Autor artykułu: Weree 11-04-2012 | ||||||||||||||||||||||||
| ||||||||||||||||||||||||
|
#1
Weree
on
11-04-2012, 17:38
|
Zdarza się. Powiedziała kiedyś Maryla. Marta siedziała w kościele, słuchając mętnego i nudnego wywodu księdza na temat życia pozagrobowego i początku drogi, którym rzekomo miała być śmierć. Idiotyzm, myślała. Kiedy zadzwonił jej wujek, który znalazł ciocię Elenę, zimną jak marmur i trzymającą się kurczowo swojego ukochanego pianina, nie wiedziała co ze sobą zrobić. Wzbierająca rozpacz uderzała do głowy, ale równocześnie budziło się w niej poczucie czegoś w rodzaju przyjemnego oczekiwania. Dom. Testament Eleny Liebenstein jasno wskazywał, że swoją willę leżącą na pustkowiu za Szczecinem przepisuje swojej krewnej, Marcie Alan. A było to przepiękne domostwo niemalże w całości zbudowane z drewna i czerwonej cegły. Miało piętro, dwie duże sypialnie, piękny salon wypełniony antycznymi meblami i przede wszystkim kominek oraz przepiękny ogród. Elena znana była w całej leżącej nieopodal jej willi wiosce, z niezwykłych róż które masowo hodowała naokoło domu. Rosły tam białe i czerwone odmiany tych kwiatów, a było ich tyle, że w powietrzu przez cały czas unosił się ten jakże charakterystyczny różany zapach, kojarzący się z latem. W domu nie było jednak prądu. Elena radziła sobie bez niego, używając lamp gazowych i świec, jednak jak dla Marty perspektywa przesiadywania wieczorów w chwiejnym, drżącym świetle świecy która w każdej chwili może zgasnąć, był nazbyt upiorny. Ponieważ dom Eleny Liedenstein pełen był cieni i dźwięków. Stare meble, rozkurcze sęków, stare zamki i zawiasy. Wszystko wytłumaczyć da się logicznie, ale mimo wszystko... Marta pamiętała pewien pamiętny długi weekend który spędziła u cioci. Była wtedy z pewnym chłopakiem... miał na imię Jack, jeśli pamięć jej nie myliła. Byli razem kilka miesięcy, okazał się być strasznym dupkiem, ale nie to wspomnienie przyszło teraz Martynie do głowy. Willa jej cioci. Weekend. Pamiętała jak około dwunastej w nocy, siedzieli we dwoje w krzaku róż rosnącym tuż przy oknie saloniku, w którym oprócz kominka i mnóstwa antycznych mebli stało też to wielkie, potężne pianino. Ciocia już dawno spała, a jej piesek Logan zabawiał się w łapanie kretów, gdzieś w ogrodzie za domem. Różany zapach uderzał do głowy, lepiej niż jakikolwiek afrodyzjak, zniewalał, rozluźniał i podniecał naprzemiennie. W głębokim mroku wypełnionym dźwiękami sów gromadnie zasiedlających pobliskie lasy oraz ostatniego przedsennego koncertu koników polnych, Jack wydawał się być przystojniejszy niż zazwyczaj i bardziej pociągający. Mieli wtedy po szesnaście lat. Na tą noc krzak róży wypełnił się mnóstwem jednoznacznych jęków i westchnień. Kiedy obydwoje, spoceni, legli w swoich ramionach, dochodziła druga w nocy, jak mówił elektroniczny zegarek Jacka który leżał, zagrzebany w jego koszuli. I wtedy, Marta, przytulona do niego z całych sił, usłyszała dźwięk. Dźwięk pianina, pojedyńczy lecz ciągnący się w nieskończoność, niesamowicie przedłużany, wibrujący i zdecydowanie niepokojący. Marta uniosła głowę. - Słyszysz? - Oczywiście. Twoja ciocia gra? Marta uchyliła delikatnie gałęzie róż, i spojrzała w okno jej cioci. Światło było