Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-11-2011, 21:18   #61
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Liberty popatrzyła na leżący na jej kolanach pistolet, a potem na nogawkę spodni i westchnęła:
- Wolałabym nie oddawać broni. Nie jest bezpiecznie... Tam w środku jest moja rodzina. Dwie kobiety i trójka dzieci. co do samochodu... - dziewczyna wyraźnie się zawahała spoglądając na Thomsona - Znaleźliśmy go w górach koło schroniska.

Żołnierz nieszczególnie zamierzał dyskutować o broni, zwłaszcza, gdy podszedł drugi. Zwyczajnie po nią sięgnął, a potem rozładował, podając jej osobno magazynek i resztę.
- Psów już nie ma, poradzimy sobie z innymi, jak przyjdą, proszę pani.
Pozostali rozeszli się jeszcze po zabudowaniach, rzecz jasna odkrywając drugi samochód. Dorothy i pozostali także wyszli z zabarykadowanego pomieszczenia. Boven przewiązała sobie głowę jakimś bandażem, nie przedstawiała się także, wyglądając na przestraszoną. Pewnie nawet nie musiała udawać. Zabrano ich wszystkich do środka, gdzie jeden z żołnierzy zajął się raną Thomsona.
- Od kuli. Przeszła na wylot. Zdaje się, że w dzisiejszych czasach lepsze to od bliskiego spotkania z tymi pod wpływem wirusa.
Sierżant uniósł dłoń, uciszając medyka. Zamiast tego wskazał w stronę centrum Twisp.
- Zarażeni nie strzelają, skąd ta kula? Co tu w ogóle robicie? Jeśli dopiero teraz jechaliście do miasta po szczepionkę...
Jego głos był podejrzliwy, ale nie agresywny. Jeden z jego ludzi wrócił z oględzin tego, co jeszcze zostawili w klinice.
- Drugi samochód, czarny land rover, oznaczenia zgodne. To wóz Umbrelli, sierżancie. Dodatkowo tutaj jakieś pojemniki z parasolką.
Evans spojrzał pytająco. Tylko na chwilę zagapił się na dzieci, jakby coś mu kompletnie w tym wszystkim nie pasowało.
Żołnierze mieli zdecydowanie za dużo pytań na które nikt z jej towarzyszy nie kwapił się z odpowiedziami. Prawda była zbyt szokująca i niebezpieczna, a nikt wcześniej nie wpadł na wymyślenie zgrabnego kłamstwa, którego mogliby się trzymać. Liberty ponownie skierowała wzrok na Thomsona szukając odpowiedzi ile mogą powiedzieć.

Thomson jęknął, gdy żołnierz zaczął zajmować się jego raną. Zagryzł mocno wargi i nie odzywał się jeszcze przez jakiś czas, chociaż najwyraźniej wszyscy patrzyli na niego, na jego odpowiedź i na jego historyjkę. Nie miał problemów z kłamstwami, nie w tych czasach, ale nie miał zamiaru też za dużo zmyślać.
- Wzięliśmy najlepsze samochody. Teraz stoi tego wszędzie mnóstwo, tam dalej w Twisp jest jeszcze jedna rozbita terenówka Umbrelli. Ta kula to też od nich. Była tam strzelanina z zarażonymi, gdy poszliśmy po zapasy. Osaczyli nas w stacji benzynowej, być może ta kula to przypadek, nie zatrzymałem się pytać. A oni nie pojechali za nami.
Odruchowo wzruszył ramionami, a potem paskudnie zaklął, krzywiąc się z paskudnego bólu.
- Te beczki były w samochodach Umbrelli. Nie wiemy co to jest, może ta szczepionka, którą dawaliście ludziom. Swoje dostaliśmy, a w miastach zbyt niebezpiecznie, dlatego uciekliśmy tutaj. Potem chcieliśmy jechać dalej, jak najdalej od dużych skupisk ludzkich.
Im dalej tym bardziej zmyślał, ale za to mówił przekonująco. Wszystko i tak zależało od tego, po co armia przysyłała tutaj swoich.

Liby popatrzyła na Dorothy, a potem na Nathana i siostrzenicę. Przeszli wystarczająco by wiedzieć, że trzymanie się wersji detektywa to najlepsze co mogą zrobić. Ethan był za mały by kłamać, ale Dorothy nie zezwoliłaby na przesłuchanie dziecka bez walki. Zresztą, w świetle wydarzeń, które ostatnio miały miejsce, każde opowiadanie malca należało brać z dużą dozą wątpliwości. No i nie był on ani razu świadkiem, kiedy strzelali do żołnierzy. Przynajmniej to zostało mu oszczędzone.
- Zrobię herbatę - Powiedziała Dorothy zgarniając swoja gromadkę - Jeśli psy nie wywróciły pojemnika to woda powinna być już gorąca.
Podeszła do doktor Boven i dotykając jej ramienia powiedziała wyraźnie, jak do kogoś nieco ograniczonego, albo po poważnej kontuzji głowy:
- Anno chodź popilnujesz Ethana.

Ciężko było wyczuć, co myślał sierżant, ale drgnął wyraźnie, gdy Thomson wspomniał o potencjalnej zawartości pojemników Umbrelli. Wymienił znaczące spojrzenia z jednym ze swoich ludzi, których dwóch było razem z nimi w pomieszczeniu. Pozostałych dwóch wciąż patrolowało teren. Mimo wszystko nieszczególnie interesowali się całą tą historią, nie dopytując i nie przesłuchując na poważnie. Evans jednakże był wyraźnie zaciekawiony czymś innym.
- Umbrella wciąż tu działa? Ilu spotkaliście tam ludzi?
Nagle zmitygował się, że chyba zbyt intensywnie o to pytał, bo westchnął, zdejmując hełm.
- Cholera jasna. Jeszcze dwa dni temu stacjonowaliśmy w Iraku. A tu wszystko się posrało.
Medyk w tym czasie położył już Thomsona na czymś, co wyglądało jak stół do zajmowania się zwierzętami. Miał za to sporo osprzętu do pomocy.
- Leż spokojnie, muszę cię pozszywać.
Sierżant wyciągnął mapnik, ale popatrzył na nich znowu. Dłużej zapatrzył się na Jilka, krzywiąc się nieprzyjemnie.
- Chyba mieliście sporo szczęścia, co? Być może rozwiązaliście problem za nas, chociaż i tak musimy sprawdzić.
Zerknął na pojemniki z substancją Umbrelli, wyraźnie badając ich reakcję.
- Rozwiązaliśmy problem? - Liberty popatrzyła na mężczyznę. Ulżyło jej, że nie mieli ochoty ich naciskać, ale jego słowa poruszyły i tak mocno napięte nerwy dziewczyny. - Tutaj wszystko w koło to jeden wielki problem! A największy z nich to... - Przerwała nagle i ugryzła się w język by nie powiedzieć zbyt wiele.
Nagle przypomniała sobie o aktywnym telefonie. Wyciągnęła go z kieszeni i pospiesznie wybrała numer Johna.
Sierżant spojrzał na nią uważnie.
- Największy to...? Dla nas jest to Umbrella. Po to nas przysłano, najwyraźniej nawet ludzie na górze zdają sobie sprawę, że ktoś kogoś tu ostro wyruchał. Co o nich wiecie w tej okolicy? Przydadzą nam się wszelkie informacje. Teraz jednak nie możemy was już wypuścić, ale bez obaw. Nie chcemy tylko, by ktoś z was powiadomił...
Dość intensywnie wpatrywał się w Liberty z komórką. Towarzyszący mu szeregowy pilnował zaś, aby nikt się nie oddalał.
Słuchała słów żołnierza, a jednocześnie w uszach brzmiał jej sygnał nieodbieranego telefonu. Dlaczego John nie reagował? Co tam mogło się stać? Czuła nagły przypływ adrenaliny, a serce zabiło jej mocno ze strachu. Próbowała się pocieszać, że może nie mógł odebrać, ale dlaczego? To pocieszenie było bardzo marne w zaistniałych okolicznościach. Rozłączyła się i popatrzyła na mężczyznę. Zaufanie... oto wszystko się rozbijało.
- Przecież wojsko współpracuje z Umbrellą. Wykonują jej rozkazy. Widzieliśmy w mieście - Popatrzyła na niego z naiwną miną, jednocześnie wystukując na klawiaturze literki smsa. Może John odpowie gdy przeczyta wiadomość.
- Zwykli rezerwiści może i tak, nikt już nie kontroluje poszczególnych jednostek, proszę pani. Zdaje się, że żyją już tylko nieliczni, dowództwo się posypało, a aby uniknąć zarażenia trzeba było mieć szczęście. Lub być poza Stanami, tak jak my.
Najwyraźniej nikt mu nie kazał trzymać tego wszystkiego tylko dla siebie. Czy było aż tak źle?
- My tylko mamy spróbować uratować co się da. Wysłali nas na poszukiwanie szczepionki lub czegokolwiek przydatnego. Przeżyliście na tyle długo, że musicie coś wiedzieć. Te samochody świadczą o tym, że nie jesteście stąd.
Nie musiał dodawać, że lepiej by było, żeby przestała mu wciskać kit.
- Jesteśmy z Everett. Przecież pan Thomson już o tym mówił. Udało nam się uciec przed blokadą miasta. W dużych skupiskach... czy tam ktoś jeszcze jest żywy? - Machnęła mu przed nosem telefonem:
- Jeszcze wczoraj mój narzeczony w Seattle żył, zamknięty w biurowcu i otoczony przez tłumy nieumarłych. Dziś już nie odbiera telefonu... - Z jej oczu niespodziewanie dla niej samej popłynęły łzy. Czuła, że musi odejść zanim całkiem się rozklei. - Przepraszam! - Nie miała ochoty robić z siebie widowiska. Nie chciała jeszcze bardziej przestraszyć dzieci. Odwróciła się i wzięła kilka głębokich oddechów i wyszła z pomieszczenia.

