Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-02-2010, 21:58   #91
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Tupik został na miejscu, właściwie pilnując już tylko jednej ściany - tej od strony bramy. Zaczął zaciekle strzelać do zwierzoludzi forsujących ogrodzenia, tych ze ścian pozostawiając ludziom w oknach. "Biegając na prawo i lewo więcej się nabiegam niż nastrzelam" - oczywiście co jakiś czas sprawdzał dach gotów na pojawienie się jakiegoś zwierzoludźia. Zewsząd słyszał chałasy, coraz więcej jęku i przeraźliwego wycia stworów, po odgłosach walki wiedział, że obrońcy jeszcze nie przepuścili stworów choc słowo jeszcze brzmiało w tych okolicznościach złowrogo.
Dach pozostawał bezpiecznym miejscem, przynajmniej przez pewien czas. Tupik wykorzystywał to co rusz miotając pociskami z procy. Szło mu różnie, generalnie wyrządzał niewiele szkody a wytrzymałe bydlaki nawet trafione i palące się w jednym miejscu nie odpuszczały i pchały się dalej. Potrzeba było wielu ran żeby któregokolwiek powalić. Korowód besti już nie przypominających ludzi wył złowrogo tłocząc się przed bramą, zdawało się, że wtargnięcie bestii do środka było już tylko kwestią czasu. Jak długo mogli wytrzymać w oblężonej karczmie? Tupik wiedział, że karczma jest solidnym i bezpiecznym miejscem, ale może stać się tez pułapką bez wyjścia, trumną za życia. Zastanawiał się jak wielu jest zwierzoludzi i powoli tracił nadzieję że w końcu przestaną przybywać...

W pewnym momencie strzelec siedzący nieco wyżej Tupika, ładując akurat muszkiet, zawył głośno. Niziołek szybko odwrócił głowę. Zobaczył, jak ugodzony toporkiem do rzucania, tkwiącym w udzie, strażnik krzycząc z bólu zsuwa się z łomotem po pochyłym dachu!

Tupik skoczył po niego w biegu przewiązując wokół siebie linę, którą miał przygotowaną na wypadek ewakuacji. "Mogłem już wcześniej się przewiązać" - przemknęło mu przez myśl, gdy rozpaczliwie starał się pomóc strzelcowi. Starał się schwycić strażnika jednocześnie niemal wciskając mu linę do łap, aby sam się utrzymał, bo co do tego, że go nie udźwignie to raczej wątpliwości nie miał.
Małe stopy zachrobotały o dachówki, gdy zsuwał się migiem w ślad za strażnikiem. Strażnik, z szeroko otwartymi oczyma poczuł, że niewielką rączka wciska mu w locie coś do rąk, lina! Chwycił ją kurczowo...Jednak nie zmieniało to faktu, że zsuwali się nadal obaj: wyjący z bólu człowiek z ostrzem toporka wbitym w udo i zaraz nad nim niziołek, za zakończeniem pochyłego daszku było już tylko zewnętrzne i warcząca, czekająca niecierpliwie śmierć.

- Trzymaj się mocno, spróbujemy wejść do środka. - krzyknął, widząc że okienko na poddasze zdaje się być lekko uchylone.
Tupik wyszarpnął nerwowo sztylet i dźgnął nim w dachówki, dopiero za drugim razem ostrze weszło w szczelinę, ale to jedynie spowolniło zsuwanie się obu po pochyłym dachu...Ciężkie ciało zaczynającego tracić przytomność z bólu człowieka wolno, ale nieubłaganie zsuwało się tam, gdzie niecierpliwe ryki chaośników i groty ich długich dzid nie mogły doczekać się kolejnych ofiar. Zsuwało się, ciągnąc za sobą przywiązanego w pasie liną lekkiego niziołka...
Tupik popatrzył w zamglone już oczy strażnika, w jego bełkoczące na okrągło jedno zdanie usta - proszę, nie pozwól mi spaść...- Zsuwając się, rozpaczliwie szarpał nogami, ale nic to nie dawało. Popatrzył na swój sztylet i na naprężoną już linę, która za moment stanie się drogą prowadzącą prosto w objęcia okropnej śmierci...

Okno było tak blisko ...tak blisko ...
- Wytrzymaj, słyszysz, nie zasypiaj !! - krzyknął do strażnika - Hej wy tam niżej pomóżcie, przy oknie, pomocy !! - dodał pośpiesznie, nie wiedział czy ktoś był przy oknie, ale taką miał nadzieję, ostatnią rzecz której ponoć nie sposób było odebrać halflingom.

Halfling w ostatniej desperackiej próbie spróbował zarzucić hak - na dach, do okienka - jeśli blisko, w panice nie miał za bardzo czasu nad rozmyślaniem nad rzutem. Całe szczęście rozejrzał się wcześniej w poszukiwaniu drogi ewakuacji, wiedział już gdzie powinien znaleźć się hak, lecz nie wiedział czy uda mu się go tam umieścić. W duchu przeklinał własną głupotę "Gdybym od razu rzucił mu linę i zaczepił o dach..." nie miał jednak i na to czasu. Zaczepiona lina byłaby ratunkiem dla ich obu a póki miał możliwość uratować oba życia, nie mógł z niej nie skorzystać, nawet gdyby chwilę później przepadła możliwość na ocalenie. Tupik był złodziejem, nie powinien mieć trudności z odcięciem strażnika...może gdyby był jeszcze człowiekiem to tak właśnie by postąpił, lecz Tupik cenił życie ponad majątek, nie tylko swoje.

