Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-12-2011, 19:33   #71
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Boven nie była aż tak dobrą przynętą na Umbrellę, tak samo Thomson i Montrose. Pomyśleć by można, że ktoś, kto zatrzymuje rzekomo ważny transport dla Parasolki, powinien zostać otoczony kordonem znajomych, czarnych Cadillaców marki Escalade. I dostać zasłużoną kulę w łeb. A jednak, czasy się zmieniły: teraz to nie tylko Umbrella była łowcą, który stawał się coraz bardziej niezdarny. Sam Parasol miał łowców, którzy na niego dybali.
Jilek najpierw przystanął, zobaczywszy tamtych ludzi w samochodzie. Był nauczony doświadczeniem, że ci z najniższych szczeblów nie wiedzą zgoła nic. Istniała pewna znikoma szansa, że znajdzie to, czego szukał, w bazie Umbrelli, do której podążali żołnierze. Ale pewnie nie w głowach tych ludzi, którzy, sądząc po ich minach, mogli być pierwszymi lepszymi przygłupami z ulicy. Jilek nie dbał o to.
Dbał jednak o pewien niewygodny fakt. Przebywanie z żołnierzami mogło się okazać najgłupszym, na jaki kiedykolwiek wpadł. Nic nie znaczył fakt, że stanowili pokaźną siłę ogniową. Nie cierpiał tego, jak na niego patrzono – wolał się ukryć w cieniach, i to jak najszybciej. Był pewien, że była to tylko kwestia czasu, dopóki ktoś nie strzeli mu w łeb.
Wiedział, że w końcu ktoś zacznie się domyślać. Zawsze tak było.
Wiedział też, że to zawsze tylko kwestia czasu, kiedy ktoś spojrzy w inną stronę. Wystarczyło. Byli przecież wszyscy schowani w krzakach, a każdy zajmował się nowym gwoździem programu: samochodem Umbrelli. Czy kimkolwiek tamci byli.
Wycofał się jeszcze głębiej, ale na tyle, by móc ich obserwować. I zostać blisko na tyle, by usłyszeć choć strzępy rozmów.
Był jednak dziwnie podekscytowany. Żołnierze zapewne nie zamierzali zrezygnować z wypadu do bazy Umbrelli, co miało spowodować, że ściągną na siebie gros uwagi tego, cokolwiek tam było. Na to liczył: o ile wierzył, że wyrównanie porachunków ze Stieglerem jest coraz bliższe, nie był fanatykiem swojej sprawy. Wiedział, że Umbrella może go złapać i każdy sojusznik się przyda. Ci sojusznikami nie byli: wiązali mu tylko ręce. I wcale nie byli lepsi od Umbrelli, w ostateczności.
Był ciekaw, kiedy jego ucieczka zostanie odkryta – wiedział jednak, że ci ludzie nie będą go ścigać. Nie mogli sobie na to pozwolić, bez wsparcia bazy (w istocie, bez wsparcia żołnierz był tylko zwykłym człowiekiem z gnatem w ręce). Zresztą, szukaj wiatru w polu. Albo w ruinie, którą stały się Stany.
Co dziwne, tamci okazali się nie być agentami Umbrelli – curiosum, ale całkowicie niezwiązane z Jilekiem.
Czekał, co zrobią tamci. W ostateczności mógł pofatygować się do bazy sam, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Godzina, w której wyrówna porachunki ze Stieglerem zbliżała się coraz bardziej.
Wszak zostało jeszcze jedno: pancerz, który ukrywał tak starannie pod kupą szmat, wymagał skompletowania w postaci hełmu. Był to tylko jeszcze jeden argument, by zaglądać do kolejnych baz Umbrelli, jako że były one produkowane en masse, to należało się spodziewać, że od czasu, kiedy uciekł z quasi-psychiatryka Parasola, części takich cacek mogły być składowane w wielu miejscach. O ile całkowite pozbawienie się swojego ubrania nie miało sensu, to skompletowanie pancerza – owszem.
Kiedy tylko był pewien, że reszta jest zajęta sobą, dał znak do Thomsona przez krótkofalówkę:
- Hej, daj znać, dokąd idziecie. Wrócę później.
Hej, daj znać, dokąd idziecie, pomyślał. Rozpieprzę komuś łeb, uduszę parę dzieci, założę mój nowy, festyniarski stroik żeby festyniarsko zarzynać ludzi. Będę później, jak już wybebeszę twoją córkę. O, poczekaj, muszę włożyć do mikrofalówki niemowlaka. No, daj mi jeszcze buziaczka na dobranoc. Nie gwarantuję, że jutro się obudzisz.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 05-12-2011, 00:50   #72
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Muzyka







Podjechali pod bramę. Szybko spośród drzew wyłonili się żołnierze. W chuj wie jakich mundurach. Pustynna burza. Może ściągnęli ich prosto z bliskiego wchodu. Albo z drogi na front, kiedy to wszystko się zaczęło. Mniejsza o to. Czegoś chcieli. Na dezerterów ani zdrajców nie wyglądali.

Nim Swen zdążył zebrać myśli pierwszy wyrwał się Green. Ciekawe czy był taki bystry czy po prostu nie potrafilitrzymać języka za zębami.
- Spokojnie panowie żołnierze - Green wykrzyczał do żołnierzy otwierając okno i pokazując puste dłonie dając czas na ewentualne działania reszcie. - Nie. Nie pracujemy dla Umbreli. I dostaliśmy już te wasze szczepionki, jeśli o to idzie. Mam pokazać ślad po zastrzyku?
Swen zmiął przekleństwo w myślach. Już im kiedyś mówił, żeby trzymali gęby na kłódki jak przyjdzie gadać z blokadami. Fuck. Na szczęście Green nie wypalił nic głupiego do tej pory, co wziął za dobrą monetę. Zmrużył oczy podejmując decyzję. Widać czarny wyrwał się z getta i łokciami, gębą przepychał w tym kraju. W biurowcach też była dżungla. Żołnierze nic mu nie odpowiedzieli jednak. Może ważyli działanie. Ale czekali na pojęcie decyzji przez przełożonego. To drugie bardziej mu pasowało. Jeśli gdzieś jest dyscyplina to w wojsku i więzieniu.
- Spokojnie. - kiwnął przyjacielsko głową w stronę podoficera jakby swobodnie i poufale przy zachowaniu mającej dzielić ich przepaści stopni i pełnionych funkcji. - Ręką sięgnę po dokumenty. Nie strzelajcie sierżancie. - powiedział powoli zbliżając rękę do kurtki. - Rząd Stanów Zjednoczonych. Z czyjego rozkazu tu jesteście? - zapytał pokazując legitymację.
Sierżant drgnął, wymieniając spojrzenia z jednym ze swoich ludzi. Potem skinął drugiemu, najwyraźniej latynosowi, który podszedł bliżej i zastukał w szybę.
- Otwórz, amigo. Jeśli jesteś faktycznie z CIA to stoimy po tej samej stronie.
Miał jako jedyny Mp piątkę z wbudowanym tłumikiem. Nie przebiłaby kuloodpornej szyby. Sierżant tymczasem lekko opuścił swój karabin. Wcale jednak nie zamierzał się tłumaczyć.
- Co tu robicie? – zapytał wojskowy.
Pytaniem, kurwa, na pytanie. Swen przykleił legitymację do szyby, tak aby latynos mógł się przyjrzeć. Wcale nie zamierzał na razie wręczać do ręki niczego i nikomu.
- Ściśle tajne. - odpowiedział z poważną miną. - Ty tutaj dowodzisz żołnierzu? Jak nie to zawołaj starszego stopniem.
- Agent Mike Myers, wygląda na prawdziwą blachę. - odczytał latynos.
Sierżant skinął głową, sięgając do przymocowanego do pasa mapnika. Wyjął jakiś dokument, a potem podszedł i przylepił go do szyby. Wyglądało poważnie.
- Sierżant Mike Evans w misji rządu Stanów Zjednoczonych. Według tego dokumentu, nie podlegam niczyjej jurysdykcji prócz samego prezydenta. Skończmy wreszcie tę pierdoloną szopkę. Tylko z jednego powodu możecie tu być. My też.
Zerknął w stronę bazy Umbrelli, wykonując ten pierwszy krok.
Jorgensten schował dokument.
- Dokładnie tak. Bez urazy sierżancie Evans. Mamy zająć się zabezpieczeniem dokumentów i danych. Nie zamierzam przeszkadzać wam w waszej pracy. - odrzekł Swen ugodowo opuszczając nieco szybę. - Szukam też kobiety. Lat około trzydziestu. Maria Boven. - dodał rzeczowo. - Byłego naukowca Korporacji Umbrella. Jak wygląda sytuacja w środku? - zapytał patrząc w tym samym kierunku co żołnierz rękę kładąc swobodnie przy leżącym na fotelu pistolecie.

W tym czasie Green wyjął aparat sugerując żołnierzom rozpoznanie. Jorgensten w napięciu wyczekiwał reakcji wojskowych. Nie chciał wdawac się z nimi w strzelaninę. Latynos skierował się bliżej drzew, wypatrując niebezpieczeństwa. Evans pokręcił głową, kiwnął też na swoich ludzi, którzy opuścili nieco broń.

- Boven? Nie znam. – rzucił krótko sierżant. - W klinice weterynaryjnej Twisp spotkaliśmy kilku ludzi, ale tego nazwiska tam nie słyszałem. A co do tej bazy... jesteśmy tu niewiele dłużej niż wy. Monitoring na pewno jest włączony. Chcecie dostać się do środka? Wątpliwe, by was wpuścili, nawet stan wojenny nie rusza tych dupków.

- Mamy zdjęcia ludzi z którymi obiekt podróżuje. - Jorgensten kiwnął głowa w stronę Greena, żeby się zainteresowali tematem Boven. - Możecie zerknąć? Kobiety z dziećmi. - potem znowu zwrócił uwagę na bazę. - Próbowaliście nawiązać kontakt ze Umbrellą? - zapytał. - Jak nic to nie dało, to my spróbujemy. Sierżancie powiedź ludziom aby uważali w lesie na wszystko co się rusza. Już nie tylko zarażeni ludzie atakują. Jest nowa mutacja. Mutanty są jak pierdoleni Obcy z filmów rodem... Bardzo niebezpieczni.
Sierżant podszedł bliżej i spojrzał na zdjęcie, przyglądając się mu przez chwilę.
- Tak, to ich spotkaliśmy. Prócz tej rodziny został tam jeszcze jakiś detektyw z Everett, Thomson zdaje się miał na nazwisko. Na zdjęciu nie ma też jeszcze jednej kobiety, podobnej wiekiem do tych dwóch ze zdjęcia.
Przekazawszy informacje stracił zainteresowanie. Za to zerknął w stronę bazy Umbrelli.
- Nie wiem, czy nawiązanie kontaktu to najlepszy z pomysłów. Czasy się szybko zmieniają, odmówili rządowi przekazania informacji, odcięli się. Dlatego tu jesteśmy. – dodał po chwili.
- Dziękuję za trop. - Jorg skinął głową z wdzięcznością. - W tej sytuacji to my zamiast nich jesteśmy w kwarantannie. - podjął w sprawie Umbrelli. - Z nadejściem mutantów nie damy... Dacie... - poprawił się - rady. Trzymajcie się w pogotowiu. - rzucił najswobodniej jak umiał do sierżanta.