Wybrała numer ojca. Odebrał po drugim sygnale:
- Liby! Co u was córeczko?
- W porządku tatusiu. Nie zbliżaliście się do brzegu?
- Nie kochanie. Nie mamy pojęcia co tam się dzieje, ale po zatoce krąży sporo jachtów i jednostek wojskowych. Jednak większość to okręty kanadyjskie. Naszych bardzo niewiele.
- Ten wirus w powietrzu już podobno nie jest aktywny, ale wszędzie pełno zarażonych. Spróbujemy się jakoś do was przedrzeć. Teraz chyba tylko na wodzie jest w miarę bezpiecznie.
- Liby bateria w naszej komórce jest już bardzo słaba. Nie wiem ile jeszcze wytrzyma... poza tym... co z twoim lękiem przed wodą?
- Teraz nastały czasy, w których człowiek nie może sobie pozwalać na fobie tatusiu
- Uśmiechnęła się smutno, choć ojciec nie mógł tego zobaczyć. Zastanowiła się przez chwilę – Umówmy się przy cyplu koło Paradise Cove. Kiedy się zjawimy będziemy palić ognisko o każdej pełnej godzinie. Nie wiem czy uda się nam dotrzeć tam dzisiaj. Na razie wyłącz komórkę. Oszczędzaj baterię. Jeśli będzie sygnał będę wysyłać smsy co trzy godziny.
- Też Cię kochamy Liby. Pozdrów od nas Dothy i dzieci. Będziemy na was czekać.


Schowała wolno telefon. Może żołnierze mogliby pomóc w dotarciu do miejsca spotkania? To co unosiło się w powietrze było w dzisiejszych czasach nieocenionym środkiem transportu. Byle zabrali Dorothy i dzieci. Byłaby spokojniejsza. Sama może nie miała już przed sobą zbyt wiele czasu... Popatrzyła na rysę na nodze. Rozcięcie było lekko zakrwawione. Westchnęła i poszła poszukać doktor Bowen.
Siedziała wraz z Dothy i dziećmi i popijała herbatę:
- Macie pozdrowienia od babci i dziadka. Na razie wyłączyli komórkę by oszczędzać baterię, ale umówiłam się z nimi na smsa co trzy godziny. Spróbujemy do nich dotrzeć – Uśmiechnęła się do rodziny, a potem popatrzyła na biochemiczkę:
- Możemy porozmawiać?
Boven spojrzała znacząco na żołnierzy, a potem skinęła głową. Powoli i niechętnie.
- Przejdźmy się – powiedziała do niej cicho, kierując się na zewnątrz. Kiedy znalazły się poza zasięgiem głosu żołnierzy powiedział cicho:
- Chyba znalazłaś obiekt do swojego eksperymentu – Liberty pokazała kobiecie rysę na swojej skórze. - Jeden z tych zmutowanych psów... - dodała wyjaśniająco.
Marie zbladła. Potem pokręciła głową.
- Nie wiadomo, czy jesteś zarażona... musiałabym najpierw to sprawdzić. A potem badania... Zatrzymamy się tu na dłużej? Zaryzykujemy? Ci żołnierze mogą wrócić, ale z drugiej strony, jeśli zaatakują Umbrellę w tej ich bazie...
- Może ten helikopter mógłby zabrać dzieci i Dothy do rodziców... - Liberty westchnęła - Wtedy... byłabym spokojniejsza. Myślę, że możemy spróbować chwilę tu zostać. Kiedy będziesz wiedzieć czy się zaraziłam?

Marie pokręciła głową.
- Nie wierzyłabym żołnierzom. Jeśli coś zdobędą, to praktycznie zapomną o dzieciach. W bazie wojskowej może być bezpieczniej, ale jak tam też są zarażeni... Potrzebuję kilku godzin na wszystkie test, na sprawdzenie zarażenia... z godzinę, jeśli pobiorę krew z rany. Wiesz, że oni muszą najpierw odejść..?
- Tak oczywiście – Liberty skinęła głową. - Niezależnie czy jestem zarażona czy nie... godzina, dwie pewnie nic nie zmienią, a nie sądzę by oni pozostali tu tak długo.
 
Eleanor jest offline  
Stary 24-11-2011, 21:23   #62
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Cięcie trupów było kompletnie bez sensu.
Jedyne, co można było zrobić, to odciąć im głowy, ale i wtedy ich martwe ciała przez długi czas miotały się. Jak te zabite koguty. Zawsze to samo. Nawet nie pamiętał, kiedy po prostu ciął na oślep, zapominając na chwilę, że to wszystko i tak było bez sensu, bo przecież trupy nie znają bólu.
Do diabła z tym, pomyślał po raz setny. Podążył za Thomsonem. Wreszcie, dobili do samochodu. Dźwięk kluczyka przekręcanego w stacyjce. To dotarło pierwsze do świadomości Jileka, kiedy zorientował się, że są już naprawdę w środku. I trzeba będzie aż wybić szybę i wywlec ich z samochodu, żeby później zeżreć w gąszczu brudnych rąk.
Za późno. Silnik zapalił, dodał gazu. Przedzierał się przez zgniłe ciała jak przez las młodych brzóz. Tylko na początku pierwsi upadli z trudem, potem jechał niczym po wertepach, miażdżąc kości i łamiąc żebra. Raz tylko spojrzał za siebie, żeby ujrzeć, że niektórzy z nich wstają – połamani i pokrzywieni po przejechaniu ciężkiego przecież wozu, z otwartymi złamaniami i pokruszonymi czaszkami. Nic z tego, dalej szli, może tylko trochę bardziej koślawo.
Spojrzał na miejsce, gdzie ugryzł. Skurwysyn. Najbardziej złościło Jileka to, że istoty te były całkowicie niereformowalne, nie były nawet jak dzikie zwierzęta, którym można było dać w pysk lub kopnąć, żeby wiedziały, że gryźć nie wolno, a jak wolno, to trzeba okupić to siniakami. Tu było inaczej: uciekając wybił przednie zęby jednemu z nich. I nic. Gryzł dalej połamanymi kikutami zębów i krwawiącymi dziąsłami.
- Dobra robota – westchnął w końcu do Thomsona. Dzień dopiero się zaczynał, a był już zmęczony. Chciał dojechać do kliniki i jechać dalej. Chociaż, dokąd?
Zdarzały się chwile, kiedy sam wątpił w sens tego, co robi.

*

Z deszczu pod rynnę. Nieszczęścia chodzą parami. I cała reszta tych wszystkich pierdolniętych frazesów, które przychodzą do głowy wtedy, kiedy chce się traktować innych z prawiczkowatą protekcjonalnością. Jilek rzadko bywał zły: nauczył się już dawno, że emocje mieszały i psuły więcej, niż mógł przewidzieć, dlatego po prostu wolał się zamknąć i nie ingerować. Chować się. Jak zawsze.
Był wdzięczny Thomsonowi i Montrose, że podjęli wątek za niego. Wiedział, że żołnierze przyglądają mu się krzywo, jak to żołnierze przyglądali się krzywo każdemu, kto nie był ubrany w mundur. Dla wojaków wszystko bywało za skomplikowane.
Wiedział, że nie może zbyt długo tak pociągnąć. Na szczęście, nie zaczęły się jeszcze żadne konkretne pytania w jego stronę. A czemu jesteś zawinięty tak w te szmaty? A co tam masz w tych kieszeniach? A czemu jesteś wytatuowany po mordzie? I cała reszta tych niewygodnych pytań, które w końcu pociągną za sobą jedno, bardzo, bardzo niedobre pytanie: kim ty właściwie jesteś, Jilek? Wyjaśnienie tego mogłoby sprawić, że ktoś życzliwy mógłby posłać kulkę przez jego głowę.
A przecież czasu nie było. To właśnie on miał zabijać, a nie nie żyć.
Jednego był pewien: wojacy, a właściwie ta szczególna, Amerykańska odmiana wojaków, mieli kompleks dobrego żołnierza. To jest takiego, który zamiast rzetelnie wykonywać rozkazy i srać na wszystko inne, cywili ratować chciał. Rycerzowania mu się zachciewało. To był problem z wojskami Amerykańskimi. Chyba nie widział takiego cudu natury nigdzie indziej. To tutaj tępiono wszelkiej maści potwory ku chwale Stanów. Zastanawiał się tylko, ile czasu minie, zanim sierżant zaklasyfikuje go do takiej kategorii.
Miał przecież dalej krótkofalówkę Thomsona. Wziął go na stronę i powiedział:
- Nie mogę zostać z wami, dopóki oni tu są – rzekł szybko. - Pogadamy o tym później. Daj mi znać, dokąd pojedziecie – dodał, wiedząc, że żołnierska zgraja obserwuje go.
Nie zatrzymał się na wyjaśnienia. Wiedział, że zarówno dla Thomsona, jak i Montrose jest tylko przydatny. Był pewien, że nigdy nie dołączyłby do ich grupy, gdyby jego przydatność w jakiś sposób poszła w cholerę. Być przydatnym. Nie martwym. A jednak z drugiej strony, nie mógł mówić im zbyt wiele – sądził, że linia, która dzieliła ich zachowania od zachowania żołnierzy jest bardzo cienka, i niewiele więcej trzeba by było, żeby sprowokować ich. Żeby sprowokować każdego.
Do wpakowania mu kuli w łeb, oczywiście.
Czekał. Wystarczało czekać w takich wypadkach, choć przecież miał nóż przy gardle, a w każdym razie – tak się czuł. Myślał, ile kłamstw jeszcze przyjdzie mu powiedzieć, zanim się wyda wszystko. Pewnie niewiele. Jego wygląd przeczył wszystkiemu, co mówił, a mówił, że jest po prostu zwykłym lumpem. Choć... W tych wypadkach wszystko było możliwe, szczególnie, że parę dni wybuchła epidemia zamieniająca ludzi w żywe trupy. Zatem ludzie z tatuażami na twarzy nie byli tacy znowu nienormalni, skoro scenę zabrały cudy natury.
Ostatecznie, mógł zrobić wyłom i uciekać, chociaż wątpił, żeby daleko uciekł. Ci ludzie mieli broń.
Chłód noża, który trzymał pod płaszczem, uspokajał go. Jeśli przyjdzie tutaj zabijać, to wiedział, że wielu oberwie.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 24-11-2011, 22:15   #63
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Thomson nie bawił się w pierdoły i mydlenie oczu. Ci ludzie nie mogli kłamać, inaczej cały świat przestałby mieć jakikolwiek sens. Nie odzywał się przez cały czas potrzebny na zszycie jego rany. Był obecnie nie w pełni sprawny, nie widział więc sensu w swojej obecności w zwiedzaniu bazy Umbrelli. Niewiele mógłby tam zdziałać.
- Umbrella ma bazę gdzieś na zachód od Twisp, znaleźliśmy jej ogólne namiary z GPS-a ich samochodu. Zniszczyliśmy go, wiec już nic więcej nie znajdziecie. Poza tym jeździ tu sporo ich samochodów, no i są ci ludzie. Mogą zechcieć zerknąć gdzie pojechaliśmy, lepiej pochować te wozy sprzed kliniki.
Sierżant skrzywił się i westchnął. Nie wykonał gestu w stronę Liberty, ale uważnie wysłuchał detektywa.
- Też mieliśmy podobne raporty. Ciekawe, że góra nie wie nic konkretnie, mimo tych wszystkich cholernych satelit. To nasz cel, mimo, że macie te pojemniki. Co chcecie z nimi zrobić? My niezależnie od ich zawartości, której nie mamy jak teraz sprawdzić, chcemy odwiedzić tę ich bazę. Helikopter będzie tu ponownie wieczorem, poczekacie? Chociaż nie mogę obiecać, że ktoś pomoże. Wszędzie jest cholernie źle. Zdaje się, że do miast w ogóle już nie można wejść. Niewiele wiemy, lądowaliśmy w Stanach ledwie kilka godzin temu.

