Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-12-2016, 14:33   #461
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
- Kurwa! - zaklął głośno Gordon podnosząc się powoli z podłogi i ocierając pot z czoła - ciekawa sprawa… przyznaję! Ostatni raz czułem się tak na froncie... - rzucił do zebranych żołnierzy których ratowanie nie szło mu najlepiej - Jak tam chłopaki? Wszyscy żyją? Plus minus? Nie mam żadnych opatrunków… mam tylko trochę penicyliny… - wyciągnął z torby stojącej pod oknem i podał jednemu z żołnierzy - Nie wiem czy się do czegokolwiek nadaje… wytrzymajcie, miejmy nadzieję że ci w porcie zrobią porządek z tymi kutrami… - odpoczął chwilę skulony czekając na jakiś komentarz ze strony żołnierzy - trzeba spróbować może rozpalić jakieś ognisko… jak mi tu pomarźniecie zaraz to po co was ratowaliśmy - rzekł z uśmiechem, który jednak szybko zniknął z twarzy zabójcy maszyn, kiedy spojrzał przez okno w kierunku ostatniego żołnierza - W porządku… idę po ostatniego z waszych kumpli… jakbym nie wrócił to… nie ma za co… - zebrał się w sobie, choć na samą myśl o przygniatającym ogniu broni maszynowej robiło mu się słabo… ale musiał skończyć to co zaczął, nie mógł zostawić ostatniego na pewną śmierć… jeżeli w ogóle jeszcze żył… zwrócił sie do żołnierza którego niedawno przytachał do domu - Ten ostatni… nie wiesz co z nim? Żyje? Miałeś z nim jakiś kontakt?

Walker właściwie nic nie widział. Jedynie cienie i półmroki. Na zewnątrz było ciemno, noc posiekana deszczem i śniegiem siekącym z chmur była skrajnie daleka od księżycowej pełni a wewnątrz budynków było jeszcze ciemniej. Widział więc jedynie rozmazane plamy twarzy i rąk o ile mniej więcej były skierowane w jego stronę. Z reszty zmysłów bardziej przydatny był słuch niż wzrok. Na słuch zaś sprawa wyglądała jeszcze gorzej niż na pierwszy rzut oka to wyglądało.

Ten całą trójka żołnierzy trzęsła się z zimna. Ten który chyba oberwał najmniej próbował uciskać ranę tego leżącego na plecach. Zmarznięte i ściśnięte zimnem gardłą nie były w stanie mówić i krzyczeć w zwyczajowy sposób. Tamten co leżał na podłodze powinien się drzeć w niebogłosy jeśli oberwał. A ledwie rzęził. Albo oberwał tak, że sprawa była beznadziejna albo zimno odciskało piętno na nim nawet tutaj.

- D-d-daw-a-jj-j Ca-as… N-n-o d-d-aw-a-j… T-t-to t-tyl-ko d-raś-nię-cie… W-w-yj-dz-dzie-sz z-z-z t-e-e-eg-o… Jes-te-śmy tw-ar-dz-dz-iel-a-ami z-z Bro-nx-u-u n-ni-nie? - ten klęczący starał się chyba zmotywować kolegę. Chyba coś próbował zrobić z jego raną ale w takiej febrze jaka opanowałą ich trzech wszystko robiło się bardzo trudne.

Ten którego Walker z trudem przyniósł został na zawalonej robactwem podłodze. Trząsł się i pewnie krwawił nadal z postrzału który równie dobrze mógł trafić i grenadiera. Leżał na podłodze szarpany dreszczami skoncentrowany na własnym cierpieniu. Też oberwał i z takiej broni co strzelała na pewno poważnie. Stan jego była pewnie cieżki i bez natychmiastowej pomocy nie było pewne czy nawet teraz ci dwaj, przed chwilą postrzeleni z broni maszynowej dożyją rana. Znalezienie w tym domu po ciemku czegoś do spalenia i samo rozpalenie ogniska wydawało się obecnie przerastać możliwości tej trójki. Choć były spore szanse, że ciepło bijące z ogniska pomogłoby zmniejszyć chociaż efekty przydługiej kąpieli w lodowatej wodzie jaką każdy z nich przymusowo przeszedł.

- U-ut-nij c-coś n-na b-ban-daż… J-ja n-nie dam r-rad-dy… - odezwał się z trudem do Walkera ten co klęczał. Z całej trójki wydawał się jako jedyny obecnie być choć trochę przytomny. Wskazywał chyba na swoje ręce i grenadier widział jak blade w ciemności plamki dłoni trzęsą mu się jak w febrze.

Gordon podbiegł szybko do żołnierza który potrzebował jego asysty. Przejął od niego zapakowany bandaż i czym prędzej starał się przygotować go użycia. Kucnął przy żołnierzu który dał mu bandaż żeby zatamować krwawienie. Facet krwawił jak zarzynana świnia, zatamowanie takiej rany nie było łatwe. Szczególnie jak ktoś się zupełnie na tym nie znał. Szczególnie jak wokół panowała ciemność jak w przysłowiowej dupie. Jednak zabrał się do ogarnięcia ran żołnierza, nie mógł raczej pogorszyć sytuacji. Kiedy skończył z pierwszym podbiegł do “chłopaków z Bronx’u” z których jeden ewidentnie potrzebował pomocy medycznej nawet tak kaleczącej rzemiosło jak pomoc Gordon'a. Przesunął delikatnie motywującego kolegę żołnierza mówiąc:
- Bronx… przesuń się trochę… zatamuje ranę… za chwilę będziesz dalej uciskał - zabrał się do roboty, gdy skończył rzucił w eter pytająco choć raczej retorycznie - ktoś jeszcze potrzebuje pomocy medyka który uczył się fachu niecałe kilka sekund? - żałował że nigdy nie nabył tak przydatnej wiedzy medycznej żeby naprawdę skutecznie móc pomóc pechowcom… sytuacja go przerastała.


Praca z bandażowaniem rany szła Walkerowi ciężko. Sam miał osłabione zimnem czucie w dłoniach i zaczynał odczuwać pierwsze oznaki zimna a w końcu nie kąpał się nie wiadomo jak długo w basenie na otwartym powietrze. Do tego pracować musiał właściwie po omacku przy robactwie atakującym każdą możliwą powierzchnię więc dłonie i rany też. Wszystko zaś było obficie zroszone krwią. Grenadier czuł na dłoniach gorącą juchę mimo, że prawie w ogóle jej nie widział. Czuł jak przecieka i klei się między palcami a gdy tylko skończył zaraz zaczyna zasychać na nocnym chłodzie.

Najmniej ranny z żołnierzy odczołgał się z trudem do tego którego Gordon właśnie przerzucił przez okno razem ze sobą. Zdołał wyjąć skądeś chyba następny bandaż i tego drugiego postrzelonego też wskazał jako do zabandażowania. Walker znów musiał zrobić za sanitariusza i znów nie miał tak naprawdę pojęcia jak mu to poszło. Ani pacjenci ani ten trzeci się nie skarżyli ani nie odzywali. Zimno zaczynało pokonywać ludzką wytrzymałość więc słabli i robili się coraz bardziej obojętni. Walker wiedział, że ściga się z czasem. Nie dałby rady upilnować ich trzech by nie zasnęli. A powszechna prawda Pustkowi głosiła, że jak zasnął w takim stanie to już się nie obudzą. Zamarznął we śnie. Jedynym ratunkiem było ogrzanie ich co niejako było tożsame z rozpaleniem ognia. Ogień jednak trzeba było uzbierać czegoś czyli pobuszować po ciemku co zawsze nie było tak całkiem bezpieczne w Ruinach. Musiał uzbierać tego chociaż z jedno naręcze lub coś podobnej wielkości znaleźć. No odpalić jakoś. Problem mógł wyjść też z samym ogniem bo światło z daleka zdradzałoby pozycję, że w środku ktoś jest.

Po zakończonej pomocy medycznej Walker przejął swój karabin od jednego z żołnierzy i czym prędzej zaczął przeszukiwać budynek w celu znalezienia “komponentów” do rozpalenia ogniska. Chłopaki potrzebowali ciepła, zresztą nie tylko oni. Sam zabójca maszyn też chętnie by skorzystał na ogrzewających płomieniach. Zaczął zbierać wszystko co zadawało się być łatwopalne i paliłoby się dłużej niż kilkanaście sekund. Kiedy uzbierał wystarczającą ilość fantów wrócił na środek pomieszczenia w którym zebrali się żołnierze i zaczął rozpalać ogień.

Grenadier nie znalazł u żołnierzy swojego karabinu. Jeden ranny który leżał na plecach balansując na pograniczu utraty świadomości go nie miał. Ten który jako tako jeszcze był przytomny na tyle by podać mu bandaż też nie. No i oczywiście ten trzeci którego właśnie przytargał z zewnątrz też nie miał jego karabinu. Jakiś swoich też nie. Broń powinna być pewnie gdzieś tu, w tym domu, tu gdzie byli cały czas odkąd wskoczyli przez okno ale po ciemku, i przez łażące robactwo które bezustannie wydawało drażniący chrobot i szelest nie było jak go znaleźć.

Grenadier ruszył na poszukiwanie czegoś do rozpalenia. Nie zapowiadało się na łatwe zadanie. Wszystko po ostatnich deszczach było mokre, nawet teraz ta zimnica siekąca noc śniegiem i deszczem wlewała się kałużami i strumykami do zrujnowanego i niedawno dodatkowo postrzelanego domu. Walker też już czuł efekt tej niepogody gdyż jeszcze dreszcze nim nie rzucały ale jak się nie ogrzeje to w tym mokrym ubraniu w którym był już pewnie z pół doby to i pewnie niedługo zacznie. Poruszanie się po zrujnowanym domu po ciemku w ciemną, zachmurzoną noc też stanowiło wyzwanie samo w sobie. Historie Pustkowi niosły wiele opowieści o podróżnych którym przytrafiały się złe rzeczy gdy podróżowali w takich warunkach. Można było spodziewać się wszystkiego. Od nadziania na pordzewiałą blachę, wpadnięcia w dziurę, zawalenia się podłoża aż po to, że zwyczajnie nic się nie stanie.

Tym razem chyba jednak Pustkowia okazały swoją wspaniałomyślność Walkerowi bo właśnie nic mu się przykrego nie przydarzyło. Znalazł jakiś stary, rozpadający się mebel który zdołał przytargać do głównego pomieszczenia zajmowanego przez postrzelanych i przemarzniętych żołnierzy. Mebel dość łatwo poddał się twardym argumentom Gordona ale czas uciekał. Czuł, że zeszło mu dużo czasu na te szukania po omacku.

Gdy już miał półprodukt na ognisko przyklęknął na zarobaczonej podłodze. Próbował podpalić nadrobione kawałki ale szło mu opornie. W dłoniach miał już słabsze czucie z tego zimna, stary materiał drewnopodobny też specjalnie do suchych nie należał. Żołnierze złożeni pokotem na podłodze byli prawie niewidoczni w tych ciemnościach, i Walker jedynie słyszał ich słabnące oddechy. Wciąż były trzy. Żołnierze nie odzywali się, nie było wiadome czy jeszcze mogą. A ten cholerny ogień nie chciał się rozpalać! A czas uciekał. W końcu jednak chyba mu się pofarciło. Iskra płomienia złapała coś, chyba kawałek folii czy czegoś co się od razu zajęło płomieniem. Nieśmiały ogień błysnął śmierdząc stopionym plastikiem. Płomyk wielkości świeczki czy zapałki zajął podrobione fragmenty dając nieco śmielszy efekt. Jeszcze chwila nerwów by ten wysiłek nie poszedł na marne i już płonęły co większe patyki z porąbanego mebla. Była szansa, że ogień zapłonie pełnią siły. Wewnątrz pomieszczenia zaczęła rosnąć ciepła łuna w miarę jak płomienie stawały się pełniejsze i silniejsze. Wraz z nią powiększał się stopniowo promień światła i ciepła. W nim widać było coraz wyraźniej starą, zrujnowaną podłogę, pełną drobnych gratów, śmieci i odstrzelonego dawno albo przed paroma godzinami gruzu. Obecnie wszystko pokrywał żywy dywan insektowej inwazji. W rosnącym promieniu światła dostrzegł też swój karabin. Leżał przy oknie pewnie tam gdzie żołnierz strzelał do kutrów tak jak się umówił z grenadierem. Posiekane fragmenty framugi okna, czerwonawe zasychające dopiero rozbryzgi na broni i podłodze jasno mówiły jak się dla żołnierza zakończył ten pojedynek strzelecki między pojedynczym strzelcem z karabinem a bronią maszynową.

Ogień… nareszcie. Nareszcie się szczęście do niego uśmiechnęło. I do żołnierzy. Postarał się rozhulać ognisko nieco bardziej i podchodził po kolei do każdego z żołnierzy by pomóc im przetransportować się bliżej ognia, po czym powędrował po swój karabin i położył go przy swoich klamotach:
- Chłopaki… ogrzejcie się… myślę że jeszcze trochę musicie wytrzymać zanim przyjdzie jakaś prawdziwa pomoc… - sam również podszedł i kucnął nad ogniem ogrzewając się - Muszę jeszcze iść po waszego kumpla który tam został - skierował wzrok na okno z którego wcześniej wyskakiwał. Trzymajcie kciuki...

Po chwili ogrzewania się był gotowy na ostatni sprint ratunkowy. Tym razem jednak uznał że czas nie jest najważniejszy. Wybiegł z budynku na pełnej prędkości drogą jak za pierwszym razem kiedy z Nico zmierzali ku rzece. Chciał czym prędzej obiec dom tak żeby ukryć się od luf i od osłoniętej strony budynku przedrzeć się do żołnierza. Kutry płynęły z każdą chwilą coraz bardziej wgłąb osady co oznaczało że powoli zostawiają budynek za którym ukrył się Walker za swoimi plecami (tak wynika z mapki). Odczekał jeszcze chwilę i ruszył na pełnej prędkości do ostatniego żołnierza. Na końcówce “odcinka” kiedy był już blisko żołdaka rzucił się na ziemie upadając tak żeby żołnierz (lub jego martwe ciało) osłonił go ewentualnego ostrzału kutrów. Czym prędzej chciał zorientować się czy żołnierz żyje. Znowu był na odkrytej pozycji. Musiał działać szybko.
 

Ostatnio edytowane przez AdiVeB : 22-12-2016 o 14:44.
AdiVeB jest offline  
Stary 22-12-2016, 21:14   #462
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
Gdzieś poza garażem trwała wojna, w runnerowym vanie zalegali poranieni frajerzy bez runnerowych kurtek, po wszystkim łaziły dziwne robale… a oni stali w środku i zajmowali się sprawami zgoła innymi niż mordobicie.

- Nie jestem mała, ani focza, ani kicia, ani kurwa nic takiego! San Marino! Jestem San Marino i tyle! - nożowniczka warknęła do Latynosa, robiąc przy tym bardzo niezadowoloną minę. Co oni mieli z tymi zdrobnieniami? Ci z pierdla też zaczęli gadkę od słodzenia, banda zjebów - Gorąca namiętność z południa, topiąca kolana? Ja jebie, co to za drętwe teksty? Wyrwałeś na to kiedyś coś co się jeszcze ruszało? - zmrużyła oczy patrząc nieprzychylnie to na nowo przybyłego gangera, to na jego kumpla.

- Zachowujesz się niewłaściwie - Głos ociekał niezadowoleniem i naganą.
“Oj tam, oj tam” - wzruszyła mentalnie ramionami. Oblizała wargi ciągle czując na nich resztkę krwi. Mlasnęła dla efektu i zacmokała z naganą, uśmiechając się szyderczo.
- Ty jesteś Hektor o którym słyszałam? Kolejny złamas? Już wystarczy jeden w golfie - ten chociaż zachowuje się prawie jak facet, jeśli się go odpowiednio zmotywuje… a ty? Jak masz coś poza suchymi gadkami, to pokazuj i nie kłap tyle. Wystarczy że jednej się tu gęba nie zamyka - wychyliła się do przodu z tą samą miną, dla zachęty pukając go otwarta dłonią w klatę. Specjalnie lub nie olewali Tweety, a ta przebierała nogami odkąd typek się pojawił. Zgarnianie czegoś, czego blondyna chciała, sprawiało dziewczynie z Kalifornii nielichą radochę.

- “Kolejny złamas”? - Latynos powtórzył zwrot użyty przez dziewczynę z Kaliforni i spojrzał pytająco na jaśniejszego z Bliźniaków. - Widzisz co narobiłeś? Focz ma teraz zakrzywiony obraz. - rzucił strofująco w jego stronę Paula.

- Ja nie mam zakrzywionego obrazu Hektor! - Tweety znowu coś odzyskała rezon i zamachała niecierpliwie jasną plamą dłoni dając znać, że jest rozwarta i gotowa.

- No dobra, namówiłaś mnie. - powiedział w końcu Paul i zaskoczył chyba blondynę zupełnie gdy wpił się w nią ustami. Dziewczyna była tak skoncentrowana na jego latynoskim kumplu, że w pierwszej chwili była kompletnie bierna z tego zaskoczenia. To też jakby zmotywowało Latynosa do działania.

- Suche gadki tak? Dobra pokażę ci coś mokrego. - wyszczerzył się Hektor do czarnowłosej i też wpił się ustami w jej usta więc Kalifornijka straciła uwagę na to co się dzieje z drugą parką. Pocałunek Latynosa był jeszcze inny. Bardziej subtelny od gwałtowności białasowego kumpla, za to dłuższy i dokładniejszy. Wydawało się, że Hektor w ogóle nie potrzebuje powietrza do tej czynności bo nie ustawał gdy dziewczynie jak najbardziej dosłownie zaczynało brakować tchu w płucach, w końcu brakowało zauważalnie i wreszcie zabrakło więc przerwali pocałunek. Oderwali się od siebie choć on wciąż ją trzymał w objęciach obserwując efekt swoich działań gdy San Marino ciężko dysząc odzyskiwała oddech.

- I co? Bezkonkurencyjnie nie? - spytał bezczelnie Hektor dopominając się o przyznanie mu palmy zwycięstwa w tym konkursie.

- Akurat! Przecież ty w ogóle nie znasz się na całowaniu lasek! - białas nie odpuszczał w tej ich braterskiej wojnie ani na chwilę.

Chciał ją udusić, jebany! Co on, zapomniał, że kobiety potrzebują tlenu?! San Marino piorunowała Latynosa wzrokiem, ciągle dysząc i łapiąc powietrze jak po długim biegu. I jeszcze ciągle ją obłapiał, zwyrol i złamas. Tego, że ma miękkie kolana nie zamierzała przyznawać, o nie. Po jej zimnym trupie.
- Na martwych laskach się uczyłeś? - burknęła, chcąc zachować resztki opanowania. To że inni patrzyli jej nie przeszkadzało, niech się gapią.
- Może chociaż spróbuj z tego wyjść z twarzą… ten jeden raz - widmowy Głos gdyby miał ciało, kręciłby głową. Pod skórą czuła swędzące niezadowolenie Briana. Kolejny święty, taka ich mać.
“Skoro nalegasz” - nożowniczka zrobiła zamyśloną minę i nie przejmując się Hektorem, przyciągnęła do siebie Paula, chwytając go za przód golfu.
- Nie wiem, czy bezkonkurencyjnie, mam krótką pamięć - mruknęła z twarzą tuż przed jego twarzą, zachęcając do działania uśmiechem i powolnym oblizaniem warg..

Hektor skończył się całować z San Marino chyba trochę po drugiej parce. Paul też właśnie musiał oderwać się od Tweety bo ra zdołała już trzepnąć go dłonią w klapę kurtki. - Puszczaj! Nie chciałam się całować z tobą tylko z Hektorem! - pisnęła oburzona mechanik. Choć coś jej poziom oburzania był zbyt przerysowany by można było go traktować poważnie. Blondyna w końcu dorwała się do “swojego” Bliźniaka bo ledwo opuściła objęcia bledszego z nich zaraz wpadła w ramiona tego ciemniejszego. I wreszcie mogła zaspokoić swoje całuśne potrzeby z tym kim chciała. Paul został więc sam przed stojącą przed nim czarnowłosą szamanką.

- Aha! Wracasz po jeszcze co? Wiedziałem! Wygrałem! - zatriumfował Paul unosząc pięść w górę jakby coś łapał. Zaraz jednak przestał się szczerzyć i usta znów zetknęły się z ustami kobiety, jego dłonie i ramiona zaczęły wędrówkę od twarzy, szyi, karku i plecach przy okazji przesuwając się po jej doszywanych do ubrania kościach i czaszkach. Skorzystały też z okazji by zawędrować na przód i zbadać przednie walory San Marino.

- Gdzieeeee kurrrwaaa, woooon z tymi przeszczepami, złamasie! - odtrąciła oponenta i wydarła się ledwo łapska wylądowały na jej koszuli, macając tam gdzie nie powinny. - Na niedogolony łeb upadłeś?! Sam się macaj, perwie wyliniały! Co za złamas! - aż się zapieniła, machając w złości rękami. Odtrąciła towarzystwo i przeszła pod vana, nie oglądając się za siebie.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline  
Stary 23-12-2016, 05:22   #463
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Nico szybko przetoczyła się o kilkanaście metrów w bok i obserwowała ciąg dalszy zdarzeń
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 24-12-2016, 00:58   #464
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
We współpracy z MG

Will dokończył szamę i przy okazji porządnie rozejrzał się dookoła. Chciał sprawdzić skąd Runnerzy mają żarcie, czy byłby kłopot przyjść tutaj jeszcze raz i ile mają tego jedzenia.

- Generealnie jest tak, że do tego magazynu można przejść na dwa sposoby - zaczął opowiadać chłopak jak już wstali i zaczął prowadzić jednookiego gangera korytarzami - Jedna z dróg prowadzi powierznią. Potem trzeba wejść przez drugie wejście i jesteś praktycznie na miejscu. Tylko pewnie to odpada, bo słyszałem, że tam siedzą Nowojorczycy... - kontynuował idąc nieśpiesznym krokiem - Ale druga opcja jest też niebezpieczna. Trzeba przejść jeszcze dalej niż polowaliśmy na tego mutanta. Dopóki więc się z nim nie uporamy, to trzeba na niego uważać. Jeszcze dalej jest "korytarz szaleństwa". Jakaś substancja się tam wydziela i jak ostatnio tam byliśmy, to skoczyliśmy sobie wszyscy do gardeł. Niektórzy ześwirowali na chwilę, inni nie, grunt że przechodzi po jakiejść chwili. Ale trzeba uważać... Albo zaopatrzeć się w jakieś maski gazowe. - chłopak podsumował z lekkim wzruszeniem ramion - Ale tam jest od groma jakichś rzeczy - rakiedy, nie rakiety, paliwo, zmutowane małpy... A nie - te już wybiliśmy pół roku temu - cwaniak zakończył przydługą opowieść leciutkim uśmiechem

Mniej więcej w tym samym czasie dotarli do sterówki znajdującej się na poziomie na którym byli. Chłopak specjalnie dostosował tempo marszu i opowieści żeby skończyć na chwilę zanim znajdą się przy właściwych drzwiach. Dziwny facet bez palców i oka wzbudzał w chłopaku niepokój. I mimo, że obecnie byli sojusznikami, to cwaniak nie chciałby się z nim spotkać w ciemnej bramie... Cóż - przynajmniej dobrze, że w bunkrze tych ostatnich jakoś za wiele nie było.

- To tutaj - powiedział chłopak gdy stanęli przez zamkniętymi drzwiami - Jeśli nie będzie coś działało, to taka sama znajduje się na każdym piętrze - dodał po czym otworzył drzwi i wpuścił gangera pierwszego

- Czyli mamy do wyboru między jedną niebezpieczną drogą na powierzchni albp drugą niebezpieczną drogą pod? No ciekawe te opcje ciekawe… - pokiwał głową Jednooki i wszedł za Will’em do sterówki. Za nimi weszło czterech gangerów, trzech facetów i jakaś dziewczyna, też w standardowych dla tej bandy panterkowatych szturmówach, naszywkami Anarchii, indiańskimi amuletami, nożami no i skórzanymi, wyćwiekowanymi kirtkami oczywiście.

- Czyli w tym podziemnym korytarzu rośnie jakiś syf który doprowadza do szału, ale da się to obejść gazmaskami tak? No dobrze, chyba tu widziałem tu parę sztuk to nie powinno stanowić problemu. - powiedział siadając przy konsolecie sterowniczej. Na razie nic nie ruszał tylko przyglądał się dość bystrym spojrzeniem i zdawał się orientować “co komputer mówi” w przeciwieństwie do kolegów i koleżanki z bandy którzy szybko stracili zainteresowanie otoczeniem i zajęli się rozmową i paleniem fajek.

- A powiedz Will, jak daleko jest ten magazyn? I w którą stronę? - spytał przenosząc pytające spojrzenie na Schroniarza.

Will spokojnie patrzył jak gangerzy bawią nowymi zabawkami. Jak dla niego, to rury były po to żeby płynęła z prysznica ciepła woda i jakiekolwiek zainteresowanie mógł nimi przejawiać dopiero wtedy kiedy przestala płynąć. Właśnie... Chłopak dobrze pamiętał jak on spędził swoje pierwsze dni jak wszystko zaczęło działać, był względny spokój i mieli chwilę wolnego: pod ciepłym prysznicem relaksując się. Gangerzy zdawali się jakoś nie być zachwyceni ciepłą wodą i bardziej fascynowała ich elektryczność i działająca winda. Cóż... Nie każdy pochodził z Vegas...

Nad pytaniem o magazyn cwaniak musiał chwilę pomyśleć. Ciężko mierzyć odległości i czas pod ziemią - tutaj wszystko co związane z czasem, początek i koniec dnia i nocy, pory posiłków, a nawet dnia zależało od ich ustaleń.