Jorgensten za kawałku papieru napisał nazwisko Ruskiego i włożył go w legitymację rządową. Potem wysiadł z auta. Indianom zasygnalizował pozostanie w pogotowiu. Wziął ze sobą dr Patton i Gorana, na którego skinął gestem rozkazu. Kiedy podszedł do bramy w kierunku kamer wystawił legitymację CIA, która była przykryta kartką z nazwiskiem Ruska, jego numerem telefonu i poleceniem:

WPUŚCICIE NAS TROJE

Jak Rusek taki kozak, to powinni otworzyć, pomyślał. Nie zaszkodzi sprawdzić czy oby na pewno przyjaciel z Rosji jest za pan brat z Umbrellą. Dzięki nazwisku i telefonowi, jeżeli w bazie ktoś był to szybko mógł sprawdzić te dane. I zareagować.
Chwila zastygła w powietrzu, a potem przeminęła, nie przynosząc żadnych widocznych rezultatów.

Swen odwrócił się kiedy sierżant wycofywał się w ślad za swoim żołnierzami.
Usiadł za kierownicą i spojrzał we wsteczne lusterko. Za plecami kobieta przy szybie rękoma odkryła kosmyki włosów opadające jej na policzek. Swen zamarł. Mary. Kiedy halucynacja uderza w umysł tak znienacka, zanim zdrowy rosądek przyjdzie do głowy, pierwszy odruch oszukanego jest taki, aby wierzyć zmysłom w to co widzą. Żona popatrzyła mu prosto w oczy w odbiciu lusterka. Jorgensten skamieniał. Uratuj ją – usłyszał. A może poczuł? Nie poruszyła wargami. Raczej na pewno. Swen jak oparzony obrócił się w fotelu. Przed nim siedziała przestraszona Elisabeth. W tej nagłej chwili zrozumiał. To podobieństwo. Może nie było zewnętrzne. Lecz to jak patrzyła. Jak składała usta do uśmiechu. Jak poprawiała włosy.

Dr Patton jeżeli się zlękła to nie pokazała tego po sobie. W jej oczach zagrały ogniki zaciekawienia. Fuck. Pewnie już mnie prześwietliła. Oceniła. Diagnoza i interpretacja zawodowa. Kto jeśli nie ona znał go lepiej?

Opadł ciężko w oparcie. W każdym szaleństwie jest metoda. Córki nie uratował i była wyrzutem sumienia. Żona? Była żona. Lecz co raz tylko najdłużej zostaje. Bo Swen drugi raz nie kochał... Więc czyżby jednak? Zakochał się? W Dr Patton? Czy szukał w niej śladów, namiastki tej, o której chciał zapomnieć?

Kogo miał uratować? Patton? Boven? Westchnął ciężko. W to w co wdepnął miało śmierdzące konsekwencje. Zastanawiał się tylko chwilę. Kiedy pomysł puści korzenie w umyśle, to wiedział, że realizacja jest kwestią czasu. A tego nie miał. Plan wbił się jak sztylet w sumienie. Nie. Nie sumienie. W to co z niego zostało.

- Agencie Myers! – Green krzycząc wyrwał Jorgestena ostatecznie z zadumy. - Nic już tutaj po nas! Zbierajmy się do Twisp.
Nie. Wysiadł z auta i podszedł ku kolorowym. Nachylił się przy opuszczonej szybie.
- Jedźcie tam sami. Ja odciągnę Umbrellę. Weźcie ze sobą Elisabeth. I zmienicie jak najszybciej tego trupa, bo ma na pewno nadajnik. Nie tylko w dżi-pi-e-sie. – rzucił bez emocji. - Powiedź Boven, żeby jechali do Conconully. Tak się ich spodziewać nie będą.
Potem odwrócił się na pięcie. Idąc w stronę auta wybrał numer do ruskiego watażki. Miał o czym pogadać.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 10-12-2011, 02:35   #73
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Okolice Twisp, stan Waszyngton.



WILLIAMS
14:15 czasu lokalnego

Stał.
Stał tak samo, jak przestał prawie całe życie. Praca-kochanka-dom. Żadnych wyzwań, żadnych emocji. Emocje powodowały tylko problemy, w końcu nie był człowiekiem, który je przeżywał. Inaczej nie mógłby kłamać żonie bez mrugnięcia oka, nie mógłby obiecywać kolejnym kochankom tego wszystkiego, czego i tak dać im nie mógł. Toczył się przez życie, nie osiągając tak na prawdę niczego. Był przystojny i to go jeszcze ratowało, bo przyjemności przychodziły same.
Tak więc stał, wgapiając się na uciekających ludzi.
Dopóki uciekający ludzie nie zaczęli przewracać się z potwornym wrzaskiem i rzucać na trawie bez wyraźnej przyczyny. A może jednak jakaś była? Coś poruszającego się przy ziemi, ledwo wystając ponad zieleń.
Wtedy dopiero zaczął działać, rzucając się do ciężarówki. Szarpnięciem otworzył drzwi, wskakując na stopień. Teraz jego mózg pracował już na wysokich obrotach.
Tylko, że było za późno. Poczuł jak coś go łapie i ściąga w dół. A potem już był tylko ból, gdy jego wrzask dołączył do pozostałych.
Ale umówmy się. Williams nie krzyczał zbyt długo.


MONTROSE, THOMSON
14:47 czasu lokalnego

Praca związana z ładowaniem pojemników była zdecydowanie trudniejsza od wyjmowania ich z samochodów. Nie było Jileka, który przesłał na krótkofalówkę jakąś niewyraźną wiadomość, zignorowaną przez nich całkowicie. Thomson był ranny i choć próbował ze wszystkich sił ignorować ból, to mógł używać i tak tylko jednej ręki, jednocześnie starając się nie rozerwać szwów. Kobiety mogły pomóc i robiły to, ale i tak zajęło im to dobre dwadzieścia minut, zanim byli gotowi do dalszej drogi. W Twisp pozostał tylko jeden pojemnik ze szczepionką, zabrany wcześniej przez żołnierzy. Minęło dopiero trzy dni, a handel wymienny wydawał się zdecydowanie najlepszą opcją.
Wkrótce potem trzy samochody opuściły klinikę weterynaryjną, kierując się na południe. Jadące jako pierwsze Humvee staranowało jednego z zarażonych, zgniatając go swoimi kilkoma tonami ciężaru.
Deszcz zaczynał znów padać, ale wydawało się raczej, że oczyszcza atmosferę. Pozwala odetchnąć, przynosi spokój. A może była to jazda po niezbyt szerokiej, górskiej drodze, wijącej się i kluczącej wśród otaczających ich gór? Pogrążeni w myślach nie rozmawiali w ogóle. Dorothy jechała z dziećmi w Land Roverze, Marie z Thomsonem w wojskowym wozie, a pickup przypadł Liberty i Nathanowi. David mógł być ranny, ale skoro odebrały mu prowadzenie, to chciał być przynajmniej blisko karabinu maszynowego. Jego odrzut nie był aż tak wielki dzięki stałemu przymocowaniu do dachu Humvee.

Przez dziesięć czy piętnaście minut jechali bez problemu przed siebie. Ostatnie zabudowania Twisp zostały za nimi, a deszcz coraz mocniej bębnił o blachę. Zasnute chmurami niebo wydawało się żegnać ich z płaczem, a temperatura znów zaczęła spadać. Nie jechali szybko, obładowanymi samochodami po niepewnej drodze. Wskaźniki w samochodach wskazywały zero stopni, ale do zachodu słońca pozostało jeszcze kilka chwil a potem niewątpliwie będzie jeszcze zimniej.
Przez chwilę mogli o tym myśleć. O tym i o najbliższej przyszłości.
Potem Marie zatrzymała samochód i sięgnęła po mikrofon do SB radia, najłatwiejszego połączenia między wszystkimi trzema wozami.
- Przed nami zator.
Zresztą nie musiała wiele mówić, bo w dwóch pozostałych samochodach zobaczyli to kilka sekund później. I nie wyglądało to dobrze.

Po prawej stronie płynęła rzeczka, może nawet niewiele więcej od górskiego strumienia - na oko jednak dość głębokiego i dnem pełnym kamieni. Dalej znajdował się zagajnik i równoległa droga. Pieszo łatwo byłoby się tam przedostać, z samochodów nie dałby rady nawet Humvee. Po lewej stronie znajdowała się łąka, po kilkudziesięciu metrach przechodząca w całkiem strome zbocze, które im dalej, tym wyżej się pięło. Było też kilka zabudowań, coś co wyglądało jak ranczo lub mała farma, teraz pełna samochodów a nawet namiotów. Te pierwsze były też powodem, dla którego Marie zatrzymała ich mały konwój. Rzeczka bowiem skręcała tu w lewo, aby potem znów odbić w prawo, ale przecinała przy tym drogę 153, którą się poruszali. Na środku przerzuconego przez nią mostu leżał przewrócony na bok ciągnik rolniczy, który najwyraźniej próbował przebić się przez blokadę, ustawioną dalej przez jeepy pomalowane w policyjne barwy. Co gorsza, przed tym wszystkim wciąż stało jeszcze trochę samochodów.
Było to jasne - tu zastosowano blokadę dla wszystkich ludzi z północy, którzy wcale nie zamierzali stąd odchodzić, przynajmniej ta grupa, która... wciąż tu była.
Przy czym nie była już ludźmi.
Sylwetki zarażonych zaczęły iść w ich kierunku, potem zaczęły nawet biec na swój nieporadny sposób. Teoretycznie nie byli jeszcze niebezpieczni, samochody łatwo mogły wykręcić i odjechać na północ. Tylko czy były inne drogi? Mapa pokazywała jedną prowadzącą na wschód, pewnie także zablokowaną, choć może nie zatarasowaną jak ta tutaj. Czy były jakieś inne, którymi można było przebić się na południe? Żywych trupów było tu z kilkadziesiąt.
A co gorsza, z północy nadjechał jakiś cywilny samochód, zatrzymując się w dość dużej odległości. świecił im reflektorami po oczach, ale najwyraźniej tamci byli tak samo zaskoczeni, jak oni sami.
Zarażeni zbliżali się.


GREEN, CARTER
14:47 czasu lokalnego

Green szybko podjął decyzję, widząc jak nagle otwiera się ukryta pomiędzy drzewami brama. Nikt do nich nie wyszedł, ale wcale nie dziwiło, że mają tutaj własne, całkiem sprawne, generatory prądu a coś takiego jak brama będzie zautomatyzowane. Dr Patton także się nie kłóciła, pozostawiając Swenowi jedynie bardzo długie, nieprzeniknione spojrzenie. Chwilę później już siedziała w samochodzie i odjeżdżali z powrotem na północ, aby chwilę później skierować się do Twisp.
Klinika weterynaryjna była łatwa do znalezienia, zarówno na mapie, jak i w rzeczywistości - znajdowała się bowiem dokładnie naprzeciwko lotniska, przy głównej drodze, a dookoła niej nie było żadnych innych zabudowań. Znaleźli się przy niej w niedługim czasie, wjeżdżając na jej teren, gdzie przygotowano prowizoryczny parking. Stały na nim nawet dwa samochody o całkowicie zimnych silnikach i rzecz jasna bez kluczyków w stacyjkach, co mocno utrudniało wymianę wozu. Te, które mijali po drodze, także nie wyglądały zachęcająco, zaparkowane w stałych miejscach, nie używane od jakiegoś czasu. A żaden z nich nie był włamywaczem. Lepszy na razie wydawał się ten z prowizoryczną szybą.

