie drogi w użyciu. Wadliwy jak jasny chuj, no pełen usterek model. I jeszcze mu z ryja capi jakby coś tam w środku zdechło - poklepała ochroniarza po szerokim barku, wymieniając listę jego zalet tonem rasowego handlarza...z tym że zaczęła od tego, co wytknęłaby mu jako strona kupująca. Tak z dobroci serca, przyjaźni i w duchu poszanowania bliźniego swego.
- Chcieli cię obrobić? Jebani samobójcy - parsknęła, wracając uwagą do kobiety.

- Nie wiem co chcieli. Nie pytałam ich. Rzucili się na mnie jeden z pałą drugi z nożem. Z jednym bym może sobie poradziła ale z dwoma na raz no to się już chujowo zrobiło. - powiedziała po chwili Al gdy przetrzymała dym na wdechu i mówiła na wydechu więc trochę niestandardowym głosem. Skończyła chyba z całkiem pustymi płucami.

- Szłem do kibla i usłyszałem klakson. Wiedziałem, że tam raczej ktoś od nas jak bryką. - Troy dopowieddział resztę historii a po koślawym spojrzeniu jakie rzucił blondynie odgadła, że nie Alyssę spodziewał się znaleźć w opałach tylko adresatkę tego spojrzenia.

- No potem przybiegli jeszcze chłopaki to już w ogóle. Nic mi się właściwie nie stało, trochę strachu i tyle. Noc jak co dzień. - wzruszyła ramionami i brwiami główna logistyk lokalu patrząc na żarzącego się już właściwie peta i zastanawiając się czy jarać go jeszcze czy odpalić następnego.

Troy sie przejął, martwił i denerwował… smuteczek. Taką miał robotę, po to Tatko go wyłowił ileś tam lat temu z rynsztoka i wytresował. Coś za coś. Bo przecież nie chodziło że ją lubił - oni się kurwa nie lubili… no dobra, może trochę i na swój sposób. Gdy się tak na nia lampił, Panna Faust poczuła sie, jakby coś ją tam w środku ścisnęło - durne odczucie. Struła się czymś pewnie w Mechstone i zbierało się jej na wizytę w kiblu. Tak, na pewno. No miało sens całkowity, nie?
- Luzuj poślady, lecimy dziś w miasto razem - przesunęła łapę z pleców ochroniarza ku górze, drapiąc go delikatnie paznokciami po skórze wzdłuż kręgosłupa do karku i z powrotem na dół, zatrzymując się przy pasku spodni. Lubił takie pierdoły, niech ma coś z życia. Będzie też mógł jej pilnować, mieć rękę na pulsie… same plusy.
Po odpowiednim posmarowaniu wazeliną, rzuceniu dowcipem i zainteresowaniu się samopoczuciem napadniętej, a także chociaż chwilowym ugłaskaniu swojego przydupasa, Julia mogła przejść do interesów. Czas to sztony, a ona nie miała za dużo pierwszego… ani drugiego. Czekający przed burdelem Ryan nie wyglądał na cierpliwego. Wymieniła głośno adres meliny niebieskiej bladzi, zasłyszany w Mechastone i wlepiła błękitne oczęta prosto w dostawcę prochów i dóbr wszelakich.
- Łaziłaś tam, wiesz jak to gówno wygląda w środku?

- Heh! - prychnęła chyba trochę rozbawiona a może i ujarana już All. - Nie. - zaciągnęła się znowu ostatnim, szybkim machem skręta i rzuciła go na podłogę. Zaczęła jednocześnie mówić i przydeptywać peta butem. - Kiedyś nie bo tam się włóczyły same menele więc nie było po co a teraz nie bo wprowadziła się ta laska z Federacji więc za wysokie progi dla mnie. Trzeba być gwiazdą, dać się gdzieś tam złapać i zaprosić, albo się przywlec z kimś takim jako chętne i miłe cycki. A ja nie mam czasu na takie pierdoły. A przynajmniej nie z nimi tam. - wyjaśniła logistyk “Grzesznika” jak zaparuje się na tą sprawę. Choć panna Faust wyczuwała, że gdyby Al miała okazję jednak się tam zabawić pod jakimś pretekstem to chyba by się jednak jakoś specjalnie nie zapierała nogami, że nie chce tam iść.

- A od kiedy potrzebujesz zaproszenia żeby gdzieś wejść? - Julia spytała czysto retorycznie, a pyszczydło się jej śmiało na całego. Laska szwendała się kiedyś po Ruinach, póki Anna nie przekonała jej do pracy w spokojniejszych warunkach. Może warto jej było o tym przypomnieć.
- Wyobraź sobie to góry prochów - wyciągnęła przed siebie wolne ramię. Wyprostowała je i otwartą dłonią przetarła widok przed sobą i resztą towarzystwa, przybierając rozmarzoną minę. Głos też się jej zmienił na niższy, natchniony jak u księdza kończącego prawić kazanie pięciolatkom. Małym, słodkim, rumianym pięciolatkom o niebieskich oczach i zgrabnych pośladkach. - Leżą tam sobie, marnują się. Czekają aż ktoś je zgarnie. Spluwy, magi, pestki. Szpej z jebanej Federacji, jakieś chujumuju z biżuterii co je zawsze idzie dobrze opchnąć. Jaskinia skarbów Ahmeda i jego czterdziestu bojowników! Jedna noc i mamy spokój z dostawami na długi czas, a pewnie premia jakaś ci skapnie za dobrą robotę. Ten hotel to duża rudera, za duża żeby skutecznie ją obwarować na konkret. Mogę też ci pożyczyć kieckę od Pepe, Cicha cię wyszykuje i poszukamy pod bramą kogoś dla ciebie, do towarzystwa. Masz niezłe cycki, naprawdę niezłe. Dupa też niczego sobie - opuściła łapę i przeszła do tonu biznesowego. Druga para rąk przydałaby się - zwrot brzmiał też lepiej niz awaryjny kozioł ofiarny.

- Mhm. Leżą i czekają. Aż ktoś je zgarnie. I czekają tam właśnie na nas. Mhm. - Al pokiwała głową uśmiechając się krzywo i szukając czegoś po kieszeniach nieco rozkojarzonymi ruchami. - Z opisu mi jakoś to bardzo jak skok wygląda. A te chujowo najczęściej wychodzą jak się tak zabiera do nich idąc z ulicą i nie mając pomysłu na resztę nocy. - zaopatrzeniowiec “Grzesznika” nie wyglądała na zbytnio skorą do awantur na obcym dla siebie terenie filowanym przez ludzi laski z Federacji.

- Od razu skok… ponoć niezła bryka tam stoi - Blue rżnęła głupa jakby się taka urodziła - Nie słyszałaś o improwizacji?

- Słyszałam o imprezach jakie ta cizia robi po swoich zwycięstwach. A często ostatnio wygrywa dlatego Egor łazi taki struty. Ale imprezy są ponoć niczego sobie. Wóda, dziwki, prochy, muza, światła… Dobrze tam być chociaż raz jak chce się być na topie… - Alyssa nie do końca odpowiedziała na pytanie blondzi i trochę zajęła się odpalaniem kolejnego skręta. Teraz już w głosie wyraźnie dało się czuć nutę zazdrości i było prawie pewne, że główny logistyk przerobionej na lokal rozrywkowy dawnej świątyni nigdy jeszcze nie była na imprezie u Federatki a chyba by jednak wbrew pozorom chciała. Z opisu bowiem jak przedstawiła wyglądało na niezły kaliber imprezy.

- Jakby ci dobrze wyeksponować odpowiednie walory - Blue krytycznym okiem oceniła sylwetkę drugiej kobiety i pokiwała głową, zgadzając się z opinią własną - Wiesz Al, nie liczą się metody ale osiągnięcie celu i nagroda, no nie? Trochę wysiłku i bajera dla frajera są chyba warte takich topowych atrakcji, no nie? Pomyśl tylko… pewno zaprosiła Ligowców żeby się pokazać. Może nawet Dzikiego. Wejdziesz z jednym typem, ale kto powiedział żę masz się na nim wieszać przez cały wieczór?

Aly nie do końca wydawała się przekonana do planu wkręcenia się na wysokooktanową imprezę. A raczej, że ten plan a raczej jego brak ma szanse się podwieźć. Ot, tak wejść sobie właściwie z ulicy na imprezę dla gwiazd i VIP-ów. Ale jak każdy z Det była wyczulona na punkcie szaleństw, Wyścigów no i gwiazd tych Wyścigów. Możliwość spotkania jakiejś z nich osobiście na tej imprezie tej całej Blue Lady wydawała jej się chyba na tyle ciekawa i prawdopodobna, że ostatecznie postanowiła spróbować.
Była ich trójka - dobry wynik. Julia przekazała torbę ochroniarzowi i wyjaśniła pokrótce żeby wzięli furę i jechali za nią i Ryanem aż na miejsce. Alyssa w wersji odstawionej miała próbować się wkręcić na imprezę jako dupa. Najmniejsza linia oporu... jeśli zawiedzie wejdą od zaplecza. Najpierw po chamie, później finezja. A nuż się uda i jeszcze zyskają szansę zaliczenia Dzikiego. No kurwa, kto by nie chciał?



Miała rozmach, federacyjna kurew. Zajęła hotel może i nie najwyższych lotów, ale całkiem prawilny, a gdy skończą go ogarniać będzie się prezentował pierwszorzędnie. O ile niebieska lambadziara dożyje do tego momentu. Panna Faust żywiła nadzieję, że życie jej celu zakończy się nim nastanie świt, a ona będzie mogła zameldować Hand’owi wykonanie zadania. A robota czekała trudna i ciężka. Nieznany teren, pełen strażników i jeszcze chuj wie czego na dobrą sprawę. Trudno, ogarnie. Inaczej nie miała czego w Detroit szukać - to tego nie mogło dojść.
Rozsiadła się wygodniej, zakładając noge na nogę i filując na Ryana. Okazywanie wdzięczności nie skończy się na chóralnym “dzięki mordo”. Raczej chodziło typowi o jedno. Blue - kobieta pracująca - żadnej pracy się nie bała.
- I jest tylko to jedno wejście? - zapytała, nagle podkulając kończyny. Odepchnęła się od fotela pasażera i przeskoczyła na fotel kierowcy, sadowiąc się na nim okrakiem - Jak bardzo miła mam być?

- Jedno? N-n-niee… - rzekł facet nagle albo bardzo rozkojarzony albo bardzo skoncentrowany. Właściwie to chyba jak najbardziej skoncentrowany na siedzącej mu na kolanach blondynie a nie na rozmowie z nią. Zaślepił się wyraźnie z jej dwie frontowe półkule ale tylko na chwilę. Zaraz dłonie powędrowały mu do nich i łapczywie cieszyły się tym nowym terenem i poznawaniem go. Na razie jeszcze przez sukienkę choć sądząc z niecierpliwych ruchów to nie był etap zapowiadający się na zbyt długi. - No właśnie tak miła. Dobrze ci idzie, widzę, że jesteś bystrą i kumatą laską. Daleko zajdziesz w tej dzielni. - gdy dłonie nasyciły pierwszy głód choć oczy chyba jeszcze niekoniecznie bo wciąż wspomagały optycznym sterowaniem ruchów górnych kończyn osiłek jednak przemógł chwilową zapaść w mowie. - No z tyłu jest jedno, wiesz dla służby czy co… I jeszcze w jednej ścianie dziura jest… I kiedyś po rynnie na dach właziliśmy i przez dach też coś powinno być… No i okien jest pełno na parterze… - wysapał zwiększając poziom swojego napalenia chyba z kazdą chwilą. W końcu odkleił twarz od wlepiana się w cycki i zbliżył ją do twarzy Blue.

Kolejny potrzebował spuścić ciśnienie, ale sama mu to proponowała. Tylko dlatego woził blondyne po całym rewirze, nawet specjalnie nie narzekając. Uniwersalna zapłata potrafiła wynagrodzić każde cierpienie na duszy i honorze.
- W której ścianie ta dziura? - owinęła ramiona wokól jego szyi, przesuwając końcem nosa po ustach mięsniaka. W międzyczasie ścisnęła mocniej uda i za chwile dodała - A jak to wygląda w środku? Oprócz basenu?

- W rogu. Po przeciwnej. Duża, motorem można było wjechać. Coś musiało tam kiedyś w środku wyjebać. - facet powiedział na tyle cierpliwie ile zdołał pozwalając by nos kobiety drażnił go tą chwilę po wargach. Stęknął z pożądania gdy poczuł gorąc jej ud na swoich i gorącą obietnicę tego co jest między nimi czego jeszcze nie miał okazji poznać. Gdzieś na tyle starczyło mu cierpliwości. Potem naparł na nią wpychając prawie jej plecy na kierownicę. Chyba nawet wcisnęła w ten sposób klakson ale nic się nie stało więc pewnie nie działał. On zaś w międzyczasie zaczął niecierpliwie i łapczywie wodzić ustami po jej szyi kierując się co raz wyżej ku ustom.
- No hotel no… - szepnął jej gdy usta zbliżyły się akurat do jej ucha. - Na dole z tyłu kuchnie, pralnie i inne takie gówna… - szepnął zajeżdżając już ustami na jej policzek - gładki i delikatny, inny niż jego szorstki i zarośnięty. - Z przodu saloon, bilard, automaty, niektóre nawet działały no trochę pokoi… - rzekł ustami zahaczając już o krawędź ust dziewczyny. - Ale większość pokoi jest na górze. Nic ciekawego. No jak hotel noo… - szepnął zniecierpliwiony, że wałkują ten temat zamiast zająć sie ciekawszymi rzeczami. Dłonie zdołały już poznać się z niebieskim materiałem skrywającym jedno z najciekawszych miejsc jakie pasażerka miała na sobie czy w sobie i właśnie znudzone już tym etapem zaczęły szukać jak pozbyć się tej wierzchniej, wkurzającej już przeszkody.

Etap obśliniania doszedł do tego fragmentu w którym wypadało albo klienta zajebać, albo zerżnąć dla psychicznej higieny, spokoju ducha i ku ogólnemu dobru społecznemu... o wydobywaniu informacji nie wspominając. Jako że zakończyć jego życie dało się i za parę minut, Julia wybrała opcję drugą. Odkleiła jedno ramię i posłała je w dół, między splecione ciała. Wpierw szarpnęła za pasek od spodni, pospiesznie go rozpinając, potem taki sam los spotkał guzik i suwak. Przytrzymując faceta za kark, podniosła się na kolanach odrobinę wyżej
- Pokoje. Które piętro - wydyszała, gmerając w rozporku i wydobywając na powierzchnię gotowy do boju sprzęt mięśniaka.

- Jest jedno. - odparł stękając z kumulującego się w nim pożądania i pozwalając by blondi “była miła”. Robiła to jak należy i widocznie to mu się w niej podobało.Przynajmniej w tej chwili, tu na poboczu tej pogrążonej w mroku nocy detroidzkiej ulicy. - Ale ciągnie się chyba przez cały budynek. Dookoła. A wyżej no jakiś strych, czasem też pokój ale bez okien. Wyżej nie ma okien. Sam dach. No teraz czasem dziury. - wysapał Ryan podwijając jej spódnicę do góry aż za biodra. Dłoń po omacku zaczęła błądzić po udach i majtkach blondyny bo w prawie całkowitych ciemnościach ulicy i wnętrza pojazdu nawet jej nagie uda jawiły się oczom jako podłużne jaśniejsze plamy.W takich warunkach dotyk był dużo precyzyjniejszy i bardziej wymowny. Dłoń faceta jeździła chwilę po nagrzanej ciałem warstwie majtek ale w końcu zaczęła przymiarkę do pozbycia się i tej przeszkody.

Szpony schowane w lewym przedramieniu swędziały, prosząc się aby ich właścicielka wypuściła je na wolność, przy okazji zatapiając we łbie aktualnego towarzysza. Dyszał, ślinił się i jeszcze wsadzał łapska wszędzie gdzie się dało… dobrze chociaż, że dzięki późnej porze i braku świateł Julia nie musiała się uśmiechać, ani grać podjaranej. Po ciemku i tak typ gówno widział. Odtrąciła jego rękę, gmerającą przy gaciach w obawie, że podjarany zrobi jakaś głupotę - na przykład podrze ciuchy, a tego tak łatwy nie puściłaby mu płazem.
- Są tam apartamenty? Większe, wybajerzone pokoje żeby były godne tej kurwa jaśnie pani? - wymruczała mu prosto do ucha, przesuwając pasek materiału w bok i dosiadając w końcu faceta bez bawienia sie w subtelności. Docisnęła się do niego jednym, zdecydowanym ruchem i zamarła. Odpowiedź za przyjemność - przekaz był jasny jak neony Vegas.

Ryan sapnął i zazgrzytał zębami gdy Julia go wreszcie dosiadła. A potem sapnął ze zniecierpliwienia gdy tylko na tym skończyła.
- Noo… Są… Na piętrze po bokach… Okna mają do wnętrza tego basenu… Dawaj mała, jedziemy dalej z tym koksem! - wychrypiał w końcu chcąc chyba wreszcie zacząć tą jazdę którą tak niemiłosiernie powoli dawkowała mu Blue.

Blondyna nie dała się prosić i zabrała się do ciężkiej, niewdzięcznej pracy, znaczy tak sobie wmawiała kiedy złapała za oparcie fotela i szybko poruszając biodrami, okazywała Wildcatsowi wdzięczność, wybijając się do góry i opadając z powrotem na jego uda, czemu wtórowało klaskanie zderzającej się skóry. Przecież miła, grzeczna dziewczynka nie grymasiła. Posuwała klienta bez czułości, ostro, mocno. Tak jak on bawiłby się nią, gdyby pozycja na to pozwoliła.
- Ilu… ma… ludzi… na… oko? Znasz… tam… kogoś… z… płotek? - sapała podrywając się i zaraz z impetem dobijała się do drugiego ciała.

- Nie wiem ilu… Nie byłem tam od lat... - syknął skupiony bardziej na tym co się działo między ich biodrami niż tym co mówiła czy pytała blondyna. - A pewnie, że znam! Cała ekipę co się buja po Mechstone z tą zdzirą. Ale teraz pewnie wszyscy są też z nią tam w środku… W klatce jest ich z pół… tuzina… tych stałych… i z drugie pół dochodzących i mniej ważnych… - wysapał łapiąc ją za boki by wspomóc jej pionową pracę bioder w tym jakże mistrzowsko i inteligentnie okazywanym uczuciu wdzięczności. Wyglądał na zadowolonego, że trafiła mu się tak bystra i dobrze wychowana pasażerka. I poziom zadowolenia chyba zbliżał się do momentu krytycznego powoli ale nieubłaganie z każdym ruchem bioder Blue.

- Wyjdą do ciebie? Jakbyś chciał z którymś pogadać? - zadała dwa szybkie pytania nie zwalniając tempa. Niech typ ma coś z życia, a może też będzie dla niej miły? Przedstawi koleżankę, która się chce wkręcić na imprezę? O niebo lepsza opcja niż włażenie dachem.

- Wyjdą? Teraz? Z takiej impry? - Ryan mimo ciągłego posuwania i wprawiania resorów siedzeń i zawieszenia w rytmiczne skrzypienie i bujanie wydawał się być zaskoczony pomysłem. Po co ktoś miałby wyłazić z takiego ubawu? - Poza tym no kurwa no… Trzeba by gadać z tymi cieciami co tam stoją i nawet jakby który się zgodził pójść to pewnie by nie chciał wyleźć jeden z drugim. Musiałoby być coś ekstra. By przerwać rypanie i ćpanie. - Wildcat skończył mówić i znów zajął się rypaniem siedzącej na niej okrakiem blondyny.

Skupienie przychodziło mu coraz ciężej, wypadało doprowadzić sprawę do szczęśliwego końca. Najnowszy funfel Blue w podobnym stanie raczej nie był skory do myślenia o czymś więcej poza własnym kutasem. Blondynka oddychając coraz głośniej i ciężej, przeniosła punkt oparcia, wykorzystując jako podporę szerokie bary. Rozjęczała się przy tym aby sprowokować finał, rzucając kuprem dziko na boki. Łechtanie męskiego ego nie bolało, a przydatne bywało. Nie tylko od święta.

Ryan jeśli nie był jeszcze bliski szczytów ekstazy to chyba właśnie dzięki działaniom dzisiejszej kochanki właśnie doszedł do tego dochodzenia. Przez ten krytyczny moment w ogóle przestał mówić a oddech stał mu się szybszy niż dotąd i bardziej chrapliwy. Wygiął się w łuk a w połączeniu z siłą jego ramion uniósł na ten jakże ważny i przyjemny moment blondynę do góry. Tak, że uderzyła łopatkami w sufit pojazdu i jakoś tak Wildcat przytrzymał ją na cały ten krytyczny moment finalizowania jej dochodzenia i swojego dochodzenia. Opadł po chwili z powrotem na siedzenie pozwalając by dziewczyna też z powrotem opadła mu na kolana.
- R-rany dziewczyno… Jesteś niesamowita… - wysapał wciąż nieco zmachany ale tym bardzo błogim i przyjemnym rodzajem zmęczenia. Jego twarzy właściwie nie widziała nadal więcej niż jako jaśniejsza plamę ale czuła i słyszała jego gorący i szybki oddech no i głos. Chyba zrobiła na nim odpowiednio dobre wrażenie. Sprawiał wrażenie zadowolonego i z niej i z siebie i z tego co właśnie zrobili.

- A to jeden... z wielu moich talentów - odpowiedziała nieskromnie, uspokajając oddech. Zmachała się jak kobyła przy kręceniu westernu, ale chyba było warto - Jesteś winny komuś z ekipy tej lali jakiś dług? Zawsze mogłeś zechcieć w ramach spłaty podesłać mu w prezencie dobrą dziwkę, żeby mógł szpanować przy kumplach i to kurwa za darmoche. Przetestowaną, zdolną, chętną. Niesamowitą - powtórzyła określenie którego sam użył. Najpierw wypadało się do środka dostać na chama. Na finezję przyjdzie jeszcze czas... wchodząc cichaczem ni chuja nie wyrwie autografu od kogoś z Ligii, a na wycieczki do Cylindra Panny Faust nie było stać.
Jeszcze nie było.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...

