Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-11-2015, 23:37   #1
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Sępy [+18] - SESJA ZAWIESZONA


23 marca 104 roku po Zagładzie.
Północny Kwartał; 5 godzin do zmroku.


Blada słoneczna kula sunęła leniwie po buro-błękitnym niebie, przebijając się od czasu do czasu poprzez postrzępione chmury, a tam gdzie padły jej blask, świat na krótki moment nabierał żywszych barw, promienie odbijały się od rozmarzających kałuż, budziły tęczowe refleksy w topniejących soplach lodu, zwisających praktycznie z każdego, zrujnowanego kawałka betonu, jaki otaczał wędrującego w milczeniu człowieka. Na pierwszy rzut oka przypominał kolejną zaspę, tyle że ruchomą. Przemieszczał się ostrożnie ulicą dawno martwego miasta, po którym pozostało zdewastowane, nadgryzione zębem czasu i pogodową aurą truchło. Nie wiedział jak niegdyś się nazywało, nie obchodziło go to. Wolał skupić się na tym, po co został wysłany, zamiast rozpamiętywać wydarzenia sprzed ponad wieku - równie dla niego interesujące, co zawartość pustej miski.


Spieszył się, południe dawno już minęło. Zmrok zbliżał się nieubłaganie, a on wciąż pozostawał daleko od bezpiecznego domu. Musiał intensywniej przebierać nogami jeśli chciał tam wrócić, nim słońce schowa się za horyzontem. Gdyby ciemność zastała go gdzieś pośrodku morza ruin, prawdopodobnie nie wróciłby już nigdy.

Czuł się doceniony, w udziale przypadł mu nie lada zaszczyt - niebezpieczny, ale jednak zaszczyt. Na pierwszy wiosenny zwiad wysyłano tylko najlepszych, najbardziej doświadczonych i obytych w terenie. Tym razem, prócz syna starego Ortegi, Drake’a i Jinx, poszedł on. Kiedy wróci do Czyśćca ze swoim raportem, wreszcie przestaną traktować go jak dzieciaka i stanie się pełnoprawnym łowczym. Na samą myśl zakrytą szalikiem twarz ozdobił uśmiech satysfakcji. Trzeba tylko dotrzeć do bramy przed zmierzchem. Prościzna. Od dwóch lat regularnie wypuszczał się poza bezpieczną strefę, ten kwartał znał jak własną kieszeń.

Cisza, dewastacja i wszechobecna szarość nie przygnębiały go, wręcz przeciwnie. Uwielbiał te momenty absolutnej samotności, niemąconej niczyją zbędną obecnością. Wyjście poza klaustrofobiczne, podziemne korytarze kompleksu mieszkalnego, zaadaptowanego ze starego parkingu supermarketu, pozwalało choć na kilka godzin odetchnąć pełną piersią i cieszyć się namiastką wolności. W domu nigdy nie był sam. Nawet siedząc zamkniętym we własnym, wydzielonym blaszanymi ściankami, niewielkim lokum, ciągle słyszał dobiegające z reszty piętra szmery rozmów, krzyków i pracy. W zależności na którym poziomie się mieszkało, gama dźwięków rozpoczynała się od uderzeń metalu o metal, płaczu dzieci, poprzez porykiwania zwierząt i kuchenną krzątaninę, na suchych wojskowych komendach i pijackim bełkocie kończąc. Teraz zaś w uszach dźwięczała mu cisza, zakłócana raptem przytłumionymi odgłosami własnych kroków oraz oddechu.

Resztki śniegu wciąż pokrywały popękany beton i pokręcone, skarlałe krzaki cienką, zlodowaciałą warstwą, nijak nie podobną do szarego puchu jaki jeszcze miesiąc temu sypał nieustannie z nieba. Chrzęściły pod stopami, gdzieniegdzie zmieniając się w kałuże burego błocka - tych mężczyzna nie znosił najbardziej.. Zawsze ciężko wyciągało się z niego stopy, a potem zostawiało ślady, przez które ewentualna pogoń bez trudu mogłaby go namierzyć. Niby nikt nigdy nie widział obcego, a część ocalałych upierała się przy twierdzeniu, że są ostatnimi ludźmi, zmarznięty tropiciel wiedział swoje. Widok zniszczonych domów, równie cichych co złowrogich, pogłębiał paranoję i trzymał zaciśnięte wokół gardła imadło lęku.
Nie mogli być ostatni. Udało im się przeżyć, inni również mieli na to szansę.

Co parę kroków przystawał, zamierając bez ruchu tuż przy ziemi i czujnie nasłuchiwał, a ściskany w dłoniach łuk, podążał za jego wzrokiem, wyszukując potencjalnego zagrożenia pośród ciemnych jam wybitych okien. Ludzie już dawno przestali być panami tego miejsca, zachowanie skupienia mogło ocalić życie. Naraz drgnął, napinając odruchowo broń. Czy mu się wydawało, czy w budynku po lewo dostrzegł ruch? Nieznaczny, tuż za zasięgiem słonecznego światła. Zmrużył oczy, po pokrytych pocerowaną kurtką plecach przeszedł dreszcz. Światło, musiał trzymać się światła, a będzie dobrze. To co najgroźniejsze nigdy nie wychodziło za dnia.
Wszystko się jednak zmieniało...



24 marca 104 roku po Zagładzie.
Czyściec - Pokój Narad; 2 godziny po zmroku.



- Wykluczone! - to proste słowo przewijało się podczas spotkań rady non-stop od dobrego miesiąca. Praktycznie od chwili w której James Ortega wyłożył reszcie swój nowy, szalony w ich mniemaniu pomysł. Patrzyli nieufnie, spode łba - cała czwórka zasiadających w niewielkim kolegium, podobnych jemu weteranów. Bali się, nie mógł ich za to winić, lecz czuł zmęczenie koniecznością brania udziału w kolejnej słownej przepychance.

- Nie krzycz, Martin. Dodatkowe plotki na pewno nam nie pomogą. Czego chcesz, egzekucji? Ukręcisz osobiście pętlę i wykopiesz jej stołek spod nóg? - spytał cicho. W zamkniętym, podziemnym kompleksie powiedzenie “ściany mają uszy” zawierało stuprocentową prawdę. Mimo, iż starali się zachować dyskrecję, zawsze część informacji wyciekała poza ich niewielką klitkę, umiejscowioną na trzecim poziomie kompleksu, ochrzczonego przez złośliwców Czyśćcem. Nazwa przyplątała się podobno na samym początku ich izolacji i już została jako jeden z niewielu aspektów wciąż łączących ich z tym, co było kiedyś. Co dokładnie się stało - ta wiedza przepadła, pogrzebana przez wiek atomowej ciszy. Sprzęty elektroniczne uległy zepsuciu, nie działała telewizja, Internet, sieci komórkowe - te pojęcia ludzie znali teraz ze starych opowieści, przekazywanych ustnie, lub zapisywanych na jednych z niewielu nośników wiedzy w postaci książek. Papier, ten czysty, stanowił rzadkość. Wraz z mijającymi latami zacierała się w ludziach pamięć o tym, jak wyglądało życie przed początkiem koszmaru.
Świat skończył się w tydzień - tak przynajmniej mówili ci, którym dane było przeżyć pogrom. Nim ludzkość zorientowała się, że coś nie gra, było po sprawie. Jedni mówili o morzu ognia które spadając z nieba, popieliło całe miasta. Inni wspominali obłoki czarnego pyłu przesłaniające słońce na długie tygodnie. Wybuchy atomowe, choroby, szaleństwo i rozpacz. Z powierzchni ziemi zniknęła większość populacji, zaś ocaleni skupili się z niewielkich, skrytych pod ziemią społecznościach, pragnąć jedynie przeżyć.
Tak powstał Czyściec - Strefa umieszczona w większości na pięciu piętrach parkingu, położonego pod jednym ze starych molochów handlowych. Po nadziemnej konstrukcji pozostały rozpadające się ruiny, lecz i te zaadaptowano dla ludzkiej wygody. Pozbawione dachu hale przerobiono na pola rolnicze, zapewniając mizerny, lecz stały dopływ pożywienia dla stu osiemdziesięciu ośmiu mieszkańców… których dobro Ortega miał teraz na głowie.

- Ona zabiła człowieka, James! - nastroszone wąsiska podrygiwały w rytm mimowolnych skurczów mięśni twarzy, jasno obrazując wzburzenie ich właściciela. - Zaszlachtowała go jak prosiaka, jest nienormalna, trzeba ją izolować! IZOLOWAĆ! - powtórzył dobitnie, akcentując swoją wypowiedź uderzeniem pięści w stół przy którym wszyscy siedzieli. Mebel zajęczał w proteście, podskoczył, lecz nie rozsypał się tym razem.

- Racja. Nie możemy jej ufać, a tym bardziej posyłać na nieznany teren z kimś komu może zrobić krzywdę. - odezwała się wysoka, czarnoskóra kobieta w nierozłącznej, narzuconej na ramiona ciemnozielonej chuście. Lata jej młodości dawno już przeminęły, zachowała jednak powagę i rozwagę Pierwszego Zwiadowcy - Jaką masz pewność, że w nocy nie poderżnie gardła następnemu biedakowi?

- I ty jeszcze chcesz posłać z nią naszego najlepszego technika!
- znów oburzył się wąsacz, wytykając kolejny element zapalny w planie ich nieformalnego przywódcy. - Mam ci przypomnieć, że gdyby nie Stone połowa tych cudacznych bajerów z generatorem wiatrowym na czele już dawno obróciłaby się w stertę pordzewiałego złomu?!

- Dlatego to musi być Kit. Tylko on będzie w stanie ustawić nadajnik. - Ortega powtórzył swoje zdanie, choć zaczynał tracić cierpliwość. Miał serdecznie dość niekończących się dyskusji, zaś częste kłótnie sukcesywnie bieliły i tak siwe włosy na jego głowie. Był stary jak na normy współczesnego świata. Inaczej nie dało nazwać się kogoś, kto dobijał pod szósty krzyżyk. Wiedział, że go posłuchają, zawsze w końcu słuchali, jak wtedy gdy dwie dekady temu wydał rozkaz do rozpieczętowania drzwi i pierwszej wyprawy na powierzchnię. Uratowało to życie wszystkim i nikt nie mógł temu zaprzeczyć.

- Gdyby nie była dzieciakiem Paula dawno by siedziała w karcerze gdzie jej miejsce. - odezwał się ostatni ze zgromadzonych, niski okularnik w za dużym swetrze i z wystającymi, łopatowatymi zębami - Zgodziliśmy się na wysłanie sporej części ludzi i zapasów, żeby wybudować strażnicę i bezpieczny punkt na granicy znanej nam strefy. Nie wiem co jest dalej, ale ona jest tam idealnie zbędna. Minęło mnóstwo czasu...

- Umieramy. - przerwał mu nagle ostry warkot, dobiegający gdzieś z cienia w rogu pokoju. Mrok zafalował, wypluwając z siebie młodego blondyna o zimnych, stalowoszarych oczach. Patrzył na zebranych z wyraźną niechęcią, najwięcej uwagi poświęcając okularnikowi - A wy zamiast myśleć co z tym zrobić, trzymacie się gównianych detali robiąc z nich wielki problem.

- Aidan... - Murzynka skrzywiła się jakby wraz ze słowami zagryzła plaster cytryny - Cóż za dramatyzm.

- Dramatyzm? - chłopak prychnął przez zaciśnięte zęby i zrobiwszy dwa kroki do przodu, znalazł się tuż przy stole - Chloe… nie mamy już leków, kończą się części zamienne do maszyn. Zapasy korpusu pokoju są na wyczerpaniu, magazyny świecą pustkami. Ile jeszcze pociągniemy, nim kolejna zima wybije nas wszystkich?

- Od kiedy jesteś członkiem tego zgromadzenia? - okularnik poczerwieniał, na jego obwisłych policzkach pojawiły się kropelki potu - Trzeba ci więcej pokory. Gdybyś był moim synem…

- Ale nie jestem i dziękuję za to losowi za każdym razem kiedy otwieram rano oczy. - znów warknął, przerywając rozmówcy nim ten dokończył myśl - W tej puszce wystarczy jeden głupi wirus i wszyscy zdechną, o ile nic nie wykończy nas wcześniej. Tylko tej wiosny natknęliśmy się na szesnaście Nowych, z czego siedem jest w stanie realnie nam zagrozić jeżeli powylęgały się w dużej ilości… i ciągle brakuje Crowley’a.

Pozostała czwórka wzdrygnęła się wyraźnie, prócz czarnoskórej kobiety - ta tylko kiwała ponuro głową, jakby potwierdzając swoje wcześniejsze przypuszczenia. Co roku pojawiały się nowe zagrożenia, otoczenie ewoluowało, wydając na świat kolejne pokolenia stworzeń coraz lepiej przystosowanych do panujących warunków. Zabijały z morderczą precyzją, w ciszy. Potrafiły podkraść się do człowieka tak, że nawet się nie zorientował. Ci, którzy w swej głupocie lub lekkomyślności nie wrócili do Czyśćca nim zapadła ciemność, nie wracali wcale. Od święta znajdowano potem pokrwawione resztki ich sprzętu i to wszystko. Nie pozostawała nawet pojedyncza kostka, której można by wyprawić symboliczny pogrzeb.
- A mówiłam, że jest za młody na udział w pierwszym zwiadzie - westchnęła w końcu, przerywając ciężkie milczenie. Bramy zamknięto parę godzin wcześniej, wraz ze zniknięciem ostatnich promieni słońca. - Powiem jego matce, to mój obowiązek. Przecież sama wydałam pozwolenie. Rano wyślemy większą grupę do Północnego Kwartału, ale ty zostajesz - uniesieniem ręki zastopowała rodzący się w młodszym o dobre dwadzieścia lat mężczyźnie sprzeciw - Zajmiesz się przygotowaniami do wyprawy.

- Ja? - zdziwił się, jasne brwi podjechały ku górze. Szybko jednak na jego twarz powróciło opanowanie - Dobra, ale jeżeli to ma zadziałać sam dobieram ludzi.

- Kogo proponujesz? - James rozsiadł się wygodniej w fotelu, splatając dłonie na blacie - Tylko bez żartów.

- Na początek Drake’a, Chester i Alisę. Do kompletu z Kit’em i Teri. Nad resztą pomyślę. - odparował gładko, nawet się przy tym uśmiechając - Poradzimy sobie z jedną dziewczyną, nieważne jak agresywna by nie była. Bardziej się przyda na zewnątrz, niż tutaj zamknięta pod kluczem. Skoro ma tyle energii, niech ją wykorzysta w słusznej sprawie. Wy odetchniecie, ludziom zejdzie ciśnienie, ona odsapnie od tego grobowca i ciągłych oskarżeń. W razie czego się ją usadzi na miejscu. Uciec nie ucieknie, niby gdzie? Ma dwa wyjścia: albo my, albo Czyściec. Z tym, że tutaj na ciepłe powitanie nie ma co liczyć. - zakończył, spoglądając wymownie na stroszącego wąsy starucha.

Ten znów stracił kontrolę nad głosem, podnosząc go powyżej dopuszczalnej granicy decybeli.
- Chyba żeś na łeb upadł! - ryknął, rozsiewając na stole przed sobą drobinki śliny.

Blondyn doskonale wiedział do czego pije starszy facet. Wzruszył ramionami i patrząc na każdego z miejskich radnych po kolei, podjął temat.
- Wyprawa potrzebuje medyka. Takiego który potrafi sam o siebie zadbać. Petra i Nicolai są za młodzi, Anastazja za stara, a Oleg głuchy jak pień. Wystarczą nam już Sydney i Stone do niańczenia. - zaakcentował swoje zdanie pukając knykciami blat - Idziemy poza strefę, nie wiemy na co przyjdzie się nam tam natknąć. Będzie miała okazję na bieżąco zapoznawać się z nowymi okazami fauny i flory, pomoże znajdować, słabe punkty. Zna się na tym, nie na darmo do niej szły wszelkie zdobyte próbki. Bywała też za bramą, wie jak się zachowywać…

- To i tak przyszłość. - przerwał mu stary Ortega tonem nieznoszącym sprzeciwu. W niewielkim pokoju zapanowała cisza. - Chloe, co proponujesz?

Murzynka uśmiechnęła się delikatnie, okręcając ramiona chustą.
- Wpierw zajmijmy się zabezpieczaniem terenu. Odpowiedni budynek wybraliśmy jesienią, teraz czas go oczyścić i przygotować. Zanieść najpotrzebniejsze zapasy. - spojrzała na młodego - Pracy na parę tygodni dla ciebie i pozostałych.

- Przez ten czas pomyśl dokładnie kogo chcesz ze sobą zabrać do nowego posterunku. - okularnik nie wyglądał na zadowolonego, obiekcji jednak nie zgłaszał. Tak samo jak wąsaty Martin. Najbliższe tygodnie zapowiadały się dla mieszkańców schronu wyjątkowo intensywnie, na narzekanie nikt się jednak nie odważył.

- To nie wszystko - zrezygnowany głos Aidan’a ponownie zmącił pozorny spokój zebrania - Jest coś jeszcze. Lepiej nie wstawajcie...

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:43.
Zombianna jest offline  
Stary 09-12-2015, 16:18   #2
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Pracuj, żryj i nie wychylaj się. Rób swoje. Bądź użyteczny, stań się ciężki do zastąpienia - dopiero wtedy dane ci będzie żyć po swojemu i niczego nie żałować. Recepta na szczęście działała bez zarzutu. Wystarczyło ignorować szepty, szczególnie te rozlegająca się za plecami.

Co z ich gatunkiem było nie tak? Lista wad była długa, ale na pierwszym miejscu Alisa postawiłaby wtykanie nosa w nieswoje sprawy - życie czyimś życiem. Każdy miał marzenia, ukryte pasje i namiętności, o których mógł tylko rozmyślać po nocach, kiedy leżał w niewentylowanej klitce gapiąc się w sufit i słuchając chrapania reszty mróweczek, żyjącym w mrowisku nazywanym Czyściec. Rzadko kto mówił tu otwarcie co sądzi o innym człowieku, woląc rozsiewać stugębną plotkę, aby przekazywana z jednych zachłannych ust do drugich urastała w silę i zyskiwała własną świadomość. Szczerość powoli przestawała zaliczać się do istotnych wartości, wypierana chęcią zabicia wszechobecnej nudy. Człowiek nie znosił zastoju, lecz jak inaczej nazwać konieczność wegetacji kilkadziesiąt metrów pod ziemią w zamkniętych, dusznych korytarzach, gdzie opcje do oderwania się od burej, szarej rzeczywistości dało się policzyć na palcach jednej ręki stolarza-alkoholika po zabawie piłą tarczową?

Nikt nie chciał słyszeć nudnej prawdy. Zamykano na nią uszy, woląc dać wiarę tworzonym masowo domysłom i dopowiedzeniom - o wiele ciekawszym, bardziej podniecającym i co najważniejsze zostawiającym możliwość aby dorzucić do nich coś od siebie.
Ludzie sami tworzyli swoje demony.

Wszystko się zmieniało, ewoluowało. Prócz ludzi - ci ciągle pozostawali tacy sami. Poza bezpiecznym lochem trwał nieprzerwany wyścig zbrojeń w wykonaniu natury - żywe, będące w stanie przetrwać pod gołym niebem organizmy wytwarzały coraz to nowe środki ułatwiające im utrzymanie się na stałym miejscu łańcucha pozapokarmowego, a czasem nawet przeskoczenie o kilka ogniw wyżej. Granice między światem flory i fauny zacierały się, a pokręcone maszkary ciężko było sklasyfikować jednoznacznie nawet po rozkrojeniu i gruntownym przebadaniu. Udoskonalały one swoje ciała, szlifowały taktykę polowań, wyprowadzając je na coraz wyższe poziomy masowego terroru. Przetrwać mogli tylko najsilniejsi, najsprytniejsi, najzwinniejsi, najszybsi lub najbardziej jadowici. Najlepiej przystosowani.

Czasami wystarczyły dwie zimy, aby z pozoru niegroźny roślinożerca przekształcił się w kreaturę którą lepiej omijać szerokim łukiem. Śmierć czaiła się zagrzebana cierpliwie w szarym piachu, skryta wśród szarego betonu. Spadała na kark z popękanych sufitów - jedna rozmiarami przewyższająca dorosłą krowę, inna zaś maleńka, nie większa od paznokcia kciuka. Arsenał przeciwnika robił wrażenie - chowane kły i pazury, twarda zrogowaciała skóra jakiej nie było w stanie przebić ni ostrze noża, ni grot strzały. Trujący śluz, nowe wirusy, neurotoksyny, jady, bakterie i choroby. Wystrzeliwane z dużą siła na spore odległości igiełki, którym do sparaliżowania układu nerwowego wystarczyło byle draśnięcie. Kopyta potrafiące rozłupać czaszkę, łuski pochłaniające światło. Wielosegmentowe kończyny dzięki którym poruszanie się po pionowych ścianach i suficie już nikogo nie dziwiło. Klejące łapska, błony między palcami, wytrzymałość na ekstremalne temperatury, odporność na głód i wytrzymałość dzięki której ofiara nigdy drapieżnikowi nie uciekała… a to tylko wierzchołek góry lodowej. W całym tym szaleństwie tylko człowiek pozostawał niezmienny. Ciągle słaby, ślepy. Z roku na rok bardziej skazany na porażkę. Dlatego też co roku Alisa z niecierpliwością wyglądała powrotu pierwszego zwiadu, ciekawa co tym razem pojawi się na jej stole.

Ciasna klitka na pierwszym piętrze, zaraz przy samym wejściu na poziom bram, pozwalała odciąć się od tego co idealnie zbędne i skupić na pracy. Rzadko zaglądał tu ktoś niepowołany. Bliskość powierzchni budziła w półślepych kretach pierwotny lęk i nawet chęć aby dopiec bliźniemu nie umiała go przezwyciężyć. Laboratorium badawcze było więc azylem, ostatnim bezpiecznym schronem, wolnym od ludzkiego pierdolenia. Przeważnie.

Rozkrojone na stole ścierwo, jeszcze świeże, naturalnie przykuwało uwagę Lysovej. Przypięte za większe kończyny dla bezpieczeństwa, przykute hakami i łańcuchem. Duże, cholernie duże bydle. Czym było pierwotnie - ciężko było stwierdzić. Atlas zwierząt dawnego świata mógł teraz posłużyć co najwyżej do palenia w piecu. Wszystko się zmieniało.