W okolicy kręciło się kilku zarażonych, ale sama klinika była zupełnie pusta, choć nosiła wyraźne ślady niedawnej bytności ludzi zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Cały plac poorany był śladami kół, gdzieniegdzie ziemię znaczyły ślady krwi, a obok głównego budynku znaleźli stos trucheł zabitych psów. Krwawych trucheł. Przy bramie łatwo także dało się zauważyć ślady opon, najwyraźniej kilku samochodów, które przejechały tędy i skierowały się na południe, zacierając ślady, które zostawiły przybywając z północy. Jeśli Evans ich nie okłamał, Boven i pozostali odjechali stąd ledwie przed kilkoma chwilami. Green zostawił szybką wiadomość dla Swena, samemu postanawiając jechać za nimi. Dean nawet nie wyszedł z samochodu, coraz bardziej ponury, a Elizabeth szybko do niego wróciła, gdy odkryli zwłoki zwierząt.
Wyjechali z terenu kliniki, niemal w ostatniej chwili. Z północy nadchodziły drogą bestie, których John nie chciałby oglądać nigdy więcej. Jego nowa siła, uzyskana zaraz po operacji, dała mu chyba także nowe odruchy, bowiem natychmiast wcisnął gaz do dechy, jak najszybciej próbując oddalić się od bezokich, przerośniętych, biegnących na czworakach potworów z wielkimi językami. Ofiar mutacji, zdradzających przecież wciąż wiele ludzkich cech fizycznych.

Były jeszcze zbyt daleko, ale inni także je zobaczyli. Dean zapadł się głębiej w fotelu, nawet bojąc się pytać. Dr Patton krzyknęła, tracąc resztki opanowania.
- Boże litościwy, co to JEST?!
Green nie odpowiedział. Nie dał też im przyjrzeć się dokładniej. Zamiast tego przyspieszył jeszcze, pędząc jak szaleniec po krętej drodze. Znów padał deszcz, ale kierowca zdawał się na to nie patrzeć, mknąc pustą szosą. Stracili te... rzeczy z oczu, ale John i tak czuł się pewnie. W zasadzie czuł się, jakby odjęto mu co najmniej dwadzieścia lat, a choć kierowcą nie był takim złym, to przecież wcześniej nigdy nie ryzykowałby tak bardzo, zwłaszcza, że nie było trzeba.
Euforia go przepełniała. Nawet się uśmiechnął, nie zdając sobie z tego sprawy. Ale widzieli to inni, zwłaszcza siedzący najbliżej Michael. Co mógł sobie myśleć, widząc takiego człowieka? Był zawodowym kierowcą i doskonale sobie zdawał sprawę, że ta jazda to szaleństwo. Że jeden błąd i prawdopodobnie będą martwi. Że nie można rozpraszać kierowcy...
...który nagle zahamował, dostrzegając między nielicznymi drzewami coś co inni zauważyli najwyraźniej nieco później.

Zatrzymał się zupełnie. Po prawej stronie była rzeczka, po lewej łąka przechodząca w szybko pnące się do góry wzgórze. A z przodu most... zablokowany przez barykadę z policyjnych wozów oraz przewrócony ciągnik. Trochę z boku była jakaś farma, w obrębie której parkowały puste samochody.
A przed nimi trzy z zapalonymi światłami - pickup, czarna terenówka i wojskowy humvee.
Przypuszczalnie dogonili Boven, która już dalej najwyraźniej uciekać nie mogła. Z przodu zbliżało się przynajmniej kilkudziesięciu zarażonych.
Tylko czy goniące ich bestie wciąż były na tropie? Jeśli tak, to pułapka zamykała się błyskawicznie. A oni nawet o tym nie wiedzieli.


JORGENSTEN
14:21 czasu lokalnego

Dr Patton posłała mu na koniec tylko długie, nieodgadnione spojrzenie. Widział w nim całą gamę uczuć i emocji, ale kobieta nie powiedziała nic, wsiadając do samochodu Greena. Ukryta wśród drzew brama otwierała się powoli, nie kierowana siłą ludzkich mięśni. Baza miała więc swoje generatory a także pełną elektronikę, co zupełnie nie dziwiło. Swen mógł tylko wrócić do samochodu i kontynuować to co zaczął, wjeżdżając powoli na teren Umbrelli. Oznaczony był wieloma tabliczkami, z których jasno wynikało, że nie miał za zadanie pozostać ukrytym, a tylko zniechęcać wszystkich ciekawskich. Zresztą z bramy nic nie było widać, tylko las i pnącą się w górę szutrową drogę.
"Teren prywatny, wstęp wzbroniony", "ogrodzenie pod napięciem", "monitoring" oraz znaczek parasolki najpewniej zniechęcały absolutnie wszystkich prócz szaleńców. Wzrok Gorana zresztą bardzo przypominał wzrok szaleńca. Pytał nim "gdzie ja jestem?!" oraz "co ja tu do cholery robię?!", ale nie powiedział ani słowa, wiedząc, że Jorgensten ma przynajmniej jakiś plan. Swen na razie jednak tylko wyciągnął komórkę i po usłyszeniu szorstkiego "zostaw wiadomość", przekazał swoje kilka zdań. A może nawet tylko jedno.

Jechali powoli dobrą minutę, zanim droga nagle przestała się wznosić, a zaczęła opadać. Wjechali na sprytnie ukryty parking, porośnięty dużą ilością drzew, na których dodatkowo zawieszono maskującą siatkę. Stało na nim pięć czarnych Land Roverów i dwie ciężarówki, w tym jedna najwyraźniej pancerna lub przynajmniej "specjalistyczna". Coś jak chłodnia na organy do przeszczepu. Dalej znajdował się budynek, który z góry musiał przypominać zwyczajny las, a z ich pozycji raczej bunkier, którym pewnie nawet był. Wyszło z niego trzech ludzi, w tym dwóch uzbrojonych, chociaż nie zachowywali się wrogo, nie na pierwszy rzut oka. Raczej czujnie.
Jasne było, który tu dowodzi i on także pozdrowił ich uniesioną dłonią. Wszyscy byli ubrani na czarno, ten jednak był zdecydowanie starczy od uzbrojonych. Gdy wyszli z samochodu, przyjrzał się im ciekawie.
- Po co Marek Aleksandrowicz przysyła tu ludzi? Wie doskonale co ma do zrobienia.
Głos miał spokojny, w końcu wskazał im także wejście do budynku. Prosty korytarz wiódł tam do równie prostej salki, którą od biedy można było nazwać konferencyjną. Nieznajomy, nie mając chyba zamiaru się przedstawiać, wskazał im drogę.
- Jeśli jednak już tu jesteście, możemy porozmawiać. Strażnik mówił coś, że ma być was trójka.
Uniósł brwi w pytającym geście.


JILEK
14:25 czasu lokalnego

Nie słyszał o czym rozmawiali żołnierze z tymi z samochodów, ale wkrótce jeden z wozów odjechał, a drugi skierował się prosto w kierunku otwierającej się właśnie bramy. Nie było możliwości podążenia za nim, nawet jeśli potrafiłby ukryć się przed oczami ludzi, to nie przed tymi elektronicznymi. Brama zresztą zamknęła się niemal natychmiast i Jilkowi pozostało podążyć za Evansem i jego ludźmi, którzy sprawnie wymijając kamery przemieszczali się na wschód, równolegle do ogrodzenia, na którym co chwilę pojawiał się znaczek pioruna, jawnie dający znać o tym, że znajduje się pod napięciem. Żołnierze jednakże musieli mieć najwyraźniej jakiś plan, nie zatrzymywali się i nie sprawdzali terenu. Oni go znali, jeśli nie z faktu, że kiedyś tu byli, to przynajmniej z bardzo dokładnych map i zdjęć.
Zatrzymali się w końcu, po przejściu, a raczej prawie przebiegnięciu, jakichś kilkuset metrów. Nie było trudno za nimi podążyć, ale i on był zdyszany, gdy tamci zaczęli działać. Przez chwilę rozmawiali, zbyt cicho, aby mógł ich usłyszeć, kryjąc się pośród drzew.

Jeden z nich wyjął laptopa, robiąc coś na nim przez kilka chwil. Jacquelyn nie znał się kompletnie na tych nowoczesnych technologiach, ale potem skierowali jakieś urządzenie na jedną z kamer. Cholera wiedziała, co dokładnie zrobili, tyle, że chwilę potem wszyscy ruszyli gęsiego w stronę siatki. Pierwszy z nich podważył ją czymś, poszedł snop iskier, ale poza tym nic się nie stało. Reszta przeczołgała się, chwilę poczekali na ostatniego i zniknęli między drzewami po drugiej stronie, nie pozostawiając po sobie żadnych widocznych śladów.
Czy to było tak proste, czy oni faktycznie byli doskonale przygotowani? Teraz było za późno, aby się o to spytać. Co najwyżej mógłby spróbować pójść ich tropem... tylko co jeśli kamera już działała sprawnie?
Co jeśli, co jeśli. Pytania, niekończące się pytania.
Kończył się mu czas, podświadomie zdawał sobie z tego sprawę, chociaż nie miał jeszcze pojęcia na co ten czas się kończył.
Czuł to pod skórą. Pod tą drugą.
Coś jakby bestia, która chciała wydostać się na zewnątrz.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 11-12-2011 o 11:04.
Sekal jest offline  
Stary 13-12-2011, 22:29   #74
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Energia, która rozpierała Greena była wręcz niemierzalna.

Czuł się tak, jakby był na haju. Niezniszczalny. Nieśmiertelny. Niepowstrzymany.

Na treningach komunikacji zawsze powtarzali mu, że za dużo NIE w jednej rozmowie nie przyniesie nic dobrego.

Teraz jednak Green śmiał się z tego.

Powoli przestawał wierzyć w większości prawd o ludziach i ludzkości. Najwyraźniej książki z zakresu psychologii i manipulacji, które czytał z takim zapałem, można było ustawić na półkach obok Andersena czy braci Grimm.

Nawet nie wiedział, jak znalazł się za kółkiem samochodu. Carterowie chyba też nie bardzo orientowali się, jak doszło do tej zmiany. Zabrali doktor Patton, która też najwyraźniej gówno wiedziała o życiu i ludziach i ruszyli do Twisp.

Twisp. Twisp. Twisp.

Sama nazwa miejscowości brzmiała w uszach Greena jakoś tak nieprzyzwoicie i śmiesznie. Jak szept podczas seksu. Jak splunięcie przez zęby. Wyszczerzył się zjeżdżając w bok, w stronę kliniki weterynaryjnej.