zgaszone, czy raczej - świece zdmuchnięte. Nie słyszała też żadnych kroków, a przecież te schody zawsze tak strasznie skrzypią... Nagle obydwoje podskoczyli. Pianino wybuchło basowymi dźwiękami, zagrało szybką melodię rozpoczynającą się i kończącą równie niezwykle. - Co jest do kurwy nędzy!!? - ryknął Jack podnosząc się szybko. Wstając, uderzył się głową o parapet. - JACK, cicho bądź! - syknęła Marta, gdy klnący chłopak opadł z powrotem na trawę. - Ktoś musi być w domu oprócz nas! Pianino ponownie uderzyło, tym razem grając chwytną melodię, w której rozpoznać można było rodzimą "szła dzieweczka". - To doprawdy upiorne - Marta wzdrygnęła się. - Zajrzysz przez okno do salonu? - Jak niby? jest pieruńsko ciemno, nie widzę nawet twojej twarzy! - Jack, zajrzyj proszę cię... - Ty nie możesz? - Boję się... trochę... - Czego - parsknął Jack podnosząc się, ale tym razem z zachowaniem odpowiedniej uwagi. - Myślisz że odwiedził was duch i gra sobie na fortepianie? - Widzisz coś? Jack wystawił głowę z krzaku róż i zerknął przez otwarte na oścież okno, do pomieszczenia. Salon był kompletnie ciemny, jednakże lśniąca kość słoniowa klawiatury widoczna byłaby choćby w egipskich ciemnościach. Jack przetarł oczy. Albo zwariował... albo pianino autentycznie grało samo. Klawisze opadały i wznosiły się, przyciskane przez niewidoczne palce jakichś przeźroczystych dłoni... To się nie mieściło w głowie, nie chciało znaleźć miejsca w umyśle Jacka. Co gorsza, kot cioci Eleny, Mruczka, wskoczył zaintrygowany na grzbiet pianina i z niezwykłą uwagą wpatrywał się w poruszające się klawisze... Jack widział tylko jego żółte oczy, dwa punkty w tym starym, pachnącym lekko butwiejącym drewnem i kulkami na mole saloniku, w którym pianina same grają, szuflady otwierają się dziesięć razy na godzinę, a podłoga skrzypi jakby spacerowało po niej trzysta tysięcy żołnierzy Hitlera. - Jack, co tam się dzieje? A pianino wciąż brzęczało, jakżeby inaczej! Teraz był to angielski hit z lat osiemdziesiątych, Stand By Me Johna Lennona. - Marto... T-t-en ch-ch-cholerny fortepian s-s-s-am gra!!! - wydukał Jack opadwłszy na trawę. - Co ty gadasz!? - wybuchła Marta zrywając się na klęczki. - Co, że niby... - Maryla? - Co do chole... - Ciiiii! to ciocia!!! - MARYLA!? - głos powtarzający to imię z pewnością należał do cioci Eleny. Jej nadejście poprzedziło też skrzypienie schodów. Które skrzypiały zawsze. Zawsze. - Marylo, kochana gdzie jesteś? Marta i Jack zamarli, w tych samych pozycjach, jakgdyby zamienieni w kamień. Pianino ucichło momentalnie, rzekłbyś; niczym liść zerwany z drzewa przez wiatr. - Aaa, tu jesteś siostrzyczko. Jestem bardzo senna, chyba położę się spać... Po tej wypowiedzi nastąpiła cisza, podczas której ani jedno z młodych buntowników nie odważyło się choćby przełknąć śliny. Po chwili dobiegło ich skrzypienie schodów. Ciocia Elena wracała do sypialni. Pianino ucichło na kolejne wiele lat. Po tym wydarzeniu jednak, Marta zawsze pamiętała, by zamknąć wieko na kluczyk. - Amen. - Amen - powtórzyła Marta. Ludzie powoli podnosili się z miejsc. Trumna cioci Eleny, niesiona przez sześciu elegancko ubranych mężczyzn, popłynęła niczym lodołamacz przez gęstniejący tłum ludzi, który natychmiast