To co miała teraz przed sobą przypominało pokręconą krzyżówkę owada z psem. Za życia wzrostem przewyższało człowieka o półtorej głowy, miało też zdecydowanie bardziej rozwiniętą tkankę mięśniową, zdecydowanie większą ilość kończyn. Dwie pary górnych kończyn, z której jedną zapewne podpierało się stojąc na tylnych łapach. Długie, osłonięte mieszanką futra i chityny łapy kończyły karykatury dłoni, o trzech chwytnych, szponiastych paluchach. Ich wnętrze ewolucja zaopatrzyła w przyssawki, ułatwiające poruszanie się po niekoniecznie prostych do pokonania przeszkodach. Ewolucja, mutacja… jeden diabeł. Z brzucha stwora wyrastały dwa rzędy mniejszych, spiczasto zakończonych odnóży, jak u stonogi. Nawet tracąc większe kończyny, mógł salwować się ucieczką, przy okazji pomagając sobie ogonem - tego też natura mu nie poskąpiła. Natura lub promieniowanie - a może jedno i drugie?
- Ale ty paskudny - kobieta uśmiechnęła się delikatnie, metalowym prętem rozwierając szczęki pacjenta. Zęby, jeszcze więcej zębów. Trzy rzędy, przednie ostre, tylne przystosowane do żucia.
- I jeszcze jesteś wszystkożerny, pięknie. - pokręciła głową, a spięte na karku włosy załaskotały skórę na szyi. W świetle lamp lub w słońcu mieniły się rdzawymi odcieniami, tutaj jednak pozostawały ciemne i matowe.
Do metalowego pręta dołączyły subtelniejsze narzędzie - wąski, srebrny skalpel. Rozległ się dźwięk piłowanych tkanek. Cholerstwo było twarde nawet po śmierci.

- Rozwidlony ozór, brak gruczołów jadowych… - mówiła pod nosem.

- Tak myślałem. - burkliwy, męski głos rozległ się gdzieś zza jej pleców.

Ostatnim czego się spodziewała był czyjkolwiek komentarz. Podskoczyła zaskoczona, skalpel zazgrzytał o kość, coś chrupnęło obrzydliwie.
- Czułam że czymś tu trąci - warknęła nie odwracając się. Lubiła Aidana, ale w takich chwilach niemożliwie ją irytował. Miała ochotę udusić go gołymi rękami, albo chociaż cisnąć w niego czymś ostrym, a najlepiej jedno i drugie - Skoro wiedziałeś to po co się w tym grzebię? Było powiedzieć. - wyswobodziła narzędzie z kostno-chrzęstnej pułapki w jednym kawałku. Odłożyła je na tacę i dopiero wtedy spojrzała za plecy.

- Lepiej mieć pewność. - Ortega stał przy ścianie, daleko od rzucającej ostry poblask lampy wiszącej nad stołem operacyjnym. Trzymał się sztywno, nie rozwalił się zwyczajowo na fotelu za biurkiem. Mimo, że mówił przez zaciśnięte szczęki, wysilił się na lekki ton i skinięciem brody wskazał chirurgiczny nożyk - Poza tym do twarzy ci z nim.

- Taaa, dobrze że nie do dupy. Byłby z tym mały problem - prychnęła stając do niego przodem. Coś jej nie grało w tym obrazku. - Przylazłeś mnie pospieszyć? Która godzina? Nie mogłam przesiedzieć tu całej nocy.

Blondyn parsknął i pokręcił przecząco głową.
- Spokojnie, za dwie godziny zajdzie słońce. Jeszcze masz czas żeby się przespać i dokończyć pakowanie.

- Czyli jednak przynosisz dobre wieści - wyraźnie odetchnęła. Nie zamierzała ostatniej nocy w Czyśćcu spędzić babrając się w niczyich wnętrznościach, nieważne jak pociągające by one nie były. Nikt nie wiedział kiedy następny raz przyjdzie im wyspać się w porządnym, bezpiecznym łóżku. Być może mieli na to ostatnią okazję i głupotą byłoby ją marnować. - Gdzie zgubiłeś resztę kółeczka wzajemnej adoracji? - zapytała mimochodem. Nie musiała nadstawiać ucha żeby słyszeć co po kątach gadają ludzie. Większość zgadzała się w opinii, że młody Ortega zwariował, kompletując załogę wśród kryminalistów, morderców, emerytów i typowych podpowierzchniowców nieprzystosowanych do warunków panujących nad ziemią. W tym szaleństwie musiała tkwić jakaś metoda, bezinteresownie na pewno tego nie robił.

- Robią swoje, dopinają własne sprawy. - odpowiedź była krótka i wyglądało na to, że temat nie będzie drążony. Zamiast niego pojawił się kolejny - Masz wszystko co potrzeba?

- Wszystko co potrzebne jest już na miejscu - Kobieta pokiwała głową i skrzywiła się. Było jej dziwnie gdy nie widziała na biurku laptopa, a na szafkach pudeł z odczynnikami, lekami i sprzętem drobnym. - Jeżeli po drodze nikt niczego nie potłukł.

- Będzie dobrze, trochę wiary.
- w głosie Aidana pojawiły się cyniczne nuty - Nikt nie śmiałby uszkodzić twojego cennego sprzętu.

- To się świetnie składa, nie zapominajcie o tym
- warknęła zdejmując rękawice i wrzucając je do miski z wodą - Nie mamy czym go zastąpić.

- Tak jak dobrych ludzi
- zauważył bez grama ironii, robiąc się nagle poważnym - Niektórych nie da się podmienić.

- Da i wbrew pozorom to bardzo proste.
- odpowiedź wyszła jej ostrej niż zamierzała, ale pieprzyć szczegóły. Nie była w nastroju na gierki i komplementy - Spytaj innych. Tylko czekają aż Nicolai dorośnie na tyle, żeby przejąć moje obowiązki. Wtedy bez mrugnięcia okiem mnie zlinczują, ukamienują albo co im tam przyjdzie do tych durnych łbów. Metoda jest nieistotna, grunt aby upamiętnić biedną męczennicę i zadośćuczynić jej śmierci… zupełnie jakbym osobiście wypchnęła ją za bramę. - do rękawic dołączył skalpel, barwiąc wodę na kolor brudnej zieleni.

Zapadła cisza, nie trwałą jednak długo. Przerwało ją niskie warknięcie i klekot wyłamywanych palców.
- Ashley była dorosła, sama podjęła tą decyzję. Impulsywną, głupią…

- Doskonale to wiem. Ty i parę innych osób też. Reszcie wystarczy, że mają świętą patronkę kobiet zdradzonych i potwora którego można potępiać. - przerwała mu nim na dobre się rozkręcił. Gadki motywacyjne opanował do perfekcji, zupełnie jak jego ojciec - Gdybym tylko mogła cofnąć czas osobiście wykopałabym ją na powierzchnię, połamała nogi i zostawiła parę kilometrów od Czyśćca. Puszczała Ray’a kantem od lat, ale to ja jestem ta zła. Niech będzie, tę rolę też trzeba obsadzić.

- I ty się dziwisz, że za tobą nie przepadają
- westchnął zrezygnowany i sztywnym krokiem przeszedł przez pokój.

- Nie muszą. Ja się nie ładuje się z buciorami w ich życia, niech więc łaskawie zostawią moje w spokoju. - odwarknęła ostro - Wiesz jak ciężko wytłumaczyć czterolatce co znaczy słowo dziwka i dlaczego nazywają tak jej siostrę? Zwisa mi co o mnie myślą i mówią, ale nie pozwolę Petrze cierpieć przez to całe pierdolenie. Kiedy plan twojego ojca wypali zgarnę ją i obie zostawimy bagienko za sobą. Wszyscy odetchną, zapanuje radość i szczęście. Może nawet wyprawią imprezę dziękczynną. Jeżeli zginiemy po drodze cieszyć się będą jeszcze bardziej. Pozbędą się mnie, Podłego i tej córeczki Sydney’a za jednym zamachem. Okrzykną pojawienie się cudu i zrobią pielgrzymkę na kolanach po wszystkich piętrach.

- Nie mówię: padnij na kolana i drzyj szaty…
- zaczął i znów nie dokończył, bo mu przerwała.

- Wiem…- spojrzała na zwiadowcę i stężała. Nie tak powinien się poruszać, nie na kilkanaście godzin przed świtem. Tym ważnym świtem.
- Zamknij się, zdejmuj ubranie i siadaj na krześle. - sapnęła, schylając się po apteczkę leżącą na niższej półce ruchomego stolika na kółkach. Nie rozwodziła się nad tym co się stało, dlaczego nic nie powiedział i jak się czuje. Znała go na tyle, by wiedzieć jak bardzo go to irytuje.
- Chcesz coś przeciwbólowego?

Ortega zrobił o co prosiła, czy też raczej rozkazała, przyjmując lekarski ton. Nie obyło się bez stłumionego syknięcia, kiedy odklejał podkoszulek od pleców, by rzucić go zmiętego na podłogę. Usiadł na obrotowym stołku, ręce oparł o kolana.

- No pięknie. - wymsknęło się Alisie zanim zdążyła ugryźć się w język. Zaczerwienioną skórę od prawego aż do połowy ramienia szpeciły opuchnięte bruzdy, głębokie na półtora centymetra. Zdążyły podejść ropą, widać uparty osioł chodził z nimi od kilku godzin.
- Który? - spytała krótko, sięgając po spirytus, maści i igłę z nitką.

W odpowiedzi mężczyzna lewym kciukiem wskazał na rozprute ścierwo, zalegające na stole obok nich.
- Kto by się spodziewał po takim bydlaku chodzenia po…

- Suficie?
- weszła mu w słowo, chwytając między kciuk i palec wskazujący szklaną strzykawkę - Trzeba szyć, trochę to zajmie. Fartownie akurat ten przyjemniaczek nie bawił się w trucie ofiar, ale pod pazurami nosił masę zarazków. Może będzie ci darowany tężec jednak gorączka, osłabienie i pokrewne przyjemności cię już nie ominą. Musiałeś dać się poszarpać akurat dzisiaj? - spytała wyraźnie zła i niezadowolona. Potrzebowali sprawnych ludzi, nie półsprawnych.

- Chciałem go dla ciebie złapać żywego. Nie wyszło. - nie widziała jego twarzy, ale złość dało się bez problemu wyczuć w głosie i tężejących mięśniach ramion. - Zimą dużo o tym gadałaś. O badaniu odruchów na wciąż oddychających okazach. Szukaniu słabości i wykorzystaniu ich na naszą korzyść. Trafiła się okazja, z Simmonsami byliśmy jednogłośni.

Alisa zacisnęła usta, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Nie powinni ryzykować, nie w dzień przed zaplanowaną akcję. Nie zmieniało to faktu, że poczuła wewnętrzne ciepło. Banda idiotów.
- Drake i Chester… co z nimi? - musiała się upewnić.

- Nic im nie jest, nie musisz się martwić. - odpowiedź w pełni ją usatysfakcjonowała.

- Muszę - uśmiechnęła się - taka moja rola. Teraz się nie ruszaj, zachomikowałam jeszcze parek dawek znieczulaczy i antybiotyków. Ale tylko parę. Wkrótce będę wam zagniatać chleb z pajęczyną - uśmiech został zastąpiony przez smutek - Musimy znaleźć leki, inaczej wybiją nas głupie infekcje.

- Gdybyś szczekaczom okazywała tyle cierpliwości i dobroci, szybko przestaliby gadać. -
mruknął i obrócił głowę aby spojrzeć kobiecie prosto w oczy - Znajdziemy.

- Nie zapominaj o cierpliwości - stanowczo odkręciła blond łeb na poprzednią pozycję i dorzuciła łagodnie - Szanuję tych wartych szacunku i tych którzy potrafią go okazać mnie. Prosta zasada.

- Nie zmieniaj jej.

- Nie zamierzam. -
przytaknęła z zacięciem biorąc się do pracy. - A ty daruj dziś sobie stróżowanie i odpocznij. Sen to najlepsze lekarstwo. Ta mała wytrzyma jedną noc bez ciebie. Boisz się że ktoś wykorzysta okazje i zarżnie ją we śnie powiedz Podłemu aby przywarował pod drzwiami. Nie będzie narzekał, uwielbia wkurzać wszystkich od Rynku po bramę i ma do tego talent.

- A jak twoje plany na wieczór?
- to pytanie wywołało na gębie Alisy szeroki, zębaty uśmiech zadowolonego kota.

- Pożegnać się z rodzicami i bratem, uśpić Petrę. - zaczęła wyliczać leniwym tonem - Posprzątać tutaj, spakować ostatnie drobiazgi i wykorzystać okazję do wyspania się we własnym łóżku.

Plan był dobry. Skończywszy z Aidanem, zabrała się za jego wykonywanie, przez co czas do póxnej nocy zleciał jej nie wiadomo kiedy. Dopinając ostatnie sprzączki plecaka czuła już znużenie, oczy piekły jak posypane piaskiem. Miękki materac pod pośladkami i ograniczony do minimum hałas, dobiegający gdzieś zza ścian niewielkiego pokoiku, nastrajały do drzemki. Mimo to momentalnie się rozbudziła, gdy paląca się w kącie lampka zgasła, pogrążając kobietę w całkowitej ciemności. Naraz czyjaś dłoń odgarnęła jej włosy z policzka, zatykając je za ucho, łóżko ugięło się pod ciężarem drugiego człowieka.
Alisa podskoczyła, wzdrygnęła się i z furią wypaloną na twarzy obróciła się do oponenta.

- Prosiłam tyle razy i ciebie i resztę! - wysyczała obrażonym szeptem nie chcąc wzbudzać zbytniej sensacji za cienkimi ścianami - Tak ciężko zrozumieć pięć słów? Nie-podkradajcie-się-do-mnie !

W odpowiedzi usłyszała raptem rozbawione parsknięcie - rozpoznała po nim Drake’a. Jego zresztą się spodziewała. Pieprzony mutant. Ale przynajmniej byłby sytuacje w których firmową gadatliwość obracał w czyny. Czasu nie zostało za wiele, jeśli rankiem mieli się stawić na miejsce zbiórki bez opóźnień. Na pogawędki nie było go wcale. I dobrze.
Nie zmieniło to faktu, że i tak się spóźniła.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:44.
Zuzu jest offline  
Stary 18-01-2016, 19:14   #3
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Znowu dziś widzę zachód słońca
Znowu udało się doczekać końca
Mniej szczęścia mieli, ilu ich było
Wielu, nawet ich nie liczyłem

Codzienne żniwo swoje zbieram
Kres podróży każdego dnia
Być czy mieć? - takie dwa pytania
Bliżej ku celom posiadania

Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć
Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele
Gdy wszystko skończy się jak myślałem
Wsyp mnie do ziemi, stąd przyjechałem.*



16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Czyściec - Brama główna; 15 godzin do zmroku




Zmiany nigdy nie przychodziły łatwo. Zwykle niosły ze sobą konieczność przemodelowania dotychczasowego, sprawdzonego systemu zachowań, wprowadzając do znanych równań pierwiastek chaosu. Niebezpieczną niewiadomą, stawiającą pod znakiem zapytania dotychczasową wygodę, burzącą z trudem wypracowany psychiczny komfort. O ten ostatni pod ziemią było wyjątkowo trudno. Każda niespodzianka z miejsca dostawała notkę zagrożenia mogącego wpłynąć na garstkę ocalałych w sposób najbardziej destrukcyjny. Stagnacja i marazm w tym wypadku działały kojąco, dając nadzieję na przetrwanie. Może i życia w ciasnych, ciemnych korytarzach nie dało się uznać za komfortowe i prędzej podpadało ono pod wegetacje, niż cokolwiek innego… ale żyli - wbrew wszystkiemu i wszystkim, ciągnęli swój kierat z nadzieją na lepsze jutro.

Jutro, które mogli mieć właśnie na wyciągnięcie ręki i jeśli na co dzień chowali urazy, pielęgnując je jak wyjątkowo trujące kwiaty, teraz z każdego załamania korytarza na najwyższym poziomie wyglądały twarze pełne nie niechęci, a nadziei: wychudzone, blade, wyraźnie obawiające się podejść do samej bramy, budzącej w nich atawistyczny wręcz lęk. Starsi trzymali się w bezpiecznej odległości, skryci pomiędzy ceglanymi kolumnami tuż przy schodach prowadzących na niższe piętra. Młodsi, bardziej odważni, podchodzili czterdzieści metrów dalej, pod samą granicę barykady zespawanej z samochodowych wraków i metalowych rur. Wgapiali się w zebraną przy wyjściu grupkę z głodną uwagą. Czy w głębi dusz życzyli im szczęścia, czy przeklinali modląc się o rychły koniec? Prędzej to pierwsze. Wspólny cel i nikłe widmo polepszenia losu potrafiły odegnać niechęć na niewielki, acz zawsze jakiś dystans. Większość spojrzeń skupiała się naturalnie na siwym, poważnym przywódcy, łowiąc z każdego jego gestu i poruszenia warg, uwagi mogące przesądzić o ich dalszym być, lub nie być.

Denerwowali się, każdy po kolei. Nieważne czy mieli zaraz wrócić do bezpiecznych sal, czy wyjść prosto na zewnętrzne piekło - wiedzieli jedno. Ortega właśnie pieczętował ich żywot, stawiając rubinowy podpis krwią dziewiątki ludzi, w tym własnego syna. Nikt nie miał wątpliwości, że wrócą w pełnym składzie. Pytanie brzmiało, czy uda się ta sztuka choć jednemu i jakie wieści przyniesie: zaraportuje sukces, czy kompletną klęskę? Czyściec opuszczała większość doświadczonych łowczych, pozostawała raptem garstka… i to tych średnio obeznanych w terenie. Widmo śmierci wisiało więc nad ludzkimi głowami, wlewając w umysły wątpliwości, splecione z wciąż tym samym pytaniem: ryzyko… czy było tego warte?

James Ortega nie miał odpowiedzi, choć sprzedałby Diabłu duszę, byle ją poznać. Niepewność wwiercała się w jego trzewia, osiadając zimnym kamieniem na dnie żołądka. To już ten dzień… a wydawało się, że dopiero co siedzi przy stole razem z resztą rady i wysłuchuje rewelacji Aidan’a. Kiedy to było, trzy - cztery tygodnie temu? Czas jak na złość skurczył się i nim staruszek się zorientował, nadszedł czas działania. W takich chwilach czuł się wyjątkowo sędziwy, zmęczony. Ciężar odpowiedzialności spoczywający na jego karku, wyginając ramiona ku dołowi. Prostował je pozostałą mu siłą woli, nie chcąc pokazać po sobie strachu. Nie mógł się bać. Nie mógł okazać słabości i wątpliwości, bo inni wyczuliby je z miejsca i sami pogrążyli się w panice. Ktoś musiał zachować spokój, wykazać opanowanie. Dowodzenie, wbrew powszechnej opinii, nie należało do czynności prostych. Wiązało się z podejmowaniem trudnych decyzji razem z ich późniejszymi konsekwencjami, jakiekolwiek by nie były. W razie porażki cała wina spadnie na niego, pietnując sumienie śmiercią osób, które obiecał się chronić za wszelką cenę.




Czekanie potęgowało nerwowość, lecz musieli czekać. Nowy dzień dopiero co się budził, wyruszanie zaraz o brzasku jawiło się jako czysta nierozwaga. James czekał więc, ćmiąc machinalnie obtłuczoną fajkę i potakiwał od czasu do czasu, słuchając raportu zza bramy. Pogoda, na podobieństwo kobiety, lubiła być zmienna i niezwykle kapryśna. Miewała humory, często zaskakiwała ludzi, fundując im niespodzianki w najmniej odpowiednim momencie. Tym razem również przypomniała o swej niestałej naturze, mimo późnej wiosny atakując śniegiem i skrywając słońce za warstwą ołowianych chmur. Buro-żółte, sepiowe promienie z trudem oświetlały wypaloną, skorodowaną skorupę, pozostałą po niegdyś dumnym i pysznym świecie, pełnym ruchu i hałasu… teraz zaś cichym, pustym. Nieruchomym niczym zastygłe na wieczność kości olbrzymiego stworzenia. Lecz owo cmentarzysko nie było do końca martwe. Plamy czerni najróżniejszych kształtów i rozmiarów przemykały dyskretnie pomiędzy ruinami uplecionymi z wymieszanego z metalem betonu. Pozorną ciszę co pewien czas przeszywał rozdzierający pisk, przechodzący w mokry bulgot, gdy kolejne życie gasło rozerwane szponami i zębami stworzenia będącego tym razem górą w walce o przetrwanie. Odwieczne prawo natury - słaby padał ofiarą silniejszego, dając szansę temu drugiemu na dalsze istnienie.

Tam gdzie ruiny dawnego centrum handlowego pochylały się ku gruntowi, ziemia pozostawała twarda i czysta, lecz kilka kroków dalej okrywała ją już gruba do kostek warstwa szarego puchu. Śnieg - te parę rozpadających się książek, jakie udało się ludziom ocalić, opisywały go jako biały, zamarznięty deszcz… jednak szara, upstrzona ciemniejszymi kropkami masa wyglądała niczym popiół wymieszany z pieprzem. W niczym nie przypominała wyblakłych obrazków z siedzącym w saniach, ubranym w czerwony kubrak staruchem o bujnej brodzie i niemniej okazałym brzuszysku. Czające się w powietrzu skażenie, oraz przebrzmiała przed wiekiem wojna ciągle powracały, przypominając o swojej obecności nawet w tak nieistotnych detalach. Nikt nie rozmyślał co wdycha razem z tlenem i jak odbija się to na jego zdrowiu. Mieli wystarczająco problemów i bez podobnych rozważań.

- To zły omen. Bardzo zły. - stojąca tuż obok Jamesa, czarnoskóra kobieta wyraziła na głos jego myśli. Zrobiła to cicho, coby nie wzbudzać zbytniej sensacji. Szeptała prawie nie poruszając wargami, wciąż z tą samą, lekko uśmiechniętą miną. Pozory… czasem tylko one pozostawały. - Przy takiej aurze pokonają przedmieścia, ale nie przejdą przez miasto.

- Szkoda ludzi, przełóżmy to. - do rozmowy dołączył niski okularnik w za dużym swetrze i z wystającymi, łopatowatymi zębami. Jako nadzorujący prace konserwacyjne nad fortyfikacjami, Carl dostał raport jako pierwszy i to on przekazał go dalej. - Chloe wie co mówi, ufam jej zdaniu. Jeżeli twierdzi, że trzeba poczekać - poczekajmy. Nie ma sensu posyłać dzieciaków na pewna śmierć.

O dziwo pierwszy nie zaoponował James, a ostatni członek rady. Zwykle pewny siebie, impulsywny i lubiący gromić otoczenie głosem, teraz pocił się potwornie, ocierając lśniące czoło kraciastą chustką.
- Nie mamy już czasu na kolejne przestoje. - pokręcił głową, w tonie głosu zabrzmiały stalowe nuty. - Teraz albo nigdy.

- Na Boga, Martin! - jego przedmówca syknął ze złością, na co Ballard zmrużył oczy. - Udało się nam przeżyć do tej pory, jeden dzień nie zrobi różnicy!

- A co, jeśli jutro uderzy burza śnieżna? - odwarknął, poruszając przy tym zapamiętale bujnymi wąsiskami - Będziemy czekać tydzień albo dwa aż minie, a potem każemy im maszerować przez śnieg do pasa? Wtedy nie ujdą nawet kilometra. Przed Psiunami nie uciekną, nie w takim terenie. Ile odstrzelą, dziesięć? Co z pozostałymi? - prychnął, używając pogardliwego określenia jakie ocaleni nadali sforom zdziczałych, wiecznie głodnych psopodobnych drapieżników, grasujących za dnia wśród morza ruin. Poruszały się stadami potrafiącymi liczyć do czterdziestu sztuk, zaś wszystko, co spotykały na drodze, służyło im za posiłek. Przenosiły też chorobę podobną zapaleniu opon mózgowych - parę ugryzień i nawet jeśli ofiara zdołała uciec, konała maksymalnie dwa dni później.