Przeprowadzili szybki rekonesans. Na tyle szybki, by zainfekowani kręcący się w pobliżu nie zdążyli ich osaczyć. Na tyle szybki, by upewnić się, że jacyś ludzie odjechali stąd niedawno. Green, nadal w stanie dalekim od pełnej samokontroli, zachowując się jak odurzony marihuana student znalazł gdzieś, pod jakąś plandeką puszkę farby. Mocząc w niej kawałek szmaty sprawdził numer drogi, którą prawdopodobnie odjechali poszukiwani przez nich ludzie. A potem zostawił wiadomość czytelną jedynie dla Swena i Gorana. Przynajmniej taką miał nadzieję.

GREEN. JEDZIEMY DALEJ. I numer drogi z mapy.

Zadowolony z wykonanej pracy Green raz jeszcze spojrzał na blaszaną ścianę. Napisu nie sposób było nie zauważyć. Uśmiechnięty od ucha do ucha znów, nie wiadomo w zasadzie czemu, usiadł za kierownicą i ruszyli w dalszą drogę.

Dziwił się Carterom. Na ich miejscu dałby sobie samemu po mordzie, spacyfikował i posadził z tyłu, gdzie było jego miejsce. No, ale z drugiej strony, gdyby tylko spróbowali takich sztuczek ....

Cóż. Green na pewno nie do końca był sobą. Ci, co go znali, mogli to stwierdzić bez najmniejszego trudu. Wewnętrzny spokój zastąpiła dziwna brawura. Zdrowy rozsądek emocjonalność nastolatka.

Bał się sam siebie. I jednocześnie bawiła go ta odmiana. Czy oszalał? Czy też, – co bardziej prawdopodobne – tajemniczy wirus wszedł w reakcję z ruskim „lekarstwem”. Teraz nie mógł już niczego w tej kwestii zmienić, a jednocześnie przez stan, w jakim się znajdował, zwisało mu to całkowicie.

Mieli szczęście. Kiedy opuszczali klinikę pojawiły się „minety”, jak „nawiany” Green ochrzcił oskórowane kreatury z długimi jęzorami. Tym razem nie mieli na dachu karabinu maszynowego i zostało tylko jedno. Jechać jak najszybciej, licząc na to, że „minety” nie dopadną ich za szybko.

Doktor Patton krzyczała. Carterowie siedzieli cicho. Twardziele. Prawdziwi czerwonoskórzy, jak w westernach. Green wziął ostry zakręt i z rozbawieniem pomyślał, że dzięki Bogu jest prawie łysy i Indianie nie zedrą z niego skalpu.

Jechał, jak dziki. Jak mistrz kierownicy. Sam nie podejrzewał się o takie zdolności. I gdyby nie „minety”, gdzieś tam, za ich plecami, z tymi swoimi kutaśnymi jęzorami, Green wrzeszczałby z zachwytu, jak dwunastolatka na koncercie Biebera.

Raz auto otarło się o barierkę ochronną na zakręcie, ale zgrzyt metalu i pisk opon ślizgających się na mokrym asfalcie tylko rozśmieszył Johna. Murzyn parsknął śmiechem.

Boże, co się ze mną dzieje! – krzyczała jakaś część jego osobowości, ale druga dobrze się bawiła.

Green zahamował gwałtownie z piskiem opon i zaklął paskudnie, czego starał się nigdy nie robić w towarzystwie kobiet.

- To mamy problem – warknął oceniając szybko sytuację.

Po prawej stronie widział jakąś rzeczkę, po lewej łąka przechodząca w szybko pnące się do góry wzgórze, na które nawet samochód z napędem na cztery koła i mocnym silnikiem nie miałby szansy wjechać. A z przodu widział most. Całkowicie zablokowany przez barykadę z policyjnych wozów oraz przewróconego ciągnika. Trochę z boku stała jakaś farma, w obrębie której parkowały puste samochody. A tam gdzie ludzie, tam mogą być zarażeni. Tego John nauczył się szybko w tym nowym, szalonym świecie. Lepiej było trzymać się od nich z daleka. A przed nimi zobaczył trzy samochody z zapalonymi światłami - pickup, czarna terenówka i wojskowy humvee. Ich kierowcy również utknęli.

Green gwizdnął przez zęby. Przypuszczalnie dogonili Boven. Nie tylko barykada zatrzymała uciekinierów. Green widział, jak z przodu zbliżało się do unieruchomionych w konwoju pojazdów przynajmniej kilkudziesięciu zarażonych. Nie wyglądało to najlepiej. Z przodu zainfekowani, z tyłu mutanty - „minety”. Jakby nie patrzył, zarówno oni, jak i ludzie z trzech aut przed nimi mieli przesrane.

- Przesiadka! – krzyknął Green wpuszczając w końcu za kółko bardziej kompetentnego kierowcę – Cartera. – Zawracamy w stronę Twisp. Potrzebujemy solidnego budynku i większej siły ognia!

Wyskoczył na zewnątrz biegnąc w stronę drzwi od strony pasażera. Miał zamiar wskoczyć do środka dopiero wtedy, kiedy samochód zostanie odwrócony w stronę, z której uciekli.

Sam zaczął wrzeszczeć najgłośniej jak potrafił wymachując przy tym rękami na boki, jak dziki lub szaleniec.

- Thomson!!! To ja!!! Green!!!

Nie wiedział czy go słyszą, czy nie. Ale chciał dać im szansę.

- Za nami są te stwory z wielkimi jęzorami!!! Trzeba spierdzielać!!! Ratujcie dzieciaki!!! I siebie!!!

Wskoczył do samochodu, z tyłu koło doktor Patton. Green wytrzeszczył oczy do psycholożki i uśmiechnął się dziko.

- Niech się pani trzyma, a ty Carter wyciągnij nas z tego gówna, a postawię ci butelkę najlepszego szampana, jaki znajdę w mieście!
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 13-12-2011 o 23:05.
Armiel jest offline  
Stary 14-12-2011, 22:12   #75
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Michael niezbyt rozumiał, co działo się dookoła niego ostatnimi czasy. Najpierw w niewyjaśniony sposób Green zajął miejsce Deana, potem z powodów niezbyt dokładnie odkrytych przez Indianina pani doktor przesiadła się do ich samochodu, a Murzyn ruszył zostawiając Svena i Gorana samych w obozie ruskiej mafii nazywanej przez nich Umbrella.

Jeszcze później znaleźli się przed jakimś budynkiem i John przeszukał całe otoczenie, nabazgrał coś znalezioną farbą i po odkryciu mutantów w podskokach dopadł kierownicy.

Jechał jak wariat, ale w obecnych czasach kto nie zachowywał się jak wariat - przynajmniej częściowy - nie miał zbyt wielkich szans na zachowanie pełnej sprawności umysłowej. Michael i Dean siedzieli jak trusie z kamiennymi gębami. Po pierwsze niebezpiecznie było przeszkadzać prowadzącemu podczas takiej jazdy, a po drugie śmierć w wypadku drogowym jest znacznie bardziej honorowa dla zawodowego kierowcy, niż zmiana w zombiaka, albo rozszarpanie przez niedawnych ludzi.

Carter zmienił się nie do poznania, co z zewnątrz było chyba mało zauważalne. Teraz wyciągnął nóż i wodził nim po siedzeniu tak, żeby nikt nie widział. Co prawda nie było to mądre, ale odwracało uwagę od szalejących myśli. Życie z godziny na godzinę było nie dla niego.

Nagle John zahamował gwałtownie, a nóż rozciął głęboko poszewkę odkrywając wnętrze fotela. Taksówkarz z zainteresowaniem spostrzegł, że jest zrobione z czegoś białego.

Wreszcie po latach znowu rozciął coś białego.

Ale zaraz jego uwagę przykuła myśl, że coś musiało wpłynąć na nagłe zatrzymanie się. Rozejrzał się i zauważył kawałek od ich samochodu trzy inne.

- To mamy problem – skwitował.

Dlaczego? Nie mogli podjechać i porozmawiać jak ludzie? Albo rozbroić - bo na pewno tamci ludzie też mają broń - i odebrać wartościowe rzeczy?

- Przesiadka! – wydarł się Murzyn wyskakując z samochodu. Michael nie czekał na nic, tylko przebałwanił się nad skrzynią biegów, a na jego twarz po raz pierwszy od dawna wypłynął krzywy uśmiech – Zawracamy w stronę Twisp. Potrzebujemy solidnego budynku i większej siły ognia! - komenderował dalej ich towarzysz z zewnątrz.

No dobra, żaden problem. Udzielił mu się chyba duch Johna, bo zawrócił prawie w miejscu wykorzystując wbrew logice warunki pogodowe. Green tym czasem krzyczał do ludzi z tamtych samochodów, żeby wiali. Przed czym? Stwory z ozorami do ziemi były właśnie po stronie Twisp.

Były biznesmen wsiadł z tyłu, "na trzeciego", koło pani doktor. Sprawiło to, że Dean zaczął sprawnie gramolić się do przodu nad oparciem.

- Niech się pani trzyma, a ty Carter wyciągnij nas z tego gówna, a postawię ci butelkę najlepszego szampana, jaki znajdę w mieście! - zapewnił żarliwie Green wpatrując się dziko w panią doktor.

Teraz Michael uśmiechnął się całą gębą i odwrócił przez ramię.

- Jasna sprawa. Mam nadzieję że mają tam coś słodkiego, a ty zechcesz mi towarzyszyć przy jej osuszaniu nawet, jeśli tego nie planowałeś.

Ruszyli z miejsca jak rajdowcy. Carter spojrzał na sekundę w lusterko, ale nie był w stanie powiedzieć, czy tamci jadą za nimi. Miał przed sobą oczywisty cel. "Wyciągnięcie ich z tego gówna". Problematyczne było tylko to, że będą musieli przebić się przez glebolizy.

- Dean, szykuj swoją zabawkę. Mogą nam się przydać pociski odłamkowe. A ty, John, zdaje się masz gdzieś miotacz ognia. Nada się do ataku pod wiatr, jak myślisz? Chyba nie bardzo. W każdym razie jeśli chcesz pomóc, daj coś do drugiej ręki młodemu. Ma lepszą pozycję. Sam też możesz strzelać między nami, jak przyjdzie co do czego.

Nastrój Murzyna był zaraźliwy. Cholernie zaraźliwy.
 
Grzymisław jest offline  
Stary 15-12-2011, 07:44   #76
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Koło na wysuniętym teleskopie toczyło się połykając żółte, przerywane linie.
Silnik warczał miarowo a słońce odbijało się od chromu. Życie było proste jak drogą którą jechał. Wolny jak dziki koń. W lusterku zostawiał przeszłość wsiadając na motor. Tak było odkąd sięgnął pamięcią. A głębiej w nią nie wnikał. Rodzina uśmiechała się jak na świątecznej zdjęcio-pocztówce. Jugosławia i Bliski Wschód odpływały na horyzoncie wspomnień znikając zupełnie. A kiedy wychylały się na powierzchnię w nocnych koszmarach zalewał je gorzałą po przebudzeniu. Zagłuszał pomrukiem Harleya i głosna muzyką. Szyderczym śmiechem. Płaczem mięczaków. Przeskakiwał adrenaliną życia na krawędzi prawa i szaleństwa. Wszystko było jasne.