W duchu po raz pierwszy odkąd zaczęła się walka zaczyna się modlić do Pheiniasa... o kolejną biesiadę z fajką i dobrym nastrojem... o niczym więcej obecnie nie marzył.
 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 28-02-2010 o 10:04.
Eliasz jest offline  
Stary 01-03-2010, 15:01   #92
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Mężczyzna siedzący przy ławie ze spokojem wydłubywał drzazgi z blatu i obserwował flegmatyczne ruchy szynkarza. Mrok tańczył w powietrzu przyjmując fantastyczne kształty, a utkani z szarości i nicości goście pojawiali się i odchodzili. Woda leniwie spływała po plecach lodowatym głaskaniem studząc drzemiący we wnętrzu palący płomień. Palce mimo woli głaskały okucia tubusa. Senność tego miejsca patyną spokoju pokrywała więziony w podróżniku szał. Żadnym gestem nie okazał zniecierpliwienia, mimo że każda cząstka bytu wyrywała się na zewnątrz. Trwał. Zatopiony w naturę miejsca.
Podobnie widmowy karczmarz też zdawał się po prostu trwać. Jego krzątanina była beznamiętna, powolna, flegmatyczna. Zarówno jemu, jak i gościowi nie spieszyło się. Oberżysta zaczął w końcu przecierać szarą szmatą ławę za ławą. Jeździec odprowadzał go wzrokiem...Gdy tamten sprzątał jego własny blat, przyjrzał mu się nieco lepiej. Szara twarz nie wyróżniała się niczym szczególnym, człowiek ten odznaczał się średnią posturą, poruszał się niemrawo i ociężale, z lekka przygarbiony.
W dłoni podróżnika zaświeciło srebro. Dwa metalowe krążki jeden po drugim spoczęły na blacie stołu i jak dwa księżyce w pełni zamrugały blado w panującym w pomieszczeniu mroku. W słabym świetle odległych błyskawic monety niczym dwa kocie ślepia w ciemności zerkały srebrzystą poświatą. Zamiatająca blat ręka gospodarza zatrzymała się w pół ruchu...Przez chwilę martwotę sceny zakłócały jedynie jakby roztańczone, srebrno-blade refleksy na stole.
Ponury człowiek...Tylko srebro zdawało się rozjaśniać na krótki moment jego twarz, wtedy ożywił się nieznacznie. Szorstka od lat roboty dłoń ujęła monety, a potem podniosła jedną z nich w kierunku spierzchniętych ust. Karczmarz zagryzł srebro i pokiwał z uznaniem głową. Jednak przybysz zdziwił się, bo oberżysta nieoczekiwanie ułożył przed nim starannie obie monety tam, skąd je zabrał.
- Wybacz, nie zauważyłem jak wchodzisz...- ochrypły głos nie nosił w sobie żadnych emocji - To dobre srebro...Ale nie mogę go od Ciebie przyjąć.
Patrzył, jak kurz podnosi się spod jego brudnych buciorów, gdy przedzierał się przez mrok w kierunku szynku. Zgrzytnął mechanizm kurka przy beczce... Karczmarz powrócił jednak zaraz, stawiając przed podróżnikiem naczynie, stuknęło ono głucho o blat. Drobiny kurzu zatańczyły przed oczyma.
- Na koszt firmy...- pomruk niewiele różnił się od dalekich ech grzmotów.
Opuścił wzrok. Gliniany garniec nie był kompletny, brakowało całego, nieregularnego odłupanego fragmentu, a na powierzchni i nawet uchwycie widniały nader liczne pęknięcia.
Poza tym...Garniec był pusty...
- Usiądź. Pogadamy. Nie często zdarza Ci się okazja. - bardziej stwierdził niż zapytał podróżnik. Karczmarz nie okazał żadnej emocji. Nie było ani zawahania, ani namysłu. Po prostu postał chwilę niknąc w mroku, a potem swym flegmatycznym, niedbałym zwyczajem zasiadł na ławce naprzeciwko swego gościa. W szarej, nalanej twarzy ciemne oczodoły mroku nie wyrażały nic. Mężczyzna patrzył w nie jak w studnie.
- Czasem się zdarzają. Pogadajmy, w zasadzie robotę chwilowo zakończyłem. - odpowiedział cicho.
Gość siedząc tak naprzeciwko swego gospodarza, turlając leniwie po blacie ławy srebrny krążek nagle zdał sobie sprawę z pustki. Dotarło do niego, jak niewiele go wypełnia...prócz furii. Tamten, mimo że nie zdradził się niczym, zdawał się to dostrzegać.
- Do zamku jadę. Tędy mi droga wypadła. Nie pobłądziłem aby? - zapytał by zagaić rozmowę. Nie obawiał się, że pobłądzi. Nie, od kiedy widział więcej.
- Nie, nie...- uspokajającym tonem odparł rozmówca - Do zamku jest i stąd droga, dobrze jedziecie.
Zadumał się, podparłwszy dłonią czoło w geście zdradzającym zmęczenie.
- Dawno już nikt do zamku nie jechał...- odezwał się wreszcie, jakby do siebie.
- Sprawę mam w zamku... - mężczyzna odetchnął głęboko. Zacisnął mocno w pięści dłonie, aż strzeliły knykcie. W oczach na chwilę zapłonął żar. Wpatrywał się tymi płonącymi oczami w szynkarza. Tamten nie spuścił wzroku. - A tam teraz kto siedzi wiesz...? Drzewa niespokojne...ale ja ich mowy wyrozumieć nie mogę.
Patrzył długo. Wreszcie odezwał się powoli:
- Sprawę...? Zamek opustoszały przecie dawno...A że drzewa niespokojne, to im bliżej zamku, tym bardziej niespokojne będą. Zawróć, nic tam już nie znajdziesz poza hulającym wiatrem... Niebezpieczny to las, nawet długousi omijają to miejsce...Warto słuchać ich głosu...
Mężczyzna zmierzył wzrokiem karczmarza. Jakoś tak bez szacunku.
- Nie przestraszysz mnie. Daremny trud. Ludzi się nie boję...a piekielne stwory... - uśmiechnął się paskudnie. Szeroki uśmiech odsłonił kilka brakujących z prawej strony zębów - Mnie już nie można przestraszyć.
Chwilę milczeli. Szum deszczu zza zamkniętych drzwi zastawionych cebrem był jedyną muzyką. Prócz niego nie słychać było nic. Nawet oddechów.
- Nie miałem zamiaru...- wzruszył ramionami - Nie moja to rzecz. Ale jeśli już rozmawiamy...Każdy ma coś, czego się obawia...Może nawet o tym nie wiedzieć, ale to siedzi w nim głęboko i czeka na właściwy moment, by przyzwać strach. Każdy ma coś do stracenia...Nawet ty...
Dłoń mężczyzny mimo woli sięgnęła w kierunku tubusa.
- Pewnie masz rację...
Podążył spojrzeniem za jego dłonią.
- Wieziesz coś...- mruknął - Listy jakie? Nie moja zresztą sprawa, lepiej nie wiedzieć. Ale jak mówiłem - tam mieszkają już tylko ptaki...
- A ludzie? Byli tam niegdyś ludzie.
Nie pamiętał ich. Nawet go nie obchodzili. Prócz TEGO jednego. Furia zatętniła w pustych żyłach. Tylko oczy mogły zdradzić, co szalało w tym człowieku. W końcu zgasły. Nie ten czas i nie to miejsce. Jeszcze nie.
- Ludzie? - zapytał jakby ktoś pytał go o jakie czary - Ludzie...Tak, pewnie, byli... Przyjeżdżali, odjeżdżali...Bogate persony często, wielmoża... Polowania były wielkie, czasem który złotem rzucał...Ech, dawne dzieje... Teraz... Tylko ptactwo... Trakty zielskiem zarastają...
Ptactwo - pomyślał. Przez moment zatańczył przed oczami majak. Lot. Szalona, chaotyczna i rozedrgana wizja. Ciężkie krople deszczu pruły powietrze pędzone przez wściekłą wichurę. W dół, w górę, na boki. Oślepiające błyski odbijane od pędzących cegieł przy wtórze gromów. Szalony trzepot tysięcznym echem odbijany od ścian, milknący w huraganie. Szum deszczu i krakanie. Furia. Świat powrócił tak gwałtownie jak znikł. Szum. Wirujące w powietrzu drobiny znów przybierały fantastyczne kształty. Siedzący na przeciw zwalisty karczmarz ani gestem nie zdradził, by zauważył zmianę jaka zaszła w mężczyźnie. Zatopiony w melancholii dalej kontynuował monotonne mamrotanie.
- Byłeś tam już kiedy? - zapytał znienacka karczmarz, nie odwracając nawet wzroku od zabitego dechami okna.
- Na zamku?
- Tak. Na zamku.
- To było dawno...i nieprawda. - stęknął podróżnik.
 