- Mamy więc ryzykować dla czegoś, co może się okazać fałszywym alarmem? - Buske poczerwieniał, wodząc wzrokiem po pozostałej trójce, szukając w nich wsparcia.

- Carl… i ty i ja wiemy, że w relacjach Aidana nie ma fałszu. Wiedzieliśmy, że to kiedyś nastąpi, nic nie trwa wiecznie. - uśmiech Murzynki stał sie smutny, gorzki wręcz. Przymknęła oczy i zrezygnowana dodała. - Pytanie co z tym zrobimy: będziemy siedzieć i czekać na śmierć, czy podejmiemy walkę? Osobiście wolę to drugie rozwiązanie.

- Właśnie! - Martin odwarknął tryumfująco, przytakując nieznacznie. - Tu nie chodzi o wygodę, obiecaliśmy chronić naszych. Jak chcesz to zrobić, zamykając się na cztery spusty i udając, że problemu nie ma? Kiedy zapuka do bramy będzie już za późno.

- Przegłosowaliśmy to. - w końcu odezwał się Ortega, reszta momentalnie zamilkła. - Szansa na sukces jest… znikoma, wiemy o tym doskonale, ale nie mamy alternatyw. Myślisz, ze posyłam jedynego syna w miasto z lekkim sercem? Po śmierci Cralise został mi już tylko on… ale tak trzeba. Nie ma innej drogi… spytaj o to Evę Simmons, ona też pewnie ostatni raz widzi dwójkę swoich dzieci. - zamilkł na moment, inni nie kwapili się dorzucić komentarza, zmienił więc temat.
- Gdzie Lysova?

- Jeszcze nie przyszła. - Chloe zmarszczyła brwi, nie kryjąc dezaprobaty dla podobnego zachowania. Pozostali już od pół godziny stali zwarci i gotowi, brakowało tylko pomocy medycznej.

- Czy ona jest poważna? - okularnik dołączył się do ogólnego niezadowolenia postawą wspomnianej kobiety. Odchrząknął i ponad ramieniem Murzynki rzucił do rozwalonych po pańsku na wszystkim co tylko dostępne członkach zwiadu.
- Niech ktoś przyprowadzi Alisę.

Ich nonszalancka postawa kontrastowała z ogólnym napięciem, jakby wyprawa kompletnie ich nie ruszała. Na ich tle wyróżniały się sylwetki Stone’a i Syndey, znajdujące się gdzieś pośrodku grupki - sztywne, możne odrobinę zniecierpliwione. Ortega skrzywił się, ale nic nie powiedział. Jedni zamykali się w sobie, drudzy odstawiali cyrki. Każdy radził sobie ze stresem na swój sposób.

W odpowiedzi Aidan tylko kiwnął głową i po chwili zniknął w kłębiącym się przy zejściu tłumie. Szedł wyprostowany, plecak i łuk zostawiwszy przy ścianie.

- Pewnie zachlała… - pierwszą teorię wysnuł Rhys, wyjmując w międzyczasie zza pazuchy piersiówkę. Patrzył na nią jak na świętego Graala, mającego zbawić jego nikczemną duszę - Też prawie kurwa zaspałem.

- Nieee, nie piła nic wczoraj.
- siedzący po turecku na stercie złomu brunet z czapką naciągniętą aż pod brwi, wzruszył ramionami. Był młodszy, niż zmęczony życiem i zbyt dużą ilością używek Podły o dobre parę lat. Rozłożył się tuż przy siostrze, która słysząc podobne stwierdzenie wzniosła oczy ku sufitowi i sapnęła z naganą, aż opadające na czoło czarne loki podskoczyły niczym sprężynki.

- Nie podarowałeś... - mruknęła jadowicie, zabierając się za walkę z niechcącymi się dopiąć guzikami kurtki. Warczała przy tym i syczała, raz po raz próbując okiełznać złośliwy ciuch. Bezskutecznie.

- Ja ci nie mówię, że się spasłaś przez zimę. - Drake ponownie posłał barki w górę i z miną wyrażającą czystą niewinność, trącił siostrę paluchem pod żebra - To mi się nie wpierdzielaj w mój czas wolny.

- Że co?! - dziewczyna obruszyła się wyraźnie, podskakując jak oparzona, a gdyby wzrok mógł zabijać, obok niej znajdowałby się właśnie martwy trup.

Machnięciem ręki Rhys zbagatelizował sytuację.
- Luzuj lalka, poszło w cycki. - bez skrępowania skupił uwagę na wspomnianym elemencie kobiecej fizjonomii, wystającym zza niedopiętej kurtki.

- I nie tylko tam...

Nim w powietrzu poczęły latać ostre przedmioty, do dyskusji dołączył ostatni z grupy - siwiejący, brodaty chudzielec, zdecydowanie najstarszy z nich wszystkich.
- Świeżynki znają zasady? - spytał, wskazując brodą na barmankę i technika.

- A co? Czy zmieniło się coś od wczoraj? - spytał Kit, zastanawiając się, czy Dieter chce ich sprawdzić, czy też tylko jakoś zacząć rozmowę.

W odpowiedzi otrzymał wzruszenie ramion, po którym siwowłosy westchnął ciężko i odstawiwszy ciążący na plecach wór, oparł plecy o ścianę.
- Skoro mamy jak widać jeszcze trochę czasu - rzucił wymownym spojrzeniem w kierunku zejścia na niższe piętro, gdzie dopiero co zniknęła jasna głowa Aidana. - Wolę się upewnić, że pamiętacie… zwłaszcza ty. - Przeniósł całą uwagę na Stone’a. - Profilaktyka, przywykniesz. Na zewnątrz nie będzie czasu na mielenie ozorem, okazji tak samo. Korzystajmy póki można. - Na koniec spojrzał wymownie na młodszych członków zwiadu, rozwydrzonych niczym grupka niesfornych dzieciaków.

- Daj spokój, ile można? - Chester teatralnie przewróciła oczami, dając sobie spokój z dopinaniem czegokolwiek. Zamiast tego okręciła się szczelniej postrzępionym szalikiem w kolorze brudnego błękitu. - Bystry jest, po co go stresujesz?

Kit bynajmniej nie czuł się zestresowany.
- Nic się nie stało - spojrzał na Chester. - Ponoć wiedzy nigdy za dużo. - Uśmiechnął się lekko.

Ta szturchnęła brata łokciem, wkładając w to zdecydowanie więcej siły niż potrzeba. Drake sapnął, zachwiał się i wysunął przed siebie nogę, dzięki czemu zdążył podeprzeć się o sąsiedni wrak pordzewiałego Pontiac’a, nim zwalił się na ziemię.

- Trzymacie się nas, nie gadacie… to chyba najważniejsze. Zachowujemy ciszę, cokolwiek by się nie działo.

Kit skinął głową, słysząc po raz trzeci czy czwarty ten sam wstęp.

- Nie oddalacie się, nie uciekacie samopas. Pilnujecie naszych pleców. Podły, idziesz za Chester. Jeśli coś jej się stanie, patrzysz na najbliższego zwiadowcę. W razie jakbyś nikogo nie miał w zasięgu wzroku, przyczajasz się i czekasz. Zrobi się spokojnie - idziesz do przodu. Widzieliście mapy, znacie nasz cel. Sydney, ciebie bierze Aidan - powtarzasz jego ruchy. Jeśli kuca, kucasz. Jeśli ucieka - biegniesz za nim. Chowa się… rozumiesz? Trzymamy się światła, omijamy tunele, domy i przejścia pod wiaduktami. Pozostajemy w ruchu. To samo tyczy się reszty. Kit, cokolwiek by się nie działo, masz dotrzeć do celu. Jinx pilnuje twoich pleców, a ty pilnujesz się jej. I bez dyskusji. Żadnych pytań i zbędnych gadek… ze znaków nie będę wam robił egzaminu - dodał na koniec lekkim tonem, uśmiechając się do każdego cywila po kolei.

- Jeżeli coś zauważycie, pukacie któreś z nas w ramię - dorzuciła Chester już bardziej poważnie. - Cicho, dyskretnie… reszta wyjdzie w praniu. Jak zrobi się gorąco, nie panikujcie. Rozdzielimy się… też tego nie róbcie. Żadnych gwizdów, krzyków albo nawoływań. Wrócimy po was, nikt nie zostanie na lodzie.

- Wszystko jasne. - Kit uznał, że wreszcie powinien coś powiedzieć. - Będę pilnować Jinx.
Ta była na tyle charakterystyczną postacią, że trudno by było pomylić ją z kimkolwiek innym. A sławę miała taką, że Kit poczuł się zaszczycony, że to ją dostał jako anioła stróża. Czy jak to się kiedyś zwało.
- Żadnych krzyków. - Skinął głową w stronę Chester.
Ciekaw był, czy jak się zjawi Alisa, to ktoś raz jeszcze powtórzy cały dekalog wędrującego przez Pustkowia.

Dietrich przytaknął, choć miny nie miał wybitnie zadowolonej. Raz po raz przeglądał swój ekwipunek, sprawdzając czy na pewno zabiera ze sobą wszystko. Rozgadane rodzeństwo też umilkło, niecierpliwie wyciągając szyję w kierunku bramy. Chcieli już ruszać. Czekanie na nikogo nie działało pozytywnie, nie w takiej sytuacji.

- Niczego nie zapomniałeś? - Kit nie usłyszał kroków, ale po głosie poznał Jinx. Nie musiał odwracać głowy by wiedzieć, że skośnooka kobieta stoi za jego plecami. - Możesz jeszcze wrócić jakby co.

Kit spojrzał na pytającą.
- Nie, dziękuję. Mam wszystko, co polecono mi zabrać i co dodatkowo wpadło mi do głowy - powiedział. Już chciał dorzucić coś o pechu, jaki przynosił powrót do domu po zapomnianą rzecz, ale postanowił darować sobie ten miernej jakości dowcip. - Urodziłaś się z tym cichym chodzeniem, czy tak pilnie ćwiczyłaś?

- Nikt się z tym nie rodzi - odburknęła po chwili jaką spożytkowała na uważną obserwację rozmówcy. Widać nie do końca ufała jego dobrym intencjom, węsząc dowcip którego nie pojmowała. Westchnęła, mruknęła coś średnio wyraźnego i dodała:
- Jak będzie czas to ci pokażę. Podstawy chociaż. Jeżeli będziesz chciał.

- Zawsze chętnie się uczę - odparł. - A coś takiego może uratować życie. Tylko skończony dureń nie chciałby wiedzieć, jak sobie ułatwić życie czy uniknąć kłopotów.

- Wystarczy siedzieć na miejscu. - Wykrzywiła twarz w czymś podobnym do uśmiechu. - Ale i to nie zawsze działa. Dobrze, tylko… nieważne. - Zacisnęła nagle szczęki i odwróciła głowę, unikając patrzenia na Stone’a.

A ten wolał nie wypytywać. A dokładniej - powiedzieć 'dokończ'..
- A zatem cicho siedzieć, to po pierwsze. W jakich przypadkach to nie działa, oraz co zrobić, jeśli nie zadziała?
Gestem zaprosił Jinx by usiadła obok niego. I nie chodziło wcale o to, że spoglądając na tropicielkę musiał zadzierać głowę.

Azjatka czy też inna Chinka przez moment się zawahała, lecz w końcu posadziła cztery litery we wskazanym miejscu. Trzymała się sztywno, co pewien czas rzucając tęskne spojrzenia w kierunku wyjścia na zewnątrz. Milczała przez dobre pół minuty, aż westchnęła i mruknęła cicho.
- Po prostu bądź cicho, cokolwiek by się nie działo. Trzymaj się mnie i patrz pod nogi. Teren lubi być zdradliwy, w ruinach pełno jest dziur i niestabilnego gruntu. Jeżeli plan nie zadziała moja w tym głowa, żeby nic ci się nie stało. Z nas wszystkich własnie ty musisz dotrzeć na miejsce w jednym, zdatnym do pracy kawałku. Gdy tak się stanie zadanie będziemy mogli uznać za wykonane… przynajmniej w większości. Coś jeszcze?

Kit poczuł się zaszczycony, ale nie przytłoczony
Wyciąganie informacji z Jinx przypominało nieco wyrywanie zębów. Nie żeby Kit kiedykolwiek to robił.
- To się wydaje dość proste... jeśli nie będziesz za szybko biegła. - Odrobinę się uśmiechnął, co mogło pozostać niezauważone. - Co jeszcze chowasz w zanadrzu? Pewnie nic przyjemnego.

- Maczetę. - sapnęła chyba nawet odrobinę rozbawiona. - Obcinam nią języki tych, którzy za dużo gadają.

- Znasz język migowy? - spytał uprzejmie.

W odpowiedzi kobieta wyciągnęła dłoń i pozdrowiła go środkowym palcem.
- Podstawy łapię - burknęła z przekąsem.

- Widzę, widzę. - Skinął głową z udawanym podziwem. - Podstawy faktycznie masz. Jedną podstawę.

- Resztę chyba znacie… prawda? Te podstawowe, dla was. - Szczątki wesołości odpadły od twarzy Jinx i posypały się na ziemię. Szybko wykonała serię gestów, unosząc przedramię na wysokość piersi. Zamknęła dłoń w pięść, otworzyła ją, skierowała równolegle do ziemi. Wyciągnęła palec serdeczny i wskazujący ku górze, a resztę podkuliła. Machnęła nimi w prawo, w lewo i na koniec przyłożyła do ust.
- Idź, stój, padnij, rozdzielamy się, biegnij. - mówiła w międzyczasie. - Dlaczego tu jesteś?

- Tu? - Kit tupnął nogą w ziemię. - Bo nie możemy jeszcze iść. - Z wami, bo jest coś ważnego do zrobienia - odparł. - No i z wami, bo na własną rękę bym nigdzie nie dotarł.

- Mógł iść ktoś inny - wzrokiem wskazała tłumek gapiów, przyglądający się im z bezpiecznej odległości. - Aż tak brakuje ci wrażeń? A może czegoś… przed czymś uciekasz. Kobieta? - zapytała.

- Żartujesz? Jakie kłopoty z kobietami może mieć rozsądny człowiek... Nie - powiedział poważniejszym tonem. - Przed nikim ani niczym nie uciekam. A wrażeń można szukać i w środku, nie wystawiając nosa na zewnątrz. Choćby ze wspomnianymi kobietami. Lub na poziomie piątym. Myślę jednak, że ludzie nie powinni przez całe życie kryć się w podziemiach - dorzucił. - Cała ziemia stoi przed nami otworem - stwierdził z odrobiną ironii - a my będziemy przyczółkiem cywilizacji. No i mam nadzieję - dodał ciszej i znacznie poważniej - że ktoś gdzieś jeszcze ocalał.

Jeżeli pierwszą część wypowiedzi została skwitowana pobłażliwym uśmieszkiem, to przy końcówce jego rozmówczyni zauważalnie się stropiła. Zmarszczyła czoło, poruszyła nosem jakby dosłownie węsząc podstęp, bądź próbę wycięcia jej jakiegoś numeru, lecz nie wyczuła widocznie nic podobnego, bo spięte ramiona odrobinę się rozluźniły, opadając do bardziej naturalnej pozycji.
- Pytanie tylko kto - odpowiedziała spokojnie, odchylając plecy do tyłu i wbijając wzrok w sufit. - Ktoś taki jak my, czy podobnie pokrzywiony jak… większość rzeczy z powierzchni. Fizycznie albo psychicznie. Kto powiedział że przy spotkaniu podamy sobie ręce, zamiast rzucić wyzwanie kto pierwszy zabije i przejmie broń, żywność… wszystko. - Wzdrygnęła się i zamilkła, ciągle z głową zadartą ku górze.

- Mam wrażenie - Kit ściszył głos i rozejrzał się, jak by sprawdzając, czy nie mają niepotrzebnych świadków rozmowy - że ryzyko się opłaci. Jeśli tamci będą choć trochę podobni do nas, to dojdziemy do porozumienia. Jeśli nie... Ilu widzisz takich, którzy za parę lat zajmą twoje miejsce? Wiesz, co to znaczy świeża krew?

- Nie jestem głupia. - Ta uwaga widocznie ją zabolała.

- Gdybyś była głupia, pewnie byś nie dożyła swoich lat - odparł. - Ale uwierz mi, są tacy, co to mają w głębokim poważaniu. Liczba osób w Czyśćcu jest za mała, aby się rozwijać jako cywilizacja, za mała, by się rozmnażać. Bez świeżej krwi, świeżego spojrzenia na świat, perspektyw, przegramy z światem z powierzchni. Dlatego mówię, że to opłacalne ryzyko. No, powiedzmy dopuszczalne.

Z każdym kolejnym słowem, czarna brew Jinx wędrowała coraz wyżej i wyżej, aż zniknęła całkowicie pod krzywo przyciętą grzywką. Skośne oczy zamrugały, potem wytrzeszczyły i znów mrugnęły.
- Zawsze… zawsze tyle gadasz? - spytała nieco podejrzliwie, choć bez wcześniejszego zaniepokojenia. Reagowała żywiej i bardziej szczerze, możliwe że zainteresowana tematem poruszanym przez mechanika.

- Nie gadam do maszyn - odparł Kit. - Więc odpowiedź brzmi 'nie'. No a większość moich gości ma inne powody do wizyty, niż chęć rozmowy. Nie strzępię języka po próżnicy.

- Acha… - mruknęła z kwaśną miną, pewno nie do końca przekonana jego argumentacją, lecz tematu drążyć nie zamierzała. - Strzelałeś kiedyś z… czegokolwiek?

- Z tego. - Położył na kolanach automatyczną kuszę. - Ale cel nie był zbytnio ruchomy. Trudno było prosić kogoś, by robił za tarczę.

- Worek na sznurku? - podrzuciła, skupiając uwagę na kuszy. Widać podobał się jej widok, bo przytaknęła z aprobatą.

- Mniej więcej - przytaknął. - Ale worek nie robi uników, nie biegnie zygzakiem. Nawet jeśli ktoś inteligentnie pociąga za ten sznurek. Jest celna, szybko strzela, tego jestem pewien. Przebije się przez grubą dechę z odległości stu niemal metrów. Blachy, samochodowe na przykład, to dla niej tyle, co papier.
- Przy jakiejś okazji możesz sprawdzić - dodał.

- Przypomnę się. - Zamyślona skierowała uwagę na reszte grupy, nerwowo kręcącej się przy barykadzie. - Strzelaj tylko jeśli masz pewność, że zabijesz. Chybisz, ranisz… i rozwścieczysz. Pewny strzał, rozumiesz?

Kit skinął głową.
- Rozumiem. Lepiej mierzyć w głowę, czy tułów? Nie mam zamiaru udawać bohatera i wyborowego strzelca, ale czasami będę musiał strzelać.

- Różnie. Ciężko… dać jedną odpowiedź. Jednemu strzelasz w łeb, drugiemu w podbrzusze bo na łbie i reszcie ciała ma twardy pancerz. Jeszcze innego dasz radę zabić tylko trafiając w oko lub pachwiny. - westchnęła, poważnie wykładając garść przykładów. - Celuj tam gdzie ja, a jakoś się uda… - przerwała, obracając głowę w stronę schodów i przeciskającego się przez tłum blondyna w towarzystwie wymiętego i widocznie niewyspanego rudzielca.

- O, zguba się znalazła - powiedział, niezbyt odkrywczo, Kit. - Zapamiętam radę - dodał.
Chociaż Alisa się zjawiła, Kit nie zamierzał się ruszać z miejsca. A nuż komuś się zbierze na mądre rady lub pożegnalne mowy. A tych lepiej wysłuchiwać na siedząco.





____________________________
* użyty fragment pochodzi z utworu "Komu bije dzwon", zespołu Kult.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:45.
Zombianna jest offline  
Stary 07-02-2016, 22:03   #4
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Przysłuchiwanie się słownym przepychankom sprawiało Teri dziwną przyjemność. Podobnie jak nasłuchiwanie szmeru zebranych trupów, zbyt tchórzliwych by podejść bliżej. Życie faktycznie mogło przerażać, gdy umierało się z każdym kolejnym oddechem, każdą kolejną minutą i kolejnym dniem. Otwarta przestrzeń była wszak tak nieznana, groźna i sprawiająca, że serce truchlało. Tam jednak była nadzieja, a dla tej siły nawet trup gotów jest spróbować przypomnieć sobie jak to jest być żywym.
Wciągnęła powietrze nie martwiąc się tym, co trafia do jej organizmu wraz z owym haustem. Zapewne i tak zginie nim zacznie się działanie szkodliwych drobinek. Dlaczego więc miałaby odmówić im tej szansy na rozkwit. Kto wie, może szaleńczym zbiegiem okoliczności wyjdzie z tego coś dobrego. Ach ta nadzieja… Taka podstępna, zakradająca się cicho, czająca w zakamarkach tego, co zwano duszą. Nagle atakowała rozszarpując spokój, budząc uśpione emocje i dręcząc swym bolesnym pragnieniem spełnienia. Teri czuła ją w swoich trzewiach, w swoim umyśle i sercu, owym kamieniu które do tej pory ledwie drgało w konwulsjach, a teraz postanowiło nagle uderzyć z pełnią swej mocy. Czuła je jak uderza otoczone klatką żeber. Uwięzione, podobnie jak ona była więźniem tego cmentarzyska, które miała wkrótce opuścić. Silne, ociekające krwią serce, w którym tliła się wola walki napędzana… No tak, nadzieją. Czy więc różniła się aż tak bardzo, od tych czających się w złudnie bezpiecznym mroku, trupów? Nieprzyjemna myśl była niczym posmak trucizny na jej ustach. Zlizała ją, powoli przesuwając językiem po wargach.
Może i wyróżniała się spomiędzy pozostałych niczym młody pączek na tle w pełni rozkwitłych kwiatów, jednak różnica ta w tej chwili niewiele ją obchodziła. Nie przeszkadzało jej, że mogą pomyśleć iż obawia się wyruszenia. Lubiła ów zastój ciała. Podczas gdy oni byli głośni, ona trwała cicha. Gdy oni się przekomarzali, ona kalkulowała. Niczym owe nitki, myśli i wrażenia splatały się ze sobą tworząc sznur. Kto miał na nim zawisnąć? To miało się dopiero okazać.
Dłonie świerzbiły ją by sięgnąć po nóż którego przecież mieć nie powinna. Delektowała się tą pokusą, upajała każdym jej zrywem, każdym szarpnięciem. Była niczym wściekłe zwierzę miotające się na smyczy. Popuszczała ją delikatnie, by dać jej zasmakować szansy, jaka się pojawiała, a następnie zabierała ją z powrotem. Upajająca zabawa…
Podobnie było z czekaniem na Alisę. To była smycz, która ją pętała. Niezbyt gruba, źle zapięta, jednak wciąż smycz. Znosiła torturę spoglądania wolności w oczy bez możliwości zanurzenia się w niej. Słodka tortura, która sprawiała, że Teri miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Jeszcze tylko chwilę, minutę, nieco dłużej… Tuż, tuż na wyciągnięcie dłoni, jednak wciąż niedostępna.
Wolność zaś była jak nadzieja. Złudne monstrum czyhające by ją pochłonąć. Niby miała zostawić za sobą Czyściec z jego trupami, zacząć od nowa… Słodka bajeczka szeptana do ucha niczym obietnice zakazanych rozkoszy. Była niczym ten nóż skryty przed wścibskimi spojrzeniami. Bezpieczny gdy tkwił poza zasięgiem jej rąk, gdy jednak po niego sięgnie, gdy blask padnie na wypolerowane ostrze… Tak jak ta wolność, mógł zabić.