Ostatnio edytowane przez Zuzu : 20-09-2016 o 01:26.
Zuzu jest offline  
Stary 20-09-2016, 07:42   #365
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 49 1/2

Żołnierze




- Ty zdradliwa szma… - głos który dotąd charczał z wysiłku spowodowanego walką teraz zamarł ostatecznie gdy ostra i zdobna stal przecięła tchawicę pewnym, wprawnym ruchem. Głos w ciemnościach nocy przemienił się w spazmatyczne próby złapania oddechu w bezsensownej walce o ostatnie na tym padole chausty. Dłoń która trzymała rękojeść noża znieruchomiała na moment a potem twarz zwróciła się na grupkę najbliższych jej osób podkoszulkach, bluzach i skórzanych, motocyklowych kurtkach.

- No dalej! Wyprzeć ich na zewnątrz! - wrzasnęła rozkazująco kobieta w samych skórzanych spodniach i porwanym topie. Strój bardziej pasował do kimania niż do walki czy w ogóle paradowania na zewnątrz. Ale przecież kimała przed chwilą w powiedzmy, że swoim i powiedzmy, że łóżku. W chłodnych ciemnościach potknęła się o nieruchome choć jeszcze ciepłe ciało. Też w skórzanej kurtce, choć bez żadnej opaski na ramieniu jakie mieli ona i jej zespół. Więc nikt od nich. Przeskoczyła nad ciałem a potem na następnym. Tym razem też znajomym choć w samej bluzie tak jak dotąd spał tak chwycił za broń a niedługo potem zginął z ręki napastników.

Udało się. Z trudem ale się udało. Runnerscy renegaci nie mieli wyjścia więc walczyli bez pardonu z niedawnymi towarzyszami. Wszyscy uczestniczy tej walki zdawali sobie sprawę z tego, że najgorszy los to dostać się żywym w ręce tej drugiej strony. Może walczący również obok żołnierze NYA mogli liczyć, że jakoś to będzie w podobnej sytuacji ale Viper i jej ludzie nie mieli złudzeń. Napędzał ich też strach gdy prawie tuż przy sobie, tu gdzie spali, doszedł ich impet nocnego ataku też Runnerów. Było źle. Runnerzy jakoś przedarli się przez kawał lasu, czujki, patrole i byli już tu. Atakowali wewnątrz budynków które NYA i wspierający ich “agenci specjalni” z Sand Runners obrali sobie, za główny obóz sił na Wyspie. Zdawałoby się całkiem daleko od Centrum Meteo pod którym było wejście do tego cholernego Schronu. A jednak nie wystarczająco daleko. Z najwyższym trudem udało się odeprzeć ten nocny atak.

Deszcz a właściwie ulewa waliły teraz o ściany czy czasem szybę jak się gdzieś któraś w tych dziurawych ruderach ostała. Piździło zimnem bo chyba złapał przymrozek z rana. Na zewnątrz była więc nieprzyjemna przesłona lejącego deszczu zniechęcająca do jakichkolwiek działalności na zewnątrz.

- Mówiłam, że przyjdzie. - w wąskiej grupce w pomieszczeniu szumnie nazywanym sztabowym Viper odezwała się pierwsza po dłuższej chwili milczenia ich wszystkich.

- Ale nie mówiłaś, że tutaj. - rzekł zgryźliwie starszawy już facet z dystynkcjami wysokiej szarży. Patrzył na nią nieprzyjemnym wzrokiem. Jakby na złość wszystkim mundurowym paradowała w tej swojej skórzanej, gangerskiej kurtce. Jedynie opaska na ramieniu odznaczał ją jako sojusznika. Poza tym ona i jej ludzie ani na sekundę nie przestawali być gangerami. Wręcz jakby pysznili się tym przed Nowojorczykami.

- Wszystko mam wam mówić? To zróbcie mnie szefem. - parsknęła kobieta dając wyraz swojej irytacji. - I mówiłam, że zrobi coś nieoczekiwanego. Jak zawsze. Że coś wykombinuje. O tym wam mówiłam. - warknęła nadal nieprzyjaźnie brzmiącym tonem była oficer ze sztabu szefa runnerowej bandy. Nie była zadowolona. Otarła się o śmierć. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Jednak tym razem czuła, że było jakoś inaczej. Dotąd nie grała tak na serio przeciwko byłemu szefowi. A parę godzin temu starła się z nim. Zaskoczona i wyrwana ze snu, jak się okazało bezsensownie ufna w tę nowojorską moc i potęgę demokracji. Bzdura! A mimo to przetrwała! Choć nie bez strat. Pokazała jednak klasę nawet w tak ciężkiej chwili. Dom jaki zajęła ze swoją bandą stał się jednym z nielicznych punktów których byłym towarzyszom nie udało się zdobyć.

- Dobrze agentko specjalna Viper. Zrobiłaś swoje i Nowojorsja Armia docenia ten wysiłek. Naprawdę dobra robota. Myślę, że wkrótce będziemy mieli dla ciebie zadanie a na razie masz wolne. - zwrócił się do niej drugi z mężczyzn zdecydowanie młodszy od pierwszego a i jego mundur mający zdecydownaie mniej oznaczeń i odznaczeń niż tego pierwszego. Kobieta w skórzanej kurtce popatrzyła na niego jakby zastanawiając się czy jeszcze coś powiedzieć przy czym zaczęła wyciągać paczkę skrętów ale po chwili zastanowienia wysłupłała zębami jedną rurkę po czym wyszła nic nie mówiąc i podpalając ten na pewno nie tylko z nikotyną wynalazek.

- Ale mnie ta zdzira wkurza Gabby. - powiedział do drzwi za którymi zniknęła kobieta, jej kurtka, ćwieki i te prowokujące, bezczelne spojrzenie. Jedynie dym z jej fajka jeszcze się unosił. - Skąd w ogóle wiadomo, że ich tu nie wpuścili? Że nie są w zmowie? - zwrócił się tym razem już w pełni koncentrując się na młodszym szarżą i wiekiem oficerze.

- Nie sądzę. Widziałem miejsce gdzie nocowali. Napastników zginęło najwięcej właśnie tam i w sztabie. U nich większość zabitych miała ślady po zwarciu. Byli więc blisko i musieli wiedzieć z kim mają do czynienia. A i tak się pozabijali. Ci nasi, byli w większości niekompletnie ubrani więc też spali tak jak i my gdy nastąpił atak. Dlatego nie sądzę by byli w zmowie i aż tak się poświęcali dla jakiejś improwizacji. Tamci prawdopodobnie uważają ich za dezerterów i chyba nie mają im ochoty darować. - kapitan o łagodnym i spokojnym głosie przedstawił swoją analizę sytuacji. Jak zwykle. Dowódca kiwał chwilę głową w zamyśleniu trawiąc te informacje po czym zapytał ponownie.

- Niech będzie. Na razie. - pułkownik machnął ręką i przeszedł do następnych kwestii. - Masz już raport? To czytaj. - spytał i wydał polecenie jednocześnie widząc potwierdzające kiwnięcie kapitana Yordy. Słuchał ale dość szybko opuścił wzrok przysłaniając oczy dłonią. Było niedobrze. Tak było odkąd jak przypuszczał w nocy gdy usłyszał ten dziki wrzask.

- Rruuuneeeerzyyy! Aatakujemyyy! - wrzask natychmiast obudził i jego i resztę jego armii. Ale zatrważające wręcz było to, że słychać go było tuż obok. Zupełnie jakby nie był gdzieś na przedpolu, gdzie zostało przygotowane przedpole, gdzie były wstrzelane karabiny maszynowe i stanowiska do obrony. Nie. Zdecydowanie nie! Ten wrzask był już tuż przy nich, prawie, że za rogiem! I odpowiedziała mu wściekła wrzawa i wycie stada nocnych drapieżników prztykana tężejącą strzelaniną.

Pułkownik na niejednym polu bitwy już był i nie pierwszy raz był pod nocnym ogniem zasadzki. Więc zerwał się łapiąc za swoją broń i zbiegł na dół do swoich ludzi. Kierował nimi, dowodził, zagrzewał do walki. Ale to nie byli weterani z “Bird’s Dog’s” tylko służby tyłowe. Nie było dobrze. W nocy ciężko było się zorientować z kim się walczy ale pierwsze chaotyczne jeszcze doniesienia potwierdziły najoczywistszą możliwość, że napastnikami byli Runnerzy. Przyszli do nich. Przez kilometry pogrążonego w ciemnościach lasu. Zobaczył to sam gdy wdarli się przez jedno z okien a do środka. Walki toczyły się już na schodach i korytarzach. Nie było gdzie się już cofać. Wszędzie były walczące i warczące kształty ludzi walczących z ludźmi. Sam też walczył. Nie był już młody ale nie miało to znaczenia. Walczył z przeciwnikiem i do cholery wreszcie to podziałało. O jego chłopcy i dziewczyny widząc samego pułkownika walczącego z wrogiem a i nie mając się już gdzie wycofać czy skryć otrząsnęli się z szoku. Paradoksalnie gdy jakiś ganger powalił go na podłogę i pułkownik sam sądził, że właśnie taki będzie koniec sławnego i dzielnego “Bomber” Harrison’a, tu w tej rozpadającej się ruderze zalanej nocą i chłodem bezimniennej Wyspie. Ale stał się prawie, że cud. Jakiś żołnierz krzyknął “chronić dowódcę” i rzucił się na jego oprawcę. Ten przykład męstwa stał się jakby przełomem bo nowojorscy żołnierze zaczęli walczyć jak lwy wypierając wreszcie napastników z już prawie zajętego terenu.

- Wszystko w porządku panie pułkowniku? Jest pan cały? - Harrison rozpoznał po głosie bo nie po twarzy. Za ciemno było by kogokolwiek w ten sposób rozpoznać.

- Oczywiście. Jak się nazywacie żołnierzu? - zapytał wciąż zdyszany walką i wysiłkiem dowódca patrząc na nieco tylko jaśniejszą plamę żołnierza z jakim rozmawiał.

- Szeregowy Aurelio Ingram panie pułkowniku! - odkrzyknął też zmachany szeregowiec.

- Bardzo dobrze szeregowy Ingram! Wzorowa postawa! Od tej nocy jesteście kapralem! Rozumiecie kapralu Ingram?! - uśmiechu oficera nie było widać ale dało się słyszeć w głosie.

- Tak jest panie pułkowniku! - wydarł się rozradowany nowo mianowany kapral. Tak, a potem pognali precz tych cholernych gangerów. To znaczy taka była oficjalna wersja. Chodź teraz gdy słuchał Gabby’ego ich kontratak mógł być równie dobrze poprowadzony na już wycofującego się przeciwnika. Na pewno został odparty ale raczej nie pobity.

- Kurwa mać! - zaklął nagle pułkownik uderzając pięścią w biurko jakiegoś dawnego drobnego sklepikarza na zapleczu jego sklepu gdzie umieścił swój sztab. Biurko było równie skorodowane jak i reszta tego szajsu na tej Wyspie więc pozostawało zagadką jak długo wytrzyma takie traktowanie. Kapitan widząc a raczej słysząc wybuch złości dowódcy wstrzymał się z raportem.

- Panie pułkowniku? - zaczekał aż dowódca zareaguje i powie coś więcej o powodzie swojego wybuchu.

- Skąd wiedział?! Skąd?! To nie może być przypadek, że zaatakował właśnie tu! Gdzie jesteśmy najsłabsi! A nie tam gdzie na niego czekaliśmy! Musiał! Musiał wiedzieć! Jak nie ta runnerowa renegatka to kto?! Skąd wiedział!? - pułkownik zaczął znowu uderzać pięścią ale tym razem w otwartą drugą dłoń by dać upust swojej złości i podejrzeniom.

- Jeśli wykluczyć wojenny fart to może być efektem eliminacji celów. Zeszłej nocy zaatakował jeden nasz obóz więc tej nocy zaatakował inny. Mógł też co niestety musimy wziąć pod uwagę dowiedzieć się czegoś od naszych jeńców. Trzeba się liczyć z tym, że mógł wysłać zwiadowców by mieli nas na oku a nam się nie udało ich wykryć. Wystarczyłby jeden czy dwóch. Niestety nasi ludzie nie są przyzwyczajeni do działania w takim terenie. - kapitan podsunął kilka rozwiązań po chwili zastanowienia. Oficer zwrócił uwagę na kolejną niedogodność z jaką musieli się tu zmierzyć. Niestety co jak co ale Ruin, ulic, asfaltu, stali, gruzu to było u nich w NY pełno i każdy wiedział jak sobie radzić w takim terenie ale tutaj, w tej odległej prowincjonalnej dziczy dominował kompletnie inny krajobraz. Ci Runnerzy okazali się nad wyraz podstępni. Nie zaatakowali tam gdzie Nowojorczycy ich oczekiwali. Czyli w wysuniętym obozie, szykowanym przez cały dzień do odparcia takiego ataku. Z wykopanymi już porządnymi okopami, oczysczonym przedpolem, zastawionymi minami, z przystrzelaną na odpowiednie sektory bronią. No. I obsadzonym przez weteranów z “Bird’s Dog’s”. Wszystko było gotowe. Sam dokonał wieczorem ostatniej inspekcji. Nowojorska machina wojny była gotowa zmierzyć się z jakimkolwiek przeciwnikiem. Zaskoczyliby go eksplozjami min, oślepili racami, poszatkowali ołowiem i albo by musiał odpuścić i zwiać albo atakować mimo to. Obie opcje był dla NYA prawie równie korzystne. A tu nie. Nic z tego nie wyszło. Zamiast nich Runnerzy zaatakowali obóz na wybrzeżu.

- Musimy się zabezpieczyć by taka sytuacja się nie powtórzyła. - powiedział już znacznie spokojniej dowódca nowojorskiego kontyngentu. Potarł nasadę nosa i przymknął oczy. - Z takimi stratami powinniśmy przejść do obrony. Wycofać się, skrócić linię obrony, obsadzić odzyskanymi w ten sposób ludźmi gęściej perymetr i dumać nad genialnym rozwiązaniem. Ale nie możemy. Nie możemy opuścić obozu po drugiej stronie bo tam jest nasz ciężki sprzęt i zapasy. Nie możemy odpuścić tego posterunku bo to nasz przyczółek i baza do akcji w głębi tej cholernej Wyspy. Kazałbym zwinąć obóz w lesie ale to by oznaczało porzucenie naszych chłopców w tych podziemiach. - rozłożył ramiona w uniwersalnym geście bezradności. Wszelkie zasady strategii i taktyki jakie wyznawał mówiły mu, że z każdym dniem termin “niepowodzenie misji” jest co raz bardziej realny.

- Myślę panie pułkowniku, że chyba jest coś co moglibyśmy zrobić w tej sytuacji. - powiedział ostrożnie kapitan po dłuższej chwili panującej w pomieszczeniu ciszy. Dowódca spojrzał pytająco na niego choć coś ton jaki przybrał podwładny mu mówił, że chyba nie spodoba mu się to co teraz usłyszy.



Gangerzy



Dwaj mężczyźni w skórzanych, wyćwiekowanych kurtkach szli korytarzem. Nie spieszyli się. Humory mijanym mężczyznom i kobietom ubranych w podobnym do nich stylu dopisywały. Oni też mieli powody do radości i dumy. Przecież wygrywali. Wszyscy to wiedzieli. Ostatniej nocy spuścili łomot tym nowojorskim sztywniakom przy minimalnych stratach własnych. Było więc co świętować. Brunet szedł i przyjmował gratulację, kogoś poczętował fajką czy swoim sławnym, firmowym wilczym uśmiechem. Łysol był o wiele mniej rozgadany choć łapa na temblaku mogła coś mieć z tym wspólnego.

W końcu drzwi “pokoju szefa” jak roboczo nazywali jakiś gabinet jaki szef bandy zajął dla siebie zamknęły się i zostali sami we dwóch. Szef i jego prawa ręka.

- Kurwa mać! - wrzasnął nagle kompletnie odmienionym tonem szef i z wściekłości trzasnął w jakiś stary komputer. Zaraz potem złapał za monitor i trzasnął nim o ścianę. Rozjuszony dyszał wściekle wodząc morderczym spojrzeniem po pokoju.

- O co ci chodzi? Przecież wygraliśmy w nocy no nie? Dali dupy. Było jak mówiłeś, że będzie. No kurwa o co ci chodzi? - zapytał łysy mięśniak obserwując poczynania szefa i kumpla wewnątrz jego gabinetu.

- Ta zdradliwa dziwka tam była! Nie dość, że nas wyrolowała to jeszcze przeszła na ich stronę! Wszystko im wygada! - kopnął wściekle swoim wojskowym butem biurko. A potem jeszcze raz i jeszcze. Taylor obserwował poczynania szefa a w końcu zajął się rozpalaniem fajka. Odkąd miał jedną sprawną rękę bo drugą mu ten szeryfowy przydupas rozwalił to nie było wcale takie łatwe. Zaczynało się od złowienia kieszeni a potem paczki w tej kieszeni kurtki. Trochę to zajmowało czasu i uwagi.

- Noo… Ale miała tyle czasu to już pewnie i tak im wszystko powiedziała. Już się posrało. - wiedział o co chodzi szefowi. Zorientowali się już prawie w ostatniej chwili, że jedną z grup stawiających w nocy opór, właściwie jedyną która początkowo stawiła jakikolwiek sensowny opór byli ich byli towarzysze których Viper pociągnęła za sobą. A już nie zdążyli nic zrobić. Szmata ze śmiercią rozminęła się o włos. Gdyby wcześniej wiedzieli, że ona tam jest…

- Kurwa mać. - szef jeszcze raz kopnął rozbity wcześniej o ścianę monitor i znieruchomiał wpatrzony w popękany plastik, metal i szkło. Taylor miał rację. Posrało się z tą Viper. A tak niewiele brakowało w nocy by tę zdradliwą dziwkę dorwać. - A w nocy spuściliśmy im łomot. Ale jeszcze nie wygraliśmy. Dalej tu są. A my dalej tkwimy w połowie tego cholernego Bunkra. Dalej w nim są te cholerne gnojki. - mruknął opierając się o krawędź starego biurka i chwile obserwując jak łysol wydobywszy wreszcie paczkę fajek teraz już dość zgrabnym ruchem wyciąga zębami skręta.

- No są. Ale to chyba nie problem? - zastępca niezbyt rozumiał powody szefa. Przecież nie szło może najlepiej i pojawienie się tych cholernych miłośników demokracji było strasznie wkurwiające. Ale do cholery dawali radę! Najpierw nic nie mieli, potem odnaleźli tą ruinę, wejście do Schrony, przebili się i czyścili teren co raz niżej i niżej. Nowojorczykom zaś spuścili właśnie łomot. Wszystko więc szło dobrze. Czym tu się martwić? No ale znał ich szefa. Jeśli widział problem to był problem. A jeśli szef miał problem to i cała banda miała problem a więc i on sam też. W nocy też poszło nieźle. Co prawda jedną grupkę żołnierze nakryli na podejściach do obozu ale strzelali po ciemku chujowo i nikogo nie trafili wówczas. A pozostałym grupom udało się przeniknąć do środka w tym czasie i skoro sprawa i tak się rypła Guido poderwał ich do ataku. Podziałało jak zawsze działało gdy on to robił. Rzucili się na zaspanego i zaskoczonego przeciwnika w jego nocnym leżu. Zaskoczenie było kompletne. Pewnie nie spodziewali się ataku na dalekim zapleczu gdy ich żołnierze atakowali w tym czasie głębie bunkra. Przez te wejście które pewnie sprzedała im ta zdradliwa sucz. A jednak mimo, że prawie ich rozbili i zmietli w wody jeziora to jakiś ich oficer zebrał ich prawie w ostatniej chwili. No i ta sucz ze swoimi ludźmi. A potem do głosu doszła ich broń maszynowa więc niezbyt było co kusić dalej wojenna fortunę. Nocny wypad się udał chyba nieźle choć fakt, jeśli szef się napalił by zlikwidować całkowicie tamten nowojorski obóz no to niewiele im brakowało ale jednak nadal tam był.

- Noo… - mruknął szef podchodząc dwa kroki i odpalając kumplowi skręta. Skrócił mu więc o połowę proces odpalania fajki bo odpadał etap szukania ognia po kieszeniach. Łysa głowa kiwnęła w podziękowaniu i zaciągnęła się pierwszym buchem. - To za długo trwa Taylor. Trzeba to zakończyć jak najprędzej. - powiedział spokojniej wracając na swoje miejsce na krawędzi blatu. Miał zamiar chyba rozwinąć temat gdy rozległo się walenie do drzwi. Szef w irytacji wzruszył brwiami na co zastępca wyciągnął w powietrze z zapalonym fajkiem dłoń dając znać, że się tym zajmie.

- Czego kurwa? Rozmawia się więc streszczaj się… Jak kurwa przez drzwi nie widać? Taa? A wiesz, że Edi szuka partnera na stróżowanie? Chcesz mieć tam przydział? Ty i twoja dupa? Całą noc tylko wy i Edi... No kurwa… Billy Bob!... No kurwa jakbyś do chuja od razu nie wiedział co trzeba… Co to jest do chuja?... A czemu jest takie ujarane?... A czemu jest takie ujebane?... Cooo?! Jak to kurwa robiliście skręta?! Z… - do uszu szefa dobiegała nieco jedna strona dialogu wytłumiona i przez nie liche w końcu drzwi, i gadającego głośniej Taylora, i przez cichy i chyba jakoś zalękniony ton głosu młodszego Runnera. Rozmowa zakończyła się sądząc po odgłosie chyba zderzeniem taylorowej pięści z twarzą młodszego Runnera i odgłosem szurania ćwieków na kurtce po ścianie. - Niektórych to nie da się nie jebać… - mruknął Taylor jedną ze swoich ulubionych maksym życiowych gdy wracając z powrotem do gabinetu, zamknął drzwi. W dłoni trzymał jakiś zwitek którego nie miał wychodząc na korytarz. Guido uniósł brew w oczekującym grymasie i pozie.

- Co to jest? - rzekł biorąc do ręki zmiętoloną, mokrą, nadpaloną i dziurawą kartkę. - Nie no ich ulotka? - rzekł z grymasem niechęci widząc, jeden z wielu karteluszków jakimi wczoraj ich poczęstowali miłośnicy demokracji. Sprawdził jednak druga stronę zgadując, że chyba jednak nie chodzi o zwykłą ulotkę skoro Billy Bob odważył się zaliczyć cios w szczękę od Taylora by przynieść im ten zwitek. Twarz mu zbystrzała gdy dojrzał odręczne pismo na drugiej stronie. - Kuurrrrwa czemu jest takie ujarane?! - zdawało mu się czy rozpoznawał w ocalonych w większej części literach znajomy charakter pisma.