David przyglądał się sierżantowi uważnie. Faktycznie było źle, skoro cywilom mówili tak dużo. On sam nie nadawał się do zbyt wielu rzeczy, ale wskazał głową na Jileka.
- Może on będzie chciał się z wami przejść. My zostaniemy. Nie wiem jak długo, chcieliśmy odnaleźć - zawahał się na moment - kogokolwiek. Lub upewnić się, że nikogo odnaleźć już nie można. Te pojemniki, ktoś musi to sprawdzić.
Nie wspomniał, że nie ma zamiaru oddawać im wszystkiego, ani że oni mogli sprawdzić ich zawartość na miejscu. Może Boven już wiedziała? Z trudem powstrzymał się przed spojrzeniem w jej stronę.
W tym momencie wróciła do pomieszczenia Liberty informując rodzinę o rozmowie z rodzicami i poprosiła Marie na rozmowę. Kobiety wyszły z budynku.
Evans skinął głową.
- Może iść. Dok, sprawdzisz na szybko zawartość pojemnika? Może coś ci w oko wpadnie.
- Jasne sierżancie.

Medyk jeszcze raz przyjrzał się swoim szwom, a potem zarzucił karabin na ramię i wyszedł, targając jeden z pojemników do pomieszczenia, którego wcześniej używała Boven.
- Alan, pochowajcie te samochody. Nie wychylać głów i uważajcie na wszystko co może się zbliżyć od Twisp. Zostaniemy tu jeszcze przez chwilę.
Rozłożył mapę na stole, wskazując na miasteczko.
- Pokażcie gdzie mniej więcej jest ta baza według GPS-u.

Nathan podszedł do żołnierza i wskazał miejsce, które zapamiętał:
- Tu było tutaj, ale jak chcecie to mam zapis na komputerze. - W tym momencie zaczerwienił się. Zdając sobie sprawę, że może niepotrzebnie się wyrywał z informacją na temat posiadanego przez nich sprzętu.

Detektyw nie zajmował się tym, o czym mówili. Uważając na to, aby nie poruszać za bardzo ramieniem, teraz umieszczonym na temblaku, wstał i skierował się do wyjścia, zatrzymując zaraz za wejściem do budynku kliniki. Żołnierze zdawali się być profesjonalistami, więc nie bał się na razie, że ktoś z Umbrelli go dojrzy, stojącego tutaj. Wyjął papierosa i zapalił, zaciągając się z rozkoszą obolałego ciała. Nerwy nie chciały się uspokoić, nie po tym, co przeżył na stacji benzynowej. Po Jilku zdawało się to spłynąć, ale bliskie stawanie naprzeciw śmierci, takiej śmierci, nie było dla Thomsona aż takim chlebem powszednim. Zrobił się na to za stary. Stłumił te negatywne emocje, chociaż nie było to proste w chwili, gdy nie miał z kim porozmawiać.
Teraz potrzeba było cierpliwości. Chciał dowiedzieć się co z tymi pojemnikami, ale nie miał zamiaru rozmawiać z Marie w chwili, gdy mogli ich podsłuchać. Zamiast tego wypalił peta i wrócił do kliniki. Dok musiał złożyć raport, warto było więc być w zasięgu słuchu.
Gdyby się dowiedzieli czegoś konkretnego to mogliby ruszyć na południe a potem na zachód. Ci tutaj nie wiedzieli co się działo, a on był zbyt obolały, by pchać się pod lufy złych chłopców.
 
Widz jest offline  
Stary 25-11-2011, 01:37   #64
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=n8KzA6es3Bo[/MEDIA]

Piasek wydawał się być miękki, a ziarnka delikatnie trzeszczały w jego uszach. Zanim zdążył otworzyć przekrwione solą oczy usłyszał pieniącą się falę uderzającą w jego bębenki. Poczuł jak woda wlewa się do środka uszu i ogłusza go na krótką chwilę. Otworzył z trudem oczy i zobaczył oddalającą się biała pianę, a za nią rozpościerało się malownicze niebo . Bezkresne wzgórza pieniły się gigantycznym falami, zaś, na jasnopomarańczowym niebie ocean wydawał się być spokojny. Czuł się wyśmienicie, choć nie do końca zdawał sobie sprawę gdzie jest. Spróbował wstać, lecz kolejna, tym razem znacznie większa fala przekotłowała go w sobie i położyła plecami na ziemi. Krztusząc się i dusząc zebrał się w sobie i rozejrzał po okolicy. Stał na plaży obok wielkiego szczytu, podobnego do tych rozpościerających się w oddali. W tym miejscu wszelkie prawa fizyki zamierały. Zobaczywszy, więc ogromną falę szybko zdał sobie sprawę z zagrożenia i zaczął próbować wbiegać na coraz to bardziej strome wzgórze.

Z każdą chwilą pokonywanie kolejnych kroków wydawało się dla niego być coraz trudniejsze, szczególnie, że przed sobą widział coraz to trudniejsze przeszkody. Rosnąca w jego oczach fala zbliżała się, powoli, lecz nieuchronnie. W pewnym momencie jego szczyt wydał się tak stromy, że musiał zacząć się wspinać. Nie zdawał sobie w tym momencie kiedy uderzy ta gigantyczna ściana wody, nie miał jednak też pojęcia na jakiej wysokość trzaśnie. W pełnym momencie poślizgnął się na porośniętym glonami kamyczku i sturlał się nieco trzymając się jedną ręką kawałka liany. W tym momencie świat obrócił się o 90 stopni i zaczął wisieć na wyślizgującej się w dłoniach lianie. Sprężył się wtedy w strachu przed upadkiem do ogromnej tafli wody. Chwycił się za wystający korzeń, który zaczął się powoli urywać i kiedy Robert złapał się go oburącz poleciał razem z nim do okropnie wielkiej bali. Uderzywszy w tafle, którą wcześniej widział jako falę zanurkował w jej wnętrzu z przeszywającym zimnem. Znów się otrząsnął, jakby ze snu i otworzył oczy, ale jedyne co zobaczył to rozmyte światło. Zakrztusił się i mimo, że jego całe ciało chciało się poddać, odpuścić, dać temu okropnemu światu z którego przybył zniknąć, on, jak głupiec, zebrawszy się wywiosłował sobie drogę na powierzchnie. Znów był na plaży, znów leżał pod klifem, a w jego kierunku zmierzała jeszcze większa fala. W tym momencie otrzymał zewnętrzny bodziec przywracający go do życia. Zanim otworzył oczy poczuł jak ktoś szturcha jego ciałem i wtedy zdał sobie sprawę, że tamten koszmar wcale nie wydawał się ciężki. To w tym świecie wymagało się od twardych mężczyzn twardych decyzji i zdań, tak twardych, że zaczynają swoje zdanie od kurwa, żeby podkreślić swoją kurwa męskość.

- Kurwa. Kim ty jesteś człowieku? - zapytał Jugol trącając leżącego mężczyznę butem.

Kolejny but przypomniał mu, że jego stary styl życia nie wystarczy, że musi zacząć wykorzystywać nowe, nadarzające się szanse. Zastanawiał się skutecznym kłamstwem, aby posiąść moc, kontrole, władzę, ba, gdyby nawet mu się udało wreszcie mógłby godnie przetrwać, a przynajmniej obronić swoją dumę. Otworzył oczy i zrzucił z siebie sterty śmieci. Tym razem spróbuje by wyglądało to szczerze, choć kurtka Umbrelli wisiała nad nim jak klątwa.

- Robert Williams, pilot z chwilową amnezją.

Gdzieś nad jego uchem leżała pusta butelka po flaszce wódki, co by mógł sprawić, żeby jego historia stała się, choć trochę prawdziwsza. Zresztą zawsze uważał, że wszystkie rzeczy się wie, jedynie nasza pamięć zawodzi, a tą pamięć łatwo odświeżyć poprzez jakieś instrukcje, choćby z książek o konserwacji tych maszyn. Musiał zacząć działać, musiał zacząć się adaptować, zmieniać, przypasowywać do społeczeństwa. Konieczne było, żeby jego wartość wzrosła do rangi, w której te stadne szympansy zaoferują mu bezpieczeństwo. Był w stanie stać się ważną walutą, jaka może dać im upragnioną wolność.
 