Bogdan jest offline  
Stary 01-03-2010, 15:34   #93
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Sigmarze Młotodzierżco, ocal nas od zła wszelkiego...

Marietta modliła się żarliwie, a odgłosy masakry otaczały ich zza ścian ze wszystkich stron, co chwila coś uderzało w którąś ze nich, słychać było zwierzęcy ryk albo krzyczenie człowieka. Co gorsza, nieskładny łomot w główne drzwi był coraz donośniejszy, potężniejszy...Otworzyła na moment oczy, by przez tłum ledwo przytomnych ze strachu ludzi dostrzec na barykadzie przy górnym oknie Williama, razem ze strażnikami szyjącego z łuku do tego, czego nie widziała, ale czego nawet nie chciała sobie wyobrażać...

Nie wiedziała, że prawie dokładnie nad nią, na dachach karczmy rozgrywał się dramat jednego z jej towarzyszy podróży z powozu.

To była ostatnia szansa na zrobienie czegoś i Tupik, nie chcąc zostawić rannego na pastwę kłębiącego się niżej motłochu bestii, podjął w jednej chwili odważną ale desperacką decyzję. Nie odetnie go teraz, by zachować życie! Rozpaczliwie bujnął liną, strażnik przeleciał po ścianie nieco w lewo ku okienku, ale halfling nie widzial już tego, bo sam próbował już rzucić hakiem wyżej, ku miejscu, gdzie mógłby zaczepić się hak.
Oszołomienie atakiem powodowało nerwy, te powodowały błędy. Tupik nie zaczepił haka wcześniej, teraz przerażony usłyszał chrobot haka o wystające dachówki, ale hak nie chwycił, z przyprawiającym o dreszcz skrzypieniem drąc gont - na drugi rzut nie było czasu.
Niziołek leciał plecami w dół, ciągnięty przez ściskającą go w pasie linę - ręka próbowała jeszcze łapać cokolwiek, gdy stracił kontakt z twardym oparciem, spadając już w powietrzu, ale nie uchwyciła niczego...Warkot zwierzoludzi na dole był najgorszym z możliwych koszmarów...Dzieciństwo przebiegało mu w zawrotnym tempie pod powiekami, a oczy same zamknęły się w oczekiwaniu na...

- Nieeeeeeee.....!!!!

Nagle coś szarpnęło Tupikiem, zakołysało i zdał sobie sprawę, że nadal wisi!
Uniósł głowę, nawet nie ważąc się patrzyć w dół, skąd wycia zwierząt stały się jeszcze bardziej wściekłe - nad sobą zobaczył strażnika, z czerwoną z wysiłku twarzą, jedną ręką przewieszonego na łokciu w otwartym okienku na poddasze, a drugą kurczowo trzymającego niziołka za oszywkę...Ich spojrzenia spotkały się, człowiek słabł z każdą sekundą... Materiał odzienia trzeszczał niebezpiecznie, a na dole wrzało - coś huknęło, obok Tupika w ścianie utkwił kolejny toporek do rzucania! Tupik zamajtał rozpaczliwie nogami...

Natarli, razem, ostro, jak zawsze zagrzewani przekleństwami Alego...W chaosie, który powstał przy wyłomie, Jasper jak inni praktycznie zatracił głowę, wiedział, że ramię w ramię dźgają stalą w jakieś śmierdzące czarne futra i rozdziawone paszcze, że chlusta czarna posoka, że szarpią się w krótkich potyczkach każdy na każdego prąc do przodu jak szaleni. Krzyczał, wszyscy krzyczeli, czasem ktoś zaczynał krzyczeć inaczej, gdy siedmiopalczasta dłoń z pazurami wyrywała mu wnętrzności albo gdy rozłupywana wielkim toporem chaośnika czaszka pękała z hukiem. Nawet nie poczuł, jak jakiś noż rozrywa mu kawałek chroniącej bok skórzanej zbroi, zdobiąc podmokły grunt pourywanymi kółeczkami. Potwory też ryczały z bólu, siekane bezlitośnie, ludzie Markusa to nie była niedzielna szkółka sigmarycka, była to banda umiejących machać ostrzem skurwysynów, hartowanych w brudnych walkach. Nawet mimo to jednak, w walce jeden na jeden prawie żaden człowiek nie mógł mierzyć się z nieludzką siłą dorosłego osobnika z plemienia zwierzoludzi.

W grupie jednak byli mocni. Desperacki szturm wypchnął nacierających w czarną czeluść wyłomu...Przez łomot w bramę i ryk Markusa przypominający ryk bawołu, Jasper jak przez sen posłyszał krzyk Aberhoffa:
- Zmiana! Do tyłu!!! Zmiana!
Jak gdyby rozkaz nadszedł do mózgu z opóźnieniem, Jasper dźgał jeszcze wściekle w mrok, dopiero szarpnięcie liny wyrwało go do tyłu, przeleciał na rozchwianych nogach parę metrów i potrząsnął głową, jakby się zbudził...

Przed nim strażnicy pędzili już do wyłomu, gdzie narosła już spora kupa świeżych zwłok, zarówno ludzi jak i chaośników. Starli się z nowymi napastnikami, walcząc na ciałach, jak na usypanej ze żwiru górce, nowe ryki świdrowały w uszach...Jasper opuścił miecz, dysząc ciężko, prawie naderwane wściekłym atakiem mięśnie chwytały każdą chwilę odpoczynku. Popatrzył na boki, z siedmiu zostało ich czterech, inni też walczyli o oddech...Chudą twarz Kuny znaczyły czerwone pręgi rozerwanej pazurami skóry, krew płynęła upodabniając go do jakiegoś pieprzonego upiora...Markus pofukiwał, rozochocony bitwą, brodaty wielkolud wyglądał niczym bóstwo wojny, niezadowolone, że ktoś ośmielił się przerywać mu ucztę z krwi. Ktoś odciął linę łączącą ich z tymi, którzy zostali leżąc przy wyłomie, teraz Jasper był połączony tylko z Markusem i Kuną, a pozostali dwaj kamraci stanowili osobną związaną w pasie linami parę.

Ciało żądało choć trochę wytchnienia, liczyła się każda chwila odpoczynku...Jasper nawet nie patrzył na nabierającą tempa walkę na ogrodzeniach, bo uwagę skupiała brama, z każdym potężnym łupnięciem poddająca się stopniowo atakującym. To musiało stać się lada moment. Musiała puścić...

Aberhoff też o tym wiedział. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął, przeczekawszy aż wybrzmi donośny huk jednego z muszkietów. Potem już zakrzyknął:
- Formuj szyk naprzeciw bramy! Edelbrandt - pierwsza linia! Wy! - zatoczył mieczem koło nad paroma broniącymi jednego z płotów, gdzie sytuacja wyglądała na chwilowo opanowaną - Drugi szereg, jazda! Konni, szykować się!