Kiedy terenówka powoli wyjeżdżała przez otwierającą się bramę Umbrelii, a Jorgensten z Markovichem z powrotem zagłębiali się w pomiędzy drzewa, kierowcy towarzyszyły zgoła inne uczucia. Świat zwariował bardziej od Swena. Dogonił go jak motocyklista rowerzystę i śmiejąc się pokazał faka. Żebym tak kurwa mógł zasnąć i obudzić sie choćby i na jebanej pryczy w ciupie – myślał ponuro kręcąc kierownicą. Wyspać. Choćby w czarnej izolatce. Przywitałby ją z ulgą jak stare śmieci. Jugol bez słowa siedział wciśnięty w fotel. Hełm oparł wygodnie na zagłówku.

Zapalili po papierosie jadąc w milczeniu przez las. Co mogło siedzieć w głowie Gorana, Jorg się domyślał. Nie był zachwycony. Kto by był? Jorgensten z pewnością też miał juz tego dosyć. Przeżyć. Taki prosty cel, a tak trudny do osiągnięcia. Pewności, która niepewna i płochliwa wierciła się pod skórą. Rozjeżdżała na boki jak pierwsze w życiu łyżwiarskie kroki na lodzie. Nic nie było proste. Ani jasne.

Goran sięgnął po trzymany w nogach pasażera granatnik.
- W końcu go przetestujemy, nie? – zapytał powoli wypowiadając słowa z kolbą przyłożoną do ramienia kiedy udawał, że celuje przed siebie.
- Jasne.
- Ty się baw tymi cichopierdami
– kiwnął głową na nowy sprzęt. – Ja tam wole odejść z wielkim hukiem.
Swen nie odpowiedział, bo nie było po co.
- Niepotrzebnie pozbyłeś się Patton. – powiedział od niechcenia Jugol obracając twarz na boczną szybę. – Widziałem jak na nią patrzysz.
- Co ty, kurwa, nie powiesz. – mruknął.
- A z kolorowymi dziewczyna ma przejebane jak w biały w getcie. Po południu.

Wiadomo. Czarni wyłażą ze swoich zapuszczonych nor, które nazywają mieszkaniami, co im państwo daje co lat kilkanaście, wyburzając zdewastowane doszczętnie bloki, jak się wyśpią. Więc po południu. Bo, czarni bracia od chłodu bardziej nie znoszą wczesnego wstawania. Swen więc pokiwał głową. A czerwoni byli kolejnym odpadem amerykańskiego snu. Sprowadzeni do roli zwierząt korzystali ze słodkiej niewoli ile tylko mogli. W głowie mieli tylko kasyna, wódę i polowanie na zabłąkanych na terenie rezerwatów białych. Jeżeli trafił się jaki rodzynek w służbie policyjnej Biura do spraw Indian, to chodził na paluszkach wśród czerwonych jak tresowany pudelek. Dzień dobry, przepraszam i dowidzenia. Przynajmniej indiańskie skurczybyki nie musiały płacić podatków. Nie żeby Swen płacił. Teraz to już nikt nie musi. A ze starego, oklepanego amerykańskiego przysłowia została tylko śmierć do uniknięcia. Wiadomo. Aluzja stereotypowo-sytuacyjna. Bo Green był chyba bardziej biały od Obamy. Jeśli nie Swena. A czerwonych nie znał wcale. No prócz ich durnej nieprzewidywalności. Duetu. Dziadka z wnuczkiem.

Jednak Elisabeth mogła mieć z Greenem i porąbanymi czerwonymi skórami większe szanse. O ile znajdą Boven i namówią do podróży na północ. Pod latarnią najciemniej i w Conconully ani ruski Marek, ani Umbrella ich spodziewać się nie będzie.

- Przesadzasz. Miałem ją pod parasolem Umbrelli zostawić? – zapytał Jorg obruszony. – Albo ciebie wysłać z nimi do jej pilnowania? – ogryzł się zjadliwie.
Jugol wzruszył ramionami.
- Ja muszę niańczyć ciebie.
Swen posłał kumplowi kuksańca z na chwilę poprawionym humorem. Potem włączył komórkę do ładowania sprawdzając ekran. Włączona.
- Jednak z Greenem ją zostawiać... to...
- Skąd miałem to kurwa wiedzieć?A wiesz, że zaczynałem go lubić?
- Zastanowić się? Jak ci na niej zależy...
- W Carlton wysadzimy most.
– zmienił temat.

Jugol ziewnął. Faktycznie miał prawo być niewyspanym. A Jorgensten choćby nie wiedział sam jak bardzo by chciał z pewnością nie zmrużyłby oka nawet na leniwie bujającym się hamaku w Acapulco. Rozpiętym na plamach przy wiklinowym koszyku ze schłodzoną Tequilą. Przypomniawszy sobie pociągnął z butelki kolanem trzymając kierownicę podczas okręcania korka.

Tymczasem las ciągnął się jak flaki z olejem ponuro przyglądając się przejeżdżającemu niespisznie samochodowi.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 15-12-2011, 21:41   #77
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Jadąc z tyłu wozu, w gotowości do siądnięcia na miejscu strzelca, Thomson szybko doszedł do paskudnego wniosku, stwierdzającego, że ma zbyt dużo czasu i zbyt mało zajęć. Klął pod nosem, beznamiętnie patrząc na krajobrazy wokół krętej drogi, którą podążali. Nie miał co robić, a wtedy myślał. A odkąd zadzwoniła Ann, myślał kurewsko dużo. Nie mógł zająć umysłu rozmową, nie chciał przeszkadzać Marie to raz, a dwa, że nie wiedział, czy chce rozmawiać z tą kobietą. Była przydatna, być może nawet mogła ich uratować, ale szły za nią kłopoty, a detektyw zaczął już jakiś czas temu łączyć wszystkie elementy układanki i wcale niekoniecznie podobał mu się powstający obrazek. Mogła być po ich stronie, ale do cholery, mogła być też tą winną. Może nie do końca, ale jednak, wystarczająco, aby nie chcieć trzymać się jej zbyt blisko. Może gdy dotrą do innych ludzi, to coś się zmieni.
Nie mógł zająć się też prowadzeniem, a skupianie się na bólu promieniującym z przestrzelonego barku, było jeszcze gorsze. Jego starzejące się ciało żarliwie protestowało przeciwko takiemu traktowaniu, a on łyknął tylko znajdujące się w bagażach w Humvee tabletki przeciwbólowe. Chyba trochę za dużo, ale miał to gdzieś. Jego serce waliło jak szalone, w tempie ostro za wysokim, ale to także miał gdzieś. Byle jeszcze wytrzymało przez chwilę, zanim nie zobaczy jakiejś znajomej twarzy.
Oby już nie trupio bladej.

Paskudne myśli i wizje napływały do jego umysłu, a on dawał się im pochłonąć. Myśli o końcu świata, końcu cywilizacji i w końcu jego samego. Najobrzydliwsze z możliwych, apokalipsa w pełnym tego słowa znaczeniu, spowodowana jednym idiotycznym wirusem, którego nie umieli się pozbyć mimo stopnia technologii, jaką rozwinęli. To ciekawe jak sobie nie radzili ze zmodyfikowaną przez samych siebie naturą.
Thomson nie rozumiał tego. A nienawidził tego, czego nie wiedział lub czego nienawidził.
Gorzej, że wciąż nad tym rozmyślał, nie potrafiąc się uwolnić od koszmarów na jawie. Zbyt dużo ich widział ostatnimi dniami, a zawsze uważał się za silnego człowieka. Być może to ta stacja benzynowa go zmieniła, pokazała jak szybko i beznadziejnie łatwo może zdechnąć. Nawet nie próbował się zastanawiać, jak paskudnie muszą czuć się Liberty czy Dorothy. Ani myślał je pocieszać. Gdyby się rozkleiły, to za nic nie byłby w stanie już im pomóc.

Marie nagle zahamowała, wytrącając go z głębin własnego umysłu. Niemal był jej za to wdzięczny. Do chwili, gdy zobaczył co się dzieje. Zaklął paskudnie i wychylił się przez górny właz, aby dokładniej objąć wzrokiem całą okolicę. Nie było dobrze, ale nie było także tragicznie. Dał znak dwóm pozostałym samochodom aby zawracały. Nie mogli się przebić, ale nie było aż tak źle. Mogli przecież wrócić i poszukać innej drogi, przejazdu przez rzekę. Sami zarażeni nie daliby rady ich zatrzymać, wojskowy wóz przebiłby się przez nich.
Tyle, że chwilę później podjechał inny samochód, z którego ku ich zaskoczeniu wypadł Green i wrzeszczał o potworach nadchodzących także od jego strony. Potem zamienił się za kierownicą z jakimś innym facetem... i kurwa niemożliwe... odjechał w kierunku, z którego niby nadchodziły te zmutowane bestie! Thomsona aż na chwilę zatkało. Tylko przez chwilę mieli kontakt z tamtymi, które błyskawicznie udowodniły jak bardzo są niebezpieczne. Ci zarażeni tutaj byli przy nich niczym.
Detektyw nie zamierzał podążać za przykładem tamtych. Nie zamierzał wracać.

Wszedł z powrotem do środka samochodu, chwytając za mikrofon radia CB.
- Liberty, zwiewajcie z tego pickupa! Ty chodź tutaj, Nathan do Dorothy. Pieprzyć szczepionkę, możemy jeszcze po to wrócić. Tam z tyłu był Green, niby mówił, że od Twisp nadchodzą te bestie bez oczu a potem zawrócił. Do cholery, nie ufam ani jego słowom ani czynom! Te terenowe wozy dadzą radę po nierównym terenie. Dorothy, umiesz jeździć po wertepach? Jeśli nie, to zamień się z kimś. Zbocze trochę ma, ale pojedziemy bokiem, wzdłuż rzeki jak się uda. Może gdzieś da radę przejechać, to kurna terenówki. Zarażeni są wolni, odciągniemy ich i wrócimy, jeśli nie uda się przejechać przez rzekę.
Przerwał, wgapiając się jeszcze przez chwilę w zbocze góry. Wiedział doskonale, że tamtędy długo jechać mogli nie będą. Liczył na to, że ci zmutowani są jeszcze odpowiednio daleko. I na to, że działania Greena zatrzymają ich na chwilę, skoro sam się podkładał.
Wiele pieprzonych założeń. Ale jak uda się to odciągnąć, będą mogli odholować ciągnik i przebić się przez resztę barykady. Musieli, bo chcieli żyć. Liczył jeszcze bardziej na to, że ten cholerny strumień wcale nie będzie nie do przebycia na całej długości. To górskie cholerstwo nie mogło sięgać dalej niż do pasa, a oni mieli w końcu terenówki.
- Jedź, Marie. Jak będzie źle, zmienię cię.
Wychylił się znowu, zarówno po to, by obserwować teren i dawać wskazówki, ale także, by być blisko karabinu maszynowego. Nie strzelał jeszcze, miał za mało amunicji. Być może jednak znów to okaże się ostatnią szansą na ratunek. Przebić się krwawo i brutalnie jak jasna cholera.
 