- No słyszałeś. Chłopaki robili skręta. - wzruszył ramionami już spokojnie łysy mięśniak. Zarobił ciężkie spojrzenie od kumpla ale cóż… Przecież chodziło o jaranie zielska. Byli Runnerami. Skoro chodziło o jaranie zielska mieli niezgłębione prawie pokłady cierpliwości i rozumienia dla drugiej strony. No przecież byli z Det.




Wyspa; Schron; poziom wirusologii; Dzień 7 - ?, jasno; chłodno.




Will z Vegas



- Halo, halo, halo? Tu rozgłośnia Sand Runners z Detroit jak mnie słyszycie odbiór? - skrzek głosu z głośnika całkiem niedaleko jego głowy wyrwał Will’a ze snu. Zresztą sądząc po rzucie oka na reakcję pozostałych Schroniarzy byli zaskoczeni tak samo jak on. Pewnie i tym, że w ogóle przemówił ludzkim głosem jak i tym, że słyszą kogoś obcego.

- Witam na kolejnym dniu na Pustkowiach. Ja nazywam się Guido i dziś rozpoczynacie dzień ze mną. - facet gadający do głośnika pobrzmiewał nie tylko w ich komunikatorze ale i echem z tych z korytarza i izolatki. Widać włączył nadawanie na cały Schron przez sieć komunikatorów. Tam gdzie działały a jednak trochę ich się zachowało a część naprawili Schroniarze bowiem była to dotąd jedyna pewna łączność w tym wielopoziomowym, i wielo pomieszczeniowym podziemnym obiekcie gdzie nawet krótkofalówki były poważnie ograniczone w swobodzie użytkowania. Grube warstwy ziemi, stali i betonu niezbyt sprzyjały łączności radiowej. Co innego gdy szło to po kablach jakie były przeciągniete od komunikatora do komunikatora.

- No to powitanie mamy za sobą czas przejść do interesów. Mówię tu do was cwaniaczki kitrające się tam na dole na dnie Bunkra. Do tego jinteligentnego Barney’a co to wszystko wie, do wygadanego Will’a co to umie wszystko załatwić i ich towarzyszy. - doprecyzował facet po drugiej stronie podziemnego głośnika. Facetowi pewnie chodziło by przykuć ich uwagę. Ale sądząc po zaskoczonych co raz bardziej twarzach Schroniarzy chyba mu się udało. Niespodziewali się, że tamci znają ich imiennie. A oni kojarzyli tylko, że jakaś banda Guido buszowała po Cheb w zimie.

- Mam tu takie kontrolki które mówią mi, gdzie działa to gówno. Więc wiem, że mnie słyszycie. - doprecyzował ganger mówiąc pewnie o panelu jaki był zespolony każdy komunikator. W większości wypadków jeśli działał można było ustawić opcje by pokazywał awarię czy brak sygnału. Dawało to jakieś tam pojęcie gdzie komunikator powinien działać a gdzie nie. No i oczywiście o wiele lepiej widać było z jakichś centralek czy urządzeń technicznych z czego największą i najważniejszą była ta gdzie pewnie obecnie rezydował Barney ale takie podstawowe dane można było uzyskać także i innych centralek. Nawet pewnie z podpiętego lapa by dało radę. Jeśli się umiało. Choć to już wymagało pewnego obycia z kompami i takimi tam ciekawostkami. Widać typ je miał albo ktoś mu tam to zrobił. Bo na ucho Will’a chyba z tym nie ściemniał.

- A więc chłopaki przedstawię wam sytuację. Jesteście zaklinowani w tej wielkiej dziurze w ziemi. A my nad wami. W końcu dobierzemy się do was. Tak jak weszliśmy do tego Bunkra. To tylko kwestia czasu. Jeśli chcielibyście być uparci i nierozsądni. Wtedy was dorwę i zabiję w tych norach na dole. - facet prawie namacalnie wzruszył ramionami chyba pewny tego co mówi. Choć Will znał ten trik z wielu umów i negocjacji. Rozmówca jak na wytrawnego negocjatora przystało chciał wzmocnić swoją pozycję. Choć faktem było, że Runnerzy wdarli się do Bunkra wbrew wszelkim prawidłom obchodząc jego zabezpieczenia i opanowali już górne rejony tej budowli.

- Ale nie musi tak być. Możecie być właśnie rozsądni i pragmatyczni. Po co mamy walczyć? To nie jest konieczne. Nie jesteśmy wrogami. Nie zależy mi na waszej śmierci. Zależy mi na tym kurwidołku i tym co się tu znajduje. A nie na was. Ba! Możecie się nawet do nas przyłączyć! Byłoby zajebiście jakby pracowali dla mnie takie cwane główki jak wasze. A jeśli nie? No trudno. Pozwolę wam odejść. Zabierzcie co chcecie, i co zdołacie unieść. I odejdźcie wolno. Z dala od Schronu i Wyspy. Nawet do tego zadupia po drugiej stronie jeziora albo gdzie tam sobie chcecie. Po prostu spieprzajcie stąd. - głos mówił teraz przyjemnie i trochę żartobliwie nawet trochę pasowało do jakiegoś handlarza czy negocjatora. Choć oczywiście w typowej, otoczce gangerów z Detroit. Facet chyba chciał przedstawić ofertę na w miarę znośnych dla obu stron warunkach. Znośnych dla Runnerów przede wszystkim oczywiście i pozwalających im zawładnąć Bunkrem. Deal wyglądał jak na standard Pustkowi czy gangu dość wspaniałomyślnie. Facet obiecywał im puścić w niepamięć wszystkie kłopoty jakie mu przysporzyli a w zamian puścić ich wolno czy zostać na miejscu ale pracować dla niego. Byle wpuścili go do jeszcze nie zdobytego Bunkra. Will nie wiedział jednak czy tamten wie o kłopotach żywnościowych Schroniarzy czyli, że w ciągu paru dni a góra tygodnia i tak by musieli się wynieść z stamtąd bo nie mieli prowiantu. Ten który udało mu się z takim trudem zdobyć i przywieźć został po drugiej stronie jeziora. Nie był też pewny czy tamten zna drugie wejście o jakim wiedzieli Schroniarze.

- Zapewne główkujecie czy można mi zaufać, że dotrzymam słowa. - uśmiech było słychać bardzo wyraźnie w głosie. Tamten najwyraźniej świetnie zdawał sobie sprawę z tego kim jest, jakie ma wyobrażenie ogół społeczeństwa o takich jak on no i z kim rozmawia. Znaczy nie z kimś gdzie jego standard był powszechnym jak w jego mieście z którego pochodził. - Nie czarujmy się chłopaki ufacie mi dokładnie tak samo jak ja ufam wam. - roześmiał się na chwilę ze stwierdzenia tego raczej oczywistego faktu z którym jednak ciężko było się nie zgodzić. Też ich pewnie widocznie podejrzewał o wszelkie numery i podstępy.

- Nie ma chyba co tracić śliny na wzajemne przekonywanie się kto jest mniej wiarygodny. Więc pozwólcie, że oddam głos teraz komuś innemu. - głos zdawał się być w dobrym czy wręcz jowialnym humorze a z głośnika doszły jakieś trzaski i chyba kazał komuś podejść do głośnika by mówić.

- Dzień dobry. - zaczął niepewnie nowy głos obcego mężczyzny. Mówił przesadnie głośno jak osoba nie nawykła do takich rozmów i nie obyta z taką techniką. Więc jak nie dowidział rozmówcy to mówił głośniej jakby ten był nie wiadomo jak daleko. - Nazywam się Beniamin Ridley. Jestem z Cheb. Jestem zakładnikiem tych bandytów. Jest nas dwunastu. Tak jak dwunastu było apostołów. Zostaliśmy porwani w zimie i jesteśmy przetrzymywani przez nich od tej pory. - facet chyba nie do końca był pewny co ma powiedzieć. Gadał jakby dostał polecenie, że ma się przedstawić i powiedzieć coś o sobie więc mówił. W końcu chyba gangerzy uznali, że nagadał się już dość bo znów po serii szmerów i trzasków odezwał się ich szef.

- A więc poznaliście naszego gościa z Cheb. - rzekł wciąż beztroskim i wesołym tonem niczym spiker jakiejś rozgłośni radiowej. Widać czuł się dość pewnie w tej sytuacji. Will i reszta jego towarzyszy kojarzyli nazwisko Ridley’a i to, że faktycznie został zabrany przez gangerów jako gwarancja pokoju po zimowych walkach. Will bywając w Cheb nawet chyba kojarzył trochę z widzenia faceta. Chyba miał brodę. Ale tyle. Więcej o nim jakoś specjalnie powiedzieć nie umiał. No i był bogobojny. Tak, o tym słyszał o nim na pewno. I jeszcze, że cieszył się poważaniem wśród większości Chebańczyków.

- No więc jak Ben powiedział gościmy jego i jego towarzyszy. Ale skoro ich niańkę nam szlag trafił a ona dbała by się mi nie pętali pod oczami no to chyba czas się pozbyć balastu. Sprawa jest prosta. Wpuśćcie nas na dół albo zacznę ich zabijać. Co godzinę jednego tego kudłacza zostawię sobie na koniec. Więc możecie być uparci nawet i 12 godzin jeśli chcecie jego ocalić. - z głosu stopniowo znikała jowialność i dobry humor zastępowane zimną kalkulacją i wyrachowaniem. Sprawiał wrażenie, że mówi poważnie i nie blefuje. Rozmówca wyraźnie wychłodził treść wypowiedzi choć nadal samą barwę głosu choć ani nie zaczął krzyczeń ani nie podniósł głosu co świadczyło, że ma niezłe umiejętności z których słynął także i Will.

- No a teraz może nieco weselszy kawałek. Tak na wypadek gdyby los sąsiadów zza jeziora was w ogóle nie obchodził czyli jeśli jesteśmy ludźmi tego samego formatu. - nagle głos znów się ocieplił i prowokująco ociekał ironią. Schroniarze zgromadzeni w labie Barney’a spojrzeli na siebie pełni niepokoju. Ich obawy wkrótce się potwierdziły gdy z głośnika odezwała się następna osoba.

- Cześć. To ja, Marla... Nic mi nie jest… Mam nadzieję, że wam też... Złapali mnie... Przepraszam… - tym razem głos rozpoznali od razu już po pierwszym słowie. Była kelnerka z “Wesołego Łosia” wydawała się być przejęta sytuacją. Też mówiła jak ktoś nagle wyrwany do odpowiedzi kto nie bardzo wie co właściwie ma teraz powiedzieć.

- Cóż za ślicznotka. Nie żal wam trzymać ją w tych podziemiach? Chcecie się jeszcze zobaczyć z tą długonogą foczką? Żaden problem! Po prostu otwórzcie drzwi i zabierzcie ją sobie wychodząc. Pomacham wam na pożegnanie, jeśli gdzieś tu rosną i te robactwo nie zeżarło dam wam nawet po bukieciku na drogę. - Guido wrócił za panel sterowania i znów mówił wesołym i towarzyskim tonem. Choć Will rozpoznawał, że na razie przedstawiał im marchewkę a w zanadrzu powinien być jeszcze kij by oferta była kompletna.

- Więc jeśli będziecie rozsądni wszyscy rozstajemy się w pokoju cali i zdrowi jak jesteśmy i w tej chwili. Jestem ugodowy na detale. Ale macie spieprzać i zostawić mi Bunkier w takim stanie jakim jest w tej chwili. A od waszej Marli wiem jaki jest w tej chwili. Ja tu sobie poczekam na górze. Zjemy razem śniadanie bo wasz aniołeczek będzie świetną ozdobą i moim gościem. No ale jeśli nie… Jeśli postanowicie być uparci i robić problemy… No cóż… - wciąż mówił łagodnie i wesoło póki nie doszedł do ewentualnego “ale”. Wtedy głos mu posmutniał choć Will rozpoznawał w tym celowe zagranie zorientowane na efekt. Wyglądało jakby to upór i odmowa Schroniarzy była dla niego naprawdę smutna i niestety uruchamiała nieprzyjemne mechanizmy.

- No cóż… Mamy wtedy wojnę między nami. A ta niestety jest jakże stresująca i wymaga tyle ofiar… Wówczas niestety ta ślicznotka stanie się jedną z takich ofiar. Moi ludzie są tacy zestresowani tymi walkami… Chyba rozumiecie, że muszą jakoś spuścić parę po akcji prawda? A wasza Marla ma idealne atuty i walory do takiej roboty… Więc oddam im ją. Zaraz jak tylko rozwalę łeb pierwszemu wieśniakowi z Cheb. Rzucę ją im i niech robią z nią co chcą… Będę kazał im być dla niej brutalny i pamiętać, że to przez jej towarzyszy czyli przez was, giną ich towarzysze czyli nasi kumple. Więc kurwa będą dla niej brutalni. Wszyscy. Kto tylko zechce bo lubimy w Det zbiorowe zabawy. Niech używają aż pęknie. Każda w końcu pęka. Jest młoda, zdrowa i silna… kto wie… Może nawet dożyje do rozwalenia Bena… Chcecie się założyć? A może chcecie posłuchać? Zostawię wam włączony odbiornik byście choć tak mogli towarzyszyć w tej imprezie. Tak… Tak będzie jeśli nie będziecie robić co wam kurwa każę… A każę wam otworzyć bramy i spierdalać. - głos mafioza twardniał i znów się oziębiał. Znowu Will miał wrażenie, że jest w stanie wydać taki rozkaz i zrobić to co mówi. Oddać Marlę na pastwę jego bandy. A biorąc pod uwagę nietuzinkową wręcz urodę dziewczyny zapewne mało kto by pewnie nie miał ochoty skorzystać z jej wdzięków skoro trafiłaby się taka okazja. Poza tym tego typu walki zawsze niosły ze sobą ryzyko takich sytuacji. Po Cheb krążyła pogłoska o dwóch nieszczęśliwych młodych dziewczętach jakie zimą wpadły w łapy runnerowej niewoli. Wtedy był to odosobniony przypadek, gdzieś jakichś pary gangerów, gdzieś na uboczu, w jakiejś piwnicy, po cichaczu. I los dziewczyn był w osadzie tematem do współczucia i złorzeczeń pod kątem napastników. A zielone światło na uzywanie na schwytanej Schroniarzówie jakie obiecywał dać szef w razie ich oporu zapowiadało los nieporównywalnie gorszy.

- To przemyślcie sprawę, Macie całą godzinę do namysłu. A teraz czas przejsc do naszych miłośników prezydenckiej demokracji! - powiedział mafioz znów zmieniając ton i wracając do tonu zawodowego konferansjera. - Tak, nasłuchaliście się o mojej wspaniałomyślności i chęci do negocjacji a dla was też mam ofertę! Taką samą jak dla kolegów z dołu co egoistycznie kitrają tą ruinę którą wszyscy chcemy mieć dla siebie. Ale będziemy mieć my. Więc spierdalać. - uśmiech chyba znów zagościł na jego twarzy a przynajmniej dało się go zauważyć w jego głosie. Nagła zmiana adresata spowodowała znów nieco nerwowe spojrzenia wśród towarzyszy Will’a.

- Nie ma się oszukiwać. Jesteście bandą sztywniaków w mundurach. No cóż. Nikt nie jest doskonały. Nie wybaczę wam tego choć mogę stolerować póki siedzicie gdzieś indziej niż na naszym podwórku. Tak jak w tej chwili. Wpierdalacie się z tą waszą demokracją i prezydentem gdzie się da. Spoko. Ale wpierdalajcie się gdzie indziej. - mówił tym razem czymś w rodzaju klasycznego pół żartu pół serio.

- Do tego spuściliśmy wam w nocy łomot. Jesteście tu odcięci. Panujemy nad wszystkimi podejściami do Bunkra. Nie macie żywności. Nie macie wody. Amunicji też wam wiele pewnie nie zostało. Za to macie rannych. A my mamy medyków i opatrunki. No i jest nas tu w chuj więcej niż was. Wasi szefowie poświęcili was zostawiając samych. Będą lizać rany po tym nocnym wpierdolu od nas. Zostawili was na naszą łaskę. A my was tu wyrżniemy. Bo jest nas więcej i trzymamy was w garści. - tym razem głos mu się znowu zmienił. Zaczął mówić jak jakiś wojskowy oficer przedstawiający raport taktyczny czy analizę sytuacji. Will nie wiedział czy była zgodna z prawdą ani o co chodzi z tym nocnym łomotem ale jeśli taka była sytuacja Nowojorczyków to była bardzo ciężka. I chyba to ich walkę słyszeli przed zaśnięciem ale jeśli było choć trochę zgodne z tym co mówił ten runnerowy gadacz to raczej żołnierze z NYA nie wyszli z niej zwycięsko.

- Znaczy tak się stanie jeśli nie będziecie rozsądni. - Runner wznowił po chwili jaką dał na przemyślenie sprawy żołnierzom z NYA. - Oczywiście nikt tu więcej nie musi umierać. Ani wy ani my. Możemy rozstać się w przyjaźni. No przynajmniej na razie. Nie wymagam od was niczego trudnego. Wstaniecie i wrócicie do swoich kolegów na powierzchni. Pozwalam wam zabrać waszą broń i rannych. Ich opatrzymy i damy wam bandaże jeśli chcecie to sami zrobić. Nawet kurwa wodę herbatkę możemy wam zrobić. Ba! Możecie zostać herosami! Tam, na górze przed swoimi towarzyszami! Oddam wam waszych jeńców! Wszystkich! Tak wciąż mamy waszych jeńców z poczatków walk. Część jest ranna ale zajęliśmy się tym. Możecie ich zabrać wychodząc na powierzchnię. A na górze mówcie co chcecie nie wnikam w to. Nawet, że przedarliście się przez nasze szeregi i odbiliście jeńców. Co mnie to kurwa obchodzi? Nic a nic. Co tam u was daje się za takie numery? Jakiś medal? Awans? Podwyżkę? Bohaterski wpis w papiery? No? - zapewnił jowialnie rozmówca z drugiej strony głośnika przedstawiając całkiem ciekawą wizję. Jeśli bowiem ta grupka nowojorskich żołnierzy faktycznie była tu odcięta a Runnerzy faktycznie oddaliby im jeńców i wypuścili na górę to jedynymi świadkami wydarzenia byliby tylko tu, ci obecni na dole w tej chwili. Fakty jak wiedział Will można było przedstawiać w różnoraki sposób i całkiem często nawet zbytnio ewidentnie nie kłamiąc. Zwłaszcza jeśli byłby to trudno weryfikowalne fakty. Kto wie, jakby trafiło na odpowiednie osoby i chęci może nawet taki przekręt by i się udał. To już zależało od Nowojorczyków no i może Schroniarzy gdyby kiedyś mieli okazję jakoś na to natrafić gdzieś czy kiedyś.

- A no tak. Pewnie mi też wierzycie tak samo jak ci co kitrają się tam po dziurach w dole. Więc też mam tu kogoś dla was do pogadania. - odezwał się Runner po odpowiedniej na złapanie trybienia chwili. Znów coś zaszeleściło w głośniku gdy najwyraźniej zmieniała się osoba rozmówcy.

- Kapral Anita Swiger! Numer identyfikacyjny 529 43 1326! - wyszczekał nagle głośnik, młodym, spiętym, kobiecym głosem. Nie szło nie wyobrazić sobie kogoś wyprężonego jak na defiladzie stającym do złożenia raportu. Will zaś coś z filmów kojarzył, że chyba kiedyś taki żołnierz po schwytaniu przez wroga nie mógł powiedzieć za dużo. Chodziło o jakieś tajemnice czy konwencje albo coś podobnego. Widocznie tych z NYA nadal szkolono jakoś podobnie. Milczenie z głośnika chwilę się przedłużało i w końcu znów odezwał się główny gospodarz tego podziemnego programu.

- No było krótko i po wojskowemu. Chyba to do was trafia co? No i wasza urocza panna kapral również będzie mi towarzyszyć na śniadaniu. Dwie tak piękne kobiety u boku potrafią dodać smaku każdej potrawie. I jeśli będziecie rozsądni no to się rozstaniemy w przyjaźni a wy zabierzecie ze sobą waszą uroczą pannę Swiger. Proste nie? A jeśli nie. No to chyba podzieli los tej ślicznotki Marli jeśli ci z dołu okażą się upartymi, samolubnymi bucami. Poza tym nas tu trochę jest a jednej dziewczynnie chyba by tak trochę smutno było. A tak będzie miała koleżankę. Też chcecie posłuchać tych zabaw? Nie ma problemu, zostawimy wam włączony odbiornik. Może wtedy mały zakładzik? Która z nich prędzej pęknie? Mundurowa czy cywil? Dziewczyna z wielkiego miasta czy małej wsi? No? Która? Uratujecie wasze dziewczyny czy skażecie je na marny koniec? A ci z Cheb? Ponoć chcecie ich ratować i chronić bo jesteście ci dobrzy. Zabijecie ich? Czy ocalicie? Macie całą godzinę do namysłu. Ja teraz idę na śniadanię z moimi pięknymi towarzyszkami więc do usłyszenia za godzinę. - powiedział na koniec znów nawiązując do obydwu grup i wszystkich jeńców jakich schwytali dotąd Runnerzy. Wszyscy mieli wynieść się z Bunkra albo jeńcy zginął. Wedle gościa po drugiej stronie eteru mogli opuścić Schron na całkiem niezłych warunkach. W labie zaś odkąd głosnik umilkł zapanowała kolmpletna cisza. Stopniowo wszyscy przekierowali swoje spojrzenia na Will’a oczekując, że jakoś zareaguje na te ultimatum.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 20-09-2016, 07:44   #366
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 49 2/2

Cheb; rejon wschodni; lokal “Wesoły Łoś”; Dzień 7 - wczesny ranek; potężna ulewa; zimno.




Gordon Walker, Nathaniel “Lynx” Wood i Nico DuClare



Gordon obudził się we własnym łóżku. Znaczy we własnym pokoju jaki wynajmował. U Rudego Jack’a. Na piętrze. Tak, był na piętrze. W pokoju. Był też sam w pokoju. No bo tak, przecież zasypiał i sam. Był też cały zlany potem i dyszał jak po biegu. Śniło mu się coś. Sam już dokładnie nie wiedział co właściwie. Ale umęczyło go strasznie. Uciekał czy biegł. Może gdzieś się spieszył. Ale nie mógł zdążyć. Cel się oddalał. Głosy. Tak umęczone i przerażone. Wzywające pomocy. Jego pomocy. I walka, jakaś strzelanina i wybuchy. Jakaś mgła? Dym? Gaz? I oczy. Te spojrzenia. Pełne pretensji czy żalu. Pełne oskarżeń. Pełnie zanikającego właśnie życia. Właśnie tego życia jakie mógł, jakie do cholery próbował! Tak bardzo próbował właśnie ocalić! A teraz czy może potem albo wcześniej. Już się wszystko mu mieszało. To było wcześniej czy potem? Szukał? Chował się? Cholera wie… Cholera z tymi wspomnieniami!

