Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-12-2011, 12:21   #81
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
- Pancerz, pancerz, pancerz... - głos Pani Doktor odbijał mu się w głowie jak zepsuta płyta. Nienawidził tych wspomnień i przypominał sobie coraz więcej. Źle.
Droga przez las, za żołnierzami, była usiana pułapkami. Teraz już dokładnie wiedział, że sam nigdy nie przedostałby się do bazy. Była chroniona zbyt dobrze, by można było sądzić, że była jeszcze jedną placówką Umbrelli, którą mogli pozwolić sobie stracić. Nie... Widział zbyt dużo baz Parasola, które były całkowicie opuszczone, a gdzie personel został zmasakrowany lub po prostu uciekł. Baza Umbrelli z minami przeciwpiechotnymi i pułapkami aktywowanymi na czujniki ruchu była jeszcze do pomyślenia, któż bowiem mógł pamiętać, uciekając, by wyłączyć wszystkie automatyczne działka, sterowane kamerą? Ale nie tutaj. Tutaj wszystko zaczęło się komplikować i był pewien, że jeśli na coś trafił, to było to coś dużego. Może nawet tak dużego, że mógł tego nie przełknąć, jednak to miało się okazać wkrótce.
Od czasu, kiedy przekroczył płot z urządzeniem, którego nawet natury nie znał, dręczyły go złe przeczucia, które wkrótce zamieniły się w rzeczywistość. W istocie to Jilek mógł być winien śmierci żołnierzy. Urządzenie mogło już działać, kiedy Jilek przekraczał płot – a musiała minąć dostatecznie duża chwila, by przez płot przejść i nie zostać złapanym przez żołnierzy. Ktoś mógł zostać ostrzeżony. Ktoś mógł wydać rozkazy, żeby zlikwidować żołnierzy. Im więcej o tym myślał w swoim nagle rozgorączkowanym umyśle, tym bardziej utwierdzał się w swoim przekonaniu, że przechodząc przez płot, wydał na nich wyrok śmierci.
A teraz piekło latających kul i trupy, które już padły. Jilek tylko przez parę chwil rozważał sens wyrzutów sumienia, ponieważ poddawał on swoje emocje osądowi umysłu, tak samo jak resztę tego, co robił. Nie było to doskonałe, ale jeszcze żył, co było nie lada wyczynem, zważywszy na okoliczności ostatnich dni. Do diabła z nimi, pomyślał. Kula w łeb z ich broni wcale nie różni się od tych od Umbrelli.
Siedząc w trawie, układał plan w głowie najszybciej i najskrupulatniej, jak tylko mógł.
Pierwszy etap planu wypalił. Żołnierze odwalili kawał dobrej roboty, ściągając na siebie całą uwagę, i to obojętnie, czy rzeczywiście był temu winien Jacquelyn czy Umbrella miała inne sposoby dowiedzenia się tego, kto szedł w ich stronę. Powrót i ucieczka nie wchodziły w grę, nie wchodziłyby nawet wtedy, gdyby rzeczywiście istniała taka możliwość – myśl o zabiciu Stieglera i odzyskaniu ostatniej części pancerza rozpalała go jak gorączka, której nie zaspokoiłby nigdy.
Żołnierzom nie zamierzał pomagać. Zresztą, jak mógł to zrobić? Miał przy sobie tylko jeden pistolet i parę magazynków, poza tym, nie był żołnierzem w stricte znaczeniu tego słowa. Odkryłby tylko swoją kryjówkę, z której i tak musiał się natychmiast wynosić, jeśli chciał żyć.
Nie spodziewał się jednak żadnych min przeciwpiechotnych ani aż tak dużego oporu w okolicy hangarów. Jeśli Umbrella zaatakowała właśnie tutaj, to można było się domyślić, że mogło nie być już więcej pułapek – kto wysyłałby oddział do walki na polu minowym? Nie miało to sensu. Owszem, musiał podjąć ryzyko w postaci kamery, jednak miał nadzieję, że fakt, że kamera znajdowała się wysoko, mogło nieco rokować nadzieje, że w powszechnym chaosie reakcja na przemykający w stronę hangarów cień nie będzie zbyt ostra – lub przynajmniej zbyt szybka.
- Salutuję wam, żołnierze – szepnął nie bez ironii, podnosząc się ze swojego miejsca. - Jesteście jedynymi żołdakami, którzy kiedykolwiek mi coś ułatwili. You have not died in vain – powiedział, cytując słowa Mandeli.
Biegł swoim zwyczajnym truchtem, od czasu do czasu przystając, by zorientować się w sytuacji. Biegł w stronę hangarów, by tam przeczekać i zaplanować swój kolejny ruch – jednak w jego głowie zaczęło pojawiać się coś bardzo, bardzo konkretnego, czego będzie wkrótce szukać. Wiedział, że będzie szukać zejścia pod ziemię lub jakiejś windy – ponieważ w tym przypadku to zawsze była winda i to zawsze było zejście do piekła.
Taka była Umbrella, ostatecznie.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 30-12-2011, 10:59   #82
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Carter, skurczybyku, czy musiałeś dać się zabić!