- Zbierać dupy.
Markus szarpnął tylko linę, stanął dokładnie naprzeciw bramy, ciągnąc ich za sobą... Czterech zmęczonych mężczyzn stanęło na linii i popatrzyło na swojego herszta...Czy Ali chce po prostu zginąć z honorem, zabierając wszystkich ze sobą?! Czy oni również tego chcieli...? Zawsze wyciągał ich cało z najgorszych nawet opresji, ale teraz giną jeden po drugim...Ale cóż mieli innego teraz uczynić? Jasper popatrzył jeszcze do tyłu, gdzie drugi szereg strażników stawał z mieczami, niektórzy mieli włócznie które kierowali grotami w kierunku bramy, między ich ramionami. Za nimi inni wskakiwali na wierzchowce. Potem popatrzył na karczmę, gdzie musiała być teraz Ona...A potem napotkał wzrok brodacza...

- Teraz...- wycedził Ali, prawie bez poruszania wargami, by nie dosłyszał nikt inny - Będzie piękny zamęt. Przebijemy się. Trzymać się blisko. Podaj dalej...

Taran uderzył z wielką mocą, aż drzazgi poleciały na wszystkie strony i część desek pękła, po drugiej stronie od razu pojawiły się wściekle szarpiące łapy chlastające pazurami, nie mogące się doczekać...Brama skrzypnęła dużo głośniej niż obracające się młyńskie koło, bębny zaczęły teraz łomotać jak szalone, po drugiej stronie ryki przybrały wyraźnie na sile...Brama nie mogła wytrzymać już dłużej niż jedno uderzenie...

Aberhoff siedział już na koniu, z wyrychtowanym ekwipunkiem i opuszczonym hełmem. Człowiek, który siedział na górze bramy, dostał już wcześniej odpowiednie instrukcje, a teraz patrzył na dowódcę pytająco...

Narastający ryk biorących kolejny rozbieg chaośników zawibrował w uszach i wtedy Zachariasz zawołał spinając wierzchowca:

- Teraz!!! Szarżaaaaa!!!!

Przygotowani ludzie w ostatniej chwili pociągnęli dwa skrzydła bramy, która rozwarła się z przecinającym zgiełk zgrzytem, jedno skrzydło, rozbite podczas ataku nie wytrzymało rozlatując się podczas przesuwania, ale nie było to już ważne...Po drugiej stronie, niczym w otwartym portalu prowadzącym do piekieł zobaczyli biegnącą z mroku tłuszczę uzbrojonych potworów, a na przedzie kilku zwierzoludzi pędziło targając między sobą wielki pień drzewa z zaostrzonym toporami końcem.

Jasper już biegł, w pierwszym szeregu, widział, jak kilkanaście kroków przed nim na dziedziniec wpadają z rozpędu zaskoczone brakiem przeszkody, ciągnięte siłą bezwładu potwory obciążone taranem, błyskały wściekłe ślepia i kły... Strzały leciały jak deszcz... Zagrał znów róg, atakujący piechurzy wyli w zawołaniu bojowym, z imieniem Cesarza na ustach pędzili do przodu, a tuż za nimi nabierali powoli prędkości jeźdźcy...Rozpędzone szeregi zbliżały się ku sobie z zawrotną szybkością!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 03-03-2010, 15:53   #94
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Przerażony modlił się już o bezpieczne przyjęcie go na drugą stronę... Czuł, że spada w stronę bestii tak tłumnie zgromadzonych poniżej. Wiedział, że tylko chwile dzielą go od rozszarpania. Mimo to zdarzyło się coś czego nie przewidział. Raniony strażnik z trudem acz skutecznie wyhamował dalsze spadanie Tupika. Wiedział, że ten nie wytrzyma długo, wiedział też że droga na dół nie wchodziła w rachubę, musiał dostać się wyżej...
Hak który sturlał się z dachu wisiał już pod nim, lina wciąż była owiązana wokół Tupika, wystarczył jeden celny rzut, "Spokojnie , tylko spokojnie" Tupik zamachnął końcem liny próbując dorzucić ją do okna, licząc, że nawet jeśli nie trafi, być może strażnik będący wyżej zdoła poprawić rzut. Wiedział, że próbując wspinać się po linie zbyt szybko wyczerpie siły strażnika i nim dotknie końca dachu prawdopodobnie wraz z nim poleci na dół. Jego jedyna nadzieja związana była z liną...i z modlitwą, którą w duchu uskuteczniał nie gorzej od akolitki modlącej się wewnątrz karczmy.

Rzut...Najważniejszy rzut, hak poleciał w stronę okna, a niziołek wstrzymał oddech i pociągnął - chwyciło!!!

"Dzięki niech Ci będą Pheniasie a teraz powoli, spokojnie" Halfling rozpoczął wędrówkę w górę, śpieszył się, wiedział, że co prawda sam już raczej nie spadnie to nie wiadomo ile jeszcze wytrzyma strażnik. "przynajmniej już mu nie ciążę" - pomyślał starająć się wspiąć w górę. Zamierza wejść na poddasze i wciągnąć strażnika do środka. - Trzymaj się, jeszcze chwilka i pomogę ! - rzucił strażnikowi dla dodania otuchy i utrzymania go w przytomności. Starał się jeszcze nie denerwować tym, że ludzie w karczmie nie wspierali obrońców, nie było nawet komu pilnować okna na dachu, a przecież potwory mogły tędy wejść nawet szybciej niźli drzwiami frontowymi. Wiedział już, że jeśli tylko znajdzie się wewnątrz będzie musiał coś z tym zrobić, zorganizować obrońców wewnątrz. Z organizacją ludzi szło mu o wiele lepiej niż z bezpośrednią walką...

Cały wysiłek włożył w podciągnięcie się, na szczęście miał w tym niemałą wprawę, po chwili już był prawie przy oknie, ale właśnie wtedy poczuł ostry ból na lewym udzie...Zasyczał i wciągnął się, przewieszając przez otwarte niewielkie okienko - tak że tylko nogi zostały po tamtej stronie...

Domyślił się, że został trafiony toporkiem, lub innym ostrym narzędziem, w tym momencie skupił się całkowicie na przejściu do wnętrza, na tyle ostrożnie jednak by nie pogłębić rany, by nie dobić narzędzia niefortunnym upadkiem. Wewnątrz już darł się w niebogłosy licząc, że uda mu się kogoś ściągnąć z wnętrza karczmy do środka pomieszczenia na poddaszu, sam wątpił aby starczyło mu sił na wciągnięcie strażnika. Choć mimo to zamierzał spróbować, nie mógł po prostu czekać aż ktoś nadejdzie. "Może jeśli zwieszę się całym ciężarem na jego ręce to go wciągnę... Może zdążę owiązać mu linę wkoło ramienia..." Dopiero po tym mógłby zająć się ranami.