Na zostanie nazwaną świeżynką, nie zareagowała. Nie widziała ku temu powodu. Zachowując spokój nie spuszczała wzroku z wyjścia, a jednocześnie jej uszy łowiły dźwięki, które ją otaczały. Mogła oczywiście odwarknąć coś, mogła podlizać się sprawnie. Nie widziała jednak powodu ani do jednego, ani do drugiego. Zasady znała. Nie były trudne do zapamiętania i pokrywały się z tymi, które narzucała sobie przez całe życie. Nie wszystkie oczywiście… Niektóre były nowe. Zaufanie, poleganie na drugiej osobie… Z tymi mogła mieć pewne problemy, a wręcz była pewna, że będzie je miała. Pozostałe… Aidan wywalił je dokładnie i w prosty sposób. To, czego nie powiedział była w stanie sama się domyślić. Wiedziała jak przetrwać, a co ważniejsze - zależało jej na tym. Gdy zaś czegoś chciała, to potrafiła poświęcić wiele by to dostać. Nie wszystko, ale dość…
Raz po raz jej wzrok wędrował ku grupie dowodzącej trupiarnią. Była ciekawa co też działo się w ich głowach. Nie na tyle by wykonać jakikolwiek ruch w ich stronę, jednak dość by podjąć wysiłek dosłyszenia ich słów. To, że był z góry skazany na porażkę, nie martwiło jej zbytnio. Nawet jeżeli kryli przed nimi coś istotnego, to bez wątpienia wkrótce tajemnica ta wyjdzie na jaw. Cierpliwość i oczy wokół głowy… Tak tu, na dole, jak i na górze ta zasada pozostawała bez zmian.
Poruszyła palcami, jakby chcąc zbadać ich zdolność do wykonania tego ruchu. Brakowało jej znajomego ciężaru butelki. Mogła sięgnąć do plecaka, gdzie czekały na nią jej drogocenne zapasy. Mogła ująć jedną z nich w dłoń, odkorkować, zaciągnąć się zapachem płynu, który zawierała w swym wnętrzu… Na samo jego wspomnienie wyschło jej gardło. Rhys… Nienawidziła go w tej chwili, bardziej niż zebranych by podziwiać ich wymarsz, trupów. Jego piersiówka była niczym gwóźdź w jej oku. Obiecała sobie, że poczeka do momentu znalezienia się we względnie bezpiecznej przystani. Nie miała zamiaru ryzykować picia przed wyjściem. Widocznie była w tej decyzji osamotniona. Pokusa… Dodała ją do tych, które już trawiły jej ciało. Niech zatańczą ze sobą w szalonym tańcu… W pojedynku na wolę.
To nie przeszkadzało jej w zbieraniu danych. Rzucone w żartach zdania, docinki czy przekazywane poważnym tonem informacje… Chłonęła je niczym gąbka. Segregowała i wkładała do odpowiednich szufladek. Nie lubiła chaosu. Chociaż nie… Stwierdzenie to nie do końca było adekwatne. Nie lubiła nieporządku, chaos był akurat niekiedy przydatny. Oderwane strzępki rozmów były jak porozrzucane na podłodze śmieci. Nieistotne dla jednych, cenne dla innych. Bez zbytniej przesady mogła powiedzieć, że uwielbiała babrać się w takich właśnie śmieciach.


Jej milczenie przedłużało się. Nie zamierzała zabierać głosu, o ile nie było to absolutnie konieczne. Czekała na powrót Aidana i na sygnał do wyruszenia. Liczyły się dla niej tylko te dwie rzeczy. Resztę równie dobrze mógł szlag trafić…
- Co jest, mała? - głos Podłego doleciał z lewej strony, poczuła też w jego oddechu dziwny ziołowo-chemiczny zapach w niczym nie przypominający alkoholu. Dzielił uwagę pomiędzy nią, a stłoczonych w cieniu ludzi, tych drugich częstując standardową pogardą. - Język ci usechł po wczorajszym?
- Słucham - odparła, zgodnie zresztą z prawdą. Ciekawiło ją, co też bierze i jakie ma działanie. Najwyraźniej zawartość jego piersiówki była ciekawsza niż oczekiwała. A może wziął coś na boku, czego nie zauważyła… Na pytanie było jednak za wcześnie, przynajmniej wedle jej mniemania. Jeszcze nie teraz, może za chwilę, kto wie.
Facet parsknął cicho, posyłajac jej krzywy uśmiech. Zauważyła, że jego źrenice są zwężone i nie reagują nawet, gdy przypadkowo ktoś z tłumu smagnął go po twarzy snopem światła latarki.
- I co słyszysz? - przechylił nieznacznie głowę, zbliżając się uchem do głowy dziewczyny. - Głosy mówiące, że oto mamy przejebane?
Tym razem i ona się uśmiechnęła.
- Możliwe - odparła, wciągając nosem powietrze i wydychajac je ustami. - Nic nowego - dodała, przechylając leciutko głowę by nie stracić go z widoku. Był jak fascynujący okaz, nowa zabawka, której działania jeszcze nie rozpracowała, ale już wiedziała że się jej może spodobać. Jednocześnie słuchała tyrady będącej “odprawą”. Gdy padło jej nazwisko lekko skinęła głową notując w pamięci informacje, które mu towarzyszyły. Nie widziała powodu by odpowiadać.
Wyczuła drobne poruszenie po lewej, a w jej kieszeni wylądowało coś obłego i masywnego. O wiele cięższego niż flaszka.
- Zostaw na razie. - szept Rhysa bardziej przypominał charchot niż ludzką mowę. - Wyjmiesz i użyjesz jak będziesz miała wyjątkowo przejebane. Ostrożnie i kurwa nie zmarnuj, bo więcej nie ukręcę w najbliższym czasie.
Ochota by włożyć dłoń do kieszeni i sprawdzić dokładnie co też zostało jej przekazane była niemal niemożliwa do odparcia. Niemal robiło w tym wypadku dużą różnicę. Ciekawiło ją czy o każdego tak dba, czy też byłą to wymiana za wieczorną butelkę. Ciekawiło ją też czy Aidan za tym stoi czy Podły działa sam. Dużo pytań, brak okazji do zdobycia odpowiedzi.
- Się robi, skarbie - rzcuiła tylko, leciutko poszerzając uśmiech. - Ładnie dziś pachniesz - dodała, tym razem szczerząc się w najlepsze.
- Podoba ci się? - mruknął naraz niskim głosem, dmuchając jej prosto w twarz. Cyniczne błyski na dnie bladoniebieskich oczu zdradzały, że świetnie się bawi. - Chcesz, to możemy po wszystkim zaszyć sie w ustronnym kącie i tam sobie powdychasz ile dusza zapragnie.
- Pogadamy jak dotrzemy. - Powinno być jeżeli ale co jej szkodziło rzucić lekkim optymizmem? Propozycja była jedną z tych, które zamierzała rozważyć. Co zyska, a co straci. Czy był sens i jakie ewentualne konsekwencje mogła ponieść. Kolejny problem do rozważenia. Przynajmniej zdawał się być przyjemnym, a to już było coś.
- Boją się światła. - naraz spoważniał, wędrujac wzrokiem do bramy i wzdrygnął się prawie niezauważalnie, przerabiając gest na wzruszenie ramion, oraz kolejny bezczelny uśmiech. - Rani je i oślepia. Wyciagnij zawleczkę, zakryj oczy… a potem uciekaj, ale nie tutaj.
Przeniosła spojrzenie na trupy, które kryły się na granicy względnego bezpieczeństwa. Świeżbienie palców jakby się wzmocniło. Chciałąby dostać w swoje ręce coś ciut mocniejszego. Coś co wysłałoby ich wszystkich w diabły… Marzenia.
- Się robi - powtórzyła tylko, notując jego słowa w pamięci.
- Płyta ci się… zacięła? - spytał, kręcąc przy tym głową. - Chyba tak sie kiedyś o tym mówiło.
- Wolę działanie od gadania. Zazwyczaj - odparła, powracając do obserwacji bliższego i zdecydowanie ciekawszego celu.
- Chuja na razie z tego pierwszego, pozostaje drugie. - prychnął niecierpliwie, odwzajemniając spojrzenie. - Chyba że jebniemy czymś w tych frajerów przy ścianie, taaak. Byłoby kurwa ciekawie. - uśmiechnął się do swoich najwyraźniej destrukcyjnych myśli.
Te zaś idealnie pasowały do tych, które szwędały się po jej głowie.
- Byle było mocne… Niekoniecznie zabójcze, ale zdecydowanie mocne - zmrużyła oczy, niemal będąc w stanie zobaczyć obraz, który mogliby stworzyć. - Nie masz czegoś pod ręką, nie…? - zapytała na wpół żartem.
- Sorry mała. - Rozłożył bezradnie ramiona. - Zostawiłem w innych spodniach… ale jakby pierdolnąć w nich kanistrem benzyny i rzucić zapałkę… - rozmarzony uśmiech wypełzł na niedogoloną gębę, na co paru najbliższych cywili uciekło wzrokiem na drugi koniec piętra. - By się kurwa działo…
- Dobrze przypieczone trupy.. - Wolała co prawda nieco inne wersje pozbawiania życia, jednak z braku dostępnych... Gdyby jej szkoda nie było, mogłaby poświęcić jedną butelkę. Z pewnością szkody byłyby mniejsze ale za to zabawa byłaby przednia. - Tego też pod ręką nie masz, co nie… Może innym razem. - Z pewnością ów inny raz miał nigdy nie nastąpić ale pomarzyć zawsze można było. - Poza tym wolę inne sposoby, wolniejsze, bardziej… osobiste - dodała.
- Krótki dystans, co? - narzucił kaptur na głowę, skrywając twarz w jego cieniu. Sydney widziała raptem usta: wąskie i zaciśnięte w nieprzyjemną kreskę. - Może kiedyś.
- Może - zgodziła się. Wątpliwości tyczące się tego “może” nie wydawały się właściwe do wymienienia na głos. Każdy miał jakąś słabość, jej była tylko nieco… inna.
Facet przytaknął i sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyciągnął ponownie piersiówkę. Sprawnie odkręcił korek, zapach ziół stał się jeszcze intensywniejszy.
- Co ci powiedział Aidan?- spytał po chwili potrzebnej na pociągnięcie niewielkiego łyka. Nie patrzył na dziewczynę, a gdzieś ponad głowami tłumu.
- Żebym tyle nie piła. - Humorek nieco się jej zważył, no ale tragedii nie było. Po jaką cholerę pytał, tego nie wiedziała. Wypytywanie jednak nie do końca w jej naturze leżało. Z pewnymi wyjątkami, które zostawiły po sobie słodko-cierpki posmak. - Dodał też parę bajeczek…
- Posadził na kolanach i lulał do snu? - znów usłyszała parsknięcie, choć zduszone. - A może włożył… w to więcej uwagi?
- Może tak - odparowała, kierując wzrok w stronę wyjścia - a może nie… Co za różnica?
Poczuła że pochyla się nad nią, strumień wydychanego powietrza załaskotał jej policzek.
- Żadna, jestem ciekawskim kutasem. - Wyjaśnił beztrosko i kiwnął brodą w stronę tłumu. - Plot jednak nie rozsiewam. Nic nie wiem, nie widziałem…
- I tego się trzymajmy - odparła, ponownie odwracając twarz w jego stronę. - Tak jest przyjemniej.
- Dla ciebie? - podrzucił bez złośliwości, a z… uwagą?
- Dam ci znać gdy się tego dowiem - oświadczyła z pewną beztroską, której to wcale nie czuła.
- Dowiesz się sama… czy zostaniesz o tym poinformowana? - rzucił niby mimochodem i prawie bez zbędnego sakrazmu.
- Kto wie - wzruszyła przy tym lekko ramionami. - Może najpierw się dowiem, a może zostanę poinformowana. Osobiście wolałabym pierwszą opcję, no ale wiesz jak jest....
Lubiła Rhysa, może nawet nieco za bardzo jak na osobę która z pewnością mogłaby poderżnąć jej gardło gdyby naszła go taka ochota. A może właśnie to w nim lubiła? Już samo to, że z nim w miarę swobodnie rozmawiała był nieco dziwny dla niej samej. Wizja nadchodzących zmian wyraźnie oddziaływała na nia bardziej niz myslała że będzie.
- Mhm. - Mruknął, wykazując się po raz kolejny wysoką elokwencją. Oparł przedramię o ścianę tuż nad głową barmanki i pochylił się tak, aby ich twarze znalazły się na jednej linii. Spod kaptrura łypała na nią para zimnych, uważnych ślepi, skrytych w ciemnej plamie mroku, rzucanego przez materiał.
- Taa… - poszerzył wypowiedź, nie przestając gapić się z krótkiego dystansu. Kątem oka dostrzegła, że kilka warujących przy schodach osób pokazało ich sobie placami. Podły zdawał się to olewać, jak wszystko co miało zwiazek z piętrami powyżej piątego.
Była ciekawa czy oczekiwał, że ona się wycofa. Była też ciekawa co chodziło mu po głowie. Czy zachowywał się tak pod publikę czy miał w tym inny cel.
- Taa - powtórzyła za nim, odpowiadając spojrzeniem. Nie lubiła się cofać, szczególnie gdy nie miała w tym jakiegoś celu. Na dokładkę bawiło ją zainteresowanie trupów. Uśmiech ograniczyła do uniesienia jednego kącika ust. Bez wahania rzuciła mu wyzwanie.
Reakcja nie należała do werbalnych. Facet sapnął rozbawiony i nim zdążyła mrugnąć, przygwoździł ją ciałem do ściany, udem blokując możliwość wyprowadzenia kopniaka w najbardziej z nerwalgicznych punktów męskiego ciała. Wolną ręką złapał za gardło, zostawiajac tyle luzu, aby nie udusiła się za szybko.
- Mhm. - powtórzył i bezpardonowo wpił się w jej usta swoimi.
Teri nie miała zamiaru bronić się w jakikolwiek sposób. Z jej gardła wyrwało się warknięcie.W dupie miała czy i kto patrzył. W tej chwili mniej więcej w tym samym miejscu miała konsekwencje. Rhys budził w niej zwierzęcą część, która od czasu do czasu zwyczajnie musiała się uwolnić. Zamiast zacisnąć usta, otworzyła je szerzej udostępniając mu swoje wnętrze i odpowiadając wbiciem się w jego usta. Nacisk jego dłoni na gardle tylko dodawał temu szaleństwu smaku, którym warto się było upić.
Zaproszenie zostało przyjęte, napór na gardle nasilił się. Poczuła wyraźnie smak czegoś, czym Podły raczył się jeszcze chwilę temu. Smakowało gorzko, cierpko, stawiając w sztorc kubeczki smakowe. Było w tym coś znajomego, lecz nim zdołała się zorientować co to konkretnie jest, pocałunek skończył się równie niespodziewanie, jak się zaczął.
- Lepiej dowiedzieć się samemu. - szepnął ze złośliwym uśmiechem, odsuwając głowę do tyłu i rozluźniajac palce, aby mogła wydobyć z siebie głos.
- Przyjemniej - zgodziła się z nim, oblizując usta. Miała ochotę rozmasować szyję, jednak tego nie zrobiła. Ciekawiło ją czy zostaną ślady, ale miała to w poważaniu. Pewnie popełniła błąd, ale i to nie obchodziło jej w tej chwili. - Jak myślisz, podobało się im przedstawienie? - Zapytała, nie odwracając od niego spojrzenia.
Parsknął i bezradnie wzruszył ramionami, wygladając przy tym niczym wcielenie samej niewinności.
- Jebie mnie to? - bardziej stwierdził niż spytał, szczerząc się wyjątkowo zębato.
Skinęła lekko głową, minimalnie. Musiała przyznać, że nieco zazdrości mu tego podejścia, jednak wypowiedzieć swych myśli na głos nie zamierzała.
- Podobasz mi się - stwierdziła po prostu, bo tak było. I bynajmniej nie chodziło o wygląd czy jakieś mdłe czułostki, o których paplają głupie siksy. Jeżeli byłaby w stanie komuś faktycznie zaufać, to Rhys plasował się na bardzo wysokiej pozycji.
- Chcesz kolejną działkę? - zapytał niby poważnie, ale stwierdzić do końca nie potrafiła. Nie, gdy nie widziała jego oczu. Znów mógł ją wkręcać, żartować sobie z nij, albo jeszcze co innego. - Było nie grymasić wczoraj, Dla ciebie nawet bym kurwa jeszcze trochę siły znalazł. - pił zdaje się do rzuconej poprzedniej nocy propozycji… lub chodziło o dowcip.
- Mam swój zapas. - Czy mówił poważnie, czy też nie, to i tak niewielką jej robiło różnicę. Mógł sobie żartować, jednak ona lubiła być poważna. Przeważnie… - Nie lubię być ostatnia na liście, skarbie. Resztkami mnie nie zadowolisz.
Uśmiechnęła się, słodziutko. O tak, podobał się jej… Tyle, że nie on jeden.
- I jeszcze zaborcza… - pokiwał łbem, przytakując pewno swoim niewypowiedzianym myslom, czy spostrzeżeniom. - Jakim chujem do tej pory na siebie nie wpadliśmy? Ten pierdolnik nie jest przesadnie duży. Poza tym “ostatni będą pierwszymi” jak mawia tej jebnięty klecha z trzeciego. Bądź dobrą dziewczyną, miłuj bliźniego swego - pownownie się zbliżył, a ich nosy prawie się zetknęły - Wtedy bliźni jest miły dla ciebie. Życie to biznes, nie ma nic za darmo, mała. Trza się postarać, samo z nieba nie spadnie, nie wierz bajkom. - z premedytacją dmuchnął dziewczynie prosto w nos.
Za kogo on ją niby miał… Ona żyła wedle tej zasady całe swoje życie. Uczyć jej nie trzeba było.
Niemal prychnęła, jednak zamiast tego wysunęła nieco podbrudek żeby ich usta znalazły się bliżej i odpowiedziała przesuwając językiem po jego wargach.
- Ależ ja kocham swych bliźnich, nie słyszałeś? - zapytała niewinnie. O bajkach nie miała zamiaru z nim dyskutować. To czy w nie uwierzy czy nie, to była jej sprawa. Tak samo jak nikt jej ręki nie poda niczym dobry samarytanin, gdy poślizgnie się na swych decyzjach. Przynajmniej jednak będą to jej decyzje.
- Więc jesteś naiwna - skrzywił się nieprzyjemnie, w ton głosu wdarły się lodowe okruchy. - Ślepa… w czym lepsza od tego bydła? - kiwnął brodą w stronę schodów. - Nie pierdol, bo jeszcze uwierzę...jak oni.
- W niczym - skinęła głową, odpowiadając całkiem obojętnie. - Jestem tylko kolejnym trupem, Rhys. Szkoda marnować na mnie czas - odwróciła głowę, w stronę schodów. - Jednak naiwna nie jestem - dodała.
- Zła odpowiedź. - prychnął teraz już cięty. Używając wolnej ręki stanowczo skierował twarz dziewczyny na powrót w swoją stronę, nic nie robiąc sobie z tego, że ściska podbródek może odrobinę zbyt mocno. - Opuszczając gardę sama prosisz się o cios, więc jej do kurwy nędzy nie opuszczaj póki nie masz pewności z kim gadasz.
Powinna się zapewne skrzywić, jednak nie miała ochoty dawać mu tej przewagi. Nie miała nic przeciwko bólowi, działał przyjemnie orzeźwiająco na umysł. Pomagał układać myśli, podobnie jak wycieńczające ćwiczenia. Ot, taki mały strzał. Zamiast tego poszerzyła uśmiech, aczkolwiek nie należało to ani do łatwych ani przyjemnych. Nie odpowiedziała, ograniczając się tylko do patrzenia na niego. Było w tym wzroku zarówno rozbawienie jak i pewne zaciekawienie. Ciekawiło ją z jakiego powodu akurat to nią się zainteresował. I po jaką cholerę sili się na te cholerne pouczanie.
Gapili się na siebie dłuższą chwilę, milcząc i próbując przejrzeć maski za jakimi każde z nich skrywało prawdziwie myśli. Pojedynek przerwało poruszenie wśród trupów, a ich zbita masa wypluła z siebie Ortegę, prowadzącego pod ramię zaspaną, półprzytomną medyczkę oddziałową. Wyglądało na to, że wreszcie są w komplecie, lecz czy był to powód do radości? Nacisk na twarzy nie zmalał, wciąż widziała przed sobą skrzywioną, niedogoloną twarz Rhysa, sapiącą jej w nos podejrzaną mieszanką ziół, czy innych chemikaliów. Skoro pochodziła z Rynku, pewność miał tylko jej twórca. Na pograniczu rejestracji zdrowego oka mignęła Teri blond głowa, a zaraz potem burza rudych, potarganych włosów.
- Problem? - usłyszała znajomy, marudny głos. Przeplótł się z rozdzierajacym ziewnięciem.
Podły wzruszył ramionami i była to jedyna aktywnośc ruchowa w jego wykonaniu.
- Co sądzisz, mała? - zwrócił się do Sydney. - Mamy problem?
- Nie widzę żadnego -
odpowiedziała, nie spuszczając wzroku z Rhysa. Jej spojrzenie jednak stwardniało, dając Podłemu wyraźny przekaz by spierdalał. Czas na zabawę dobiegł końca. Jak będzie chciał, i o ile przeżyją, mogą dokończyć dyskusję później. Uśmiechała się jednak nadal, może nawet ciut szerzej.
- No i gitara. - zwolnił uścisk i na pożegnanie poklepał ją po policzku samymi końcami palców. Wyprostował plecy i wybitnie znudzony wbił ręce w kieszenie. - Możemy kurwa ruszać? Jeszcze trochę i się posramy ze starości. - mówił do Ortegi, ale patrzył na średnio ogarniętą Lysovą, która apatycznie próbowała spleść włosy w warkocz. Mruknęła coś średnio zrozumiałego i podtoczyła się do wraku okupowanego przez jazgoczące na siebie rodzeństwo.
- Powiedz reszcie, że ruszamy za pięć minut. - Aidan również odprowadzał rudą wzrokiem, ale pod koniec wrócił uwagą do bliższych problemów. Nie uśmiechał się, nie złościł. Po prostu stał, beznamiętny na otaczających ludzi i krajobraz.
- Mhm. - Skwitował jego rozmówca, wracając do początkowego poziomu wygadania.
Nim ponownie Ortega zabrał głos, minęło kilka długich sekund.
- W porządku, Teri? - pytanie zawisło gdzieś między nimi, a oddalajacymi sie szybko plecami nożownika - Odpoczęłaś jak radziłem?
Sydney skinęła głową, a następnie odchyliła ją opierając o ścianę za sobą. Stan Alisy jej nie interesował. Jej głupota także. Miała dość problemów na głowie by martwić się o kogoś, kto najwyraźniej nie był w stanie dostrzec powagi zagrożenia, jakie stanowił dla samego siebie. Najwyżej padnie trupem.
- Odpoczęłam - mruknęła w odpowiedzi. Nie widziała powodu by konkretyzować swoją wypowiedź. Skoro nikt nic nie widział i nic nie wie…
- Przynajmniej ty nie sprawiasz problemów. - Westchnął z cieniem rezygnacji i uśmiechnął się ciepło jak na niego. Szybko jednak na jego twarz powróciła powaga. Wyciągnął rękę, kiwając brodą w stronę wyjścia. - Chodź, czeka nas ładny spacer. Idziesz ze mną, nie będzie źle. Zobaczysz…. mam twoje zabawki. Znikniemy szczekaczom z oczu i je dostaniesz, a także mały prezent. - W szarych oczach błysnęło rozbawienie. - Każdy z was dostanie, powinno ci się spodobać.
Teri ponownie skinęła głową, nie komentując jego słów. Jakikolwiek ten spacer by miał nie być, był lepszy niż to co czekało w trupiarni. Pochyliła się by chwycić plecak i zarzucić go sobie na plecy, upewniając się że dobrze leży. Nie skorzystała z jego dłoni, zamiast tego po prostu stanęła u jego boku.
- Chodźmy zatem - rzuciła tylko, uśmiechając się pod nosem.
Gdy dłoń Aidana wylądowała na jej ramieniu, uśmiech ten poszerzył się lekko, a z ust wyrwało westchnienie. W przeciwieństwie do Rhysa, Ortega działał na nią na swój sposób relaksująco. Fakt, doprowadzał ją do szału swymi bajeczkami, niedopowiedzeniami i cichym skradaniem, ale jednocześnie potrafiła się przy nim otworzyć. Była to bardzo niebezpieczna broń w dłoni tego mężczyzny, przez co musiała być dwa razy bardziej ostrożna, gdy z nim rozmawiała. Podobało się jej to. Była także zadowolona z tego, że najwyraźniej zajął się sobą. Nie czuła już tego gorąca od niego i wyglądał nieco lepiej. To z kolei dawało im nieco większe szanse na przeżycie. Tak, zdecydowanie była to troska i Teri nie zamierzała się okłamywać w tej kwestii. Zależało jej na tym by Aidan dotarł cało do celu, a one wraz z nim. Zależało jej też by to samo tyczyło się Rhysa. Bez wątpienia świadczyło to o jej nienormalności. A może wręcz przeciwnie? Kogo to obchodziło…
Rozbawione spojrzenia Podłego, na których parę razy go przyłapała, powodowały, że dobry humor nie opuszczał jej ani na chwilę. Przed śmiechem powstrzymywała ją zwykła upartość. Nie mogła doczekać się chwili gdy nabierze powietrza pełną piersią, gdy poczuje na nadgarstkach ciężar swoich noży, gdy wyjdzie. Wiedziała, że będzie ciężko, jednak ona zrobi wszystko by dotrzeć żywą. Aidan właśnie dorobił się nowego cienia.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:45.
Grave Witch jest offline  
Stary 08-03-2016, 22:55   #5
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Czyściec - Brama główna; 14 godzin do zmroku