Ostatnio edytowane przez Libertine : 25-11-2011 o 01:54.
Libertine jest offline  
Stary 25-11-2011, 15:34   #65
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Efekt był... nieprzewidziany. Samochód miał być pancerny, zombie nie miało tłuc pięściami w szybę.

Tyle, że tłukło. I właściwie dość skutecznie ją rozbiło. Niech klozet pochłonie tą ich nieludzką wytrzymałość! Kto to widział, żeby po mocnym uderzeniu zderzakiem mieć jeszcze siłę rozbić kuloodporną szybę?!

Ale nic to. Słysząc kanonadę wystrzałów stwierdzili bez porozumiewania się, że nie ma sensu wychodzić. Siedzieli obaj nieruchomo jak głazy w oczekiwaniu nieprzyjemnej rozmowy, jaka musiała nastąpić. I nie mylili się. Swen podszedł, pogroził i odszedł. Żaden problem, biali lubili grozić, a oni się do tego przyzwyczaili.

O wiele trudniej było utrzymać kamienną gębę przy wywodach Murzyna.

- Musicie znaleźć jakiś warsztat w pobliżu i zamontować przynajmniej siatkę zamiast szyby – powiedział głośno pakując się na tylne siedzenie. - Na razie nie mamy za wiele czasu, ale może uda się coś znaleźć w którymś z tych magazynów. Jakąś prowizorkę. Ale potem trzeba będzie poszukać jakiegoś zabezpieczenia. Poza tym wydmucha nas ze środka.

Nas? Czyżby biali posunęli się aż do tego? Samochód-rezerwat dla kolorowych? Michael zareagował mentalnym odpowiednikiem zgrzytnięcia zębami i okrzyku furii. Nie sądził, że ma do czynienia z klejnymi, zwykłymi rasistami. I był na siebie wściekły. Że im zaufał, bronił ich przed synem i - przede wszystkim - że zrobił coś, przez co dowiedział się o błędzie.

- Mieliście ich tylko odciągać, nie taranować - ciągnął z wyrzutem John – Swen się wkurzył i wyszedł z niego typowy rasizm. Wiecie, jak jest z białasami. Myślą, że pozjadali wszystkie rozumy i chcą rządzić, szczególnie kolorowymi. A ja w ostatniej chwili namówiłem was do zmiany działania. Więc się wkurwił tak samo na mnie, jak i na was.

Tak, doskonale wiedzieli, jak to jest z białasami. Ale mimo zesłania do samochodu wystawionego na lodowaty wiar, mimo ostrych słów pod adresem ludzi, którzy go na to skazali, Murzyn ich tłumaczył. Nie potępiał, jak mogłoby się wydawać. Rozumiał ich reakcję i… pogodził się z nią bez żadnej nienawiści.

Michael czuł się jak ostatni drań.

- No i dostałem zesłanie. Co mi akurat nie przeszkadza. Tylko trzeba będzie wzmocnić samochód – Green dopowiedział to, czego już się domyślili.

Murzyn spojrzał w stronę magazynów.

- Sprawdzimy je? – rzucił – Niech oni sprawdzą, kto był w hangarze, jeden z was, panowie, zostanie przy aucie i zatrąbi na nas, jak zarażeni dotrą do wejścia na lotnisko lub pojawią się jacyś inni. A ja i Michael, dajmy na to, zobaczymy, czy nie na w hangarze innego środka transportu. Lub tej cholernej siatki.

Nie ruszyli się przez chwilę. Michael stłumił w sobie wycie, po czym wstał i ruszył za odchodzącym mężczyzną.

- Wybacz, John. Nie chcieliśmy dla ciebie kłopotów – odezwał się cicho. Tak, że tylko jego rozmówca mógł słyszeć – Wiem, że nie masz nic przeciwko naszemu towarzystwu, ale ze względów zdrowotnych powinieneś unikać jazdy z rozbitą szybą. Niedawno byłeś ledwo żywy.

Zamilkł na chwilę. Przez cały czas jego twarz nic nie wyrażała.

- Poszukamy też czegoś, czym będzie można chronić cię przed wiatrem. Jedno tylko jest mi ciężko zrozumieć – zawachał się –Dlaczego nie jesteś na nich wściekły za to, że ukarali cię za mój błąd? Dlaczego nie wpadłeś z tekstem „Niech sobie fiuty robią co chcą, jedziemy na południe”, albo z czymś podobnym? Ty próbowałeś nam wytłumaczyć ich zachowanie, John. Broniłeś ich. A muszę przyznać, że już zastanawiałem się, gdzie odbić w bok.

Patrzył na idącego z przodu pytająco. Gdyby Green się odwrócił, nie zobaczyłby już „kamiennej gęby”.
 
Grzymisław jest offline  
Stary 29-11-2011, 18:37   #66
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Okolice Twisp, stan Waszyngton.



MONTROSE, THOMSON, JILEK
12:51 czasu lokalnego

Niewiele mogli zrobić z tym, co postanowili żołnierze. Evans nie był natrętny, nie wtrącał się w ich sprawy, ani nie zmuszał do ujawniania wszelkich tajemnic. Ale i swoje rozkazy miał, nie zamierzając pozwolić nikomu na opuszczenie kliniki przed nim i jego ludźmi. Młody latynos, który wcześniej trzymał się w pobliżu tyłów tego niewielkiego kompleksu zabudowań, musiał dostać jakieś inne rozkazy, bowiem trzymał się blisko Jileka. Nie do końca można się było dziwić, w końcu jego wygląd i zapach były dość charakterystyczne, rzucające się w oczy. A zachowanie niebezpieczne. Żołnierz jednak najwyraźniej nie sądził jednak, aby wytatuowany mógł mu coś zrobić, chociaż broń trzymał blisko. Być może Jacquelyn zwyczajnie wyglądał na zaszczutego psa. Tamten poczęstował go papierosem.
- Jestem Ding. Idziesz z nami, amigo? Głupie, albo masz swój interes. Te skurwysyny nie rozmawiają już z rządem, czaisz? Rozjebali wszystko a teraz pozamykali się u siebie.
Splunął na ziemię. Jeszcze mniej dbał o trzymanie jadaczki zamkniętej niż jego sierżant, może nawet nikt ich o to nie prosił? Może zwyczajnie sami mieli tego dosyć.

Dok robił swoje, Marie zaś trzymała się od tego jak najdalej. Wodziła po żołnierzach przestraszonym spojrzeniem. Na szczęście nie mogła się tym nawet zdradzić, bo przecież nietrudno było o strach w tych czasach. Rodzina Liberty, ta prawdziwa, wcale nie trzymała się lepiej. Dorothy ukradkiem ocierała oczy, nie mogąc dodzwonić się do swojego męża, którego komórka zwyczajnie nie odpowiadała. Jej oczy mówiły już o tym, że straciła nadzieję, tylko nie wiadomo, czy zupełnie na wszystko. Tuliła dzieci niemal bezwiednie. Nie potrafiący ścierpieć patrzenia na to Nathan spacerował w te i wewte. Nerwowa atmosfera wyczekiwania. Boven starała się ciągle być przy kimś, najbardziej trzymając się Thomsona, który choć ranny, był dla niej jakąś namiastką bezpieczeństwa. Kilka razy wyraźnie próbowała coś powiedzieć, ale ostatecznie zaprzestała prób, kilka razy otwierając i zamykając usta. Zamiast tego wzięła jednego z jego papierosów i zapaliła, krztusząc się, wyraźnie nieprzyzwyczajona. Zatkano też okno, wybite przez zarażone psy i włączono palniki, dzięki którym zrobiło się w środku trochę cieplej.

W końcu medyk skończył analizę zawartości pojemników, wychodząc z pomieszczenia laboratoryjnego. Evans poderwał się na nogi, odrywając się od jakichś ponurych myśli, wszyscy inni także zaczęli słuchać. Dok jednakże nie miał wiele konkretów, w zasadzie miał mniej niż Boven, która wcale nie chciała dzielić się swoją wiedzą z umundurowanymi.
- To na pewno nie jest wirus, który załatwia zarażonych, nie zgadza się także kompletnie ze szczepionką, którą kazali aplikować i której próbkę mi pokazali. Reszta to zgadywanie sierżancie. Skoro jest tego tyle pojemników, to jest to coś istotnego. Jeśli jakimś cudem to zgubili - wymownie spojrzał na cywilów - to będą chcieli odzyskać. Nie zamontowali tu żadnych nadajników, więc pójdą na ślepo. Na wszelki wypadek proponuję wziąć jeden i schować po drodze.
Jeszcze raz jego wzrok przesunął się po cywilach. Najwyraźniej nie traktował poważnie ich szans na przetrwanie. Evans nie czekał dłużej. Tylko przez chwilę zastanawiał się chwilę, patrząc na stajnię, w której ukryte były samochody. Zdecydował w ciągu kilku sekund.
- Ruszamy. Ding, ty na szpicy. Nie bierzemy wozów, za bardzo rzucają się w oczy i słychać je z odległości kilometra. Jazda. Ty, możesz iść, po drodze uznamy, czy się nadajesz, a nie zawadzasz.
Machnął na swoich ludzi i Jileka. Nie wiadomo dlaczego go brał, jeden z jego ludzi jednakże cały czas wyraźnie miał oko na łysego, wytatuowanego człowieka. Być może wolał go mieć przy sobie niż za sobą. Wybiegli z kliniki wolnym truchtem.
Marie wyraźnie odetchnęła i poczekała tylko jakąś minutę, podnosząc się. Jej wzrok spoczął na Liberty.
- Im szybciej to zrobimy tym lepiej. Oni tak cholernie mało wiedzą!
To był jej jedyny komentarz co do analizy Doka.