* * *

Wszystko działo się, jak w koszmarnym śnie. Chociaż, gdyby Green zastanowił się nad tym przez chwilę, to śnił ten koszmar juz ponad dobę. Tylko, że Murzyn nie był w stanie myśleć racjonalnie. Nie był w stanie refleksyjnym. Podane przez Rosjanina lekarstwo rozpaliło w nim euforyczny ogień, którego nie dało się łatwo zgasić.

Kiedy jedna z „minetek” wskoczyła na ich samochód rozwalając prowizorkę na przedniej szybie swymi ostrymi pazurami, Green wiedział już, że nie uda im się dotrzeć do jakiś zabudowań, gdzie walka z tym cholerstwem byłaby łatwiejsza. Miał nawet plan. Zamknąć się w jakimś domu, zabarykadować, a gdyby „minetki” zaatakowały przysmażyć je miotaczem ognia. Niech się piekielny wynalazek do czegoś przyda.

Niestety plany, jak to plan, zwyczajnie wziął w łeb.

Carter szarpał kierownicą spanikowany i mutant zleciał z auta, ale i oni wylecieli z drogi. Przecięli barierkę i koziołkując polecieli w dół.

* * *

Carter, skurczybyku, czy musiałeś dać się zabić!

* * *

Na szczęście nikt nie zginął. Do momentu, aż stwory obskoczyły rozwalony samochód, jak sępy padlinę. Szarpiąc i kąsając wywlekły z wozu starego Indianina, wcześniej jednak rozrywając mu pierś w strzępy. Przynajmniej chłopak był bezpieczny.

Green poczuł, jak emocje wzbierają w nim z niespotykaną siłą. Czy to był efekt tajemniczej kuracji, czy jego wewnętrznych uczuć, tego nie wiedział. Wiedział tylko jedno. Nie da się pożreć, jak nieszczęsny Carter.
Przyjął lepszą pozycję i wyciągnął pistolet podarowany przez Swena.
Zacisnął zęby pierwszy raz w życiu czując radość i przyjemność, jaką dawał ciężar broni.

Szyba obok niego pokrywała się pajęczyną. John wymierzył, a kiedy pęknięcie stało się już aktem, pociągnął za spust. Raz i drugi.

W wywalonym samochodzie huk był przeraźliwy, aż dudniło mu w uszach, lecz z takiej odległości Green nie miał prawa nie trafić. Szyba rozpadła się w drobne kawałki, z zewnątrz dało się słyszeć dziwaczny, jękliwy odgłos, a do środka chlapnęła ciemna posoka.

Potem gdzieś spoza samochodu dało się słyszeć strzały karabinowe poprzedzone głuchą, niezbyt odległą eksplozją.

Niektóre kule rykoszetowały na samochodzie, ale „minetki” chyba też nie były zbyt zadowolone z nowego zagrożenia. Stwory wydały z siebie dziwaczne skrzeki. Ten pożerający starego Cartera zeskoczył i popędził gdzieś w bok. Najpewniej miał zamiar policzyć się ze strzelcem lub strzelcami.

Green nie tracił czasu. Musiał wykorzystać daną mu przez los szansę. Otworzył drzwi, które o dziwo nadal były sprawne mimo kraksy, i wypełznął na zewnątrz z bronią gotową do użycia.

Zobaczył potwory oddalające się po skarpie, przymierzył i wystrzelił kilkukrotnie w ich stronę, ale chyba były za szybkie, by kule trafiły w cel.

Potem przeładował broń, otworzył drzwi doktor Patton pomagając jej wyjść na zewnątrz.

- Spróbuj wyciągnąć młodego Indianina – spojrzał na nadal nieruchomego Cartera - juniora – Będę cię osłaniał.

Nie tracąc czasu podbiegł do bagażnika. Nie musiał go już otwierać, bo klapa odskoczyła przy koziołkowaniu. Green zamarł. Przez chwilę z bijącym sercem szukał tego, czego potrzebował najbardziej.

Zobaczył, że Patton wydostała się z rozbitego samochodu.

- Wyciągnij chłopaka! – polecił jej krzykiem i wtedy zobaczył miotacz ognia.

Leżał kawałek dalej, w suchej trawie. Green podbiegł do niego, nadal lekki jak motylek, i założył na siebie. Na pierwszy rzut oka wszystko działało, ale dla pewności odkręcił dyszę i wcisnął spust. Z broni w stronę nie zagrażającą nikomu rzygnął płomień.

- Ha! – uśmiechnął się, jak szaleniec. – Zabawa zrobi się gorąca.

I wtedy zobaczył, kto odciągnął „minety” od rozbitego samochodu. To był Swen i Goran. Na widok tych bandziorów Green chciał krzyknąć z radości. Jacy byli, tacy byli, ale przynajmniej mieli jaja jak berety komandosów. Tylko zapewne bardziej włochate.

Co z tego?! Oto bowiem na oczach Greena Goran trafił jednego z szarżujących potworów granatem z granatnika. Strzępki cielska malowniczo użyźniły glebę wokół. Jednak trzy „minety” nadal pędziły w ich stronę.

- Kurwa mać! – zaklął Murzyn.