- Myślę, że droga zajmie trochę ponad godzinkę - odpowiedział chłopak jednookiemu mężczyźnie - Trzeba się skierować mniej więcej w tę stronę - Will wskazał ręką w odpowiednią stronę bez chwili zastanowienia. Po ponad pół roku pod ziemią znał te korytarze jak własną kieszeń.

- A konkretnie to gdzie jest ten magazyn? Jak jest duży? Co tam właściwie jest i ile? - spytał po chwili starszawy facet z opaską na oku gdy chwilę wpatrywał się w kierunek wskazany przez Schroniarza a potem nie ruszając się z siedzenia za konsoletą sterujacą spojrzał ponownie na twarz młodego cwaniaka. Will miał wrażenie, że facet chyba nie do końca mu dowierza. Mimo wszystko na razie wyglądało na standardowy, cwaniacki kit o skarbach których nikt nie zdołał zgarnąć, czy nawet odkryć. Wyczuwał, że facet jest sceptyczny choć jeszcze chyba nie podjął decyzji co i jak zrobić.

Will zdziwił się słysząc podejrzliwość w głosie Jednookiego. Więc elektryczność, ciepła woda i zmutowane krowy nie robiły na nim kompletnie wrażenia, ale parę rakiet i benzyna to już przesada?

- Drugie wejście jest koło lotniska, ale to już pewnie wiesz - spróbował wyjaśnić gangerowi jak najbardziej racjonalnie i wiarygodnie - Pod tym lotniskiem był lotniskowy magazyn. Jest w nim pewnie wszystko co powinno być w wosjkowym lotniskowym magazynie. Wzięliśmy z niego to co nam było potrzebne, ale z rakietami lotniczymi nie wiedzieliśmy za bardzo co zrobić. W zimie zresztą chciałem je jakoś rozłożyć i używać do obrony, ale uznałem, że za słabo się na tym znam... - dokończył opowieść odpowiadając na wszytkie pytania rozmówcy

~ Co jak co, ale to żeby ludzie nie wierzyli mu jak mówił prawdę, to jeszcze mu się nie zdarzyło... ~ pomyślał chłopak z lekkim rozbawieniem, ale też niepokojem ~ Jednak z drugiej strony pewnie nie da się zostać kimś ważnym w gangu bez zachowania ciągłej podejrzliwości. A przynajmniej nie da się zostać kimś ważnym dłużej niż parę miesięcy...

Tak, czy siak chłopak nie miał zbyt wiele już do dodania. I mimo, że gangerzy nie byli aż tacy źli jak Will miał nadzieję na powrót do swoich ludzi i możliwość zorganizowania im żarcia...
 
Carloss jest offline  
Stary 24-12-2016, 14:38   #465
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Za wojny są odpowiedzialni nie tylko ci, którzy je bezpośrednio wywołują, ale również ci, którzy nie czynią wszystkiego co leży w ich mocy, aby im przeszkodzić. Są one pozbawione pa-mięci i nikt nie ma dość odwagi, aby spróbować je zrozumieć, póki nie umilkną wszystkie głosy zdolne opowiedzieć o tym, co zaszło, póki nie nadejdzie chwila, w której słowa zaczynają się zacierać. Wte-dy wojny powracają, z inną twarzą i innym imieniem, by pochłonąć to, co zostało. Nie kieruje nimi logika… brak logiki. Ludzka rasa również na nią cierpiała. Gdyby życie miało sens, ludzie albo zachowywaliby się dużo lepiej, albo chodzili przerażeni z powodu złych rzeczy, które codziennie robią. Zwykle chciano, aby coś miało sens, tylko wtedy, gdy dany obraz bądź perspektywa szły człowiekowi na rękę. Poza tym ciekawiej było nie wiedzieć, co się stanie. Udawać, że się nie widzi, nie słyszy. Nie dostrzegać konsekwencji własnych czynów, choć biły one po oczach i mroziły krew w żyłach. Obciążały sumienie na podobieństwo przywiązanych do szyi milowych kamieni, ciągnących w ciemną, zimną czeluść bez szans na powrót ku powierzchni.

Co gorsza nie szło jednoznacznie sklasyfikować danego czynu, ułożyć uniwersalnego wzorca behawioralnego, gdyż każdy żywy, myślący organizm kierował się prywatną, osobistą hierarchią wartości. Może chodziło o psychiczną wygodę, chęć przetrwania za wszelką cenę - podstawowy odruch zakorzeniony w ludzkim genomie od zarania dziejów. Przetrwanie, przeżycie. Dalsza egzystencja mimo chaosu toczącego najbliższą okolicę. Może chodziło o pospolity strach, paraliżujący mięśnie i odbierający zdolność logicznego myślenia? Najprostszy, pierwotny odruch, nakazujący trzymać głowę nisko, gdy w powietrzu latają kule. To chwile bezpośredniego zagrożenia ukazywały prawdziwą naturę rzeczy, osób. Bez cienia litości obdzierały ze złudzeń, fałszywego obrazu widzianego na co dzień w lustrze. Szklane tafle kłamały, dało się je wypaczyć, przymknąć powieki. Zignorować niedoskonałości, zastępując niewygodne defekty wizjami o wiele piękniejszymi - filtrami mającymi z rzeczywistością tyle wspólnego, co legendy o smokach.

To sytuacje kryzysowe obnażały bezlitośnie ludzką naturę, piętnując psychikę wyrzutami sumienia. Uświadamiały własną miałkość równie dobitnie, co cios w twarz. Gdy opadały maski, gdy odbicie ukazywało w końcu prawdziwą twarz, często jej szkaradność potrafiła doprowadzić na skraj obłędu. Ideały nie istniały… a raczej istniały, lecz tylko na kartach starych opowieści, zaś do życia powoływano je po to, by uświadomić czytelnikowi jego nieudolność. Dalton właśnie stracił swoją maskę i musiał stawić czoła temu, co ujrzał pod nią.

Niegdyś dumny, twardy, uparty i zapatrzony we własne racje, teraz nie wiedział gdzie uciec oczami, a łamiący się głos jasno wskazywał skalę cierpienia, dręczącego go od środka. On - przedwojenny glina, szanujący prawo i do prawa się odnoszący ilekroć sytuacja temu sprzyjała - zawiódł. Potem próbował naprawić ów błąd, lecz zło już się stało. Nie ostrzegł w porę oddziału Nowojorczyków, przez co zginęli… młodzi ludzie. Alice nie rozumiała czym jest Gwardia, ale na słuch brzmiało, jakby byli czymś w rodzaju rezerwy albo świeżego poboru. Nowicjuszy, nieprzygotowanych do prawdziwej walki, a mających za zadanie dbać o zaplecze. Coś jak ona u Runnerów - małego, ślepego kurdupla nieumiejącego trzymać poprawnie karabinu, o strzelaniu nie wspominając, nie pchano na pierwszą linię. Podczas szturmu Bunkra siedziała z dala od frontu, bezpieczna w swoim polowym szpitalu. Guido o to zadbał…

Piegowata ręka odruchowo powędrowała do wewnętrznej kieszeni płaszcza, by wyciągnąć stamtąd czarny, plastikowy prostokąt. Wpatrywała się w niego martwo, podczas gdy Eliott z Tweety przenosili rannych do vana. Powinna im pomóc, ale nie umiała się podnieść. Brakowało siły, świeżo opatrzone rany doskwierały, przy każdym oddechu dając o sobie znać kolejnymi falami bólu. Strach zaciskał lodowate szpony na gardle i za cholerę nie chciał puścić, oddech stał się płytki, urywany. W oddali nieprzerwanie trwała maszynowa salwa, prując powietrze ołowianym skrzekiem, a ona klęczała na podłodze, ściskając w dłoni najważniejszy przedmiot ze skromnego dobytku, jakby tylko on trzymał głowę tonącej lekarki ponad powierzchnią wody.

Przecież nie umiała pływać, nie umiała walczyć, ani prowadzić. Nawet bieganie kiepsko jej szło, o walce nie wspominając… do tego przez prywatne fanaberie narażała życie oraz zdrowie całej gromady ludzi. Szukali jej ojca, który był gdzieś tam w prutej pociskami ciemności… przez nią. Gdyby tylko go posłuchała, historia wyglądałaby kompletnie inaczej. Prawdopodobnie jechaliby teraz terenówką do Hope, nie mając pojęcia o rozgrywającym się teraz koszmarze. Powinni tak zrobić, tak nakazywała logika - mieli własne priorytety, oraz cel przez który zginęło już wystarczająco wielu. Podróż do podziemnego kompleksu w okolicach Saint Paul zaczynała grupa licząca więcej, niż tylko Pete’a, Emmę i Tony’ego.

Ale zostali, bo niewielkiej lekarce ubzdurało się, że może cokolwiek zmienić. Pomóc, dać nadzieję zamiast rozpaczy. Życie tam, gdzie królowały śmierć oraz nienawiść. Nie umiała zostawić obcych ludzi, przez co cierpieli ci, na których najbardziej jej zależało. Zacisnęła mocniej drżące palce, zielone oczy powędrowały ku kulejącemu Paulowi.

- Pamiętaj, że do cholery nie zbawisz całego świata i nie uratujesz każdego jełopa. Skup się na sobie i na nas. - pewny siebie, drapieżny głos odbił się echem od udręczonej czaszki. Razem z nim widok przesłoniła twarz uśmiechniętego po wilczemu, czarnowłosego mężczyzny. Na krótką chwilę w klatce piersiowej dziewczyny rozlało się ożywcze ciepło, dreszcze zmalały. Gdyby Guido coś się stało, Hektor nie emanowałby taką radością i nie bawił w zawiązywanie nowych znajomości, próbując przebić w sztuce uwodzenia drugiego Bliźniaka. Wciąż pozostawał krnąbrny, rozwydrzony, w pewien przewrotny sposób wyluzowany… czyli epidemia jeszcze nie wybuchła, jeszcze pod ziemią panował względny spokój, przynajmniej w momencie opuszczania przez Latynosa przedwojennego kompleksu. Wciąż zostało trochę czasu i szansa za załatwienie zakaźnego problemu.
Poruszenie gdzieś z przodu wyrwało rudzielca ze stanu otępienia, kierując wzrok ku ostatnio opatrywanej dwójce, zwłaszcza szeryfowi. Gdyby odjechała, kto zająłby jej miejsce?

Gorzka żółć podeszła jej do gardła. Nie zbawi całego świata - fakt potwierdzony. Jedna jednostka nie da rady dokonać niemożliwego: nie zmieni przeszłości, nie ocali każdego napotkanego życia… ale póki starczało siły na to, by utrzymać się w pionie, należało próbować. Bierność równała się przyzwoleniu na wyrządzone bliźnim krzywdy. W trawionej wojną teraźniejszości, poświęcano zbyt mało uwagi światu, skupiając się na własnej skórze. Powszechną była wiedza o tym, a jednak brakowało chęci do wprowadzenia zmian. Dopiero gdy coś się kończyło albo ktoś umierał, gdy coś zgubiło albo zrobiło się nagle za późno - dopiero wtedy uświadamiano sobie, że przez wygodę prześlizgnęliśmy się przez życie i ludzi, tracąc z pola widzenia cholernie istotne szczegóły. Czynione zło zawsze powracało ze zdwojoną mocą… dobre uczynki też. Wszyscy w końcu ponosili konsekwencje swoich czynów. To, co istotne, wymagało walki, często okupionej daniną krwi oraz łez. Za darmo dostawało się tylko to, czego nikt inny nie chciał. I śmierć. Śmierć też była za darmo.

- Runnerzy się nie poddają, sam tak mówiłeś - wyszeptała, przejeżdżając kciukiem po wytrawionym w płytce wizerunku wyszczerzonej brzytwy. Widmowy dotyk wielkiej łapy na ramieniu, może i nierealny, lecz samo jego wspomnienie pomogło wyprostować lekarce plecy i unieść brodę dumnie ku górze. Nabrała powoli powietrza mając wrażenie, że wyczuwa specyficzną woń przypominającą mokrą, psią sierść. Podobne skojarzenie rozlało uśmiech na piegowatej twarzy. Wstała z kolan, a karta na powrót powędrowała do kieszeni. Wniosek: marnowanie zasobów czasowych na czcze rozterki było nieefektywne, a każdą stratę należało zniwelować, skupiając się na wykonaniu harmonogramu w najoptymalniejszej wersji. Czekała ich masa pracy, a plan działania wydłużał się o kolejne pozycje… złośliwe bydlę, na bank rude.

- Posłuchajcie - zaczęła głośno, zwracając się zebranych w garażu osób - Jeżeli mamy mieć szansę na obronę, powinniśmy zabezpieczyć wszelkie metalowe przedmioty, zaczynając od broni. - schyliła się i podniosła z ziemi niewielkiego robaczka. Zbliżyła go do twarzy, oglądając na tyle, na ile pozwalało kiepskie oświetlenie - Jeżeli ktoś je kontroluje za pomocą sygnału, możemy spróbować go zablokować, lub zadziałać jeszcze inaczej: wyprodukować własny, o częstotliwości je raniącej, odstraszającej. Impuls dźwiękowy… jak gwizdek obronny przeciw psom, pozwalający emitować tony niesłyszalne dla człowieka, lecz odganiające zwierzęta poprzez zadawanie bólu im uszom. Coś jak… drapanie paznokciami tablicy… ale do tego potrzeba odpowiedniego sprzętu. Na razie ograniczmy się od metod bardziej konwencjonalnych. Siedząc w celi, dzięki uprzejmości Eryka - zrobiła krótką przerwę, posyłając młodszemu zastępcy szeryfa ciepły uśmiech i potrząsając robalem - miałam szansę na przeprowadzenie paru prostych eksperymentów. One nie lubią mocnych detergentów - chloru przykładowo. Benzyny również. I denaturatu. Pewnie zabrzmi to jak szaleństwo, lecz lawenda, cytryna, mięta również podziałają. Klimat umiarkowany, bliskość sporego zbiornika wodnego o spokojnej, stojącej wodzie… jeśli gdzieś w okolicy rośnie dzika mięta, moglibyśmy jej użyć: rozetrzeć na papkę, zmieszać z alkoholem. Chyba że macie coś podobnego na stanie - zwróciła się do Lenina. Runnerzy lubili raczyć się przeróżnymi trunkami wyskokowymi, co szkodziło zapytać?

- Jeśli nie, pozostaje benzyna, akurat tego mamy pod dostatkiem. Trochę kłopotliwe ze względu na łatwopalność… jednak przy podobnej pogodzie ryzyko zapłonu jest minimalne, a nie chodzi o zlewanie się kanistrem, lecz natarcie newralgicznych elementów ekwipunku. Pomyślcie o tym, tymczasem wybaczcie na moment. Eryk, jeśli to nie problem, zorganizuj proszę małe źródło ognia: kuchenkę turystyczną, niewielkie ognisko, by dało się zagrzać wodę w menażce. Szeryfa i sierżanta należy rozgrzać, dostarczyć im energii. Gorąca, słodka herbata jest w podobnych przypadkach niezastąpiona… a teraz cóż... - westchnęła ciężko, pstryknięciem posyłając owada w lot ku wyjściu z garażu.

i jeszcze jeden ganger... Baba zrobił cierpiętniczą minę ale nie powiedział nic.
I znów całowanie...czy ci gangerzy nie mieli nic lepszego do roboty? Tutaj się strzelało, halo? A oni sobie konkursy na języczki urządzają... Baba czuł się zgorszony. I zapewne było to po nim widać.
Słowa Alicji o sygnale i robakach sprowokowały Babie szare komórki do myślenia. Nakazał zatem swojej SI poszukać, czy gdzieś w momencie gdy robaki oszalały, zarejestrowała jakiś sygnał. Jeśli tak, może dało by się go rozszyfrować...

Nożowniczka wydawała się bardzo zadowolona. Nie krzywiła się z niezadowoleniem… prócz momentów, w których przypadkowo spoglądała na Bliźniaków. Stanęła przy vanie, zamachała palcami lewej dłoni w której magicznie pojawił się niewielki nożyk.
- Mięta? Mamy brodzić po mieliźnie i szukać pierdolonych krzaczków? - zamrugała zdziwiona, ale mówiła bez złości. - Kurrrrwa… czaisz Brzytewka, wszystko spoko, ale tam są te dwie metalowe kurwie, co szatkują ołowiem jak leci: ludzi, budynki… no kurwa właśnie. Ktoś z was widział kto nimi płynie? Umundurowanie, flagi? Skąd się tu do chuja wzięli i czego chcą? Ktoś, coś? - złapała nóż za rękojeść i zatoczyła nim koło, pokazując na zebranych, zaczynając od wielkiego mutanta któremu posłała krzywy uśmiech i kończąc na niewielkiej, rudej gangerce. Co do tego, że ona ma na ten temat teorię nie wątpiła.

- Skąd pomysł, że ktoś je kontroluje? - zapytał dość sceptycznym tonem młodszy z Pazurów. - Widziałaś u nich jakieś antenki czy coś podobnego? - dodał kolejne pytanie Nix bo blada plama jego twarzy a raczej brzmienie głosu w tych ciemnościach nie brzmiało na przekonanego do pomysłu.

- Robale chyba nie mają uszu. Kate w każdym razie nic nie mówiła. Poza tym z czego chcesz zrobić taki gwizdek czy coś tam podobnego? - wtrącił się Eliott też coś niepewnym głosem wodząc plamą twarzy to na rudowłosą lekarkę to na wędrujące po mokrym betonie robactwo któremu niepogoda w ogóle zdawała się nie przeszkadzać. - I tą częstotliwość chyba trzeba by znać na jaką ustawić a nie wiemy na jaką. Zresztą nawet zwykłego radia nie mamy u nas za wiele.- zastępca podał kolejne wątpliwości co do tego pomysłu.

- Chloru, denaturatu i benzyny też nie mamy. - dorzucił swoje racje Pazur. - Chyba, że oni coś u siebie mają. - kiwnął głową na Paul’a a ten przekierował pytająco plamę twarzy gdzieś chyba na blondynę i Azjatę.

- Mam trochę rozpuszczalnika. Ale to mój rozpuszczalnik więc spadajcie na szczaw. Swój marnujcie. - Tweety jakoś nie widziała chyba potrzeby dzielenia się swoimi skarbami a na pewno nie na takie marnotrawstwo jakim jej się widocznie wydawało to co proponowała Brzytewka.

- Cytrusów też nie mamy. Rzadko się tu trafiają. A mięta rośnie ale w lesie. W taką noc jak teraz ani to prędkie, ani wygodne, ani nie wiadomo ile by się uzbierało. Łażenie by uzbierać zielska w taką pogodę to szaleństwo. I nawet nie wiadomo czy da się z tego zrobić coś poza wywarem do picia. - nastrój zniechęcenia do pomysłu Brzytewki zdecydowanie się pogłębił w głosie Eliott’a. Na razie nic z tego co proponowała Alice nie było pod ręką a wszystko było niepewne i niesprawdzone. Czy coś by z tego zadziałało, czy by się znalazło, czy to co trzeba, czy w wystarczającej ilości to była sprawa która zapowiadała się na godziny, może i resztę nocy a nic co by się dało zrobić od ręki czy po drodze.

- Ja nic nie mam co miałem wypiłem i właśnie miałem zamiar w tej dziurze się zaopatrzyć w coś do picia a tu chujnia wyszła z tego bo spotkaliśmy Paul’a i się zaczęła ta cała chryja a nie chlańsko. Więc sorry Brzytewka ale ja jestem suchutki i spragniony niestety. - Azjata rozłożył bezradnie ręce w trochę przesadnym geście choć odkąd go Alice spotkała nie widziała by w czymś zamoczył dzioba. Szlugi tak, co chwila jak większość Runnerów ale z butelką go nie widziała.

- Co się skarżysz bracie my tak mamy od zimy. Witaj w klubie. - wymamrotał nieco markotnie Hiver klepiąc swoja łapą w dużo wątlejsze ramię Azjaty.

- Ale benzyną można by spróbować przetrzeć. - wtrąciła się znowu blond kierowca vana drapiąc się po głowie na tę okoliczność.

- Przetrzeć benzyną? Idziemy po szefa a tam się wszystko jara. - zauważył Nix na co dziewczyna wzruszyła tylko ramionami. Eryk zaś nie chcąc przypadkiem się za bardzo rzucać w oczy lub chcąc spełnić prośbę rudowłosej lekarki odszedł gdzieś w kąt szukając pewnie czegoś na rozpałkę i ognisko.

- Widzę ruch. Tamten co do niego strzelali wychylił głowę. Jeszcze żyje. - szczeknęło nagle radio Nix’a głosem Boomer.

W tym czasie SI Baby przetrawiło polecenie, posegregowało dane i prawie od razu przesłało mu raport. Nie wykrywała żadnej aktywności radiowej ze strony kutrów odkąd pojawił się kontakt wizualny przy pierwszej wizycie w porcie gdy jeszcze był dzień. Potem był jeden krótki sygnał ale raczej nie odbiegał standardem od tych co SI miała zarejestrowane wcześniej czyli przypominał krótki, impuls wojskowego nadajnika. Drugi wykryła właściwie teraz był zastanawiająco zbieżny z otwarciem ognia przez pierwszą jednostkę przed chwilą.

- Nie gorączkuj się tak bo ci żyłka pęknie. Zapal. - Paul zdążył wyciągnąć pomiętą paczkę fajek a z niej skręty i wystawił częstującym gestem w stronę San Marino. - Te łajby nas nie interesują, nie jesteśmy tu po to by się z nimi strzelać. Nie nasza sprawa. Więc nie będziemy im pomykać pod lufami bo to się źle może skończyć a niezbędne nie jest. Piękny plakatowy chłopiec ma sprawę z nimi niech załatwia, droga wolna ale to nie nasza sprawa. My tu jesteśmy by wyciągnąć cało starego Brzytewki. - powiedział Runner w golfie jakby dla przypomnienia o motywach jego i reszty Runnerów.

- Dobra, nie ma co tu stać, samo się nie zrobi. - warknął “piękny, plakatowy chłopiec” i ruszył na świat zewnętrzny. Ni to szedł ni truchtał z wycelowanym przed siebie karabinkiem który jakby był przedłużeniem jego wzroku i ramienia. - Boomer? Jak sytuacja? Idę po szefa. - po chwili wahania dołączył do niego Eliott który jednak takich ekstrawagancji nie uprawiał.

- Jak się jeszcze nie zjarał. - mruknął Hiver coś niezbyt się kwapiąc jak i reszta Runnerów do podążenia za tamtymi dwoma.

- Jak nie dostał bezpośrednio w szczelinę strugą to może jeszcze żyć. - odezwał się milczący dotąd Gecko a skoro dźwigał zdobyczny miotacz to chyba wiedział o czym mówi. - Ale i tak budynek się jara i podnosi temperaturę wewnątrz. Napalm ścieka powoli w głąb przez szczeliny. No i ogień wyżera tlen no i dymi. Więc może zaczadzieć, może się udusić lub ugotować jeśli przeżył pierwszy strzał czyli też już odwalić kitę. - operator miotacza powiedział dość nonszalanckim tonem.

Runnerzy wahali się i w końcu wszystkie ich plamy twarzy skierowały się na Bliźniaków. - Idziemy. - powiedział krótko Paul po zauważalnej chwili wahania. Więc jak powiedział to i ruszyli. Pierwszy szedł Hektor który przejął dowodzenie Runnerami bo Paul z przestrzeloną nogą nie miał szans nadążyć za niekulejącą resztą grupy.

- Baba myśli, że to Moloch - odparł mutant na pytanie nożowniczki odnośnie kto płynie kutrami.
Deklarację, że gangerzy nie zamierzają się strzelać z kutrami, Baba przyjął z odpowiednią obojętnością. Niczego innego się po nich nie spodziewał.
Gdy tylko Boomer dała znać, że okręty zajęły się czymś innym, Baba był gotów do wymarszu. Zostawił z pewną przyjemnością gangerów za sobą i wraz z Nixem poszedł szukać taty Alicji. Zdziwił się za to nieco, gdy po chwili grupka gangerów ruszyła za nimi

Lekarka oparła plecy o burtę vana i splotła ręce na piersi, rozglądając się zmęczonym wzrokiem po pozostałej gromadce. Podczas gdy mówili, liczyła w myślach od dziesięciu wspak … i znowu, póki nie skończyli. Stan Tony’ego spychała na najdalszy możliwy plan, nie chcąc nawet rozważać opcji, w której ponury olbrzym płonie właśnie żywce… lub spłonął.
- Potem… - Potrząsnęła rudym łbem, by po głębokim wydechu, wyciągnąć z płaszcza upiornie zmaltretowanego papierosa. Odpaliła go marcusową zapalniczką i zaciągnęła się od serca. Zaraz podreptała prędko do Latynosa, łapiąc go nim zdążył wyjść. Odciągnęła go na bok, ściszonym szeptem zadała krótkie pytanie, by w końcu pokiwać ze zrozumieniem, a na koniec mocno objąć, wciskając coś w rękę.


Czołówka pieszego peletonu wylądowała na północnym rogu garażu prawie jednocześnie. Od rozwalonej bramy wjazdowej dzieliło ich w końcu zaledwie z tuzin, może dwa metrów. Stary garaż na na łodzie był może i kiedyś wystarczająco obszerny ale do ścigania się nawet na piechotę był jednak zbyt krótki więc ciężko było wskazać zwycięzcę. Dotarli tam gdy najemniczka z dachu znów się odezwała.