"Szlag by to" - myślał czując dotkliwy ból w nodze, piekącą i rwącą ranę, nie mógł sobie jednak pozwolić na relaks opatrunku dopóki nogi i strażnik byli na zewnątrz. Skupił po raz kolejny cały swój wysiłek, na w miarę bezpieczne wejście do środka, wiedział, że jeśli przeturla się przez plecy - jak zazwyczaj to uczynił - dobije narzędzie tkwiące w tylnej części nogi. Musiał zejść na brzuch przyjmując na niego i na ręce upadek z okienka, na szczęście halflinga podłoga była dość blisko...
 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 03-03-2010 o 15:58.
Eliasz jest offline  
Stary 04-03-2010, 15:56   #95
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Na zewnątrz krzyki nasiliły się, rozpoczęło się prawdziwe starcie w polu. Tutaj, upadek był bolesny, ale do podłogi nie było daleko, więc skończyło się na stłuczonych łokciach i lekkim otarciu twarzy...Tupik usiadł ostrożnie i w słabej poświacie wpadającej przez okienko popatrzył na nogę, na szczęście wbrew jego czarnym przewidywaniom nic w niej nie tkwiło. Coś wąskiego, prawdopodobnie ostre zakończenie jakiejś dzidy, przeorało jedynie skórę, zdzierając jej kawałek, ale nie naruszając mięśnia. Odetchnął, ale do końca nie był spokojny, bo wiedza Tupika pozwalała na wysnucie wniosku, iż możliwe jest zakażenie, zwłaszcza że chaośniki nierzadko nurzali swoją broń w każdym paskudztwie jakie mieli pod ręką.
Wszystko to trwało jedynie mgnienie, a potem przypomniał sobie o strażniku.
Wzrok jego padł na krawędź okna, gdzie trzymał się człowiek...Teraz, jego ręki już tam nie było...
Zrozumiał, posmutniał...
Spadł...Nie wytrzymał, albo po prostu stracił przytomność wcześniej. Oby tak było. Teraz z pewnością było już po nim...Tupik zmarkotniał i nawet uderzył ze złością w drewnianą ścianę, aż zadudniło. Rana szczypała i krwawiła, a na zewnątrz szalała bitewna zawierucha, choć teraz jej odgłosy były lekko przytłumione przez ściany.
Rozejrzał się. Był na niewielkim choć długim, niskim i mrocznym poddaszu, potężne drewniane filary podpierały dobrze zabezpieczony dach. Pełno było tu jakichś pozabijanych dechami skrzyń i słomy, śmierdziało stęchlizną, a pod jedną ze ścian ujrzał starą pokrytą pajęczynami skrzynię. Po drugiej stronie budynku widać było drugi otwór okienny, prawdopodobnie zamknięty. Było pusto, zaczął się przemieszczać w kierunku niewielkich drzwi, które ledwo co dostrzegł. Zarówno drzwi jak i ich zamek wyglądały na solidne. Nacisnął na klamkę, ale niestety okazywały się zamknięte na głucho od tamtej strony...

- A Ona? - przemknęło przez myśl Jasperowi, pędzącemu z mieczem w dłoni na spotkanie śmierci...


A Ona stała pomiędzy nimi, rozmodlona, zanurzona w swojej ufności. Co ciekawe, im większy strach wyczuwała wśród ludzi, tym mocniejsza się czuła wewnętrznie, kamień pulsował powoli na jej piersiach, niczym drugie serce.
- Wyjechali do nich...- szeptały drżące głosy - Biją się...Biją się przed stajniami...
- Słyszycie to?!
- Na dziedzińcu...Na dziedzińcu stajni też...Słyszycie?!
- Sigmarze, niech odejdą, błagam...Przestanę pić...Będę już dawał regularne datki na...
Nie słuchała ich. Zamieniona w słowa własnej modlitwy, nigdy nie wydawały jej się one tak mądre i tak potężne jak dziś. Patrzyła wgłąb samej siebie i zobaczyła tam moc, której istnienia nigdy nie odczuła...
Jakby...Narodziła się na nowo...


Była tam.
Po prostu stała przy studni, a wiatr zacinający strugami deszczu targał Jej szaty. Nie widział jej do ostatniej chwili, przejeżdżając powoli przez wieś sprawiającej wrażenie wymarłej. Zresztą, od kiedy wyszedł z ciemnej karczmy i na powrót wsiadł na koń, pogrążony był w rozmyślaniach, rozpamiętując raz za razem dopiero co odbytą rozmowę...Wierzchowiec smętnie przedzierał się przez zamalowaną deszczem wieś, mijając jedną szarą chatę za drugą, stare wiadra z przelewającą się brudną deszczówką, stojące przed chacinkami proste i puste drewniane ławeczki...Nie było dymu z kominów, ni halastry dziatek. Żebraków. Duża studnia ze sterczącym niczym stryczek prosto w niebo żurawiem pewnie nawet nie zwróciłaby jego uwagi...Interesowała go tylko przebiegająca akurat przez wiejski plac droga, która znikała dalej za niewielkim wzniesieniem, na powrót wchodząc między chwiejące się drzewa.
Z odrętwienia wyrwało go dopiero pluśnięcie. Koń zwolnił powoli i zatrzymał się parę kroków od Niej. Wytworna, ale poszarzała i namokła od deszczu suknia była pełna trudnych do dostrzeżenia ornamentów, smukła kobieta stała tyłem do niego, wrzucając coś do środka studni. Znów pluśnięcie. Podjechał nieco bliżej...Nie odwracała się. Dziwne, jej długie włosy, które wyglądały dla niego na jasne, po znalezieniu się tak blisko okazywały się jednak ciemne. Smukła biała dłoń sięgnęła gdzieś pomiędzy fałdy odzienia, a potem w dłoni tej dostrzegł małe kamyczki. Odruchowo sięgnął do swojej sakwy...Palce namacały dwa twarde kawałki srebra...Przecież był pewien, że ostawił je karczmarzowi na stole...
Nie czas teraz...Kolejne pluśnięcie, nachylony ku głębinie kształt, jak gdyby chciała prześledzić do końca lot ostatni kamienia...Na Jej otwartej dłoni zostały jeszcze dwa. Twarz wciąż pozostawała tajemnicą. Zagrzmiało... Wiatr był zimny jak lód, a dłoń pozostawiona choć na chwilę w bezruchu zaczynała drętwieć i kostnieć. Zastanawiał się, czy nie będzie lepiej po prostu spiąć konia i ruszyć dalej, nie odwracając Jej uwagi od powziętego zajęcia.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 05-03-2010, 09:33   #96
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Już, już miał popędzić rozleniwione zwierzę ostrogą, bo czas naglił. Nie chodziło o to, że obawiał się końca nocy. Nie, nawet nie brał tego pod uwagę. Śpieszno mu było do zamku, do Niego, do jego ciepłej, przerażonej krwi. Bo tego był pewien. Będzie przerażona. Każda, nawet najdrobniejsza drobina ciała. Na samą myśl miał ochotę dać koniowi ostrogę i pognać z dzikim wyciem na złamanie karku przez tą ponurą dąbrowę. Ogień w żyłach huczał jak w kowalskim piecu. Furia pompowała w każdy zakamarek ciała rozkosz przyszłego spełnienia. Zemsty.
I właśnie dlatego przystanął. Nie chciał oglądać jej twarzy, bo po co? Nie był ciekaw jej zdania - miał własne. Każdy ma swoją drogę. Jemu wypadła ta, przez las. Jedyne, czego chciał, to nie musieć trzymać w sobie swego celu. Nic. Nie ma na świecie nic gorszego, niż nie móc się pochwalić swoim skarbem. A on miał skarb. Swój. Tylko jego. Coś czego mu nikt nie może odebrać. Nawet śmierć. Miał swoją zemstę.
Tak jak ona miała swoje kamyki, które kolejno lądowały na dnie studni, tak on miał swoją drogę. Wyczekiwanie. Na spotkanie w zamku. Oko w oko. Jeszcze raz. Tym razem ostatni.
Zadumał. Mimo szalejącego we wnętrzu płomienia przeszywały go igły chłodu. Mięśnie na szyi wierzchowca zadrgały nerwowo. Drgnął, zapatrzony na jej smukłe, białe palce. Poklepał zwierzę.
- Jadę do zamku...wiesz - ni to stwierdził ni zapytał jakoś dziwnym, zachrypłym, nie swoim głosem.
Nie odwracała się. On się nie zdziwił.
- Do zamku...- był to właściwie szept, ale o dziwo słyszalny przez ulewę - Tak...To jest właśnie ta droga...Ale być na właściwej drodze to jeszcze nie wszystko, pozostaje jeszcze kwestia czy jedziemy we właściwą stronę... Sama już nie wiem...
Pluśnięcie...Spojrzał na wijący się i znikający dalej między drzewami wąski, pozarastany roślinnością trakt.
Nie zwiedziesz mnie upiorze! - pomyślał. Patrzył na jej smukłą postać. Na włosy opadające łagodnie na ramiona. Jej spokój...
Nie udzieliło mu się jej opanowanie, wprost przeciwnie, słowa wezbrały w mężczyźnie falą wściekłości. Coś delikatnego i płochliwego zatrzepotało na przytroczonym u siodła rzemieniu. Dłoń mimo woli powędrowała w kierunku tubusa. Żyły spęczniały od żaru, mięśnie stężały a z gardła wydobywał się ledwo tłumiony warkot. Zwierzę, któremu udzielił się niepokój, zadreptało w mokrej trawie. Gdyby mógł palić wzrokiem, była by tylko kupką popiołu. Nie! Nie odbierzesz mi tego! Nawet Ty! - myśli bolały niczym zamknięty w głowie huragan. Płomień w środku szalał. Wzbierał gniew. Nie walczył z furią by nad nią zapanować. Poddał się działaniu szału. Kierunek? Jest ważny żmijo. Lecz ważniejsze poszukiwanie. Zęby zawsze zatopią się w ogonie gada.
Spięty do skoku koń z rżeniem stanął dęba, zadreptał w miejscu. Wyleciały w powietrze grudki rwanej darni. Mężczyzna z szaleństwem w oczach niczym straszny demon na tańczącym koniu górował nad szczupłą sylwetką u studni. W świetle księżyców błysnęła stal miecza.
- Zatem bywaj... - z gardła wyrwał się charkot, który przeszedł w upiorne, niosące się po lesie wycie. Wycie, które budziło drzewa. A on pędził wąską, leśną dróżką. Przez noc i las. Ze śmiechem na ustach i mordem w oczach. Do zamku.
Została w tyle, przy studni, coraz dalej. Nie odwracał się, czuł jednak że Ona za jego plecami odwróciła się, przez deszcz, przez las niósł się jeszcze echem w jego uszach Jej pożegnalny okrzyk, właściwie przypominający wibrujący wysokimi tonami skowyt:
- Taaaakkk....Wąż zjada własny ogooooooooooooooooonnnn...
 