Z bronią, którą miał i ze swoimi umiejętnościami mógł, co najwyżej im przeszkadzać. Spojrzał na doktorkę, która chyba była w wyraźnym szoku.

Wiedział, co będzie w stanie zrobić. Ochronić ją, póki motocykliści nie uporają się z potworami. Był za daleko, by miotacz płomieni na coś się przydał.

- Wyciągaj młodego – powtórzył po raz trzeci wyrywając doktor Patton ze stuporu, w jakim się znajdowała. – Zobacz, czy żyje i pomóż mu, jeśli trzeba. W końcu jesteś lekarką.

Dobrał ton głosu tak, aby kobieta poczuła, że jest mu potrzebna, że ma coś do zrobienia. Żeby miała złudzenie, że Green panuje nad całą sytuacją.
Sam obserwował potwory i walczących z nimi Gorana i Swena, ale również nie tracił ze wzroku najbliższej okolicy. Był gotów zadziałać, jeśli jakiś mutant ruszy w ich kierunku.

Stan emocjonalny, w jakim znajdował się Green nie pozwalał mu zwątpić w zwycięstwo. Ale, gdyby nie lekarstwo i jego zadziwiające efekty uboczne, pewnie modliłby się w duchu, aby obaj twardziele wyszli z tego bez szwanku.

Carter, skurczybyku, czy musiałeś dać się zabić! Przydałbyś się teraz, jak cholera
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-12-2011 o 11:16.
Armiel jest offline  
Stary 02-01-2012, 23:32   #83
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację




Auto połykało drogę szybko i pewnie poruszając się do przodu. Drzewa ubrane w zielone igły, starczały samotnie mijane migając w bocznej szybie, malejąc w lusterku. Szosa asfaltową wstęgą wiła się przytulona do zbocza góry.Spokój samotnego lasu i brak śladów jakiejkolwiek obecności życia czy też trupów, dawał iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa. A jeśli nie pewności, że wszystko jest w porządku, to przynajmniej złudzenie, że jak zacznie się wszystko sypać, to nie stanie się za chwilę. Nie od razu. Nie znienacka. Bo jechało się bardzo przyjemnie jak na okoliczności. Nawet niebo było niebieskie.

Gdyby nie przebiegające przez drogę dziwaczne stwory, których barczyste sylwetki nagich, nieobciągniętych skórą mięśni Swen i Jugol rozpoznali od razu, to jadący samochodem mogliby nie zwrócić uwagi nie lezący na dachu, trzydzieści metrów poniżej barierki, na zboczu górskiego stoku, wśród drzew, znajomą terenówkę. Jedno koło wciąż jeszcze się obracało, gdy mutanty wyrastające spod ziemi na leśnej drodze, a dokładniej z krzaków, obskoczyły wrak. Przedniej szyby już nie było, więc pokonanie atrapy z jakiejś pleksi odbyło się w okamgnieniu a zaraz potem wywleczony ze środka czerwonoskóry chyba nawet nie zdążył krzyczeć, rozrywany na strzępy przez jednego z potworów. One też były głodne. Wyżerał wnętrzności ludzkie, które wysypywały się z rozprutego brzucha. Krew i flaki.

Swen dostrzegł zagrożenie z odległości stu metrów, lecz brak szybkiej reakcji, rozpędzony samochód oraz długa droga hamowania na oszronionej drodze spowodowały, że znalazł się z Goranem na niecałe trzydzieści metrów od wraku. Czyli zaraz przy barierce, odgradzającej pobocze od szosy. Szczęściem bandytów, mutanty były chyba ślepe, bo ich nie zauważyły. Z pewnością nie były jednak głuche.

Walka z potworami nie za bardzo uśmiechała się żadnemu z nich. Uciekać przed nimi będzie trzeba zawsze, lecz kiedy tak na dole uwięzieni w przewróconym aucie byli ludzie, których znali, to żaden nie musiał namawiać drugiego do postawienia się mutantom.

Goran otworzył drzwi i bez celowania wystrzelił z granatnika daleko ponad wrakiem i potworami. Huk eksplozji poniżej drogi, w zasięgu wzroku, nie zwabił jednak w tamtym kierunku głodnych napastników. Co prawda zwolnił trzy szkarady, bo obróciły łby w tamtym kierunku zatrzymując się jak na komendę, zamierając, lecz czwarty był bardziej zainteresowany wyżeraniem wnętrzności martwego człowieka. Chyba nie miał juz połowy twarzy, więc ciężko było rozeznać który z Indian wpadł w szpony monstrum. Tego , że nie było to murzyn, było wiadomym od razu. Skóra nie była czarna, a ciemna. Logicznym i mało odkrywczym wnioskiem było to, że najprawdopodobniej w aucie jest drugi czerwony, Green i Elisa.

Mijały sekundy, a oprócz zapalczywego mlaskania posilającego się mutanta i chrzęstu łamanych żeber, nic się nie wydarzyło. Potwory dalej starczały wpatrzone w odległe kłęby dymu i zwijające się jęzory ognia. Nasłuchiwały.