- Tamten z dziury chyba jest w szoku. Chyba stracił głowę. - odezwała się prawie od razu gdy strzelanina nieco przytłumiona przez odległość i przeszkody znów zabrzmiała gwałtowniej jakby nowa lufa włączyła się do tej ołowiowej orkiestry.

- Czemu w szoku? Trafili go? - spytał Nix będący najbliżej rogu i ostrożnie powoli zaczął manewr wychylania się by zerknąć co się dzieje za budynkiem.

- Nie wiem czy trafili. Dobrnął do drzew, straciłam kontakt. Ale wyczołgał się prosto pod lufy. A dopiero co strzelały do niego. - powiedziało radio głosem miłośniczki balonówek. Zaraz potem pyknięcie gumy dało się słyszeć przez głośnik radia.

- Może nie widział po ciemku. Nieważne. Co robią kutry? Filują na nas? - zapytał najemnik tracąc zainteresowanie pobocznym elementem czekającego ich zadania. Zdołał już wychylić się dość znacznie. Na razie nic mu nie odpowiedziało ogniem.

- Ten pierwszy cały czas strzela do góry i w na piątą od ujścia rzeki. Strzela z dwóch gniazd. Dwie inne mocno dymią chyba oberwały. Ten drugi celuje tam gdzie zniknął ten z dziury. Druga lufa jest na pierwszą od ujścia rzeki. W nas w tej chwili bezpośrednio nic widocznego nie mierzy. Ale parking i dom są w swobodnym zasięgu ich broni pokładowej i może być pod lufami w każdej chwili. - odezwała się poważnym głosem najemniczka wiedząc widocznie, że od jej raportu ci na dole podejmą decyzję co robić. Grupka mutantów, najemników, gangerów, zastępców szeryfa spojrzała po sobie. Mieli okazję. To wiedzieli wszyscy. Wszyscy już zorientowali się jak z grubsza sprawa wygląda. Za rogiem było widać już fragmenty podpalonego budynku. Baba i co co w nim byli czy znali go wcześniej widzieli, że coś tam się poprzewalało od czasu ich ostatniej wizyty. Zupełnie jakby jedna ze ścian runęła a może i więcej niż jedna. Niemniej budynek nadal był rozpoznawalny choć wyraźnie zdeformowany i zniszczeniami i pożarem.

Do tamtego miejsca było z około stu kroków. Do przebiegnięcia dla sprawnego biegacza w kilka sekund. Można było przebiec grupą, grupkami lub pojedynczo. Każda wersja miała swoje plusy i minusy. Mniejsze grupki zmniejszały ryzyko ewentualnych strat w razie kutrowej interwencji ale wydłużały czas jaki by potrzebowali na przebycie tej trasy co znowu zwiększało szanse na taką interwencję. Większa mogła przebyć generalnie szybciej ale też i dla broni maszynowej stanowiła wymarzony cel. Można było próbować się przedostać bardziej pośrednimi metodami ale to z kolei wydłużało czas dotarcia do celu i też nie gwarantowało bezpieczeństwa.

Sprawa nieco się wyjaśniła gdy dotarli do drugiego z północnych narożników tego od strony rzeki i parkingu. Dało się z niego zobaczyć sam parking. Pod względem osłon sprawa wyglądała słabo. Na całym parkingu uchowało się może kilka wraków. Po najkrótszej linii do podpalonego budynku były dwa jak dwie oddzielne wyspy na asfaltowo - betonowym morzu płaskości. Przy obrzeżach parkingu było po trzy czy cztery z każdej strony ale było do nich dalej. Nie było też co liczyć, że uda się przemknąć od wraku do wraku bo pomiędzy każdym z nich była przerwa na co najmniej kilka długości standardowej osobówki. Wraki też mogły dać osłonę najwyżej dla dwóch czy trzech osób na raz i przed bronią maszynową jaka dotąd najczęściej strzelała. Przed tym ciężkim co właśnie głuchy łomot dobiegał gdzieś z rzeki pewnie nie chroniło nic w zasięgu wzroku na tym parkingu i mogło przenicować wrak ze wszystkim w środku, po drodze i za nim. Wraki też stanowiły wątpliwą ochronę przed serią z granatnika czy podobnej broni.

- Nie dla mnie takie bieganie. Na pewno moja kotka na przemoczonym dachu się za mną stęskniła. - powiedział Paul przygryzając wargę i obserwując te sprinterskie przymiarki. No dla kuternogi to się zapowiadało na ekstremalną dyscyplinę sportu i albo by zostawał w tyle albo spowalniał resztę grupy. Facet w golfie wycofał się więc z powrotem do wnętrza garażu.

Alice widziała jak reszta odchodzi ale niedaleko, zatrzymali się na rogu budynku i stali chwilę obserwując jak to pewnie wygląda ta sprawa. Po tej chwili wszyscy zniknęli za nim choć po kolei i jeszcze bez pośpiechu. Jednak po jeszcze chwili zauważyła kulejącą sylwetkę w czarnym ubraniu gdy pośpiesznie drobiła swoje ukrócone świeżą przestrzeliną kroki.

- Spoko, wszystko gra. Zara wyciągniemy twojego starego. Ja skoczę tylko po moją foczę. Muszę ją ochrzanić, że nie stanęła do konkursu całowania i teraz jest stratna. Szkoda dziewczyny nie? - Paul zaczął nawijać ledwo wszedł w zasięg swobodnego głosu i minął Alice szczerząc się do niej. Spieszył się wyraźnie mimo pozornie swobodnego tonu jaki przyjął. Potem zaraz znów zlał jej się z czernią garażu i już prawie nie widziała nic prócz podgolonej, jaśniejszej plamy jego chyboczącej się głowy. Dało się jeszcze słyszeć odgłos wchodzenia po drabince i ruch pod dachem gdy wyłaził na zewnątrz.

- No nie! To znowu ty?! - radio zabrzmiało głosem Boomer tym razem mało profesjonalnie za to z zauważalnym zaskoczeniem domieszanym z czymś jeszcze.

- Jak macie jakiś granat dymny, to użyjcie. - zasugerował Baba.
Nie było dobrze. budynek w którym był tato Alicji płonął dość mocno. Nie można było zwlekać, tutaj liczyła się każda chwila.. ale przejście było trudne... wydawało się oczywistym, że kutry otworzą ogień, może i strzelały też gdzie indziej, ale miały dużo wieżyczek i nie wszystkie były zaabsorbowane... Baba mógł dobiec szybciej niż inni, ale był tylko jeden, a płonący budynek duży... większe szanse miał tato Alicji, gdy poszukiwania będą prowadzone przez większą ilość osób.
- Baba ruszy w przeciwną stronę, ostrzela kutry i odciągnie ich uwagę ile się da. - zadeklarował.
Nie czekając na nich, wyślizgnął się na zewnątrz, a potem pobiegł wzdłuż garażu od przeciwnej strony, to jest tak by garaż był między nim a kutrami. Gdy dobiegł do końca, nie zatrzymał się tylko pobiegł dalej, szukając jakiejś osłony gdzieś jakieś 20 - 50 m od garażu by być dość daleko od drugiej grupki.
Wiedział, że praktycznie nic nie dawało realnej osłony... ale musiał dać innym szansę uratować tatę Alicji.
Otworzył więc ogień, do kutrów, trzymając strumień ołowiu tak długo, aż zobaczył reakcję ostrzelanych okrętów. Dopiero wtedy rzucił się do ucieczki, byle by być kilka metrów dalej.
 

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 24-12-2016 o 23:31. Powód: Zmiana kolejności postów celem zachowania ciągłości akcji
Ehran jest offline  
Stary 24-12-2016, 20:32   #466
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Czynności zastępcze, aktywności mające na celu zajęcie myśli, odwrócenie ich od głównego źródła problemu - horroru, rozgrywanego na deskach portowej sceny, gdzie każdy z aktorów mógł zginąć, z głównym na czele.
Savage na siłę szukała alternatyw, byle nie pogrążać się w korowodzie najczarniejszych scenariuszy, w których olbrzymi Pazur płonął właśnie gdzieś w drugim budynku, statyczny i martwy, a reszta grupy narażała się na odstrzał z ciężkiej broni, na darmo narażając życia.
Zielone oczy zwróciły się ku autom, by zmrużyć się czujnie, po wilczemu. W rozmowie dwóch mundurowych z hipotermią zaniepokoił ją jeden drobny szczegół. Może szukała dziury w całym, ewentualnie panikowała… ale musiała skonfrontować teorię z praktyką. Dlatego wdrapała się do wnętrza vana i usadowiwszy tyłek przy Daltonie, delikatnie potrząsnęła jego ramieniem. Potrzebowała odpowiedzi, pilnie. Na wczoraj. Stan pacjenta był ciężki, lecz stabilny… na ten moment. Został zabezpieczony od chłodu, opatrzony, a ogrzewanie zaczynało pracować z pełną mocą. Uzbroiła się więc w cierpliwość i ułożyła mięśnie twarzy w uprzejmy uśmiech.
Zszedł on jednak dość szybko, pozostawiając po sobie zmęczenie. Siedzieli razem w jednym bagnie, zasługiwali na szczerość, nie sztuczne maski.
- Wiem szeryfie, jesteśmy tylko ludźmi, daleko nam do ideałów. Albo świętych. Najważniejsze, to co z naszymi błędami i porażkami zrobimy dalej: czy udamy ślepych, czy spróbujemy je naprawić. Pan wybrał to drugie, postąpił słusznie, choć łatwiej było się odwrócić. - pochyliła się nad nim, ściszając głos do szeptu. Wyciągnęła wolną dłoń i po chwili wahania, dotknęła jego czoła, odgarniając z niego przyklejony, ciemny kosmyk. Pół roku… tyle kłopotów, walki, tragedii. Konieczność patrzenia na masę świeżych grobów ludzi, których obiecało się chronić. Ciągłe perturbacje, niepokoje. Brak oddechu i wieczne użeranie. Musiał być twardy, nie dla siebie, ale dla innych. Dawać przykład, nieść spokój i wiarę, że cokolwiek się nie stanie, miejscowi mogą na niego liczyć. Był dla nich wzorem, nadzieją na normalne życie w tym porypanym, powojennym świecie, zdominowanym przez chaos, zamordyzm, zezwierzęcenie oraz upadek wszelkich ludzkich czy boskich norm. Patrząc na niego, złożonego we wrogiej furgonetce, rannego i wyziębionego, Savage wreszcie ujrzała że nie różnią się od siebie specjalnie, a łączyło ich więcej, niż dzieliło. Liczyła się osoba, nie insygnia. Nie lubiła go, fakt - to też niczego nie zmieniało.
- Dobry z pana człowiek i gliniarz, kwestia bezsporna. Niepodważalna. Na pańskich barkach od lat spoczywa ciężar odpowiedzialności za życie innych, bo ktoś musi go dźwigać. Jednemu człowiekowi… jest ciężko, ale nie jest pan sam. Zrobił pan co mógł, teraz proszę odpocząć i pozwolić, aby inni pomogli go nieść. - głos wyrażał pokłady pewności i spokoju. Przez wychłodzenie pacjent mógł mieć problemy z kojarzeniem, ale musiała mu to powiedzieć, po całej gamie nieuprzejmości… po prostu musiała. Zatrzymać się, wyciągnąć rękę. - Potrzebuję pana pomocy, niech się pan skupi, to bardzo ważne. - dłoń dotąd gładząca włosy przeniosła się w dół i zacisnęła mocno wokół, sztywnych, zimnych palców rannego.
- Proszę… Maurice, skup się. Czy na zewnątrz ktoś został, przy rzece? Stąd mokre ubranie i gest w jej stronę. Zostawiłeś kogoś, jednego z Nowojorczyków? Zaciśnij dłoń raz na tak, dwa na nie. - potrząsnęła delikatnie trzymaną kończyną.

- P-p-ow-in-naś sie-dzieć w-w celi. - wydukał z trudem szeryf. W głosie słychać było głównie wysiłek potrzebny by przezwyciężyć efekt hipotermii by powiedzieć cokolwiek. Targały nim dreszcze co znacznie utrudniało koncentrację i konwersację ale z medycznego punktu widzenia było pocieszające. Znak, że wyziębienie nie weszło w głębsze fazy. Tweety przed wybiegnięciem odpaliła ogrzewanie i teraz zaczynało się już odczuwać jego działanie. Zwłaszcza, że blondyna trzasnęła drzwiami i zasunęła drzwi boczne kufra. Zrobiło się jeszcze ciemniej poza kręgiem światła rzucanym przez zaczepioną pod sufitem lampę. Alice siedziała na podłodze furgonetki razem z trzema nieprzytomnymi i półprzytomnymi mężczyznami z których żaden nie był Runnerem i pewnie żaden za nimi nie przepadał. Do rozmowy z zauważalnymi trudnościami nadawał się chyba tylko szeryf.
- W-w-szys-cy p-op-eł-niamy błę-dy… A-ale trz-eb-a i-iść d-do prz-od-u… I-na-czej się z-zawa-li… Wsz-ys-tko s-się z-zaw-ali… M-moż-na t-tyl-ko pró-bo-wać nap-raw-ić b-błę-dy i po-mył-ki… A-ale j-jak jest ich du-żo i na raz t-to zaw-sze coś zos-ta-nie… - wydukał z trudem szeryf ulegając kolejnym falom dreszczy.
- O-strze-lali ich… Przy wyj-ściu z-z por-tu… Nie zdąż-yłem ich os-trzec… Wyb-ieg-łem a-ale za póź-no… Płyn-ęliś-my po dwóch na łodz-i… Byli ran-ni… Nie mog-li sami pły-nąć… Ale też nie zdą-ży-liś-my… Roz-trze-la-li ich… Na nasz-ych ocz-ach… Tak jak mó-wił Tal-bot… A-ale jesz-cze czte-rech… B-byli… We czte-rech… Kaz-ałem im płyn-ąć do drug-iego brz-egu… Tam była Nico… Pomog-ła by im… I tam da się wy-jść na pir-s tut-aj cię-żko… I pop-łynęli… Też ober-wali na łodz-dzi… Widzia-łem krew w wodz-dzie z-za nimi… Nie wiem co się z-z ni-mi sta-ło… Zrob-iło s-się ciem-no… Nic nie wid-ać… - szeryf zmusił się by odpowiedzieć na pytanie rudowłosej kobiety klęczącej przy nim. Nada targały nim silne dreszcze i jeśli miała nastąpić poprawa jego stanu to pewnie było to dłuższy niż krótszy stan, zbyt długi by pomogło mu to w tej rozmowie tu i teraz w tym zarobaczonym, runnerowym vanie.

Dziewczyna parsknęła, kręcąc nieznacznie głową. Fakt, sam zostawił ją zamkniętą w celi, za bezpieczną barierą krat, odgradzającą półtora metra chaosu od normalnych ludzi. Paul i pozostali mieli jednak inne plany, więc wyszło jak wyszło i finalnie wszyscy wylądowali pod jednym dachem starego, zdezelowanego garażu. Cieszyła się, że nie pozabijali się przed komisariatem, lecz w głębi serca trawiła ją gorycz wiedzy przez kogo wynikło całe zamieszanie.
- Powinnam, ale kto wtedy by się wami zajął? - uśmiechnęła się krzywo wskazując brodą na świeżo założone parze mundurowych opatrunki i zaraz zmarkotniała. Stężałe mięśnie zatrzymały drobną sylwetkę w bezruchu, ustał oddech. Wypominanie słów żołnierza o zwlekaniu z pomocą, a także dobijanie łopatą, wiążącą ten przypadek niedyspozycji, czy strachu, z brakiem Daltona zimą w kościele... nie. Bliźniego należało zrozumieć, nie potępiać. Nie wolno było znęcać się nad drugim człowiekiem, nawet jeśli los dawał ku temu sposobność oraz predyspozycje.
Westchnęła ciężko i oparłszy się łokciami o zarobaczoną podłogę, zawisła twarzą nad twarzą szeryfa tak, że ich nosy dzieliło raptem parę centymetrów, a rude włosy odgradzały ich kurtynami z oby stron od reszty auta. Przed oczami stanęła jej podobna scena - w identyczny sposób rozmawiała z jego synem, gdy spotkała go po raz pierwszy, powalonego ranami w szpitalu polowym Runnerów. Eony temu.
- Tak, powinnam siedzieć... ale nie w celi, lecz pod ziemią i nigdy nie wchodzić do waszego świata. Umrzeć razem ze swoim, tak byłoby... - przyznała nagle, a głos jej się załamał.
- Staram się zrozumieć, ale ciągle nie jestem w stanie pojąć tego jak po wojnie funkcjonuje ta rzeczywistość... i ludzie. Co krok napotykam dysonanse poznawcze, a nie wolno pytać, bo pytania sprowadzają kłopoty... już to z tatą przerabialiśmy. Dwa lata bez miesiąca i czterech dni... tyle żyję. Tutaj, na Pustkowiach, z czego dopiero przez ostatnie cztery miesiące mam z nimi pełny kontakt. Gdy spotkaliśmy się wtedy w kościele, to była moja pierwsza samodzielna wycieczka. Tydzień bez nadzoru i znów mnie porwano. Wcześniej opiekował się mną Tony, próbował zapewnić normalne dzieciństwo, na tyle, na ile był w stanie. Żaden ze mnie agent, prędzej archaizm, skamielina. Agentura to tylko przykrywką dla mającego problem z odnalezieniem się w aktualnych realiach, kłopotliwego gówniarza. Gdzie się nie obrócę, widzę tylko ruiny i zgliszcza. Nie ma prawie nic, co bym pamiętała. Miejsca, które znałam tętniące życiem, jasne i głośne... teraz są tylko wypalonymi, martwymi skorupami, po których snują się resztki dawnej cywilizacji. Tamto życie umarło, przepadło, wyparowało wśród spuszczonych na ziemię megaton. Skarlało i wypaczyło się. Nie ma prądu, internetu, opieki socjalnej, zorganizowanej służby medycznej i scentralizowanej policji, telewizji, teatrów, a o prysznicu można pomarzyć. Co miałam panu powiedzieć, że ciągle mnie ktoś porywa i zmusza do współpracy? Że wcześniej mordowano i torturowano na moich oczach pacjentów, których zobowiązałam się chronić, bylebym pracowała i bardzo się boję, że wyda mnie pan w ręce żołnierzy, a historia znów się powtórzy? Zaufać stróżowi prawa z wpiętą w klapę odznaką i powołującego się na zamierzchłe zasady, bo to logiczne? Po rozmowie z Yordą nie potrafiłam pojąć, czemu tata tak obawia się wojska, przecież kapitan hołduje kodeksowi honorowemu i nie plami munduru oficera Armii... czyli zachowuje się dokładnie tak jak powinien, jak zachowywali się jego poprzednicy, więc na żołnierzy można liczyć... ale parę godzin później przekonałam się co potrafią, do czego są zdolni i ile dla nich znaczy dobro obywateli, których powinni chronić. - zrobiła krótką przerwę na odchrząknięcie. Od krzyków i bezustannego gadania siadało jej gardło.

- Władza totalitarna, tyrania. Zdravko, ten dziennikarz, ostrzegał, żebym uważała co mówię... nawet nie wiem jak się powinien zachowywać agent. James Bond był zawsze odważny, sprytny. Robert Downey Junior w filmie "Sędzia": bezkompromisowy i nieugięty. Saul Goodman zawsze wiedział co powiedzieć, jak odwrócić przepisy i sypał paragrafami... bardzo lubię filmy i seriale, prawie tak jak książki. Mam dobrą pamięć, a strach dodaje elokwencji. Najlepszą obroną jest atak, więc cię zaatakowałam. Tam, w pokoju przesłuchań, za co też należą ci się przeprosiny. Też popełniłam masę błędów... przykro mi. - wyprostowała plecy, wracając do pozycji siedzącej. Policzyła do dziesięciu, rozpoczynając sekwencję powrotu do stabilności.
- A teraz proszę odpocząć - dodała normalnym głosem, odgarniając włosy za ucho - Musisz wrócić do pełni sił, twoi ludzie cię potrzebują. Śpij, resztę zostaw nam.

- P-p-pra-wo t-to p-pra-wo… - wyjęczał czy raczej wyszeptał z trudem szeryf. - I nie s-spo-u-fa-fa-laj się… Nie jes-teś-my na t-ty… - wydukał jeszcze Dalton nim go zalała kolejna fala dreszczy. - W-wiem, że n-nie jest-teś szpi-eg-eg-iem Rew-wer-sa… T-to s-się k-ku-py ni-nie trzy-ma-ło od pocz-ąt-ku… I-i-i nie jes-teś nielet-nia… T-to nie-re-al-ne… Ni-ew wiem ty-tyl-ko cz-czy mi dal-ej kła-kła-miesz, sa-sa-sa-ma sie-bie, zmyś-lasz, sam-a nie wiesz czy-czy Rew-ers cie-bie też ok-ła-mał… - spojrzał na nią i jak rzadko kiedy tym razem on musiał patrzeć do góry by na nią spojrzeć. Ciałem targało zimno i dreszcze ale spojrzenie choć przepełnione walką o zachowanie świadomości było znowu uparte jak zazwyczaj.
- I wie-em j-jak t-t-to dzia-ła… Zasz-czute zwie-rzę w-w klat-ce… Kuli się al-no at-ta-kuje… Al-e war-czy zaw-sze… W-w-widzi-ałem w-wie-le ra-zy… I z to-bą b-był-o t-tak s-sam-o…. Za-ata-kowa-łaś tak jak i każ-dy prób-uje… For-ma in-na, tre-ść ale-e zasa-da t-ta sa-ma… Każ-dy a-tak-uje od-zna-kę i-i-i mun-dur… Każ-dy k-to-o jes-t po tam-tej stro-nie sto-łu i krat alb-bo sprzy-ja lub ch-ch-chro-ni ta-kich… T-to też b-był-o tak sa-mo… Tak by-ło kie-dyś i t-tak jes-t te-te raz… Sz-sza-kal-e i lisy za-wsze war-czą n-na psa… - Dalton był już wyraźnie zmęczony wysiłkiem pływania w lodowatej rzece, utrzymaniem ciepłoty w postrzelanym ciele i przedłużającą się rozmową. Widocznie jednak zależało mu na tym by powiedzieć swoje i zmuszał słabnące z każdą chwilą ciało do tego by mogło posłużyć mu choć o jedną chwilę dłużej.

Ruda głowa pokręciła się na boki, jakby z naganą. Czerń i biel, spektrum pośrednie nikło, zapomniane. Sięgnęła do kieszeni kurtki i wyciągnąwszy wełnianą czapkę, założyła ją szeryfowi. Po chwili do kompletu uwinęła jego szyję szalikiem, teraz czarnym i ponurym, choć w świetle dnia soczyście, optymistycznie zielonym. W świecie pełnym kryminalistów, gdzie zasady takie jak człowieczeństwo i braterstwo odkładano na półkę, stawiając na wygodniejsze, prostsze rozwiązania, stróż prawa chcący coś zdziałać przechodził krzyż pański, tylko czy podobny los stanowił wytłumaczenie dla każdego czynu? Savage w to wątpiła. Zamiast wracać do zgryźliwości, odetchnęła spokojnie i znów się pochyliła, poprawiając nakrycie głowy na pacjencie.
- To nie jest oficjalna rozmowa, zresztą nie ja pierwsza zaczęłam od bezpośrednich zwrotów, pomijając przedrostki formy grzecznościowej. Przykro mi, ale jesteś w błędzie. Nie chodzi o odznakę, lecz o człowieka. Zawsze chodzi o człowieka. Dla mnie nie liczy się co masz wpięte w mundur i jaki mundur to jest. Naprawdę zależało mi na dowiedzeniu się co się stało z Ernstem, nie dla zemsty. Bo tak to powinno działać: zbrodnia i kara, a prawo jest prawem. Dlatego przyjechałam na posterunek, choć nie musiałam. Pokazałeś, że ci z tego samego końca stołu chronią siebie nawzajem, tak to wyglądało. Czasem, prócz maski profesjonalisty, warto też pokazać ludzką twarz, powiedzieć jedno głupie słowo. Tyle i aż tyle - uśmiechnęła się nieznacznie, choć był to smutny uśmiech - Sami tworzymy własne demony… a Tony… wiem, że nie mówi mi całej prawdy, sam się do tego przyznał. Na razie… chcę wierzyć, że nie jestem maszyną… tylko człowiekiem. Że coś co pamiętam ma sens. To wystarczy. Bo jeśli zacznę analizować alternatywy... Nie wiem co ukrywa, ale gdy przyjdzie czas - powie mi o tym. Czasem, chronimy najbliższych, kłamiąc dla ich dobra. Tego co zastałam już na powierzchni… nieważne co powie i tak wciąż pozostaną ruiny. Śpij, jeszcze przyjdzie czas na rozmowy - wstała z kolan, prostując się przy akompaniamencie bolesnego syku.