Na dole znów spotkali się wszyscy razem we trójkę. Teraz wszyscy mogli się nagadać, napatrzeć i napodziwiać na wstający właśnie dzień. Coś z co każdy albo widział albo słyszał na osobności własnego pokoju mogli popodziwać i obgadać razem. A dzień przywitał ich ostrym łomotem deszczu o ściany, dykty, blachy czy właśnie na nowo wstawione szyby w oknach. Lało. Nie mżyło jak ostatnio czasem, nie padało tylko lało. Deszcz zacinał równo jakby ktoś tam z góry uparł się wbić wodę z chmur w ziemię czy nawet pod nią. Krople odskakiwały po uderzeniu w kałuże zostawiając uderzenia wysokie na kilka centymetrów. Aura zdecydowanie nie sprzyjała wszelki pracom czy podróżom na zewnątrz.

Większość tych gości co już wstała sądząc z dominującego na twarzach nastroju ponuractwa i niechęci na taką psią pogodę przetykana tu i ówdzie narzekaniem i złorzeczeniem wyszła pod zadaszenie okalające ganek knajpy. Było to już na zewnątrz więc tam dało się odczuć także chłód. Chyba złapał przymrozek a ten deszcze to nawet trochę chyba ze śniegiem padał. Wciąż jednak opad opanował teren na zewnątrz a pod okapem było jeszcze w miarę szczelnie i sucho. Ludzie stali i patrzyli na szaleństwa aury, czasem coś się odzywając, czasem paląc papierosa ale głównie ponuro wpatrując się w rozchlapywaną, marznącą chlapę na zewnątrz.

Był czas wspomnień zakończenie poprzedniego wieczoru. Ostatecznie nie poszli za szeryfem więc nie wiedzieli gdzie po nocy tak się szwendał. Światła pojazdu który zniknął im z oczu za zakrętem już się nie pojawiły ponownie gdy sami doszli do zakrętu. Wiedzieli tyle, że hummerowata bryka nie zatrzymała się przed “Łosiem” ani za ani w ogóle. Bo o ile pasażerowie nie mieli megaukładów z właścicielem lokalu w połączeniu z jakimś teleportem to raczej nie pokitrali się gdzieś po jego pokojach. Więc pewnie pojechali dalej. Roztrzelany w zimie lokal był położony blisko wschodnich rogatek osady więc blisko było do strefy “za miastem” jak to mówili Chebańczycy na co dzień. Za “za miastem” o ile ktoś po prostu nie przejeżdżał przez Cheb była jeszcze enklawa Czerwonoskórych a od paru dni, w na wybrzeżu, także obóz NYA.

- I co? Dalej zamierzacie dymać topić się na tych bagnach? - przywitała ich nieco ironicznym uśmieszkiem Yelena która też już wstała i chyba przyszła skontrolować swoją wczorajsza robotę przy oknach. Widocznie pamiętała ich wieczorną rozmowę i tym co jej pytali. W tej chwili jednak wszelkie wychodzenie, zwłaszcza na teren i tak obfitujący we wodę wszelaką stało dla każdego pod znakiem zapytania. Ot, kwestia priorytetów, wygody, lenistwa czy potrzeb. Yelena zdawała się chyba jako jedna z niewielu osób na widoku której nie przytłoczyła pogoda.

- Myślicie, że się potopią? - spytała jeszcze brunetka odgarniając butem jakiegoś robala po chodniku. Ale rzeczywiście żywy, insetkowy żywioł jaki wczoraj jeszcze był dominującą na uliach Cheb formą życia obecnie został zauważalnie podtopiony i zniemrwiał przez ostatnią noc i obecny deszczowo - śniegowy opad. Kanadyjka nie wiedziała czy robactwo się potopi, podtopi czy w ogóle mu to nic nie zrobi ale doświadczenie przepatrywacza dziur i kątów wszelakich dawało nadzieję, że takie oberwanie chmury nie powinno trwać cały dzień. Nawet jakby dalej padało to chyba nie powinno za długo aż tak mocno.

Po chwili rozmowy z monterką, wśród ulewy dostrzegli wreszcie na zewnątrz jakiś ludzki ruch. Dwie sylwetki, otukane pelerynami czy płaszczami mozolnie przedzierało się przez zalewane falami ulewy ulice. Przez plecy mieli przewieszone podłużne przedmioty które wyglądały jak jakaś broń długa. Choć z odległości kilkuset metrów nie było to takie pewne co to właściwie może być. Podobnie jak identyfikacja podróżnych gdyż przez mglistą poświatę ulewy widać właściwie było tylko sunące powoli sylwetki. Kierowały się jedną z boczniejszych dróg na południe od drogi głównej. Widzieli akurat ten fragment pomiędzy budynkami i drzewami mimo, że odległość była znaczna a warunki obserwacji bardzo utrudnione.

Drugim ruchem jaki goście Jack’a zaobserwowali chwilę później było o wiele mniej kłopotów z identyfikacją. Właściwie też nie szło go przeoczyć skoro zasuwał warcząc silnikiem po głównej drodze i rozchlapując cieżkimi kołami błoto i kałuże. Trzyosiowa ciężarówka wojskowa wjechała od wschodniej strony Cheb i przejechała nieco zwalniając przed zakrętem prawie tuż przed frontem “Łosia”. Zaprezentowała przy okazji bardzo ładnie oznaczenia NYA. Ten jedyny ciekawszy i powszechnie zauważalny obiekt przykuł więc uwagę gości. Ciężkie, zimne krople zalewały pojazd którego podróżni odważyli się podróżować pomimo takiej aury. Gdy ciężarówka zwolniła przed zakrętem przez chwilę nim zniknęła za nim ukazała się wnętrze jej oplandekowionej rufy. W zacienionym wnętrzu dało się zauważyć siedzące sylwetki w ciemnych ubraniach. Tylko snajper ze swoim cybergooglem dostrzegał więcej niż inni. Dostrzegał czarne, skórzane kurtki wewnątrz mimo, że w szoferce na pewno siedziały postacie w mundurach jakich używała NYA.




Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 7 - wczesny ranek; potężna ulewa; zimno.




Alice “Brzytewka” Savage



Obudziło ją potrząsanie za ramię. Niezbyt silne ale dość stanowcze. Obudziła się bo przecież zasnęła. Wczoraj na tej samej sofie na jakiej obudziła. W tym aneksie kuchennym u Kate. Tej chebańskiej weterynarz. Jedynym drugim łóżkiem była ta druga sofa na której unieprzytomniał się Tony. Poszła wczoraj przed zaśnięciem, obejrzała go już ciężką ze zmęczenia głową. A może i nawet efektów ubocznych spida jakiego wzięła wcześniej. Ale Tony pozostawał nadal w śpiączce. Póki jego stan się nie zmienił nie było sensu cępić obok niego. Więc wróciła do aneksu kuchennego i tej pierwszej sofy. Wciąż tam było. Tak samo jak i on.

Więc znów właściwie wylądowali w jednym łóżku. Ona i on. Żołnierz i lekarka. Pazur i Runner. Mężczyzna i kobieta. Czy jakby to nie generalizować. Wróciła do sofy gdzie za pościel robiło kilka kocy czy narzut jakie trzymała tu czekoladowłosa gospodyni. Wróciła i okazało się, że jest kusząco ciepłe i nagrzane ciepłem ich ciał. Odczuła tą róznicę zwłaszcza jak wróciła z chłodnego już wnętrza domu do tej cieplutkiej i przyjemnej strefy.

Zalegli oboje w tym samym łóżku. Na zewnątrz dobiegała nocna cisza. Z wnętrza gdy przymrużyli światła lampy do minimum było prawie ciemno. Nie mieli innych bodźców poza sobą nawzajem a chęć na rozmowę przeszła chyba im obojgu. Alice była zmęczona ale mimo to leżała wsłuchana w ciepło ciała mężczyzny leżącego tuż obok. Promieniował ciepłem jak mini piec. Wtuliła się w niego chłonąc to ciepło. A on jej nie odtrącił. Ogarnął nawet ramieniem i przytulił. Leżeli prawie nieruchomo a zmysły zamiast ogarniać senność wręcz jak na złość zdawały się być co raz czulsze i odbierać co raz więcej bodźców. Linia ciał jakie wyławial wzrok z prawie całkowitego mroku. Ledwo zarysowana i poprzeplatana jaśniejszymi rejonami nagiej skóry i pstrokatymi ubrań. Ciepło. Tak przyjemnie kumulujące się po wewnętrznej stronie okrycia a tak szybko znikające w mrokach nocy. Zapach. Zapach ciała drugiego człowieka. Zbyt ulotny by zwracać na niego uwagę w codziennych relacjach teraz jakoś nie chciał dać się zignorować. Nadawał jakoś intymnego wymiaru tej bliskości drugiej osoby. No i dotyk. Ten bierny gdzie się stykały ich ciała. W końcu jednak dłonie zaczęły swoje już nie przypadkowe wędrówki. Potem gdy nie było negacji już całkiem śmielsze i odważniejsze. Po dłoniach nadeszła kolej na usta a po nich na ubrania i znacznie bardziej szybkie i wymagające o wiele więcej energii pogłębienie znajomości.

Ale to było wczoraj, w nocy czy jakoś tak. A teraz była tu i ktoś ją próbował dobudzić. Boomer. Choć nie zrywała ją ani nie wyglądała na spanikowaną czy przestraszoną więc chyba nic strasznego. Niemniej wzrok miała dość ponaglający więc chyba nic co jednak nie powinno w nieskończoność czekać.

- Wstałaś? To chodź. Szef się obudził. Wygląda w porządku ale zobacz co z nim. - najemniczka jakoś nie bawiła się w poranną kurtuazję tylko przeszła do tego co jej zdaniem było najważniejsze. “Igła” czy “Brzytewka” poruszyła się by powstać ale poraniony przed paroma dniami nożem Gas Drinkersa brzuch jakoś zaprotestował boleśnie. Coś ją podejrzanie za bardzo zapiekło. Zupełnie jakby coś tam miało ochotę się wziąć i zapaskudzić.

Potem oprócz czekającej obok Pazura i kłopotów z własnym drobnym ciałem doszło do Alice kilka następnych elementów. Było chłodno wręcz na granicy zimna. Strasznie kontrasotowało to z przyjemnie nagrzaną krainą pod kocami. Poza tym bębnienie o szyby mówiło, że na zewnątrz pada. A właściwie jak skontastowała po chwili wręcz leje. Półmrok na zewnątrz okien sugerował, że albo jest szarówa przedświtu albo aż tak leje, że jest wręcz półmrok na zewnątrz.

Z sąsiedniego pomieszczenia poczekalni doszły też następne odgłosy. Rozmowa. Dwaj faceci. Nix i Tony. Nix mówił dużo więcej i dłużej. Sądząc po tonie głosu i pojedynczych słowach jakie do niej docierały pewnie składał raport szefowi bo albo ten chciał ten raport albo został tak przeszkolony przez niego.

- A więc samochód jest uszkodzony i stan sprawności nieznany. Straciliśmy część amunicji do naszej głównej broni. Mieliśmy zatarg z wojakami z NYA. A Boomer jest trochę poturbowana. I wszystko w ciągu jakichś dwunastu godzin. Czy tak Nix? - szef Pazurów odezwał się w końcu nieco dłuższym zdaniem. Alice wyczuwała, że ciężko mówi, zupełnie jak po ktoś kto się przebudzi z dłuższej śpiączki albo narkozy czy dochodzi do siebie po ciężkiej chorobie. Ale ton mimo zauważalnego zmęczenia i dobór słów był już no taki z jakiego i Alice i reszta świata pamiętała i rozpoznawała. Najwyraźniej analityczno - strategiczna część dwumetrowego łysola nie uległa naruszeniu.

- Nie wygląda to zbyt dobrze. Ledwo nas spuścił z oka i oo… Prawdziwym Pazurom na pewno by poszło lepiej… - mrukneła cicho i markotnie najemniczka wpatrzona w wejście za którym toczyła się rozmowa obydwu Pazurów. Alice wyczuwała, że nie dziewczyna nie chciałaby być teraz tam na miejscu kumpla i spowiadać się z takiej listy wydarzeń szefowi.

- Noo… Właściwie tak szefie… - przytaknął Nix niezbyt tryskając ani optmizmem ani radością z takiego przedstawienia danych. Nie wyglądało to zbytnio różowo. Świadomie czy nie miał chyba pogląd na sprawę całkiem zbieżny z kumpelą.

- Widzę, że mieliśmy interesującą noc. - skomentował lakonicznie szef i niezbyt było łatwo rozgryźć co właściwie ma na myśli ani jak się zapatruje na ten raport podwładnego. - A co z Alice? Mówiłeś, że jest z wami. Gdzie ona jest? - zapytał i pewnie spojrzał na młodszego Pazura. A właściwie dopiero kandydata na Pazura.

- Jest w kuchni. Śpi. Jest cała. Boomer jej pilnuje. Mam ją obudzić? - zapytał Nix podchwytując skwapliwie zmianę tematu na taki w którym nie było całej listy wtop, wypadków i awantur.

- Niech śpi jeśli śpi. Jak jest cała to to najważniejsze. To jest najważniejsze Nix. Cel strategiczny. Dowiezienie jej całej do Hope. Reszta to pierdoły Nix. Myśl strategicznie. Planuj. Naucz się działać elastycznie. Obliczać koszty i alternatywy. Jak widzisz ja nie zawsze będę na miejscu czy w stanie by wydać wam rozkazy i powiedzieć co robić. A ona jest dla nas najważniejsza. Dla mnie. - rzekł wciąż zmęczonym tonem legendarny “Cass” Rewers ale już w mentorsko - sztabowym tonie w jakim zazwyczaj tłumaczył czy zadania czy odprawy swoim przełożonym lub podwładnym.

- Tak jest szefie! Pewnie! Alice jest cała! Nic jej nie jest! Byłem z nią całą noc w tamtym drugim łóżku, tam w kuchni! - młody najemnik sprawiał wrażenie jakby wyśniony ratunek w ostatniej chwili własnie nadszedł. Szef pouczał i objaśniał ale nie miał jawnych pretensji. Znaczy o ile znów do czegoś nie dążył czy nie udowadniał bo czasem ciężko było to rozgryźć na pierwszy rzut oka. No i sam powiedział, że Alice jest ich celem strategicznym a reszta to pierdoły a ten cel strategiczny właśnie przecież spał obok cały i zdrowy tak jak sam szef pamię…

- Ale się wjebał… - mruknęła cicho Boomer kręcąc z niedowierzaniem głową i robiąc bezgłośnego facepalma.

- Boże... Nix… Spałeś z nią? - z gardła starszego Pazura dobiegło umęczone westchnienie. Tym razem chyba nie tylko jako pokłosie ukąszenia i śpiączki czy podobnych powikłań.

- Yy… Znaczy ee… Noo… eee… Ale nie… Boo my ten… i rozmawialiśmy też o Chuck’u Norrisie… i noo… ee… Ale tak strategicznie to Alice jest cała! - do młodego Pazura chyba dotarło co przed chwilą powiedział i coś chyba nie miał zbytnio pomysłów jak wybrnąć z sytuacji. Skoncnetrował się wręcz na strategii którą szef tak lubił a w końcu właściwie Alice była cała prawda?



Detroit; dzielnica Ligi; rezydencja Blue Lady; Dzień 7 - wczesna noc; pogodnie; ziąb.





Julia "Blue" Faust



Ryan początkowo jakoś nie był przekonany do pomysłu Blue. Kolejne cycki na imprezę? I to takie po które trzeba wyjść jak tam na pewno są takie co same się pod łapę pchają? No chociaż osiłek Wildcatsów wyglądał na nieprzekonanego do czegokolwiek w tej chwili może poza powrotem do domu i polulaniem się. Ale indagowany przez blondynę zaczął z oporami ale w końcu wymieniać członków i członkinie ekipy tej niebieskiej jędzy. Mówił nieśpiesznie i z początku wręcz monosylabami. Pomachał jednak ochroniarzom imprezy którzy chyba od dłuższego czasu filowali na zaparkowaną w pobliżu i wypełnioną dwójka ludzi brykę. A już chyba na pewni ostatnie minuty gdy auto i widoczne sylwetki podrygiwało i skrzypiało w całkiem szybkim rytmie robiąc wiadomo co.

To, że chyba mieli widzów czy nawet kibiców chyba jakoś zmobilizowało Detroidczyka albo zwyczajnie już chwilowa zwała zaczęła mu schodzić. Zaczął bowiem mówić składniej i żwawiej. Właściwie jak tak wymieniał członków i członkinie skupiał sie w sporej mierze na członkiniach. Coż międzywierszami mówiło Blue, że ta Federatka chyba podpadała Ryan’owi pod kategorię “fajna dupa” tyle, że raczej spoza realnego zasięgu osiłka. Skoro laska wygrywała Wyścigi w Lidze i była w stanie sprosić na imprezę gwiazdy z detroidzkiego firnamentu no to raczej taki tam członek podrzędnej jej zdaniem ekipy z Ligii i to nie kierowca nawet, nie był pewnie zbyt ciekawym obiektem ani westchnień ani nawet uważniejszego spojrzenia.

Przypomniał sobie, że przecież jest George. Taki tam spaślak. Gdzie on by tam jakąś dupę wyrwał. Nawet na takiej imprezie. Zgrywał się na jakiś czarnuchowo - raperski styl jakby chociaż czarnuchem czy kolorowym chociaż prawdziwym był. Ryan na tyle się zapalił do tego pomysłu, że nawet razem z Blue wyszedł do tych ochroniarzy. Nawijał dość kalecznie o co mu chodzi. Ale nawijał jak na Detroitczyka przystało więc tamci chyba kumali co do nich nawija. Kluczowe okazało się, znanie tego Georg’a i chyba także to, że Blue to napalona na Ligę a zwłaszcza na zwycięską ostatnio non stop ich szefową i chciałaby ją poznać i w ogóle i może nawet obciągnąć Goerge’a by się znaleźć na tej imprezie i spotkać tych wszystkie sławy z bliska. Kluczowe imię, nawijka Ryan’a, Blue świetnie wczuwająca się w rolę blondzi z prowincji no i chyba niedawne bzykanko w samochodzie które jak najbardziej w zestawieniu z tym co mówił Ryan przekonywało strażników o napaleniu i desperacji blondyny sprawiło, że machina ruszyła w ruch. Jeden coś gdzieś poszedł, pogadał wrócił ale wrócił z kimś kto niestety bardzo pasował do opisu Wildcats’a. Nadszedł jakiś spaślak w rozlazłym ubraniu, ciemnych lenonkach i obwieszony złotymi łańcuchami.

- To ty chcesz mi obciągnąć? Tutaj? Ale jesteś blondyną… - spytał chyba będąc już czymś wcięty. Nie sprawiał wrażenia Adonisa. Właściwie nawet uliczna średnia była chyba pod względem przystajniokawotości daleko poza zasięgiem. Ale jakoś nie przeszkadzało mu to wybrzydzać. Tu zaczęła się mała chryja bo oczywiście strażnicy od razu zaczęli namawiać go by dał się blondzi obciągnąć tu i teraz. Ten zaś chyba coś miał nie teges z blondynami ale Ryan bohatersko ratował sytuację mówiąc, że ma w zanadrzu drugą, tym razem brunetkę. Brunetka zdawała sie znacznie bardziej interesować George’a bo się wdał w dyskusję głównie z Ryanem który z kolei był już na etapie ściągania z samochodu Allyssy. Ta szła ale dość opornie widząc mętną sytuację i wrzeszczących na siebie nawzajem facetów kłócących się o jakieś obciąganie tu, w środku, przez brunetki, blondynki i wszystkie na raz.

- Dobra to ja się zajmę tą obciągarą tutaj a ty leć i poczekaj na mnie w pokoju na górze. - mruknął George a sam mlasnął z zadowolenia językiem widząc na razie pewnie głównie sylwetkę, uzbrojonej w mini i pornoszpilki Al która prezentowała się w takim niecodziennym dla siebie stroju naprawdę wystrzałowo. - O… I ma dobre cycki… - pokiwał głową George chyba naprawdę okazujac wreszcie zainteresowanie brunetką. Posłał jednak strażnika by zaprowadził Blue do tego jego pokoju. Ten więc zaczął prowadzić swojego gościa

Minęli główne zadaszone wejście a tam znowu paru strażników. Starali się wyglądać chyba w miarę porządnie i na poziomie stylizując się na modłę dawnych agentów FBI, CIA czy z czego tam wtedy byli. No w tych gajerach czy czasem nawet krawatach. Ale wychodziło im różnie. Broń mieli raczej chyba krótką bo żadnej długiej nie widziała u nich. Jednak w pobliżu jej czułe oko wychwyciło jakąś przeszkloną kanciapę, dawniej pewnie hol czy recepcję a tam zauważyła większą kolbę pewnie jakiejś strzelby. Czyli teraz nie mieli ale mogli mieć dość szybko dodatkowe uzbrojenie. U co najmniej jedego dostrzegła też kanciastość pod koszulą świadczącą, że pewnie ma kamizelkę kevlarową pod spodem. Zapewne z tych raczej grubszych niż cieńszych i bardziej dyskretnych. Strażnicy widząc ich kolegę prowadzącego spokojnie blondynę w miniówie na górę nie wykazywali jakiegoś specjalnego zaintereswania nimi. Z wnętrza głównego holu doszła ich dużo głosniejsze dudnienie muzyki. Elektrycznej czyli pewnie jakiś głośnoskrzeczący sprzet audio tu mieli. I światła. Może nie była to pełnowymiarowa dyskoteka z jej laserami, neonami, stroboskopami i światłami jakie panna Faust pamiętała z rodzimego Vegas. Ale poza tym rzadko na Pustkowiach trafiała się sprawna szafa grająca o fanaberiach w stylu błyskających świateł nie wspominając. A tu proszę. Ta Federatka miała tu poziom znacznie zawyżający przeciętną uliczną, nawet z ulic Det. Nie było właściwie więc już tak dziwne dlaczego jej imprezy cieszą się taką popularnością i dlaczego jest tak popularna.