Swen nie czekał dłużej. Skoro nie był to odruch bezwarunkowy, by rzucić się w kierunku eksplozji, to nic nie wskazywało, że nagle postanowią porzucić ludzkie mięso w blaszanej puszcze, by lecieć tak gdzie jest hałas. Naciskając na spust mierzył po nieruchomych głowach. Pierwsza krótka seria trafiła jednego stwora w łeb, odrywając strzępy mięśni, lecz nie zabijając. Pozostałe jednak kule chybiły celu, który był juz w tej chwili ruchomym. Trzy potwory rzuciły się zajadle pod górę błyskawicznie skracając dystans. Goran posłał drugi granat wprost między dwa mutanty. Eksplozja raniła oba, jednak zwolniły tylko trochę.

What the fuck! Nie było już na co czekać. Ani niczego już oglądać. Swen trzasnął drzwiami nie czekając na Jugola. Tamten posłał jeszcze jeden granat, który tym razem rozbił się o paszczę supła kupy nagich mięśni rozrywając monstrum, które padło na bok.

Jorg nie zdążył się cieszyć, bo widok dwóch ranionych co zbliżały się błyskawicznie, był raczej porażką. Dodatkowo za nimi skakał trzeci, który jednak zrezygnował z przekąski, porzucając trupa, tam gdzie go pożerał. Skurwysyny były jednak mściwe.

Markovich nie zdążył dobrze trzasnąć drzwiami, gdy Swen wrzucił na wsteczny. Na kolanach trzymał dwa pistolety. Obrócił się w fotelu, zapierając ręką z pistoletem za nagłówek Jugola, aby jadąc na wstecznym nie korzystać z lusterka. W tej chwili nie zastanawiał się czy uda mu się osiągnąć szybkość większą od prędkości mutantów. Nie ważne też było ile ten pościg będzie trwał i czy zdążą się obrócić, by jechać przodem do kierunku jazdy. Teraz najważniejszym było, aby dać czas Goranowi na częstowanie goniących ich potworów z granatnika. Z jednym mogliby powalczyć. Może nawet próbować zepchnąć z drogi, lecz nie z trzema kupami mięśni. Pozbawionych skóry jak obrzezany kutas napletka.

Kiedy granaty zawiodą i mutanty wydrą przednią szybę, zostaną mu tylko dwa pistolety i dwa magazynki ołowiu na chcące go pożreć zęby wystające z gęby i ostre jak brzywy przydługie pazury.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 02-01-2012 o 23:38.
Campo Viejo jest offline  
Stary 03-01-2012, 22:53   #84
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Mimo pewnego doświadczenia w jeździe terenowej Liberty miała spore problemy z prowadzeniem Land Rovera. Być może sam samochód nie nadawał się do takiej jazdy tak dobrze jak hummer, którym poruszała się do tej pory, być może jednak był to także wynik zdenerwowania, zmęczenia i zdecydowanie gorszej koncentracji niż ta jaka miała zazwyczaj pokonując trudne przeszkody terenowe.
Podążające ich śladem żywe trupy zdecydowanie nie ułatwiały sytuacji.
W końcu stało się to, czego obawiała się najbardziej. Tylne koło zabuksowało i odmówiło dalszej współpracy. Kobieta zaklęła cicho. Usłyszała pełne strachu westchnienie siostry gdy zaczęli zsuwać się w dół, a Nathali rzuciła jej zaniepokojone spojrzenie.
Mieli sporo szczęście, że nie stoczyli się w dół koziołkując. Z takiego wypadku z pewnością nie wyszliby bez szwanku.
Tymczasem powolny, ale nieustanny pościg był coraz bliżej.
Nie było wiele czasu na rozważania. Bez pomocy z zewnątrz nie miała szans powrócić na poprzednią drogę, a wychodzenie z samochodu i ucieczka na piechotę z dwójką małych dzieci nie wchodziły w drogę. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Woda nie była zbyt głęboka. Przynajmniej w miejscu, w którym do niej wpadli.
Liberty wahała się tylko chwilę. Gwałtownie skręciła kierownicę i ruszyła w nurt rzeki. Ze względu na pokrywające dno kamienie musiała poruszać się wolno. Zbyt wolno by zwiększyć odległość między nimi, a nadciągającym niebezpieczeństwem. Z drugiej strony nie chciała ryzykować uszkodzenia pojazdy.
Udało jej się ujechać jakieś sto metrów, gdy poczuła jak koło grzęźnie w mule. Ze złością uderzyła w kierownicę. Popatrzyła do tyłu:
- Mamy dwie trzy minuty na próbę wyrwania się stąd – powiedziała szybko do siostry. - Potem będziemy musiały uciekać na piechotę. Spróbujmy podłożyć coś pod koło. Potem spróbuję ruszyć, a ty popchniesz mnie. Jeśli się nie uda biegniemy w kierunku humvee.