- N-ni-nie jes-tem tw-woim k-kol-egą z pias-kow-nicy… Nie ofic-jal-nie też… - wydukał znowu Dalton i w oczy wlała mu się nuta złości na takie impertynenckie zachowanie rudowłosej kobiety wykorzystującej okazję do spoufalania się. A przynajmniej tak to chyba odbierał. - Sp-rawa Ber-kow-itza nie zmie-nia nic… Kim był czy nie-był i jak zg-ginął… Nie ma zna-cze-nia cz-czy ktoś go znał al-bo n-nie… Sprawa jest skraj-nie posz-la-kowa i dow-od-ów i świad-ków nie-ma… Jeś-li nic nie wyp-łynie now-ego spra-wa zos-tanie umorz-ona… To nic nie zmie-nia, że go znał-aś a-lbo że nos-sił kur-tkę… I po co mi two-je przep-rosi-ny jeś-li nie zmie-niasz nic ani tro-chę? Szuk-asz spok-oju sum-mie-nia? Że niby wykaz-ałaś skruchę czy żal? Pow-wiedz-działaś słow-a. Ale nic nie zmieni-łaś w swo-im myś-leniu. Ter-raz pom-ogłaś fakt. Zrob-iłaś swo-je. Tak jak uwa-żasz i w c-co wie-rzysz. Tak samo jak ja robię swo-je… Jak ja wierzę i uw-aż-am… Dlat-ego mim-mo teg-go co mi, o mnie… O mo-ich lu-dziach, pra-cy, ucz-ci-woś-ci nasz-czeka-łaś nie wyd-dał-łem cię Col-lin-sowi… Ter-az jak widzisz pły-nęł-abyś łód-kłą z nimi… - Dalton wskazał brodą na leżącego obok żołnierza w przemoczonym mundurze NYA trzęsącego się jak w febrze. Miało być ich kilku na razie był tutaj jeden, postrzelany i targany falami hipotermii. Dwóch na pewno zginęło w tej łodzi. Los reszty był nieznany ale nie zapowiadał się różowo. Gdyby szeryf ustąpił kilka godzin temu Talbotowi Alice pewnie też byłaby w tej łódce razem z resztą obsady Nowojorczyków. No chyba, że Pazury lub Baba stanęli w jej obronie. Wówczas przemoc przynajmniej słowna a całkiem możliwe, że i z argumentami stali i ołowiu byłaby już w użyciu wcześniej. A jeszcze wtedy nikt nic nie wiedział o kutrach na jeziorze ale pewnie nie tym nic by to nie zmieniło czy ktoś jest w łódce czy nie, postrzelali się ktoś tutaj z kimś czy nie.
- Nie-e jes-teś masz-szyną… Nie znam, żad-nej tak iry-tu-ją-cej masz-ynki… Ale Rew-ers nie są-dzę by cie-bie okł-a-mał tak jak ter-az mó-wisz… Masz wku-rza-jąc-ą mesja-nis-tyczną man-ierę, że jes-teś nie zas-tą-pio-na wszę-dzie i zaw-sze… Cały świa-t to twó-j pac-jen-t więc nal-eży do cie-bie i ma s-s-się pod-po-rząd-kow-ać zal-ece-niom lek-ars-kim… A tak nie jest. Tak jak nie cał-ły świa-at pod-porzą-dkuje się pra-wu i zale-cen-niom sze-ryf-fa… Ale Rew-ers nie okła-małby cię… Nie w czym-ś tak pow-aż-nym… Znam się na lu-dziach, wiem kiedy kła-mią, kied-dy nie mów-wią cał-ej praw-dy i coś ukry-wają… Tak samo jak wiem, że nie pod-ałaś celo-wo rysop-pisów spraw-ców por-wania Sax-to-nów… Dob-rze wiesz kto to był… Wiesz i wiesz, że był to ktoś dla cie-bie blis-ki dla-tego ich chro-nisz… - szeryf spojrzał z zaciętym spojrzeniem choć targające nim dreszcze i zaciśnięte szczęki bliskie stanu szczękościsku niezbyt ułatwiały mu rozmowę. Rozmowa chyba jednak rozzłościła go choć nadal było emocjom ciężko się przebić w pełni przez febrę z wyziębienia jaka nim targała.

- A ja nie jestem kozłem ofiarnym, na którego można zwalić całe zło świata: przykładowo skazać i oczernić, bo ma się zły humor, nie wie co zrobić, a jest taki akurat pod ręką. Powiedziałam ci kto dowodził, wiesz gdzie go znaleźć. Idź porozmawiaj z Taylorem, przedstaw mu sprawę, żądania zadośćuczynienia, odbudowy domu, prac społecznych dla dobra miejscowej społeczności i całej reszty... nie przez zawiadomienia, listy albo posłańców. Osobiście. Ale po co, skoro można zrobić pokazówkę? Pokazać kto tu rządzi... tylko nie jestem jednym z twoich ludzi, nigdy nim nie byłam i nie będę - na każdym kroku mi o tym przypominasz. Szydzisz pod przykrywką praworządnych wypowiedzi. Mówisz czego to mogłeś nie zrobić... a co zrobiłeś, hm? Coś czego nie dyktował pragmatyzm. Dobrze, zagrajmy w" co by było gdyby": oddałbyś mnie Talbotowi, a ten znalazłby najbliższą gałąź choć wątpię, bo wtedy już Tony by zareagował. Albo zginęłabym na łódce, razem z tymi których nikt nie ostrzegł, a wieści dotarłyby na Wyspę, bo zawsze ktoś słucha. Też pamiętam o zimowej umowie i jej konsekwencjach: przeliczniku. Tylko sytuacja nie jest... aż tak prosta. Ani z Runnerami, ani z Tony'm. Niewiedza bywa błogosławieństwem - tym razem odpowiedziała chłodno, przystając z ręką na klamce - Nie zasłaniaj się kurtkami, odznakami i całą tą pantomimą. Bądź konsekwentny. Dura lex, sed lex, tę sentencję powinieneś znać. Nic nie zmieni tego kim był Ernst i kto go zabił. Człowiek zabił człowieka - to jest clue. Gdybyś włożył choć cień uwagi, marny fragment tego z jaką zawziętością szukasz sprawiedliwości dla własnej rodziny, znalazłbyś winnego. Lub powiedział: "Przykro mi, trop jest niepełny, brakuje dowodów" - prosta, wymagająca mało wysiłku kwestia. Jedno głupie słowo, infantylne. Marny okruch człowieczeństwa, pokazania, że naprawdę zależy ci na sprawiedliwości, ale w przedwojennym tego słowa znaczeniu. Wtedy bez wahania i cienia zwłoki dostałbyś na tacy swoje odpowiedzi, pełną współpracę bez inwencji własnej... tylko po co się wysilać. Prawo, dobra wola, zaufanie i chęć współpracy działają w dwie strony, równo dla wszystkich, a żeby coś dostać, trzeba również dać cokolwiek od siebie. Zamiast tego pokazałeś jak mocno mną gardzisz, brzydzisz się. Nienawidzisz. Taki standard stróża prawa oraz kryminalisty. Od Drzazgi pewnie usłyszałeś tylko, że zadanie wykonał, lecz co narobił w międzyczasie o tym już pewnie nie wspominał, nieistotne fakty. Wybiórczość percepcji - ruda głowa kiwnęła w nieznacznym ukłonie, choć ciemność skrywała wyraz twarzy lekarki, a głos pozostawał uprzejmy - Powiedziałam to, co czuję. Jest mi przykro, nawet nie masz pojęcia jak mocno... i akurat to nic nie zmienia. To raptem... ta ludzka część. Szczera, bez masek i gierek. Bo na nią zasługujesz, Baba ma o tobie dobre mniemanie, a jemu akurat ufam. Dobry z niego człowiek, mądry. Próbował zrozumieć, dał zamiast brać i żądać. - westchnęła, opierając się ramieniem o metalową ścianę, a gdzieś w głębi klatki piersiowej rozlała się fala ciepła. Mulat dał lekarce nadzieję, wiarę i utwierdzenie w przekonaniu, że bycie dobrym człowiekiem ma sens. Pewność, zamiast kolejnych wątpliwości.
- Mam płakać i błagać żeby ludzie się nie zabijali, a zaczęli myśleć? Staram się tego nie robić, mimo że ciężko jest... hm. Grozić bronią i wymachiwać obowiązkami… również nie zamierzam. Aby móc coś zdziałać, by ludzie choć odrobinę poważnie traktowali o co proszę, co mówię... spójrz na mnie. Kogoś kto tak wygląda nie da się brać na serio, a jakby zaczął się mazać, to koniec. Dzieci nikt nie bierze poważnie, więc... dobrze to ująłeś - parsknęła krótko, lecz szybko spoważniała.
- Stawiam na opanowanie, zresztą to prostsze, niż wytłumaczenie co i jak bardzo niszczy nas od środka. Najlepszą obroną jest atak. Lub bierność… wszyscy podejmujemy ryzyko robiąc to, co uważamy za słuszne, nie patrząc na… wrażenie. A potem cierpimy - obróciła wymownie twarz w stronę powalonego Nowojorczyka. Jednego z całej obsady łodzi. - Żyję z konsekwencjami własnych czynów i próbuję naprawiać błędy. Przepraszać, gdy zawinię, dziękować nie tylko za wielkie czyny. Dziękuję, że mnie nie wydałeś i dzięki temu uniknięto rzezi. Zastanawia mnie czemu ani razy nie wspomniałeś o Benie i pozostałych jeńcach, choćby w liście? Pytałeś kiedy wrócą... i tyle. Miałeś jeńców Runnerów w piwnicy, mogłeś próbować ich wymienić. Mogłeś - powtórzyła i znów pokręciła głową. - Ale nie było okazji, zła faza księżyca, nie kontrolujesz wszystkich swoich ludzi, miałeś inne plany, zajęcia. Liczyłeś, że Wilk odeśle ci ich obwiązanych wstążką. Albo ja ich uwolnię, bo gdybym była dobra i wierząca to bym tak zrobiła… i nieważne, że z automatu wylądowałabym przed sądem wojennym, a za nimi poszła by pogoń. Męczennicy dobrze wyglądają, lecz finalnie Runnerzy zamiast na Wyspę, wróciliby tutaj, do miasta, zabierając siłą resztę tego co macie. Nieważne: skupmy się na faktach. Mogłeś ich stracić, ale pozwoliłeś zyć. Karmiłeś mimo głodu jaki tu panuje. Człowieczeństwo, dobra wola. Bo tak trzeba… za to też bardzo ci dziękuję. Łatwiej było ich odstrzelić po cichu i zakopać pod płotem. Bliźniacy złożą dowódcy raport, Hiver i ci którzy przeżyją z więzionych Runnerów… i ja również. Runnerzy są w bunkrze, tam gdzie wirus - uklękła i ściszyła głos, lecz dłoni z klamki nie zabrała.

Dała rozmówcy pięć sekund na przetrawienie informacji. Dalton próbował się nie mieszać do wojny między Runnerami, a Nowojorczykami, brakowało mu ludzi aby być liczącą się w konflikcie stroną. Rozsądna taktyka, gdy tuż obok walczą giganci, mający gdzieś kogo przy tym rozdepczą. Inaczej już na Wyspie gnieździliby się miejscowi stróże prawa celem złapania całej obsady dopowiedzianej za porwanie Saxtonow. Psim swędem wpadł mu w ręce jeden z nich, zrobił co uznał za słuszne. Nerwowa atmosfera podczas przesłuchania, cały przebieg rozmowy, wszelkie niesnaski, zadry i niechęci, skierowane pod adresem niewyrośniętej lekarki miały wydać owoce. Nie miała wątpliwości co Guido usłyszy od pozostałych - nie będą to przyjemne rzeczy. Górę weźmie ludzka natura, lubiąca wykorzystywać okazję, byle tylko dopiec komuś kto skazywał człowieka na miesiące za kratami, postrzelił, sprawiał kłopoty. Albo poniżał, bo mógł. Na poranione usta cisnęły się gorzkie słowa, pragnące dać upust oślizgłej ciemności, oplatające serce i myśli. Chęć, aby dobić, pogrążyć, odpłacić pięknym za nadobne. dobitnie pokazać jak to jest znaleźć się po drugiej stronie. Wyliczyć cynicznie każdą z możliwych opcji scenariusza podobnego raportu, zanalizować je i podać prawdopodobne reakcje na najmniejszy przytyk, jaki dało się odnotować w przeciągu ostatniej doby. Dać bolesną lekcję, ten jeden raz strącić z pantałyku, odzierając po kawałeczku z fałszywego poczucia doskonałości i zostawić esencję pokonanego człowieka, bez munduru i odznaki - suwenirami tak przez niego cenionymi. Wszak ciągle mówił, pokazywał że Savage jest bezwzględnym gangerem: złym, okrutnym i przewrotnym. Nie dawał o tym zapomnieć, samemu pomijając drobny detal. Była gangerem, nie kryła się z tym… lecz gangerzy, niczym plaga otaczających miasto insektów, nie istnieli sami, a kto ruszał jednego musiał się liczyć z reakcją pozostałych, wystarczyło spojrzeć na działania Paula na komisariacie... i wtedy przypomniała sobie inną postać z drugiej strony krat: olbrzymią, groźną, przyprawiającą o dreszcz strachu samym wyglądem. Ciemnoskórą twarz z metalową płytką na wysokości piegowatego oblicza. Łagodność i dobroć, tak niespodziewane, wytęsknione. Litość… ciepło wielkiej dłoni na włosach, policzku. Cierpliwość, czułość. Długą, szczerą rozmowę. Obietnicę oraz chęć pomocy, mimo wszystko. Zaufanie, tam gdzie nie spodziewała się go znaleźć… jednak znalazła. A raczej on znalazł ją. Rycerz w lśniącej zbroi, z rkmem na ramieniu.

Wspomnienie uśmiechu Baby, niskiego, basowego głosu zadziałały niczym siarczysty policzek. Dziewczyna zamrugała, między piegami zagościł rumieniec wstydu. Jak mogła w ogóle pomyśleć o podobnym rozwiązaniu? Tak się nie godziło, nie wolno było. Nie w to wierzyła, walczyła przecież o coś kompletnie innego. Sapnęła i zaczęła kompletnie inaczej, ściszając ponownie głos:
- Usłyszy prawdę, pozytywy, po raz kolejny tłumaczenia. Że nie wydałeś mnie Armii, nie pozwoliłeś zrobić krzywdy. Broniłeś przed nimi. Poza tym Hiver jak na głodową niewolę wciąż ma całkiem pokaźny kałdun. Pozwoliłeś wrócić na Wyspę dają eskortę, mimo braków kadrowych. Nie ograbiłeś także ze sprzętu. Mogłam też palić i nie czepiałeś się o nieletność. Obyło się bez rażących komplikacji. Dostałam na komisariacie herbatę, wikt, a także zapewniono mi resztę dyktowanych humanitaryzmem wygód. Dach nad głową, ciepły kąt. I nie zginęłam na tej przeklętej łodzi. Twoi ludzie pomagają znaleźć Tony’ego, ryzykując własnym życiem. Są tam za zewnątrz, działając ramię przy ramieniu: gangerzy, Pazury, ludzie z komisariatu i bunkra. Nie musimy być wrogami, nienawidzić się z samej definicji bądź hołdować stereotypom. Taka będzie moja wersja. Przekażę też propozycję odnośnie uwolnienia zakładników, o ile jakąś masz. Nie jestem niezastąpiona, ani wszystkowiedząca. Nie jestem też tatą, nie umiem planować na takim poziomie jak on. Po prostu… nie chcę, aby ktokolwiek więcej umierał. Życie jest dobrem bezcennym… o które zawsze warto walczyć. Przełknąć własną dumę… cóż. Zdaję się więc na mądrość oraz doświadczenie w pertraktowaniu z terrorystami osoby noszącej mundur jeszcze przed wojną. Mogę dać szansę na nawiązanie dialogu, jego wygląd i treść pozostawiam tobie. Nie będę nikogo ratować na siłę, wbrew jego woli. Co mam przekazać dowódcy Runnerów? Słucham - zamknęła się w końcu, a w furgonie zapanowała cisza.

- Po-okazówkę? S-sama dąż-żysz do pok-kazówki! Chcesz roz-pętać pol-owan-nie na czar-owni-cę… Coko-lwiek i kto-kol-wiel byle go skaz-zać za śmierć Ber-ko-witz-a. Brak dow-odów nie jest dla cie-bie arg-gumentem… Rap-tem praw-wo przes-taje dział-łać… Jak zwyk-kle masz wybiór-cze spoj-rzenie… Praw-wo jest ci nie na ręk-ke gdy nie ma świad-ków i dow-wodów jakich byś chcia-ła to nie jest dla cie-bie is-tot-tne! - fuknął ze złością szeryf widząc i słysząc co i jak mówi lekarka. - I co mi tu wyj-eż-dżas z kolegami z mafii? Wiem który to Taylor. Nie bój się, jak mi wpad-dnie w ręce to też będzi-dzie pot-rakt-owany odpo-wiednio. Ale go tu nie ma a jes-teś ty. A ty nie zgry-waj się zno-wu na poszkodowaną ofiarę reżimu bo sam-ma brałaś udział w tym przes-tęsp-twie. Fakt potwier-dzony jak to lub-bisz pow-tarzać. Nie zgarnięto cię z ulicy jak sobie szłaś nie wadząc nigdy ni-ko-mu tylk-ko za twój udzi-ał w przestęp-stwie. I zost-ałaś przes-słuchana i osadzona w areszcie. Czek-kasz na proc-es. Który ma się od-być za trzy do-by. Tak to wyg-ląda. - powiedział Dalton i podniósł się na tyle by przyjąć mniej więcej pozycję siedzącą opierając się o wnętrze burty furgonetki. Słowa rudowłosej wyraźnie rozsierdziły go dokładnie tak samo gdy pierwszy raz obrabiali ten schemat podczas rozmowy w komisariacie. Gdy uderzała w ton oskarżeń on również nie odpuszczał gardy. Nie miał zamiaru ani wówczas ani teraz ze spokojem słuchać jej oskarżeń.
- I też ci powiedziałem co o tobie sądzę prywatnie. I gdybym chciał postąpić wedle tego co mi serce nakazuje widząc los tego miejsca, ludzi którzy tu mieszkają, i mojej własnej rodziny to byś już byś tak swobodnie nie stała. Znalazłbym sposób by cię załatwić i by wyglądało na wypadek. Ale noszę tą odznakę nie od parady. I nie od dzisiaj. Wierzę w jakieś zasady. Na przykład takie, że stróż prawa stoi na straży prawa nawet w takich wypadkach jak teraz. - spojrzał na nią niechętnie. Mierzył jej niedużą postać wzrokiem i gdy siedział zajmował prawie połowę tego wzrostu jak ona stała.
- Dlatego potraktowałem cię jak stróż prawa powinien. Mimo wszelkich przeciwności które aż prosiły się by ten jeden raz przymknąć oko na prawo i zasady. I zacząć robić porządek od ciebie. Ale nie. Zasady to zasady. Mimo, że używasz ich bez zmrużenia okiem by z nich szydzić, kpić i chronić współwinnych. Może kiedyś byłaś inna. Może i gdyby nasze tory potoczyły się inaczej wyglądałoby inaczej i ta rozmowa i ostatnie parę dni. Ale wszyscy mamy ograniczone wybory i stało się tak a nie inaczej. I brałaś udział w tym porwaniu a porwanie miało miejsce. Musisz więc ponieść konsekwencje tego porwania. Czego tu nie rozumiesz? Jak się coś przeskrobie to się dostaje po łapach. I kto, i co mówił to mówił o tobie i o tym co powinno cię spotkać. Ale ja ani razu nie przypominam sobie, żebym wspomniał komukolwiek czy w rozmowie z tobą, nawet teraz, w prywatnej rozmowie bym zamierzał cię powiesić na suchej gałęzi czy jakkolwiek inaczej. To już jest twoja, prywatna imaginacja i naturalnie to co rozgadasz potem w świecie jak to cię Dalton z Cheb na past każdego wydawał, wieszał i chciał zabić w trakcie śledztwa. - burknął na koniec dłuższej wypowiedzi Chebańczyk. Przemielił chwilę szczęką jakby dla sprawdzenia czy szczękościsk minął albo jakby coś rozgryzał w ustach. Milczał chwilę wpatrzony w burtę po drugiej stronie furgonetki. Febra z wychłodzenia zdawała się w końcu słabnąć pod wpływem koców, i ciepła bijącego z grzejnika wozu.
- I przestań przynajmniej mnie, powtarzać o tym dziecku. Taka sama brednia jak ta z maszyną. Sam nie wiem czy sama w to wierzysz czy tak się do tego przyzwyczaiłaś, że powtarzasz bez zastanowienia. Bo bym był skłonny w to uwierzyć więc pewnie sama w to uwierzyłaś. Ale to bez sensu widząc kim jesteś i co umiesz. Z żadnych książek czy komputerów byś się tego nie nauczyła. Tylko osoby sprzed wojny mogą mieć taką wiedzę jaką ty masz. Możesz być z hiberni czy coś podobnego, ale jestem prawie pewny, że byłaś dorosła przed wojną. Czyli przed dwiema dekadami. Nie wiem na czym trik polega z tym jak wyglądasz ale emocjonalnie, inteligentnie, i specowo nie masz prawa być tym za kogo chcesz uchodzić w razie potrzeby. Nawet jak Rewers w to też wierzy. To nierealne, że urodziłaś się po wojnie i to co wiesz dowiedziałaś się potem. To bzdura. I nie kłócę się z tobą o tym informuję cię o swoim spostrzeżeniu. Chcesz to oszukuj siebie i resztę świata dalej. Ale przy mnie jak tak lubisz miłość i poszanowanie bliźniego i różne szlachetne wartości o jakich w kółko powtarzasz nie powtarzaj tej bredni. - zwrócił się do niej ponownie tym razem wcelowując w nią swój palec. Mówił już znacznie szybciej niż na początku rozmowy choć nadal momentami targały nim jeszcze spazmy z zimna. Wówczas przerywał mówić gdy słabość na moment znów wygrywała w tych zmaganiach.