Na razie jednak strażnik zaprowadził ją nie tam a po schodach na górę. Odgłos muzy i hałasy imprezy trochę przycichły ale nadal były wyraźniej słyszalne niż na zewnątrz z ulicy. Mijali rozbawionych ludzi, kłócących się ludzi, spieszących się ludzi, nawalonych czy uwalonych ludzi ale raczej były to wyraźne odpryski głównej wiary jaka bawiła się tam na parterze.

- Kurwa musi burak mieszkać gdzie nie ma numerów na drzwiach? - mruknął nieco zirytowanym głosem strażnik. Zdawał się jednak dość niepewnie rozglądać po serii podobnych do siebie drzwi. Chyba je zliczał czy przeliczał. - Dobra to chyba te. Zapal sobie tam w środku światło. Choć nie wiem po co ci do obciągania tego tucznika no ale skoro tak bardzo chcesz poznać smak życia w Lidze… - powiedział na zakończenie strażnik i otworzył a potem zamknął za blondyną drzwi. Chyba e gadki Ryan’a musiały być przekonywujące albo przynajmniej ten jeden naprawdę łyknął tą ściemę.

Wewnątrz pomieszczenia było prawie całkowicie ciemno. Przynajmniej w pierwszej chwili. Okazało się, że winną jest kotara. Ciemna i ciężka zupełnie jakby odgradzała jakąś ciemnię czy coś podbnego co nie znosi światła. Doszedł też do nozdrzy Julii zapach. Coś jakby kadzidełko czy olejek. No i cisza i spokój. Nawet grała jakaś cicha melodia kojarząca się z muzą uznawaną kiedyś za relaksacującą. Ktoś tu był. A strażnik dopiero odchodził po korytarzu. Ktoś chyba usłyszał rozmowę i ruchy drzwi bo po kilku krokach raczej lekkiej i cichej osoby kotara odchyliła się i oczom Blue ukazała się druga, nieco od niej niższa kobieta.

- Ojej, jeszcze ktoś? Nie spodziewałam się. Ale proszę, zapraszam, ja zaraz wszystko przygotuje. - powiedziała najpierw lekko zaskoczona a potem jakby chciała zatrzeć te wrażenie usłużnością. Odstąpiła kotarę i miejsca dla Blue z zapraszającym gestem dając jej wejść do środka. Miała na sobie kusy szlafroczek, turban z ręcznika na głowie i właściwie wyglądała jakby właśnie wyszła spod prysznica. Wciąż była mokra i a spod turbanu wystawały pojedyncze kosmyki mokrych włosów.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 22-09-2016, 16:52   #367
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Zawsze coś.

Życie obu sióstr składało się z nieustawicznych „zawsze cosiów”. Nienormalność stała się ich codziennością, stając się rutyną… przynajmniej dla Tiny. Deszcz, śnieg, wiatr, piach, kury, wybuchy, gangi, krowy, psy, ufiaki, zombiaki, dziura w oponie, koniec benzyny, powodzie, susze, spadające samoloty, strzelaniny.
Nie daj się, zesraj się, przyj do przodu… czy jakoś tak.

Rangerka nigdy się nie skarżyła… nigdy nie wydziwiała. Była zawsze na zawołanie siostry, zawsze przy niej, gotowa wykonywać służalczo jej polecenia. Przynieś, podaj, zabij, zdobądź, załatw, zrób, wyczaruj, zamknij się…
Podążała za mechanik jak cień, niczym wierny pies przy nodze. W całym swoim życiu pozwoliła sobie tylko na dwie samodzielne decyzje. Jedną z nich było złapanie, przesłuchanie i przetrzymywanie Hildy. Przez te wszystkie lata Whitney nie miała z tym problemu. Owszem, kłóciły się o kurę… ale przed kurą kłóciły się o klucz francuski, oponę, nieszczelne okno, tuńczyka w puszce, czy flaszkę…

Dlatego Tina nie rozumiała o co teraz chodzi siostrze. Wyczuwała w jej głosie jakąś dziwną nutę. Czy Whit nie wiedziała, że ona też jest głodna, zmęczona i przemoczona? Czy nie wiedziała, że wszystkie decyzje jakie podejmowała robią z myślą o tym by było im lepiej… bezpieczniej… spokojniej?
Zachowanie mechanik było do niej niepodobne… Zaniepokojona więc przyglądała się czujnie bliźniacze, jakby spotkały się po raz pierwszy.
Gdy Whit zaczęła sięgać po broń, Tina zaczęła panikować. Nie dlatego, że miałaby wybierać między ukochaną siostrą a mafijną dziwką, ale dlatego… że kobieta stojąca przed nią, na pewno nie była jej siostrą.
Wyglądała jak ona, ale nią nie była.

- Wyprali jej mózg! Zrób coś! - Hilda wszczęła alarm w środku plecaka, rozwalając łuski z cichym brzdękiem.
-Zamknij się! - rangerka fuknęła do kury, ale tylko rozjuszyła siostrę przed sobą.
- Co? Że mam się zamknąć?! O nie nie nieeee czekaj ja się dopiero rozkręcam!
- Nie ty… - Tina chciała wyklarować sytuację, ale to jeszcze bardziej podkurwiło mechanik.
- ZNÓW Z NIĄ GADASZ??!! TO ZE MNĄ MASZ ROZMAWIAĆ! TO JA DO CIEBIE MÓWIĘ! JA JESTEM TWOJĄ SIOSTRĄ!
- Nie jest już twoją siostrą, to marionetka, przyszła mnie zabić i ciebie przy okazji też, szybko musimy uciekać! - pierzak pobujał się trochę w plecaku, jakby wygodniej mościł na grzędzie.
- Zamknąć się obie! - brunetka z zadrapaniem na twarzy, poczuła, że po raz kolejny traci grunt pod nogami. Stając między swoim odbiciem a ptakiem, sama zaczęła sięgać po broń, trzymając jedną dłoń przed sobą w uspokajającym geście.

- To teraz… na spokojnie… powiesz mi kim jesteś… - zaczęła ostrożnie, trzymając w ręku broń ale jeszcze nie mierząc w kobietę.
- To ona, ale nie myśli jak ona ty tępa ruro! - Hilda piuknęła cicho.

- Wyciągasz na mnie broń?! Doszczętnie cię pojebało?! Wyciągasz broń na swoją siostrę?!! W obronie jakiejś cholernej kury?!! - wyglądało na to, że zanim ustąpiło pierwsze niedowierzanie Whitney gdy zobaczyła, że siostra własną piersią zasłania jej cel, nastąpiło drugie, tym bardziej mocniejsze gdy siostra sięgnęła po własną broń. Nie by bronić siostry, nie by nawet przed czymś, czy przed kimś bronić siebie, czy choćby tej cholernej kury, ale po to by bronić tej cholernej kury przed Whit. Przed Whitney Winchester, siostrą bliźniaczką Tiny Whinchester. Siostrą z którą trzymały się razem od urodzenia. Przetrwały śmierć rodziców, wojnę z Panewkami, niedawno znowu ucieczkę przed nimi i potem te wszystkie karawany, laski, motory i wszędzie zawsze były razem. Same przeciw całej reszcie. Tylko na siebie nawzajem mogły liczyć i ufać. A teraz siostra dobyła na nią broń. By bronić tej głupiej kury przez którą miała wodę z mózgu.

- Jesteś pierdolnięta! - wrzasnęła rozzłoszczona i tupnęła w złości nogą, zupełnie jak jakaś mała dziewczynka. Ramię z pistoletem też jej podskoczyło tak, że celowało teraz gdzieś po skosie w okolice kół motocykla czy butów Tiny. W końcu przyłożyła dłoń z pistoletem do twarzy zasłaniając ją chociaż w oczach siostry było tak ciemno, że jeden owal jaśniejszej plamy w ciemnościach zmienił się na inny.

- Nie wierzę… Nie wierzę, że do tego doszło… Że aż tak ci odjebało… Ja pierdolę… - słowa rwały się siostrze Tiny i w głosie brzmiała co raz większa rozpacz i niedowierzanie. Właściwie Whit była chyba całkiem bliska płaczu.

- Nie daj się zwieść na kobiece łzy… - ciche kokokanie wydobyło się spod płótna na motorze. - Bądź czujna, sprawdź teren… - Hilda instruowała znerwicowaną rangerkę, która ze wszystkich sił starała się sobie przypomnieć jakieś zasłyszane rady jak powinna przebiegać mediacja między dwiema stronami.

Sprawa nie była prosta. Bo wbrew zapewnieniom Whitney i samej kury, Tina nie mogła wyzbyć się wrażenia, że kobieta, która przed nią stoi nie jest tym za kogo się podaje. Zachowanie jej było nader dziwne, wybuch pretensji podejrzany, szantażowanie płaczem całkowicie obce. Dodając do tego krótki czas w którym siostry były rozdzielone pod ziemią, podczas polowania na zbiegłą Hildę, w środku terytorium wroga…

„Podmieniona.
Nie podmieniona.
Podmieniona…
Nie podmieniona?

-Agencie Chester! - Hilda wznowiła monolog. - To jest ten moment kiedy musisz wybierać między tym co teraz masz, a tym… że niedługo nastanie koniec świata i gówno… nie dość, że stracisz wszystko to jeszcz…
- CICHOOOO!Cichocichocichocichocicho! - już drugi raz tego dnia, ranger poczuła duszący napad lęku, który zamykał się nad nią niczym ciasne pudełko. Nie miała dokąd uciec, nie miała czym oddychać. Dookoła było ciemno, duszno i głośno od galopujących myśli. Zimny post oblewał całe jej ciało, serce łomotało przyśpieszonym rytmem, a oddech stał się urywany i dławiący. Tina zrobiłaby wszystko by to okropne uczucie znikło. Zrobiłaby wszystko by jej umysł choć na chwilę zaznał spokoju.

Czy Whitney, to Whitney, czy może jest podmieniona? Czy wyprali jej mózg? Czy Hilda mówi prawdę, czy kłamie? Czy Hilda w ogóle mówi? Koniec świata jest bliski? Co dalej z moją misją? Świat stoi na przepaści? Kim jest prorok? Czy współpracuje z Hildą? Czy Hilda spiskuje z Whitney, żeby przejąć władzę nad światem? Gdzie jest Whitney? Jak daleko jest do Detroit? Nikomu nie mogę ufać! Czy samej sobie mogę zaufać? Kto z nich kłamie? A jak nikt nie kłamie? Co jest prawdą? Gdzie ja jestem? Co dalej? Co robić? Co teraz? A jeśli zrobię krzywdę Whiteny? Przepowiednia. To test. Sprawdzają mnie czy się nadaję. Kto mnie sprawdza? Jest mi zimno, nie gorąco, nie zimno, nie, nie wiem. Czy ja umieram. Chce do taty. Tato… gdzie jesteś? Dlaczego mnie zostawiłeś? Co zrobiłam nie tak? Gdzie popełniłam błąd. Muszę być dzielna. Nie chcę być dzielna.
Uciekaj.”

Tina postąpiła krok w tył, opierając się pupą o motor. Jej dłonie nerwowo drżały, jak podczas febry, a oczy szeroko otwarte ani razu nie zamrugały. Monotonnym głosem, niczym zacięta płyta, powtarzała w kółko i kółko: cisza, cisza, cisza, cisza.
Choć myślotok nie ustawał, w jej głowie co raz częściej krzyczał głos nakazujący jej uciekać. Jej ciało prowadzone w chorym transie, odwróciło się przodem do motoru, a ręce samoistnie chwyciły za plecak z dobytkiem ranger, szarpiąc zawzięcie bez ładu i składu.

- Mam tego dość! Teraz wyciągnęłaś na mnie broń w obronie tego drobiu to następnym razem jej pewnie użyjesz! Odsuń się spadam stąd! A ty jak chcesz to się jeszcze zastanów! Albo ja albo ta głupia kura! - warknęła w końcu bliźniaczka widząc, plecy swojej siostry i jej grzebanie w betach zamiast jakiejś klarownej odpowiedzi czy reakcji. Schowała więc broń ze złością, wciskając ją w kaburę i ocierając dłonią oczy podeszła też do motocykla i zaczęła po kolei zabierać swoje bagaże. Ruchy miała tak samo zdenerwowane, urwane i zamaszyste jak ten z chowaniem broni, ale sprawiała wrażenie na dość zdeterminowaną. Jej plecak wylądował na jej plecach a teraz zaczęła zgarniać swoje narzędzia z motoru.

Ciało rangerki zachwiało się, gdy pasy trzymające plecak na motorze puściły. Wiedziała, że jej rzeczy były ciężkie, ale że aż tak? Czy ktoś dołożył jej coś ukradkiem, czy może ona osłabła?
Tina nie słyszała słów siostry, nie słyszała też jak ta się zbliża, nie słyszała nawet jak szamocze się z własnym ładunkiem tuż obok, więc gdy tylko zorientowała się z bliskości ciała drugiej kobiety, podskoczyła wystraszona odsuwając się.
Czy była prawdziwa, czy podmieniona? Wyglądała jak ona, miała głos jak ona… pachniała jak ona.
- Co ty wyprawiasz? - zwierze zagdakało cicho z wnętrza worka, lecz tego też nie usłyszała. Krzyk głosów w jej głowie nie ustawał. Jedne wołały by walczyła, inne recytowały podstawowe zasady przetrwania, jeszcze inne wydzierały się pełnym bólu wrzaskiem by uciekała... by się ratowała.

-Przed czym? Przed kim? Pomocy… Co mi grozi? - najcichszy głos należał do prawdziwej niej. - Gdzie mam uciekać? - ciepłe łzy spływały po obu policzkach, piekąc niemiłosiernie rozmiękczoną rankę na policzku. Uścisk w gardle co raz mocniej zaciskał się niczym żelazna pięść, chcąca wydusić resztki życia z Winchester.
Pulsujący ból klatki piersiowej, rozlewał się po całym ciele przyprawiając ją o paraliż i mdłości.

Widziała jak bliźniaczka porusza ustami, a później odwraca się do niej plecami. Stała. Może na coś czekała? Ale na co? Co jej mówiła?
Postanowiła się spytać, lecz nie usłyszała nawet własnego głosu, a nawet nie była pewna, czy jeszcze takowy posiada.
Stała więc bezradnie wpatrzona w plecy mechanik, która powoli ruszyła przed siebie.
Tina puściła plecak na ziemię, szarpnęła się w miejscu, czując, że nie ma władzy nad własnymi nogami. Była jak wkopana w ziemię. Zamurowana. Beretta w dłoni nieprzyjemnie ciążyła.
Co chciała jej powiedzieć? Na jaką odpowiedź czekała? Dlaczego ona tak bardzo pragnęła się dowiedzieć, skoro nie była to prawdziwa Whitney?

Poczuła jak ręka z bronią podnosi się i wymierza w odchodzącą kobietę. Wystarczyło nacisnąć na spust i skosić z tego świata kolejnego sługusa zła, tak bestialsko żerującego na jej miłości do siostry.

„Naciśnij na spust.

Zabij.

Zniszcz.

Wypleń to ścierwo.

Tato, dlaczego wtedy stałeś pod tą cholerna latarnią?
Dlaczego nie uciekałeś przed samochodem?

Co chciała mi powiedzieć?

A jeśli to Whitney?

UCIEKAJ!

Silna torsja wstrząsnęła ciałem, rosząc usta rangerki żółtą pianą. Po następnej, znalazła się na klęczkach przed plecakiem.
Uciekaj!
Nie mogła przestać wymiotować. Palił ją przełyk, paliły nozdrza, paliły mięśnie brzucha. Nie miała czym… a jednak ciągle wymiotowała.
Uciekaj!
Znalazła się na czworaka. Palce zaciskały się konwulsyjnie na mokrym żwirze raniąc delikatną tkankę, a paznokcie łamały się odrywając od krwawej miazgi.
Uciekaj!
Ledwo ją widziała. Właściwie… nie powinna jej już widzieć z racji ciemności jakie ją otaczały, lecz z niewiadomych przyczyn, ciało odchodzącej Whitney jarzyło się bladym światłem, nie pozwalając zniknąć w mroku oddali.
Uciekaj…

W końcu nastała cisza a wraz z nią… szum deszczu, który powoli, acz systematycznie obmywał jej twarz z kataru i rzygowin. Leżała na brzuchu, twarzą zwróconą na pobocze. Nie mogła się ruszyć i chyba nie oddychała, ale jeśli nie oddychała to znaczy, że nie żyła… ale jeśli nie żyła to jakim cudem była świadoma?

Tina jednego była pewna, była sama…
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 24-09-2016, 04:20   #368
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


Ranek nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Alice miała wrażenie, że ledwo zamknęła oczy, wtulona w ciepłą obręcz ramion najemnika, ukołysana miarowym biciem jego serca i łaskoczącym skórę szyi oddechem, a już ktoś zmuszał ją aby otworzyła oczy, wracając do rzeczywistości. Z resztkami snu na powiekach i ciążącą niemiłosiernie głową, leżała bez ruchu, próbując zmusić mózg do rozpoczęcia współpracy. Złośliwy organ wbrew delikatnym sugestiom, zamiast skupić się na najbliższych wymaganych czynnościach, trwał w otępieniu, za cholerę nie chcąc wychodzić poza teraźniejszość. Przyjmował podstawowe bodźce, przetwarzając je na proste, nieskomplikowane myśli: szarówka wczesnego świtu za oknem, chłód na twarzy, kontrastujący z ciepłem skumulowanym pod stertą koców i narzut, kryjącymi ciało od szyi w dół. Brak Nixa. Boomer wisząca nad sofą. Cisza za oknem, mącona werblami uderzających o dach kropli rzęsistego deszczu. Nocna mżawka przerodziła się w ulewę. Strugi lodowatej wody zalewały świat zewnętrzny, tworząc iluzoryczne wrażenie zamknięcia w klatce, odcięcia od problemów, tragedii i obowiązków, zupełnie jakby poza murami domu nie istniało nic prócz nawałnicy.
A gdyby tak zostać tu, nigdzie się nie ruszać? Zignorować natarczywy głos wymagający zebrania się do kupy. Przewrócić na drugi bok, zamknąć oczy i wrócić do krainy Morfeusza.
Obudzić, gdy wreszcie nastanie słoneczne lato... szkoda, że życie nie mogło być tak łatwe.
-Dzień dobry... tak, zaraz się tym zajmę – wymamrotała w kierunku drugiej kobiety, podnosząc tułów do pozycji pionowej. Wtedy dopiero zorientowała się w braku sporej części garderoby, spoczywającej na podłodze przy sofie. Przytrzymała okrycie, marszcząc czoło w wyrazie konsternacji. Spodnie, bluza... podkoszulka? Co tam robiła podkoszulka i...

Fakt, Nix ją rozebrał, zaraz po tym jak ona zaczęła rozbierać jego. Zbędne warstwy materiału wylądowały gdzieś w kotłowaninie improwizowanej pościeli. Zrozumienie spadło na rudy kark w jednym intensywnym, bardzo wymownym przebłysku. Policzki poczerwieniały, a wzrok powędrował ku Boomer. Ta jednak nie wydawała się w żadnym stopniu poruszona, brakło też ciskanych spojrzeniem błyskawic. Zamiast tego pojawił się różowy balon i po chwili ponaglające pyknięcie. Widząc, że lekarka kontaktuje, obróciła się dając jej możliwość spokojnego doprowadzenia do stanu używalności. Czyli ona i Nixon stanowili zespół, nic poza tym. Inaczej wyglądałaby wszak reakcja podszyta złością oraz zazdrością – z pewnością bardziej boleśnie, gdy w powietrzu poczęłyby fruwać rude kłaki.
"Co ja narobiłam?!" - pierwsze w miarę logiczne pytanie, przy którym zwoje mózgowe zatrzeszczały, by sekundę później ruszyć z pełną mocą. Poprzedni wieczór pamiętała jak przez mgłę, na pierwszy plan wybijał się strach, poczucie bezradności i otępienie. Kojarzyła szarpaninę przed domem. Długą, szczerą rozmowę z Pazurem... jego troskę, wysiłek włożony w upilnowanie kłopotliwej dziewczyny, uspokojenie i poprawę nastoju. Gdyby nie on zagubiłaby się nocą w obcym, martwym mieście, bardziej niż prawdopodobne że zrobiła sobie krzywdę łamiąc w ciemnościach nogę, lub wpadając prosto pod kule. Nie musiał się kłopotać jej samopoczuciem, wystarczyło związać problem i położyć gdzieś w kącie, może dla spokoju nakryć kocem. Zamiast tego po prostu był obok – tylko i aż tyle. Może wyczuwał rozpacz i dławiącą lekarkę samotność, gdy wróciła do niego, zostawiając śpiącego Tony'ego w drugim pokoju, a salwa za oknami ustała, zmieniając się w martwą ciszę. Przylgnęła do niego, bojąc się że jeśli wypuści ściskaną kurczowo bluzę munduru, spadnie w otchłań i nigdy się z niej nie wydostanie, rano zaś wstanie mechanicznie zbyt załamana, by choć próbować się uśmiechnąć. O ile tym razem dałaby radę się podnieść. Każdy kiedyś pękał, nieważne jak bardzo nie wmawiałby sobie chęci przetrwania. Wiele takich nocy już przerabiała, kiedy trwała zawieszona w lodowatej próżni na granicy jawy i koszmaru, czekając aż wzejdzie słońce co pozwoli zająć głowę natłokiem obowiązków... tym razem jednak nie została z tym sama.

Nieobecny uśmiech przeciął piegowatą twarz i nawet zaczerwieniona rana na brzuchu nie wydawała się aż tak kłopotliwa. Zakażenie... przecież wczoraj zapomniała się nią zająć porządnie, do tego system odpornościowy kulał, wciąż zmagając się z efektami przeziębienia. Savage założyła więc świeży opatrunek i podniósłszy z podłogi kubek, połknęła dwie tabletki penicyliny, popijając je zimną kawą. Nim zdążyła wstać, z drugiego pokoju doleciało echo rozmowy, a z piersi lekarki wydostało się pełne ulgi westchnienie. Tony już nie spał!
Raport Nixona może i nie prezentował sytuacji podczas “absencji” dowódcy jako stuprocentowo pod kontrolą i bezproblemowej, jednak para najemników wykonała powierzone im zadanie przykładając się do niego wyjątkowo sumiennie: znaleźli bezpieczne schronienie na noc, unikali otwartych konfliktów z latającym w powietrzu ołowiem na czele. Zapewnili bezpieczeństwo i nie zamordowali przesyłki, ani nie stracili jej z oka. Potknięcia się zdarzały - Tony dobrze to rozumiał i przyjmował poszczególne elementy meldunku z typowym dla siebie opanowaniem, a Alice mogła przysiąc, że pod łysą kopułą wielkolud przerabia właśnie kilka prawdopodobnych scenariuszy, mogących pomóc im w rozwiązaniu ich aktualnej sytuacji. Nie klął, nie rzucał pretensjami ani się nie pieklił - podchodził do sprawy analitycznie, na zimno. Z rozsądkiem… czyli mimo wciąż cichego, noszącego wyraźne znamiona niedawnej niedyspozycji głosu, jad Wężydła nie pozostawił po sobie spustoszenia w sieci neuronowej… oby. Mogli jedynie czekać i obserwować, mając baczenie przez najbliższe godziny na drobne grymasy, tiki - cokolwiek, co zasygnalizuje kłopoty. Do podania pozostała druga, finalna dawka surowicy, przygotowanej przez Kate zeszłego popołudnia.