Widz jest offline  
Stary 16-12-2011, 22:35   #78
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
# Wtedy
Minął długi czas, zanim zdecydował się wygrzebać spod gruzów. Pośród głuchej ciszy opuszczonego skrzydła szpitalnego słyszał dźwięki sapiących rur, kapiącej wody lub nawet krótkich i urywanych wrzasków mieszkańców, którzy gnieździli się tutaj. Jednak napawający grozą wrzask Pani Doktor – lub czymkolwiek ona tak naprawdę była – nie powracał. Węszył podstęp, który sprowadziłby na niego pewną śmierć, jednak był to fałszywy trop. Właściwie, skrzydło szpitalne było tak ciche, jak grobowiec.
Szedł korytarzami przesadnie ostrożnie, skanując każdy kąt, w którym można byłoby się ukryć. Ale nic nie nadchodziło. Zrujnowany oddział był jeszcze bardziej cichy i jeszcze bardziej spokojny, niż kiedy tutaj przyszedł.
Znalazł także powód tego: ścieżka powrotna wzbogaciła się o parę dodatkowych trupów, które nie miały wcale wspaniałego rocznika. Ci tutaj padli zaledwie przed pół godziny. Jilek nie wiedział, czy potwór zataczał kręgi po to, żeby go znaleźć i Jilek nie zbaczał z raz wyznaczonej trasy. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Szedł, by zobaczyć klocki, które ułożyła Pani Doktor, obojętnie, jak absurdalnie by to nie brzmiało. Miał jednak przeczucie, że spieszy się po nic: kiedy zauważyła, że Jilek ją śledzi, niechybnie zburzyła swoją konstrukcję.
Przeszedł przez drzwi oddzielające skrzydło szpitalne. Pozostał tylko korytarz. Nasłuchiwał: jeszcze parę godzin temu, gdy był tutaj, żegnały go krzyki, piski i powarkiwania wariatów i innych eksperymentów, zupełnie takich, jak on czy Doktor. Cisza, którą zastał, niepokoiła go bardziej niż groźba spotkania... tego czegoś.
Sala Główna była pusta. To było najgorsze: ze wszystkich pomieszczeń, w których albo panowały kurz i pustka, ten nigdy nie był pusty, przytułek i schronisko dla wszystkich koszmarów, które stworzyła Umbrella. Nie było tu nic poza bałaganem zostawionym przez poprzednich bywalców. Przez chwilę zapytywał się, czy aby rozgardiasz nie wskazuje na jakiś wpad przysłowiowej Einsatzgruppe, która wrejtrerowała do środka i zaciągnęła wszystkich do miejsca stracenia. Ale bałagan ludzi z quasi-psychiatryka mógł wskazywać na wszystko. Jednostajny szum śniegu telewizora dopełniał tylko uczucia wszechogarniającej pustki. Coś się niewątpliwie kończyło. Kiedyś dałby wszystko, by tak było. Zastanawiał się jednak, czy nie była to okazja, by skończyć samego siebie.
Podszedł do kąta, w którym zazwyczaj przesiadywała. O dziwo, były tutaj. Bloki, mniejsze i większe, wyrzezane z buka, pomalowane, polakierowane i wymuskane tak, żeby dzieci, które lubią wąchać klej i jeść tynk, nie otruły się. Przykucnął. Gładził dłonią, mrucząc do siebie. Był to pieprzony absurd, rzecz kompletnie bez sensu i bez przełożenia na rzeczywistość. Szansa jeden na milion. Ale jednak, wszystko było.
- Sala główna... - wyszeptał, gładząc dłonią kolorowy blok drewna. - Hmm...
Czemu Pani Doktor ułożyła plan tak skrupulatnie? Czy miała przed sobą mapę? Jaki miała cel w tym? Czy była to pułapka? Nie mógł odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Dość jednak było, że zaimprowizowana konstrukcja pokazywała przejścia, o których nie wiedział, a które ponoć były otwarte – i jeszcze dalej, pokazywała pomieszczenia, których istnienia nawet nie podejrzewał. Musiał zrobić coś, by się stąd wydostać – a mała ścieżka usypana przez okruchy chleba, biegnąca koło wielkiego, niebieskiego cylindra i wściekle czerwonego kwadratu pokazywała, że jednak można było coś zrobić. Wyjść stąd.

*

Mapa była prawdziwa. Mógł jeszcze wcześniej mieć wątpliwości co do tego, czy jest tak w istocie, jednak po wejściu do ciemnicy ukrytej za jedną z cel, odwaleniu metalowych skrzyń i długiego walenia kawałkiem żelaznego prętu o kratę (przestał być na tą chwilę ostrożny), stwierdził, że tak, Pani Doktor rzeczywiście stworzyła coś na miarę mapy.
Nie była ona jednak dokładna. Wskoczywszy do dziury, stwierdził, że kanał miał zbyt wiele odnóg. W ostateczności, na mapie zrobionej z drewnianych klocków i okruchów nie można było się silić na kartograficzną dokładność.
Pełznąc przez ciasną przestrzeń, czasem słyszał odgłosy, jakby żałosne krzyki lub nawoływania rozpaczy. A może to tylko moja pierdolona głowa, pomyślał, faszerowali mnie narkotykami dzień i noc. Czemu bym nie miał oszaleć.
Czemu by nie miał oszaleć. A jednak myśl o tym, że mógł się wydostać na zewnątrz, dawała mu nadzieję. Jilek, na szczęście, nie wiedział, że podczas gdy on przedzierał się przez tunel, w tym samym czasie telewizor w Sali Głównej przestał śnieżyć na bardzo krótki moment. EPIDEMIA, wrzeszczał przez tą chwilę. NARÓD W OBLICZU ZAGŁADY. NOWY TYP WIRUSA. ŚWIATOWA EPIDEMIA. STRATY SZACOWANE W TYSIĄCACH. I temu podobne bzdury, które zawsze wykrzykuje się, żeby zrobić wrażenie w telewizji. Być może widząc to, że świat na zewnątrz jest prawie taki sam, jak ten w tym jego niby-psychiatryku, może znalazł by w sobie dość siły, żeby skończyć ze sobą – odnaleźć Panią Doktor i rzucić się w jej ramiona.
Podczas gdy pełzł z upartością trupiej larwy przenikającej arterie człowieka. Od pewnego czasu nie miał pojęcia, dokąd idzie i gdzie się znalazł – czekał tylko na następną kratę, którą sforsuje. Dlaczego nikt nie pomyślał o tej kracie? Jakie niewidzialne oczy zmusiły straceńców ze szpitala, by zawsze omijali ten dół prowadzący – miał nadzieję – na wolność? Było to teraz nieważne. Uciekał z więzienia, jeden z jego strażników nie żył, drugi może właśnie dostawał kulę od swoich własnych strażników.
Wreszcie, natrafił na wyjście. Procedura była zupełnie taka sama, jak przy wejściu, choć zajęło mu to o wiele dłużej. Mam szczęście, że Umbrella nie pomyślała o hermetycznym zamknięciu swoich królików doświadczalnych, kolejna myśl, kiedy podważał śruby i walił młotkiem, krzywiąc i niszcząc wszystko, co stało mu na drodze.
Bam, kawał metalu odskoczył. Kolejne pomieszczenie konserwacyjne. Miotły, części zapasowe. Śmierdziała także chemia. Wszystko oświetlone czerwoną lampą. Wyszedł.
Jasne światło zalało jego oczy. Oślepiony, nie widział nic.

*
Odszukanie pancerza nie zajęło mu zbyt wiele czasu. Był tam. Pamiętał ten pokój. Szczególnie zaś pamiętał rzędy igieł błyszczące w świetle, które padało na idealnie białe ściany.
Pancerz był nienaruszony, na szczęście. Znajdował się w szklanej kopule, odizolowany od całej reszty świata Nie mógł jednak znaleźć nigdzie hełmu. I nie był pewien, jak założyć pancerz, żeby nie zabić samego siebie.
Usłyszał szelest i ukrył się, jednak usłyszał głos Pani Doktor:
- Wychodź. Wiem, że tu jesteś. Nie każ mi siebie szukać.
Zawahał się. Wyszedł jednak.
Stała tam, ubrana w zakrwawiony lekarski kitel. Wyglądała, jakby była zdarła ją z kogoś z personelu.
Nie był pewien, czego oczekiwać. Śmierć była kusząca po ciągłym piekle, przez które przeszedł. Rozpalała go tylko chęć zemsty do Stieglera.
- No, dalej – powiedział wreszcie. - Skończ to.
Spojrzała na niego kpiąco. A później na pancerz.
- To po to tutaj przyszedłeś? Po kawał żelastwa? Po co ci to?
- Przyszłaś tutaj po to, żeby mnie zabić, czy żeby ze mną pogadać?
- Żeby ci powiedzieć, że cokolwiek byś nie zrobił, jest już za późno. Na zewnątrz nie znajdziesz już nic poza zgliszczami.

Nie rozumiał gry, którą prowadziła. Pamiętał jeszcze jej twarz, tam, w skrzydle szpitalnym. Opanowanie, które teraz rysowało się na niej rysowało, stanowiło kontrast, którego nie mógł odgadnąć. Milczał.
- Mój pracodawca właśnie umarł. A w każdym razie, skończył się mój okres zatrudnienia. Odeszłabym sama, gdyby nie fakt, że to miejsce pracy eksploduje za jakąś godzinę.
Dopiero teraz uderzył go fakt, że większość korytarzy – być może poza tymi z trupami – było pustych.
- Co... Co się stało na górze?
Jej uśmiech mógł oznaczać wszystko.

* * *

# Teraz
Śledzenie zawodowych żołnierzy było niewdzięczną robotą: wiedział, że wiedzieli, że odłączył się od reszty, dlatego mogli podejrzewać, że ich śledzi. Siatka przy bazie Umbrelli zaskoczyła go: nie spodziewał się, że baza będzie w lepszym stanie niż cała reszta miasta. Jeśli były kamery, to kto je oglądał? Podejrzewał, że albo była to tylko pozostałość po rzeczywistej ochronie, albo... Albo komuś rzeczywiście zależało na tym, żeby bronić tego miejsca. Jednak nie mógł teraz przestać. Był cholernie blisko. Czuł to.
Nie mógł zrobić nic więcej niż podążyć i zaufać swoim umiejętnościom. Było to ryzyko, które należało podjąć.
Poczekał, wiedząc, że gdyby uruchomił jakiś mechanizm i zginął, nikt nie obszedłby się tym – ot, jeszcze jeden szaleniec stworzony przez wirusa, który podążał za własnymi interesami. Jednak w gruncie rzeczy, poza zemstą na Stieglerze nie pozostało mu z życia nic.
Schował się najpierw za wysoką trawą, obserwując urządzenie i dziurę w płocie. Nie było czasu – sylwetki żołnierzy oddalały się coraz bardziej, a on potrzebował wiedzieć, jaką szli drogą.
Wreszcie, zdobył się na to – i pobiegł tak szybko, jak mógł, będąc jednak gotowym paść w każdej chwili do ziemi. Słyszał o robotach na polu bitwy, a po Umbrelli mógł się spodziewać wszystkiego.
Biegł, czekając na to, co może się stać, kiedy wejdzie w pole czujnika.
Ostatecznie, czy miał jakiś wybór?
 