Mawiano niegdyś, że najniebezpieczniejszym przeciwnikiem jest ten, kto nie ma już nic do stracenia, albowiem doskonale zdaje sobie sprawę z własnego położenia i tego, że cokolwiek nie zrobi prawdopodobnie skończy marnie, bez najmniejszej szansy na ratunek. To właśnie najbardziej ryzykowne próby mogły podnieść ludzkość z kolan. Z niebezpieczeństwa i niepewności wypływała siła napędzana desperacją, która popychała do działania mobilizując mięśnie, klarując myśli. Ten, komu nie pozostawiono wyboru, pchnięto do granic ostateczności, często znajdywał w sobie pokłady siły o których istnieniu nie miał pojęcia, gdyż razem z owym wyborem odbierano mu najczęściej jeszcze jedną rzecz - strach. Brak zasad otwierał mu oczy - już nie musiał się niczego lękać, stawał ponad prawami czy konwenansami. Działał instynktownie, aktywując w sobie zakorzenione w podświadomości odruchy, nabyte gdy jego gatunek skrywał się jeszcze w jaskiniach. Teraz zaś los zakręcił kołem historii, ponownie stawiając człowieka na samym końcu łańcucha pokarmowego.
Ludzkość… jakże to dumnie i pusto brzmiało.


Zlękniona, wygłodniała grupa ludzi, zamieszkujących te kilka pieter Czyśćca, z dumą nie miała nic wspólnego, przynajmniej nie w tej chwili. Za to pustka wyzierająca z prawie dwóch setek twarzy była az nadto widoczna - kładła się cieniem na bladych obliczach, uwypuklając czarną melancholią bruzdy zmarszczek. Malowała na szkle oczu obrazy z lęku i niepewności, okraszone solidnie goryczą błąkającą się po spierzchniętych wargach.

Przez podobny niskiemu buczeniu zaniepokojonych pszczół pomruk, przebiło się jedno wypowiedziane donośnym i pewnym siebie głosem słowo. James Ortega darował sobie długie przemowy i pożegnania, ograniczając się do prostego.
- Powodzenia.

Rozmowy umilkły niczym ucięte ostrym nożem. Jeszcze minutę temu zarówno wśród czającego się przy zejściu na dolne piętra tłumu, jak i w grupie zwiadowczej, czekającej na wyjście poza kompleks, dało się słyszeć ciche szepty rozmów, lub głośniejsze wybuchy podszytej nerwami radości, teraz wszystko to ucichło. Cisza wwiercała się w uszy, pogłębiając uczucie lęku. Nawet w pozornie beztroskiej, hałaśliwej zgrai rozłożonej na zdezelowanych wrakach starych samochodów zapanował spokój. Ironiczne uśmieszki spełzły z oblicz, zostawiając po sobie wyraz czystego zacięcia i determinacji. Czas żartów i lenistwa się skończył, pozostawało wziąć się w garść aby skupić się na zleconym zadaniu, wykonując je jak najlepiej. Ludzie patrzyli po sobie, jakby chcąc się upewnić czy na pewno robią dobrze, a najbliższe godziny ich życia mają sens i są potrzebne… choćby miały się okazać ostatnimi. Nikt nie dawał gwarancji na bezpieczny powrót, nikt też jej nie wymagał. Na powierzchni wszystko mogło się zdarzyć, zaś robienie zakładów o to co trafią tym razem wykraczało poza przyjęte normy tolerancji. Woleli nie myśleć na ile sposobów dane im będzie zginąć, jak marnie zapowiadała się kilkunastogodzinna wycieczka, zwłaszcza że prócz doświadczonych członków zwiadu, oddział składał się z typowych podpowierzchniowców, cywili - jak mawiano podobno kiedyś, bardzo dawno temu. Gdy istniały wojska, armie i rząd, a świat wypełniał zgiełk, chaos przemieszczającej się z miejsca na miejsce ludzkiej masy i blask świateł, niegasnących nawet w najczarniejszych godzinach nocy. W czasach, kiedy to człowiek był panem Ziemi: z wysoko uniesioną głową, dumnie panoszył się po jej powierzchni nie tylko za dnia. Mieszkał tam na stałe, biorąc we władanie lądy, morza, a nawet niebo. Drwił z natury, powoli doba po dobie, rujnując jej naturalne piękno. To czego nie umiał sobie podporządkować - niszczył, tępił bezlitośnie, zostawiając za sobą wypalone zgliszcza. Do czasu.
Los bywał przewrotny.

W pulsującą na skroniach flautę wdarł się chrobot metalu trącego o metal. Zajęczały łańcuchy, skrzypnęły przekładnie i przy akompaniamencie metalicznego chrzęstu wrota na powierzchnię uchylono na tyle, by bez problemu dało się przejść gęsiego. Szersze otwieranie mijało się z celem, było też niepotrzebnym kuszeniem losu.

- Achh… jak ja kurwa tego nienawidzę. - Głos Podłego zlał się w jedno z ochrypła skargą złomu. Szedł powoli między Stone’m, a Lysovą, krzywiąc przy tym usta, jakby mu się właśnie działa wielka krzywda.

Na zaczepkę pierwsza odpowiedziała Chester, marszcząc czoło i unosząc teatralnie oczy ku sufitowi. Wciąż znajdowali sie na znanym, zabezpieczonym terenie, więc zamiast usadzić oponenta aby zamknął się i przestał roznosić dźwięki po okolicy, sama prychnęła pod nosem.
- O czymś konkretnym mówisz, czy tak ogólnie dzielisz się wrażeniami i spostrzeżeniami? - Zgrywała spokojną, ale drgający nieznacznie zewnętrzny kącik lewego oka przeczył owemu pozornemu stoicyzmowi.

- Zapodać alfabetycznie? - wyszczerz dealera był równie szeroki co nieszczery, choć dobrze udawał niewinność. Wrodzoną oczywiście, albowiem typki jego pokroju zaliczały się do wcieleń niewinności już z samej definicji.

- Co ci niby nie pasuje… znowu? - dziewczyna obróciła się przez ramię, posyłając rozmówcy lekko zirytowane spojrzenie spod czarnej grzywki.

Rhys wskazał brodą na rozpościerający się przed nimi krajobraz, który po pierwszej chwili oślepienia przez nagłą zmianę natężenia światła zaczął nabierać wyraźniejszych konturów. Pierwsze kilkaset metrów pustej, płaskiej przestrzeni dało się uznać jako neutralne - pas ziemi niczyjej, pomiędzy światem, a ostatnim bezpiecznym dla człowieka przyczółkiem. Niegdyś zajmowana przez setki samochodów gładka płyta parkingu, teraz świeciła pustkami, jako że większości wraków użyto do zabezpieczenia samego kompleksu, budując barykady, zapory w nadziei, że masa skorodowanej stali i sparciałej gumy da radę zatrzymać ewentualnie niebezpieczeństwa. Do tej pory się sprawdzało, lecz wszystko co dobre kiedyś sie kończyło.


- Szaro i smętnie… jak szary, smętny chuj. No ja pierdolę, jakby ktoś mi przyjebał ścierą do podłogi prosto w mordę - mlasnął pokazowo, po czym skrzywił się i splunął pod nogi - I nawet smakuje jak stara ściera. - zakończył podtykając do ust piersiówkę, aby ostentacyjnie pociągnąć z niej zdrowo aż zagulgotało w przełyku.

- Zawsze możesz wrócić. - Aidan nie odwrócił się, posłał raptem za plecy parę cierpkich, choć wypowiedzianych spokojnym tonem słów. Ponad ludzkimi głowami chmury barwy stali pędziły pospiesznie w sobie tylko znanym celu, ciągnąc po firmamencie nabrzmiałe śniegiem brzuszyska. Przez kilka sekund spoglądał w niebo, by finalnie przenieść wzrok na majaczące w oddali, rozmyte kontury miasta. Prócz mrozu w powietrzu dało się wyczuć coś jeszcze. Przy każdym wdechu zostawiało na języku subtelny, drażniący osad o posmaku popiołu. - Nikt tu nikogo nie trzyma na siłę.

- No kurwa już biegnę. - wzruszył bezczelnie ramionami - Patrz jak zapierdalam, normalnie aż mi laczki zaraz zlecą. Mamy umowę, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.

W tym czasie druga zwiadowczyni szła z opuszczoną nisko głową i splecionymi na wysokości piersi dłońmi. Idący obok Kit dostrzegł, ze ma zamknięte oczy, usłyszał też zduszone mruczenie.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie: święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi…

- Zawsze musimy przez to przechodzić? - teatralny szept Drake’a poniósł się po całej żywej kolumnie tym lepiej słyszalny, że poprzedzony pożegnalnym chrobotem bramy.

- Daj jej spokój - upomniała go siostra, posyłając jednocześnie kontrolnego plaska w potylicę. Uderzenie plus nagły powiew wiatru skumulowały się do tego stopnia, że czapka zleciała mu z głowy i wylądowałaby na śniegu, gdyby nie złapał jej prawie w ostatniej chwili. Obrócił się z wyrzutem wyraźnym niczym wymalowane farbą na twarzy znaki.

- Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego...

- Bóg nie istnieje. Amen. - Podły wciął się w modlitwę i zakończył ją z typowym dla siebie urokiem cynicznego chuja. Reszta w tym czasie zdążyła wziąć do rąk łuki oraz kusze - standardowe wyposażenie zwiadu.

Co dziwne nawet żyjąca podobno na stałe pod ziemią medyczka ściskała pewnie syntetyczny majdan, poprawiając przy okazji ułożenie kołczanu na plecach. Widząc pytające spojrzenie elementu wywrotowego, mrugnęła konspiracyjnie.
- Skąd wiesz że nie istnieje? - spytała, wydymając przy tym nieznacznie wargi.

- A ty skąd masz pewność, że gapi się na ciebie zza którejś z chmurek? - parsknął w odpowiedzi - To kurwa dziecinne.

- To że czegoś nie widać nie znaczy że tego nie ma. Nie widzisz powietrza, ani promieniowania, ale czy to oznacza że nie istnieją? - ruda zamyśliła się wyraźnie, wodząc wzrokiem po ustawiających się w szyku towarzyszach. Na przedzie wylądował Aidan, zaraz za nim stanęła ta barmanka i Kit z Żółtą Małpą. Reszta rozstawiała się strategicznie po bokach, pochód zaś miał zamykać siwulec objuczony ciężką torbą. Chester ruszyła jako pierwsze, nie oglądając się za plecy. Widocznie miała robić za czujkę.
- Czym oddychasz w takim razie?

- Ja pierdolę…

- Dobra, weź jej nie nakręcaj - prośba Drake’a wyglądała na szczerą. Miał też minę znawcy. Doskonale zdawał sobie sprawę co sie stanie, jeśli otoczenie nie posłucha jego płynącej z dobrego serca porady… ale Podły miał to najwyraźniej w dupie.

- Gdyby istniał to czy pozwoliłby na to? - wskazał ręką na ruiny.

- On dał nam wolną wolę. - Jinx otworzyła w końcu oczy, opuściła też ręce, uprzednio chowając pod ubranie wisiorek na złotym łańcuszku. Biorąc pod uwagę wcześniejszą modlitwę, zapewne miała tam krzyżyk czy inny medalik. - Wybór czynienia dobra i zła.

Rhys odparował, kręcąc z niesmakiem ciemnowłosym łbem.
- To żeśmy się kurwa spisali.

- Zasłużyliśmy na medal. - wbrew powadze sytuacji Ortega nie wydawał się spięty. Spoglądał spokojnie na resztę towarzystwa, nie poganiając ani nie nakazując ciszy. Jeszcze. Przekazał tylko plecak Simmons’owi, zostawiając sobie raptem broń.

- Albo na wieki pokuty, klęczenia na grochu… - z samego końca dobiegło rozbawione prychnięcie Dietera.

- No ba, że zasłużyliśmy na całe to gówno. Wszyscy po kolei jak jeden chuj. Jebnę wam potem order z ziemniaka. - Były dealer chyba wyłapał coś w spojrzeniu Aidana, bo momentalnie spoważniał, wracając do standardowej pozy mruka. - Ale teraz skleić japy i zapierdalamy zanim się porzygam albo legnę krzyżem na śniegu.

Blondyn przytaknął, zgadzając się z przedmówcą… albo czymkolwiek co zostało wcześniej powiedziane.
- Mamy trzynaście godzin żeby dotrzeć na miejsce. - zaczął gdy zapadła cisza. W tym przypominał ojca: ludzie często milkli akurat w momencie w którym postanawiał zabrać głos. - Godzinę zostawiamy jako bufor bezpieczeństwa na przygotowanie posterunku do zapadnięcia zmroku. Na razie narzucimy szybkie tempo, póki teren jest płaski, a widoczność dobra. Nim dotrzemy do pierwszych zabudowań chcę zaoszczędzić jak najwięcej czasu. Jest opcja że będziemy go potem potrzebować. - nie rozwodził się dokładnie nad tym co może im grozić. Wiedzieli to wystarczająco dobrze i bez siania defetyzmu.
- Pierwszą przerwę robimy przy starej fabryce za wiaduktem. To około dziesięciu kilometrów. - ci którzy wiedzieli gdzie to jest kiwali głowami, przyjmując lokalizację postoju do wiadomości bez szemrania. Szare oczy spoczęły po kolei na osobach spoza zwiadu. - Z waszą kondycją…

Ruszyli dalej przed siebie w całkowitym milczeniu, nie oglądając się za plecy, gdzie zostawiali wszystko co dane im było do tej pory poznać. Żegnali ciszą rodziny, bliskich, przyjaciół i wrogów. Witali to co nieznane. W głębi serc zastanawiali się, czy dane im będzie raz jeszcze zapukać do bram Czyśćca, a może… mieli nadzieję.
Nadzieja - ona ponoć zawsze umiera ostatnia.



 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:46.
Zombianna jest offline  
Stary 21-04-2016, 15:54   #6
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Ruiny na Przedmieściach; 12 godzin do zmroku



Kwadrans… jak niby mieli wypocząć przez ten czas? Z jednej strony nie dostali go wiele, z drugiej zaś jeszcze przed paroma chwilami nie marzyli o niczym innym, tylko o krótkim postoju. Teraz zostało im to dane, mimo że po minach Ortegi i Simmonsów, Stone, Lysova i Sydney widzieli skrywaną usilnie… irytację? Nikt jednak na głos nie narzekał, żadne złe słowo nie zawisło gorzką, oskarżającą nutą pomiędzy dyszącymi ciężko, spoconymi niczym przysłowiowe myszy ludźmi. Zamiast narzekać i marudzić, rodzeństwo wymieniło spojrzenia, jakby naradzając się wzrokiem. Zaraz też synchronicznie obrócili się w stronę Aidana, na co ten kiwnął nieznacznie wydając nieme pozwolenie. Na co konkretnie okazało się dość szybko, kiedy parka rodzeństwa bezszelestnie zniknęła między spalonymi ścianami dawnej fabryki, służących teraz grupie za tymczasowy przystanek oraz schronienie przez wzrokiem istot niepowołanych.


- Uzupełnijcie płyny, jeśli potrzeba zjedzcie coś - blondyn przejechał wzrokiem po wszystkich zebranych, skupiając się dłużej na każdym cywilu po kolei. Zaczął od rozwalonego na ziemi, mającego wszystko ewidentnie gdzieś Rhysa, poprzez leżącą tuż obok Alisę, aby przenieść spojrzenie na starającego się trzymać fason Stone’a i finalnie przykuć oczy do oczu Teri. Tam je pozostawił kończąc obserwację, zaś następne jego słowa potwierdziły ciche wnioski Lysovy.
- Najgorszy odkryty teren mamy za sobą, teraz pójdzie zdecydowanie wolniej. Przed nami przedmieścia - zza pazuchy wyciągnął złożony starannie i zafoliowany, prostokątny pakunek wielkości dwóch rozłożonych dłoni. Ostrożnie odkręcił osłonę, by wydobyć spod niej zapełniony czarnymi liniami papier. Nim zdołał zrobić lub powiedzieć cokolwiek więcej, za jego plecami pojawili się poruszeni zwiadowcy. Dopadli do niego, szepcząc coś jedno przez drugie, a stojąca obok Kit’a Jinx zacisnęła pięści tak mocno, aż mężczyzna usłyszał chrupanie przeskakujących kostek. Choć nie słyszeli słów, wyraźnie wyczuwali zdenerwowanie - jakże kontrastujące ze zwyczajną dla tej rodzinki beztroską. Twarz Aidana zmieniała się pod wpływem owych rewelacji - mięśnie tężały i choć próbował zachować spokój, zwężenia źrenic kontrolować nie mógł - a te była barmanka widziała aż za dobrze, jako że wciąż utrzymywali kontakt wzrokowy. Dieter nie czekał, aż Simonsowie skończą raportować swoje rewelacje. Zamiast stać w bezruchu, z namaszczeniem ściągnął z ramienia parciany wór i klękając tuż obok rozpoczął żmudny proces odwijania paru dobrych metrów sznurka, robiącego za zamknięcie i ramię do niesienia jednocześnie.

Kit przez ułamek chwili zastanawiał się, czy to nie jakiś spektakl, przygotowany na cześć nowicjuszy, wnet jednak doszedł do wniosku, że mają do czynienia z jakimś zdarzeniem, które zaskoczyło wszystkich, na dodatek w sposób nieprzyjemny.
Wypytywać jednak nie zamierzał. Jeśli tamci zechcą, to się podzielą nowinami.

Zaś Teri uśmiechnęła się. Cokolwiek się nie zbliżało, ona nie miała nic przeciwko temu, by się z tym zmierzyć. Nie była jednak na tyle głupia by sądzić, że będzie to przyjemne spotkanie. Potrzebowała jednak czegoś, co zajmie jej głowę i resztę ciała czymś innym niż bezproduktywne rozmyślania i próby utrzymania się na nogach. Była też ciekawa, co takiego zdołało wyprowadzić wszystkich z równowagi. Rozciągnęła mięśnie i odsunęła plecy od ściany. Czekała na polecenia Aidana, tak jak jej przykazał jeszcze w Trupiarni. To był jego teren, nie jej.

Wyglądało jak problem, brzmiało jak problem i problemem śmierdziało na dziesięć metrów. Lysovej nie spodobało się nagłe poruszenie, nie zapowiadające niczego dobrego. Nie spodobała się jej też reakcje siwego ex-tropiciela, o przyciszonych szeptach nie wspominając. Cała wyprawa do tej pory szła podejrzanie gładko, bez większych niezapowiedzianych kłopotów i atrakcji. Przeszli spory odcinek trasy, nieznaczny w porównaniu do całej wyznaczonej na dziś drogi, ale Alisa i tak czuła w nogach ten szybko przemaszerowany dystans. Gdyby mieli teraz zacząć uciekać pewnie daleko nie udałoby się im zawędrować - jej, Kit’owi, Teri i być może Podłemu. Do tego ostatniego nie miała pewności, bo nie znała go zbyt dobrze. Jednak jego mina jasno zdradzała w której grupie będzie w razie problemów. A te właśnie nastały. Rozszerzone źrenice, wyraźna bladość nie mająca związku ze zmęczeniem, przyspieszony oddech. Rhys też nie chciał tu być, tak samo jak ruda medyczka. W tym jednym byli zgodni.
- Zakład, że dociągniemy do świtu oboje? - szepnęła do niego, uśmiechając się w ten sam cyniczny sposób w jaki on to zazwyczaj robił. Powiedzenie banału byle tylko odciągnąć myśli od stresu na krótki moment. Potrzebowali tego oboje.

W pierwszej chwili facet zamrugał jakby nie do końca pewny czy dobrze usłyszał. W drugiej sapnął i pokręcił nieznacznie głową, rozgarniając siwy popiół, o który opierał się policzkiem. Spojrzał na kobietę czujnie, zmarszczył brwi. Przemielił w czaszce zasłyszany tekst i finalnie parsknął, odrobinę mniej spięty.
- A o co leci zakład? - spytał już z chytrym wyszczerzem - Za darmo i na gębę tylko frajerzy się zakładają.

- To już “o przekonanie” wyszło z mody? - Alisa przewróciła oczami, udając że w tej właśnie chwili prawie śmiertelnie się obraża - Skoro już musi być o coś, to stawiam pół woreczka amfy domowej roboty… i jak znajdziesz coś użytecznego, to ci to przerobię na prochy. Pasi? - zakończyła używając zwrotu rodem z piątego piętra.