Ruda lekarka musiała przekonać się o jego stanie na własne oczy. Spieszyła się więc, wciągając na grzbiet niemiłosiernie zimne ciuchy. W myślach zaś dziękowała Boomer za brak jakiegokolwiek komentarza odnośnie minionej nocy. Wystarczyło, że obawiała się porannego spotkania ze "zwykłym chłopakiem z Tennessee", spowiadającym się teraz ich szefowi. Cholernie jej pomógł, po prostu będąc, rozmawiając i odwracając uwagę od głównego źródła niepokoju. Co Alice mogła mu zaoferować w zamian?
Dobre pytanie...

Przeniosła uwagę na pozytywy, nim myśli uleciały ku cichej teraz, zalewanej strugami deszczu wyspie i wilookiemu gangerowi który musiał przeżyć. Musiał, koniec dyskusji – innej ewentualności nawet nie zamierzała rozważać. Jakby zareagował widząc ją teraz... i czy w ogóle go to obchodziło?
"Nie myśl o tym, nie teraz. Cheb, dom Kate. Tony."
Tony żył, odzyskał przytomność - na tym sie skupiła, wiążąc buty i słuchając rozmowy prowadzonej w sąsiednim pomieszczeniu.
Krok za krokiem. Po kolei, nic na siłę i bez pośpiechu. Powoli, metodycznie… bez paniki. Ta ostatnia zelżała do poziomu snującej się przy horyzoncie mgły. Widma koszmaru blaknącego powoli w porannej szarówce.
- Mogłabyś rozpalić w piecu i wstawić wodę, proszę? - spytała siedzącej prze oknie Boomer, by zaraz rozwinąć - Poczekam aż skończą rozmawiać, zbadam Tony’ego i zajmę się śniadaniem, ale przydałoby się też umyć. Czeka nas długi dzień - wskazała po kolei brodą na sąsiedni pokój, wygaszoną oraz ciemną kuchnię i na koniec znów na sąsiedni pokój z drugim łóżkiem, przy którym pozostała dwójka wymieniała się informacjami. Szło nieźle aż do momentu, w którym młodszy mężczyzna nie przyznał radośnie, że podopiecznej szefa pilnował bardzo uważnie: nie wypuszczając z łóżka przez całą noc. Słysząc to Savage stanęła jak wryta, wciągając ze świstem powietrze. Oczywistym było, że nie opowiadali sobie historii o duchach. Na reakcje Tony’ego nie trzeba było długo czekać. Padło pytanie, potem gorączkowa, pospieszna i mało składna odpowiedź.
Alice czuła wręcz na plecach nieprzychylne, świdrujące spojrzenie, którym z pewnością opiekun obdarzał teraz podwładnego. Wszak nikt nie lubi słuchać podobnych rewelacji o własnych dzieciach świeżo po wybudzeniu ze śpiączki. Na litość boską, jakie to dawało o nich świadectwo?! Spuścił ich z oka raptem na dwanaście godzin - wracają bez map, poranieni, bez amunicji, z konfliktem na lini nowojorskiej… oraz wisienką na torcie iście buduarową. Nieodpowiedzialność i głupotę należały do najłagodniejszych epitetów cisnących się na usta.
- Lepiej tam pójdę - mruknęła do najemniczki, szybko zgarniając słoik z surowicą. Skoro oboje zawinili warto aby ochrzan spadł nie tylko na jednego winowajce. Zanim przeszła przez próg, odetchnęła dla uspokojenia, policzyła do pięciu i dopiero wyłoniła się zza rogu, próbując nie blednąć, ani nie rumienić się niczym dorodny pomidor… bezskutecznie. Wielkie, czerwone plamy paliły policzki dając najdobitniejsze z możliwych potwierdzenie winy.

Boomer nie sprawiała wrażenia zainteresowanej kompletnie by pojawić się na scenie w poczekalni. Więc wyglądało na to, że rozpalaniem pieca zajęła się bardzo chętnie. Gdy Alice przeszła przez drzwi na podłodze zauważyła całkiem sporo rozpłaszczonych insektów. Czy to tak z wczorajszej nocy, czy dziś je ktoś potłukł, nie wiedziała... ale nawet w półmroku pomieszczenia widziała ruch. No i plecy stojącego przed sofą poczekalni Nix’a. Gdy usłyszał, że weszła odwrócił głowę i zauważyła jego spojrzenie w prost proporcjonalne pewnością siebie i tym, że wie co robi i mówi jaki wcześniej słyszała w głosie. Postawą też jakoś tak jakby się skurczył czy skoślawił… Albo jej się zdawało.
Zaciskał i rozkurczał palce – dokładnie te, które nocą błądziły po piegowatej twarzy, piersiach, brzuchu i plecach – z początku niepewnie, lecz z każdą kolejną minutą coraz śmielej i bardziej zuchwałe. Ciepłe, dziwnie delikatne i ostrożne, jakby miały do czynienia z kruchą porcelanową figurką...

- Dzień dobry Alice. Cieszę się, że cię widzę całą. Po tej bardzo przygodowej nocy jaka wam minęła. - rzekł Tony. Siedział na sofie, podpierając się łokciami o kolana. Twarz miał nadal zmęczoną tak jak i głos jaki słyszała z kuchni. Przynajmniej póki Nix nie chlapnął o nocnych z lekarką przygodach. Teraz więc mimo spokoju w głosie spojrzenie szefa Pazurów świdrujące Alice zapewne tak jak przed chwilą Nix’a, było bardzo ciężkie. Na tyle ciężkie, że nie zniosła tego spojrzenia i musiała gdzieś szybko uciec wzrokiem.

Wybrała ręce olbrzyma, w tym tą zabandażowaną - dobry punkt do obserwacji. Czuła jak gromi ją z wysokości, skanuje i wyrażania pełnię najwyższego niezadowolenia bez konieczności uciekania się do rozwiązań siłowych. Nie krzyczał, nie cedził słów z zimną nienawiścią, odrazą bądź pogardą. Nie obrażał, nie gestykulował. Nie podnosił głosu. Nie musiał.
- Dzień dobry Tony - odpowiedziała grzecznie, stojąc ramię przy ramieniu z młodszym najemnikiem niczym para uczniaków przyłapana przez dyrektora na popalaniu papierosów za salą gimnastyczną. Ściskała przed sobą słoik maści - mizerną lecz zawsze tarczę przeciwko nieprzychylnemu skanowaniu. Jeśli miał jeszcze cień wątpliwości, teraz patrząc na nią wyzbył się zapewne ich kompletnie.
- Bałam się, ż-że… - zająknęła się, przestąpiła z nogi na nogę. Istniała tylko jedna, sensowna droga poprowadzenia dalej tej rozmowy. Dziewczyna pochyliła głowę, postąpiła krok do przodu i z pełną skruchą dopowiedziała - Przepraszam Tony… proszę, nie wiń Nixa, to nie jego wina. Tylko moja… on nic złego nie zrobił. Ponoszę pełną odpowiedzialność za… fraternizację. Musiał mnie pilnować, żebym nie zrobiła czegoś nierozsądnego. Wczoraj na Wyspie, oni… polewali teren ołowiem, brzmiało strasznie. Spanikowałam, chciałam… chyba uciec, nie pamiętam - ośmieliła się nieznacznie podnieść skruszony wzrok ku górze, ku twarzy olbrzyma - Spałeś, nie umieli mnie uspokoić… ale zamiast wiązać czy krzyczeć… zrobili kawę, a Nix siedział ze mną i po… po prostu rozmawialiśmy. Czekał aż zasnę. Zaczęłam… to moja wina. Nie mogłam usnąć jak tam było tak cicho. Chłopaki, oni… nie wiem czy żyją, czy ich tam zabito, nie ma jak sprawdzić. Nie mogliśmy nic zrobić: popłynąć, pomóc… przecież mają tylko Chrisa. Albo mieli.. . A..a-lbo... a na samochód mogę rzucić okiem. Nie znam się tak dobrze jak chłopaki… ale trochę kojarzę. Podstawy podłapałam obserwując ich przy pracy - doburczała czymś konkretnym, aby nie kończyć totalnym rozpłaszczeniem na podłodze.

- Co? Ale nie no, co ty mów… - zaczął Nix chyba nie zgadzając się by to Alice wzięła na siebie całą winę. Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz szef mu przerwał.

- Wystarczy. Samo się nie zrobiło. Oboje w tym siedzicie. - wysapał ciężko, wykonując najpierw ucinający gest jedną dłonią - Ale to ty nosisz mundur. I chyba coś w spodniach co ci nie łatwo upilnować jak widzę. - wskazał na młodszego Pazura, a ten chyba chciał coś powiedzieć. Cokolwiek. Bo otworzył usta i błądził gorączkowo oczami gdzieś na spotkaniu ściany i sufitu ale chyba nie znalazł odpowiedzi czy kontry na jego słowa.

- Tak jest szefie! Poniosę pełną odpowiedzialność! - wypiął się jak na musztrze i strzelił obcasami. Teraz dla wyglądał w tej pozie wręcz defiladowo. Tylko z bliska Alice dostrzegała niepokój bliski paniki w jego ciemnych, niebieskich oczach i chyba nadal nie wiedział jak inaczej wybrnąć z sytuacji.

- No pewnie. - burknął olbrzym i opuścił głowę wgapiając się na chwilę w dechy podłogi. Spomiędzy szczelin wylazł jakiś stonogowaty robal i ruszył na podbój nowego terytorium. Tony rozdeptał go butem aż w panującej, ogłuszającej ciszy z regularnym, monotonnym bębnieniem ulewy o szyby i ściany zabrzmiało to strasznie głośno.
- Poczekamy z autem. Jak daliście radę odpalić i wrócić jest szansa, że nic poważnego. Sprzęt się sprawdza przed akcją, ale nie na pięć sekund przed akcją. Mieliście całą noc by sprawdzić co jest grane - spojrzenie wróciło z powrotem na twarz młodego kandydata na Pazura, a z bliska Alice widziała, że Rewers go przyłapał na niedopatrzeniu czy niedociągnięciu. Nix poczerwieniał wyraźnie i nerwowo przełknął ślinę mimo, że szef nawet nie mówił tak głośno jak zazwyczaj - wciąż właściwie był taki zmęczony i spokojny.
- Dobrze. Musimy nabrać sił. Zorganizuj dla nas jakieś śniadanie. Może przestanie padać. Wtedy zobaczymy co z autem. - Tony wydał polecenie Nix’onowi, a ten z niebywała ulgą odwrzasnął “Tak jest szefie!” i przepisowo odwrócił się i ruszył do kuchni. Szef zaś został sam ze stojącą wciąż "na dywaniku" Alice.
- Nie stój tak. Przyniosłaś pewnie po coś ten słoik, prawda? - powiedział do niej wskazując wzrokiem na trzymany pojemnik. Poczekał aż się zbliży i znów zaczął mówić. - Byłoby szczytem głupoty ocierającym się o zapędy samobójcze gdybyście tam wrócili. W nocy wszystkie koty są czarne, więc mógłby was ostrzelać nawet byle spanikowany poborowy jakby zauważył ruch. Nie wrócimy tam, Alice. Cokolwiek się ma wydarzyć najpierw Hope... i bardzo cię proszę nie mieszaj im w głowach. - powiedział cicho czekając aż lekarka zacznie spełniać swoje medyczne powinności. Z kuchni dobiegły ich odgłosy brzdękania garów. Nix przeleciał szybko przez poczekalnie rzucając, że idzie po żarcie i wyskoczył w tą ulewę, przebiegając prędko kawałek dzielący go od samochodu.
- Nie spodziewałem się, że aż tak się czujesz z nimi związana. Wiesz, że nie możesz do nich wrócić teraz. Najpierw Hope. - dokończył, obserwując przez zakroplona szybę jak facet w mundurze grzebie za prowiantem.

- Tak Tony, rozumiem. Nie jest łatwo to zaakceptować biorąc pod uwagę co tu się dzieje, ale… najpierw Hope. - zgodziła się drewnianym głosem, odwijając po kolei warstwę bandaża, potem gazy i oglądając uważnie ranę na dłoni. Wyglądała paskudnie, lecz z pewnością lepiej niż dnia poprzedniego. Część opuchlizny i zasinienia zeszło, krawędzie zaczynały się zabliźniać. Wciąż uraz pozostawał na granicy kryzysu - olbrzymowi brakowało sporego kawałka skóry, co przy powojenno-wojennym terenie, gdzie o infekcję nie trudno, mogło się skończyć różnie. Należało monitorować stan kończyny, na bieżąco łagodzić najgorsze objawy oraz powikłania.
- Trzeba było usunąć zakażone tkanki wraz ze sporym marginesem chirurgicznym, nerwy na szczęście nie uległy uszkodzeniu. Zostanie ci blizna. Kolejna… przeze mnie. - mówiła do pokiereszowanej dłoni, wcierając sukcesywnie surowiczą maść w skórę. Powoli, metodycznie. Dokładnie, nie omijając ani kawałka jej powierzchni - Myślałam, by samochód sprawdzić po śniadaniu. Wczoraj było już ciemno, mżyło i temperatura spadła w okolice zera. Całe miasteczko ewakuowano, zostaliśmy tutaj, na granicy strefy wojennej… aby grzebać w bryce musielibyśmy zorganizować światło, a światło nocą jest zbyt… niebezpieczne. Gdyby grupa maruderów je zobaczyła, ciągnęliby jak ćmy do ognia. Ściągalibyśmy niepotrzebną uwagę, co nie było wskazane przy stanie Boomer i mojej późniejszej… niedyspozycji. Poza tym po śniadaniu powinniśmy jechać na komisariat złożyć zeznania odnośnie wczorajszego wypadku drogowego. Szeryf Dalton puścił nas bez zwłoki “na słowo honoru” wierząc, że rano się tam pojawimy i uzupełnimy akta o odpowiednie dokumenty i streszczenia sytuacji. Kate, miejscowa weterynarz, udostępniła nam swój dom, pomogła preparując surowicę. Wężydło… tak się nazywa stworzenie odpowiedzialne za zatrucie, jest czymś pośrednim między rybą, a gadem… przynajmniej według Kate. Bałam się, że nie odzyskasz przytomności - w końcu podniosła głowę, zadzierając ja wysoko ku górze. Klęczała przed opiekunem, więc różnica poziomu ich twarzy w pionie wynosił dobre parę pięter.
- Ludzie umierają od ukąszeń Wężydła. Cięłam tak głęboko, bo tkanki zaczęły się… zmieniać, stały półpłynne. Potem ci żołnierze, Boomer. Nix… nie mieszam im w głowach, dlaczego tak sądzisz? Próbowałam… zostaliśmy we trójkę. Nawiązać współpracę, choć cień porozumienia. Nie miałam zamiaru nikogo krzywdzić, albo wykorzystać… zawsze mi zależy. Na każdym, choć są priorytety. Ty przede wszystkim - westchnęła, znów uciekając spojrzeniem w dół - Jedziemy do Hope, przecież cię nie zostawię i nie zwieję, jestem tu z tobą. Z wami. Nigdzie się nie wybieram. I nie gniewaj sie na niego, starał się jak umiał najlepiej. Pomóc… bardzo mi pomógł. Ogarnął - wskazała ruchem głowy sylwetkę za oknem, powoli podnosząc się z klęczek.

- Gniewać się na niego? - łysol który siedząc był prawie tak wysoki jak stojąca przy nim rudowłosa kobieta, powtórzył jej zdanie wciąż wpatrzony w rozmazaną ulewą szybę na sylwetkę samochodu i poruszający się przy niej humanoidalny kształt. W końcu trzasnęły zamykane drzwi i obiekt za szybą przemieścił się biegiem zmieniając się po chwili w skrzypnięcie drzwi od domu i zmokniętą i strzepującą wodę postać młodszego Pazura.

- Ale leje! I jak piździ! - poinformował ich o swoich odkryciach na zewnątrz. - A bryka wygląda na pogięte blachy w masce i nadkolu. Większość poszło w zderzak. - dodał idąc prze poczekalnie do kuchni z pudłem w dłoniach. Musiało nieźle lać. Zupełnie jak to wyglądało po łoskocie kropel w szyby i ściany. Bo przebiegł w tę i w we w tę parę kroków do samochodu a wyglądał na nieźle zmokniętego. Podróż pieszo czy jakieś prace w taką pogodę zapowiadały się jeszcze gorzej niż wyglądały na słuch z wnętrza chłodnego ale jednak suchego i bezwietrznego domu. A sądząc z odgłosów w kuchni Boomer już poradziła sobie w rozpaleniem pieca więc chyba wkrótce powinno się zrobić jeszcze cieplej.

-Dobrze. Dziękuję Nix. - kiwnął głową Rewers wracając już z grubsza do zwyczajowego tonu. Alice znowu zauważyła na twarzy młodego żołnierza ulgę, że dowódca znowu zwraca się do niego jak zazwyczaj.
- To urodzony przywódca. Świetny materiał na oficera. Tylko jeszcze musi sam to w sobie odkryć. Ja go mogę tylko nakierować. - powiedział cicho chyba pijąc do tłumaczeń podopiecznej co do ostatnich poczynań i relacji jej i młodych Pazurów.
- Mówicie, że miejscowa weterynarz Kate nam pomogła, tak? Zgaduję, że jesteśmy w jej domu. A więc gdzie jest ona? Śpi jeszcze? - zapytał omiatając wzrokiem pomieszczenie w jakim się znajdowali. Z kuchni dobiegły zaś ich odgłosy metalicznych uderzeń i innych stukotów przemieszane od czasu do czasu krótką wymianą zdań między dwójką najemników.

Lekarka westchnęła ciężko, a żółć podeszła jej do gardła. Tony miał prawo obawiać się co do losu podopiecznych, wszak nie raz i nie dwa okazało się już, że przebywanie w okolicy rudego konusa jest nie tylko męczące, lecz także niezdrowe. Wystarczyło spojrzeć trzeźwym okiem na całokształt ich znajomości. Przyciągała pecha, kumulując nieszczęścia na każdym, kto znalazł się w pobliżu. Powinni ją trzymać w zamknięciu, izolacji gdzieś w piwnicy. Wyrzucić klucz, a całe piętro zalać żelbetonem. Dla pewności, że nikomu już przez nią nie stanie się krzywda.
-To również… dobry facet. Wiem Tony. Bądź spokojny, nie stracisz przeze mnie kolejnego człowieka. Nie musisz się obawiać, że podzieli los Rich’a. Nie dopuszczę do tego… nie zmarnuję ci go - odpowiedziała, a drobne ramiona opadły przygniecione niewidzialnym ciężarem. Rozumiała o co chodzi wielkoludowi. Sama zadeklarowała chęć powrotu do Runnerów gdy tylko zakończą sprawy z Hope. Odejdzie, prawdopodobnie nigdy więcej nie spotka Nix'a. Przywiązywanie go do siebie stanowiło w tym równaniu niepotrzebną komplikację. Zasługiwał na lepsze towarzystwo niż związana z dowódcą gangerów i gangerami jako całością "Brzytewka". Nie wolno jej było się do niego zbliżać. W przeciwieństwie do Guido, nie nosił masek w zależności od sytuacji, nie zgrywał się ani nikim nie manipulował. Był bezpośredni, szczery w okazywaniu emocji, a z jego twarzy dało się wyczytać więcej niż pewnie by sobie życzył. Tak samo jak z ruchów, czy dotyku... sposobu w jaki całował i obejmował lekarkę, gdy zasypiała. Nixon, kandydat na Pazura. Mogła go zranić... niedopuszczalne. Przełknęła z trudem gorycz i kontynuowała zduszonym głosem - Kate jest na miejscu ewakuacji, tam zajmuje się potrzebującymi pomocy współmieszkańcami Cheb. Oddała nam parter kliniki do dyspozycji, aby nie trzeba cię było przenosić. Potrzebowałeś… spokoju. Pomogła z surowicą i ruszyła do swoich obowiązków. Dwaj lekarze w jednym miejscu, przy jednym pacjencie - wyjątkowo mało ekonomiczne rozwiązanie, biorąc pod uwagę konflikt za progiem. Jak się czujesz… bardzo gniewasz się… na mnie? - zapytała na koniec, odkładając słoik na stolik przy sofie.

- Nie zawsze mamy taki wpływ na wydarzenia i relacje jakie nam się wydaje że mamy. - odpowiedział patron rozmówczyni na jej zapewnienia co do jej relacji z młodszym Pazurem.
- Dobra kobieta z tej Kate. Należy jej to wynagrodzić. Warto zostawić po sobie dobre wrażenie. Wręcz strategicznie ważne takie dbanie o wizerunek i dobre imię. Czyli wrażenie. To buduje zaplecze pozytywnych relacji z ludźmi i nie wiadomo kiedy przyjdzie skorzystać z tych owoców. A czasem można się bardzo samemu zdziwić. - kiwnął łysą głową szef Pazurów znowu przenosząc spojrzenie na stukającą od ulewy szybę. Za nią niezbyt coś było widać poza zamazanymi, ciemniejszymi i jaśniejszymi plamami. Na zewnątrz jeśli ten świt coś nie zwlekał za długo z przejściem w pełny dzień to widocznie musiała panować szarówka.

- Tak… Kate jest bardzo miła, pomocna.
- na twarzy Savage zagościł blady uśmiech - Za dobro odpłaca się dobrem. Podzieliłam się z nią lekami i tym, czym mogłam. Ketamina, adrenalina, leki przeciwko infekcjom, opatrunku, lizaki...ma wielu pacjentów, dodatkowe się jej przydadzą. Wiesz, że zna łacinę? - spytała ożywiając się wyraźne - Medyczną, ale to wystarczy żeby… dałam jej książkę, wiesz którą. Zrobi z niej dobry użytek, może kiedyś przekaże wiedzę następnym osobom. Gdyby udało się wyciągnąć z Hope coś jeszcze… przydałoby się jej z pewnością, choćby podręczniki. Wciąż są tu dzieci, zorganizowanie zajęć lekcyjnych ma prawo bytu… ale to rozmyślania na kiedy indziej - zamilkła, samej odwracając głowę ku szybie.

