Wnętrze Bhtzarku, noc 21/22 Pierwszego Siewu 2E 581
Most przerzucony ponad kalderą miał ogromne rozmiary, a mimo to sprawiał wrażenie irracjonalnie lekkiego. Idąca wzdłuż jego krawędzi Kej’kerni poruszała się niczym zwiewny cień, z nieskrywaną fascynacją spoglądając w dół. Yared widział jak skrzyły się oczy paniżony i jak jej usta układały się w znajomy, choć rzadko widywany wyraz dziewczęcego oczarowania.
W przeciwieństwie do mostu w wąwozie, ten nie stał na solidnych podporach, lecz unosił się w powietrzu przytwierdzony słupami z dwemerytu do kamiennego sklepienia kaldery. Mistrz miecza kilkakrotnie przystawał w miejscu próbując pojąć, w jaki sposób Głębinowe Elfy zdołały tego dokonać, lecz jego wiedza była dalece niewystarczająca, aby rozwikłać sposób, w jaki Dwemerzy umieszczali w górze kolejne elementy wielkiej konstrukcji.
Piękna architektura Redgardów nie bez powodu cieszyła się renomą drugiej po elfickiej. Odziedziczone po Yokudanach style budowlane łączyły w sobie funkcjonalność, lekkość i elegancję, zwłaszcza kopuły dachów, krużganki i pełne barwnych witraży strzeliste wieże. Wędrując po Hammerfell Yared i Kej’kerni widzieli wiele budowli wzniesionych rękami swoich ziomków - po prawdzie wręcz dzieł sztuki budzących w sercach mistrzów miecza ogromną dumę. Pałac Najwyższego Króla w Strażnicy, rozsiane po pustyni prastare świątynie yokudańskich bogów, tętniące życiem stocznie na wybrzeżu - wszystkie te redgardzkie dzieła architektonicznej sztuki słusznie przynosiły chlubę ich budowniczym, a mimo to chwała ta jakby bladła w zderzeniu z wytworami rąk Dwemerów.
Niepomne obecności intruzów ukrytych w mroku pod sklepieniem kaldery, nieprzeliczone roje małych mechanicznych stworów uwijały się pomiędzy umagicznionymi piecami. Ich widok przywoływał Yaredowi wspomnienie migracji czerwonych krabów, której Redgard był świadkiem na wybrzeżu Hammerfell. Tysiące skorupiaków roiły się na kamienistych plażach zmierzając ku morzu na podobieństwo karmazynowego całunu żywych ciał wypełniających każdy skrawek wolnej przestrzeni. Tutaj - w przepastnym ciemnym wnętrzu enklawy - metalowe pająki nie były być może równie liczne jak tamte kraby, ale jako żywo je Yaredowi przypominały.
Kej’kerni zatrzymała się na samej krawędzi przepaści, zerknęła znacząco w stronę panamęża. Yared podchwycił jej spojrzenie, podążył za nim skupiając uwagę na nieludzko ruchliwych i gibkich kształtach płomienistych istot z Otchłani. Nieśmiertelne, choć mało rozumne daedry tkwiły od tysięcy lat w więzieniu zbudowanym dla nich przez przebiegłych Dwemerów, zaprzęgnięte w kierat niekończącej się pracy dla swoich wymarłych w międzyczasie panów. Nazywane przez wędrowne plemiona ifrytami, atronachy ognia pojawiały się czasami również na pustyniach Hammerfell, w starożytnych kamiennych kręgach naznaczonych plugawymi znakami Otchłani. Lud Yareda i Kej’kerni wojował z nimi bezlitośnie, bo też daedry same nie miały w zwyczaju okazywać śladu miłosierdzia. Nic dziwnego, że ręka Redgarda pomimo jego stoickiego opanowania rwała się do miecza na widok ifrytów, chociaż te uwięzione w czeluściach Bhtzarku nie mogły intruzom zagrozić.
Bladoskóry Breton pozostał w tyle, klękając co jakiś czas na płytach mostu i rysując coś tuż nad ich powierzchnią czubkami złączonych razem palców. Pamiętny sposobu, w jaki Morayne zmasakrował w kotlinie blisko połowę goblińskiego podjazdu, Yared rychło pojął, czym były wykreślane przez bretońskiego czarownika znaki.