zamykał się za nią i podążał jej śladem. Marta trzymała się raczej z tyłu, mimo iż tradycja nakazywała jej być tuż przy trumnie. Ubrana w elegancką czarną sukienkę kończącą się na poziomie kolan i zapiętą pod samą brodę odświętną ciemną jak noc koszulą, wyglądała niczym jakaś wysoko postawiona dama z lat czterdziestych. Trumna wydostała się przez szerokie drzwi, na zalany ciepłym letnim słońcem dziedziniec cmentarny. Stamtąd powędrowała w stronę trzeciej bramy, mijając skrzypka grającego jakąś niezwykle smętną melodię i wielki kosz na śmieci. Długa była to podróż. Martę zaczynały już boleć stopy. To przez te cholerne obcasy, pomyślała. Nienawidzę chodzić na obcasach! Ludzie; znajomi i krewni, narzekali na gorące powietrze i parną pogodę. Tak naprawdę naprawdę oddani, niezmordowani i wciąż eleganccy, wydawali się jedynie gentelmeni niosący ostatnie łoże Eleny Liedenstein. Które zresztą, razem z jego właścicielką, miało zostać niebawem pożarte przez glizdy i inne pracowite robaczki. Marta wyrzuciła z pamięci chwilę samego pogrzebu. Nie warto o tym wspominać. Na trumnę jej cioci posypały się grudki ziemi, pachniało torfem i różami, które po skończonej robocie zostały postawione na świeżym grobie. Dwadzieścia kilometrów dalej i około godzinę później, trwało już przyjęcie. Wynajęta została sala w ekskluzywnej restauracji, i cały tłum ludzi obecnych na pogrzebie, raczył się w niej wyszukanymi potrawami. Marta jadła dużo, zawsze jadła dużo. Przeczyła temu jej ładna sylwetka - wciąż młode ciało i dobry metabolizm, sprawiały że wyglądała bardzo atrakcyjnie, zwłaszcza w tym stroju. Wciągnęła już kilka kieliszków wina, zjadła ogromny befsztyk z musztardą i uraczyła się niezwykle delikatnym jabłecznikiem z malinową posypką. Dochodziła ósma wieczór, światło dnia pomarańczowiało, cienie się wydłużały. Przyjęcie wciąż trwało. Usta Marty przyjęły tamtego wieczora jeszcze około dziesięciu lampek wina. Pięć minut przed godziną dwunastą zero zero, była już nieźle wstawiona. Impreza się kończyła. Ludzie wysypywali się na zewnątrz, żegnając kelnerów w sztywnych białych koszulach, i ukradkiem wycierając umazane keczupem usta o rękawy. Marta wyszła o dwunastej minut dziesięć, lekko zataczając się stanęła na chodniku, usiłując ogarnąć zmęczonym umysłem sytuację. Restauracja znajdowała się pod centrum miasta, zwykle czujni taksówkarze czekali przy większych lokalach takich jak ten, w nadziei że po skończonej imprezce większość ludzi nie trafi nawet kluczykiem do stacyjki swojego samochodu. Tym razem jednak nigdzie taksówkarzy nie było. Marta zaklęła cicho i ruszyła długą ulicą wypatrując migającego napisu na stojących na chodnikach samochodach. Było dość ciemno, nawet mimo ulicznych latarni. Marta szła, a echo jej kroków było jedynym dźwiękiem który można było usłyszeć. Z daleka dochodził do niej szum ludzi opuszczających przyjęcie, gdzieś wyła policyjna syrena. Nie mijały jej praktycznie żadne samochody - tej nocy miasto było ciche i straszne. Marta zaczęła odczuwać niepokój. Szła już jakieś dziesięć minut, a taksi nigdzie nie mrugało do niej przyjemnym, ciepłym światłem. Ulica zwężyła się, Wysokie kamienice sprawiały niezwykle upiorne wrażenie. Zwolniła kroku. Mimo