Podły udał, że poważnie zastanawia się nad propozycją, lecz w jego oczach widziała radość. Trafiła używając odpowiedniej przynęty pod akurat ten okaz ryby… czy jak to się kiedyś mówiło. Szybkie kiwniecie głową potwierdziło zawarcie układu.

- Zmiana planów - w końcu Aidan przestał szeptać i zwrócił się do wszystkich przyciszonym, ale wyraźnym głosem. Nastała chwila napiętej ciszy, po czym odkaszlnął i kontynuował, co prześlizgując wzrokiem po każdym po kolei - Przed nami zejście z wiaduktu. Żeby przejść dalej musimy pokonać trzysta metrów względnie osłoniętego terenu. Problem w tym, że nie jest czysto...

- Co się dzieje? - Dieter wszedł młodemu w słowo, nim tamten zdążył dokończyć. Ton nie należał do przyjemnych, przerwał też rozsupływanie pakunku.

- To przez pogodę - spojrzał w niebo, widoczne pomiędzy nadpalonymi dziurami w ścianach. Pokryte gęstym całunem ołowianych chmur nie przepuszczało ani promienia światła słonecznego, przez co wokół panował półmrok, potęgowany dodatkowo cieniem rzucanym przez sypiącą się wysoko w górze, starą autostradę. - Powyłaziła cała menażeria. Ściany, sufit, wszędzie siedzą. Drobnica nie większa od Psiuna, w pojedynkę niegroźne… ale od cholery ich. Zwykle o tej porze powinny rozleźć się po mieście na żer, ale jest za ciemno - ostatnie zdanie dorzucił chyba tylko po to, aby i cywile zrozumieli w czym problem. Pozwolił im przetrawić informacje, sięgając w międzyczasie po manierkę. Odkręcił ją, upił niewielki łyk, krzywiąc się przy tym jakby nie do końca odpowiadała mu zawartość. - Dalej nie będzie lepiej, zawrócić nie możemy. Trzeba iść dalej, podzielimy się, mniejsze grupki są trudniejsze do zauważenia, łatwiej też się im schować w razie kłopotów. Alisa pójdzie z Drake’iem i Rhysem. Chester odciągnie uwagę stworów przed nami i dołączy do was gdy już je zgubi. Kit, Jinx i Dieterem to druga grupa. Teri zostanie ze mną, pójdziemy jako ostatni. Spotykamy się na miejscu. Zabezpieczcie teren, a jeżeli do zmroku któraś grupa nei dotrze, nie zgrywać bohaterów. Zabarykadujcie się, przeczekajcie do rana. W razie sprzyjającej pogody poszukajcie śladów reszty. Nie ryzykujcie bez potrzeby, pilnujcie przesyłek. Dieter? - spojrzał bezpośrednio na siwego tropiciela.

- Tylko sześć… albo aż sześć - odpowiedział, kończąc odwiązywać tobołek. Odrzucił sznurek na bok. Płachta brezentu legła płasko na śniegu, okazując oczom zebranych swoja zawartość.
Broń. Krótka, lśniąca smarem na ciemno stalowej powierzchni. Krótkie lufy, różne modele i kaliber. Trafił się nawet jeden rewolwer. Rodzeństwo Simmonsów zamrugało, Podły zrobił wielkie oczy. Prócz starego rusznikarza żadne z nich nie widziało nigdy takiego arsenału i to w jednym miejscu. W czyśćcu podobne artefakty dało się policzyć na palcach… a wyglądało na to, że odchodząc grupa uszczupliła porządnie i tak opłakane zapasy. - Z kulami gorzej. Nie ma zapasu, tylko to co w magazynku.

- Wystarczy. Musi. - Ortega rozpogodził się nieznacznie, łapiąc rewolwer i w przelocie klepnął drugiego mężczyznę po ramieniu - Świetna robota.

- Szkoda że nie dane mi będzie zobaczyć miny Martina i Carla - parsknął złym śmiechem - A zwłaszcza Martina.

- Zrobią nam powtórkę kiedy wrócimy - Drake sięgnął po obdrapanego glocka. Użył słowa “kiedy”, lecz każdy i tak we własnej głowie usłyszał zamiast niego “jeśli”.

Bez dalszej zwłoki podzielili się, spoglądając na siebie spode łba i milcząc zawzięcie, a cisza ciążyła im równie mocno, co widok znajomych twarzy, znanych od urodzenia. Nikt nic nie mówił jako że słowa były absolutnie zbędne, do tego mogły im ściągnąć na karki szybką śmierć. Wpierw zza bezpeicznej osłony wypadła Chester, po dwudziestu sekundach pierwsza grupa, po kolejnych druga, aż ostatnia para rzuciła się pędem przed siebie.

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:47.
Zombianna jest offline  
Stary 11-05-2016, 14:07   #7
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Mroźne powietrze niosło ze sobą drobiny śniegu, porwane z zalegających wokół stert gruzu. Atakowało zarówno z góry, jak i boków, przez co człowiek nie był pewny, czy przypadkiem nie rozpadało się ponownie. Na razie jednak nic nie zapowiadało kolejnej śnieżycy, choć z każą mijającą godziną robiło się coraz chłodniej… a może Teri tylko sie tak wydawało? Skryta w miarę bezpiecznej norze, zyskała chwilę na odpoczynek tylko po to, by znów musieć wyjść na otwarty teren. Zamykali pochód raptem we dwójkę - niby najmniejsza z grup, najprostsza do przemycenia przez zrujnowaną strefę wpierw podmiejską, gdzie wedle plotek i zapewnień zarówno Simmonsów, jak i Ortegi, nie groziło im szczególnie niebezpiecznego. Większe drapieżniki trzymały się dalej, w głębi strefy miejskiej, gdzie rozkładające się truchła dawnych wieżowców, dawały im wystarczająco miejsca do polowań, jak i ukrycia, dodatkowo hojnie pokrywając cieniem i tak czarny asfalt. Mniejsze… cóż. Ponoć bały się ognia, światła.

Stawiali na szybkość, mobilność i dyskrecję, w razie kłopotów skupiając na salwowaniu ucieczką, zamiast otwartej walki - przegranej już w chwili, w której przystaną aby ją podjąć. Z tego co Teri zrozumiała w przydziale przypadła im najdłuższa trasa, okrążająca punkty zapalne na mapie szerokim łukiem. Rola zamykających pochód przypominała zabezpieczenie, by w razie kłopotów pogoń nie ruszyła za dwoma środkowymi składami. W jednym eskortowano mechanika, w drugim lekarza - z racji doświadczenia i umiejętności, osoby priorytetowe. Dlatego też dostali lepszą ochronę, więcej broni i ludzi. Jej zaś przypadł w udziale Aidan, o którym wiedziała że nie jest w swojej szczytowej formie. Do tego jeden rewolwer i jeśli dobrze policzyła, sześć kul w bębenku. Z drugiej strony mogla trafić znacznie gorzej.
Przykładowo zostać w Czyśćcu.

W przeciwieństwie do niego, tutaj miała w końcu czym oddychać. Ilość powietrza, jego zapach pełen obcych, nieznanych dotąd nut niesionych podmuchami wiatru, przeszywającymi ciało na wskroś. Skąd pochodziły, co je wydawało?
Powierzchnia oferowała o wiele więcej fascynujących, nowych niewiadomych, niekoniecznie śmiercionośnych. Część z nich miała w sobie po prostu coś magicznego.


Ruszyli jako ostatni, dzięki czemu zyskali doskonały widok na plecy pozostałych, schowane pod ciepłymi kurtkami, zasłonięte ciężkimi zapewne plecakami lub torbami z resztą sprzętu… prócz Chester. Ona akurat nie niosła nic co by ją spowalniało, targany wcześniej przez nią tobół wylądował u Dietera. Odciążona wystrzeliła niczym z procy, biegnąc ile sił w nogach pozornie pustym przyjściem. Dwieście - trzysta metrów z pozoru pustej, spokojnej przestrzeni, otoczonej sypiącymi się ścianami i równie popękanym sufitem. Z podłogą pełną zdradliwych dziur i pułapek, teraz zakrytych szarą, śniegową pierzyną, zrównującą każdą wypukłość oraz grudę w jeden dywan, przypominający twarz pryszczatego małolata. Nie ubiegłą pięćdziesięciu metrów, gdy fałszywy spokój przejścia został zburzony. Hałdy śniegu zafalowały, plamy cienia przyczajone pod ścianami zatańczyły niecierpliwie, wypluwając ze swych objęć istoty o wrzecionowatych, porośniętych sierścią, rogatych pyskach i podłużnych ciałach, wielkości czteroletniego dziecka.

Chude, czworonożne sylwetki wydawały się zabiedzone nawet przy porastającym je gęsto futrze. Gdyby nie ono, zapewne dałoby się policzyć im przez skórę wszystkie kości. Mimo tego poruszały się niepokojąco sprawnie. Szybko.
Kolejne zaś opadały z sufitu, próbując w locie dorwać uciekającą kobietę. Ta jednak uskakiwała, nie oglądając się za siebie.
Gdy tylko uwaga miejscowej fauny skupiła się na przynęcie, pierwsza grupa ruszyła wpierw powoli i ostrożnie, lecz zaraz i oni zerwali się do biegu, obierając tę samą drogę aż do pierwszej odnogi pozwalającej obrać kierunek przeciwny do pogoni.
- Biegniemy - krótkiemu rozkazowi Aidana towarzyszyło ponaglające szarpniecie za ramię i patrząc uważnie pod nogi, rzucili się pędem przed siebie.

Zatrzymali się dopiero, gdy walący się wiadukt został daleko za ich plecami, majacząc na horyzoncie podobny nie większej od kciuka czarnej, pokręconej kupce szmelcu. Przypominał barmance zwinięty niedbale motek drutu, wyrzucony przez lewe ramię jako element kompletnie zbędny. W przeciwieństwie do pozostałych, im przypadł w udziale sprint po otwartym terenie, równie płaskim jak poprzednie dziesięć kilometrów. Tym razem jednak przed sobą widzieli nie płaską patelnię, a pierwsze, pokraczne zabudowania, skryte wśród śniegu i gruzu. Sprawiały wyjątkowo ponure wrażenie - szare, zdewastowane. Straszyły oczodołami wybitych wiek temu okien, pordzewiałymi szkieletami zbrojonych drutów, wyciągających pogięte ręce prosto ku ołowianemu niebu.


Wokół panowała cisza, mącona tylko przez przyspieszone, chrapliwe oddechy dwójki ludzi, stąpających ostrożne pośród popielnego puchu. Ich ciała stygły, owiewane lodowatymi oddechami zimy, złośliwie trzymającej świat w objęciach, niepotrafiącej go wypuścić. Pory roku, zupełnie jak kobiety, były niezwykle kapryśne. I zazdrosne.
Idący tuż obok blondyn westchnął, a może sapnął, poświęcając więcej uwagi okolicy niż partnerce. Ukryta pod kapturem głowa ruszyła się nieustannie, lustrując okolicę z prawa, lewa, środka i z góry. Czasem obracał się i parę kroków zmierzał tyłem, by mieć pod kontrolą również teren za ich plecami. W jego dłoniach pojawił się łuk, choć nie napinał go jeszcze, tylko trzymał w pogotowiu.
W pewnym momencie poczuła jak chwyta ją za ramię i osadza w miejscu nim zdążyła zrobić kolejny krok. Kucnął i bez słowa pociągnął za sobą. Nieprzygotowana zaryła kolanami w śnieg, trafiając łydką na coś, co zapewne było kamieniem.

- Spójrz - wyszeptał dziewczynie prosto do ucha. Aby to uczynić musiał się nad nią pochylić, a strumień wydychanego powietrza załaskotał odsłoniętą małżowinę. Położył rękę na śniegu, tuż obok wgłębienia które Teri w pierwszej chwili przegapiła, biorąc za kolejna nierówność terenu i nic poza tym. Dopiero w zestawieniu z ludzką ręka, zrozumiała co ma przed sobą.


Ślad, odcisk łapy, tudzież innego rodzaju kończyny… spory. Dwukrotnie większy od dłoni, nieregularny. Zwierzęcy.
Zauważywszy jeden, łatwiej przyszło jej dostrzec resztę. Ciągnęły się sznureczkiem mnij więcej równolegle do obranej przez Ortegę trasy, przeplatała z pieczątkami butów jakie zostawili za plecami.
Nie musiała być ekspertem od tropienia by wiedzieć, że odciski łap, które widzieli, świadczyły o kłopotach. Niewiadomą zaś było to nie czy nastąpią, a kiedy. Teri zmierzyła czujnym wzrokiem otaczający ich teren. Miała wiele pytań, jednak wolała się najpierw upewnić czy aby na pewno są sami. Cokolwiek zostawiło te ślady musiało być duże, nawet idiota byłby w stanie to stwierdzić. Czy jednak szybkie? Bo że agresywne, to mogła przyjąć za pewnik.
- Nie podoba mi się to co widzę - mruknęła pod nosem, tak cicho, że ledwie sama była w stanie zrozumieć wypowiadane słowa. - Zmieniamy kierunek czy idziemy dalej?
To w końcu on przewodził, on decydował i on znał się na tych terenach. Ona była tu obca. Ponownie rozejrzała się wokoło, nie chcąc by cokolwiek zaskoczyło ich gdy debatują na otwartej przestrzeni. Nagle poczuła się jak zwierze, na które się poluje i nijak to wrażenie nie przypadło jej do gustu.
Miała wrażenie, że Ortega się uśmiechnął, choć nim zdołała jednoznacznie zidentyfikować przecinający jeg otwarz grymas, odwrócił głowę w stronę majaczących w niedalekiej już odległości pierwszych zabudowań. Szarość murów idealnie komponowała się z kolorem śniegu. Gdzieś z oddali doleciał ich głuchy, basowy pomruk, przechodzący płynnie w wyższe, bardziej skrzekliwe tony, aż finalnie zakończył się ochrypłym skowytem. Przypominał skargę torturowanego upiora, zamkniętego za karę na tym nie najlepszym ze światów. Po kilku sekundach dźwięk powtórzył się, a zaraz po nim zapanowała głucha cisza. Nawet wiatr, do tej pory wesoło gwiżdżący wśród gruzu i sypiący śnieżnymi drobinami w oczy, umilkł, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
- Jest jeden. Idzie powoli, nie spieszy mu się… znaczy prędko słońca nie zobaczymy. W przeciwnym razie albo by nie wychodził spod ziemi, albo narzucił szybsze tempo. Te kreatury wyczuwają zmiany pogody. - Powiódł wręcz pieszczotliwie palcami po krawędzi odcisku, obrysowując go dookoła i mruknął pod nosem coś, czego Teri nie dosłyszała. Brzmiało jakby potwierdził którąś ze swoich teorii.
- O ile będziemy trzymać rozsądną odległość, wypłoszy nam mniejszą zwierzynę - otrzepał w końcu dłonie i przystawił je do ust, by paroma oddechami przywrócić palcom utracone ciepło - Jeśli nadłożymy jeszcze więcej drogi, możemy nie wyrobić się do zmroku z dotarciem do celu, a tego oboje nie chcemy. Ewentualnie powielimy część trasy drugiej grupy, choć to wiązać się może z masą komplikacji. Ich przejście wzbudzi zainteresowanie… którym my oberwiemy - westchnął i dokończył wyjątkowo poważnym tonem - Daj sobie spokój z brakiem doświadczenia, nie czas i miejsce na jałowe narzekanie. Jesteś tu, umiesz walczyć o swoje, chcesz przeżyć. Patrz, myśl. Od tego ostatniego nic nigdy nie zwalnia. Jeden przeciwnik, chmara mniejszych, a może ryzyko nie wyrobienia się w czasie? Chyba że widzisz to inaczej.
Teri nie patrzyła na niego. Słuchała, i to słuchała bardzo uważnie. Aidan zdawał się czytać w jej myślach, co bynajmniej się jej nie podobało. Nie podobało się także to, że miał rację. Jeżeli chodzi o przeżycie, jej instynkt był całkiem dobrze wyrobiony. Był to jednak instynkt ćwiczony w zamknięciu, w pieprzonej Trupiarni. Tu, na otwartym terenie, nie ufała mu aż tak, jak tam. Tu zasady były inne, chociaż mogły wyglądać na takie same. Jeden, wielu, spóźnienie…
- Jeden - zdecydowała w końcu.
Decyzja ta była jak najbardziej uzasadniona. Z większą ilością ich szanse były zerowe. Jeżeli by się spóźnili… Mogła nie chcieć się do tego przyznać, jednak pozostanie na zewnątrz po zmroku, budziło w niej zimny dreszcz, który nieprzyjemnie przypominał strach. Jedna bestia, nawet jeżeli duża, wciąż dawała większe szanse na to, że uda się im ją pokonać. Gdzie zaś polował duży drapieżnik, tam nie pchały się mniejsze. Przynajmniej miała nadzieję na to, że ta zasada obowiązywała także w tutaj. Gdyby zaś wszystko inne szlag trafił, miała jeszcze prezent od Podłego. Na wspomnienie o nim i o mężczyźnie, który wsunął jej to cacko do kieszeni, na jej twarzy pojawił się drapieżny uśmiech.
- Idziemy?
W odpowiedzi mężczyzna parsknął i uniósł dłoń na wysokość jej twarzy. Ujął ostrożnie drobną brodę i stanowczo obrócił w swoją stronę, zmuszając aby dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy. Chwilę przyglądał się badawczo, przeskakując spojrzeniem po poszczególnych detalach jej twarzy, aż skrzywił lewy kącik ust ku górze, przekrzywiając blond łeb na bok. Przypominał w tym dużego, ośnieżonego ptaka, któremu ktoś obciął skrzydła i okręcił watowaną kurtką.
- Ufasz mi? – spytał nagle, w bezruchu czekając na odpowiedź.
Co było nie tak z tymi facetami? Najpierw Rhys, teraz Aidan. Jakby nie dało się pogadać bez tego całego trzymania za brodę, odwracania twarzy i otoczki przymusu. Bez względu na to czy delikatnej, czy nieco mniej… Nie skrzywiła się jednak, chociaż miała na to ochotę. Jego pytanie skutecznie wybiło ją ze stanu zrzędzącego, w który wpadła na tą jedną, czy dwie sekundy. Znowu to zaufanie… Nie miał innych tematów do pogaduch na świeżym powietrzu? Przeżycie dla przykładu. Czyhająca na nich bestia. Pogoda chociażby… Nie, on znowu o zaufaniu.
Przymknęła na chwilę oczy. Nie długo, uderzenie serca, może dwa. Zaufanie było taką cholernie skomplikowaną sprawą. Czy mu ufała, że dociągnie ją całą na miejsce? Tak. Czy ufała ogólnie? Jako drugiemu człowiekowi? Mężczyźnie? Cóż, z pewnością bardziej niż innym. Czy jednak było to zaufanie, czy po prostu ostrożna zgoda na jego ewentualne pojawienie się? Nad tym będzie się musiała zastanowić, gdy znajdzie na to czas.
- Na tyle, na ile potrafię - odpowiedziała w końcu, otwierając oczy i odpowiadając na jego spojrzenie. To była prawda. Nie skłamała mu, a to już samo w sobie było chyba dobrą oznaką. Mogła śmiało powiedzieć “tak” lub “nie” i to pewnie też by było prawdą, tyle że nieco bardziej oddaloną.
Kolejny krzywy uśmiech i cień zadumy tańczący w głębi czarnych źrenic. Czy Teri sie wydawało, czy Ortega robił się coraz bledszy? A może to tylko dziwne, brudne światło powierzchni, jakże inne od sterylnych, jasnych i ostrych halo tworzonych przez żarówki. Nie ruszał się z miejsca, pozwalając by poziom frustracji, czy też złości zdążył wypuścić blade kiełki, kotwicząc we wnętrznościach Sydney odrobinę poniżej splotu słonecznego.
- Nie wymagam od ciebie niczego, czego sam nie jestem ci w stanie zagwarantować - westchnął w końcu, płynnym ruchem sięgając do kieszeni kurtki i wyciągnąwszy rewolwer, podrzucił go w dłoni łapiąc za lufę. Uchwyt zachęcająco skierował ku towarzyszce - W bębenku jest sześć kul, nie marnuj ich. Jest głośny… i stary, ale Dietrich dobrze o niego dbał. Traktuj go jako ostateczną linię obrony. Strzelaj tylko i wyłacznie, jeśli jesteś absolutnie pewna trafienia. Działa lepiej, niż najlepszy nóż. Musisz zgrać muszkę ze szczerbinką na celu, odciągnąć kurek i pociągnąć za spust - wskazywał po kolei poszczególne części broni, robiąc dziewczynie przyspieszony kurs obsługi broni palnej… prowizoryczny i bardzo przyspieszony. Czas i miejsce nie sprzyjały dłuższym konwersacjom - W zależności od tego, co podejdzie, celuj w miękkie, odsłonięte części ciała. Brzuch, gardło, oczy. Otwarta paszcza… o ile będziesz mieć na to szansę. Obserwuj, szukaj słabych punktów i zdaj się na instynkt. I one i my jesteśmy zwierzętami. Różnica polega tylko na tym gdzie żyjemy - przestał się uśmiechać, jego twarz przeciął cień rozgoryczenia i tajonej złości. Zamilkł na parę sekund potrzebnych do szybkiego rozejrzenia się dookoła - Dasz sobie radę.