Irrlicht jest offline  
Stary 16-12-2011, 23:31   #79
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Liberty żałowała, że Nathan jedzie razem z nią w jednym samochodzie. Gdyby nie to mogłaby spokojnie dać upust przepełniającej ją frustracji i złości. W tej sytuacji czarne myśli przelatywały tylko po jej głowie niczym błyskawice. W jej żyłach krążyło jakieś paskudztwo zmieniające ludzi w chodzące, a skuteczność zdobytej na lotnisku szczepionki stała pod sporym znakiem zapytania. Mimo to może była jej jedyna szansa na normalność. Dopóki oczywiście się nie skończy...
Pomyśleć że wystarczyło jedno cholerne zadrapanie! Tak niewiele by zamienić minimalna szanse na przetrwanie od prawie nierealne szanse na przetrwanie.
Szlag! Szlag! Szlag!
Powtarzała w myślach zamiast kropki. Teraz i tak życie było wykrzyknikiem. Jednym, wielkim, szalonym wykrzyknikiem.
- Myślisz, że uda nam się dotrzeć do dziadków? - mimo że rodzice Liberty nie byli prawdziwymi dziadkami Nathana, chłopiec zawsze traktował ich jak rodzinę. Zresztą w wzajemnością. Liby uświadomiła sobie w tym momencie że od samego początku gdy zaczęły się kłopoty chłopiec ani razu nie wspomniał o swoich rodzicach. Ciekawe co się z nimi teraz działo? Czy byli bezpieczni? Czy...
- Z pewnością się uda – uśmiechnęła się do wychowanka siostry. Miała nadzieję, że jej uśmiech wygląda przekonująco – jak do tej pory udało nam się dotrzeć wszędzie gdzie sobie założyliśmy.
Chyba powiedziała to w złą godzinę.
Słowa biochemiczki w cb radiu tylko potwierdziły to co widziała na własne oczy. To tutaj zatrzymywano mieszkańców Twisp i pozostałych miasteczek przed dalszą ucieczką i to tutaj dopadł ich zabójczy wirus. Teraz pokraczne istoty niezdarnie ruszały w kierunku potencjalnego pożywienia.
Wiecznie głodne, spragnione żywej tkanki i jakby mało było problemów, z idealnym wyczuciem tej ostatniej.
Montrose już zabierała się za wykręcanie na drodze, gdy we wstecznym lusterku zobaczyła nadjeżdżający cywilny samochód. To musieli być żywi ludzie. Kolejni ocaleni.
Ku zaskoczeniu kobiety wyskoczył a niego porzucony w górskim motelu czarnoskóry turysta z Bostonu, pan Green. Wyglądał całkiem dobrze, jak na odniesione dzień wcześniej rany. Może więc jego obrażenia nie były aż tak poważne jak przypuszczali? Nie miała ochoty analizować dziwnej mieszaniny uczuć jakie poczuła na jego widok.
Zresztą nie było na to wiele czasu. Mężczyzna niczym szaleniec zaczął wymachiwać rękami i krzyczeć o nadciągających od strony Twisp mutantach z jęzorami. Liberty doskonale pamiętała co zrobiły z „Misiem” i wolała nigdy więcej nie mieć z nimi do czynienia.
Jej zaskoczenie jeszcze się pogłębiło gdy mężczyzna wsiadł do samochodu ponownie, tym razem od strony pasażera, a ten który go zastąpił za kierownicą, jakiś starszy człowiek najwyraźniej indiańskiego pochodzenia, wykręcił i ruszył z powrotem w stronę z której nadciągało niebezpieczeństwo przed którym ostrzegali. Czyżby mieli zamiar poświęcić się dla ratowania ich skóry? Tym razem uczucie przepełniające Liberty zdecydowanie najbliżej miało do wstydu i niechętnego podziwu. Niewielu ludzi potrafiło by się zdobyć na takie poświęcenie. Zwłaszcza w stosunku do osób, które wcześniej pozostawiły jej na pastwę losu.
Duch heroizmu, potrzeba poświęcenia czy szaleństwo? Co mogło kierować takim postępowaniem ludzi?
Niezależnie co to było należało uciekać i to jak najszybciej.

Myśl o pozostawieniu szczepionki była bolesna. W pierwszej chwili Liberty pomyślała, ze może jednak uda jej się przejechać pickupem po wertepach, potem jednak pomyślała o Dorothy. Jej wychowana w mieście siostra była dobrym kierowcą, ale na zwykłych, miejskich drogach. Nie miała doświadczenia jak Liberty podróżowania po ostępach, piachach i innych paskudnych utrudnieniach terenowych.
Decyzja została podjęta błyskawicznie i mimo kolejnego zmniejszenia jej szans na życie nie wahała się ani chwili.
- Nathan, wsiadaj do samochodu prowadzonego przez panią Boven. Ja zastąpię za kierownicą Dorothy – powiedziała wyłączając silnik i chowając kluczyki do kieszeni. Nie miała pojęcia dlaczego to robi. Prawdopodobieństwo, że wrócą w to miejsce jeśli uda im się przejechać dalej, było praktycznie zerowe.
Teraz musieli posuwać tylko do przodu.
 
Eleanor jest offline  
Stary 26-12-2011, 23:18   #80
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Okolice Twisp, stan Waszyngton.



JILEK
14:36 czasu lokalnego

Las za siatką nie różnił się od tego przed nią, a żołnierze nieszczególnie próbowali kryć swoje przejście, nie przed nim oczywiście. Co innego przed kamerami i jakimi innymi systemami obronnymi, kluczyli bowiem wyraźnie, kierując się ku sobie tylko znanemu miejscu. Szli gęsiego i Jilek musiał wykorzystywać wszystkie swoje umiejętności, aby nie zboczyć z trasy, nie zgubić ich z oczu i jednocześnie nie zostać przez nich wykrytym. Lub przez coś zupełnie innego. Kilka razy dostrzegł kolejne kamery, a raz przy ziemi mignęło mu coś, co jednoznacznie kojarzyło się z jakimś rodzajem miny. Przeciwpiechotne teoretycznie były już od dawna zabronione, ale czy to mogło powstrzymać korporację taką jak Umbrella?
Wszystko szło dobrze do momentu, w którym dostrzegł pomiędzy drzewami zakamuflowane sylwetki budynków, a także sporą ilość siatki maskującej, którą zawieszono nad betonową płytą, jak nic lądowiskiem dla helikopterów. Obecnie nie było tu żadnego, co nie zmieniało faktu, że mogły być ukryte w hangarach, sprytnie wkopanych w ziemię i obrośniętych zielenią. Gdyby nie ten beton, pewnie nawet on nie domyśliłby się, że to po czym stąpa, to bunkier. Pracowano nad tym długo.

Żołnierze szli skrajem lądowiska, wciąż zwracając uwagę na otoczenie. Ten z wytłumionym mp5 poruszał się przodem, sprawdzając drogę. Byli ostrożni, ale po raz kolejny rzucał się w oczy fakt, że byli doskonale zapoznani z tym obiektem i jego przeszkodami, czyhającymi na wszystkich nieproszonych gości. Przynajmniej tymi nieożywionymi.
Strzały rozległy się zupełnie nagle, a las i jeden z budynków nagle ożyły, prowadząc skomasowany ogień w kierunku pięciu żołnierzy. Zwiadowca skoczył w las, kryjąc się za jakimś drzewem, ale czterech następnych nie miało większych możliwości. Trzem udało się przypaść do ziemi, czwarty oberwał kilka razy i opadł już martwy. Przeciwników było przynajmniej pięciu czy sześciu, ale gdy żołnierze odpowiedzieli ogniem, próbując jednocześnie wycofać się między drzewa, kolejny z nich zginął, trafiony prosto w twarz. Krew zdążyła bryznąć do przodu, zanim głowa opadła na ziemię.
Mogli być poinformowani całkiem nieźle, ale najwyraźniej nie wystarczająco. Mieszkańcy tego miejsca musieli mieć przecież przynajmniej chwilę na przygotowanie zasadzki.

Sam Jilek także padł na ziemię, próbując stopić się z otoczeniem. Była spora szansa, że jeszcze go nie zauważyli, bowiem nikt w niego nie strzelał. Z tyłu miał tylko las, ale od strony siatki widział jakiś ruch, najwyraźniej kolejnych przekradających się ludzi. Droga ucieczki była odcięta, zwłaszcza, gdy dodało się inne trudności "terenowe". Obecna kryjówka też była tylko na następne sekundy, nawet nie minuty - gdy załatwią żołnierzy, będzie po nim. Z przodu miał dwa wkopane w ziemię i najwyraźniej zamknięte na głucho hangary, odkryte lądowisko dla helikopterów, a dalej kolejne budynki, w tym ten jeden, z którego ktoś walił z jakiegoś cięższego kalibru. Hangary i ich maskowania zapewniały jakąś ochronę, choć nie miał pojęcia, czy znajdowały się tam jakieś zabezpieczenia. Był prawie pewien tylko jednej, wysoko umieszczonej kamery.
Strzelanina traciła trochę na sile. Dwóm żołnierzom udało się wycofać lekko między drzewa, a ich przeciwnicy pojawili się w zasięgu wzroku Jileka. Wybuchły dwa granaty, jeden z nich powalił ubranego na czarno mężczyznę. Reszta zatrzymała się i ostrzeliwała.
Mógł skorzystać z okazji i przekraść się drugą stroną, licząc, że samemu uda mu się ominąć wszelkie pułapki. Oznaczało to tylko zostawienie tych żołnierzy na śmierć, bowiem ci, którzy szli od tyłu, byli już dość blisko. Dywersja, na którą liczył, mogła w ten sposób starczyć jeszcze na minutę, nie więcej.


MONTROSE, THOMSON
14:59 czasu lokalnego

Marie dość sprawnie wycofała, a potem wykręciła wielkim Hummvee, nie zważając zupełnie na krzyki i działania Greena, który już odjeżdżał w stronę, z której przybył. Oni sami zrobiliby to samo, gdyby nie to ostrzeżenie o potworach. Doskonale pamiętali jak szybkie były i być może murzyn nie zgubił ich, a tylko pozostawił lekko w tyle. Żadne z nich sprawdzać nie chciało.
Zamiast tego porzucili starego pickupa, a Liberty zastąpiła swoją siostrę za kierownicą Land Rovera. Osłaniana przez Thomsona, który wystrzelił już kilka razy, zatrzymując pierwszych trzech nadciągających zarażonych, a i tak Montrose ruszyła w ostatniej chwili, oddalając się od chodzących trupów. Boven w tym czasie już podjeżdżała na skarpę, wyraźnie pochyły teren, którego przechył w wielu miejscach sięgał czterdziestu pięciu stopni. Pickup, pozbawiony terenowych kół, rozstawu osi oraz szerokości, zsunąłby się albo nawet przekoziołkował wprost w łapy bladych istot, nie ustępujących ani przez chwilę. Chwilę później również drugi samochód podjechał pod górkę i oba skręciły, wymijając budynki farmy jeszcze dość sprawnie, ale chwilę potem zwalniając.
Pod nimi wartko płynęła rzeka, nie zważając na zamieszanie.