- Dobrze. Dobrze zrobiłaś. - kiwnął głową olbrzym z wyrazem aprobaty na twarzy zwracając się znowu bezpośrednio do lekarki. - I nie, nie gniewam się na ciebie. Choć ciężko mi pochwalić, właściwie nie mogę pochwalić twojego zachowania. Nie jestem też zachwycony widząc jak się zachowujesz. I wolałbym… - zamilkł odwracając twarz w kierunku okna.
- Cóż, biorąc pod uwagę wasz wiek, sytuację i scenerię nie wyszło wam najgorzej. Właściwie nawet całkiem dobrze. I Nix naprawdę kazał im spieprzać jak zaczęli się dobijać bo ten dom jest pod naszą ochroną? Pod ochroną Pazurów? - uśmiechnął się półgębkiem patrząc chytrze na lekarkę. Widocznie coś młodszy Pazur musiał wspomnieć, ale pewnie albo nie podał detali albo dowódca jak zwykle sprawdzał dane z więcej niż jednego źródła skoro miał okazję. Ale ze spojrzenia i twarzy widać było, że takie zachowanie podwładnego jest mu bardzo na rękę czy nawet przyprawia o powód do zadowolenia i dumy. Z kuchennego aneksu zaczął dochodzić zapach gotowanego jedzenia dając znać rozmówcom jak bardzo są głodni.

- Użył odrobinę dosadniejszego stwierdzenia - dziewczyna parsknęła, próbując się nie roześmiać i zachować powagę. Patrzyła się podobnym spojrzeniem jak wielkolud szczęśliwa, że w końcu przełamał się i zamiast w szybę, patrzy prosto na nią. Wzruszyła beztrosko lewym ramieniem i unosząc lewą brew dodała - Szkoda, że nie słyszałeś jak się zapowietrzyli. Przyszli butni, dostali odpowiedź… i ich zatkało. Nie widzieliśmy ich, ale pewnie ten szeregowy poruszał ustami… jak ryba wyrzucona na brzeg. - wstała powoli i wyciągnąwszy ręce, położyła je rozmówcy na barkach. Zaraz też przestała zachowywać pozory i stając na palcach, oplotła ramionami jego szyję, przyciskając się ile sił do starszego mężczyzny- Ale teraz idziemy na śniadanie, musisz coś zjeść, wciąż odpoczywać i nie forsować się niepotrzebnie. Jesteś osłabiony, mogą się pojawić zawroty głowy. Jeżeli cokolwiek zacznie się złego dziać z ręką, mów od razu, dobrze? Tak samo jeśli poczujesz gorączkę, nudności. Może szeryf pozwoli nam skorzystać z jakiejś szopy czy stodoły. Kawałek dachu, wiata osłaniająca od wiatru. Gdy Boomer będzie składać zeznania, możemy w tym czasie zerknąć do maszyny… potem. Teraz idziemy jeść i znaleźć ręcznik. Strasznie pada, łatwo o przeziębienie - zakończyła, odsuwając się na odległość wyciągniętych ramion.

- Wierzę. Pewnie nie co dzień słyszą coś takiego, w takiej sytuacji od jednego człowieka. - dowódca Pazurów uśmiechnął się. Tak szczery i ciepły uśmiech nie był codzienność na jego marsowej i poważnej zazwyczaj twarzy, przepełnionej skupionym profesjonalizmem. Całkiem często poprzedzona reputacją jednego z najsławniejszych, żyjących strategów na terenach jakie zostały po dawnym USA. Ta bezczelna czy wręcz zuchwała odzywka podwładnego zdawała się napełniać go dumą, że bronił honoru jednostki do której jeden należał i był jednym z jej głównych filarów, a drugi bardzo chciał należeć. Ale specyficzne espirit de corps, jak to się kiedyś nazywało a jakim cieszyły się Pazury, jednak mieli takie same i to ich w tej chwili łączyło.

- Jedzenie już jest. - powiedziała krótko Boomer pojawiając się na chwile w progu poczekalni i znów za nią znikając.

- Czas coś zjeść, Alice - zgodził się największy z Pazurów chyba w o wiele lepszym humorze niż gdy słuchał niedawno raportu Nix’a. Stęknął i sofa zatrzeszczała przeraźliwie, gdy zaczął proces podnoszenia swojego wielkiego cielska do pionu. Wrażenie było zwłaszcza skumulowane z tym, że robił to powoli i ostrożnie przez co wydawało się, że wstaje go jeszcze więcej i dłużej. Powstał jednak do pionu jednak robiąc pierwszy krok zachwiał się. Złapał się jednak poręczy sofy i odzyskał równowagę. Po oddechu czy dwóch spróbował ponownie i tym razem się udało. Zaczął iść swoimi powolnymi ale długimi z powodu długości nóg krokami, przez co sprawiał wrażenie giganta kroczącego przez świat maluczkich. W końcu oboje znaleźli się w kuchni. Tam zaś na stole czekało ich śniadanie, sporządzone głównie z puszek, sądząc po pustych opakowaniach, ale był to typowy wojskowy mix. Znalazła się i gotowana fasolka i kiełbasa i boczek, i chleb z dżemem, i makaron. Nawet jajecznica, choć raczej na każdym talerzu leżało jej się dość niewiele. Jajecznica wyglądała na świeżą, więc pewnie któreś z młodszych Pazurów musiało odstawić rundkę po kurniku Kate. Całość dopełniała herbata i inka zrobione w dzbankach pewnie też z zestawu gospodyni. Właściwie to dwójce najemników udało się przygotować w znośnym czasie całkiem domowo wyglądające śniadanie, nawet takie z domowym stołem i krzesłami.

Na ten widok lekarka przełknęła ślinę i oblizała bezwiednie usta. Ostatni posiłek zaliczyła w namiocie Yordy poprzedniego ranka. Od tamtego czasu nie trafiła się okazja do napełnienia brzucha ani jej, ani chyba nikomu z pozostałych Pazurów. Zabrali się więc do jedzenia, skupiając uwagę na przeżywaniu, krojeniu i łykaniu kolejnych kęsów. Przez pierwsze minuty panowała kompletna cisza, a gdy wstępny głód został zaspokojony, humor całej czwórki wyraźnie się poprawił.

- Nic się nie zmieniło, prawda? - Alice zwróciła się do opiekuna, dolewając w międzyczasie kawy do kubka – Trzymamy się planu i wyruszamy dzisiaj? Co z zapasami, będziemy uzupełniać zapasy przed drogą u tutejszych kupców?

- Tak i nie - Pazur przytaknął powoli, robiąc przerwę na przeżycie do końca porcji fasolki z bekonem. W jego dłoni widelec przypominał mikrą wykałaczkę, lecz radził sobie z nim równie sprawnie co z bronią – Po śniadaniu udamy się do szeryfa, a potem w drogę. W Cheb nie mają nic co mogłoby się nam przydać, a jak już to ceny są horrendalnie wysokie. Uzupełnimy braki po drodze, nie martw się. Zapasów jeszcze trochę mamy – zakończył, uśmiechając się nieznacznie pod nosem.

- A dalibyśmy radę jeszcze zajrzeć na cmentarz? - zadała kolejne pytanie, przepijając je kawą zanim dorzuciła garść wyjaśnień, a na piegowatej twarzy położył się cień – Jeżeli nie będzie to stanowić problemu, chciałabym przed odjazdem odwiedzić ojca Miltona. Był... tutejszym pastorem i zimą we dwójkę próbowaliśmy załagodzić konflikt na linii Cheb-Detroit. Nie zdążyłam się z nim pożegnać, ani podziękować za... - urwała, topiąc smutek w czarnym, gorącym naparze.

- Jeśli ci na tym zależy. Dobrze – powolne kiwnięcie łysą głową i krótka, jasna odpowiedź do której zaraz dołączył odgłos przełykania

- Bardzo zależy – dziewczyna potwierdziła i nim zdążyła coś dodać z sufitu spadł robal, lądując prosto na jej talerzu między fasolką, a jajecznicą, zaraz obok naruszonej widelcem piramidy kiełbasek. Westchnęła z rezygnacją, łapiąc insekta palcami nim zdążył zagrzebać się w jedzeniu, bądź wpadł na inny równie genialny pomysł. Podniosła go na wysokość oczu, marszcząc czoło i zagryzając w zadumie wargę. Nie pasowały jej te insekty, coś w ich koncepcji zgrzytało, niczym zaśniedziały alarm dobiegający z zamkniętej piwnicy.
- One są dziwne, Tony – powiedziała powoli, przekręcając obiekt obserwacji odnóżami do góry – Nie pokrywa ich chityna, tylko substancja podobna do plastiku, bądź innego tworzywa syntetycznego. Są przez to dużo oporniejsze na urazy mechaniczne, choć to dopiero stadium pr... młode osobniki – sama się poprawiła, nim otoczenie obdarzyło ją serią ciężkich, nieprzychylnych spojrzeń z rodzaju "mów po ludzku" – Bez mikroskopu nie idzie stwierdzić czym są, może ktoś przy nich grzebał... modyfikował? Z czasem staną się większe, pancerz im stwardnieje, przez co nasili sie problem ewentualnej dezynsekcji. Jako lepiej przystosowane do niekorzystnych warunków zewnętrznych mogą wyprzeć rodzime gatunki owadów, wywracając ekosystem do góry nogami. Albo to pluskwy... widzieliście kiedyś coś podobnego, a może czytaliście o podobnym przypadku w dziełach już powojennych? Ktoś musi przecież pisać teraz książki, prawda? Myślicie że w namiocie medycznym głównego obozu Nowojorczyków znajdzie się mikroskop? - przeniosła wzrok na towarzystwo, akcentując ostatnie pytanie uniesieniem lewej brwi.

Odpowiedziała jej cisza i przeczące kręcenie głów u pary młodych Pazurów. Tony za to uśmiechnął się nieznacznie, sięgając po dokładkę fasoli zdrową ręką.
- To ty tu jesteś od książek i mikroskopów, Alice – odrzekł spokojnie zgarniając na talerz solidną porcję puszkowej mieszanki – Pierwszy raz coś takiego widzę. A mikroskop nie jest standardowym wyposażeniem wojskowych szpitali polowych. Mogą mieć, mogę nie mieć. Nie wiem, Alice. Ale nie mamy zamiaru składać im wizyty przed odjazdem. Jedz bo wystygnie – uniósł rękę widząc, że podopieczna chce coś dodać i już nabiera powietrza na dłuższy wywód. Usadził ją w miejscu nim otworzyła usta, posyłając wymownie ciężkie spojrzenie, jakby chciał przypomnieć że tego poranka już wystarczająco sobie nagrabiła.


Po śniadaniu poprzedzonym przesłuchaniem, Savage ściskało w dołku z braku nikotyny i sporo ją kosztowało, by zamarudzić w kuchni, gdy Tony wstał powoli od stołu i zarzuciwszy na grzbiet kurtkę, wyszedł w mroźny, deszczowy poranek aby na ganku zapalić pierwszego porannego papierosa. Palenie w środku sobie darował, przez wzgląd na szacunek dla życzliwej chebańskiej weterynarz… poza tym nie wypadło smrodzić w domu kogoś, kto sam nie pali. Ledwo za wielkoludem trzasnęły drzwi, odgradzając resztę Pazurów i ciepłe, przytulne wnętrze od mokrego podwórka, Alice odłożyła wycierane właśnie naczynia i niby przypadkiem przemieściła się do drugiego pokoju, gdzie stacjonował młodszy najemnik. Stał odwrócony plecami do drzwi, pakując do pudła resztki wyciągniętego poprzedniego wieczora sprzętu. Układał je metodycznie, wodząc wzrokiem po kątach aby przypadkiem niczego nie pominąć. Wystarczająco dużo wpadek zaliczyli podczas ostatnich godzin, aby pozwolić sobie na kolejne, tak błahe jak nieuwaga przy zwijaniu tymczasowego obozu.

Patrzyła jak pracuje, nie za bardzo wiedząc od czego zacząć. Powinna powiedzieć ile mu zawdzięcza, podziękować za ratunek i opiekę. Przyznać, że gdyby nie on, prawdopodobnie nie przetrwałaby jednej z najgorszych nocy w swoim życiu. Nie wolno jej było tego mówić, ani okazać czułości lub choć cząstki ciepła, jakimi dzielili się zeszłej nocy... tylko jak zapomnieć ten oddech tuż przy swoim uchu, usta smakujące kawą? Trzymającą przy zdowych zmysłach bliskość drugiego człowieka, zamienioną w nieznośny żar, gdy przygarnął ją do siebie i nie wypuścił póki drżąca nie zagryzła zębów na jego ramieniu, by stłumić towarzyszący spełnieniu krzyk? Nawet wtedy jej nie puścił, a policzek oparty na ciepłej, unoszonej wracającym do normy oddechem klatce piersiowej był ostatnim co zapamiętała przed zaśnięciem. Zebrała się jednak w sobie, jako że czasu za wiele nie mieli.
- Hej Nix… - zaczęła cicho - Mogę ci chwilę zająć?

- No? - spytał młody Pazur patrząc na nią. Nie przerwał pakowania, ręce wciąż mu chodziły, przenosząc z blatu stolika kolejne pakunki prosto do przyniesionego wcześniej z samochodu pojemnika. Zniknął błysk, który gościł wczoraj w jego oczach. Ledwo zdał sobie sprawę z obecności przesyłki, jego ruchy stały się sztywne, oszczędne. Już nie uśmiechał się półgębkiem, przymykając przy tym nieznacznie prawą powiekę.

Stał sie poważny, skoncentrowany. Profesjonalny w każdym calu, a profesjonalizm i spoufalanie się z innymi członkami oddziału nie szły przecież w parze. Nie umiała pozbyć się natrętnego pytania, kołaczącego się pod czaszką niczym rozwścieczona osa. Tłukło o kości, mąciło kruchy spokój szarych komórek, doprowadzając do gorzkich konkluzji. Znowu coś zepsuła, narażając na nieprzyjemności kogoś, kto okazał jej dobroć w momencie najmniej spodziewanym. Spartoliła po całości, narobiła kolejnych problemów dorzucając sporą ich porcję do i tak zagmatwanej, ciężkiej oraz nerwowej sytuacji. Pięknie… powinni jej dać order z ziemniaka, albo permanentnie odciąć od ludzi.
-Chciałam tylko… - na krótką chwilę uciekła wzrokiem ku rozdeptanym na ziemi robalom, by zacisnąć pięści i na powrót zawiesić spojrzenie na oczach rozmówcy. Postąpiła krok do przodu, choć najchętniej podeszłaby tuz obok jednak po ostatnich, nocnych wydarzeniach byłoby to wysoce niewskazane. Że też zawsze musiała zamotać sytuację do poziomu poszarpanej przez kota kulki włóczki.
- Dziękuję, że jednak wczoraj mnie nie związałeś, choć narobiłam ci tylko problemów - obserwowała jego twarz, a zdradliwe rumieńce wykwitły na bladych policzkach sugerując o którym fragmencie “niesienia pomocy” dziewczyna teraz myśli - Nie myśl proszę, że traktuję cię przedmiotowo, lub chcę tylko wykorzystać. Nigdy w ten sposób do ciebie nie podchodziłam i-i… było naprawdę bardzo miło... i dobrze. Może... pomóc ci z tym? - wskazała brodą na pakunki.

- Nie ma sprawy. - kiwnął głową Nix na jej tłumaczenia. - Nie, jest tylko ta skrzynka. Reszta i tak została w samochodzie. Spakujemy się i idziemy. Wygaś piec jak chcesz. - powiedział trzymając już skrzynkę i dopiero na koniec widząc jej postawę i barwę głosu wskazał na piec jakby nie chciał by odniosła przykre wrażenie, że ją spławia czy coś w ten deseń.

Savage przytaknęła i zaciskając zęby zrobiła kolejne dwa kroki do przodu, idąc pod wskazany element kuchennego wyposażenia. Tak było lepiej, rozsądniej i…
- Posłuchaj... może i zaczęliśmy znajomość w niekoniecznie wymaganej kolejności, jednakże nie żałuję tego w jakikolwiek sposób. Nie znaczy to tez, że teraz musimy się unikać - ściszyła głos, zatrzymując się parę stóp od mężczyzny i obróciwszy twarz w jego kierunku, uśmiechnęła się ciepło - Spróbujmy… się zakumplować, tak po prostu. Czeka nas jeszcze wspólny kawał drogi, nie możemy ustawiać się zawsze w osobnych kątach, nawet jeśli Tony… jest odrobinę przewrażliwiony, a skoro znaleźliśmy się tu a nie gdzieś indziej, mogę spytać jak masz na imię? Obiecuję nie używać go w obecności osób trzecich, bez obaw. Dobrze byłoby wiedzieć z kim się… podróżuje - zakończyła bardziej optymistycznie, mimo że do radości było jej bardzo daleko.

- Pete - powiedział po chwili wahania. Potem ruszył ze swoją skrzynką w stronę drzwi wejściowych. Ledwo je otworzył i Alice ujrzała na własne oczy przez ten prostokątny otwór, jaki wodnistą plagę przywlókł ze sobą poranek.
Zdecydowanie nie było wskazane by wychodzić gdzieś na zewnątrz zwłaszcza z buta. Jazda samochodem pod względem siedzenia pod dachem wydawała się o niebo lepsza choć sama jazda chyba też nie należała do najłatwiejszych.

- Masz ciepłą wodę - rozległo się za plecami lekarki, a ta podskoczyła o mały włos nie wyskakując zaskoczona na cholerną nawałnicę. Zaraz też do jej uszu doleciało charakterystyczne pyknięcie balonówy. Boomer wskazała brodą sień przy schodach i bez wchodzenia w dalsze słowne interakcje, zajęła się filowaniem przez okno.

- Pamiętałaś... dziękuję Boomer - twarz Alice rozjaśnił szczery, szczęśliwy uśmiech. Zgarnęła torbę niby-medyczną i szybkim krokiem podreptała wgłąb domu. Może i na zewnątrz oberwało chmurę, jednak nie zwalniało to z dbania o higienę.
Po ostatniej dobie bardzo potrzebowała kąpieli.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 24-09-2016, 21:46   #369
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Lynxa obudził miarowy stukot deszczu o blachę, którą pokryte było podcienie “Wesołego Łosia”. Wstał i przeciągnął się, przeklinając parszywą pogodę, jaka miała towarzyszyć im w wyprawie na bagna. Wciągnął czyste ubranie jakie czekało na niego od poprzedniego prania. Na to co oddał wczoraj, nawet nie miał co czekać.

Przygotował sobie broń do wyjścia. Wczoraj wyczyścił karabin snajperski, a krótszy karabinek wsparcia nie był w złym stanie. Postanowił, że na bagna zabierze oba, do tego prowiant na dwa dni i medykamenty. Resztę broni i ekwipunku chciał zostawić na komisariacie. Przeglądając bagaże dojrzał złożony w kostkę kawałek brezentu. Kiedyś go znalazł na jakiejś opuszczonej farmie i nie przydał mu się, aż do dzisiaj. Przeciął go na pół tak, że stworzył dwa kawałki po około dwóch i pół metra kwadratowego. Na środku każdego z nich wyciął trzydziestocentymetrowe otwory. Wstał i przyjrzal się krytycznie swojemu dziełu. Może nie wyglądały jakoś bombowo, ale powinny chronić przed deszczem ich ubrania i ekwipunek. Założył oporządzenie, karabin snajperski przewiesił przez ramię, lufą do ziemi, tak by zmieścił się pod poncho, a drugi wziął do ręki. Podniósł z ziemi resztę gratów spakowanych w torbę, którą zamierzał zostawić na komisariacie.

Ruszył na dół, gdzie czekała już reszta. Rzucił Gordonowi poncho ze słowami: - Masz, nie przemokniesz, stary.

Wyszedł na zewnątrz i przyglądał się przez chwilę pogodzie i okolicy. Nadjechała ciężarówka z oznaczeniami NYA. Dwóch żołnierzy prowadziło ją na zakręcie obok “Łosia”, kiedy jednak wchodzili w zakręt opodal knajpy, wiatr poderwał na moment plandekę ciężarówki. Na niej zauważył ludzi ubranych w czarne skórzane kurtki: - Widziałeś to co ja? - rzucił tak by tylko Gordon i Nico to słyszeli: - Na pace tej ciężarówki jechali Runnerzy, jak w mordę. Chyba, że miejscowy dowódca lubi akcje pod “fałszywą” flagą, ale NY rzadko korzystał z takich metod.

Gordon obudził sie zlany potem, znowu pieprzony koszmar… kiedy się zorientował że to wszystko to tylko sen westchnął z ulgą. Usiadł na brzegu łóżka i otarł twarz łapiąc oddech. Koszmary męczyły go od wielu miesięcy, obrazy był różne ale zawsze źle to znosił. Po chwili gdy się uspokoił wstał i wyjrzał przez okno:
-Gówniana pogoda… - mruknął niezbyt zadowolony - w sam raz na wypad na bagna…

Walker pozbierał się względnie szybko. Koszula, spodnie, buty… oczywiście kevlar… pranie które oddał pierwszego wieczoru było już gotowe choć nie było w dobrym stanie… kurtka była pocięta i wyglądała jak wygiągnięta psu z gardła. Nie mniej jednak założył kurtkę, przede wszystkim z powodu deszczu i chłodu jaki wpadał przez ledwie szczelne okno jego pokoju. Podszedł do stolika na którym leżały porozwalane jego graty, odpalił papierosa i zaczął myśleć co z sobą zabrać. Odnosił wrażenie że mimo psiej pogody i tak wyruszą na bagna… Naciągnął też swoją czapkę, żeby osłonić swoje cybernetyczne ucho przed nadmiernym wpływem wilgoci. Po chwili był gotowy. Zarzucił spakowaną torbę na ramię, tak samo jak granatnik który uprzednio przeczyścił i załadował do pełna. Nie przewidywał sposobności użycia granatnika ale na wszelki wypadek postanowił go zabrać. Nic tak nie zwiększało siły ognia jak granatnik pod ręką. Chwycił swój karabinek i w sumie był gotowy do drogi. Rozejrzał się jeszcze po pokoju i stwierdził że David tu nie zajrzał… naprawdę zaczynał się martwić o swojego kompana… Brennan był dobrym wojownikiem, potrafił sobie poradzić ale nie mniej jednak ciężko było się nie martwić szczególnie w obecnych okolicznościach…

Zszedł objuczony i zamyślony na dół. Machnął ręką do Jack’a w geście przywitania i podszedł do Nico rzucając z przekąsem, który miał dotyczyć pogody:
-Dzień dobry…

Zastępczyni szeryfa nie zdążyła nic odpowiedzieć - ich uwagę przykuła Yelena, której ironia była przecudownym dopełnieniem dzisiejszego poranka. Walker odwrócił się do niej i odpowiedział jej z krzywym uśmiechem:
-Pff… - mruknął - Nie wiem czy mamy inny wybór moja droga…

Wówczas do ekipy dołączył Lynx rzucając Gordon’owi swój artystyczny majstersztyk jakim było ponczo:
-Przekwalifikowałeś się na krawca? - mruknął podczas oględzin swojej nowej ochrony przeciwdeszczowej - piękna robota…

Po chwili usłyszał jak Lynx mówi o gangerach na pace ciężarówki. Skwitował to:
-Eh… grunt że sobie pojechali… nawet nie ma co kombinować o co mogło chodzić… - mówił podczas nakładania ponczo - To chodźmy do szeryfa… pierwszy dzień nowej roboty… pora to oficjalnie przyklepać…


- Serio? No to zabierzcie może koła ratunkowe czy coś. - mruknęła monterka o nietypowym imieniu chyba zaskoczona, że mimo wszystko chcą wyjść gdziekolwiek w tą ulewę. Zwłaszcza na pewnie i tak mokre i zalane bagna.