Nie było czasu na dyskusje. Wyskoczyły z samochodu. W butach zachlupotała lodowata, górska woda. Na szczęście była na tyle płytka i czysta, ze bez problemu mogły zlokalizować jakieś odpowiednie płaskie kamienie. Jeden był dość duży i w miarę odpowiedni by nadawał się dla ich potrzeb.
Szybko przeniosły go pod pogrążone w dnie koło i ułożyły jak najlepiej.
Cenne sekundy uciekały z przerażającą prędkością.
Liby ponownie usiadła za kierownicą, a je siostra stanęła z tyłu by popchnąć pojazd w odpowiednim momencie.
Teraz to była kwestia szczęścia i jej umiejętności.
Przede wszystkim jednak kwestia piekielnie wielkiego szczęście, którego chyba powoli zaczynało im brakować.
 
Eleanor jest offline  
Stary 06-01-2012, 18:28   #85
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Czwartek, 27 październik 2016.
Okolice Twisp, stan Waszyngton.



JILEK
15:14 czasu lokalnego

Ruszył, niczym cień przekradając się pomiędzy drzewami, aż dotarł do pierwszego z hangarów. Gdzieś za nim wciąż trwała strzelanina, chociaż już bardzo urywana. Miał niewiele czasu, starając się uniknąć zarówno oka kamery jak i tych żywych, szczęśliwie skierowanych w inną stronę. Z tymi drugimi mu się udało, był tego pewien. Nie zaczęli do niego strzelać.
Jeśli zaś dostrzegła go kamera, to będą na niego czekać.
Za nim rozległy się dwa stłumione już odległością wybuchy, a potem zaległa cisza. Zbyt złowieszcza. Ci, którzy zachodzili od tyłu, najwyraźniej dotarli do celu, żołnierze przestali odciągać uwagę. Jilek przyspieszył, odnajdując wijącą się na wzgórzu drogę. Tu już zabezpieczenia były znacznie rzadsze, chociaż co pięćdziesiąt metrów wisiały na drzewach kolejne kamery. Była tu ich taka ilość, że zaczynało być prawdopodobne, że miały odstraszać samą swoją obecnością. Nie mogli śledzić przecież obrazu ze wszystkich.
Gorzej, że wystarczyła chwila, jeden chwilowy błysk. Nie miał na sobie munduru, ale nie miał także czarnych kombinezonów ludzi z Umbrelli.

Ominął pierwszą z nich, odnajdując dwa zaparkowane na poboczu Land Rovery. Ich przyciemniane szyby nie pozwalały nawet stwierdzić, czy są puste, na dodatek znajdowały się w polu widzenia jednego elektronicznego oka, ominął je więc szerokim łukiem, wchodząc głębiej w las. Poruszał się powoli, nie miał już bowiem żołnierzy wytyczających drogę. Na szczęście teren nie był tu już taki niebezpieczny, jego problemem było tylko to, że cały czas kierował się w dół. Kamery umieszczane zaś były w przeróżnych miejscach, często dostrzegał jakąś tuż przed wejściem w jej zasięg. A być może kilku nie zobaczył w ogóle.
Dobrze, że wystarczyło kierować się tylko wzdłuż niedalekiej drogi, po której po kilkunastu minutach przejechały dwa samochody, wracając do bazy. Być może faktycznie nie odkryli jego obecności. Zdolności kamuflażu przecież opanował do perfekcji.
A być może nikt ich tylko nie powiadomił, a pułapkę zastawiono dalej?

Wreszcie, po dobrych kilkudziesięciu minutach ślamazarnego marszu, dotarł do czegoś, co najwyraźniej było głównym kompleksem tej bazy Umbrelli, przynajmniej z tych naziemnych. Znajdował się we wgłębieniu zbocza, być może nawet specjalnie wykopanym na ten cel. Ochraniała go, podobnie jak hangary, siatka maskująca i duża ilość drzew z rozłożystymi koronami. Satelity nie miały szans zauważyć tego, co się tu znajdowało, to pewne. On, ukryty w zaroślach jakieś trzydzieści metrów na północ, widział to doskonale. Droga przechodziła przez coś na kształt parkingu, na którym stały teraz trzy czarne Land Rovery i dwie ciężarówki. Z jednej z nich wyładowywano właśnie jakieś pojemniki, wnosząc je do niskiego wejścia bunkra. Nosiło czterech ludzi, kolejnych dwóch spacerowało wokół, z bronią maszynową przygotowaną do strzału. Był jeszcze drugi bunkier, zamknięty stalowymi drzwiami. Droga ciągnęła się stąd dalej na południe, zapewne będąc tą samą, którą wjechać musieli ci, z którymi gadali żołnierze. Ich samochodu jednakże tu nie było.No i były także kamery, rozmieszone dość gęsto, ale tutaj także dość jawnie, poruszając się na boki w celu ogarnięcia większego terenu.
Jeśli gdzieś miało być zejście na dół, jeśli gdzieś znajdowało się cokolwiek cennego, było to właśnie tutaj. Tylko już nawet same stalowe drzwi, z których obecnie tylko jedne były otwarte, to była przeszkoda prawie nie do pokonania dla Jilka. A to tylko pierwsze, najsłabsze zabezpieczenia.
Potrzebował planu.