Bogdan jest offline  
Stary 05-03-2010, 14:32   #97
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Gdzieś pośrodku lasu, tuż przy rzece gdzie stała karczma Stary Młyn trwała bitwa. Jasper ciął wszystko co tylko wystawiało łeb z czarnej dziury w ogrodzeniu. Uderzał pięścią, kopał, nacierał barkiem. Z czasem słabł, kolejne ruchy stawały się coraz wolniejsze, miecz ciążył w kurczowo zaciśniętej dłoni, pot zalewał twarz. Ryki zwierzoludzi, chrzest łapanych kości, rzężenie gardeł i gdzieś w oddali krzyk Aberhoffa:

- Zmiana! Do tyłu!!! Zmiana!

Dla Jaspera nie było żadnej zmiany, liczyło się tylko jedno, przeżyć. Dopóki trzymał w ręce miecz miał szansę. Gdy lina szarpnęła go do tyłu, przez myśl przeszło mu aby ją odciąć i walczyć dalej. Zabijać by przeżyć. Poleciał do tyłu, zachwiał się ledwo łapiąc równowagę. Stał pochylony, spierając dłonie na kolanach … dyszał ciężko. Jego zmysłom doszły odgłosy tarana, ziemia aż trzęsła się od kolejnych uderzeń. Spojrzał na bramę ... jeszcze jedno uderzenie i puści … i wedrze się wściekła horda bestii z jedną myślą … z jedną rządzą … krwi. Rozejrzał się po twarzach kamratów, Kuna z rozoraną pazurami twarzą, Dieter i Rupert związani w parę, wszyscy dyszeli ciężko. Zostało nas czterech … czterech i Ali … - pomyślał Jasper. Markus górował nad wszystkimi, wyglądał jak wielki krasnal, który samym krzykiem jest w stanie powalić cały szereg.

- Zbierać dupy! – głos Alego dominował w cały tym zgiełku.
Markus okręcił linę wokół dłoni i szarpnął ich wszystkich za sobą, tak że zderzając się wpadali jeden na drugiego. Stali tak naprzeciw bramy, która za mgnienie miała być tylko wspomnieniem. Wtedy Ali wycedził w ucho Jaspera prawie bez poruszania wargami, by nie dosłyszał nikt inny:
- Teraz … będzie piękny zamęt. Przebijemy się. Trzymać się blisko. Podaj dalej...
- Przebijamy się za Markusem …
- rozkaz został przekazany dalej szeptem. W ich sercach znowu zagościła nadzieja i chęć do walki. Ali nigdy ich nie zostawiał … zawsze cało wychodzili z opresji. Teraz będzie tak samo.

- Teraz!!! Szarżaaaaa!!!! - głos Aberhoffa przekrzyczał nawet Alego.

Rozwarły się wrota. Wpadły do środka niczym nie zatrzymane, ciągnięte przez taran. Oni też byli w pełnym biegu, głos Markusa znowu rozbrzmiewał tłumiąc odgłos rogu. Szeregi zbliżały się do siebie. Ali nakazał zwrot na prawo... uskoczyli za wodzem puszczając bestie do środka. Byli blisko. Siekli lewą stroną nacierającego klina. Chaośniki padały, znacząc ziemię czarną juchą. Zaostrzony taran pozbawiony na przedzie podparcia wbił się w ziemię rozorując ja na trzy długości konia. Ale oni byli już dalej, wpadli wprost na wbiegające po bokach bestie. Markus jak taran, masakrując jednego parł do przodu. W ferworze walki nie wiele było widać ... zamieszanie i mrok. Jasper ciął wszystko co się ruszało i ryczało. Podążali za głosem Alego a lina, która miała być ich przekleństwem stała się teraz ścieżką do wolności.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 07-03-2010, 06:38   #98
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Na przedpolu, między otwartą bramą na stajenny dziedziniec a pierwszymi drzewami zagajnika rozgorzała teraz prawdziwa bitwa. Szeregi zderzyły się z hukiem, przypominającym grzmot. Szarżujący ludzie zmietli praktycznie nieprzygotowanych do walki, trzymających taran wrogów, kloc drewna upadł w glebę stając się swoistym centrum, wokół którego zaroiło się od większych i mniejszych potyczek. Z tymi chaośnikami, którzy biegli w ślad za taranem już było trudniej. Piechurzy zderzyli się z nimi, pod niebo poniósł się szczęk żelastwa i ryki, rozpoczęły się zwarcia w krótkim dystansie, jeden na jednego, dwóch na jednego, z nader częstym atakiem w plecy z zupełnie innego kierunku. Bitewny chaos na dobre zamieszał na polu, Jasper jak w amoku widział wszędzie dookoła pyski, wykrzywione ludzkie twarze, dźgające włóczniami ramiona, drące ciało pazury, krew, słyszał praktycznie tylko ryki bólu, głośniejsze niż wszystko inne. Może jeszcze rżenie wierzchowców...Pierwsze zderzenie uśmierciło wielu z obrońców, ale zaraz za nimi na pole wpadli konni, wykorzystując przewagę wysokości rąbiąc wściekle mieczami i nadziewając wrogów na włócznie...Nie miał czasu podziwiać kunsztu wojowników, choć znali się na robocie: oddział Aberhoffa składał się z wypróbowanych, hartowanych w bojach ludzi - tylko takich można było wysłać na cieszących się równie dużym poważaniem bandytów Markusa Edelbrandta. Teraz chaośnicy mieli dzięki temu dużo trudniejszą przeprawę z ludźmi niż taka, do jakiej byli zwykle przyzwyczajeni.