Słuchała go w ciszy, zapamiętując każde słowo, które padało z jego ust. Instrukcja obsługi rewolwera nie było szczególnie trudna i wydawało się jej, że nie powinna mieć problemu z wykorzystaniem tej wiedzy w praktyce. Nie podobał się jej jednak wydźwięk słów Aidana. To, czego nie mówił wprost.
- Damy - poprawiła go, nie spuszczając z niego oczu. Jego stan ją niepokoił. Jego słowa także. Jego postawa. On. Co też ubzdurał sobie w tej tępej łepetynie?! Jeżeli uznał, że ona go zostawi tutaj lub pozwoli mu zostać to… Będzie się nad tym musiała poważnie zastanowić.
Jej odpowiedź musiała przypaść do gustu Ortedze, a przynajmniej Teri uznała, że tak musiało być. Jego twarz zmieniła nieco wyraz, sprawiając wrażenie ciut pogodniejszej niż chwilę wcześniej. Nie była pewna czy przypadło jej to do gustu czy nie. Sprawianie przyjemności innym nie było jej specjalnością, więc i jakoś szczególnie się nie starała by iść w tym konkretnym kierunku. No, chyba że miała w tym swój cel. Czy miała go teraz? Tego nie była jeszcze pewna, jednak uznała że pozastanawia się nad tym problemem później.
Machnięcie ręki, które nastąpiło zaraz po owej zmianie u Ortegi, było znakiem do podjęcia drogi, na który odpowiedziała skinięciem głowy. Tkwienie w miejscu może i dawało okazję ku temu by odpocząć, jednak Teri chciała już być na miejscu. I to nawet nie przez wzgląd na siebie, chociaż bez wątpienia jej dobro leżało jej bardziej na sercu, co przez wzgląd na Aidana. Ostatnie czego potrzebowała to to, żeby się jej wysypał na otwartym terenie, z dala od bezpiecznych murów.
Na brak tych ostatnich nie musiała w szczególny sposób narzekać. Nie były one co prawda bezpieczne, i to pod żadnym względem, jednak były. Zrujnowane, wypalone, tkwiące niczym szkielety dawnego życia. Skorupy, które porzucono, wcześniej wyżerając z nich to, co było dobre.
Podążali za bestią, która ich wyprzedzała. Jej ślady zdawały się dokładnie pokrywać z trasą, którą wyznaczył dla nich Ortega. Cisza, która panowała, zdawała się wwiercać w jej głowę niczym jedno z narzędzi Kit’a. Drażniła, działała na nerwy, wręcz zmuszała by coś powiedzieć, odchrząknąć, złamać ją. Byłoby to jednak skrajną głupotą, a Sydney do głupich się nie zaliczała. Była ostrożna, kalkulująca, niekiedy stawiająca wszystko na jedną kartę, ale zdecydowanie nie była głupia. Jej wzrok wędrował wokoło, od czasu do czasu omiatając Aidana, w celu sprawdzenia jego stanu. Musiała, po prostu musiała mieć wszystko pod kontrolą. Ład i porządek. Tak potrafiła funkcjonować w pełni swoich możliwości. Wyłapywać elementy, które wybijają się z obrazu i zajmować nimi w odpowiedni sposób, tak, by obraz z powrotem wracał do stanu, który jej odpowiadał. Każdy z takich elementów uczył ją czegoś nowego. Jak drobne poruszenia wśród śniegu, które Ortega nakazał jej zignorować. Zadanie nad wyraz trudne, bowiem poruszenie oznaczało zagrożenie, a zagrożeniem trzeba było się zająć jak najszybciej. Rozumiała jednak, że w tej chwili oznaczałoby to utratę cennych minut. To zaś oznaczało pojawienie się większego zagrożenia.
Sznurek do sznurka…
W obserwowaniu otoczenia nie pomagał śnieg. Drobny i słaby, jednak sprawiający problemy. Cokolwiek spadało wraz z nim, powodowało swędzenie skóry w miejscach, w których zimne płatki się z nią stykały. Ortega nie musiał jej powtarzać by się lepiej zakryć, ani nie musiał jej zmuszać do przyspieszenia.
W końcu dotarli do czegoś, co Teri kojarzyło się z jedną z alei w Trupiarni, tylko w wersji powierzchniowej. Popękany asfalt ulicy pokrywał śnieg. Po jednej i drugiej stronie znajdowały się resztki czegoś, co kiedyś musiało być jednopiętrowymi budynkami. Teraz zostały już tylko ruiny, ledwie pozwalające na to, by dało się określić to, czym kiedyś były. Sydney niemal mogła zobaczyć uśmiechnięte mordy bachorów, biegających po chodniku albo jeżdżących na jednych z tych trójkołowych rowerów, które widziała w jakiejś książce. Rzygać się chciało. Dzieci jednak były przydatnym tworem, gdy się je odpowiednio pokierowało. Nikt tak nie potrafił kraść, jak te małe gnojki. Były też całkiem przydatnym źródłem informacji. Oczywiście, gdy już się przesiało te brednie, które potrafiły wymyślić, i to na poczekaniu. Teraz jednak nie było żadnego pod ręką, z czego Teri bez wątpienia była zadowolona. No, jeśli nie liczyć Ortegi, który bez wątpienia potrafił zachowywać się nawet ciut gorzej niż bachor. Jej spojrzenie ponownie opuściło okolice i spoczęło na facecie, który miał ją bezpiecznie przeprowadzić przez to cholerne miasto. Była ciekawa czy faktycznie przyjdzie jej go zostawić i czy to zrobi. Już sam fakt, że się nad tym zastanawiała był dość niepokojący. Aidał był zagadką, której rozwiązanie kusiło bardziej, niż chęć pozbycia się kolejnego trupa. Jednak, póki co, był jej sposobem na przetrwanie i tylko to się liczyło. Skrzywiła się… Bycie zależną od kogoś nie leżało w jej interesie. Jak nisko była w stanie upaść by zyskać szansę na nowe życie? Kolejne pytanie, które będzie musiało trochę poczekać, nim otrzyma odpowiedź.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:48.
Grave Witch jest offline  
Stary 19-03-2016, 22:12   #8
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Jak głupia zaspała w najważniejszym dniu swojego życia… i być może ostatnim, przez co zabrakło jej czasu na wiele z zaplanowanych na poranek czynności. Nie sprawdziła ostatni razy plecaka, nie zdążyła zjeść porządnego śniadania, ani pożegnać się z Petrą jak Bóg przykazał. Wymieniły raptem uściski i parę zdań, w których Alisa zapewniła kilkuletnią siostrzyczkę o tym że wkrótce wróci i jeszcze przyniesie jej coś ciekawego, o ile będzie grzeczna i we wszystkim posłucha tego, co wymaga od niej mama albo tata. Tego ostatniego najbardziej żałowała, ale nie mogla cofnąć się do poprzedniego wieczora i rozegrać go raz jeszcze, tym razem kompletnie inaczej. Nie żałowała, ani nie miała za złe Drake’owi niespodziewanych, ale bardzo przyjemnych odwiedzin. Była na niego wściekła, bo jej nie obudził, a przez nagły zwrot akcji tuż przed zaśnięciem zapomniała nakręcić budzik.

Teraz jednak zostawiła niezałatwione sprawy za sobą, kilkanaście metrów z tyłu i pod ziemią. Przed sobą zaś miała nową ścieżkę, pełną zarówno niebezpieczeństwo jak i możliwości - jedno przeplatało się z drugim i choćby chciała, rudowłosa kobieta nie umiałaby chyba oddzielić ich od siebie. Każdy element jaki napotka przez najbliższe godziny albo przyczyni się do jej sukcesu, albo porażki. Może złamie nogę na nierównym terenie? Albo zgarnie po drodze jeden z tych rzadkich i jakże pożądanych tworów w postaci Czarcich Oczu i innych grzybopodobnych narośli o właściwościach pokrewnych dawnym antybiotykom? Przydałoby się im coś takiego właśnie teraz. Już, w tej chwili. Bez wahania podałaby je Aidanowi.

Uparty dupek parł przed siebie, a ona w każdym jego ruchu widziała utajone oznaki boleści. Szedł dumny, wyprostowany… ale tylko z bronią w ręku, bez jakiegokolwiek zbędnego obciążenia. Jego toboły niósł Drake, sapiąc przy tym tylko odrobinę mniej niż ona.

Brak kondycji bolał, dosłownie i w przenośni. Co innego skakać po schodach Czyśćca od góry do dołu i od dołu do góry, jeżeli na dłuższą metę człowiek nie potrafił przejść kilku kilometrów bez zadyszki. Rasa kretów, szczurów tunelowych - oto czym się stali. Nawet słońce raziło jej oczy, chociaż schowane za chmurami. Było zbyt jasno, ponuro. Otaczający Alisę ołowiany świat nie napawał optymizmem… i ta wszechobecna cisza. Wydawało się jej, że wierci w uszach trafiając prosto do mózgu i serca. Dobrze, że skrzypienie śniegu pod stopami niwelowało ją przypominając że jeszcze żyją, co w otaczającym ich aktualnie terenie nie należało do faktów stałych, bądź niezmiennych.

Szybko wpadła w rytm i odrętwienie, woląc wyłączyć myśli i skupić się na szybkim marszu, wyciskającym z klatki piersiowej urywane, chrapliwe oddechy. Nadganiali jej spóźnialstwo - nikt nie powiedział tego wprost, ale medyczka wiedziała o tym doskonale. Gdyby nie zaspała, mogliby odrobinę zwolnić, zamiast gnać na złamanie karku. Zmrok, jako wredna kreatura pozbawiona litości i sumienia, nie poczeka na nich, zapadając gdy już znajdą się bezpieczni w strefie nowego posterunku.

Lewa noga, prawa… lewa i ponownie prawa. Wdech, wydech, wdech… ostra kolka w boku, pot wstępujący na czoło. Paść na sygnał, wtulić twarz w lodowaty śnieg. Czekać na sygnał, podnieść się i iść. Lewa noga, prawa… lewa i ponownie prawa.
Wdech, wydech…

Wyłączenie myślenia pomogło się nie rozpłakać. Co jeśli juz nigdy nie zobaczy Petry? Nie zdążyła jej tylu rzeczy powiedzieć… za to gapiła się teraz tępo w uciekający spod nóg śnieg, co pewien czas badając najbliższą okolicę oraz plecy idącego z przodu Ortegi. Nie mogła dostrzec jego twarzy, ale martwiłaby się z każdym kilometrem coraz mocniej. Gdyby nie zamknęła się na bodźce zewnętrzne, ograniczając mózg do powtarzania znanych informacji jakie wyciągnęła z książek odkąd nauczyła się czytać. Tylko dzięki temu dotarła w jednym psychicznym kawałku do miejsca postoju, gdzie zwaliła się jak długa na śnieg zaraz obok Podłego. Łapiąc łapczywie oddech, patrzyli sobie w oczy przez dobre dwie minuty. Pewno nie powinni się kłaść po takim wysiłku, ale już widziała że w tej akurat sekundzie oboje mają to równie głęboko w dupie.

- Zapierdolą nas kurwa tym tempem, zanim dotrzemy gdzie kurwa mamy dotrzeć - usłyszała jak wysapał dyskretnie, a gdzieś na dnie jego oczu dostrzegła… obawę? - Jebani sadyści…

- Spokojnie… - sapnęła równie cicho, przysuwając się odrobinę do leżącego obok mężczyzny. Łuk odłożyła na ziemię za plecami - Teraz będzie łatwiej. Do tej pory szliśmy po płaskim, otwartym terenie, teraz wchodzimy na przedmieścia. Niskie, najwyżej dwupiętrowe budynki, szerokie ulice… musimy zwolnić.

- Skąd wiesz? - prychnął wyjątkowo nieprzekonany. Obrócił twarz w jej stronę i wydął pogardliwie wargi - Może nas kurwa pogonią aż zaczniemy błagać o litość?

Alisa pokręciła przecząco głową.
- Nie Rhys, nie pogonią. - zdobyła się na nieznaczny uśmieszek. Oto leżeli na śniegu pod gołym niebem i szeptali do siebie jak konspirująca para smarków - Byłam już tutaj, wiem co mówię. Trzeba zwolnić i iść ostrożnie.

- Bo nam coś wypierdoli zza rogu i ujebie łeb? - spytał, przyjmując dość beztroski ton głosu.

- Cieszę się, że przynajmniej ty się tu dobrze bawisz - Lysova westchnęła, a na jej twarzy pojawił się zębaty uśmieszek. Dobrze, że Podły nie tracił poczucia humoru. Miło było pogadać z kimś kto nie patrzył na resztę wilkiem, nie spinał się ani nie zajmował gardzeniem najbliższą okolicą wzrokowo, albowiem wypowiadanie słów było już zbędną utratą energii. - Coś w ten deseń właśnie. Dlatego odpocznijmy póki jeszcze możemy.

- Piętnaście minut, co?
- mina dealera wyrażała szczere powątpiewanie, że w tak krótkim czasie zdążą dojść do siebie po aż tak forsownym marszu

- Jeszcze żyjemy - zauważyła pogodnie, a on parsknął.

- No to żeś mnie kurwa pocieszyła...
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:46.
Zuzu jest offline  
Stary 23-06-2016, 10:53   #9
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Przedmieścia; 10 godzin do zmroku



Ruiny domów sprawiały wybitnie przygnębiające wrażenie - bezkształtne, bezbarwne, rozpadające się niemal w oczach. Miało się poczucie, że zalegające wokół zaspy są ich integralną częścią… a raczej były nią kiedyś, nim wiatr i aura pogodowa nie obróciły ich w proch, usypany w nieregularne kopce wszędzie jak okiem sięgnąć. Wystarczyłby jeden dotyk, aby osunęły się miałką warstwą zaraz u stóp. Proch, popiół i kurz - wszystko, co kiedykolwiek istniało, co napawało człowieka dumą, przepadło. Pozostało raptem zdegradowane truchło, toczone przez czerwie pokroju Teri, Ortegi i innych szczęśliwie, bądź nie, ocalałych z pogromu. Każdy oddech, każdy uczyniony na powierzchni krok jasno obrazował dziewczynie uniwersalną, prostą i niezwykle bolesna prawdę.
To już nie był ich świat i cokolwiek nie zrobią, nigdy już nim nie będzie. Mieli swoją szansę, wieki i tysiąclecia niepodzielnego panowania nad tym skrawkiem ziemi. Teraz zaś w żadnym stopniu nie czuli się ważni, silni, ani wyjątkowi. Przemykali chyłkiem, zaś siedzące na ich ramionach dusze wyłamywały nerwowo palce, zamierając przy każdym, najlżejszym szmerze - tych rozlegało się coraz więcej… a może to podkręcone niebezpieczeństwem zmysły wyostrzały się do nieznośnego poziomu, rozkazującego przypadanie do ziemi nawet przy najmizerniejszym poruszeniu?


Aidan milczał jak zaklęty, prowadząc ich kluczącym pomiędzy gruzami śladem bestii. Dzielił uwagę między łańcuszek regularnych, śnieżnych pieczęci, a najbliższą okolicę, lecz czynił to z coraz mniejszym przekonaniem. Może wierzył w powodzenie planu, zakładającego wykorzystanie siły wroga i naturalnego strachu przed nim. A może zaczynało brakować mu siły. Na pewno rany dokuczały mu coraz dotkliwiej, krok zatracił sprężystość, przystawał też zdecydowanie częściej. Czy badał ślady nie chcąc wpędzić ich w pułapkę?
Mógł też szukać pretekstu, by odpocząć choć parę sekund, dać obolałemu ciału czas na złapanie oddechu. Potrzebował leków - rzecz pewna. Zagadką pozostawał rozmiar obrażeń oraz sposób w jaki Lysova poskładała go do kupy. I na jak długo. Od dawna krążyły w Czyśćcu plotki o brakach w zapasach, nie tylko medycznych. Niby na co dzień niczego im nie brakowało, racje zawsze pojawiały się na ich talerzach, chorzy otrzymywali pomoc, a zwiadowcy potrzebne wyposażenie. Rada dbała o pozory jak tylko mogła. Jeśli ktoś potrafił patrzeć, dostrzegał drobne detale, ot choćby zaprzestanie szczepień nielicznych dzieci, coraz dłuższy czas rekonwalescencji rannych. Detale poskładane do kupy budziły niepokój… ale to już nie ich problem. Przynajmniej chwilowo, choć jeśli wierzyć Ortedze, może właśnie pozbywała się problemu na wieki wieków. Amen.

Liczyła się tylko droga pod stopami, przyprószana niesionym przez wiatr śniegiem. Wrażenie pustki, ciszy i samotności były złudne. Może i rasa ludzka zniknęła prawie doszczętnie, lecz nie oznaczało to ostatecznej zagłady. Dzięki powstałej niszy reszta fauny miała się wyjątkowo dobrze. Dawała o sobie znać cichymi piskami, ostrzegawczym sykiem, gdy podchodzili zbyt blisko tonących w mroku budynków. W czarnych jamach wybitych okien widziała błyszczące niechęcią ślepia, jedne, drugie, dwunaste. Ich pochód oglądała cała gromada żywych istot, niepomiernie lepiej przystosowanych do aktualnie panujących warunków niż oni.


Na razie pozostawały w bezpiecznym ukryciu, zbyt skonsternowane parą intruzów, ośmielającą się zakłócać spokój ich królestwa. Ciemność łaskawie skrywała ich kształty, nie dając dokładnie poznać rozmiaru zagrożenia. Widzieli za to ich ślady - drobniejsze, ledwo widoczne wśród szarej brei i kawałków betonu.


W przeciwieństwie do stwora którego śledzili, raptem muskały podłoże, nie odciskając się głębiej niż na dwa centymetry. Zupełnie jakby ich właściciele nie chodzili, tylko gładzili pieszczotliwie podłoże w nadziei, że potraktowane odpowiednio czule nie zdradzi ich miejsca gdzie się skryli. Kontrast między jednym, a drugim zestawem dawał dobitny dowód co do wielkości i przede wszystkim ciężaru ich przewodnika. Choć Teri wytężała wzrok jak tylko mogła, do tej pory nie dane jej było go ujrzeć. Trzymali się w zbyt dużej odległości, tak przynajmniej zakładał plan. Rozsądna odległość, siedzenie na ogonie. Co parę minut przypadali do ziemi, przygięci wibrującym wewnątrz ciała pomrukiem, donośnym i zdecydowanie wściekłym. O ile barmanka dobrze interpretowała sunące w powietrzu tony. Gdy rozbrzmiewały, wślizgiwały się pod skórę, jeżąc na niej wszystkie włoski, zaś serce gubiło stabilny rytm. Nie mieli do czynienia z byle psiunem - dosłownie czuła to w kościach. Czasem odpowiadały mu inne głosy - bardziej ochrypłe i skrzekliwe. Cicho, nieśmiało wręcz, dołączały do pieśni drapieżnika. Za każdym razem blondyn zamierał w bezruchu, kręcąc dookoła głową aby lepiej ocenić odległości. Mówił coś do siebie bezdźwięcznie poruszając wargami, a o Teri przypominając sobie tylko wtedy, gdy ruchem dłoni ponaglał ją do szybszego marszu.

Do tego akurat nie potrzebowała zachęty. W ruchu przynajmniej nie odczuwała tak dotkliwie zimna. Wystarczyło zatrzymać się na sekundę, by lodowaty wiatr wdarł się pod ubranie i lodowatymi zębiskami szarpał spocony organizm, przyprawiając o drgawki. Pusty żołądek skręcał się w supeł, podjeżdżając do gardła i tam się zagnieździł, pozostawiając po sobie gorzko-kwaśny, palący posmak. Pragnienie wysuszyło wargi, zostawiając je spierzchnięte i nabrzmiałe. Chłód odrobinę łagodził dyskomfort, był to jednak środek tymczasowy. Przegonienie przez pierwszy etap i litry potu pozostawiły Sydney odwodnioną, zmęczoną. Dzień zaś dobiegał dopiero południa, o ile potrafiła zorientować się w przelanych godzinach. Stalowy całun przesłaniający słońce skutecznie odbierał możliwość zorientowania się co do dokładnej pory. Ile minęło - trzy-cztery godziny? Kiedy odłączyli się od reszty? Co, jeśli nie zdążą na czas? Ujrzy jeszcze tarczę słońca?
Korowód pytań bez odpowiedzi…
- Teri - zduszony szept rozległ się tuż przy jej uchu. Wzdrygnęła się, ręce odruchowo powędrowały do zatkniętego za pas rewolweru. Nie odnotowała, że jej towarzysz sie zatrzymał, ani że podszedł tuż obok, odgradzając ją swoim ciałem od bliższych zabudowań. Znów poczuła bijące od niego ciepło, zdające się parzyć wychłodzone policzki nawet mimo dzielących ich kilkudziesięciu centymetrów. Czekała na rozkazy, ewentualnie sugestie dość pilne, by przerwać ciszę, lecz mężczyzna milczał, wpatrzony w coś pod swoimi nogami. Wychyliła więc głowę, szybko dostrzegając co przykuło jego uwagę.


Ślady ich celu przecinała wstęga odciśnięta w śniegu, nienaturalnie symetryczna i równa. Zupełnie niczym trop olbrzymiego robaka, sunącego przed siebie w linii prostej. Podniosłą wzrok, śledząc dziwne wgniecenie, aż znikło za załomem muru sto metrów dalej, zaraz za zdewastowanym, pordzewiałym wrakiem czegoś podłużnego i przypominającego wielki pocisk.
Oretga kucnął, ponownie przejechał palcami po odcisku, badając go pod sobie tylko znanym kątem. Wzruszył ramionami, chyba zaklął i podniósłszy spojrzenie na towarzyszkę, pokręcił przecząco głową. Wiedziała co mu w tym obrazku nie pasuje. Było zbyt idealne, by zostawiło je zwierze które dotąd spotkali. To jednak nic nie znaczyło. Znali raptem wycinek teraźniejszego świata, co czaiło się za znanymi granicami - tego dopiero mieli się dowiedzieć. Wyglądało niepokojąco, obco. Niebezpiecznie.
Na tyle groźnie i nieprawdopodobnie, że do rzeczywistości przywrócił ich dopiero głuchy warkot, rozlegający się zza pleców. Zbyt głośno i blisko.
Na wyciągnięcie ręki.

Nim poderwali się na nogi dołączyło do niego wycie, wpierw jedno, potem drugi i kolejne. Cały chór wygłodniałych gardeł połączył się ze sobą w jedną pieśń, zwiastującą rychły posiłek.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:48.
Zombianna jest offline  
Stary 21-12-2016, 18:33   #10
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Spojrzeć śmierci w oczy… Tak, to powiedzenie jak nic pasowało do sytuacji, w której się właśnie znalazła. Znaleźli, trzeba było rzec. Jakby wykańczający marsz, towarzysz ze skłonnościami do samobójstwa i przeklęty mróz nie były wystarczającym bólem w dupie. Ale nie, pewnie że nie, musiało im się jeszcze zwalić na głowę pieprzone stado bestii. Rzędy ostrych zębów wyglądały tak przyjaźnie jak przyjazna była Sydney w trakcie okresu, czyli ni w huj. Powinni się jednak spodziewać czegoś takiego. To nie było ich terytorium. Ich, czyli ludzi jako takich. Już nie, na co dowodów nie brakowało w trakcie całej tej wykańczającej drogi, którą do tej pory przebyli.
Ale pieprzyć… Usta Teri ułożyły się w uśmiech. Jakby nie spojrzeć, nawet jak wywinie tu kopyta to i tak będzie to lepszy koniec niż powolne zdychanie. Zanim jednak tak się stanie, zamierzała walczyć. Zawsze walczyła. Stanowiło to sens jej istnienia i nie widziała powodu by tym razem odpuścić. W granicach rozsądku, oczywiście. Może i była wariatką ale wariatką która lubiła wkurwiać otoczenie tym, że wciąż żyła. Co za tym idzie należało zachować ten stan jak najdłużej. Ot, z czystej złośliwości.