JORGENSTEN, GREEN, CARTER, WILLIAMS
13:44 czasu lokalnego

Williams wiedział, że ryzykuje. Musiał ryzykować jeśli chciał przystosować się i żyć w tym nowym świecie. Doskonale znał swoje możliwości, niestety ułomności także. Można powiedzieć tylko tyle, że miał pecha. Jorgensten oraz Goran wcale ryzykować już nie zamierzali. ten drugi chwycił go za fraki, wypychając go z hangaru i wąchając.
- Śmierdzisz, ale nie wódą.
Swen przyjrzał się mu lepiej, a potem wskazał na samochód. Ufanie na słowo już się skończyło, czas było coś udowodnić. Podjechali do zepchniętego na trawę samolotu, ale wnętrze jego kokpitu ktoś potraktował z małokalibrowej broni szybkostrzelnej, więc nie było czego tu szukać. Ale były jeszcze hangary i prawie każdy zawierał awionetkę. Prosty, prawie prymitywny samolot śmigłowy, w którym ilość przełączników i wskaźników była o wiele, wiele niższa niż w, dajmy na to, pasażerskim Boeingu.
Każdy pilot wiedziałby, jak poruszać się w tym miejscu, wystarczyłby rzut oka. Czyż nie każdy zaczynał od czegoś tak małego? Wepchnięto Williamsa do środka.
- Wyprowadź to na zewnątrz.
Goran nawet pchnął solidne drzwi hangaru, robiąc mu miejsce. Robert rozejrzał się w lekkim zdezorientowaniu, próbując jeszcze grać swoją "amnezję". Przed takimi jak pajace z długimi włosami i głupotą w oczach przecież mógł udać wszystko. Szybko szukał czegoś wyróżniającego się i udało mu się nawet uruchomić silnik. Który bardzo szybko zgasł. Zapaliły się dwie czy trzy kontrolki.

Dr Patton dotknęła delikatnie ramienia Swena. Odskoczyła, gdy ten zaskoczony drgnął trochę zbyt mocno. Na jej ustach pojawił się lekki, przepraszający uśmiech. Potem zwróciła oczy ku Williamsowi, niedoszłemu pilotowi, stanowczo kręcąc głową.
- Niemożliwe, żeby był pilotem. Nawet z tych najgorszych. Nawet z amnezją. Jeśli miałabym postawić diagnozę, człowiek ten pierwszy raz siedzi w kabinie samolotu.
Nie mógł się Robert spodziewać tego, że wśród tych kilku ludzi będzie zawodowa psycholog, której na dodatek słuchał przynajmniej jeden z tych długowłosych. I nie dowiedział się tego. Swen krzyknął, wydając się nie reagować na to, co po cichu powiedziała mu kobieta.
- Spróbuj to uruchomić i wyjechać na pas. Albo czekaj, odholuję cię tą ciężarówką. Lepiej sobie wszystko szybko przypomnij!
Pokazał, że nic tu po nim. Zostawił go w kokpicie, razem z kobietą i Jugolem wychodząc z hangaru. Chwilę później Williams zobaczył odjeżdżającą terenówką, która ciężarówkę ominęła szerokim łukiem. Najwyraźniej tamci już podjęli decyzję i wcale nie chcieli usług pilota z amnezją. Cóż, przynajmniej wciąż żył.

Green i Indianie przystosowywali w tym czasie samochód do dalszej jazdy. Nie mieli zbytnio możliwości wymienić go na inny, a z materiałami na nową szybę także nie było łatwo. Stara szyba nadawała się tylko do wyjęcia, co zrobili ze sporym trudem, choć zarażony już zdążył ją mocno nadwyrężyć. Siła człowieka, który nie zważa na jakiekolwiek ograniczenia swojego ciała, była niesamowita. Strach było myśleć nad tym, jak można było się wyzwolić z uścisku czegoś takiego.
Znaleźli siatkę, choć tylko taką z dużymi oczkami i sekatorem wycięli z niej odpowiedni fragment, chociaż już przymocować mogli tylko wpychając w szczeliny i pomagając sznurkami dowiązanymi do drzwi. Zwykła prowizorka, ale uwinęli się z tym szybko, akurat do czasu, kiedy Swen wracał z "testów" pilota z amnezją. Pilot najwyraźniej testów nie znał, a na niezadane pytanie odpowiedziała Elizabeth.
- Nie jest pilotem. Żyje.
Najprawdopodobniej sądziła, że Swen nie zechce ich o tym poinformować. Chwilę potem już jechali. W samochodzie kolorowych były całkiem nieprzyjemnie, bowiem nie znaleźli nic, co mogłoby być jednocześnie przeźroczyste i zatrzymujące wiatr.


MONTROSE, THOMSON
14:13 czasu lokalnego

Marie nie traciła czasu. Pobrała krew najpierw z przedramienia Liberty, a potem z miejsca tuż przy ranie i zamknęła się w pomieszczeniu z niezbędnym sprzętem, choć było go zdecydowanie za mało, jak twierdziła. Nawet jak na porządne badanie krwi. Mogła jednak zbadać rzeczy najważniejsze i to miało wystarczyć, przynajmniej na tę chwilę.
Pozostali pogrążali się raczej w apatii. Niewiele było do zrobienia, a niebo znów zaczynało się chmurzyć. Każdy, kto wychodził na zewnątrz, chłostany był mroźnym, zimowym już wiatrem. Czas dłużył się w nieskończoność, a nerwy nie chciały się uspokoić, zwłaszcza, gdy Thomson zauważył zbliżające się od Twisp sylwetki zarażonych. Najpierw jedna, potem kilka, a jego bark niemal uniemożliwiał mu strzelanie, każdy mocniejszy nacisk wywoływał paskudny ból.
Marie skończyła całkiem szybko, choć wieści przekazała najpierw Montrose i Thomsonowi, zachowując tajemnicę kobiety. To jednak było na tyle ważne, że nie chciała tego ukrywać przed detektywem.
- Przykro mi Liberty.
W jej oczach także się to odbiło. Kobieta była bardzo zmęczona, niemal jakby postarzała się o kilka lat przez te dwa dni.
- Na szczęście są też... lepsze wiadomości. Moja szczepionka walczy, ale jeśli chciałabym pozbyć się tego chirurgicznie, to nie będziesz w stanie zwyczajnie chodzić na tej nodze. Druga z opcji... to co znaleźliśmy to najwyraźniej szczepionka. Walczy z wirusem, zmienia go, nie wiem co jeszcze robi. Ale jest też niebezpieczna i nie pozbywa się... tej choroby. Unieszkodliwia, może, ale nie zabija. Nie do końca. Prawdopodobnie będziesz musiała przyjmować to do końca swojego życia... lub do końca zapasów. To wnioski na teraz, nie umiem powiedzieć więcej, nie bez bardzo dokładnych badań, których tu nie mogę zrobić.
Uśmiechnęła się smutno i na chwilę dotknęła dłoni Liberty. Jej wzrok odszukał także Thomsona, gdy westchnęła.
- Wirus X przyciągnie tu zarażonych. Wcześniej nie miałam pewności, ale ci co się pojawiają... w jakiś sposób wyczuwają żywych. Słabo i niedokładnie, ale to wystarczy. Możemy poczekać na żołnierzy... i Jileka... ale nie możemy tu zostać dłużej niż kilka godzin.
Nagle i niespodziewanie zadzwoniła komórka detektywa. Ten spojrzał na wyświetlacz, chyba zaskoczony, że jeszcze ma ten telefon, po czym odebrał. Głos był znajomy. Wydawałoby się - ostatni, który jeszcze mógł do niego telefonować.
- David! Dzięki Bogu. Gdzie jesteś? Zresztą, możesz się przemieszczać? Sytuacja jest coraz gorsza, ale zbieramy ludzi. Wallace Falls State Park, przy jeziorze. To na północ od dwójki, od Gold Bar. Dużo tu zarażonych, ale mamy także uciekinierów.. Będziemy tu przynajmniej do rana, nie wiem czy dłużej. Mogą nas zmusić do ucieczki. Dasz radę tu dotrzeć? Mam słabą baterię, ale postaram się włączać telefon co dwie godziny, o pełnej. Jeśli będziesz czegoś potrzebował...
Głos kobiety był niemal błagalny. Ani Marie, ani Liberty nie miały pojęcia kim dla niego była, ale słyszały ten głos. Zresztą, Thomson nie zamierzał tego ukrywać. Czy to była ich szansa? Mogli ruszać już teraz. Ale jeśli przekonaliby żołnierzy... być może ich szanse by wzrosły.


WILLIAMS
13:58 czasu lokalnego

Został sam. Zupełnie sam, po raz kolejny. Gdzieś po drugiej stronie lotniska pojawiły się już chodzące trupy, ale cóż to było za marne towarzystwo. Jeszcze przez chwilę grzebał przy przełącznikach awionetki, ale niewiele zdziałał, poza odnalezieniem jednej z przyczyn problemów - wskaźnik paliwa wskazywał na pusty bak. Robert nie miał nawet pojęcia w którym miejscu wlewa się ropę, ani nawet czy jest to ropa. Owszem, jeśli miałby podręcznik i trochę czasu, nauczyłby się. Zawsze przecież tak było. Nie miał jednakże ani jednego, ani drugiego, a zarażeni zbliżali się.
Powoli, niespiesznie i tak samo nieubłaganie. Co czuli, co ich kierowało...? Pytania, na które odpowiedź i tak nie miała sensu. Musiał wreszcie opuścić samolot, a wszędzie dookoła pozostała tylko pustka. Jednym samochodem była ciężarówka, wciąż przymocowana do samolotu, który ciągnęła, zanim ją porzucono. Gdy zajrzał do środka, zauważył, że musiała zostać odpalona "na krótko".
Niewiele więcej zdążył obejrzeć, bowiem cichy, narastający warkot uniósł jego głowę ku górze.

Najpierw był małym punkcikiem, który rósł w zastraszającym tempie. Pilot musiał wiedzieć, gdzie się znajduje i kierować na lotnisko, ale jeden z odrzutowych silników dymił, a samolotem bujało na wszystkie strony. Podwozie wysunęło się w ostatniej chwili, ale odrzutowiec raczej uderzył, niż osiadł na płycie startowej. Koła urwały się i biała maszyna zazgrzytała brzuchem po asfalcie, obracając się bokiem i sypiąc skrami na wszystkie strony. Ukryty za ciężarówką Williams mógł obserwować to wszystko bardzo uważnie. Silniki milkły bardzo powoli, a lekki, prawdopodobnie prywatny samolot pasażerski, zatrzymał się wreszcie, na trawie, dobre sto metrów od Roberta. Przechylił się na skrzydło, a z jego boku wystrzeliły awaryjne drzwi i chwilę później dmuchana rampa. Wyglądało na to, że ludzie, którzy na nią wskakiwali, zjeżdżając w kierunku ziemi, wyraźnie się spieszyli. Silnik wciąż się palił, więc pewnie mieli powody.