Jasper dźgał mieczem, czasem na oślep, tłukł i szarpał, tłuczono i szarpano i jego, jak kukłą - ale przez ciekący z czoła, zalewający oczy pot trzymał się spojrzeniem tylko Alego, herszt torował im drogę, ciągnąc ich za sobą , chyba jako jedyny z postury mogący się mierzyć z większymi nawet zwierzoludźmi. Właśnie z wściekłym rykiem, rozpędzony uderzył niczym byk głową w odsłonięty bebech jakiegoś potwora, aż tamten poleciał przewracając dwóch mniejszych osobników, a potem z potężną siłą niemalże rozpłatał mieczem zamierzającego się nań z toporem zwierzoludzia przypominającego barana. Biegli za nim, tnąc mieczami i nożami tych, którzy nie zdążyli się podnieść z gleby...Rupi zawył nagle cienko, Jasper obejrzał się i w tłoku zobaczył jak leżąca pod nogami walczących, ranna bestia ogromnym pyskiem odgryza praktycznie nogę Rupiego gruchocząc ją w kolanie, a potem, zanim zdążył zareagować, zobaczył jak Markus dopada jednym susem do podwładnego...Ali ciosem toporka w jednej ręce zakończył wrzask Rupiego, rozłupując mu głowę, a niemal jednocześnie znajdujący się w jego drugiej ręce miecz przeciął ze świstem linę, którą był on z nimi połączony...
- Sigmarze...- pomyślał Jasper, oszołomiony, ale Ali już ciągnął ich dalej, przebijając się przez walczących w kierunku zagajnika...Gdzieś za ich plecami krzyczano za nimi, chyba nawet strzelano do nich, ale strażnicy byli zbyt związani walką ze stworami z ciemności, by nawet pomyśleć o pościgu...Kuna z wrzaskiem zatrzymał cios topora i wbił długi nóż pod żebra jakiegoś nieszczęsnego zmutowanego człowieka, zawirowali wokół siebie, Markus znowu gdzieś ich ciągnął, nagle wokół zrobiło się nieco luźniej, choć dużo ciemnej...Bębny łomotały.Dysząc ciężko zaczęli biec między drzewami, niemal w absolutnej ciemności, wcześniej jeszcze ich ostrza w pośpiechu rozcięły wiążące ich liny, które mogły zaplątać się w pniach drzew. Z mroku wyskoczył nagle biegnący samotnie chaośnik o mordzie wściekłego psa, w ponakłuwanej kolcami skórzanej zbroi, ale widząc przewagę liczebną uskoczył i pognał znów gdzieś w ciemność...
- Tędy! - szarpnął ich Markus, zmieniając nagle kierunek. Biegli za nim, choć ich ciała ledwo już trzymały się na nogach, choć wpadali po ciemku na drzewa i przewracali się na niewidocznych przeszkodach. Prawie na oślep, za jego głosem, czart wiedział jaka zwierzęca moc tkwiła w tym brodatym wielkoludzie, że mógł rozeznawać się po ciemnicy w tym terenie i nie zmylić kierunku. Nie myśleli o tym, biegli, wyciągnął ich z tego, choć wielu zostało na zawsze z tyłu. Nieważne, oni żyli, to było najważniejsze...
- A Ona? - pomyślał nagle Jasper.

Jego obraz pojawił się nagle przed Jej oczyma, jak gdyby ten nieznajomy, ale tak teraz bliski człowiek w niewiadomy sposób wkradł się pomiędzy słowa modlitwy.


Wściekłe wycie niosło się hen, aż zdawało się, że drzewa rozstępują się w obliczu szaleńczego pędu...Migały obok ciemne zagajniki, gdzieś coraz bliżej krakanie spłoszonych ptaszysk upewniało go o zbliżaniu się do celu, labirynt zwijał się w kierunku własnego środka, a w nim czekał On...Ona, Ono...? Koń pruł prosto w kierunku, gdzie tkwiło samo serce burzy, huk grzmotów zagłuszał hałas wijących się gałęzi i nieskładną paplaninę otwierających się w pniach ust, deszcz przesłaniał drogę, ale jeździec nie potrzebował już wzroku...
Wierzchowiec stanął dęba, a z gardła jeźdźca wydobył się nagle niepowstrzymany, przeszywający wszystko śmiech...Stali na rozwidleniu dróg. Jedna z odnóg traktu odbijała w lewo, nieznacznie opadając, druga odnoga była w zasadzie ścieżką, pnącą się pod górę, zakręcającą zaraz za porastającymi zbocze powykrzywianymi drzewami.
Na rozdrożu ktoś klęczał, zaraz przy wielkim obrośniętym mchem głazie, poprzez zasłonę deszczu przebijał się powoli obraz obszarpańca, żebraka, który kołysał się powoli w charakterystycznym dla tej profesji ruchu, trzęsąc wystawioną przed siebie ręką...Wydawał się starcem, zapuszczone długie włosy zwisały smętnie zasłaniając twarz i górną część ciała. Z bliska natomiast zdawało się, że jest to jednak dość młody jeszcze, choć znajdujący się niewątpliwie w strasznym stanie człowiek. Jego wychudzone, brudne ciało ukazywało się w świetle coraz częstszych, bijących gdzieś bardzo blisko błyskawic...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 09-03-2010, 13:00   #99
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Tupik nie widział dłoni strażnika, mimo to musiał wychylić się, upewnić że strażnik nie jest gdzieś tuż niżej. Niestety szybko spostrzegł, że tylko przedłużał agonię swej nadziei. Strażnik był na dole, zapewne rozszarpywany przez bestię. "Zawiodłem" - pomyślał ponuro, wiedział jednak, że nie może sobie teraz pozwolić na rozpacz, ani nawet na apatię. Musiał zabrać się do działania jeśli nie chciał by pomoc strażnika poszła tak zupełnie na marne... właściwie to zawdzięczał mu życie i nie miał już jak tego długu spłacić.