GREEN, JORGENSTEN
15:08 czasu lokalnego

Green miał całkiem dobrą pozycję do obserwacji starcia dwóch gangsterów z rozpędzonymi potworami, ale ku jego wściekłości, tylko do obserwacji. Bestie bowiem szybko znalazły się poza jego zasięgiem, a gdy nakładał na siebie nieporęczny miotacz ognia, Swen wsiadał już do samochodu i naciskał pedał gazu, ruszając na wstecznym z piskiem opon. Wszystkie bestie pomknęły za nimi bez najmniejszej nawet chwili wahania, polegając na dźwięku, instynkcie a może jeszcze czymś innym, co musiało im rekompensować brak oczu. Na szczęście Jorgensten radził sobie za kółkiem świetnie, rozwijając maksymalną prędkość wstecznego biegu i wydawałoby się, że z łatwością mieszcząc w ostrych zakrętach górskiej drogi.
Tymczasem uwagę czarnoskórego przyciągnęła Patton, której udało się wywlec na zewnątrz nieprzytomnego Deana. Mężczyzna miał zakrwawioną twarz, a z głowy ciekła mu krew. Kobieta przyłożyła do tego jakąś część jego ubrania, próbując zachować zimną krew.
- Jestem psychiatrą, nie chirurgiem! On krwawi, pewnie ma wstrząśnienie mózgu... nie umiem mu pomóc!
Indianin mógł się jeszcze ocknąć. I mógł tego nie zrobić. Od strony drogi dobiegł ich kolejny wybuch.

Swen i Goran mieli bowiem znacznie poważniejsze problemy. Uciekając z pełną prędkością wstecznego biegu, Jorgensten nie był w stanie skupić się na czymkolwiek innym prócz jazdy. Ale nie bez powodu miał przecież pasażera, który wciąż miał kilka granatów w bębnie i otworzywszy boczną szybę, posyłał je prosto w pozbawione skóry bestie. Pierwszy granat odbił się od jezdni i wybuchł za bardzo z tyłu, ale drugi już rozerwał się na milion kawałków tuż przy nogach jednego ze ścigających ich mutantów, odrywając mu przynajmniej jedną tylną kończynę w krótkiej eksplozji. Jugol zdążył wystrzelić jeszcze raz, nie osiągając zbyt mocnego efektu, mimo, że cel był w promieniu eksplozji, gdy jeden z przeraźliwie szybkich potworów wskoczył na maskę. z impetem wbijając w nią swoje pazury. Metal poddał się zdecydowanie za łatwo, a chwilę potem zrobiła to samo szyba. Ogromna, dwumetrowa bestia, przebiła ją, wczepiając się mocno. Goran zaklął, nie będąc w stanie używać już granatnika i sięgnął po pistolet. Strzelił raz, wystawiając go za szybę, gdy jego rękę wraz z bronią złapał przerośnięty jęzor, tłukąc nią o karoserię. Swen musiał zareagować. Szarpnął kierownicą, wchodząc w kontrolowany poślizg najpierw w jedną stronę, a potem w drugą. Potężne szarpnięcia zachwiały potworem, który mimo trzymania ręki, musiał patrzeć w wylot lufy, z której raz po raz wylatywały pociski. Szyba zatrzeszczała przy kolejnym zachwianiu wozu, a potem odpadła, razem z manewrem obracania samochodu o sto osiemdziesiąt stopni, który prawie bez zwalniania wykonał Jorgensten. Goran wrzasnął, jego ręka trzasnęła, ale bestia odpadła razem z szybą.

Pozostała jeszcze jedna.
Korzystając z tego, że samochód musiał trochę zwolnić, robiąc taki manewr, wskoczyła na dach, wbijając tam pazury. Szybko przesunęła się do przodu, próbując przejść na maskę. Swen musiał wyczekać, trzymając odbezpieczone pistolety. Goran opanował ból w złamanej ręce i lewą sięgnął po granatnik. Nie mieli zamiaru się poddać i gdy tylko mutant sięgnął łapami do kabiny, wystawiając także swoją paskudną głowę, kierowca uniósł broń, jednocześnie dając po hamulcach.
Kilka rzeczy zdarzyło się jednocześnie. Pistolety rzygnęły ogniem, choć jeden z nich bezoki trafił pazurem, raniąc przy okazji trzymającą ją dłoń. Kule byty jednakże celne i powietrze na chwilę wypełniła krwawa mgiełka. Bestia nie utrzymała się także na dachu przy tak ostrym hamowaniu i poleciała do przodu. Goran tylko na to czekał. Granat trafił ją centralnie, pozbawiając ostatecznie życia.
Wygrali, za cenę straty szyby, złamanej ręki i rannej dłoni. Ten mutant, który odpadł razem z szybą, już się nie pokazywał. Ten z oderwanymi kończynami pozostawił po sobie krwawy ślad, uciekając gdzieś w bok.
Chwilowo zapanowała cisza. Wrócili do Greena, nie mając obecnie wielu możliwości, a blada Patton, mimo wcześniej przyznawanej niewiedzy, ruszyła, aby im pomóc. Prócz własnych ran mieli na sobie także krew mutantów. Przybierający na sile, zmrożony deszcz, próbował ją z nich zmywać.