JILEK
14:13 czasu lokalnego

Była duża szansa, że Thomson i reszta poczekają. Byli dobrą przynętą na Umbrellę, ale przecież nie idealną, zwłaszcza, że korporacja wydawała się mieć także swoje problemy, którym im dostarczyli. Nie było po co ryzykować, gdy tutaj mógł uzyskać potrzebne mu informacje niemal od ręki, u bezpośredniego źródła. O ile ono rzeczywiście jeszcze nie wyschło, jak pozostałe bazy, o których mówiła Boven.
A ci żołnierze podwyższali szanse, sprawiali, że gra nie była aż tak losowa. Pilnowali go, owszem, ale doskonale wiedział jakie możliwości daje las. On umiał. Tylko teraz lepiej było się trzymać blisko, gdy zeszli z drogi i skierowali się w góry, między drzewa, wybierając ścieżki uczęszczane co najwyżej przez zwierzęta. Ominęli zarówno Twisp jak i zarażonych, których zobaczył na ulicach. Kierowali się ku klinice, ale nie było ich na tyle dużo, by stanowili poważne zagrożenie, jeśli się ich oczywiście widziało. Evans i prowadzący ich Ding wybierali drogę okrężną, po zboczu góry, nie ryzykując wspinania się na sam szczyt. Utrzymywali także bardzo dobre tempo, ale Jilek był zbyt zdeterminowany, by ich spowalniać. Nie skomentowali już nawet słowem jego obecności.

Do miejsca, które wskazał na mapie Nathan, szli i tak ponad godzinę. Zwłaszcza druga część drogi była wolna i nieprzyjemna, bowiem Ding trzymał się drzew i za wszelką cenę unikał potencjalnego wykrycia. Dwa razy obok nich przejechały samochody Umbrelli, raz niewielka ciężarówka, którą Jilek widział już wcześniej, podczas nieszczęsnej ucieczki ze stacji benzynowej.
Na pierwszy rzut oka las nie różnił się niczym. Ot, kręta asfaltowa droga pędząca gdzieś dalej i niewielkie skrzyżowanie. Jedna z dróg, prowadząca pod górę, zamknięta była szlabanem i wyraźnym znakiem zabraniającym wstępu. Zwyczajny człowiek nie zauważyłby nic więcej, ale oni wypatrzyli kamery zamontowane wśród drzew. Kilkadziesiąt metrów wgłąb, zgodnie z kierunkiem drogi, znajdowało się ogrodzenie z podwójnej siatki, zakończone u góry drutem kolczastym, a także brama, zamknięta na głucho. Do niej podejść niezauważonym się nie dało, monitoring na pewno działał, jeśli to faktycznie była kryjówka Umbrelli. Czy monitorowali każdy metr siatki, tego nie wiedzieli.

Zanim się dowiedzieli, pojawiły się dwa samochody. Terenowe, ale nie czarne, choć także marki Rover. Przejechały obok skrzyżowania, ale zatrzymały się niewiele dalej. Jeden nie miał przedniej szyby, zastąpionej teraz przez siatkę, prowizorycznie przyczepioną oraz jakiś przeźroczysty plastik. Zdziwiony Ding spojrzał na dowódcę. Wciąż znajdowali się pomiędzy drzewami, umiejętnie kryjąc się przez wzrokiem tamtych.
Ludzie w środku ubrani byli w większości na czarno, ale była tam też kobieta. Evans postanowił zaryzykować. Machnął dłonią i pięciu żołnierzy wypadło zza drzew, mierząc do wozów z M4 i umieszczonych pod nimi granatników.
- Ręce w górę i wysiadać! Pracujecie dla korporacji Umbrella?


JORGENSTEN, GREEN, CARTER
14:13 czasu lokalnego

Wyjechali z terenu lotniska nie napotykając po drodze większych problemów i już wkrótce byli w Twisp, niewiele tak na prawdę większym od Winthrop, utrzymanym w podobnym, wiejskim i wypoczynkowym klimacie, chociaż teraz niewiele z tego rzucało się w oczy. Szybciej zauważało się trupy na ulicach, zarówno te zwykłe jak i chodzące. Najwięcej było ich przy wciąż dymiącej stacji benzynowej, wcześniej podpalonej - zbiorniki z paliwem przetrwały, chociaż ogień strawił większość sklepu wewnątrz budynku. Tam też wyraźnie widać było ślady po kulach - i nic więcej ciekawego. Trochę dalej stał rozbity czarny Land Rover, ale również tam była tylko krew, nawet bez trupów.
Żadnych samochodów wojskowych, ani nawet porządnych terenówek. Było trochę aut zaparkowanych wciąż przy budynkach, tyle tylko, że przesiadka do nich nie urządzała nawet kolorowych, jadących w wozie bez przedniej szyby. Zwłaszcza, gdy przystanęli przy jednym ze sklepów i przymocowali kawał plastikowej, przeźroczystej płyty. Widoczność nie była tak dobra jak przez szybę, dodatkowo na wybojach drżała i chybotała się, ale swoje robiła - zatrzymując wiatr sprawiała, że włączone ogrzewanie wreszcie coś dawało. Tylko po to zatrzymali się w miasteczku, wymarłym zupełnie, nie licząc tych, których ich przybycie wywabiło. Obyło się nawet bez strzelania, gdy odjechali na zachód.

Baza Umbrelli wskazana była na mapie dość oględnie, zwykłą kropką.Trudno było się jednakże tu zgubić, ulic było niewiele i chociaż nie podpisane, to wystarczyło skręcać gdzie wskazywała mapa. GPS także poradziłby sobie znakomicie, gdyby był włączony. Albo w ogóle działał.
Dość szybko dotarli więc do zjazdu, zatarasowanego szlabanem i napisem ostrzegawczym. Kilkadziesiąt metrów dalej prześwitywała przez drzewa brama i siatka z drutem kolczastym, Swen jednak nie zatrzymał się bezpośrednio przed szlabanem, a przejechał jeszcze kawałek. Kilka uważnych spojrzeń wychwyciło kamery uwieszone wysoko na drzewach, ale okolica wydawała się bardzo cicha i spokojna.
Dopóki zza drzew nie wypadło pięciu żołnierzy. Uzbrojeni w M4, w tym przynajmniej dwa z podwieszonymi granatnikami, wyposażeni profesjonalnie i tak także ich podchodzący, mierzyli do nich z poważnymi minami i zawziętymi spojrzeniami. Tylko ich mundury nie bardzo tu pasowały, zbyt jasne i przypominające bardziej te do walki pustynnej. Jeden z nich, którego Swen szybko sklasyfikował jako sierżanta, krzyknął wyraźnie, choć nie bezsensownie głośno.
- Ręce w górę i wysiadać! Pracujecie dla korporacji Umbrella?
Samochody były kuloodporne, a silniki pracowały. Ci tutaj to byli profesjonaliści, ale Jorgensten wiedział, że jeśli nie walną z granatów, to miał szansę im uciec. Druga terenówka, ta bez przedniej szyby, takiej szansy już nie miała. Otoczyli ich, czekając.
 
Sekal jest offline  
Stary 03-12-2011, 08:49   #67
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Green spojrzał na odjeżdżający samochód, w który siedzieli Swen, Goran i doktor Patton ze zdumieniem i niedowierzaniem. Odjeżdżali bez słowa, najwyraźniej uznając, że uratowany człowiek nie jest wart ich uwagi.
Czarnoskóry biznesmen kończył właśnie prowizoryczne wzmocnienie na miejscu, gdzie miała być szyba. Nigdy nie był najlepszym mechanikiem, ale teraz nawet był zadowolony z rezultatów. Carterowie okazali się na szczęście dużo bardziej uzdolnieni i ich pomoc okazała się być nieoceniona.

- Zobaczę, co się stało – rzucił Green do swoich nowych kompanów. – Osłaniajcie mnie z samochodu. Trzeba będzie gonić Swena.

„Tylko, po co, durniu. On ma cię głęboko w rasistowskiej dupie” – powiedział jakiś nieznany głos w głowie Grrena. Ten jednak zignorował go.

Zerknął do hangaru. Mężczyzna wyciągnięty przez Swena siedział w awionetce i patrzył na przyrządy sterownicze.

- Hej! Człowieku! Jesteś tam! Co się dzieje!
– zakrzyknął Green, ale mężczyzna nie odpowiedział.

Murzyn powtórzył wołanie dwa razy, ale odzewu nadal nie było.

„Może jest zainfekowany?” – pomyślał Green. Powtórzył więc wołanie po raz ostatni i wrócił do samochodu.

- Facet chyba nic nie kontaktuje. Jedźmy za Swenem.

Starszy z Carterów kiwnął tylko głową i ruszyli.

* * *


W samochodzie wiało, jak diabli. Siatka nie chroniła przed zimnym wiatrem. Green wątpił, czy ochroni ich przed atakiem zainfekowanych, gdyby doszło, co do czego.

- Będziemy musieli poszukać czegoś na ochronę! – wykrzyczał do ucha kierowcy. – Bo nas wydmucha stąd na Alaskę.

Green opatulił się szczelniej kurtką i kulił w sobie, ale mimo zimna nadal miał w sobie mnóstwo energii. Nosiło go tak, jakby w jego żyłach ciągle buzowała świeża kofeina i to w znacznej dawce. Coś było nie tak z tym lekarstwem, które dostał do ich „zleceniodawców”. Ale w stanie euforii Jonh miał to w nosie.

- Musimy znaleźć inny samochód! – krzyknął raz jeszcze.