Odczepił hak z liną, wrzucając ją do torby, po czym Gardłogrzmotem - krasnoludzkim spirytusem który trzymał wraz z ziołami, odkaził ranę i wsmarował w nią pokrzywę plamiastą - piekło jak diabli, zarówno spirytus wylany na otwartą ranę jak i odmiana pokrzywy hamująca infekcję i zapobiegająca powstaniu zakażeń. Wiedział, że ani jedno ani drugie nie zagwarantuje mu bezpieczeństwa, jednak jako medyk miał świadomość, że szanse powstania zakażenia nikną jeśli zająć się właściwie raną, tuż po zranieniu. Wrzasnął po polaniu rany spirytusem, starał się jednak pokierować swój wrzask w stronę drzwi nie dachu.

Wiedział, że na niepilnowany dach mogą w końcu wspiąć się stwory a ich pierwszym celem będzie okienko. Tupik szybko zamknął uchylone okno, próbując je dodatkowo wzmocnić podpórką z deski. Dopiero po tym podszedł do drzwi a widząc że są zamknięte, postanowił je otworzyć, wyjął wytrychy i począł wczuwać się w rytm zamka i przekładni. "Muszę wydostać się z tej pułapki... lub przynajmniej mieć otwartą drogę do ewakuacji."

Był zdziwiony że pozostawiono poddasze samemu sobie, że nikt nie wykorzystywał zgromadzonych tu gratów, choćby w ramach balastu zrzucanego na stwory. Ale domyślał się, że obrońcy zgromadzeni wewnątrz karczmy w większości nie byli zdolni do walki... A wrzaski jakie nawet tu dobiegały go z zewnątrz, sprawiały że nawet Ci co mogli wyjść i walczyć, nie zamierzali tego zrobić.

Tupik przeżył śmierć strażnika, kombinując przy zamku odtwarzał ostatnie elementy, na nowo rozgrywając przed sobą tragedię. Pamiętał jak próbował pomóc strażnikowi, jak sam przez to omal nie spadł i wyciągniętą rękę strażnika, która ocaliła go od pewnej śmieci. Wspinaczkę po linie kosztem być może ocalenia strażnika. "Gdyby ostatnie siły wykorzystał sam na wejście przez okno...może wciąż by żył?" - myślał ponuro

Gdyby Tupik miał zastąpić Aberhoffa jego koszmar uległby zwielokrotnieniu. Wolał nawet nie myśleć co przeżywa tamten kierując swych poddanych w beznadziejną walkę. Wiedząc, że szanse ocalenia są niewielkie i że nie obejdzie się bez sporych stratach w ludziach... A mogli przecież uciec, zwyczajnie zostawić gości karczmy własnemu losowi. Strażnicy bez problemu przebili by się przez szeregi chaośników, bez nawiązywania walki mieli większe szanse na wyjście z tego cało, niż broniąc karczmy z bezbronnymi ludźmi.
 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 09-03-2010 o 13:03.
Eliasz jest offline  
Stary 10-03-2010, 11:16   #100
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Bieg, susy, skoki, szaleńczy pęd. Jasper odgarnął z oczu sklejone potem i brudem włosy by zdążyć ujrzeć kłapiącą o stopę od jego twarzy ociekającą śmierdzącą wydzieliną paszcze. Myślał, że już po nim, gdy długi nóż Kuny rozpruwał bestie aż po szyje.

Pędzili dalej, Ali torował drogę. Większe mutanty rozpruwał mieczem, ogłuszał pięścią, uderzał głową. Nad mniejszymi nawet nie zatrzymywał się. Uderzał piersią a siła rozpędzonego wielkoluda ciskała nimi na odległość kilku kroków. Potem rozdeptywał łby własnymi nogami, jeśli którykolwiek uniknął podeszwy jego buta, kończył żywot rozpruty mieczem Jaspera, Kuny, Dietera albo Ruperta. Ali nie dawał im możliwości zadawać więcej jak jednego ciosu, lina zawiązana w pasie ciągnęła ich za nim. Pędzili dalej w mrok tnąc, pchając mieczami doskakujące pokrzywione, pokraczne pyski obdarzone ogromnymi zębiskami, kąsające, kłapiące, rzucające się by gryźć… Błyski oręża … krótkie noże, topory, włócznie, miecze oraz wykrzywione, krwawe, zastygłe twarze tych których dosięgły. Odgłosy bitwy … świst korbacza, krzyki zarzynanych, groźne pomruki bestii, rżenie koni.

Oni biegli dalej. Jasper widział tylko plecy herszta, który torował im drogę. Pedził za nim, tnąc mieczem bestie, które nie zdążyły podnieść się z gleby. Nagle do jego uszu doszedł krzyk Ruperta a lina szarpnęła do tyłu. Jasper obejrzał się i w ciżbie ciał mutantów zobaczył leżącego towarzysza ze zgruchotaną w kolanie nogą. Pochód zatrzymał się, nie zdążyli krzyknąć jak Ali dopadł rannego i toporem rozpieprzył mu łeb kończąc tym samym jego wrzaski. Widok tej sceny zmroził Jaspera.

Gdyby to była moja noga, już bym nie żył. Ali nigdy nie zabierał balastu. -przemknęło przez myśl uciekiniera.

Szarpnięcie liny, świst miecza … Jasper uniósł zakończoną trzymanym orężem rękę w geście obrony. Ale cios nie padł … to Ali pruł ostrzem łączące ich z truchłem Ruperta więzy.

- Sigmarze...- pomyślał Jasper, oszołomiony, ale Ali już ciągnął ich dalej, przebijając się przez walczących w kierunku zagajnika...
Zaczęły świstać strzały, któraś wbiła się w stojącą smukłą białą brzozę. Najwyraźniej strażnicy zorientowali się w ich zamiarach, ale nie byli w stanie strzelać do uciekających i jednocześnie odpierać atak bestii. Pościg również był w tym momencie niemożliwy, bo zostawiliby bezbronnych na pastwę mutantów. Aberhoff musiał być wściekły, ale z drugiej strony jeden skromny szereg straceńców powalił do tej pory więcej bestii niż cały szyk strażników.

Trzech mężczyzn ciągniętych przez wielkiego jak tur człowieka pędziło dalej. Odgłosy bitwy lekko przycichały, było coraz ciemniej, biegli obijając się o drzewa. Śmigały ostrza rozcinające łączącą ich linę. Bębny łomotały daleko.

- Tędy! – szarpnął Jaspera za odzienie Markus, zmieniając nagle kierunek.

Biegli, chodź ich kroki nie były już pewne, potykali się o wystające gałęzie. Ale nikt w obawie o zgubienie towarzyszy nie zostawał w tyle. Nikt nawet nie wspomniał o odpoczynku. Prowadził ich głos Alego. Wiedzieli, że zawdzięczają mu życie. Jak zawsze wyciągnął ich z opresji, chociaż tym razem wielu pozostało z tyłu. Ale w lesie byli inni, pozostawieni sami sobie … bezradne, popadające w kłótnie, zapite skurwysyny.

A Ona? - pomyślał nagle Jasper.
 
Irmfryd jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:15.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172