MONTROSE, THOMSON
15:10 czasu lokalnego

W chwili, gdy czarny Land Rover próbował przejechać wzdłuż drogi, Humvee nie ruszył się z miejsca. Thomson czekał, wciąż przy karabinie maszynowym. Krzyknął tylko do Nathana, który i tak nie mógł wysiedzieć na miejscu.
- Biegnij do nich i pomóż! Weź linkę holowniczą i przyczep z przodu, gdy utkną to czekaj z nią na brzegu.
Chłopak wypadł na zewnątrz, akurat na czas, by zbiec do swojej rodziny w chwili, gdy wóz znowu utknął w rzece. Wyciąganie go nie było proste, zwłaszcza, że nawet te małe, płaskie kamienie, wydawały się głęboko zagłębione w piachu na dnie rzeki. Koła nie chciały ich złapać, ślizgając się po wyrobionej przez wodę powierzchni. Silnik zawył, ale został szybko zagłuszony.
Detektyw kupował im więcej czasu kosztem wielkiej ilości amunicji, pakowanej w co bliżej podchodzących zarażonych. Mimo, że celował w głowy, ten kaliber masakrował zwłoki, odrywając od nich kawałki ciał, choć rzecz jasna możliwość powstrzymania ich była tylko jedna - trafienie w głowę. Wcale nie było to proste, choć czasami wystarczało tylko powalenie. Marie ruszyła powoli do przodu, utrzymując podobną odległość od zbliżających się martwych.

Land Rover w końcu ruszył. Montrose nie mogła jednak szarżować i wydawało się, że zarażeni są już na wyciągnięcie ręki, choć Thomson zatrzymywał ich jeden po drugim. Czarna terenówka dojechała do zakrętu rzeki i tam już należało podjąć znacznie inną decyzję. Pod mostem, który znajdował się trzydzieści metrów dalej, przejechać nie mogli. Brzeg nagle był bardzo stromy, zwłaszcza od strony wzgórza, ale tylko z tej mógł pomóc im drugi samochód. Nathan przyczepił linkę holowniczą, gdy Humvee podjeżdżał bliżej. Boven robiła to bardzo ostrożnie, a w karabinie maszynowym skończyła się już amunicja. Wciąż przynajmniej dwudziestu zarażonych trzymało się na nogach, zbliżając się nieubłaganie i tylko z jednym wyrazem martwych oczu. Chciały tylko jednego i tylko ostateczna śmierć mogła ich powstrzymać.
Przymocowano linkę i samochody ruszyły, wyjąc silnikami. I Land Rover wyjechał wody, wjeżdżając na wzgórze, a potem z lekkim trudem - na drogę za drugim mostem, pustym i przejezdnym, jeśli chcieliby wrócić. Mieli zresztą kilka chwil na zastanowienie.

Deszcz na zewnątrz znów przybrał na sile. Był mroźny i wyjątkowo nieprzyjemny. Ściemniało się także powoli, choć do zachodu było jeszcze trochę czasu, to w końcu byli w górach. Tutaj słońce znikało znacznie wcześniej, a nisko wiszące chmury nie poprawiały sytuacji. Zarówno Montrose, Dorothy jak i Nathan byli przemoknięci. Thomsona ochroniła kurtka, ale za to bark rwał go paskudnie. Odbijający karabin maszynowy, mimo, że uderzał w drugi bark, zrobił swoje.
Ale za mostem, zablokowanym samochodami, wciąż był pickup wypełniony pojemnikami ze szczepionką. Zarażeni byli dość blisko, zbliżając się do nich od strony wzgórza, ale teraz, gdy droga była wolna, nie byli aż tak przerażający. Droga ciągnęła się na południowy wschód, na południu widać było jakieś gospodarstwo rolne, wyglądające na opustoszałe. Pierwszy most znajdował się jakieś trzysta metrów dalej - pokonane po drodze były chwilą, dla zarażonych - przynajmniej minutami. Dokładnie na środku trasy pomiędzy mostami także stały jakieś budynki mieszkalne, ale nie było przy nich tylu samochodów.
 