- Nie. Nie musimy być wrogami. - powiedział w końcu zapatrzony w ślepą blachę wozu przed sobą. - Ale nie jest realne byśmy byli przyjaciółmi. Za dużo zła się przelało. Może Milton by znalazł cierpliwość, wolę i miłosierdzie do wybaczania. Ale ja nie jestem nim. Niestety ale nie jestem. Czasem tego żałuję. Brakuje mi go. Bardzo mi go brakuje. Był zdumiewającym człowiekiem, zdumiwająco niedopasowanym do tych realiów. A jednak był silniejszy chyba niż my wszyscy razem wzięci. Potrafił robić rzeczy na jakie ja nie miałem odwagi. Ze względu na dumę, moją odznakę czy obowiązki. No ale go już nie ma. I wiem co go zabiło i dlaczego. I znów nie ma jasnej odpowiedzi. Tylko suma składników dających ostateczny wynik. Chciałbym by to było proste. Ale nie jest. Nigdy nie było i nigdy nie będzie. Milton był moim przyjacielem. Spowiednikiem i powiernikiem. Ale głównie przyjacielem. Ale teraz już go nie ma i zostałem sam. Żałuję, że to nie ja zamiast niego zginąłem wtedy w zimie. On by nam się bardziej teraz przydał. Może tacy jak ty i jak wiele razy to słyszałem mają rację. Że nie nadaję się na te czasy i jestem reliktem epoki i świata które odeszły i już nie wrócą. No ale jestem. Jak los przyjdzie mnie przemielić niech miele. Za stary jestem by się zmieniać. Ale wcześniej chciałbym uchronić i zachować z tego miejsca co się da. O to też walczył Milton. Tylko inaczej niż ja. - szeryf teraz zwolnił i nie ze względu na hipotermię. Mówił zamyślonym głosem i raczej dość smutnym. Twardość jaka zazwyczaj pobrzmiewała w jego głosie i spojrzeniu została znacznie wytlumiona przez melancholię. Spojrzał na leżące prawie całkowicie nieruchomo ciała. Nowojorczyk dygotał w febrze będąc na skraju majaków i utraty przytomności. Dla odmiany Brian leżał prawie całkowicie nieruchomo jak osoba w głębokiej śpiączce balansująca na krawędzi życia i śmierci zdolna po równych szansach spać na którąkolwiek stronę przy każdym powolnym oddechu.
- Świat się zeszmacił i stoczył. Gdybym był mądry albo chociaż cwany dostosowałbym się do niego. Zrobiłbym tutaj porządek sprawdzonymi w tym świecie metodami. Nie patyczkowałbym się z karmieniem tej szóstki darmozjadów tak samo jak załatwiłbym problem z tobą jak tylko weszłaś w zasięg lufy. A na komisariacie też bym nie używał tak bezsensownych i niemodnych metod które taki przedwojenny cwaniak może znaleźć luki i powoływać się na nie istniejący już gdzie indziej kodeks i poprawki do konstytucji. Tak jak to się powszechnie teraz załatwia. Ale to miejsce chciałbym by było takie jak dawniej. Ile się da i jak długo się da. I to jest za to cena. - wskazał gestem na bezwładne ciało Saxtona obłażonego jak wszystko w okolicy przez czarne punkciki robactwa. - Ale widocznie nie jestem tak cwany i wierzę w niemodne zasady. Więc tacy jak ty i twoi koledzy mają tu swoje prawa. Nawet jak siedzą za kratami i gdy słusznie siedzą a nie bo facetom z odznakami się dzień dłużył. Ale my też mamy swoje prawa i zasady. Na przykład prawo do świętego spokoju przy śniadaniu. We własnym domu i z własną rodziną. Czemu nie przyszyliście otwarcie? Czemu? Czemu wróciliście i zaczęliście od napadu? Zanim ktokolwiek was zobaczył czy zdążyły paść jakiekolwiek słowa. Napadliście nas. Bez ostrzeżenia. nie było was parę miesięcy i jak wróciliście pierwsze co z wami wróciło to przemoc i łamanie prawa. Nie rozmawialiście z nami. Nie prosiliście czy nie negocjowaliście. Przyszliście wziąć co wam się podoba. Co wam akurat było potrzebne. - szeryf pokręcił głową nie mogąc widocznie zrozumieć czy nie chciał rozumieć takiego postępowania. Nie chciał tego zaakceptować i przejść do porządku dziennego.
- To nie było potrzebne. Nawet jak był wam do czegoś potrzebny. Wystarczyło powiedzieć. Poprosić. Sam by z wami poszedł. Znam go. Nie naraziłby innych. Wsiadłby do tej waszej cholernej łodzi dobrowolnie! Bez żadnego usypiania i więzów. To nie było konieczne. Sami to zaczęliście. A jak doszło do walki i napaści no to walczył. Bronił swojej rodziny i domu. Jak każdy prawdziwy facet. - głowa Chebańczyka znów spojrzała na nieprzytomnego zastępce opatulonego kocami spod których i tak dało się zauważyć liczne bielsze plamy bandaży i opatrunków. Dłoń szeryfa powędrowała gdzieś do jego skroni i masowała ciężko pomagając skupić się w natłoku myśli, emocji i słabnącej ale wciąż nie odpuszczającej permanentnie febrze z wyziębienia.
- Nie, nie musimy być wrogami. I nie, nie będziemy przyjaciółmi. Ale walczyć nie musimy. Niemniej takie numery nie będą tolerowane. I muszą ponieść konsekwencje. Wszyscy którzy brali w tym udział. - dłoń szeryfa odbiła się od czoła i wskazała na nieprzytomnego zastępce. - Ten Guido jest dość cwany jeśli przez tyle dni taka armia nie może sobie dać z nim rady. Jest też więc pewnie dość cwany by wiedzieć, że siłę mierzy się nie tylko ilością ostrzy i luf. Niech nam wyda uczestników napadu na Saxtonów. To było pogwałcenie naszej umowy z zimy. Tej którą sam zawarł. Niech więc dotrzyma słowa. I skoro to miała być jakaś akcja od was niech będzie. Ale niech winni poniosą konsekwencje. Przesłucham ich. Tak jak i ciebie. Ty wbrew temu co mówisz wyszłaś z tego bez szwanku. Więc twoi bardzo o
dzielni koledzy chyba nie powinni się obawiać. Niech tu wrócą razem z tobą za te trzy dni. Wtedy ich przesłucham i osądzę tak jak i ciebie. Jeśli Guido się zgodzi możemy wrócić do sytuacji z końca zimy. Bo coś mi wygląda, że Nowojorczycy nie mogą wygryźć was z Bunkra. Ale wy nie możecie ich wygryźć z Wyspy. Więc tak jakby remis i raczej szybko się nie rozstrzygnie. Obie strony będą potrzebowały sojuszników, wsparcia i zaplecza. A najbliżej jesteśmy my. Nie zamierzamy walczyć ani z nimi ani z ludźmi Collinsa. Ale jeśli któraś ze stron zacznie nas szarpać i pogryzać jak wy z Saxtonami parę dni temu no to cóż…
- Chebańczyk z wpiętą odznaką w przemoczoną klapę wzruszył ramionami. Znowu nie odzywał się zauważalną chwilę przyglądając się rudowłosej sylwetce w habicie i skórzanej kurtce.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 24-12-2016, 20:32   #467
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Z gardła Savage dobył się głuchy śmiech, pozbawiony jakiejkolwiek wesołości.
- Nie mierz mnie swoją miarką, wystarczy jeden inkwizytor, chcący podpalić stos ku uciesze gawiedzi i dla udowodnienia własnej przydatności. - odpowiedziała z lodowatą uprzejmością, przekrzywiając kark w lewo - Chcę zrozumieć czym twój człowiek się kierował, tak. Twój człowiek, tu masz swój ukochany dowód, a mnie szkoda gardła by się powtarzać. Czy go powiesisz, zamkniesz w celi, czy puścisz wolno uprzednio ściskając rękę, to już twoje sumienie. Mnie interesuje tylko dowiedzenie prawdy, spojrzenie temu człowiekowi w oczy i spytanie czemu ich wymordował. Tyle i aż tyle. Bez świadków, procesów - od wymierzania kary są organy porządku publicznego, nie lekarze. Polować na czarownice? Podobne zabawy zostawię tobie, nie kręcą mnie publiczne chłosty. Ani egzekucje. Mówiłam gdzieś, że nie poddam się karze, ani że nie stawię się na proces? Podporządkuję się, bo prawo nie przewiduje wyjątków. Resztę sam sobie dośpiewałeś, wycinając fakty i pozostawiając tylko własne wizje - puściła zimny metal i po krótkich poszukiwaniach, wyskubała z kieszeni fajka. Odpaliła, zaciągnęła się i podjęła wątek.
-Prywatne opinie pozostawiałam i pozostawiam w sferze prywatnej. Nie masz się co martwić czarnym PR'em. W świecie będę cię bronić, jako tego który wciąż wierzy, że zasady mają sens i są nam potrzebne, tak jak broniłam do tej pory, gdy któryś z chłopaków zaczynał swoje wywody. Tak jak tłumaczyłam Nixowi i Boomer po nocnej akcji na drodze. Jak tłumaczyłam Yordzie, w namiocie na wyspie, że jesteś wartościowym, mądrym człowiekiem do którego można przyjść w potrzebie i otrzyma się pomoc. I aby cię nie zabijać, bo dobrze pełnisz swoją funkcję, a ludzie cię szanują i w ciebie wierzą - wypuściła kłąb dymu, posyłając go pod sufit. Milczała długą chwilę, bijąc się z myślami. Wybaczenie, zaufanie... szczerość. Słuchała słowotoku szeryfa, łowiąc każde słowo i nie przerywając, a mówił dużo. Pierwszy raz odkąd go poznała pozwolił sobie... na szczerość. Zaskoczył ją. Stężała, wpierw szukając kolejnego podstępu, gotując się na nagłe obrócenie rozmowy w kolejne wyrzuty, lecz tak się nie stało. Miał rację, Milton by się zasmucił, widząc jak skaczą sobie do oczu.
- P-próbowałam... z nimi rozmawiać. Prosiłam, aby przyjść... porozmawiać. Znaleźć polubowne rozwiązanie bez potrzeby odnoszenia się do przemocy, krzywdzenia kogokolwiek, zabijania... ale nie rozumieli. Nie słuchali, nie umiałam ich przekonać. Nie jestem niezastąpiona, popełniał błędy - zwiesiła głowę, patrząc na własne kolana - Byłam w mniejszości, oni chcieli załatwić sprawę po swojemu, więc poszłam z nimi. Tylko to mogłam zrobić... chciałam odwrócić ich uwagę, powiedziałam o domu... ale to daleko. Tutaj... mieli już rozeznanie, chcieli dowodów, a ja ich nie miałam. Nie... nie zabrałam żadnych pamiątek, Tony zabronił. Kwestia... bezpieczeństwa. Ostatni raz, gdy ktoś się dowiedział, zginęła masa ludzi... i Rich. T... tam są laboratoria, broń chemiczna... ale to daleko. Za daleko, w nieznany teren. Tony by wiedział jak ich przekonać, ja nie umiałam... znaleźć argumentów przemawiających za ponad siedmioma setkami mil przez Pustkowia w miejsce, gdzie grasują twory Molocha. Powinnam... bardziej się postarać... n-nie umiałam... nie miałam kogo poprosić o pomoc... radę. Zawiodłam was, przepraszam - pokręciła głową, szepcząc zdławionym głosem.
- Znasz się na ludziach, fakt. nie mylisz się w wielu kwestiach, choćby tej, że nic nie jest proste. Chcesz prawdy? Proszę bardzo - powiedziała martwo, zmieniając pozycję i siadając po turecku tuż obok szeryfa. Zaciśnięte usta drżały, rudą głowę wypełniał szaleńczy korowód myśli. Jak uporządkować najgorsze lęki, nadać im imiona, gdy ciężko było nawet patrzeć w ich stronę?
- Nie wiem kim... czym jestem, tata też nie ma pewności. W ruinach domu znalazł dzienniki matki, pisała w nich... - zamilkła ponownie, przypatrując się mu przez mrok rozświetlany żarem papierosa - Pamiętam, że mieszkałam pod ziemią, w bunkrze podobnym waszemu, ale to co pamiętam... Tony powiedział, że powinnam zweryfikować stan pamięci z faktami już na miejscu. W domu, w Hope. Z zapisków w komputerze zrozumiał tyle, że matka wprowadziła we mnie... zmiany. Coś mi zrobiła, nie wiemy co, on nie jest lekarzem, a ja nie widziałam… plików. Ona była... genetykiem, wiesz co to znaczy, nie trzeba tłumaczyć. Chciała... nie wiem, ponoć w założeniu cel był szczytny, jednak te zmiany mnie zabijają, bo nie dokończyła procesu. Przeszkodził jej Moloch. - słowa stały się ochrypłe, kanciaste. Zaciągnęła się i dmuchnęła pod sufit, dziękując za ciemność pozwalającą ukryć łzy gnieżdżące się w oczach - Ci którzy przeżyli, trafili do transportu, nastąpiła awaria... tak się poznaliśmy z Tony'm. On mnie znalazł... razem z Richem. Tego już jestem pewna - zaciągnęła się ze złością i westchnęła.
- A potem nie było już kogo pytać, zdrapaliśmy mamę ze ściany i pochowaliśmy z pozostałymi zmarłymi. Nie wiedziałam wtedy, że coś jest nie tak, ukrywała to przede mną. Do wczoraj wierzyłam, że nazywam się Alice Savage i mam siedemnaście lat. Dziś nie wiem nic... i wiesz co? Jestem przerażona... i też żałuję, że to nie ja byłam na miejscu pastora. Tacy ludzie to skarb, bezcenny. Rzadko spotykany. Powinnam... byłoby lepiej, gdybym umarła. Bo co, jeśli jestem klonem, sztucznym tworem wyhodowanym tylko po to, aby przejąć po matce obowiązki chronienia Hope? Bo do tego mnie szkoliła, prawdopodobnie. Dziwadłem, kopią zapasową stworzoną nie z miłości, lecz z pragmatyzmu i konieczności i niczym więcej? Czy w takim razie wolno mi kochać, czuć żal i smutek? Moje wspomnienia nie należą do mnie... a co z myślami, marzeniami? Są prawdziwe, czy to kolejna fikcja. Czy mam prawo nazywać się człowiekiem? A może wystarczy ciąg cyfr, numer seryjny. Numer egzemplarza wypalony na skórze... mam taki. Może od Molocha, a może jest w tym coś więcej. Dowiem się, jeśli zdążę dotrzeć do domu i nie zginę nim się to stanie. Kiedyś. - zgasiła niedopalonego peta o podłogę, parząc przy tym palce. Wzięła głęboki oddech i spojrzała prosto w ciemną plamę twarzy szeryfa - Oto prawda, zrób z nią co chcesz. A sprawiedliwość… zażądaj w ramach zadośćuczynienia uwolnienia Bena i reszty. Do tego będziesz miał mnie, do pokazowego procesu, naprawę domu Saxtonów i kolano April. Jak obiecałam kwestię wirusa biorę na siebie. Trzeba jednak porozmawiać i ostrzec Yordę, żeby odizolował rannych którzy byli w bunkrze. Nie bez przyczyny ukrywano skażenie.- przetarła twarz dłonią. Plan dnia był napięty, a czasu mało.

- Nie jesteś żadnym klonem robotem ani niczym takim dziwolągiem. Ani od robotów ani żadnego innego. Słuchaj co do ciebie mówię. Nie wiem czy się mylę czy nie. Nie jestem lekarzem, genetykiem ani naukowcem. A i przed wojną interesowałem się innymi rzeczami niż wysokie progi naukowe. Ale dla mnie masz wiedzę osoby w moim wieku. Może starszej. Taka która była dorosła i solidnie ukształtowana w wiedzy, zawodzie i charakterze nim spadły pierwsze bomby. To co mi mówisz o twoim życiu w schronie to już było po. Czym było te “po” to nie mam pojęcia. Ale to musiało się stać tuż przed, w trakcie lub po wojnie z dorosłą osobą. Nie wiem jakim cudem masz obecne ciało nastolatki u progu dorosłości ale na pewno nie jesteś standardową nastolatką. Nawet życie w jakiejś oazie cywilizacji pod ziemią, ze starszymi ludźmi nie dałoby ci takiej swobody rozmowy jaką mam ja i osoby z mojego pokolenia. Za dużo i za dokładnie wiesz o tamtym świecie by mieć to wyuczone i wgrane. Takie rzeczy trzeba przeżyć i to latami a nie na paru śmignięciach w tornado. Ale to jest moje podejrzenie mimo, że nie jestem w stanie tego zweryfikować poza tym co sam pamiętam z dawnych czasów. Nie zdziwiłbym się jakby się okazało, że nasze daty urodzenia są zbliżone rocznikowo. - Daltonowi w miarę słabnięcia efektów wychłodzenia wracał też do normy ton i brzmienie głosu. Więc gdy mówił o swoich spostrzeżeniach o których napomknął już podczas przesłuchania w biurze gdy prawie od razu powątpiewał w podawany wiek rudowłosej dziewczyny teraz rozwinął pełniej.

- Nie, wcale nie jestem dziwolągiem, tylko ktoś wsadził mnie w inne ciało: młode, zdrowie i żywe. Starucha o wyglądzie dziecka... więc miałam rodzinę, może nawet dzieci - wszyscy nie żyją, zginęli gdy wybuchła wojna. Prawdopodobnie. Kim jestem, kim byłam? Dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, by bawić się w przypowieść o Łazarzu? Ciało należy do mnie, czy zostałam do niego "zapakowana". Jak programowanie podprogowe, oszczędzę ci fachowej nomenklatury. Chodzi o nadpisywanie danych prosto w podświadomości. Pranie mózgu: wieloletnie, sukcesywne. Kompresja danych, relokacja jaźni... i cała reszta zagadnień żywcem wyjętych z fantastyki naukowej. - lekarka podsumowała spostrzeżenia szeryfa, podciągając kolana pod brodę i oplatając je ramionami. Rozpatrywała problem, jako coś jej nie dotyczącego, tak było łatwiej... się skupić i nie zacząć krzyczeć. Spokój, bufor bezpieczeństwa. Opanowanie i cynizm, co innego pozostawało? - Pytanie brzmi: co zrobiłam, albo wiedziałam... że uznano podobne pogwałcenie natury za wymagane? Jednostka o priorytetowym znaczeniu dla... no właśnie. Zwykłego Johna Smitha zostawiono by na śmierć. Nauka: chemia, biologia i medycyna - poniekąd moje specjalizacje... Znaczy w nich czuję się najpewniej, cholera raczy wiedzieć czemu. Jeżeli twoja wersja jest poprawna, zadano sobie masę trudu, a także narażono na ogromne koszta... ale w sumie... gdy spotkaliśmy się z Tony'm na Wyspie, ciągle powtarzał że cały tutejszy konflikt to nie nasza sprawa i wojna. Mówił, że nasza wojna jest... ważniejsza, istotniejsza niż konflikt nad jeziorem i... - zawahała się, lecz tylko wzruszyła ramionami, choć olbrzymia gula usadowiła się w jej gardle, a niewidzialne szpony zacisnęły wokół strzępów serca. Stąd to ciągłe nawiązywanie do dorosłości Alice i tłumiona złość? Powtarzał, że jest taka dorosła... jego mała córeczka.
-Syndrom mesjasza, irytująca tendencja do bycia niezastąpioną, wymądrzanie, organizacja harmonogramów, czepianie o każdy detal celem optymalizacji założonych aktywności... w twojej wersji to echo tego, kim byłam. Osoby nawykłej do zarządzania personelem. Nie wiem... czy chcę pamiętać, ale powinnam. Pamięć to jedyne co nam pozostaje. Muszę. Wiedzieć jakie mam zadanie, każdy z nas jakąś ma. Ty swoją znasz... tabula rasa - przymknęła piekące oczy i oparła czoło o zgięta kolana, a w cichy głos wdarły się pełne goryczy i smutku nuty. - Najpierw jednak doprowadzę do końca sprawy tutaj, wywiąże się ze zobowiązań. Mówiłeś, że przed wojną miałeś zgoła inne zainteresowania niż kręgi działań jajogłowych... a pan Patrick, ten z bunkra? Kim on jest, Baba wspominał go jako najmądrzejszego człowieka jakiego zna, naukowca. Jeśli jest w twoim wieku, może będzie coś kojarzył. Przedwojenne publikacje, sygnowane moim nazwiskiem potwierdzą twoją teorię... dziękuję, że podzieliłeś się swoimi spostrzeżeniami. Naprawdę... jestem niezmiernie wdzięczna, jeśli masz jeszcze jakieś nie krępuj się. Poza tym... wiesz, istnieje też prawdopodobieństwo, że żadne z nas nie ma racji, cierpię na amnezje pourazową. Mechanizm wyparcia: mózg stwierdził, że przeżyłam traumę i ją usunął z pamięci, zastępując wyimaginowanymi wspomnieniami, może z filmów jakie oglądałam... a ty za wszelką cenę próbujesz udowodnić moją pełnoletność żeby skazać jak dorosłego człowieka. - wyprostowała plecy, łapiąc przy tym za bok i wciągając z sykiem powietrze, choć w tym jednym momencie głos miała pogodny i końcowa wypowiedź zabrzmiała jak żart.

Zakaszlała, strąciła pomykające po torbie robaki, by finalnie przełknąć ślinę, rozpoczynając inną wątek z pełną powagą.
- Czemu zamiast przyjść i porozmawiać po tym, jak narobił kłopotów i postawił cały szpital na nogi, Drzazga zamiast tego rzucił się na mnie, pobił, zelżył jak ostatnią prostytutkę najgorszego sortu i zabawiał w duszenie garotą z linki łowieckiej? - zamyśliła się, przenosząc wzrok na statyczną sylwetkę Briana.
- Czemu? Czemu zaczął od przemocy? Napadł bez ostrzeżenia, nim zdążyłam zareagować. Nim padły jakiekolwiek słowa. Nie odzywaliście się parę miesięcy i nagle przy okazji listów, pierwsze co z wami wróciło to przemoc i łamanie prawa. - powtórzyła mniej więcej wypowiedź szeryfa, zmieniając tylko główne detale.
- To nie było potrzebne. Wystarczyło powiedzieć, poprosić. Pomogłabym mu się wydostać dobrowolnie. Dostałby co chciał, wrócił do domu w jednym kawałku i bez dalszych ekscesów. Bez brania Bena jako zakładnika, gróźb śmierci, rękoczynów wobec niego. Oraz wobec jedynego lekarza pełniącego dyżur w placówce medycznej, do tego rannego... przed jego atakiem i cóż... Te listy wcisnęłam mu na siłę, byle rodziny jeńców miały jakiekolwiek wieści. Wrócił do was nie przez własną rozwagę - wydostałam go stamtąd, przekonałam aby poczekał i nie robił większych idiotyzmów niż te już wykonane, odesłałam przydzielone do ochrony posiłki. Miał czystą drogę, bezpieczną... też chciałam sprawiedliwości, jak każdy człowiek: za upokorzenie, ból, strach, krew. Ale prócz własnej satysfakcji pociągnęłoby to same negatywne konsekwencje. Są chwile, gdy dumę chowa się w buty dla większego dobra. Jestem Runnerem, do zdarzenia doszło na terenie objętym jurysdykcją Guido. Złamanie umowy... tak. Z umów należy się wywiązywać. Najpierw oberwałby Ben i zakładnicy, potem nocą zamiast do jednego domu, Runnerzy oblegliby całe miasteczko, wyciągając ludzi nocą z łóżek. To... nie o to oboje walczymy, nie tędy droga. O to walczył ojciec Milton - by zachować jak najwięcej, zamiast jak najwięcej niszczyć. Więc nikt nie ruszył w pościg za Drzazgą, a szef o niczym się nie dowiedział. Ale to przeszłość, sprawa została załatwiona bez ofiar i to najważniejsze. Mówię ci to, bo jeśli rzeczywiście rocznikowo sięgam przed wojnę, najwyższy czas zacząć uskuteczniać zrzędzenia starego człowieka. Skupmy się na ostatnich trzech dobach. Pierwsi zaatakowali Runnerzy, to fakt. Sama go potwierdzę, gdyż byłam tam... nikt jednak nie zginął. Ani pani Claire, ani April... Brian, mimo ciężkiego stanu, w którym nie powinien się znaleźć, też żyje. Runnerzy nie zabili nikogo z Cheb. Nie ma już niewinnych w owym konflikcie, wy też nie jesteście raptem ofiarami przemocy i bestialstwa zorganizowanej grupy, przed wojną uznawanej za przestępczą. Podziękuj Drzazdze, ma na rękach krew Marcusa. Szefa ochrony szpitala... dobrego człowieka: honorowego, rozważnego, troskliwego... anioła stróża, który niósł mnie gdy rzeczywistość w mieście przerosła najgorsze oczekiwania. Nie zasłużył na śmierć, nie w taki sposób... nikt nie zasługuje. Rozumiem co czujesz, niczego bardziej nie pragnę, niż... sprawiedliwości dla niego. Dla Marcusa - zrobiła krótką przerwę, obracając zapalniczkę między sztywnymi palcami, a drobnym ciałem zatrzęsło.
- Pragniemy sprawiedliwości nie dla siebie, lecz dla najbliższych, których cierpienie jest gorszą torturą, niżby nam samym stała się krzywda... chcemy wierzyć, że zasady wciąż obowiązują, że zbrodnia spotka się z odpowiednią karą. Dążenie do zemsty nas pochłania, zaślepia. Stajemy się podatni na popełnianie błędów, umykają nam detale, przez co całość obrazu staje się wypaczona i często zamiast spokoju, sprowadzamy na siebie i najbliższych dalsze cierpienia, a w rezultacie śmierć. Czasem po prostu... trzeba odpuścić dla większego dobra, niż własna wygoda, duma, honor, poczucie krzywdy... widoku jak cierpi ktoś, kogo kochamy. To ciężkie, bo postępujemy wbrew temu, co dyktuje serce... kolejna wojna i ofiary nikomu nie przywrócą zabranego wniwecz życia, nie usuną siniaków oraz opuchlizny niczym za dotknięciem magicznej różdżki. Nic nie zwalnia nas jednak od człowieczeństwa, rozwagi... myślenia, przewidywania. Dbania o dobro tworu większego niż pojedyncze jednostki jakimi jesteśmy. Wyciągania wniosków i pamiętania o konsekwencjach. - zamilkła na czas potrzebny do odpalenia kolejnego papierosa, którym zaciągnęła się chciwie i z werwą.

Czerwony żar przez krótki moment rozświetlił piegowatą twarz, malując szkarłatem ściągnięte w wyrazie cierpienia mięśnie wokół oczu i ust dziewczyny.
- Nie jestem ojcem Miltonem, nie aspiruję do jego funkcji, wiedzy oraz rozsądku. Nie zastąpię go, bo tacy jak on są właśnie... niezastąpieni. Próbuję... też uratować ile się da. Kogo się da. Nie mówię: zapomnij jak potraktowano Briana i jego rodzinę, ale nie dąż do kolejnego konfliktu, nie teraz. Nie w tej chwili, gdy w powietrzu lata ołów, Nowojorczycy panoszą się i po waszym terenie, Runnerzy siedzą w bunkrze, nie wiadomo jak wygląda status zarażonych i samego wirusa, więc grozi nam zaraza... dodatkowo plaga plastikowych robaków żywiących się metalem pożera co ma w zasięgu aparatów gębowych, a inicjacja ich aktywności zbiega się w czasie z atakiem kutrów, o których Baba mówi, że należą do oddziałów Stalowego Potwora. Jest też głód... a także niebezpieczeństwo, że walka gigantów przyciągnie padlinożerców, żerujących na ludzkim nieszczęściu w imię wymiernego, materialnego zysku. Dosyć mamy problemów, jątrzeń, wzajemnych pretensji i niepokojów, nie dokładajmy kolejnych. Nawet ja nie przekonam Taylora, aby przyszedł do ciebie i wziął udział w procesie. Wiesz co zyskamy taką propozycją? Wściekłość, agresję... i chęć by jak najszybciej naprawić nadszarpnięty samym pytaniem szacunek w oczach innych Runnerów. Potknę się przy Taylorze, wezmą mnie w obroty, a wtedy wypłynie Marcus i Drzazga. Prawo jest prawem, ale naszą rolą nadrzędną jest bronić i chronić - ty jako stróż prawa, ja jako lekarz. Nie musimy się lubić, przyjaźnić... możemy współpracować. Prócz konsekwencji każda aktywność daje całą gamę... możliwości. Alternatyw, dzięki którym miast siać burzę, można komuś uratować życie. Zamiast ściągać ich na proces, generując kolejne napięcia, niech się wam przysłużą w inny sposób: oddadzą jeńców. Nie uważasz, że Ben i pozostali już wystarczająco długo siedzą w niewoli? Kiedyś zawarłeś z nimi umowę o protekcji i pokoju, nie żyjesz tu od wczoraj. Doskonale zdajesz sobie sprawę, że czasem lepiej iść na kompromis, niż na noże. Mimo że było ci to wybitnie nie na rękę i godziło w wyznawane ideały. Twoi ludzie oszaleją z radości, gdy zobaczą jak prowadzisz dwunastkę wyzwoleńców do ich rodzin. Będą widzieć w tobie bohatera, obrońcę. Kogoś, kto o nich nie zapomni, nieważne co nie działoby się wokoło. Kogoś, kto dba o ich dobro, spokój i bezpieczeństwo, nie szuka na siłę wojny. Przywrócisz im wiarę w ciebie i zasady, a zacementuje je widok witających się po kilkumiesięcznej rozłące bliskich. Powinniśmy się jednoczyć, współpracować. Prawo jest prawem, swój proces czarownicy też będziesz miał. Za trzy dni, jak zostało ustalone... i odpuszczę Drzazdze, ojciec Milton by tego chciał. Życie zamiast śmierci. Pokój, nie wojna. Wciąż drzemie w nas dobro, choć pokrywa je kurz Pustkowi. - zamilkła, przymykając oczy, wpatrzona w obraz łysego, ponurego najemnika, wypalonym po wewnętrznej stronie powiek.
Ten jeden raz, bez dalszych komplikacji. Przynajmniej główkując nad alternatywami, odsuwała myśli od personalnych problemów.
Kim była? Może nawet nie nazywała się Alice. Co jeśli jej sumienie obciążały zbrodnie przed którymi próbowała bronić innych?
Zdrajca. Kłamca. Oszust. Morderca.
Niewiedza bywała zarówno przekleństwem, jak i błogosławieństwem...
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 27-12-2016, 04:59   #468
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 62 1/2

Cheb; rejon północny; port wschodni; Dzień 7 - wieczór 3 - 4 h po zmierzchu; ciemność z deszczośniegiem; ziąb.