letniej pory, z ust wydobywała jej się para. Po jej kręgosłupie przebiegły ciarki. Miała wrażenie że śledzą ją czyjeś oczy. Oczy z pewnością jej nieprzyjazne. I nagle naszło ją to same wrażenie, które odczuwała przy każdej wizycie w willi jej cioci. Tu jest za dużo cieni, pomyślała. - ...Lalunia! Odwróciła się gwałtownie, czując jak paraliż przerażenia ogarnia ją całą, poczynając od stóp. Chodnikiem szła spora grupa ubranych w ciemne bluzy mężczyzn. Dwóch z nich paliło papierosy, dym uciekał spod opuszczonych na oczy kapturów, unosił się w powietrze w fantazyjnych wzorach, nikł na tle granatowego, zasnutego chmurami nieba. Do mózgu Marty, dość przytępionego przez alkohol, dopływały w zwolnionym tempie odpowiednie bodźce. Boże, nie, nie, nie, nie... Może oni tylko wezmą jej torebkę, może tylko wezmą jej torebkę... Uciekaj! Rzuciła się do biegu, dość niezdarnie podskakując na szplikach, które nosiła tylko, gdy musiała. Grupa mężczyzn rzuciła się w pogoń. Marta wrzasnęła, słysząc tupot kilkunastu ciężkich stóp. Torebka wypadła jej z ręki, na ulicę potoczył się gaz pieprzowy i antyperspirant. Nie zwróciła na to uwagi, sunąc do przodu jak najszybciej mogła. Czuła się jednak, jakby brodziła w bagnie. Mężczyźni byli coraz bliżej, a po chwili ciężka twarda ręka spoczęła na jej ramieniu. - Zostaw mnie ty cholerny sukinsyyyy... Nie dokończyła. Na jej głowę spadł straszny cios, zadany najprawdopodobniej pięścią wyposażoną w kastet. Upadła na maskę samochodu, który stał akurat przed nią, zachlapując przednią szybę krwią. Kolejny drab chwycił ją za włosy i szarpnął nią do tyłu, tak że z impentem upadła na chodnik. Grupa otoczyła ją, tworząc ciasny krąg. Jak przez mgłę słyszała plugawe wyzwiska i groźby pod swoim adresem. A potem na jej ciało posypały się kopniaki i uderzenia, zwijała się wyjąc z bólu, czując jak bandyci niszczą jej ciało, zadając kolejne, coraz to boleśniejsze ciosy. Płakała z bólu, próbując niezdarnie chronić swoje wrażliwe miejsca. Nie musiała się jednak o nie obawiać. Dla tych miejsc, mężczyźni ci, mieli zupełnie inne plany... Jeden z nich gwałtownie podniósł ją za włosy i cisnął na maskę samochodu z zachlapaną szybą. Teraz krew uchodząca z wielu ran na jej wątłym ciele, spływała również po bokach pojazdu, gęstymi lepiącymi się strużkami. - Błagam, nie, nie, nie, nie... Ciszę znów rozdarł pełen przerażenia wrzask. Nie wiedziała ile tam leżała. W kałuży własnej krwi, ze zdeptaną godnością. Mężczyźni odeszli. Jak niespodziewanie się pojawili, tak niespodziewanie znikli, ginąc gdzieś w mroku uliczek. Marta czuła okropny ból w wielu miejsach, najgorszy był jednak ten w jej kroczu. Nie był on bowiem do końca fizyczny. Po długim czasie, Marta podniosła się na klęczki, by krew sącząca się z jej ust mogła wypływać na zewnątrz. Po kolejnych długich, niezwykle bolesnych minutach podniosła się. Natychmiast straciła równowagę i tylko samochód ocalił ją przed upadkiem. Oparła się o maskę i próbowała zorientować w swojej sytuacji. Musiała dostać się do domu. Koniecznie do domu, do jej mieszkania w centrum, koniecznie, koniecznie, koniecznie. Tam pomyśli. Chyba nie pójdzie na policję... Co by zrobili? Nie widziała praktycznie twarzy swoich