Na szczęście na postoju w jakiejś małej mieścinie młody Carter znalazł kawałek pleksi, która na chwilę osłoniła ich przed chłodem.

I wtedy pojawili się jacyś żołnierze. Tuż pod bramą do kolejnej, tajnej bazy UMBRELLI.


* * *


Green nie miał zbyt dobrych wspomnień z wojskiem. Dlatego też spiął się, widząc mundurowych z wielkimi karabinami, mierzących w stronę ich samochodów.

- Ręce w górę i wysiadać! Pracujecie dla korporacji Umbrella?- krzyknął dowódca.

Green przypomniał sobie przebieg dotychczasowych spotkań z wojskiem. Wymuszony na nim zastrzyk. Rozwałkę przyczepy Swena. Strzelaninę w schronisku. Ucieczkę. I strach. Strach połączony z medykamentami od „ruskich” spowodował, ze Green zadziałał szybciej, niż pamięć krótkotrwała, w której Swen kazał siedzieć im cicho przy takich spotkaniach.

- Spokojnie panowie żołnierze - Green wykrzyczał do żołnierzy otwierając okno i pokazując puste dłonie dając czas na ewentualne działania reszcie. - Nie. Nie pracujemy dla Umbreli. I dostaliśmy już te wasze szczepionki, jeśli o to idzie. Mam pokazać ślad po zastrzyku?

To chyba jednak nie interesowało tego oddziału. Nim Green zdążył dodać coś więcej, swój blef „to my, zarośnięci agenci rządowi” zaczął Swen. No tak. Białym to dali blachy z CIA. Czarny miał być jedynie gównem na oponie. Standard.

Grzecznie przysłuchiwał się wymianie zdań pomiędzy żołnierzami a „CIA”. I w duchu wzbierał w nim śmiech na białych idiotów. Ruska i wielce „groźnych bo mamy wielkie spluwy i małe jajca” panów Gorana i Swena. Niby takie bystrzami. Niby zajebiście zorganizowani i profesjonalni agenci, a opisywali Bowen, jak przedszkolak mamuśkę zgubioną w hipermarkecie. Green wyszczerzył zęby do swoich myśli z trudem powstrzymując wzbierający w nim śmiech.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej kurtki i wyjął z niej aparat.

- Agencie Myers. Można prosić pana na słowo - Green wychylił się z okna i z poważną miną spojrzał w stronę Swena.

W drugiej ręce trzymał aparat fotograficzny. Wysokiej klasy sprzęt. W końcu po to przyjechał w te okolice, aby urządzić “safari fotograficzne”. Green przypomniał sobie, jak robił zdjęcia przy tamie, na długo przed atakiem bestii z długimi językami. Możliwe, że “przy okazji” zrobił też zdjęcia ludzi, z którymi połączył go los. W tym Bowen. W końcu, co jak co, ale trudno, aby agenci specjalni nie mieli fotografii swojego celu.

Przejrzał szybko fotografie. Bowen nie było. Przypomniał sobie, że wtedy. przy tamie, badała jego krew. Były jednak osoby, które zapewne z nią podróżowały. Liberty i jej rodzina. A także ten mechanik, którego zabiły potwory. Green już nie pamiętał, jak się nazywa. To straszne. Minęła doba, a on nie potrafi nazwać zabitych. Ale w sumie zamienił z nim może dwa, może trzy słowa. W końcu znalazł jedno zdjęcie Liberty i jej rodziny. Powiększył na cały wyświetlacz w aparacie. Czekał na Swena, jeśli ten podejdzie.

Ale podszedł jeden z żołnierzy i przyjrzał się wybranej fotografii.

To, co powiedział, z jednej strony ucieszyło Greena. Poczuł ulgę, że rodzinie Liberty nic nie jest. Że ten twardziel Thomson z nimi jest. Z drugiej jednak strony poczuł strach. Strach przed konfrontacją. Bał się, czy będzie w stanie spojrzeć im w oczy.

Kiedy żołnierz odszedł Swen wyszedł z samochodu, dając Greenowi znaki, by zostali w pogotowiu.

- Mamy być gotowi – przekazał sygnały Indianom, lecz pewnie niepotrzebnie. Obaj Carterowie byli łebskimi gośćmi.


Fałszywy agent CIA podszedł pod bramę wjazdową do laboratorium UMBRELI i podstawił pod kamerę monitoringu swoją legitymację.

„Po co?!” – pomyślał Green. – Przecież mieli już namiar na Bowen?! Czego chciał Swen? W jaką popieprzoną grę teraz próbował grać?

Chwila zastygła w powietrzu, a potem przeminęła, nie przynosząc żadnych widocznych rezultatów. Evans już wcześniej dał znak swoim ludziom, którzy zniknęli pomiędzy drzewami. Tylko on został przy samochodach, kryjąc się lekko za wozem, w którym znajdowali się Green i Indianie. Popatrzył na nich niepewnie.

- Nie jesteście z CIA, co? Nie wyglądacie na takich, zwłaszcza wy.

Skrzywił się zamiast uśmiechnąć, popatrując na czerwonych.

- To co oni robią to głupota. Umbrella odcięła się od rządu. Przekaz był jasny. Odwalcie się. Wasza sprawa. Ja bym spierdalał, niedługo przestanie tu być bezpiecznie. O ile można powiedzieć, że teraz jest.


Zasalutował niedbale Greenowi, udając się raczej niespiesznie za swoimi ludźmi. Ciekawy najwyraźniej był reakcji tych za ogrodzeniem, ale wcale tej samej uwagi “agentom” nie miał zamiaru dawać.

Green spojrzał za odchodzącym żołnierzem.

- Dzięki, oficerze – powiedział na tyle głośno, by usłyszał go tylko odchodzący żołnierz. – Powiedz detektywowi Thomsonowi, o ile będziesz tam pierwszy, że pozdrawia go Green. Niech nie siedzą za długo w tym jednym miejscu, jeśli mogą.

Potem stracił już zainteresowanie żołnierzami przenosząc spojrzenie na Carterów.

- Cholera wie, co jest za tą bramą – mruknął zaniepokojony. – Bądźmy gotowi do szybkiej ewakuacji.

- Agencie Myers! - krzyknął Green w stronę Swena. - Nic już tutaj po nas! Zbierajamy się do Twisp.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 03-12-2011 o 08:54.
Armiel jest offline  
Stary 04-12-2011, 11:21   #68
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Powolnym ruchem oderwał komórkę od ucha, wgapiając się przed siebie jak jakiś niepełnosprawny umysłowo jełop. Zbierali i ratowali ludzi. Być może była to faktycznie odpowiednia decyzja, trzymać się razem, zebrać kogo się dało i dopiero potem uciekać. Ale Thomson już swoje wiedział, widział zresztą nawet tutaj, w Twisp. Te skurwysyny czuły mięso, pieprzone żywe trupy nie musiały ich nawet widzieć, aby kierować się w dobrą dla siebie stronę. To dziwactwo Umbrelli było najwyraźniej wyjątkowo zajebiste, pełen sukces biochemii. Teraz nie było co się w to zagłębiać, było minęło. Gdyby podchodził inaczej, musiałby przynajmniej nawsadzać Boven, bo ta kobieta musiała maczać w tym palce, w końcu jasne było, że jeśli ktoś robił szczepionkę, to z samym wirusem musiał być świetnie zaznajomiony.
Dwudziesty pierwszy wiek, wcale już nie taki początek, a oni nie potrafili zapobiec wirusom. Pieprzone mikroby wygrywały z najtęższymi umysłami. Może więc wcale nie taki znów sukces.

Odwrócił się od kobiet i odszedł. On słyszał słowa Marie, one jego rozmowę. Byli kwita, ale Liberty mogła swoją decyzję podjąć sama. I tak będzie wiadomo, a ją samą trzeba będzie obserwować uważnie. Thomson z lekkim zdziwieniem przyjął zachowanie swojego pokręconego mózgu, który nawet na chwilę nie wziął pod uwagę zostawienie ich tutaj. Wystarczyło załadować szczepionkę i pojechać. W korytarzu dźwignął jeden z pojemników i upuścił go natychmiast, klnąc głośno i ordynarnie. Jego bark pulsował bólem.
Tyle właśnie z samotnego odjeżdżania gdziekolwiek. Zajrzał do gabinetu, w którym była siostra Montrose i Nathan, któremu machnął dłonią.
- Jedną rękę masz sprawną. Podjadę wozami i pomożesz pakować te pojemniki. Zmywamy się stąd, młody.
Nie powiedział mu więcej, nie jego decyzja. Zamiast tego poszedł do stajni i uruchomił Humvee. Na razie pewien był tylko jednego - nie mieli najmniejszego powodu zostawać tu dłużej niż to konieczne.

Gdy wszystko co trzeba było już spakowane, jak zwykle przedstawił swój plan. Wciąż nie pytając nikogo o zdanie i odcinając się od rodzinki, z którą połączył ją los. Ojcem tej rodziny nie był, więc odrzucał konieczność opiekowania się nimi, nawet jeśli czasami robił to przy okazji.
- Jadę dalej. Na południe, potem zachód. Ann dała trochę czasu, ale nie wiem jak tam będzie źle. Nie wierzę w helikopter, powrót żołnierzy a tym bardziej Jileka. Z tym gościem jest coś nie tak. Mogę prowadzić, bark mi w tym nie przeszkadza mocno, ale do pościgów się nie nadaję. Jeśli chcecie zostać i poczekać, zostawię wam Humvee. Idą kolejne trupy, ten karabin na jego dachu da sobie radę. Jest jeszcze trochę naboi.
Nie tłumaczył się, nie próbował przekonywać czy robić innych głupot. Ich decyzja. On wiedział tylko, że być może jest to ostatnia szansa na zobaczenie Ann żywej. Jedynego wciąż znanego mu ogniwa łączącego ze starym światem. Ukryta głęboko w kieszeni komórka pozostawała tam przy każdej próbie, w każdym momencie, w którym walczył ze sobą. Zadzwonić do byłej żony, do znajomych, do tych wszystkich mord, które pamiętał.
Kurwa, przecież to było trochę ponad dwa dni temu!