Gordon Walker



Walker nie był pewny ile mu zeszło na ogarnięciu sprawy z ogniskiem i opatrywaniu ran. W zimnie i po ciemku, bez punktów odniesienia, ciężko było złapać orientację. Był sam z trzema, postrzelanymi, przemoczonymi i drżącymi z zimna facetami w mundurach i konsystencji mokrych szmat. Właściwie to w świetle ogniska dostrzegł, że bardziej to jakieś młodziaki, zdecydowanie młodsi od niego, pewnie i o pokolenie nawet. Wszyscy łącznie z nim odczuwali otuchę płynącą z ciepłego dla oka i ciała ognia. Połamany mebel nie starczyłby pewnie by podkarmić ognisko choćby przez większą część nocy, nie mówiąc, że do rana ale na razie płonął oddając zmarzniętym i przemoczonym ludziom swoje ciepło.

Grenadier zebrał się w końcu za sprawdzenie co z tym czwartym żołnierzem który został na zewnątrz. W oddali odgłos broni maszynowej umilkł potem zaterkotał ponownie i znów umilkł. Ktoś tam nadal się strzelał z kutrami a może to kutry strzelały do kogoś. Nie miał pojęcia. Ale raczej strzelanina nie dobiegała z bezpośredniej odległości jak wcześniej. Gdy wybiegł zza rogu budynku zobaczył ciemność. Nocną ciemność przenicowaną przez siekący w twarz deszcz ze śniegiem, rozchlapywanie butami kałuże i błoto oraz chrzęst rozgniatanych pancerzyków. Ciemność a nie światełka zwiastujące nadlatujące pociski. Panowała zbawcza ciemność i cisza. Nic do niego nie strzelało. Choć wiedział, że w każdej chwili może zacząć. Każdy krok na odkrytej przestrzeni kusił odkrytym, ruchomym celem do trafienia.

Wybiegł za róg i nic się nie stało. Potem przebiegł całą ścianę domu i nadal nic się nie stało. Zatrzymał się gdzieś gdzie wydawało mu się, że powinien leżeć ten ostatni żołnierz. Ale nikogo nie było! Nie słyszał żadnych odgłosów a nocna ciemność nie pomagała w orientacji. A każda chwila zwłoki zwiększała szansę, że skusi jakieś lufy do otwarcia ognia w jego stronę! Ale nie mógł znaleźć żołnierza! Nawet wcześniej orientował się jedynie na słuch gdzie on może przebywać a teraz kompletnie nie potrafił tego umiejscowić. Coś co w dzień czy przy świetle byłoby od razu widocznym z paru czy parunastu kroków terenem z leżącym żołnierzem w nocy było zimną, mokrą, ciemnością z presją posłania w jego kierunku rozgrzanego ołowiu! W końcu prawie przypadkiem znalazł a właściwie potknął się o niego. Gdy tylko schylił się po ciało czuł, że nie jest dobrze. Było niepokojąco zimne, ciche, bezwładne i nieruchome. Była jednak nadzieja, że to tylko tak wygląda dla zgrabiałych rąk grenadiera a nie było warunków sprawdzać tego dokładniej. Pośpiech! Trzeba było się spieszyć!

Złapał więc ciało i zaczął biec z powrotem. Biegł ścigany niepokojem czy na sam koniec nie oberwie ołowiu w plecy. Dobiegł jednak cały. Potem zniknął z widoku od strony rzeki za zbawczym rogiem. Dobiegł do wejścia i potem do jakże przyjemnie rozświetlonego, ciepłym światłem wnętrza. Tam złożył ostatniego żołnierza. Jak się w ciepłym, żółtawym świetle okazało jego ciało. Facet a właściwie chłopak jeszcze, był odpychająco blady jakby był martwy od dawna. Pewnie jednak zimna kąpiel, wychłodzenie i upływ krwi zrobiły swoje. Jego jeszcze żywi koledzy też mieli nadal blade barwy i kolory jeszcze im nie wróciły do normy. Krew też miała z czego wyciekać. Seria poważnych ran, które trafiły go w nogi i plecy poszarpały ciałem wypruwając od frontu brzydkie, poszarpane, krwawe wyrwy które uwaliły krwią i trzewiami mundur. Ciemniał on tam bardziej niż od nasiąkniętej wody. Poważne rany. Chłopak musiał zginąć od nich zaraz po postrzale.

Nagle Walker usłyszał ruch. Z zewnątrz. Ktoś nadchodził. Ciężkim, zmęczonym krokiem. Od strony lądu. Po chwili niepewności ukazała się w świetle znajoma brodata facjata snajpera. Ale wyglądało, że wieczorowe atrakcje w porcie dały mu ostry wycisk. Na nodze miał świeży opatrunek i wyraźnie na nią kulał. Karabin miał rozbitą lunetę a całe ubranie miał poszarpane co świadczyło dobitnie jak blisko otarła się o niego ołowiowa kostucha. Był też wyraźnie zmęczony bo oddychał ciężko. Poza tym doskwierało mu to co i im wszystkim tutaj czyli mokre zimno wychładzające ciało z każdą chwilą kradnąc życie i siły.



Nico DuClare



Kanadyjka pozostawała chyba w niezłym ukryciu. Przynajmniej na tyle dobrym i była na tyle ostrożna, że nie skierowano w jej stronę żadnej porcji ołowiu. Ani celowo ani przypadkiem. Wszystko jak szło to gdzieś tam powyżej nurtu rzeki, bliżej centrum Cheb. Kutry jakoś chyba nie miały zamiaru przybijać do brzegu, wysadzać desantu ani nic z takich rzeczy. Przynajmniej na tyle na ile widziała do tej pory.

Widziała jednak coraz mniej. Najpierw jedna a potem druga jednostka wyszła stopniowo z plamy światła a po chwili z nieco szerszego kręgu półmroku dawanym przez podpalony budynek. Same jednostki pływające znikły więc jej z pola bezpośredniej obserwacji. Niemniej nawet z większej odległości widziała siekące noc smugi i kreski pocisków smugowych z broni maszynowej. Z przerwami ale te kutry nadal z kimś czy czymś się strzelały. Choć już dość daleko od pozycji Kanadyjskiej tropicielki. W nocy ciężej było ocenić jej odległość ale musiała już iść chyba w setki metrów, może i z pół kilometra. Na słuch też chyba brzmiało to jakoś podobnie.

Odgłos silników śmigłowcowych oddalił się i w końcu ucichł. Kanadyjka nie była w stanie rozszyfrować z jakim efektem. Jednak miała wrażenie, że wraz z ucichnięciem silników latających maszyn przycichła też główny odgłos strzelaniny. Za to w pobliżu podpalonego budynku obecnie pozostawionego już poza rufami kutrów pojawiły się sylwetki ludzkie. Nadbiegły od strony lądu. Biegły od jednego wraku samochodu do drugiego, parami najwidoczniej kryjąc się przed spodziewanym ogniem od strony kutrów. Większość z nich miała czarne kurtki ale dostrzegła wśród nich też sylwetkę w mundurze i inną w skórzanej ale brązowej kurtce. Przez lunetkę swojego elcana była prawie pewna, że ten w mundurze to chyba ten młodszy z Pazurów a ten w brązowej kurtce pasował do Eliott’a. Reszta jednak wyglądała na gangerów lub jakichś motocyklistów co najmniej. Poruszali się jednak dość zgodnie najwyraźniej nie strzelając się ze sobą nawzajem. Inną aktywność dostrzegła po własnej stronie rzeki. Gdzieś o dobrą setkę lub dwie kroków przed sobą dostrzegła łunę ognia. Niezbyt dużego, pasowało na jakieś ognisko rozpalone przez kogoś komu bardziej chyba zależało na ogniu i cieple niż na dyskrecji. Żaden szanujący ranger by nie rozpalił takiego znacznika swojej obecności no chyba, że sytuacja byłaby już dość gardłowa. Sądząc po kanciastych liniach i gwałtownych przejściach światłocienia ognisko musiało być chyba rozpalone wewnątrz budynku. Mniej więcej pasowało to Kanadyjce do budynków gdzie razem z Walkerem i Lynx’em zaczynali swój współudział w portowej imprezie. Jednak czy to któryś z nich rozpalił te ognisko czy ktoś inny tego w takich warunkach stwierdzić nie była w stanie.



Nathaniel “Lynx” Wood



Snajper widział w zielonkawych poświatach sunące rzeką kutry. Widział jak część z ich baterii broni ciężkiej jest niepokojąco skierowana w jego stronę. Odległość dla ołowiu sianego z takiej broni była zbyt niepoważna by można było liczyć, że nie sięgnął celu który chciałyby sięgnąć. Dzieliło ich bowiem ze dwie setki metrów maksymalnie więc dla broni maszynowej to nie była znacząca odległość. Mimo wszystko jednak były Posterunkowiec zdecydował się spróbować swojego szczęścia.

Szczęście czy pech. To zależało od punktu widzenia. Jeśli spojrzeć pesymistycznie to ledwo zdołał wyczołgać się z dołu i zasłony jedynego drzewa jakie było w zasięgu gdy rozpaczliwie przed chwilą umykał przed ścigającym go ołowiem to sytuacja się prawie powtórzyła co do joty. Operatorzy broni maszynowej byli czujni i mieli namiar na jego miejscówkę w której dopiero co im zniknął z oczu. I teraz ledwo się z niej wyczołgał znów obramował go ołów. Zaś optymistycznie to znów wyszedł z tego prawie bez szwanku. Przy takim natężeniu ołowiu powinno coś go trafić. Te tuzin metrów jakie otwartego terenu jaki dzielił go od głównej linii drzew za jakimi była szansa skryć się bardziej i na dłużej albo dotrzeć gdzieś pod ich osłoną okazała się w tych warunkach bardzo daleko. Dwie setki metrów, ciemność nocy, złe warunki atmosferyczne nie okazały się przeszkodą by namierzyć cel pokładowej broni maszynowej. Ołów siekł bezlitośnie ziemię wokół snajpera. Rozbryzgiwał kałuże, ochlapywał snajpera błotem i roztrzelanymi owadami, poczuł uderzenie które wyrwało mu broń z ręki, coś go musiało trafić! Ale nie czuł tego i czołgał się dalej. Jeszcze trochę i już! Doczołgał się do pierwszych drzew kryjąc się za ich pniami przed ścigającym go ołowiem.

Miał chwilę gdy ciężko ranny i zmęczony łapał oddech po tym pościgu. Kutry dalej do czegoś strzelały. Chyba się strzelały nawzajem z tymi śmigłowcami. Efektu jednak nie widział ani u jednych ani u drugich. W ogóle niewiele widział co się dzieje na rzece bo by znaczyło to wychylanie się zza pni by ją obserwować a to kusiło ołów do kolejnej riposty. Gołym okiem, żaden człowiek nie byłby w stanie strzelać na takie odległości w takich warunkach jak robiła to broń z kutrów. Widocznie więc musiały być wyposażone w sprzęt do walki w nocy tak samo jak snajper. To znacznie wyrównywało szanse pod względem wzajemnego wypatrywania w warunkach nocnej walki i snajper nie miał takiej przewagi jaką zazwyczaj miał w takich sytuacjach nad większością przeciwników.

Kutry na razie dały mu chyba spokój. W każdym razie nic do niego nie strzelało. Z trudem więc wstał i pomaszerował w stronę domu gdzie rozstali się we trójkę z Gordonem i Nico wieki temu. Pokuśtykał bowiem ciężka rana nogi uniemożliwiała mu sprawne poruszanie się. W domu na parterze dostrzegł przez okna łunę światła z wnętrza. Pewnie ognisko lub coś podobnego. Wewnątrz spotkał grenadiera i trzech trzęsących się z zimna, całkowicie przemoczonych nowojorskich żołnierzy. Czwarty leżał obok, był całkowicie cichy i nieruchomy a ciężkie plamy ran jasno mówiły o jego licznych obrażeniach. Zbyt licznych by przeżył je człowiek. Wszędzie na podłodze i widocznych ścianach drobiło się robactwo buszując swobodnie po wszystkich i wszystkim. Od ognia, rozpalonego chyba z rozwalonego mebla, biło jednak przyjemne ciepło i światło kontrastujące żwawo przeciw mokrej, siekącej deszczem i śniegiem zimnicy na zewnątrz. Na podłodze nawet pzy ognisku zbierały się strumyki i kałuże zarówno od świata zewnętrznego jak i naniesione przez zmarzniętych i przemoczonych ludzi. Lynx wiedział jedno. Był wykończony i u kresu sił. W świetle ognia mógł w pełni ocenić swój stan i swojego sprzętu. Stracił prawie wszystko łącznie z tym szarpnięcie które wyrwało mu karabin z dłoni. Znalazł go zaraz ale okazało się, że pocisk zniszczył mu lunetę. Podobnie wyrwał zapasowe magazynki, woreczek z zapasowymi nabojami i wiele innych muskając się tuż obok brodacza i mijając go o włos. Jeśli miał jakiś limit szczęścia na tą noc to chyba już wyczerpał je z kretesem.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 27-12-2016, 05:12   #469
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 62 2/2

Cheb; rejon północny; zachodni port; Dzień 7 - wieczór 3 - 4 h po zmierzchu; ciemność z deszczośniegiem; ziąb.




San Marino



Grupka czekała w zgrupowaniu na rogu budynku. Garaż na łodzie dawał wgląd na dystans jaki mieli pokonać jak i jak na razie osłonę przed akcją ze strony kutrów. Ich samych nie było widać z obecnego miejsca. Za to łuna pożaru pozwalała im dostrzec w półmroku swoje twarze i gesty. San Marino stała najbliżej rogu budynku stojąc w pierwszej parze do przebiegnięcia dystansu z młodym Pazurem. Za nimi stała reszta grupki. Jedynie ten olbrzymi mutant obwieszony bronią odbiegł znikając za rogiem. Reszta grupki czekała aż da Nix’owi znać przez radio by zgrać akcję. Była nadzieja, że odwróci uwagę kutrów na tyle by nie zwracały wystarczająco długo i wystarczająco szybko uwagi na sprintujące się postacie po tym wkurzająco pustawym parkingu. Siłą rzeczy byli skazani na te nerwowe czekanie przed skokiem. Siłą rzeczy więc włączone na nasłuch radio Nix’a przykuwało uwagę.

- Zaraz stracę kontakt. Zniknął mi za hałdami. Gdzie z łapami?! - Boomer meldowała spokojnie co się dzieje widoczne dla niej a niewidoczne dla ludzi o kilka metrów niżej i za budynkiem. Mówiła spokojnie najwyraźniej skupiona na tym co widzi. Tym bardziej więc kontrastowało to z nagłym wrzaskiem który rozległ się przez odgłos krótkofali.

- Noo daaj! Ja też chcę mieć coś do zabawy!
- odgłos Paula był zdecydowanie słabszy i wytłumiony odległością skoro to nie on mówił bezpośrednio do krótkofalówki. Ale i tak dało się słyszeć jego zadowolony ton jakby my właśnie udało się osiągnąć swój cel albo wywinąć jakiś kawał.

- Spadaj! Nie mogę się skupić, zabieraj łapy! - fuknęła na gangera najemniczka i na odgłosy brzmiało jakby chciała coś czy kogoś odepchnąć czy coś w tym stylu.

- Ależ ja ci mogę pomóc! Jestem w tym ekspertem! I to nie były łapy, widzę, że brakuje cię w tym wprawy kiciu! - wesoły głos Runnera kontrastował ze złością w głosie miłośniczki balonówek.

- Zamknij się! Daj mi pracować!
- warknęła Pazur złoszcząc się coraz bardziej.

- Ależ pracuj i skupiaj się! Czy ja ci bronię? Miałaś chyba mówić co widzisz. Skoncentruj się mała i mną się nie przejmuj. To dla twojego dobra. - w głosie podgolonego Runnera dała się słyszeć złośliwa szydera gdy parodiował troskliwy ton wprawiając zwłaszcza w stojącego w pobliżu Hektora i resztę Runnerów w stadium niebywałej wesołości.

- Aha! Mój numer. Teraz ją obmacuje. Ze służbistkami to zarbąbiście działa. - latynoska, czarnowłosa głowa pokiwała się z góry na dół gdy z nonszalanckim spokojem objaśniał co się dzieje teraz na dachu mimo, że tego nie widział tak samo jak i reszta czekających. - Co za cienias. Ja już bym ją tam zapinał na tym dachu a ten fajfus się bawi. - jak zwykle Hektro ani na chwilę nie zapomniał o nigdy niekończącej się wojnie między nim a jego najlepszym kumplem.

- Co?! - syknął Nix który już wcześniej krzywił się i sapał ze złości słysząc przez radio to co się dzieje na dachu. - Hej ty! Zostaw ją! - wrzasnął Pazur jednocześnie do radia i w przekrzywiając głowę w górę w stronę widocznej krawędzi dachu. Powinni być chyba na tyle blisko pary na górze by wrzask czy krzyk dało się usłyszeć.

- Ale co się nosisz piękny plakatowy chłopcze! Właśnie dostałem od małej soczystego buziaka w usta! Z języczkiem oczywiście! - z dachu dobiegł do zadartych głów triumfalny krzyk Paul’a.

- On kłamie! Nie całowałam go!
- prawie od razu dobiegło ich sprostowanie Boomer też z dachu i również wywołało falę konsternacji i wesołości u ludzi na zarobaczonym asfalcie zalewanych falami mieszaniny deszczu i śniegu.

- No dobra, przyznaję, nie całowała mnie w usta. W końcu ja mam tyle wspaniałych miejsc do wycałowania i właśnie mała główkuje od czego zacząć! - głos Runnera z dachu zdawał się kompletnie nie przejmować zapewnieniami najemniczki.

- Nie, no wpierdolę mu! - warknął rozzłoszczony Pazur i się przymierzył przez chwilę jakby naprawdę miał zamiar wrócić na dach i od ręki rozprawić się z bezczelnym Runnerem.

- Aj tam będziesz tam szedł i tracił czas na tego cieniasa? Ze mną się spróbuj. - Hektor zareagował prawie od razu stając dokładnie tak jak powinien jeśli na serio myślał o zatrzymaniu Nix’a na miejscu.

- Przestańcie wszyscy! Boomer! Co robią te statki?! - między obydwu mężczyzn znowu wtrącił się zastępca szeryfa wyciągając po jednym ramieniu w stronę każdego z nich. Na koniec spojrzał też ponad krawędź dachu i krzycząc do pary na górze.

- Cholera! Zniknęły za hałdą! Straciłam kontakt! To przez ciebie! - w głosie najemniczki dało się słyszeć poczucie winy które szybko przerodziło się w złość pewnie na Runnera gdzieś tam w jej pobliżu.

- Przeze mnie? Ja ci tych hałd tu nastawiałem? Poza tym kiciu wiem, że roztapiasz się pod moim dotykiem ale bądź profesjonalistką. Co zamierzałaś zrobić tą packą? Odbrygnąć im lakier? To jak strzelanie do bryki Frank’a. Trzeba mieć coś odpowiedniego albo dać sobie spokój. No albo znać sposób. - głos Paula tłumaczył jowialnie i z cierpliwością jakby tłumaczył oczywiste oczywistości i znów ociekał tą złośliwą satysfakcją z kolejnego zmalowanego numeru.

- A ty znasz sposób? Wiesz jak to rozwalić? Gdzie strzelać?
- głos Pazur z dachu i przez radio pierwszy raz zwracał się do Runnera z zaciekawieniem i szczerą chyba uwagą.

- No pewnie, że wiem! Przecież jestem z Det! Jasne, że wiem jak coś jeździ to jak to prowadzić albo rozwalić! - zapewnił ją od razu Runner w golfie jakby mówił o prawdzie znanej z ulic Detroit każdemu dzieciakowi.

- Ale to nie jeździ tylko pływa. - sapnęła już znowu poirytowana Boomer.

- A no to nie wiem. Ale wiem, że jak jest tak duże i mocne jak fura Frank’a to z tą pukawką nie masz co startować. Trzeba by walnąć w bak to by wyjebało w kosmos jak ta armata tych sztywniaków. Ale bak jest w środku tak jak w bryce Frank’a więc trzeba by dostać się do środka, wrzucić zapałkę i spierdalać zanim jebnie. Proste nie? Jeszcze czegoś nie wiesz kicu? A w ogóle to majteczki w jakim masz kolorze bo nie widzę po ciemku a zawsze mnie to ciekawi? - Runner jednym tchem wypowiedział całą wypowiedź zdradzając swoją strategię walki z kutrami oraz zainteresowania co do wyposażenia w sprzęt jaki posiadała przy sobie najemniczka.

- Boże. Co za złamas. Jeszcze jej nawet majtek nie zdjął. - pokręcił oliwkową głową cierpiętniczo zdegustowanym głosem czarnowłosy Bliźniak dając wyraz jak bardzo się poświęca kumplując się z takim nieudacznikiem jak Paul.

- Boomer! Hałdy nas zasłonią? - Nix zgrzytnął zębami ale spytał krótko o konkret starając się ignorować bezczelne zachowanie obydwu Bliźniaków.

- Nie mam kontaktu. Ale większość drogi chyba powinny. Nie jestem pewna jak przy samym domu. - odpowiedziała po chwili milczenia najemniczka szacując widoczną czasoprzestrzeń.

- A gdzie jest Baba? Widzisz go? Dobiegł już?
- zapytał znowu Pazur swojej partnerki. W końcu mieli czekać aż cybermutant zajmie swoją nową pozycję i potem wedle planu otworzy ogień do kutrów. Tam od rzeki coś dotąd ostro strzelało ale już przestało. Cisza była niepokojąca bo odruchowo przychodziło na myśl, że te dotąd strzelające lufy stracły zajęcie i mogą szukać czegoś nowego do ostrzelania.

- Tak, potwierdzam, mam kontakt. Wbiega na hałdę. Stamtąd powinien mieć lepszy widok ode mnie. Ja raczej nie odzyskam kontaktu póki nie wypłynął z drugiej strony hałd. Mam zmienić pozycję? - zameldowała Pazur mówiąc co widzi.

- Tak, też potwierdzam, mam bardzo dobry, pełny kontakt.
- wtrącił się głos Runnera na dachu ale jakoś mimo, że brzmiał podobnie jak ton Boomer jaki starał się dość udanie naśladować to jednak kojarzył się kompletnie z innym rodzajem kontaktu niż ten o jakim mówiła czarnowłosa najemniczka. - I zdecydowanie tak mała, zmień pozycję bo w tej to się namęczymy oboje. - dodał trochę strofującym tonem do najemniczki.

- Zostań gdzie jesteś. Jak Baba otworzy ogień daj znać a my ruszamy. I spław tego palanta! - Nix znów wydawał się na krawędzi wybuchu złości gdy usłyszał głos Runnera w radio ale chyba był na tyle już opanowany by nie wdawać się dalsze kłótnie i dyskusje. Wkrótce przyszło też prawie jednoczesne potwierdzenie i od Baby i od Boomer. Nix dał znać i razem z szamanką obwieszoną kośćmi i czaszkami ruszyli przez irytująco pusty parking!

Ruszyli oboje szamanka razem z najemnikiem. Złośliwostki i docinki nagle umilkły gdy wszyscy chyba z niepokojem i napięciem obserwowali jak pokonują przestrzeń. Oberwą? Namierzą ich te lufy? Trafią? Zdążą paść na ziemię czy schować się za wrakiem gdyby była potrzeba? Nie wiedzieli. Ani ci co biegli ani ci co im kibicowali. Ale biegli nadal. Z oddali, od strony rzeki dochodził ich odgłos broni maszynowej ale nie byli pewni czy to karabin Baby czy coś innego. Przebiegli odkrytą przestrzeń do pierwszego wraku ale Nix chyba chciał wykorzystać dobrą passę bo dał znak dłonią by biec dalej. Nie zatrzymywali się ścigani jedynie ciszą, siekącymi kroplami deszczu i śniegu oraz napiętymi spojrzeniami. Nix miał niezłe tempo w tym sprincie co świadczyło, że do cherlaków nie należy. Ale tym razem San Marino okazała się równorzędnym partnerem w tej sztafecie i biegła razem z nim łeb w łeb.

- Woow! Ale jebło! - przypadli akurat do ostatniego wraku przed płonącym domem gdy radio zaskrzeczało odlogsem mało profesjonalnym ale za to pełnym runnerowej ekscytacji. Gdzieś tam prawie w tym samym czasie od strony rzeki doszło ich echo wytłumionej odległością ale wciąż dość silnej eksplozji. Zdecydowanie silniejszej niż jakiś granat.

- Coś eksplodowało na rzece. Nie mam kontaktu. Ktoś użył racy ale dalej hałda mi zasłania kontakt. - najemniczka choć pobrzmiewała zdecydowanie bardziej profesjonalnie niż Paul widocznie wciąż będący blisko niej to też wydawała się pełna być pod wrażeniem i wpływem emocji. - Baba powinien mieć chyba kontakt. - dodała po chwili najwyraźniej widząc sylwetkę mutanta.