oprawców, mogła jedynie pokazać miejsce całego zajścia, oraz się przebadać. Wstrząsały nią dreszcze. Choroby weneryczne, cały ten cholerny syf... Póki co myślała logicznie, myśl o tym że została brutalnie zgwałcona jeszcze nie dotarła do jej okrytego grubą peleryną przerażenia mózgu, nie wydawała się mieć żadnego znaczenia. Odkleiła się wręcz od cudzego auta (ale ktoś będzie miał mycia...) I powoli, ociężale podreptała dalej, szukając wzrokiem, jakgdyby nigdy nic, błyskających pomarańczą światełek TAKSI. Kiedy godzinę później zdołała drżącymi dłońmi odnaleźć w kieszeni płaszcza klucze do domu, natychmiast położyła się do łóżka. Zegarek stojący na parapecie wskazywał godzinę za piętnaście trzecią. Marta zaczęła oddychać coraz szybciej, a potem rozpłakała się. I tak upłynęły dwie długie godziny, podczas których starała się znaleźć coś pocieszającego, coś co dałoby jej namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Nic jednak takiego znaleźć nie mogła. Co innego za to zaczęło dobierać się do jej umysłu. Kroki na klatce schodowej... smród zgnilizny i woń papierosów sącząca się przez szparę w jej drzwiach, dym tytoniowy spiralami wlatujący do jej pokoju, formujący się w kształt dłoni zaciskającej się na jej kostce... Niemalże ich słyszała. Niewyżytych, ordynarnych chłopów, którzy całe swoje życie zajmowali się drobnymi kradzieżami i pracami sezonowymi. Papierosy skręcane z niedopałków, które milionami zalegały na szczecińskich ulicach. Najtańsze narkotyki, kupowane od Ruskich z zagranicy, aplikowane nieodkażoną strzykawką. Seks. Prostytutki. Przestępstwa. Gwałty... - ...Lalunia! |
#2
Weree
on
11-04-2012, 17:39
|
O godzinie szóstej postanowiła wziąć prysznic. Weszła do kabiny i odkręciła kurek z wodą. Pierwsza kropla spadła na jej wyciągniętą dłoń i Marta jakby w zwolnionym tempie ujrzała, jak rozbija się o jej skórę w tysiące kryształków, które podróżują w czasoprzestrzeni i są niewidoczne gołym okiem. Zabawne, pomyślała. Czy to nie jest świetne zoobrazowanie sytuacji mojej rodziny? Moja ciocia ginie, chwilę potem zostaję zgwałcona... Jedna kropla, która rozbija się na tysiące cząsteczek... Jeden problem, który zamienia się w istny boluward problemów... I nagle to poczuła. Poczuła że koniecznie musi odwiedzić dom swojej cioci. Może to dziwne, groteksowe i śmieszne, ale w pewnym stopniu czuła się teraz z nią związana, wciągnięta w wir jej problemów. Bardziej współczuła swojej cioci śmierci. Mimo iż brzmi to głupio i przypomina oksymoron, to właśnie odczuwała. Rozumiała że być może i została brutalnie pozbawiona własnej godności, ale wciąż żyje, może jeść, pić i cieszyć się rzeczami cielesnymi. Jej cioci nikt nigdy nie zgwałcił. Co z tego jednak? Co jej z tego przyszło? Nie ma jej, nie istnieje, ulotniła się w powietrze. A ona, Marta, jest. I będzie, jeszcze wiele długich lat. Co jednak ma sens, a co nie ma? Jedna kropla i miliony kropli. Deszcz kropli, deszcz. Jeśli wszystko na tym świecie ma sens, to co on oznacza? Że coś jej umyka? Że coś, jakiś przysłowiowy robak ryje sobie drogę w materii drzewa, próbując się dostać do życiodajnych warstw kory? Cofnęła rękę i wyszła z kabiny. Coś zaskoczyło jej w głowie. Szczęknęło, jak zamknięte na klucz