Teren błyskawicznie zrobił się wyjątkowo nieprzyjemny i niebezpieczny. Pojawiło się sporo kamieni, krzaków a także połacie sypkiego piachu. Hummve jeszcze dawał radę, chociaż Boven z wyraźnymi kłopotami przedzierała się naprzód, większość przeszkód zwyczajnie taranując. Koła grzęzły głęboko, przez co wóz się nie zsuwał i cały czas przesuwali się do przodu. Thomson mógł zapomnieć o precyzyjnym strzelaniu z takiej pozycji, gdy musiał większość sił poświęcać na utrzymani równowagi. Nie było także mowy o zawróceniu - teraz można było jechać tylko w przód lub na dół, prosto w nurt rzeki. Może nie głębokiej, ale kamienistej i bez dogodnego podjazdu.
Jadąca z tyłu Liberty, miała więcej problemów. Kierownica zupełnie nie chciała jej słuchać, pedał gazu i hamulca wcale nie współpracowały tak, jak powinny. Być może była to kwestia zdenerwowania, być może samego samochodu lub tylko pecha. W pewnym momencie tylne koła straciły oparcie i mimo, że natychmiast skontrowała kierownicą i wcisnęła pedał gazu, złapała tylko piach. Ciężki wóz stracił oparcie i mogła mówić o szczęściu, zsunęli się bowiem tyłem, a nie koziołkując.

Efekt był jednakże paskudny. Tył samochodu wpadł do wody z pluskiem i hukiem, gdy tylny zderzak walnął ze sporą siłą w jakiś mocno wystający kamień. Koła buksowały w miejscu, nijak nie chcąc wyciągnąć obciążonego samochodu z nurtu rzeki. Tu sięgała tylko do trzech-czwartych kół, ale to wystarczyło.Mogła jeszcze skręcić i zupełnie wjechać w wodę, próbując uciec z nurtem rzeki. Było to ryzykowne i uniemożliwiało powrót na zbocze, a po drugiej stronie skarpa była zbyt wysoka, by wyjechać. Boven, która znajdowała się już jakieś dwadzieścia metrów z przodu, zahamowała, ale nie odważyła się cofać. Wojskowy samochód mógłby jeszcze spróbować wyciągnąć Land Rovera, ale na przypięcie lin potrzebowali czasu. Powolna jazda sprawiła zaś, że zarażeni byli również tylko ze dwadzieścia metrów od nich, przewracając się i czasami prawie idąc na czworakach, ale wytrwale zbliżając się do swoich ofiar. Swojego pożywienia.
Były tylko dwa pozytywy tej sytuacji. Nie było ich z przodu, a wśród zarażonych nie ostrzegali żadnych stworów o wielkich językach. Albo więc Green kłamał, albo udało mu się je zgubić, albo to co zrobił dało im więcej czasu na wydostanie się z obecnych kłopotów.
Zawsze mogli także uciekać pieszo. Zarażona Liberty traktowała tę opcję jako całkowicie ostateczną. To kamieniste dno rzeki w końcu nie wyglądało aż tak źle, aby porzucać kolejny samochód i znajdującą się w nim szczepionkę...


GREEN, CARTER
14:59 czasu lokalnego

Nie wiadomo co przyświecało decyzji Greena o zawróceniu, nie wiadomo też, co przyświecało temu, że Indianin posłuchał jej bez zastanowienia. Być może obaj byli jakoś usprawiedliwieni, gdyż jeden nie myślał w pełni sprawnie, drugi natomiast nie miał pojęcia z czym miał się mierzyć a widok nadciągających zarażonych i blokady drogowej decyzję tę ułatwił.
Wszystko to w jednej chwili doprowadziło do tego, że jechali już na północ, nie odwracając się i w żaden inny sposób nie próbując wpłynąć na ruch pozostałych samochodów, które najwyraźniej podążyć za nimi nie zamierzały. Ich decyzja, Michael teraz miał swoje zadanie i obcy nie interesowali go zupełnie. Wytężał wszystkie zmysły i umiejętności, choć oczywistym było, że nie mógł ani nie chciał szarżować tak jak wcześniej robił to Murzyn. Jego wiek nie pozwalał także pozostać w formie rajdowca, a nawet samochód nie należał o tych, którymi zwykł jeździć. Radził sobie jednak dobrze, jadąc krętą drogą i próbując zetrzeć wycieraczkami coraz mocniej dokuczający deszcz, który w przypadku używania mocno zastępczej szyby, stawał się wręcz kłopotliwy i wyraźnie ograniczał zasięg.
To właśnie przez niego najpierw poczuli uderzenie, a dopiero zobaczyli zagrożenie.

Potężna bestia wpadła na przednią, prowizoryczną szybę, wbijając w nią długie, dwudziesto-centymetrowe pazury, które cięły plastik tak, jakby to był cienki papier. Nieco więcej oporu stawiła siatka, dzięki której Carter miał jeszcze czas wrzasnąć i mocno szarpnąć kierownicą. Jechali jakieś siedemdziesiąt na godzinę, ale to zupełnie wystarczyło na mokrej, górskiej drodze, zwłaszcza, że ciężar tego potwora także nie pomógł. Zobaczyli jeszcze wielki jęzor wciskający się w szparę, zanim mutant nie odpadł od samochodu razem z prowizoryczną szybą. Rover jednakże także nie dał rady utrzymać się na drodze, która skończyła się natychmiast. Przebili barierkę, ale szczęśliwie nie było tu urwiska, a tylko krótkie, łagodne zbocze, po którym terenowy wóz zaczął koziołkować, wystrzeliwując poduszki powietrzne, utrudniające pasażerom obijanie się po całej kabinie. Trwało to tylko chwilę, zanim nie zatrzymali się na dachu, ułożeni w niewygodnych pozycjach, poobijani, w pełnym szoku, ale wciąż żywi.
Tyle, że to był dopiero początek. W końcu pozostały jeszcze potwory.

Pierwszy z nich wpadł na pozostałość po szybie, rozrywając siatkę i poduszkę powietrzną kierowcy. Oszołomiony Michael jeszcze nawet nie próbował oswobodzić się z pasów, gdy szponiasta łapa wbiła mu się w pierś. Wrzasnął z potwornego bólu, a potem poczuł tylko szarpnięcie, gdy pozbawiony skóry i oczu, ohydny stwór, próbował wyrwać go z siedzenia. Oślizgły język owinął się wokół szyi Indianina. A potem było kolejne szarpnięcie i już tylko błogosławiona ciemność, w której to umysł sięgnął jeszcze do Deana.
Green widział to wszystko całkiem dokładnie, przybierając trochę lepszą pozycję. Jego ciało wciąż było naładowane niesamowitą energią, ale i tak trwało chwilę, gdy wreszcie przyjął pozycję, pozwalającą mu na nieco więcej ruchu. Obok niego nieprzytomny Dean leżał niemal na suficie. Jedna z bestii właśnie wyciągała drugiego z Carterów przez dziurę w siatce. Uderzenie w bok samochodu kazało mu się odwrócić. Na zewnątrz były jeszcze przynajmniej dwa stwory, atakujące dość niespiesznie wzmocniony samochód. Boczna szyba pokryła się pęknięciami, gdy została uderzona łapą. Dr Patton oswobodziła się z pasów, ale niewiele więcej mogła zrobić, patrząc teraz na Johna z wyrazem pełnego przerażenia i szoku. Na takie coś nie przygotowywało żadne szkolenie.
Stwory przypuściły kolejny atak...


JORGENSTEN
14:59 czasu lokalnego

Wyjechali z terenu Umbrelli, nie oglądając się za siebie na zamykającą się bramę. Minęło trochę czasu, Green powinien już dotrzeć do kliniki, choć jaki był tego efekt, tego Swen nie wiedział. Nie znał także tutejszych dróg na tyle dobrze, aby próbować przejechać bocznymi ścieżkami, które niekoniecznie mogły prowadzić tak, jakby tego chciał. Zamiast tego skierował się na powrót do Twisp, przejeżdżając przez miasteczko bez zatrzymywania się aż do kliniki, której to pominąć się nie dało, zwłaszcza biorąc pod uwagę wielki napis na blaszanym budynku..

GREEN. JEDZIEMY DALEJ. 153.

Po drugiej stronie było lotnisko, ale sama klinika wydawała się cicha i całkiem wymarła. Nie było nawet sensu wchodzić do środka, Boven nie było tam na pewno, chociaż nie miał pojęcia, czy John także jej tu nie zastał i dlatego ruszył dalej na południe. W błocie na podwórzu i przed bramą odbijały się wyraźnie ślady samochodów skręcających na południe i choć ilość śladów nie pozwalała określić nic dokładniej, był to jedyny kierunek. Jedyny także dla Swena i Gorana. Ten drugi nawet nie wyszedł z wozu, spluwając za szybę. Wrócił na chwilę do porzuconego wcześniej tematu.
- Jak się ma co posrać, to się posra. Dociśnij pedał, ja tam temu czarnuchowi nie ufam. W końcu jest czarnuchem.

Nie zwlekając ruszyli dalej. Deszcz znów padał i teraz przybierał na sile, ale noga Swena funkcjonowała już dobrze i bez najmniejszego problemu, prowadzenie samochodu było więc całkiem przyjemne. Zostawili Twisp już zupełnie za sobą, podążając ze sporą prędkością krętą górską drogą. Nagle nieco poniżej Jorgensten dostrzegł samochód, którego prowizoryczna przednia szyba nie pozwalała pomylić z niczym innym. Zanim zdążyli się zbliżyć, na jednym z łagodniejszych zakrętów, na jego przednią szybę rzucił się wielki pozbawiony skóry stwór. Jego olbrzymi język od razu przypomniał im walkę przy tamie Diablo. Rover skręcił gwałtownie, zrzucając stwora, ale i przebijając barierkę i wypadając na zbocze, po którym przekoziołkował, zatrzymując się na dachu.

Swen docisnął pedał gazu i szybko zbliżył się na niecałe sto metrów, gdy z pobocza wypadły jeszcze trzy stwory, razem z tym pierwszym rzucając się na zniszczony samochód. Pierwszy rozwalił resztkę siatki z przodu i po najwyraźniej kilku próbach wyrwał ze środka, bardziej niż wywlekł, jakiegoś człowieka. Sądząc po kolorze skóry najprawdopodobniej któregoś z czerwonych. Jorgensten zatrzymał się na drodze, a Jugol przeładowywał granatnik. Uszkodzony samochód leżał jakieś trzydzieści metrów poniżej, a ludzie w środku tylko od nich mogli liczyć na pomoc. Green, drugi Indianin, no i dr Patton.
Tylko od nich.
Z drugiej strony odjechać byłoby tak łatwo. Zmutowane istoty nie miały oczu i jeszcze nie zarejestrowały ich obecności, zajęte swoją ofiarą. Wielkie, umięśnione, wręcz nierzeczywiste. Było kwestią chwil, gdy dostaną się do środka terenówki.
 
Sekal jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:11.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172