- Dawaj Marin, to nasza szansa, jedziemy! - krzyknął do San Marino Pazur i pokonali ostatni kawałek. Teraz byli już tuż przy płonącym domu który choć był częściowo zawalony, płonął i im samym blokował wgląd na to co się dzieje w głębi rzeki to jednak powinien też zasłaniać ich zdecydowanie bardziej skutecznie niż wraki od obserwacji i od ognia ze strony kutrów.

Nix dał znać i następna para ruszyła przez parking widząc, że pierwsza dotarła do celu bez szwanku. Pazur i szamanka mieli okazję obejrzeć budynek z bliska. Od ich, północnej strony wyglądał na najbardziej zniszczony. Zupełnie jakby zawaliła się cała frontowa ściana. Im bardziej na południe tym budynek wyglądał bardziej cało choć gruz nadwyrężonego walkami, czasem i pogodą budynku zawalił wszystkie naturalne podejścia. No i jak wspominał Gecko w garażu, płonący napalm rozświetlał i ogrzewał wszystko wokół ale również ściekał przez szczeliny w głąb ruiny budynku. Sprawa wyglądała nieciekawie. Mając do dyspozycji tylko własne ręce praca w tym płonącym gruzie zapowiadała się całkiem ciężko.

- Stąd strzelał! - wskazał Pazur na rozsypane i już częściowo nadtopione i zdeformowane przez żar łuski. Było ich sporo jakby ktoś z tego miejsca strzelał bardzo długo albo miał broń maszynową. Łuski były w pobliżu szczeliny obramowanej przez gruz. Wyglądało jakby sypiący się ze ściany gruz utworzył w tym miejscu naturalną szczelinę strzelecką jak w jakimś bunkrze. Do tego miejsca też strzelano już po zawaleniu się budynku bowiem ściany wokół szczeliny były popękane i posiekane licznymi dziurami i przestrzelinami też pewnie z broni maszynowej. Dziura była jednak za mała by się dostać do środka czy wydostać z zewnątrz. Nie było też w niej widać nikogo ani nawet lufy broni. Żar pożaru nie pozwalał jednak zbyt długo przebywać w swoim pobliżu. Najbardziej dogodne warunki były od strony parkingu gdzie widocznie miotacz sięgnął strugą tylko pomniejszymi rozbryzgami. Widoczne szczeliny nie dawały nadziei dostania się do środka bez poszerzenia ich. Ze środka mimo nawoływań nikt nie odpowiadał. Nix zdawał się jednak być zdeterminowany mimo wszystko spróbować dostać się do środka. W międzyczasie dobiegła druga para jaką stanowił Hektor i Eliott. Też bez przeciwdziałania ze strony kutrów.



Bosede “Baba” Kafu



Baba zgodnie z własnym planem zostawił grupkę Pazurów, zastępców szeryfa i Runnerów za sobą. Potem minął róg, przebiegł wzdłuż dłuższej ściany garażu kierując się mniej więcej w stronę osady skąd przyjechali. Minął rozwaloną bramę garażu, wciąż gdzieś tam stojące pojazdy i sylwetki mignęły mu w głębi i już był na otwartej przestrzeni w pobliżu miejsca gdzie niedawno zostali ostrzelani granatami czy czymś podobnym gdy jechali pojazdami. Był na otwartej przestrzeni kusząc los i ołów! Ale nic do niego nie strzelało.

Dobiegł do pierwszego, przydrożnego drzewa i schował się za nim by rozejrzeć się po okolicy. Stwierdził, że pomimo tych swoich rozmówek z Runnerem z okulawionym przez Nix’a Runnerem na dachu Boomer jednak prawidłowo oszacowała przeszkody. Te hałdy o jakich mówiła Babie też przesłaniały skutecznie widok na rzekę i to co na niej. Dobrą stroną zaś było to, że powinny też przesłaniać widok z rzeki na niego. Jednak by mieć samemu widok na rzekę musiał przebiec znacznie dłuższy kawałek niż to pierwotnie planował gdy rozstawał się z czekającą przy narożniku grupką która miała spróbować wyratować ojca Alicji. Przez drogę nasłuchał się dialogu głównie pomiędzy Boomer a Paulem z wtrąceniami ludzi z grupki z którą się rozstał. Zorientował się gdy wbiegał pod górę sypkiej hałdy, że Boomer musi go widzieć skoro o nim mówi. Ale to co mówiła oznaczało, że chyba on właśnie miał okazję mieć obecnie najlepszy wgląd na to co się działo na rzece. Główna część ich sił bowiem została dość z tyłu za odpływającymi coraz bardziej w głąb lądu kutrami. Wbieganie po obsypującym się materiale, z którego ściekały niezliczone i niekończące się strugi błota przypominało brnięcie pod stromą górę w śniegu czy piachu po prawie kolana. Mutant więc bardziej przedzierał się niż biegł niemniej mozolnie ale jednak wciąż pokonywał kolejne metry w stronę szczytu.

Gdy do niego dotarł sytuacja jednak zmieniła się niż gdy rozstawał się przy garażu z resztą grupy. Już podczas biegu do hałdy główna strzelanina od strony rzeki umilkła. Czułe ucho mutanta wyłapało jakiś dziwny, dudniący odgłos z oddali. Całkiem jakby od strony gdzie chyba strzelano się z kutrami ale odległy całkiem sporo. Brzmiało jak jakiś silnik. Zupełnie jak jakieś helikoptery z filmów. Choć nie dostrzegał niczego latającego wokół siebie czy nad sobą. W każdym razie jeśli nawet coś tu latało to chyba właśnie odleciało bo Baba przestał łowić ten słaby i odległy odgłos.

Gdy więc wdrapywał się z mozołem na obsypującą się przy każdym kroku hałdę po drugiej stronie panowała ołowiowa cisza. Gdy był już w pobliżu szczytu dosłyszał odgłos ciężkich diesli na jakich pracowały obie jednostki. Czyli coś tam jednak nadal płynęło po tej rzece. Gdy w końcu dotarł na szczyt stwierdził, że wysiłek się opłacił. Miał o wiele większy wgląd na pole walki niż poprzednio z samochodu czy nawet z tego domu co rozmawiał razem z Rewersem i szeryfem nim udał się na interwencję do centrum osady. No ale teraz i przeciwnicy byli w kompletnie innym miejscu niż wówczas. Będąc na szczycie Baba zorientował się w kilku rzeczach prawie od razu.

Po pierwsze tak jak mówiła Boomer hałda na której był zasłaniała widok w poziomie w obie strony. Kutry więc nie byłyby widziane z okolic garażu czy nawet drogi którą wcześniej jechali samochodami nawet w dzień i przy pięknej pogodzie. Sam płonący budynek jednak był na tyle blisko brzegu rzeki, że mógł już być widoczny, od strony kutrów. Ze swojego miejsca Baba widział jak jakieś dwie sylwetki biegną przez parking. Faktycznie pustawy. Gdyby chciał stąd do nich strzelić miałby ich jak na widelcu. Kutry jednak właśnie były niżej więc hałda powinna zasłaniać przed atakiem z broni maszynowej i bezpośredniej obserwacji. Do parkingu, płonącego budynku i garażu gdzie chwilowo mieli swój punkt zborny Baba w tej chwili miał jakieś dwie setki, może półtorej setki kroków w linii prostej.

Gdzieś na poboczu, po drugiej stronie rzeki, w jednym z budynków dostrzegł żółtawe barwy w obrysie okien jednego z budynków. Wyglądało jakby ktoś tak rozpalił ognisko a może ogień sam się zaprószył. Choć pogoda raczej utrudniała niż ułatwiała wzniecenie i utrzymanie jakiegokolwiek ognia. Gdzieś do tego miejsca mutant miał pewnie dwie, może trzy setki metrów. No i w linii prostej pomijając, że było to po drugiej stronie rzeki. Nie miał jednak pojęcia kto mógłby tam rozpalić ognisko.

Główną uwagę jednak skierował na przeciwnika. Ten wciąż się poruszał płynąc uparcie wciąż w głąb lądu. Niepokojące było to, że wciąż płynął mniej więcej środkiem rzeki coś jakoś nie kwapiąc się wciąż do wysadzania tego desantu. W międzyczasie gdy nie był dla mutanta widoczny, przepłynął przez główną część portu i teraz już był gdzieś na pograniczu rejonu orientacyjnie uznawanego przez Chebańczyków za port i centrum. Kutry musiały być już gdzieś na wysokości kubełkowatych budynków starej rafinerii z przeciwnej strony i Dwóch Wież z jego strony. W dzień pewnie już by teraz lub lada chwila widziały i były widoczne z głównego mostu Cheb który umownie uznawany był za centralny punkt osady. Brakowało im do niego pewnie nie więcej niż z kilkaset metrów.

Obie jednostki “wyprzedziły” Babę stąd obecnie bliższa mu była ta kanciasta, pudełkowata jednostka podobna do klasycznych modeli barek desantowych. Ale była już na pograniczu wykrywania przez czułe oczy mutanta. Musiała być odległa o jakieś czterysta metrów, może z pół kilometra, może trochę mniej bo aura raczej skracałą niż wydłużała zasięg obserwacji. Z tej odległości jego broń już była wyraźnie słabsza w niszczącym działaniu jednak do odwrócenia uwagi nadal chyba powinna się sprawdzić. Tej bardziej bojowej jednostki która płynęła jako pierwsza już praktycznie bardziej zgadywał gdzie jest niż ją zauważał. Widział jakieś nieregularne cieplne plamy sunące z wolna po rzece co mogło oznaczać jakieś trafione wcześniej miejsca tej bojowej jednostki. Temperatura była jednak za słaba na porządny pożar więc pewnie dymiło coś tam, może się tliło ale ognia nie było. Samego kształtu czy sylwetki pierwszego kutra jednak już nie widział.

Mutant otworzył ogień do bliższej jednostki. Widział jak dalekie patyczku luf kanciastej jednostki są skierowane każda w inną stronę ale nie w jego kierunku. Widocznie więc nie spodziewali się ataku z tego kierunku. Nie widział dokładnie efektu swoich strzałów ale widział, że coś tam odpadło, coś spadło, podskoczyło na pokładzie i nadbudowach ostrzelanej właśnie jednostki. Coś pewnie więc trafił.

Wieżyczki niepokojąco zaczęły szukać nowego wroga. Baba jeszcze nie zdążył się zorientować czy sunął prosto w jego stronę czy po prostu szukają dopiero strzelca gdy stała się światłość. Widział to nawet w swoich wrażliwych na termiczne promieniowanie oczach. Ktoś musiał wystrzelić flarę w powietrze. Spadała gdzieś na stronę brzegu na jakim się znajdował choć bardziej w stronę osady niż hałdy na jakiej się znajdował. Jemu samemu cieplna raca niewiele zmieniała bo dawała zbyt wąski promień ciepła by wystarczająco oświetlić mu kutrowy cel. Ale pewnie zwykłym ludzkim oczom nawykłym do odbioru innych fal światła powinno to się jawić jako kula światła. Sądząc z trajektorii spadania racy ktoś musiał ją wystrzelić pewnie z przeciwległego brzegu choć Baba nie widział kto. Widział jednak za to współgrający z tym efekt.

Chwilę po odpaleniu racy, gdzieś z budynków rafinerii na drugim brzegu ponad wodą pomknęła rakieta. Samego pocisku mutant właściwie nie dostrzegał ale za to aż nadto dobrze widział białawo - żółty cieplny ślad jej silnika jaki za sobą pozostawia. To nie mógł być więc ani granat ani nic innego tylko właśnie rakieta. Rakietę wystrzelono już z miejsca zbyt odległego od mutancich oczu by był w stanie wykryć kto strzelał i skąd dokładnie. Ale widział cel do którego strzelano. Pierwszy kuter! I dostał! Dostał bo rozległ się huk trafienia a trafiona jednostka stała się o wiele bardziej widoczna dla oczu Baby. Była bardzo daleko od niego, chyba już faktycznie z pół kilometra. Ale ciepło jakie obecnie wydzielała z miejsca trafienia rakietą mówiła jasno, że oberwała bezpośrednie trafienie tą rakietą. Tą wielometrową jednostką szarpnęło ostro i coś tam się działo. Odległość nie pomagała w orientacji i dostrzeżeniu detali.

Nie był to jednak koniec akcji. Całość przypominała klasyczną zasadzkę na drodze tyle, że w wersji wodnej a nie drogowej. Gdy przebrzmiał pierwszy strzał z wyrzutni rakiet od strony rafinerii rozległy się kolejne wystrzały. Co najmniej jedno gniazdo broni maszynowej i chyba kilka mniejszych koncentrowało swój ogień na pierwszej, właśnie trafionej jednostce. Riposta z kutrów też była brutalna i błyskawiczna. Całe nabrzeże rafinerii utonęło w znanych już Babie z autopsji serii wybuchów i poprawione ogniem broni maszynowej pierwszej jednostki. Druga również włączyła się w pacyfikacje zasadzkowiczów przenosząc zainteresowanie z jednego niewykrytego najwyraźniej strzelca na tych co dotąd zajmowali brzeg rafinerii.


Alice Savage



Poszli. Prawie wszyscy. Na miejscu, w garażu zostali ranni i niezdolni do walki. Widocznie ten start, garaż na łodzie w który Nix rozpaczliwie się wbił taranując wjazd by umknąć przed ścigającymi ich wybuchami jakoś miał się zmienić w nieco dłuższy przystanek. Alice zostałą z trzema postrzelanymi, wychłodzonymi czy nieprzytomnymi ludźmi w runnerowym samochodzie. Do tego połatany Ruffy który okazał się nawet większym pechowcem od niej gdy wyszedł najbardziej poharatany szrapnelami z ostrzału eksplozjami jakie obramowały ich jadące pojazdy niedawno. Paul pokuśtykał tylko wracając na chwilę do garażu ale poszedł na dach gdzie była już od jakiegoś czasu Boomer. Chwilę później przemknął przez rozwalone drzwi olbrzymi cień cybermutanta znikając równie nagle jak się pojawił. W miarę cało uchowali się z tych co zostali tylko Lenin i Tweety. Tweety kręciła się wokół furgonetki choć w przeciwieństwie do Alice bardziej interesowała ją sama furgonetka i to jak ją pocięły szrapnele niż żywa i mało ciekawa i rozmowna żywa zawartość wozu.

Z garażu widać było wnętrze garażu więc nie było widać co się dzieje poza jego ścianami. Spoza ścian dobiegały odgłosy walki. Pełnowymiarowej walki z odgłosami broni maszynowej w roli głównej. Gdzieś chyba niezbyt blisko. Bliżej wyprawa pod przewodem Nix’a i Hektora powinna próbować przedostać się do Tony’ego i sprawdzić co się tam dzieje. Wciąż była szansa, że uda się nawiązać z nim kontakt i go uratować. Sprawa wydawała się być jednak bardzo ryzykowna. Jak im szło tego Alice nie wiedziała.

Możliwości rozmowy z kimkolwiek z pozostałych osób wydawały się mocno ograniczone. Brian był nieprzytomny i leżał tak w głębokiej śpiączce. Sierżant Nowojorczyków leżał złożony w febrą z wychłodzenia nie nadając się do konwersacji. Szeryf Dalton najwyraźniej z tej trójki był w najlepszym stanie ale powiedział jej swoje i teraz miała chwilę by to przemyśleć.

Tweety zaś skoncentrowana na łataniu czarnego vana nie była zbyt ciekawa ani Brzytewki ani jej spraw i problemów. Lenin siedział na jakiejś skrzynce po czymś w okolicy wejścia i pospołu z Erykiem po drugiej stronie rozwalonej bramy chyba bawili się w bardzo ważnych strażników tej rozwalonej bramy. A przynajmniej Azjata się bawił niejako angażując do tego procederu zastępcę szeryfa chyba usiłując go namówić na grę w karty. Na razie Eryk się wzbraniał i coś wyraźnie nie palił się do zaangażowania w relacje z azjatyckim Runnerem którego zdołał poznać w biurze od niekoniecznie tej najprzyjemniejszej strony.

Alice miała więc trochę czasu dla siebie. Słyszała przez cienki dach głosy Paul’a i Boomer z góry choć nie słyszała o czym mówią. Chyba kłócili się jak ostatnio często to robili. Zza ściany jakiś czas dochodziły czasem głosy Nix’a i Hektora oraz śmiechy innych. Bliźniacy pewnie znów odstawiali jakiś swój skecz choć sądząc po negatywnych najczęściej głosach obojga Pazurów, zwłaszcza Nix’a chyba Pazury niezbyt łapały bliźniakowy humor.

Udało jej się wydębić od blondyny z umazaną twarzą butelkę z rozpuszczalnikiem. Faktycznie było gdzieś tak między ⅓ a ½ półlitrowej butelki. Sama kierowca zaś jak na prawdziwą kobietę przystało też skorzystała z chwili przerwy i doprowadzała swoją twarz do porządku zmywając z niej brud, błoto i rozmazany barwik. Sądząc po rozstawionych pojemniczkach i zajęcia miejsca przez lusterkiem samochodowym pewnie szykowała się do ponownego przystrojenia twarzy w swój makijaż czy barwy wojenne.

Drobny eksperyment dr. Savage przyniósł pewne rezultaty. Robactwo średnio reagowało na rozpuszczalnik. Ani je odstraszał ani przywabił. Za to gdy zwyobracała w nim śrubę obtoczoną dotąd przez owady pomogło tylko na chwilę. O ile więc sam rozpuszczalnik raczej nie interesował insektów to gdy chodziło o dostanie się do metalu nie stanowił dla robactwa zauważalnej przeszkody. Wymoczenie więc metalowych elementów w rozpuszczalniku wyglądało na równie skuteczną ochronę jak zanurzenie ich w wodzie czyli żadną. Choć przy podpalaniu rozpuszczalnika ogień odstraszył robale tak samo jak większość żywych stworzeń. Mogła teraz z czystym spokojem wspomnieć dopiero co zakończoną rozmowę z szeryfem.

- Mam się cieszyć, że napadliście nas po dżentelmeńsku bo skończyło się zaledwie skrajnie ciężkim pobiciem prowadzącym do śpiączki? Jakoś tego nie kupuję. - prychnął zirytowanym tonem szeryf. Pokręcił chwilę głową patrząc gdzieś w burtę wozu kompletnie nie zgadzając się z kitem jaki zamierzała wcisnąć mu srebrnousta rozmówczyni.

- I zapoznałem się z twoją opinią o reakcji u twoich kumpli. Przyjąłem do wiadomości. Ale pytałaś czy coś masz przekazać no to właśnie to. I nie ty masz przekonać Taylora. Wcale tego od ciebie nie wymagam. Powtórz moje słowa Guido i niech on pociągnie za odpowiednie sznurki. Jak ma taki posłuch i renomę, będzie kazał komuś tu się stawić na proces to się stawi. - szeryf doprecyzował swoje oczekiwania jakie miał co do tego co miała przekazać szefowi bandy rudowłosa lekarka w skórzanej kurtce.

- Zresztą jeśli te miłosierdzie, pokuta i zadośćuczynienie znaczy dla ciebie coś więcej niż prawo i sąd które używasz wybiórczo wedle własnych potrzeb to chyba jednak powinnaś przemyśleć jak to przekazać swoim kumplom z bandy. Dla wspólnego dobra wszystkich ludzi w okolicy. Nie tylko twoich i moich. - spojrzał znowu na siedzącą obok lekarkę i spojrzenie znów miał tak samo niechętne jak ostatnio często gdy rozmawiała z nim w jego biurze. Widać znów udało jej się go wkurzyć choć jak zazwyczaj panował nad językiem i już pokonał fale febry na tyle by panować też nad głosem.

- Przypominam ci też, że my nie zabiliśmy ani inaczej nie zaatakowaliśmy żadnego Runnera. Ani tutaj ani na Wyspie od czasu zimowej ugody. A Drzazga to co to ma być za argument? Posłałem go by przekazał list. Który dostarczył. Ty jakoś przekonałaś go, tego który jest tak bardzo zły na ciebie, by przekazał twój list tutaj. Jak ci mówiłem nie wywalił tych listów tylko przekazał go nam. - brwi szeryfa powędrowały do góry gdy chciał podkreślić ten fakt. Listonosz czy posłaniec w jakiego kilka dni temu przedzierzgnął się chebański traper jednak spełnił swoją rolę w obie strony.

- A co robi i jak odzywa się w stresie człowiek na terenie wroga to mogę sobie wyobrazić. Zwłaszcza jak adresat tych słów i zachowania kilka miesięcy temu wbił mu igłę w plecy podczas walki z wrogiem. Takie rzeczy wiele osób pamięta dłużej niż dzień czy dwa. A mimo to, jakby nie było i jak bardzo niemiły ten Drzazga dla ciebie nie był tam na detroidzkich włościach to jednak nie zrobił ci krzywdy co sama właśnie potwierdzasz. Na pewno nie coś takiego jak te twoi kumple zrobili Brian’owi i jego rodzinie. W porównaniu do tego co niby zrobił ci Drzazga to włos ci z głowy nie spadł. Nie jesteś po ciężkim pobiciu ani z jego ręki ani niczyjej innej. Nie jesteś w śpiączce. I Drzazga nikogo ci nie porwał. Nie porównuj więc tych dwóch zdarzeń bo to kompletnie inny ciężar gatunkowy mimo, że znowu używasz pozornych podobieństw by chytrze i po cwaniacku obrócić kota ogonem i wyjść na poszkodowaną ofiarę. Nie ze mną te numery. - odparł chłodno Chebańczyk nie przyjmując kolejnych argumentów jakie zgłaszała Alice pod adresem Drzazgi i zachowania Chebańczyków.

- A masz pretensje o własne bezpieczeństwo zgłoś to władzom rejonowym bo przestępstwo kara się wedle prawa lokalnego. O ile jakieś prawo tam w tym waszym Detroit istnieje. Skoro nie zgłosiłeś zdarzenia odpowiednim służbom bez sensu, że do mnie masz o to pretensje i żale. Co oczekujesz, że zrobię? Pojadę do Detroit i nakrzyczę na miejscowych, że pozwolili prześlizgnąć się Drzazdze? To jakaś paranoja. Ja jestem stróżem prawa w Cheb a nie w Detroit. Odpowiadam za to co się dzieje w Cheb a nie w Detroit. - dodał bardziej formalnym tonem odrzucając zażalenie jako bezzasadne i do przekierowania do innych organów.

- Poza tym o jakiej współpracy ty myślisz jeśli to znowu my mamy coś ustąpić i dać. To szantaż i wymuszenie ocierające się o korupcję a nie współpraca. - szeryf spojrzał na chwilę prosto w twarz rozmówczyni. - Jeśli taki układ przystroi się uśmiechami, prawniczym żargonem, podaniem rąk i przyjaznymi gestami to dalej jest szantaż i wymuszenie. - dodał wzruszając ramionami jakby mówił coś oczywistego dla siebie.

- Przestępstwo porwania i jego konsekwencji było faktem powszechnie znanym bezspornie dokonanym przez Runnerów. Czyli stronę którą rozważamy jako stronę w tej umowie. I przestępstwo dokonano na terenie drugiej strony i szkoda też została wywołana drugiej stronie. Czyli nam. - zaczął tłumacząc detale swojego posłania do szefa runnerowej bandy.

- Więc jak mamy mieć współpracę o jakiej mówisz, że tak bardzo chcesz i walczysz o te nie rozprzestrzenianie przemocy i rozlewu krwi no to bardzo dobrze. By współpraca miała silne podstawy musi być zbudowana na solidnych fundamentach. Ale zbudowaniu tych fundamentów przeszkadza ta popełniona przez Runnerów zbrodnia. - przerwał znowu na chwilę patrząc dobitnie na lekarkę.

- Jeśli zbrodnia pozostanie bez kary nie powstanie współpraca tylko jakiś chory układ. Nie przyłożę ręki do takiego układu.
- zatrzymał na chwilę głos ucinając tą sprawę ostro i dobitnie.

- Do współpracy i paktu o nieagresji tak ale nie do wymuszenia i tuszowania zbrodni. Mowy nie ma. Jeśli Guido chce współpracy niech przemyśli sprawę pod wieloma kątami oprócz swojego kolesiostwa. Niech przyśle tu Taylora i resztę porywaczy na przesłuchanie. Ja ich przesłucham. Jeśli Guido jest rozsądny i naprawdę umie myśleć perspektywicznie to dotrze do niego, że jest silniejszy od nas i może nas szantażować i dyktować warunki teraz. Ale jutro niekoniecznie. Jeśli tego nie zrobi no wykaże się właśnie taki mafiozem za jakiego go tu wszyscy mają. Twoje słowa, że da się z nimi żyć i układać po sąsiedzku na cywilizowanych zasadach pozostaną mrzonką, pustosłowiem i gangerską propagandą. Cywilizowani ludzie przestrzegają zasad panujących u sąsiadów. Nie porywają ich z domów nie katują do nieprzytomności. A jeśli już to wydają sprawcę na osąd swoim sąsiadom dla dobra i pokojowej współpracy obu cywilizowanych społeczności. Jeśli zaś nie ma mowy o takim wzajemnym poszanowaniu to jedna ze stron jest zwykłymi bandytami i barbarzyńcami bez względu na używane narzędzia co noszą na grzbiecie. Wiedz, że ja nie odpuszczę tej zbrodni. Będę miał na uwadze podczas śledztwa i procesu czy ktoś się stawia dobrowolnie czy trzeba go siłą ściągać i sadzać w kajdankach. To jest moje przesłanie do Guido. Do Guido nie do ciebie. Niech zdecyduje i zdecyduje uważnie. Bo się ważą losy nie tylko ofiar i sprawców tego przestępstwa. - Dalton zakończył dłuższą wypowiedź jak widzi sprawę. Wyglądał na upartego postawić sprawców porwania i pobicia przed śledztwem a potem przed sądem. Oczekiwał chyba, że Alice przekaże jego słowa szefowi gangu. Od decyzji kto z Runnerów i w jakiej roli stawi się na procesie za trzy dni wydawało się kluczowe dla dalszych relacji na osi Cheb - Runnerzy. W zimie czy wcześniej Guido i reszta bandy mogli sobie pozwolić na lekceważenie mieszkańców Cheb bo wówczas była to jakaś kolejna wioska na dalekich peryferiach ich strefy wpływów z których póki sprawa nie dotknęła osobiście Guido poprzez śmierć Custer’a pewnie większość z nich miała mętne poczucie gdzie ta osada i czy w ogóle jest czy jej nie ma. Póki Custer raz do roku przywoził haracz Runnerów więcej Cheb właściwie nie interesowało. Kto by się bowiem w runnerowej dzielni interesował takim odległym zadupiem?