- Runy destrukcji - powiedział półgłosem do Kej’kerni, choć podejrzewał, że paniżona zdążyła już sama przejrzeć plan Bretona - Mus nam pamiętać, gdzie kładzie te znaki na wypadek, gdyby przyszło nam naprędce wracać tą drogą.
Wprawione w powierzchnię skał wielkie wrota górowały coraz bardziej nad postaciami skradających się bezszelestnie najmitów, zamykały swymi skrzydłami kraniec wiszącego mostu budząc w mistrzu miecza dziwne wrażenie zapędzenia w pułapkę.
- Khajiit idzie prosto na drzwi - szepnęła Kej’kerni bezbłędnie dogadując myśli swego małżonka - Skoro wiedzie go zapach intruza, tamci przed nami musieli przejść przez te wrota. Skoro oni to uczynili, my też podołamy.
Yared kiwnął żonie głową, spojrzał ponownie za krawędź mostu próbując oszacować w myślach odległość dzielącą go od dna kaldery. Coś przyszło mu widać na myśl, bo otworzył usta, los nie dał mu jednak szansy na wypowiedzenie choćby słowa.
Od przodu uszu mistrza miecza dobiegł znienacka głośny metaliczny szczęk. Słysząc ów hałas idący w szpicy towarzysze zamarli w połowie kroku, wbili spojrzenia w skrzydła odlanych z dwemerytu wrót. Cętkowany przewodnik przypadł na cztery łapy i zaczął bić na boki sprężystym ogonem, idący tuż za nim Redgard z Kowadła dobył swojego ostrza wytrawnym ruchem ulicznego zabójcy. Pomimo gorąca panującego w rozpalonej żarem pieców kalderze Yared poczuł znienacka lodowaty dreszcz głębokiego przeświadczenia, że wydarzyło się właśnie coś znamiennego.
Zamykające most wrota zadygotały, kiedy ukryta w skale po obu ich bokach maszyneria ożyła wprawiona w ruch w zupełnie dla Yareda niezrozumiały sposób. Rytmiczny łoskot obracających się trybów zlał się w jedno ze szczękiem czegoś, co mogło być ogromnymi łańcuchami.
- Otwierają się! - krzyknął jeden z orsimerskich braci przypadając na kolano, bo i sam most zaczął wyczuwalnie wibrować wprawiony w drgania mechanizmami wrót.
- Albo ktoś coś nadepnął albo to magia otwierająca przejście - powiedziała Kej’kerni wyrastając u boku Yareda i muskając długimi palcami jego ramię.
Pośrodku wrót pojawiła się nagle czarna szczelina, która zaczęła się poszerzać i przez którą kilka uderzeń serca później zaczęło się wlewać świeże powietrze z zewnątrz.
Dwa długie ostrza błysnęły w rękach Kej’kerni opierając się jeden o drugi w zastawie Tańca Skowrona: pokryty runami miecz Dwemerów oraz nieskazitelna stal redgardzkiej klingi. Yared instynktownie dobył własnej broni, zanim jeszcze jego wzrok dostrzegł niewielkie ruchliwe kształty, które wypadły z zamaskowanych sprytnie półek po bokach wrót i które stanęły na wprost Ine Maya i Nazza z Kowadła unosząc w górę przednie odnóża swoich mechanicznych kończyn.
Tknięty przeczuciem, Yared spojrzał ponad krawędzią w dół kaldery i poczuł kolejny dreszcz widząc jak daleko w dole armia pająków zastyga w perfekcyjnym bezruchu pomiędzy wciąż pracującą maszynerią.
Nieprzeliczona rzesza małych automatonów, ewidentnie na coś czekająca.
- Ja pierdolę - w przodzie rozległ się krystalicznie wyraźny głos Nazza - Jesteśmy w kozim zadzie.
Przez cały czas wspólnej wyprawy Yared utrwalał się w przeświadczeniu, że pomimo wspólnych korzeni absolutnie nic go z Cieniem nie łączy, ale w tej właśnie chwili - na zawieszonym ponad przepaścią moście, na wprost otwierających się zewnętrznych wrót - gotów był przyznać swojemu krajanowi pełną rację.