drzwi. Złapała swoją kurtkę, nałożyła czapkę i zamówiła telefonicznie taksówkę. Jeśli się nie myliła, to nie ona miała zostać złapana przez bandytów. Jeśli się nie myliła... Pianino będzie grało aż do końca moich dni. Te słowa, te zdanie, wypowiedziała ciocia Elena, gdy obchodziła swoje szećdziesiąte urodziny. Marta myślała że to kiepski żart - ciocia dała wtedy koncert dla gości, grając kilka pięknych utworów na tym wspaniałym, zdobionym instrumencie. Wstając i odbierając gratulację, stwierdziła że pianino będzie grało aż do końca jej życia. Jej dni. Marta jechała. Z policzkiem przylepionym do szyby mijała kolejne budynki, latarnie, samochody. Dochodziła siódma, i słońce nieśmiało obierało władzę nad niebem. Wyjechali z miasta, krętymi ulicami prowadzącymi między złotymi polami, dostali się do wioski, a potem na wzgórze, do willi Eleny Liebenstein. Kiedy wysiadała z samochodu, miała do pokonania jeszcze kilkadziesiąt kroków do drzwi frontowych. Było to niemożliwe, lecz słyszała wyraźnie dźwięk pianina. Ono znów grało, rozbrzmiewało tysiącem dźwięków, wibrujących, potężnych, pięknych. Marta nakazała taksówkarzowi czekać, a sama - sadząc po kilka metrów jelenimi wręcz skokami - dotarła do drewnianej werandy. Pianino buczało. Była to najagresywniejsza pieśń jaką Marta kiedykolwiek słyszała. Istna kakofonia wszelakiego brzmienia. Otworzyła drzwi, które nie były nawet zamknięte, i wpadła do salonu. Trwały urodziny. Perłowobiałe postaci. Kot. Salonik pełen był dźwięków i kolorów. Paliły się łojowe świece, ludzie wirowali w tańcach. Marta widziała samą siebie, gratulującą cioci występu... Na podłodze leżała karta, która musiała wypaść spomiędzy klawiszów pianina. Była świeża, w kratkę. Marta schyliła się błyskawicznie podnosząc ją, próbując odczytać napisane roztrzęsionym pismem zdanie. "Póki pianino gra, będę żyć" Nie. Marylo? Nie, nie, nie, nie? Marylo, Marylo, Marylo! I Marta zrozumiała. Stojąc tak, w tym pustym i zatęchłym salonie, dotarło do niej co się stało. Pianino buczało. - CMENTARZ, TRZECIA BRAMA! - wrzasnęła taksówkarzowi do ucha, wskakując niemalże na miejsce pasażerskie. - Robi się, spokojnie - odparł spokojnie mężczyzna, poprawiając krawat. - Spokojnie... Łatwo było mu mówić. Marta niesamowicie się wierciła, świadoma, że jeśli ma rację, dzisiejszego dnia być może odwróci bieg losu. - Pan nie rozumie, musi pan rozkopać ten grób! - Czy pani doszczętnie oszalała!? - Posłuchaj mnie, kretynie. Zapłacę ci. Sto złotych!... Co ja, kurde mówię, zapłacę ci tysiąc, jeśli tylko wyświadczysz mi tą cholerną przysługę! - Proszę wyjść, bo... - grabarz stojący przy chatce położonej przy trzeciej bramie cmentarnej zamyślił się na chwilę, szukając najwyraźniej odpowiednich słów - Bo zadzwonię na policję. Marta jęknęła z rezygnacją i przyjrzała się okolicy chatki. Natychmiast wpadł jej w oko drewniany schowek, położony w taki sposób, że jednym bokiem niemal dotykał chatki grabarza. Schowek. Najpewniej na narzędzia. Chwilę potem przemierzała już drogę cmentarną z ostrym szpadlem w dłoni, mijając kolejne marmurowe nagrobki. Gdzieniegdzie migały jej groby ziemiste, czyli świeże, bądź sponsorowane przez ubogie rodziny. Miejsce spoczynku jej cioci, było z tych