Gordon kiwnął głową z uśmiechem wracając wzrokiem na Yelenę:
-Nasz krawiec zrobił nam stylowe poncza - rozłożył ręce gestem prezentacji przywdzianego przed chwilą prezentu - A tak na serio to… maszyny, nieważne w jakim stanie dość kiepsko znoszą wilgoć i wodę… jeśli chcemy coś pożytecznego z nich wyskrobać powinniśmy je jak najszybciej przetransportować tu do Cheb… - rzekł już ogólnie bardziej do swoich kompanów - przydałby się David i jego EMP… nie wiadomo czy jakimś cudem maszyn nie przybyło… - zastanowił się chwilę po czym odwrócił się do Yeleny i stojącego za blatem baru Jack’a - Widział ktoś mojego kumpla David’a Brennan’a? Jack, wiesz o którego chodzi prawda? Jest ze mną w pokoju…

Lynx obserwował jeszcze chwilę cieżarówkę a potem przeniósł wzrok na dwójkę przechodzącą przez Cheb. Przyjrzał im się dokładniej, a potem powiedział: - To co idziemy do biura szeryfa? - rzucił do Gordona i Nico.

Ani Jack ani Yelena nie widzieli kompana Walkera odkąd opuścił ten lokal razem z Gordonem parę dni temu. Yelena wyglądała na osobę zadowoloną z podjętej wcześniej decyzji by zostać na miejscu. Same bagna musiały wydawać się niezbyt zachęcającym do zwiedzenia miejscem a co dopiero w taką ulewę przymarzającego deszczu ze śniegiem który wtłukiwał wodę pod warstwę ziemi. Warunki podróży czy jakichkolwiek operacji na otwartym powietrzu były bardzo ciężkie. Woda pod nogami, woda spadająca na głowy, woda waląca po ubraniach i zalewająca sprzęt. Do tego mróz. Było pewnie jak w standardowym, porannym przymrozku i temperatura musiała być poniżej zera. Przekonali się jak będzie ciężko ledwie opuścili w miarę bezpieczny i suchy okap lokalu Rudego Jack’a. Aura zaatakowała ich od razu i bezlitośnie. Narzucony brezent bębnił głucho bombardowany ciężkimi kroplami. Fala za falą, bez chwili przerwy. Takie warunki zapowiadały o wiele większe trudności i zurzycie wszeystkiego od sprzętu po zapasy by utrzymać się w stanie mobilności i sensownej wartości bojowej.

Do biura szeryfa mieli z “Łosia” kilkaset metrów. Gdy wynurzyli się zza zakrętu ciężarówki Nowojorczyków już nigdzie nie było widać. Przed nimi widniał kanion zalewanej ulewą głównej ulicy Cheb. W tej chwili jawił się jako zestaw ciemnych i szarawych plam. Na zewnątrz od nagromadzonych chmur i przez tą cholerną ulewę panował półmrok jakby świt nie miał ochoty rozpalić się w pełnowymiarowy dzień. Widoczność była wyraźnie ograniczona. Bębniący, monotonny deszcze wytłumiał odgłosy i łatwo było popaść w stan znużonego odrętwienia. Gdy przeszli przez drzwi biura szeryfa wierzchnie warstwy były kompletnie mokre. Woda wdzierała się także pod poncza wpływając i mocząc kurtki. Na razie te chroniły swoich właścicieli ale jakby dalej miało tak padać zapewne i tak przemoknął na tyle, że będą podróżować w mokrych ubraniach.

Przejście progu cywilizowanego domu było zupełnie jak przejście do innego wymiaru czy krainy chociaż. Po pierwsze uderzyła ich ściana przyjemnego ciepła która jawnie kontrastowała z zimnicą na zewnątrz. Po drugie było to bardzo przyjemne uczucie. A po trzecie przywitał ich ze swojego biurkowego posterunku Eryk. - Ale leje nie? - spytał widząc jak zalewają całą podłogę wodą ściekającą z nich wszystkich.

- Ta, masz kawę? - zagadnęła DuClare kolegę po fachu.


- Mhm, pewnie. - kiwnął głową Eryk i wyszedł zza biurka. Poszedł gdzieś w kąt i poobrządzał się w co trzeba by po chwili wrócić z trzema parującymi kubkami. W międzyczasie wędrowcy też mieli chwilę by rozgościć się choćby by zdjąć przemoczone brezentowe płachty. Zastępca szeryfa postawił na biurku metalowe kubki by każdy z nich mógł się poczęstować.

- O dzień dobry. Widzę, że jesteście o czasie. Macie zamiar wyruszać w taką pogodę? - zza jakichś drzwi wyłonił się szeryf i przywitał się z nimi. Pogoda była taka jak widać i jak sami właśnie mieli okazję sprawdzić na własnej skórze. Wszelkie więc operacje pod chmurami stały pod znakiem zapytania.

- Cholera wie, najchętniej bym nosa z pokoju nie wystawiła ale słowo się rzekło. - odpowiedziała Nico.


- Ale jednak wystawiliście. - uśmiechnął się leciutko półgębkiemsz szeryf kiwając głową na potwierdzenie tego faktu - Zamierzacie ruszać na farmę Fergusona teraz? - ponowił pytanie o ich zamiary na najbliższe godziny.
-I już żałuje - mruknęła Nico- Zdecydowanie pogoda na spacery gorsza niż wczoraj wieczorem
Po chwili zastanowienia Nico otworzyła boczną kieszeń plecaka i wyciągnęła duży worek na śmieci z grubej czarnej folii, worek miał strategicznie wycięte otwory na głowę i ręce.
-Jeśli faktycznie mamy iść to ja się wbijam w to, jeśli nie to wolę coś modniejszego, więc decydujcie się.
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 25-09-2016, 11:55   #370
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Will rozejrzał się po pokoju i zauważył wszystkie oczy zwrócone w jego kierunku. Rzeczywiście sytuacja nie była zbyt rózowa, więc wszyscy szukali zwalenia odpowiedzialności na kogoś innego. Chłopak w sumie też miał na to ochotę...

- Dobra wiadomość jest taka, że wiemy, że wszyscy żyją - odezwał się do pozostałych po kilku sekundach - Barney i reszta, Marla, jacyś żołnierze... Chodźmy znaleźć pozostałych - i tak musimy wyjść wszyscy żeby to miało jakikolwiek sens... - kontynuował chłopak patrząc się na reakcje pozostałych.

- No to chodźmy. Nie zostało dużo czasu. - skwitowała te słowa Kelly dajac znać reszcie. Na co reszta szybko otrząsnęła się z wrażenia jakie wywarła na nich poranna pobudka z “radia” i zaczęła się zbierać. Poszło dość sprawnie bo wiele do zabrania nie mieli.

Will zabrał do torby zapasową porcję szczepionki i właściwie był gotowy żeby wyruszać.

Ruszyli w szyku ustalonym przez kumpelę Baby. Wszyscy wyglądali i chyba czuli się lepiej po tych krwawych kroplówkach poprzedniej nocy. Ruchy przynajmniej na oko Will’a mieli jakieś takie energiczniejsze i pewniejsze. Swoje pewnie zrobił też odpoczynek i sen. Też czuł sie znacznie lepiej niż ostatniej nocy. Przynajmniej fizycznie. Nawet Harry kulał jakby trochę mniej. Niemniej Kelly rozstawiła go na końcu szyku. Pierwszy szedł wielgachny i chyba najlepiej uchowany z tych wszystkich przygód Pies. Potem ona sama a za nią Will i Chomik. Pochód zamykał właśnie Harry.

Harry też dał im znać, że coś jest nie tak. Zatrzymali się i po chwili milczenia usłyszeli głosy i odgłosy ludzi. Ktoś się chyba ucieszył, że dobrze widział czy miał rację. Ktoś inny popędzał jego czy kogoś. Gdy Harry dał znać im, że widzi ze dwóch. Ale to chyba ci co zostali na straży laba. Sądząc po odgłosach chyba ci Runnerzy szukali medycznych zapasów dla siebie. Gdyby przyszli z kwadrans wcześniej nadzialiby się na Schroniarzy wewnątrz.

- Myślisz, że oni naprawdę ich mogą zabić? - spytał cicho Chomik, który szedł chwilę obok cwaniaka z Vegas. Zdawał się być przytłumiony i pod wrażeniem ten nagłej zmiany sytuacji.

- Myślę, że są do tego zdolni - odpowiedział schronowemu kucharzowi - Ale jak wyjdziemy ze schronu, to wszyscy umrzemy za parę dni zamienieni w zombiaki… Więc nie za bardzo widzę wyjście z tej sytuacji... - odparł chłopak po kilku krokach w ciszy.

Schroniarze zostawili za sobą lab Barney’a opanowany obecnie przez Runnerów. Ruszyli przed siebie po znanych sobie korytarzach podziemnej budowli. Zbliżali się z każdym korytarzem, zakrętem i krokiem do bramy która przez wiele miesiecy była zamknięta póki sytuacja w zimnie nie zmusiła ich do jej przekroczenia. Nie znali innej drogi przedostania się na niższe poziomy gdzie mieli nadzieję spotkać Barney’a i resztę mieszkańców Schronu. Jednak idący na czele Pies zatrzymał ich o korytarz czy dwa przed tym kluczowym obiektem. Dał znać ręką i po chwili każdy z nich puszczając żurawia mógł ocenić sytuację samemu.

Zza rogiem na końcu korytarza był posterunek ludzi w skórzanych kurtkach. Obsadzali coś jakby improwizowaną barykadę z przewalonych biurek, krzeseł i szafek. Do tego okoliczne futryny i wszelkie otwory jakie porobiły się ze starości czy podczas walk. Zdawali się być dość spokojni choć czujni. Stali, palili papierosy, zerkali tu i tam i generalnie chyba przede wszystkim czekali.

Zaś w głębi korytarza, po drugiej stronie, widać było podobnie przewalone szafki i stoły a za nimi kolejnych ludzi. Tym razem jednak w mundurach. Ci byli dalej i byli schronieni za przeszkodami więc widać ich było dużo słabiej. Ale gdzieś tam za nimi była ta brama która prowadziła w wewnętrznych rejonów Wirusologii i potem na niższe poziomy Bunkra. Przed sobą Schroniarzy widzieli kilku Runnerów. Trzech czy czterech. Jednak byli tylko na jednym z korytarzy prowadzącym w końcu do bramy. Nie wiedzieli czy inne też są obstawione i jak bardzo. Nie było w tej chwili też znać czy jacyś gangerzy są w sąsiednich pomieszczeniach wychodzących na korytarz przy którym byli.

Chłopak z uwagą przyjrzał się rozstawionej barykadzie i ludziom za nią. Nie wyglądało to dobrze. Will spodziewał się, że przez tę godzinę korytarze opustoszeją z gangerów i będzie można swobodnie się poruszać. Cóż, aż tak dobrze to nie ma w życiu...

Trzech, czterech przeciwników odsłoniętych od ich strony. Cóż - pewnie daliby radę ich zabić, ale od razu zleciałoby się kolejnych pięciu i zaczęło im strzelać w plecy. Zresztą paru było w labie, więc mieli naprawdę blisko. A nawet optymistycznie zakładając, że zdołają dotrzeć do skitranych żołnierzy, to znaleźliby się razem z nimi w pułapce. Czy Barney otworzyłby im bramę? Kto wie? I czy w ogóle mieliby jak go poinformować o tym żeby ją otworzył...

- Nie damy rady się przebić do Barneya... - odezwał się chłopak szeptem po chwili przemyśleń - Jesteśmy otoczeni przez wrogów, a po cichu raczej też nie damy rady. No i zostało nam już niewiele czasu z tej godziny - podsumował chłopak niezbyt kolorową rzeczywistość
Sytuacja była chujowa z kilku powodów. Po pierwsze dotarcie do Barneya bez szwanku było wątpliwe. Po drugie Barney i tak potrzebuje laboratorium żeby zrobić szczepionki, więc siedzenie na dole im w tej kwestii nic nie dawało. A - i żarcia zostało im na maks parę dni... Z drugiej strony poddanie się oznaczało, że gangerzy zamkną się w środku i Armia będzie mogła co najwyżej pocałować pancerną klamkę... Na dodatek jest bardzo wątpliwe żeby Barney wyszedł ze swojej nory, nawet jeśli będą ich obdzierać żywcem ze skóry. Tak więc ich poddanie pewnie nie za duże będzie miało znaczenie. Ale jaki właściwie mieli wybór? Żeby móc normalnie żyć potrzebowali jakiegoś wirusologa. Jedynymi ludźmi, którzy mogliby im go załatwić była w tej chwili Armia. Armia była na zewnątrz, więc musieli się jakoś stąd wydostać. A tam najszybsza droga prowadziła przez poddanie się i liczenie, że nie dostaną kulki w łeb.

- Jak dla mnie nie warto ginąć dla kilku metalowych ścian - odezwał się ponownie chłopak patrząc po pozostałych - Z drugiej strony jeśli Barney się nie podda, to nie wiem, czy puszczą nas wolno... Zawsze będzie jednak można ponegocjować. Co o tym myślicie? - spytał się cicho

To była decyzja od której zależało życie ich wszystkich. Chłopak uważał więc, że muszą podjąć ją wspólnie. Ryzykować własnym życiem to jedno - od małego w Vegas to robił i do tej pory jakoś mu się udawało. Jednak narzucić innym swój plan, oznaczałoby mieć życie swoich przyjaciół na sumieniu, a na to Will nie chciał się pisać. Już nie... Chłopak miał dość ciągłego stresu, walki o życie i zmutowanych pająków. Ciepła woda w prysznicu w zamian za przemianę w zombi? Chyba niezbyt dobrze na tym wyszli...

Reszta Schroniarzy popatrzyła na siebie i na Willa w milczeniu. Widział ich więc wiedział, że targają nimi sprzeczne emocje. Harry wpatrywał się w Kelly podobnie jak Pies w Chomika najwyraźniej licząc się z tym co oni sądzą o tej trudnej sytuacji.

- Banda mięczaków. Chowają się i używają krętactw by wygrać. - odezwał się pierwszy były gladiator i głos ociekał mu niezadowoleniem i pogardą dla gangerów. Will wyczuwał jednak, że pod tą wierzchnią warstwą wielgachny Indianin chyba jednak niekoniecznie byłby skory do narażania innych na konsekwencje swojego uporu.

- Nie wiem. Po prostu nie wiem. Tyle żeśmy tu walczyli i osiągnęli. Ale nie chciałbym by ktoś przez nas ginął. Z drugiej strony właściwie nie wiemy co oni z nami zrobią jak się poddamy. Nie wiemy nawet co zrobi Barney. Ani ci żołnierze czy ci na górze. - Chomik zdawał się być przygnieciony wielością i złożonością problemów jakie na nich spadły. Gryzł się tym strasznie i wahał do końca.

- Nie załatwimy ich po cichu. Mamy tylko dwie wyciszone lufy. Więc nawet pewne trafienia nie rozwiążą sprawy. Strzelaninę zaś pewnie by usłyszała reszta a nie wiadomo ilu ich jest w okolicy. I nie wiadomo czy czegoś by jeńcom nie zrobili. - Kelly wróciła z puszczania żurawia patrząc gdzieś pod ich nogi. Zaczęła od wojksowego przedstawienia sprawy jaką tu mieli. - Możnaby spróbować obejść. Ale zapewne pilnują Nowojorczyków a wystarczy obstawić dwa czy trzy korytarze by zablokować bramę i ich. No i zresztą. Nawet jak byśmy się jakoś przedstali to trafiamy na Nowojorczyków. A im też kazali się poddać. Nie wiemy co zrobią. - złożyła ręce na piersi i oparła się łopatkami o ścianę główkując zawzięcie by znaleźć jakieś inne wyjście. Ale właściwie gdyby nawet jakoś przedostali się do żołnierzy a ci postanowili ulec presji wówczas i tak skończyliby razem z nimi. A nawet gdyby jakoś pozabijali wszystkich tutaj gangerów do nogi to ci na górze nadal blokowali wyjście z Bunkra i mieli zakładników i od Schroniarzy, i żołnierzy, i z Cheb.

- Ale nie możemy opuścić Bunkra. Tylko tutaj jest Barney i lab. Nie znam żadnego innego w pobliżu. Potrzebujemy ich obu by Barney mógł nam produkować serum co rano. A on nie jest zarażony. Tak jak i Marla i ci co nie byli z nami w zimie na dole. Więc oni nie muszą tu być tak jak my. Trzeba się więc ugadać by Barney tu został razem z nami. Bez niego to zostało nam z dzień czy dwa nim się przemienimy. - spojrzała teraz prosto na cwaniaka z Vegas dając dość jasno do zrozumienia kto jej zdaniem powinien się zabrać za te negocjacje na linii zarażeni - Barney - gangerzy. W sumie gdyby Barney postanowił odejść nie chcąc na przykład pracować dla czy z Runnerami mieliby naprawdę kłopot.

- Harry ty nie masz syfa. Ty możesz stąd odejść w każdej chwili. - teraz Kelly zwróciła się do podwładnego. No faktycznie spec od cichych akcji który w zimie wrąbał się pod lód i nie nadawał się do żadnych akcji więc został na górze gdy oni zeszli w dolne rejony Bunkra i zostali w końcu zarażeni to tak. Z tej gromadki co ty była był jedynym w którego żyłach nie namnażał się złosliwy, szybkomutujący wirus którego Barney od paru miesięcy próbował choć się zrównać prokurując co dzień serum dla nich. W sumie pospołu dzięki współpracy Kelly i Harry’ego udało im się wydostać w zimie z zarażonego obszaru gdzie Barney ich poddał kwarantannie.

- Oni mogą nie wiedzieć ile nas jest dokładnie. A nwet jak wydusili to z Marli to coś tam pościemniamy. Przyczaj się. Ile się da. Spróbuj się stąd wydostać i zawiadomić resztę. Może Baba z Aaronem w końću wrócą. Albo chociaż Baba. My jak zginiemy w walce czy ulegniemy zarażeniu nie wygramy już żadnej walki. Jak dla mnie powinniśmy spróbować wynegocjować co się da i zatrzymać tu Barney’a i siebie. - wydusiła w końcu przez zaciśnięte zęby Kelly. Sytuacja jej się cholernie nie podobała. Ale wzięci w dwa ognie między wirusem a zakładnikami pole do manewru było bardzo nikłe. Mogli walczyć czy próbować zniknąć. Ale bez Barney’a dorwałby ich wirus. Ucieczka na powierzchnię zapowiadała się skrajnie trudna i dalej zostawiała jeńców w rękach gangerów i wirusa w ich żyłach. Gdyby nawet jakoś dotarli do bramy i namówili Barney’a by ich wpuścił to Runenrzy dalej mieli zakładników.

Chłopak z uwagą słuchał opinii towarzyszy. Z tego co jednak mówili, to mieli dokładnie takie samo spojrzenie na sytuację co on. Zwłaszcza słowa Kelly zabrzmiały jakby czytała jego własne myśli. Oczywiste było, że muszą zatrzymać lab żeby móc robić szczepionki. To w teorii powinno się udać, bo gościu mówił o możliwości zostania w schronie. Wiadomo też, że jeśli mieliby się poddawać, to raczej wszyscy na raz, więc musieli jakoś przekonać Barneya do oddania schronu o który tak długo walczyli.

Co do pozostałych słów, to Will po części się zgadzał, ale nie do końca. Co prawda Barney nie był zarażony, ale siedziały z nim osoby, które były. Chłopak nie był pewien, czy dla naukowca to będzie wystarczający argument żeby nie siedzieć tam i czekać na cud, ale na pewno nie wszyscy na dole mieli taki komfort wyboru.

- Dobra - odezwał się chłopak po chwili z westchnięciem - Nie zostało dużo czasu - chyba trzeba dać znać temu gnojowi żeby mu nic głupiego nie strzeliło do głowy...

Chłopak miał plan żeby znaleźć jakiś działający komunikator i przedstawić gangerowi swój plan na tę sytuację. Jeśli jednak zostaliby przyłapani na gorącym uczynku, to nic się nie stanie i przedstawi go osobiście jak się spotkają. Oczywiście będzie miał trochę gorszą pozycję do negocjacji, ale cóż - i tak nie wyglądałaby ona zbyt kolorowo...

Ze znalezieniem komunikatora nie było żadnego problemu - były praktycznie przy każdych drzwiach. Zdecydowana większość z nich również działała. Chłopak znalazł więc jakiś w nierzucającym się w oczy pokoju i sprawdzając, czy wszyscy są gotowi nacisnął przycisk.

- Tutaj Will. Rozmawiam z Guido? - spytał nachylając się do urządzenia - Sytuacja wygląda tak, że nasza grupa chciałaby się zgodzić na Twoje warunki. Mówiłeś, że będziemy mogli zostać w schronie. Właściwie chcemy nawet mniej - musisz nam pozwolić korzystać z laboratorium przez jakiś czas - kontynuował starając się żeby przez jego głos przemawiała pewność siebie i zdecydowanie
 

Ostatnio edytowane przez Carloss : 25-09-2016 o 18:32.
Carloss jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172