- Biegnij! - Usłyszała rozkaz z ust Aidana, który nie tracąc okazji, wystrzelił w jednego z czworonożnych przeciwników. Strzała utkwiła w porośniętym sierścią cielsku, dając dowód na to, że ten idiota wciąż jest zdatny do walki. Niechętnie, bo niechętnie, Teri musiała przyznać sama przed sobą, że jej to zaimponowało. Co za tym idzie, wkurwiła się dodatkowo że tak głupio ryzykuje swoim życiem. Był kimś wyjątkowym, kimś komu ewentualnie mogłaby zaufać. Wkurwiał ją jednak niemiłosiernie…
Biegnij, biegnij, tylko gdzie?! Byli co prawda otoczeni resztkami domów, jednak większość z nich albo miała już swoich lokatorów, albo nie nadawała się na bezpieczne schronienie. O ile o takim w ogóle można było mówić. Te mniejsze kształty, zardzewiałe i wyglądające jak porzucone zabawki, także nie sprawiały na kobiecie szczególnie pozytywnego wrażenia. Musiała myśleć szybko, czas uciekał, a każda sekunda zwłoki mogła kosztować ich życie.
Biegnij… Pierdolenie… Biegniemy, a nie biegnij… Się mu wydawało do cholery, że go zostawi za sobą?! Nie… Złość nie była jej teraz potrzebna. A może była? Czas jednak na to, by rozważyć tą kwestię nie był odpowiedni.
Ruszyła. Szybko, z rewolwerem w dłoni. Dom, który wybrała sprawiał najlepsze wrażenie. Stał po prawej stronie i miał tą zaletę, że jak do tej pory nie dostrzegła w nim żadnych świecących się ślepi. Był też mniej więcej po przeciwnej stronie atakujących stworzeń, co było cholernym plusem. Sydney jednak nie zamierzała zagłębiać się w jego trzewia w pojedynkę. O nie, tak się bawić nie będą. Przed domem stały wraki, które właśnie zyskały na swym znaczeniu. Dobiec do najbliższego, poczekać na Ortegę, wpierdolić się do środka tego, co zostało z domu i znaleźć dobrą do obrony pozycję. Prosta taktyka, znana dobrze z niezliczonych bójek, w których brała udziała i które nieraz sama prowokowała. Działało w Trupiarni to i tu powinno zadziałać. A jakby tak dało się przy okazji ustrzelić jedno czy dwa cielska… Ale to były plany drugorzędne. Najpierw trzeba było zabezpieczyć pozycję. Zadbać o to by jej przewodnik nie wyzionął ducha. O zabezpieczenie pleców jego i własnych. Kaszka z mleczkiem, nie…?

Ruszyła pędem, wzbijając stopami drobne, śnieżne rozbryzgi. Szara breja skrzypiała, znacząc każdy pospieszny krok dźwiękiem nieprzyjemnie kojarzącym się z trzaskającymi kośćmi. Szybko, ile sił pozostało w wyziębionym ciele! Cel był tak blisko, na wyciągnięcie ręki wręcz, lecz Teri miała wrażenie, że porusza się w miejscu, zatopiona w gęstym, spowalniającym ruchy powietrzu na podobieństwo więzionej przez bursztyn muchy. Widziała kiedyś coś podobnego - pieprzonego robaka zatopionego w żółtym, owalnym kamieniu. Jej matka miała taki wisiorek, gdzieś w tamtym życiu. Tym złym, dusznym. Pod ziemią. Teraz nie liczyła się ani ona, ani podziemne tunele… tylko ruch, prędkość. Obłoczki pary wylatujące z ust razem z chrapliwym oddechem. Adrenalina wypełniła żyły, wlewając w odrętwiałe kończyny dodatkową energię. Ostatni, przedśmiertny wysiłek, finalna szansa. Być lub nie być. Życie i śmierć… być żyć należało pozostać w ruchu!
Wiatr gwizdał w uszach, zimne płatki padającego z nieba śniegu chłostały twarz. Rewolwer ciążył w dłoni, zahaczał o ubranie. Nie przywykła do noszenia broni tak ciężkiej, nieporęcznej i w porównaniu do ukochanych ostrzy - topornej… lecz jakże skutecznej.
Za sobą słyszała pogoń, ziemia dudniła atakowana dziesiątkami łap. Wśród nich znajdowały się też inne stopy, te ludzkie. Taką miała nadzieję. Do tej pory nie doszedł do niej żaden okrzyk bólu, więc Ortega żył, był tuż za nią. Nagłe klepnięcie w plecy ją w tym utwierdziło.
- Nie stawaj, na piętro! - darł się, łapiąc ją za rękę i ciągnąc do przodu holował prosto ku na wpół zawalonej konstrukcji. Niegdyś dwupiętrowa budowla, straszyła teraz brakującym frontem, oraz podłogą usianą masą gruzu i metalowych prętów. Teren tym zdradliwszy, że pokryty maskującą czapą, złudnie tylko równą oraz gładką. Górna kondygnacja jeszcze stała, choć podłoga piętra uległa presji czasu i klimatu, zawalając się w połowie, tworząc pochyłą skarpę, zwieńczoną prostym, pozbawionym dachu korytarzem.
Szczekanie nabrało na sile, były tuż za nimi! Sfora wygłodniałych, zdeterminowanych drapieżników mogących przegryźć kark Sydney dwoma, potężnymi kłapnięciami! Czuła na plecach śmierdzący padliną, gorący oddech, coś chwyciło jej kurtkę, chcąc zatrzymać w miejscu, lecz Aidan trzymał mocno. Szarpnęło nią, mimo tego wciąż biegła… jeszcze kawałek, parę metrów! Bardziej wyczuła, niż zauważyła że sięgnął do do pasa, w powietrzu rozległ się syk wyciąganej stali. Machnął ramieniem, zza pleców doleciał ich krótki, pełen bólu i nienawiści skowyt, mieszający się z wrogim warkotem…
Kolejne szarpnięcie, odgłos kłapiących szczęk tuż przy lewym łokciu.
- Nie zat… - krzyk mężczyzny utonął w niskim, basowym ryku. Serce Teri zamarło, mięśnie stężały, nicowane tym odgłosem. Był tak blisko! Kurwa mać, musiał gdzieś tu być! Bydlak zorientował się, że za nim idą?! Do tej pory słyszała go z daleka… z mniejszej odległości jego warkot brzmiał jeszcze bardziej przerażająco: chwytał za serce, wprawiał podłoże w wibracje.
- Biegnij, Teri! Na górę! - zwiadowca szarpał nią, popędzając i wytrącając z apatii. Jak śnięta biegła więc, uczepiona zakleszczonej wokół własnych palcy ręki.
Oboje wbiegli do budynku przez wyrwę w ścianie wielkości wejścia do Czyśćca, lecz na tym się nie skończyło. Potykając się i podpierając dłońmi, wspięli się po pochylni, docierając ponad poziom ulicy. Przed nimi ciągnęła się zdewastowana, wąska przestrzeń korytarza, jednak nie on był celem. Ortega obrócił się w inną stronę - wybitego dziesięciolecia temu, panoramicznego okna, po którym pozostała tylko otwarta na stalowo szare niebo pustka.
- Bierz rozbieg i skacz!

Nie musiał jej poganiać… Bliskość bestii działała całkiem skutecznie, a strach, który w niej wzbudzały, wykańczał sprawę. Nie żeby miała ochotę się nad nim zastanawiać czy do niego przyznawać. Z drugiej strony, tylko kompletny wariat lub głupiec nie czułby strachu mając na plecach wygłodniałe zwierzęta. O ile nadal można je było zaliczać do tej grupy.
Jak udało się jej utrzymać równowagę, tego nie wiedziała i chwilowo nie miało to dla niej znaczenia. Liczyło się tylko przetrwanie, a to z każdą chwilą stawało się mniej prawdopodobne. Podobno nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej i po raz kolejny Sydney przekonała się o prawdziwości tego powiedzenia. Gdzie, do cholery, podziało się szczeście gdy go potrzebowała? I rozum, aczkolwiek o brak tego ostatniego w tej chwili posądzała głównie Aidana. Skakać?! Jakby nie mogli się gdzieś przyczaić… Zyskali trochę przewagi nad pościgiem więc dlaczego by jej nie wykorzystać do zabarykadowania się? Nie… Jemu się, kurwa, skakać zachciało… Miała cholerną ochotę wywarczeć mu w twarz co sądzi o takim pomyśle. Po pierwsze jednak, nie miała na to dość powietrza w płucach. Po drugie - w przypływie głupoty obiecała że mu zaufa. Nie bez znaczenie był też fakt, że to on miał więcej doświadczenia nie tylko z mającymi na nich chrapkę drapieżnikami, jak i otoczeniem na którym polowali.
Na spełnienie swojego rozkazu musiał jednak poczekać kilka uderzeń serca. Nie tak łatwo było się pozbyć starych przyzwyczajeń. Skok na ślepo to w jej mniemaniu było samobójstwo. Trzeba wiedzieć w co się człowiek pakuje. Trzeba znać teren, znać przeciwnika, znać… Tyle, że wiedza, którą posiadała, przydatna była jedynie w tunelach Trupiarni. Tu, w śniegu, na mrozie, na nieznanym sobie terenie jedyne co mogła zrobić to zaufać. Nie była pewna kogo w tej chwili bardziej nienawidziła. Jego, za to że ją do tego zmusza czy siebie za to, że mu ulega.
Po upływie kolejnej sekundy wycofałą się o dwa kroki, spięła mięśnie, a następnie wykorzystała całą tą złość, nienawiść, strach i co tam jeszcze się w niej tliło i ruszyła biegiem w stronę okna.

Widziała przed sobą chmury, kłębiące się wściekle po nieboskłonie. Wyjący w ruinach wicher, warczenie i odgłosy trzaskającego śniegu wtórowały bijącemu szalńczo sercu, mieszjąc się w jedną pieśń obłędu. Trzęsące się z wysiłku i strachu mięśnie zmusiły się do ostatniego wysiłku i Teri zerwała się do biegu. Ortega coś krzyczał, lecz jego słowa rozlały się w jej głowie, wyłapywała tylko ton, nie treść - ponaglające, nerwowe przesłanie, podszyte nawet zbyt wyraźnym pośpiechem i maskowaną obawą. Bał się… ale czego? Czy zacznie robić problemy, spowolni ich i odmówi? Gdy się poruszyła przez jego twarz przemknął grymas ulgi, zniknął jednak zastąpiony skupieniem. Znów złapał ją za rękę, biegli obok siebie, a pustka zbliżała się nieubłaganie. Jeszcze dziesięć metrów, pięć.
Nie zwalniali, prąc szaleńczo przed siebie, dudniąc butami o sparszywiały beton.
- Teraz! - tym razem zrozumiała. Krawędź mieli już na wyciągnięcie ramienia. Wybili się, a Teri otoczyła śnieżyca. Pęd powietrza świszczał w uszach, miała wrażenie, że czas zwolnił i leci przez melasę, machając wolnym ramieniem niczym młynkiem. W twarz uderzały kosmyki włosów, przed sobą widziała drugi budynek, od strony z której spadali zwieńczony balkonem o pordzewiałej balustradzie… nisko, zdecydowanie niżej, niż poziom początku skoku. Widziała jak z każdym ułamkiem sekundy ziemia zbiła się do nich, a raczej oni do niej. Coraz niżej i niżej… już przygotowała się na twarde lądowanie, gdy świat wywinął koziołka, wirując wokół własnej osi.
Wpierw poczuła łupnięcie, ale nie tak mocne jak się spodziewała. I ciepło… czuła ciepło, miast zmrożonego śniegu. Gorąco trawionego gorączką ciała. Zderzeniu z podłogą towarzyszyło głuche, pełne boleści, męskie stęknięcie, coś chrupnęło obrzydliwie czemu zawtórowało gwałtowne wciągnięcie powietrza i syk przez zaciśniete zęby. Nie jej, Teri mimo skołowania nie zanotowała nagłego przypływu bólu. Gdy doszła do siebie na tyle, by kojarzyć proste fakty, zorientowała się, że oboje leżą płasko wśród gruzu, popiołu i rdzy. Ortega na dole, a ona na nim, schowana w miarę bezpiecznie w klatce ramion.

Leciała… Co prawda tylko przez krótką chwilę i bardziej to do spadania było podobne niż do lotu, ale… Wrażenie zdecydowanie się jej spodobało. I może by po wszystkim miała nawet dobry humor gdyby nie pewien idiota. Leżąc na ciepłym ciele wpatrywała się w te szare niczym popiół oczy i bardzo poważnie zastanawiała czy nie lepiej by było dla nich obojga, gdyby mu teraz wsadziła ostrze między żebra. Ot, oszczędziłaby sobie kłopotu, a jemu dalszych starań by się zabić. Miała na to naprawdę wielką ochotę, czego nie miała zamiaru kryć. Jego wesoły uśmiech tylko dodatkowo ją wkurwiał, utwierdzając w przekonaniu że ma do czynienia z szaleńcem. Pomyśleć, że to ją uznano za wariatkę…
Zamiast zrobić to, na co miała wyjątkową ochotę, zrobiła coś innego, na co także ochotę miała i to od jakiegoś czasu. W jakiś sposób musiała rozładować emocje zanim ją szlag trafi. Zamiast więc poczęstować go stalą, zaatakowała jego usta swoimi, korzystając z tego, że znajdował się pod nią, a co za tym szło miał mniejsze szanse obrony. Nie zamierzała być delikatna, za bardzo ją wkurwił. Chciała żeby odczuł jej złość. Inna kobieta pewnie zrobiłaby mu awanturę, jednak Teri nie miała ani siły ani ochoty na kłótnie które dla niej i tak zwykle były tylko zbędnym marnowaniem czasu i energii. Gdy zesztywniał, była niemal pewna że ją odtrąci, jednak tego nie zrobił. I dobrze, bo ochota na walkę też jej chwilowo przeszła, szczególnie że poczuła na plecach jego rozgrzane dłonie. Gdy oddał pocałunek, przez głowę przeleciał jej dość wyraźny obraz tego, co miałaby ochotę z nim w tej chwili zrobić i to nawet bez szczególnej zmiany pozycji czy miejsca. Ubraniami też by się zbytnio nie przejmowała, nie licząc niezbędnego minimum bez którego to, co zobaczyła przed oczami, nie miałoby racji bytu. Gdy dotrą do strażnicy, o ile tam dotrą, będzie musiała zrobić coś z tym problemem, teraz jednak pozwoliła sobie na te kilka sekund przyjemności.
Sekundy miały jednak to do siebie, że mijały cholernie szybko. Ujadanie nad ich głowami nie mogło trwać wiecznie. W końcu bestie zejdą na parter i rusza w dalsza pogoń. Nie tylko one… Ryk, który usłyszeli wciąż brzmiał jej w uszach i nie nastrajał szczególnie pozytywnie.
- Dasz radę iść? - Zapytała, cofając głowę i przerywając tą chwilę utraty rozsądku. Liczyła na twierdzącą odpowiedź. Jakby na to nie spojrzeć, do tej pory jej nie zawiódł…

Ręce mężczyzny zjechały z jej pleców na pośladki i tam zatrzymał się na dłuższą chwilę, zaciskając palce na miękkiej, jakże przyjemnej powierzchni. Oddychał płytko i każdy oddech przyprawiał go o dyskomfort, co starał się maskować, lecz Sydney nauczona latami za barem, bez trudu wyłapywała podobne gierki.
- Nie ma za co - mruknął, mrużąc oczy i przypatrując się jej z uwagą, jakby nie mogąc się zdecydować czy powiedzieć coś jeszcze. W końcu westchnął, szczerząc się łobuzersko - Dam, o ile ze mnie zejdziesz. - wymownie spojrzał w dół, tam gdzie ich ciała stykały się ze sobą. Drobne płatki śniegu z leniwego, niechętnego poruszenia powoli przechodziły w atak bardziej zmasowany. Wiatr również się wzmagał, a szczekanie nie ustawało.
Wiedziała, że pewnie nie powinna ale niekiedy, szczególnie po ostrej akcji, życie wydawało się zbyt krótkie żeby przejmować się tym co się powinno, a co nie. Marnując kolejne, cenne sekundy, poruszyła się leniwie, ocierając o niego biodrami. Pokusa była zwyczajnie zbyt duża, całkiem jak z tą świnią którą zarżnęła. Gdyby jednak ktoś ją zapytał co sprawiło jej większą przyjemność, to miałaby problem z odpowiedzią.
Westchnięcie poprzedziło moment, w którym odkleiła się od gorącego ciała i zebrała do kupy na tyle żeby wstać. Wyciągając dłoń w jego stronę rozejrzała się wokoło. Jak na jej gust zostali zaskoczeni i jeden raz za dużo.
Tym razem bez szemrania przyjął pomoc, a gdy wstawał skrzywił się boleśnie i zrobił ruch, jakby chciał złapać się za bok. Powstrzymał się w połowie, kończąc ruch na poklepaniu się po wystającej zza pasa maczecie. Nie patrzył na nią, skupiony na sprawdzaniu sprzętu, potem na szybkim rzucie oka w górę - te zaowocowało niezadowolonym zmarszczeniem brwi. Westchnął ciężko, zaklął pod nosem i ruchem głowy wskazał zawaloną klatkę schodową.
- Po drugiej stronie jest mur, trzeba się będzie na niego wspiąć. Musimy się od nich odciąć, wytrzymasz jeszcze kawałek biegu? Niedaleko, dwie przecznice, potem… - zamiast dokończyć, zagryzł wargi. Nie wydawał się w najmniejszym stopniu zadowolony: rzucał oczami na boki, czasem spoglądając w górę, ku niebu. Bez dalszego gadania pociągnął ją za rękę, kierując w głąb budynku.
Przygryzła wargę żeby powstrzymać to, co się jej na usta cisnęło. Czy ona wytrzyma?! Ledwo się ruszał, był idiotą i chodzącym samobójcom który swego marzenia o bohaterskiej śmierci spełnić nie może i martwił się o to czy ona wytrzyma. Idąc za nim, bo jakby nie spojrzeć wyboru wielkiego nie miała, przewiercała jego plecy morderczym spojrzeniem. Jego efekt zmalał nieco gdy wzrok ześlizgnął się z pleców na pośladki, była to jednak tylko chwila dekoncentracji. Jak nic, trzeba było przyjąć ofertę Podłego. Może wtedy mogłaby w pełni skupić się na tym, na czym powinna.
- Potem co? - Zainteresowałą się, zadając pytanie przyciszonym głosem.

Milczenie Ortegi przeciągało się, widziała jak zacisnął pięści. Biegli przez stary, niegdyś wyłożony kamiennymi płytkami korytarz. Teraz, po wieku erozji, na ścianach ostało się raptem parę matowych, czarnych prostokątów, okolonych zamrożonym mchem. Ścieżka ciągnęła się i ciągnęła. Po drodze zwalniali tylko po to, by przeciskać się między zawalonymi fragmentami dachu i barykadami ze złomu. W przeciwieństwie do wystawionej na aurę pogodową ulicy, tutaj nad głowami mieli pozostałości górnego piętra, betonową osłonę - dziurawą, z prześwitami, lecz z pewnością ochronę przed wzmagającym się śniegiem. Zrobiło się też ciemniej, poruszało się wygodniej przez brak hałd i zasp.
- Wsłuchaj się w pogodę, Teri. Wiatr niesie coraz więcej śniegu, robi się ciemno. Mniejsze zwierzęta… widziałaś jakieś? Powinny tu być, jest pusto - Aidan odezwał się w końcu, pochylając się i układając z dłoni “stopkę” aby pomóc jej wdrapać się na olbrzymi blok tarasujący drogę. Niby blokował przejście, lecz pod sufitem pozostała niewielka przestrzeń, wystarczająca aby się przeczołgać… chyba. Miał rację. Prócz psiunów i bydlaka za którym długo podążali, nie spotkała niczego żywego. Tylko te oczy, śledzące ich, podczas spaceru ulicą.
- Idzie burza - wyjaśnił krótko, patrząc na nią w napięciu. Rozumiała czego się obawiał. Śnieżyce przychodziły nagle i potrafiły trwać wiele dni. Lub kończyć się po upiornych, wypełnionych chaosem minutach, zostawiając za sobą lodowe piekło. - Możemy spróbować dotrzeć do naszych, ale nie liczyłbym na sukces. Za daleko, nie zdążymy, a zostając na otwartym terenie zamarzniemy w przeciągu kwadransa. Nawet jeśli szybko się rozpogodzi, stracimy czas czekając… nie mamy go za wiele. Im dłużej pozostaniemy w jednym miejscu, tym mniejsza szansa na znalezienie się w strażnicy przed zmierzchem… - zamilkł, zaciskając zęby i gapiąc się gdzieś ponad głową Teri. Myślał, analizował. Próbował znaleźć rozwiązanie. Naraz obrócił się nagle, przekrzywiając po ptasiemu głowę, warcząc krótkie “kurwa”.
- Najbliżej mamy stary szpital, powinniśmy dać radę do niego dotrzeć - mówił szybko i widziała, że pod przymkniętymi powiekami jego gałki oczne ciągle się ruszają. Blada, spocona skóra odbijała te liche ilości światła, oddech charczał co parę zdań, ale chyba podjął jakąś decyzję, bo wypuścił ze świstem powietrze - Obok niego jest kostnica, zamknęliśmy ją z Simmonsem, żeby nie nalazło się tatałajstwa. O ile nic nie zerwało łańcuchów, będzie w miarę czysto. - zakończył układając usta w cyniczny uśmiech. Na powierzchni bezpieczeństwo było pojęciem względnym.
Odpowiedziała mu uśmiechem, który ograniczył się tylko do lewego kącika ust. Z Trupiarni do kostnicy. W sumie, przynajmniej biorąc pod uwagę znaczenie słów, wychodziło na jedno. Widać pisane jej było tkwić w otoczeniu trupów, czy to tych które jeszcze zipiały, czy tych, których szczątki zdążyły się rozłożyć.
- To na co czekamy? - zapytała, unosząc także prawy kącik ust. Rzadko bywała w dobrym humorze. Zwykle wiązało się to z porządną dawką prochów lub alkoholu, względnie jednego i drugiego. Może brało się to z tego, że miejsce, które opisał dawało pewne możliwości, z których chętnie by skorzystała? A może chodziło po prostu o to, że wreszcie będzie miała szansę odpocząć, pociągnąć z butelki i pomyśleć na spokojnie. O ile w towarzystwie Aidana będzie w ogóle w stanie myśleć. Nie… Zdecydowanie trzeba było zająć się tą uciążliwą, naglącą sprawą zanim zrobi coś naprawde głupiego. Szlag by go trafił… I zapewne trafi, aczkolwiek miała nadzieję że dopiero gdy dotrą do strażnicy. Tak długie przebywanie w jego towarzystwie miało na nią zgubny wpływ. Jednocześnie miała ochotę wbić mu nóż w serce i otoczyć opieką. Opieką! Tak, był jej potrzebny, więc miało to swój sens, jednak stanowiło dla niej ryzyko. Igrała z ogniem i sprawiało jej to przyjemność. Czyżby nie potrafiła już żyć bez tego ryzyka wiszącego nad jej głową? Myśl ta nie była przyjemna.
Pozwoliła sobie na zamknięcie oczu na dokładnie dwie sekundy. Nie było więcej czasu do marnowania. Potrzebowała tego jednak, a lepiej było zrobić to teraz, gdy stali, niż w trakcie biegu. Zamknięciu oczu towarzyszył głęboki wdech. Ich otwarciu - wydech. Uśmiech się pogłębił, odsłaniając zęby. Bardziej gotowa do dalszej drogi nie mogła być. Wkurwienie i pożądanie napędzały krew, która krążyła w jej żyłach. Na chwilę obecną były jej prochami. Wreszcie to do niej dotarło. Była na zastępczym haju i musiała wykorzystać ten stan by przetrwać. Do tego potrzebowała tego idioty więc musi go utrzymać przy życiu. Jej chęć do opieki, troska i całe to gówno brało się z prostej potrzeby utrzymania stałego dostępu do dragów. Nic więcej… Z tym mogła sobie poradzić. Takie potrzeby były jej znane, racjonalne i pozbawione sentymentalizmu. Rozumiała je i akceptowała. Była w stanie kontrolować, a przynajmniej miała zamiar podjąć taką próbę. Ot, nowy diler, to wszystko. Nowy drag, nowy trunek… Potrzebowała go, więc będzie się musiała nim zająć. Tak… To wszystko...
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172