W jaki sposób wszystko mogło spieprzyć się aż tak szybko? Pieprzona wojna biologiczna nie miała szans z jednym małym zagraniem parasolek. Nie wierzył, by ktokolwiek inny mógł być winny. Nie bezpośrednio. Pośrednio, kto wie. Może Chińczycy czy inne Araby zapłaciły odpowiednio dużo.
Musiał się dowiedzieć. Dotarcie do Ann to pierwszy etap. Potrzebował najpierw wyzdrowieć. Może w tej grupie ludzi będzie jakiś sensowny lekarz, najlepiej chirurg. Podświadomie, pochłonięty myślami, zaczął już iść do wozu. Odwrócił się jeszcze, czekając na decyzję kobiet. Doszło do niego, że nie chce ich tu zostawiać, nawet jeśli był kompletnie nieprzydatny z tym przestrzelonym barkiem. Wiedział też, że teraz odjedzie, niezależnie od uczuć.
Postawił sobie cel. Jak zawsze w robocie; cel, który rozbił wcześniej jego rodzinę. Teraz pewnie zabije jego samego. Mała strata, powiedziałby ktoś. Thomson nie mógł odpuścić, gdy się czegoś podjął, gdy w jego mózg wwierciła się potrzeba rozwiązania jakiejś niewiadomej. Był pieprzonym detektywem. Należało z tego skorzystać. Lub zdechnąć.
 
Widz jest offline  
Stary 04-12-2011, 13:16   #69
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Z dziwnym spokojem słuchała słów Marie, które przecież były wyrokiem Takim lub innym. Czuła jakby to co mówi biochemiczka dotyczyło kogoś innego. Chyba nie do końca docierała do niej groza sytuacji. Nie mogła sobie pozwolić na roztkliwianie się nad sobą. Jeszcze nie teraz... a może nigdy nie będzie na to czasu. Wiedziała jednak jedno. Dopóki będzie całkowicie świadoma na umyśle zrobi wszystko by uratować swoją rodzinę. Teraz liczyli się już tylko oni.
Nie namyślała się długo. Z niesprawną nogą byłaby dla nich tylko ciężarem.
- Marie – popatrzyła na kobietę. Gdy Thomson się oddalił powiedziała spokojnie – daj mi pierwszą dawkę tej szczepionki. Wiesz jak często będzie trzeba ją brać? Nigdy nie robiłam zastrzyków, ale chyba nadszedł czas by się tego nauczyć. - Liberty uważnie obserwowała kobietę i jej poczynania.
Boven przelała płyn do strzykawki, odpowiadając na jej pytanie.
- Nie wiem jak często. Może raz na miesiąc, w co wątpię, może raz na dzień. Musiałbym cię regularnie badać, nie znam tej szczepionki. Jeśli znajdziemy jakąś aptekę, najlepiej będzie załatwić automatyczny aplikator. Naciskasz raz i porcja tego ląduje w twoim krwiobiegu.
Gdy wstrzyknęła, Liberty nie poczuła zbyt wiele. Zwykły ból i sztywnienie miejsca, do którego trafił płyn i lekkie zaczerwienienie to było wszystko.
- Może chcesz coś zabrać z tych urządzeń z kliniki ze sobą? Przydadzą się do badań? - Perspektywa konieczności robienia sobie zastrzyku codziennie była dość przygnębiająca. Na jak długo starczyłoby zapasów gdyby chodziło o większą liczbę osób?
- Zabiorę. - Odpowiedziała tymczasem Marie - Podstawowe rzeczy, ale poprzednie straciłam na moście, gdy uciekaliśmy z tamy. Jedziecie z Thomsonem?
Liberty skinęła głową i opowiedziała biochemiczce o rozmowie z rodzicami:
- Czy dzięki temu - wskazała na zdobytą na lotnisku szczepionkę - łatwiej ci będzie stworzyć całkowicie skuteczny lek? Oczywiście jeśli będziesz do tego miała warunki?
- Łatwiej być może. Ale czy mi się uda... jak na razie nie miałam czasu zacząć, więc nie wiem nawet, czy dożyję tego początku. Podstawowy sprzęt przydaje się do podstawowych testów, ale z nim nie dam rady nic stworzyć. To... to jest bardzo skomplikowane, nawet ta szczepionka z tych pojemników. I być może okaże się jedyną jakkolwiek działającą rzeczą.
Liberty zamknęła oczy i westchnęła:
- To dziwne ile jest w człowieku nadziei i wiary, potrzeby życia i przetrwania. Prawda? - Nie czekała na odpowiedź kobiety. Wstała z krzesła i ruszyła do wyjścia.

Przeszukała swój plecak i pospiesznie przebrała się w czyste spodnie. Zniszczone wyrzuciła ze wstrętem do pojemnika na odpadki. Potem ze złością kopnęła w metalową obudowę. Tak jakby ubranie, albo sam pojemnik było czemuś winne. Jednak to prymitywne wyładowanie nagromadzonej złości i frustracji, pozwoliło jej się choć trochę uspokoić. Odetchnęła kilka razy i wróciła do reszty.

- Pojedziemy razem z tobą. - Powiedziała Liberty po słowach detektywa - Szczepionka jest nasza. Nie czuję się w obowiązku dzielić jej z rządem, który do tego wszystkiego dopuścił. Nasi rodzice są na łodzi na zatoce. Musimy dotrzeć do cypla koło Paradise Cove. Może woda to jakaś szansa ratunku. Podobno tam jest więcej jednostek pływających. Mamy coś na wymianę – wskazała na pojemniki ze szczepionką. - Może dzięki temu uda się przehandlować bezpieczne miejsca dla innych. Przynajmniej nieco bardziej bezpieczne.
Nie ma potrzeby byś nadwyrężał bark. Zapakujemy resztę pojemników do Pickupa. Dorothy, Marie i ja będziemy prowadzić.

Gdy reszta jej rodziny poszła się pakować, powiedziała cicho do Thomsona:
- Wzięłam pierwszą dawkę szczepionki. Nie powiedziałam Dorothy i Nathanowi. Nie chce im dokładać kłopotów. Gdyby coś się zaczęło ze mną dziać... - popatrzyła mu w oczy – mogę liczyć że... - przełknęła ślinę – że zakończysz to szybko?
Wskazała dłonią na jego broń.
 
Eleanor jest offline  
Stary 04-12-2011, 18:37   #70
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
Udało się wstawić "coś" zamiast szyby. Siatka jednak okazała się zupełnie bezwartościowa. Michael miał jednak przeczucie... a właściwie po prostu zdawał sobie sprawę, że w najmniejszym stopniu nie będzie chroniła przed zimnem, a martwiak usunąłby ją nawet tego nie zauważając.

Gdy razem z Johnem wtykali ją w szpary po usuniętej szybie, biali wyszli na zewnątrz. Bandyci mieli niezwykle poważne, a może nawet bojowe miny. Pani doktor, chyba jedyna osoba, która dalej powstrzymywała Carterów przed uprowadzeniem Greena dla wspólnego dobra, wyjaśniła, że znaleziony człowiek jest nieprzydatny, ale przeżył. Przy takich jak Swen i Goran to już naprawdę wiele.

Po chwili odjechali nie zwracając uwagi, czy pozostała trójka za nimi jedzie. W Michaelu zawrzało po raz kolejny.

Murzyn poszedł jeszcze bez zrozumiałego powodu sprawdzić stan uratowanego. Indian nie zdziwiło, że nawet go nie zobaczył. W tych parszywych czasach nawet uratowani nie mieli tyle przyzwoitości, żeby grzecznie dać się opatrzyć i pocieszyć.

Ruszyli, gdy tylko wsiadł do samochodu.

* * *

Przewidywania odnośnie siatki sprawdziły się w zupełności. Gdy zatrzymali się na postój, Deanowi udało się znaleźć coś dość szczelnego i przezroczystego, żeby z powodzeniem zastąpiło siatkę i zapobiegło całkowitemu zamarznięciu podczas dalszej drogi.

John podczas drogi kilka razy próbował nawiązać rozmowę, ale Indianie zawzięcie myśleli. Michael czuł się co prawda odrobinę głupio, ale zginął w nim gadatliwy, zrzędliwy taksówkarz sprzed epidemii. Wrócił dawny zwyczaj odzywania się tylko wtedy, gdy miał coś do powiedzenia. Nie bardzo wiedział, co mógłby odpowiedzieć na zdania typu [i]"Musimy znaleźć inny samochód"[i]. Green miał całkowitą rację, ale co na to poradzić? Powiedzieć: "Tak, musimy"? Może powinien, ale nie mógł się na to zdobyć.

* * *

Zatrzymali się przy jakiejś bramie. Po chwili otoczyli ich żołnierze. Przeklęci słudzy białego rządu dyskryminującego uciśnionych Indian i Murzynów. Michael zaklął w myśli.

Całe zajście pokazywania podrobionych legitymacji jednym białym draniom przez drugich białych drani i rozmów pełnych kłamstwa i podejrzliwości skończyło się podniesieniem dokumentu do kamery. Wszyscy jakby wstrzymali oddechy.

W międzyczasie jakiś człowiek pokazał się na chwilę obrażając ich wzrokiem. Obrażał ich nawet swoim istnieniem! Wymienił kilka słów z Greenem i zniknął. Miał szczęście, bo Michael już mierzył w myślach odległość i kąt, pod którym powinien rzucić nóż.

Gdy trwała cisza, stary Carter nie wytrzymał.

- Idę zbadać teren - szepnął do towarzyszy i otworzył cicho drzwi. Zanim jednak wyszedł, zobaczył kamerę wpatrującą się w niego czarnym okiem. Postanowił improwizować. Pokazał palcem żołnierzy, po czym przejechał nim po szyi w ogólnie znanym geście "zlikwidować", po czym podniósł pytająco brwi.

Nie doczekawszy się słów "Tak, zabij ich" wzruszył teatralnie ramionami i zamknął drzwi.

- Monitoring - warknął zły na siebie.
 
Grzymisław jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:10.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172