Teraz jednak zgodnie z planami Guido do których przekonał resztę bandy sprawa wyglądała diametralnie inaczej nawet jeśli stosunek samych Runnerów do Cheb był nadal drastycznie niekorzystny pod wszelkimi kątami dla Cheb. Jednak Alice nie była pewna czy do samych gangerów łącznie z Guido dociera różnica dalekiego wypadu po haracz czy rajd z ekspedycją karną a codziennym sąsiadowaniem o jakim mówił Dalton. Dalton najwyraźniej zakładał, że tym razem Runnerzy nie zamierzają wracać do siebie po paru dniach buszowania po okolicy. Trzecim dyplomatycznie nie wspomnianym przez niego elementem równania było NYA. Byli na tyle duzi i silni, że musieli w naturalny sposób angażować większość uwagi i sił Runnerów. Więc na wszystko inne mogli przeznaczyć o wiele mniej środków niż przeznaczyli zimą na całe Cheb. I jakby nie patrzeć Nowojorczykom było bliżej do Cheb niż Runnerom. Było więc jasne, że poszatkowane walkami Cheb i jej mieszkańcy prędzej czy później staną się ważni dla obu tych sił. Obecnie spraw abyła świeża i obaj giganci byli zajęci głównie sobą. Ale w końcu ochłonął i zwrócą uwagę na jakiś przełom w ich grze. Wówczas w naturalny sposób dla obydwu stron pierwsze w oko wpadało pewnie Cheb. W pojedynkę za słabe by zagrozić czy stanowić wyzwanie czy dla wysłanników Runnerów czy Nowego Jorku. Ale im dłużej konflikt trwał tym większa byłaby pewnie jego rola. Sam pakt o nieagresji czy nie wspieraniu przeciwnika mógł być dla każdej z dwóch stron cenny. Dalton podał Alice właśnie cenę takiej neutralności. Chciał widzieć przysłanych winnych porwania na śledztwie i ławie oskarżonych.





Wyspa; Schron; poziom cywilny; Dzień 7 - ?, jasno; chłodno.




Will z Vegas




- Jakim kurwa lotniskiem?
- spytał po zdawałoby się długiej niemiłosernie chwili milczenia starszy facet z przepaską na oku. Jak Will’owi nie trafił się mistrz wciskania kitu taki sam jak on sam w post to chyba informacja o jakimś lotnisku i jakimś wejściu do bunkra do niego zaskoczyła podstarzałego Runnera tak samo jak informacja o samym magazynie bombek.

- Dobra zaprowadzisz nas tam. Ale potem. Na razie spróbujemy zdziałać coś tym tutaj. Umiesz to obsługiwać? To siadaj.
- Jednooki na razie machnął ręką na coś co nie było dostępne do załatwienia czy zdobycia w miarę szybko. Choć pewnie raczej nie żartował z tym przedostaniem się do magazynu pod lotniskiem. Zapytał zaś Schroniarza wskazując na konsoletę przy której siedział. Sądząc z jego pewności siebie z jaką przy niej majstrował sam pewnie znał się na jej obsłudze albo umiał ściemniać na tyle dobrze, że się na tym zna, że Will nie mógł tego przejrzeć. Wyglądał jakby szukał pomocnika w obsłudze tego sprzętu.

Will przelotnie spojrzawszy na te wszystkie suwaki i zegary stwierdził, że tyle o ile. Nie wydawało mu się to czarną magią choć nigdy nie obsługiwał tego sprzętu. Niemniej miał wiedzę i doświadczenie w podobnym na tyle by wiedzieć, że po krótkim instruktażu powinien sobie z tym poradzić. Czuł, że Jednooki i reszta pozornie swobodnych i jarających blanty Runnerów go sprawdza. To co wie i na co go stać, na co można na niego liczyć. Tak jak to często bywa z nowymi. Gdyby Jednooki pokazał mu co i jak pewnie by się połapał co i jak trzeba robić. Wyszedłby wtedy pewnie na nie tak całkiem faceta z dwoma lewymi rękami. Mógł też spróbować sam rozgryźć ten mechanizm konsolety. Jeśli by coś skrewił wyszedłby na nieudanego cwaniaczka i pewnie wzbudziłoby to niechęć u Jednookiego i reszty bo takich typów mało kto lubił. Ale gdyby się udało i rozgryzł to jednak samodzielnie to pewnie odebrany by został jako łebski koleś. Tacy dla odmiany jeśli nie było z nimi innych kłopotów raczej byli odbierani pozytywnie.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 07-01-2017 o 07:30. Powód: dodanie kursywy i pogrubienia w dialogach na prośbę MG
Pipboy79 jest offline  
Stary 02-01-2017, 00:47   #470
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Sympatia lub nienawiść potrafiły odmienić twarz sprawiedliwości. Los zaś był pięknym słowem, za którym nie kryło się nic konkretnego. Zostało wymyślone przez ludzi dla usprawiedliwienia niedołęstwa, dla uchylenia się od moralnej odpowiedzialności za popełnioną z głupia frant podłość. Bądź ze strachu, wygody... ewentualnie ku pogłębieniu korzyści materialnej, albo dla ochrony najbliższych. Savage patrzyła na leżącego bezwładnie szeryfa, a gromy w jego głosie miast uderzać w jej duszę wywołując poczucie winy i wstydu, działały zgoła odwrotnie. Każdy kolejny wywód potęgował irytację i zmęczenie, które już na dobre rozsiadło się dziewczynie na skroniach, wiercąc w nich dziury głębsze od oczodołów. Ktokolwiek myślał, że życie jest sprawiedliwe, był fałszywie poinformowany. Wiele trzeba mocy, by umieć żyć wiedząc, jak bardzo życie i niesprawiedliwość są z sobą złączone. Nie rozumiała czy Dalton specjalnie udaje głupiego, a może rzeczywiście efekty hipotermii aż tak dały mu się we znaki, że słuchanie i kojarzenie faktów w zakresie podstawowym szło mu nad wyraz opornie... oczywiście w kwestii przewin swoich wiecznie niewinnych i pokrzywdzonych ludzi. Patrzyli na siebie oboje, a tłumiona niechęć dawała o sobie znać w gestach i drobnych ruchach mięśni twarzy, kiepsko widocznych w dusznym półmroku runnerowego vana.

Ganger i gliniarz, dwie przeciwstawne profesje. Dwa kompletnie różne punkty odniesienia. I dwa światy, za które byli gotowi oddać wiele. Mieli swoje osobiste cele, chowali sekrety z nadzieją, że druga strona dyskusji ich nie wykorzysta, udostępniając niewygodną wiedzę szerszej opinii publicznej, przez co oboje ściągną kłopoty na karki własne, a także tych, których z taką zawziętością bronili. Ale czy na pewno?
- Ty już ich spisałeś na straty. Bena i pozostałych jeńców. Jesteś gotowy zrobić z nich męczenników i robisz wszystko, aby cel osiągnąć. A to mnie nazywacie psychopatą. Słuchaj co do ciebie mówię i przestań mierzyć własną miarką, bo to się robi nudne. - stwierdziła spokojnym tonem popołudniowej pogawędki, ledwie Chebańczyk zamknął usta. Tajemnica ścigała tajemnicę, zbrodnia podążała za zbrodnią. Zło przybierało rozmaite maski i kostiumy, podszywało się pod dobro i sprawiedliwość. Stawało się cyniczne i bezlitosne, znało każdy podstęp i nie wahało się przed najokrutniejszą przemocą. Posługiwało się sztyletem, intrygą, bogactwem, władzą. Sięgało po sekretne symbole wiary i kultury, używało najbardziej zawikłanych szyfrów. Ale ostatecznie dobro zwyciężało, prawda wychodziła na jaw, maski zostawały oddarte, a kara wymierzona. Tajemnica obnażona przez jasne światło prawdy, przestawała być tajemnicą... jednak kogo teraz obchodziła prawda?
- Sprawę w Det załatwiłam po mojemu i tylko dzięki temu, że ten głupiec w końcu poszedł po rozum do głowy i mnie wysłuchał... wciąż żyje i może powtarzać jakże dramatyczną historię o dostaniu zdradzieckiego zastrzyku na wieży, a to że był gotów skazać ludzi na dole na śmierć, byle tylko podreperować własne ego, to już niewygodny i pomijany fakt. Tak samo jak drobny szczegół, że uratowałam mu tam życie. Dwa razy. Ale pomińmy przeszłość. Nie staraj się, aby ludzie zrozumieli intencje twoich czynów. Nigdy ich nie zrozumieją i nie ma w tym żadnej niesprawiedliwości. Sprawiedliwość to pościg za chimerą, która jest wewnętrzną sprzecznością. - uśmiechnęła się nieznacznie, posyłając lewy kącik ust ku górze, choć zielone oczy pozostawały zimne i skupione.
- Mówiłam wyraźnie, że rozpatrujemy trzy ostatnie doby pod kątem łamania przymierza. Nie jesteś w stanie upilnować każdego swojego człowieka, paranoją jest to, że tak właśnie sądzisz. Marcus nie zginął w mieście. Został zabity tutaj, na Wyspie. Wczoraj - tym razem to ona zaakcentowała dobitnie datę - Wiesz jaki jest Drzazga, więc jeżeli posiadasz odrobinę wyobraźni, łatwo zwizualizujesz sobie ów fakt. Nie, nie jesteście już tylko biednymi, pokrzywdzonymi ofiarami, za które tak lubisz uważać miejscowych. Podziękuj za to właśnie Drzazdze. Morderstwo i napaść z pobiciem... mam mu podziękować, że nie pociął mi teraz twarzy, ani nie połamał żeber? Może jeszcze winnam w tej intencji zapalić świeczkę, albo wyprawić bankiet dziękczynny, plus wysłać oficjalne podziękowania, razem z kwiatami? - zaakcentowała pytanie uniesieniem brwi, lecz szybko powróciła do powagi, dając spokój ironii.
- Tak bardzo chcesz palić wiedźmy i robić aferę z sądami, przesłuchaniami, a także całym procesem? Tak, Runnerzy was napadli... ale równie dobrze stan Briana może być pokłosiem działań Viper. Nie masz co do tego pewności, a Viper nie jest już człowiekiem Guido. Gdy widziałam go po raz ostatni, z pewnością był przytomny i mógł poruszać się samodzielnie - wskazała brodą na pobitego, zagłębionego w śpiączce chłopaka - Domniemanie niewinności... nieważne. Faktem jest jego stan, a także samo zdarzenie, w jakim brałam udział. W obu wydarzeniach, tym z Drzazgą również - głos lekarki stał się niski, gardłowy - Na chwilę obecną chcesz, abym przekazała dowódcy informacje, by wydał odpowiedzialnych za napad na rodzinę Saxtonów, a także poinformowała o udziale Drzazgi w zmniejszeniu szeregów Runnerów, oraz ataku na jego... zwierzątko. - skrzywiła się nieznacznie - Gdyż nie widzę powodu, bym po raz kolejny miała was chronić i tuszować kolejne wyskoki miejscowego. Chcesz paktu o nieagresji, rozpatrz go pod kątem naszych i waszych przewin. Pomyśl nad konsekwencjami. Napadliśmy na was, lecz nikt nie zginął. Wy zostaliście napadnięci i dokonaliście morderstwa. Nie tylko wy ustępujecie. Robią to obie strony. Zauważ to w końcu, nim naprawdę znów poleje się krew. Jeżeli pamięć i osoba pastora jest ci tak bliska jak mówisz, otwórz oczy i pomyśl co on by zrobił. Myślisz, że ucieszyłby się widząc jak dążysz do kolejnej wojny? Za pokój oddał zdrowie i życie, by was wszystkich chronić. Rusz głową, ze względu na pamięć po nim i aby jego poświęcenie nie poszło na darmo. Nie lepiej, mimo podziałów, spróbować się porozumieć? - wstała z kolan i poprawiwszy zwisającą z ramienia torbę, nacisnęła klamkę - Ale nie ma również sprawiedliwości bez przebaczenia. Myśl o mnie co chcesz, jednak ojciec Milton dla mnie również był kimś ważnym, dlatego moja oferta i rozwiązanie pozostają aktualne. Pokój zamiast agresji. Czasem musimy odpuścić, jeżeli zależy nam na czymś więcej poza własnym ego, a pokój nawet niesprawiedliwy jest pożyteczniejszy niż najsprawiedliwsza wojna. Zależy ci na twoich ludziach? Tych wszystkich, których przysięgałeś chronić? Pokaż to, tak samo jak udowodnij, że nie nienawiść nie zaślepia i nie pożarła cię do końca. Że jesteś rozsądnym człowiekiem. Rozsądnemu pomogę z olbrzymią przyjemnością. Stanę za nim, po raz kolejny. Nigdy nie chciałam... i wciąż nie chcę być twoim wrogiem, a kara w końcu dopadnie każdego, kto na nią zasłużył. Łatwiej zaś egzekwować sprawiedliwość mając poszanowanie i przychylność tego najważniejszego po drugiej stronie linii konfliktu. Kwestia... odpowiedniego PRu. Wszystko da się odpowiednio rozegrać. Odpowiednio dobrać i przedstawić argumenty - na zakończenie posłała chebańskiemu szeryfowi cieplejszy uśmiech. Jeśli był tak mądry za jakiego się uważał, powinien wyłapać aluzję. Słowa, niczym noże, umiały też ranić, skutecznie odcinając kontakty. Odpowiednio sformułowana informacja, rozprzestrzeniona w wyselekcjonowanej strefie, potrafiła działać cuda, bądź być przekleństwem. Liczył na Nowojorczyków, sojusz z nimi i pomoc w wyparciu gangerów? Bardzo prawdopodobne, gdyby nie skazał obsady łodzi na śmierć przez strach... lub co tam nim kierowało.
Wyszła z furgonetki, zatrzaskując za sobą drzwi i szybko wymieniła z Tweety garść zdań, po czym skupiła na przelewaniu śmierdzących odczynników, a piegowate czoło marszczyło się coraz bardziej. Nie wiedziała ile czasu minęło, gdy usłyszała jakiś ruch za plecami. Lenin i Eryk zerwali się ze swoich skrzynek, jeden złapał za broń drugi położył dłoń na kaburze. Chyba jednak nie zauważyli nic niebezpiecznego bo na tym się skończyło. Zaraz potem w przejście wbiegły dwie postacie w skórzanych kurtkach.

- Eeejjj! Brzytewkaa! Dawaj! Mamy twojego starego! - wrzasnął Gecko nie bawiąc się w finezję ani głupoty takie jak wbieganie dalej w głąb garażu.

- Jesteś lekarzem, tak?! To weź co trzeba, bo leży jak kłoda! Chyba oczadział czy co! - wrzasnęła sylwetka Chroma która z kolei wbiegła w głąb garażu ale też widać w pośpiechu.

- No dawaj, dawaj Brzytewka! Póki nic tam do nas nie strzela! - machnął ponaglająco stojący w przejściu Gecko.

- Dobra mam plecak tej czarnej! Dawaj Brzytewka spadamy stąd! - Chrome był bliżej więc widziała i słyszała go wyraźniej. Zgubił gdzieś swój karabin ale chyba przybiegł bez niego bo złom był za duży by go gdzieś skitrać przy sobie. Sam Runner w pospiechu złapał jakiś plecak i już wyglądał jakby miał ochotę biec z powrotem tam skąd obydwaj przybyli.

Słysząc ich ruda lekarka zamarła w bezruchu, trzymany w dłoniach owad wypadł ze sparaliżowanych palców, spadając cicho na ziemię. Przez ułamek sekundy nie mogła nawet oddychać, zmrożona informacją na którą tak czekała. Mieli go, wołali lekarza… czyli żył.
Tony żył - prosta myśl, zadziałała jak impuls mobilizujący do działania. Dziewczyna poderwała się ze sterty gruzu, łapiąc po drodze torbe i nie zwalniając ruszyła pędem ku wyjściu, tym razem zachowując dławiącą ciszę. W jakim był stanie, czy pozostał przytomny? Czy… czy będzie w stanie poruszać się samodzielnie, nie stała mu się trwała krzywda? Spojrzy na nią, uśmiechnie się i zapewni, ze wszystko będzie dobrze?
Zielone oczy wypełniły się łzami, zaciśnięte w wąską kreskę usta drżały niekontrolowanie.
Tony… Tony tam był. Gdyby ruszyli wcześniej, nic by mu się nie stało… czasu jednak nie dało się cofnąć, zmienić biegu historii. Pozostawało stawić czoła konsekwencjom. Łagodzić objawy. W jednej chwili ostrzał kutrów przestał się liczyć, tak samo jak wojna tocząca Cheb na równi z owadzią zarazą. Przebierając szybko nogami widziała przed sobą tylko jego twarz, w uszach dudnił niski, basowy głos, z pozoru niewzruszony i opanowany do granic możliwości. Minęła wyjście, by nie zwalniając, ruszyć panicznym sprintem przez parking.

Obydwaj wyzwoleni Runnerzy ruszyli razem z Alice. Wybiegli we trójkę na nocną ulewę. Dobiegli za róg blaszanej budy a potem za następny. Gdzieś tutaj Savage mogła zobaczyć wciąż płonący budynek. Wyglądał bardzo źle, jakby się zawalił. Nie była jednak pewna czy teraz od pożaru czy taki już był wcześniej. Obydwaj Runnerzy wybiegli zza rogu wyprzedając ją przez co zasłaniali jej sporą część widoku. Ale i tak widziała co raz wyraźniej zbliżające się sylwetki. Jedne stały, inne siedziały jeszcze inne leżały bezwładnie. Z daleka już widziała, że jedna z tych bezwładnych jest ponadwymiarowo duża. Ogromna właściwie. W kocu dobiegli na miejsce. Pożar oświetlał nadal okolicę więc mimo środka nocy było dość jasno w jego pobliżu. Obrzuciła scenę jednym rzutem oka. Tony i jeden facet leżeli nieruchomo. Widziała obłoczki oddechów unoszące się z ich ust więc żyli. Ale byli w śpiączce lub letargu. Trójka siedzących okazała się Hektorem, Nixem i tą czarnowłosą dziewczyną poznaną przed paroma godzinami w miejscowym komisariacie. Ci też wyglądali jakby wyszli dopiero co z pożaru. Ale widocznie wyszli na własnych nogach bo wyglądali w miarę w porządku, byli świadomi i zdatni do mówienia. Reszta grupy wydawała się cała i w takim samym stanie w jakim opuścili garaż. Brakowało tylko olbrzymiego Baby który widocznie nie wrócił odkąd się od nich rozdzielił.

Cicha, statyczna, dwumetrowa sylwetka przykuła uwagę Savage i naraz cała reszta przestała się liczyć. Był tylko on, leżący na zalewanym lodowatym deszczem chodniku. Chciała krzyczeć, wołać go po imieniu, lecz zamiast tego dopadła w ciszy i uklękła tuż obok, przystawiając palce do zaczerwienionej szyi. Wynieśli go z pożaru, ile tam przebywał? Za długo, skoro został pozbawiony świadomości. Przełykając łzy obmacała jego głowę, szukając uszkodzeń, zbadała puls.
- J… już dobrze, tato. Jestem tutaj, będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze, tylko się obudź. Nie umieraj, błagam cię. Nie zostawiaj mnie, wytrzymaj. Obudź się tato… dasz radę. Zawsze dajesz radę. Mam gdzieś kim byłam, ile żyłam przed wojną… dla mnie zawsze będziesz najważniejszy. Nie poradzimy sobie bez ciebie, potrzebujemy cię. Ja cię potrzebuję, nie dam rady sama… oddychaj, nie umieraj. Proszę Tony - wyrzucała z siebie słowotok zduszonym głosem, a każda głoska chrypiała i skrzypiała nim opuściła ściśnięte imadłem lęku gardło. Po raz kolejny w przeciągu doby widziała go nieprzytomnego.
- Zatrucie tlenkiem węgla. Zaczadzenie… czad. CO… Tlenek węgla powstaje w procesie niepełnego spalania węgla lub drewna przy niedostatecznym dopływie tlenu. Do niepełnego spalania może dojść w wadliwych piecykach gazowych, węglowych, przewodach kominowych, a także przy niepełnym spalaniu drewna w kominku. Użytkowanie nieszczelnych piecyków, zwłaszcza w źle wietrzonych pomieszczeniach, a także wdychanie gazów spalinowych czy spalin samochodowych, może doprowadzić do zatrucia tlenkiem węgla, wymiennie zaczadzenia. Jest ono wynikiem wiązania się CO z hemoglobiną, co uniemożliwia transport tlenu do komórek, powodując ich śmierć… - wzdrygnęła się, głos w trakcie mówienia nabierał pewności i spokoju, oddech wrócił do normy. Pacjent… miała przed sobą pacjenta, więc należało zebrać się do kupy i zacząć działać. Wpierw rozpięła mundur pod szyją opiekuna, potem z ciężkim sapaniem przetoczyła go na bok, układając w pozycji bezpiecznej bocznej, dzięki czemu udrażniały się drogi oddechowe i zmalało ryzyko zadławienia wymiocinami.
- Leczenie polega na jak najszybszym zastąpieniu cząsteczek CO tlenem. W tym celu pacjentom podaje się do oddychania czysty tlen lub umieszcza w komorach hiperbarycznych. To metoda leczenia czystym tlenem, podawanym pod zwiększonym ciśnieniem, w warunkach szpitalnych. O skuteczności tej metody świadczą wyleczenia chorych w ciężkim stanie klinicznym, skrócenie czasu śpiączki, łatwiejsze opanowanie obrzęku mózgu i zaburzeń rytmu serca, zmniejszenie występowania ciężkich zaburzeń neurologicznych. Ważne jest maksymalne skrócenie czasu od narażenia do zastosowania leczenia w komorze hiperbarycznej… ale nie mamy pod ręką żadnego pogotowia, ani porządnego szpitala, więc komora hiperbaryczna odpada. Gdybyśmy żyli dwie dekady wstecz… wystarczyłby jeden telefon, oddział ratunkowy. Głupia, apteczka z karetki. Zostaje improwizacja… Gamov się w grobie przewraca - mruknęła na koniec i sięgnęła do torby, grzebiąc w niej intensywnie jedna ręką. Drugą wciąż głaskała olbrzyma po policzku.

Sprawdziła oddech i tętno swojego przybranego ojca. Eliott pomógł jej widząc, że się mocuje z przewaleniem jego wielkiego cielska. Ale akcję ratowniczą ludzie jednak wyraźnie zostawili jej osobie. Stan łysego olbrzyma był tak ciężki jak wyglądał a pierwszy rzut oka. Był ciężki ale nie krytyczny. Był nieprzytomny. Ale oddech miał regularny choć wolniejszy od normy. Stan wydawał się być stabilny. Miał silnie zaczerwienioną skórę co na jego wygolonej twarzy i łysej głowie było silnie widocznie. Gdzieniegdzie skóra łuszczyła mu się i miał bąble oparzeniowe. Wyglądało jak klasyczny objaw przebywania zbyt długiego w zbyt wysokiej temperaturze. Nic chyba jednak nie przypaliło go bezpośrednio bo ubranie dymiło z niego, gdzieniegdzie było podarte czy przepalone, w paru miejscach nawet coś przeżarło się do skóry ale jak na tak długie przebywanie w takim pożarze ogień bezpośrednio nie uczynił mu wielkich szkód. Nie na tyle by wywołać taką śpiączkę.

Więc widocznie zatruł się dymem. Nie była pewna czy dosłownie czadem czy czymś innym czy w grę wchodziło zwykłe niedotlenienie bo wszystkie te części czy osobno czy razem były równie prawdopodobne. A bez badań których w tej chwili nie była w stanie przeprowadzić nie mogła tego być pewna. Jednak nadal odczuwał tego efekt i pewnie będzie odczuwał jeszcze dłuższy czas. Nie wyglądał jednak na to by miał mieć zapaść czy by funkcję życiowe miały nagle zamrzeć. Ale nie była pewna kiedy odzyska świadomość. Ale odzyskać raczej powinien. Mogło stać się to za parę minut, kwadransy, godzin czy dni ale powinien raczej odzyskać przytomność. Przynajmniej jeśli w grę nie wchodził jak zwykle jakiś nieznany czynnik. Zbadała szybko drugiego rannego i kręcąc głową, z ciężkim sercem wstała na równe nogi. Deszcz, chłód i świeże powietrze o swobodnym przepływie... potrzebowali paru chwil na ostygnięcie, przewietrzenie. Lekarka zacisnęła pięści, by naraz unieść brodę ku górze. Pewnym krokiem ruszyła przez parking, nabierając prędkości.
Bieg był dobry, nie pozwalał wątpliwościom rozerwać mózgu na strzępy.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172