świeżych. Stały na nim wczorajsze róże i wciąż płonęła świetlistym ogarkiem świeczka zamknięta w farbowanym szkle. Marta skopała ją razem z kwiatami i z szewską wręcz pasją zaczęła rozkopywać grób. Dzień był niezwykle szary; z nieba zaczęło kropić. Plamy ziemi znaczyły ubranie dziewczyny, ubrudziła się też na twarzy odgarniając ze spoconego czoła kosmyki włosów. Nie przestawała kopać ani na chwilę. Obok niej zaczęła rosnąć pokaźna kupa ziemi. Rozpadało się na dobre. Marta nie mogła tego usłyszeć, ale wiele kilometrów dalej, pianino cioci Eleny przestało grać i w tym samym momencie, kość słoniowa popękała na całej długości i klawisze, jakgdyby wyrywane na siłę, wytrysnęły ze swoich miejsc rozbijając się w drobny mak na podłodze. Zamiauczał kot, świece zgasły. Szpadel uderzył o drewnianą pokrywę trumny. Deszcz lał. Marta wskoczyła do wykopanej przez siebie dziury i chwyciła wieko, z całej siły odginając się do tyłu aby otworzyć pudło. Po kilku ciężkich minutach udało jej się to. Zajrzała do środka. Odskoczyła, jakby kopnięta przez prąd, zakrzyczała cienko usiłując wspiąć się po ścianie dołu, czując jak ziemia ucieka jej spod stóp. Po dłuższej chwili walki wydostała się z niej, odczołgała się kilka metrów dalej i zwymiotowała obficie na czyiś grób. Wciąż chwytana przez torsje, podniosła się na kolana a potem do pozycji wyprostowanej, i raz jeszcze spojrzała do trumny. I to był już ostatni raz w jej życiu, kiedy widziała czyjkolwiek grób. Jej ciocia zamarła, leżąc na boku z szeroko otwartymi oczyma i strużką śliny zastygłą na podbródku. Buty były zdjęte, razem ze skarpetami a odświętna koszula poluźniona. Żyła, gdy ją zakopywano. Marylo! Marylo, to nie powinno być tak, to nie powinno być tak! Los jest jak kropla wody, Eleno. Wiedział to twój kot, którego zostawiłaś na dworze, kiedy padało... Kropla spada i rozbija się na tysiące kryształków. Nigdy nie wiesz co się może stać; wydaje ci się że kropelka jest jedna. Ale z chwilą rozbicia, tworzy się ich o wiele więcej. Siatka wydarzeń, które wydają się nam wydawać losowe, są tak naprawdę misterną konstrukcją, o której budowie decydujemy jedynie my. Sami jesteśmy kowalami swego losu. Tylko nie zawsze mamy młot. Dowiedziała się o tym Elena Liebenstein. Dowiedział się jej biedny, mokry kot. Dowiedziała się Marta, trzy miesiące później, gdy trzymając specjalne urządzenie w strudze moczu przez piętnaście sekund, modliła się zażarcie do Boga, choć w niego nie wierzyła. Dowiedział się jej chłopak, wchodząc do niej do mieszkania, dzień później i zastając ją w wannie pełnej rozwodnionej krwi, z żyletkami pływającymi leniwie między jej udami. Dowiedział się dryblas od którego zionęło zgnilizną, leżąc w jakimś ciemnym zaułku i czując jak życie wartko ucieka mu spomiędzy palców zaciśniętych na jego rozciętym czyimś nożem brzuchu. Dlaczego? Dlaczego tak się musiało stać? Czy nic nie można było zrobić? Ciąży nie usuwa się po trzech miesiącach, to już praktycznie morderstwo... - mówi przyjaciółka. Czemu więc zabijać je i siebie za jednym razem? - mówi głos Niezbadane są tory lotu kropli I ilość kryształków z których się ona składa. A ty wiesz? Nie mam pojęcia. I tego się nie dowiemy. Myślę, że na pewno nie. Koniec. |