Sekal jest offline  
Stary 08-01-2012, 12:24   #86
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
# Wtedy
Tamten moment wspominał zawsze jako ostateczne zerwanie z normalnością, o ile jeszcze można było mówić o normalności po tym wszystkim, co przeszedł.
- Nie ufam ci – powiedział.
- Nie masz wyboru – odparła. - Tylko ja w całej bazie znam, jak założyć pancerz.
Żachnął się. Miała rację. Mógł opuścić bunkier bez pancerza, jednak – co tak naprawdę to oznaczało? Chyba tylko tyle, że mógł prędzej zginąć. Nagle zapomniany pancerz taktyczny był właściwie jedynym, o czym myślał, od czasu opuszczenia quasi-psychiatryka. Na swój sposób, był jedyną rzeczą, która zrobiła na nim wrażenie podczas pobytu w tej dziurze. Właściwie, tylko on mógł go założyć. Było to okupione godzinami, dniami i miesiącami sadystycznego treningu, który zgotowała mu Umbrella, pakując w niego całe hektolitry chemicznego gówna. Nie dostał żadnych wytycznych, żadnych informacji, dlaczego mieliby to robić i swojego czasu zrezygnował z tłumaczenia sobie całego okrucieństwa, które na niego spadło i które wypaliło w nim człowieka, którym przecież był, zanim znalazł się tutaj. Domyślił się jednak z kolejnych treningów, że pancerz nie służył wcale do ochrony, a jeśli miał spełniać taką funkcję, było to tylko drugorzędne. Pancerz był produktem, który miał zapewnić szybką śmierć dla tych, którym nawet nie powstało w głowach, że zostali zabici. Pozornie bezsensowne pakowanie syntetyków w żyły, operacje na jego układzie nerwowym i w końcu – zakażenie go jedną z mutacji wirusa B.O.W. nie były tylko wyrazem pokręconej złośliwości Parasola, zwyką chęcią eksperymentowania na istotach ludzkich. Nie, Parasol był bardzo logiczny w swoich zamiarach. Kiedy zaczynał tworzyć potwory, to robił to od początku do końca. Trzeba było przyznać, że w tym wypadku wyszło im prawie świetnie. Gdyby nie wypadek na skalę ogólnoświatową, Jilek przestałby istnieć jako Jilek, a stałby się jednym z bezimiennym cieni służącym w szeregach nieistniejącej armii Umbrelli, prowadzącej swoje prywatne wojny. Niestety, tym, co przetrwało, była świadomość. Pokiereszowana i odarta z wielu niepotrzebnych dla mordowania rzeczy, ale świadomość, która mogła ułożyć plan ucieczki.
Czasem jednak nie miał wyboru, jak powiedziała Doktor. Siedział w komorze, która miała nie wypuszczać niczego, co miało się w niej dziać – mieszanki promieni, gazów i niewidzialnych ludzkim okiem igieł, którymi pancerz wczepiał się w jego kręgosłup i cerebellum. Nigdy nie mógł się oprzeć wrażeniu, że pancerz posiada w jakimś stopniu świadomość, która ujawniała się szczególnie w momentach połączenia, które były rzadkie i bolesne. Furczenie energii przypominało obłąkańcze mamrotanie, a zautomatyzowane igły i kończyny poruszały się jak czułki i kawałki pancerza jakiegoś wielkiego, przerażającego owada, który wysysał krew. Nagle pomyślał o mikroskopijnych zdjęciach wszy.
- Rozpoczynam procedurę... - powiedziała Pani Doktor po drugiej stronie ze złośliwym uśmiechem, którego nie zauważył.
Podobno pancerz był zaprojektowany tak, żeby sam proces zajmował jak najmniej czasu na wypadek natychmiastowego uzbrojenia wojsk. Czy była to prawda, nie miał pojęcia. Jednak łączenie było tylko i wyłącznie potwornym bólem, bólem, którego nigdy nie umiał znieść. Nigdy nie umiał znaleźć odpowiedniej metafory opisującej to wszystko, choć wymyślał nawet najbardziej absurdalne, takie jak wskoczenie do wanny pełnej meduz, obdzieranie ze skóry czy łamanie ciągle zrastającego się kręgosłupa. Wmawiał sobie kiedyś, że nie powinien nad tym myśleć, bo oszaleje, jednak wbrew swojej woli ciągle powracał do tych momentów. Był gwałcony raz po raz przez żelazne obcęgi, rozciągany na kole, wreszcie, cierpiał jak pieprzony Chrystus, któremu bluźnił za każdym razem. Tak, pewnie to samo on robił, kiedy przybijali go do drewnianego pala. Nieważne zresztą. Zmęczony nieustającą gehenną, gasł, tracił świadomość.
A wtedy wszystko ustało. No, z jednym wyjątkiem. Promieniowanie nadal buzowało w jego głowie.
Wstał. Miał na sobie pancerz, jednak procedura nie zakończyła się. Wiedział, co mógł oznaczać choćby najmniejszy błąd w całej procedurze.
- H-Hej... - wycharczał do interkomu. Ale jej nie było.
Zaklął szpetnie. Wiedział to. Wiedział wszystko od samego początku. Kurwa, wyszeptał. Kurwa! W pierwszym odruchu rzucił się do szyby, jednak wiedział, że nie wybije parucentrymetrowego bloku szkła.
Czuł się źle i przeczuwał, że będzie się czuł coraz gorzej. W amoku wyrwał fotel i walił nim w transmiter promieni. O dziwo, podziałało. Ujrzał dym i iskry. Włączył się też jakiś alarm, jednak transmiter pracował na coraz wyższych obrotach, sycząc i wyjąc jak syrena z piekła.
A potem, bez ostrzeżenia, oślepił go wybuch. Stracił przytomność.

* * *

# Teraz
Dlaczego wspomnienia ścigały go zawsze wtedy, kiedy były mu najmniej potrzebne? Flashback trwał tylko przez chwilę, jednak wydawało mu się, że minęły co najmniej minuty, które spędził wtedy w bunkrze. Nieważne. Nieważne, były ważniejsze sprawy. Na przykład, jak wejść do cholernego bunkra. Priorytet, wystawcie sobie. Zabawne, przeszło mu przez myśli. Uciekłem z bunkra, tylko po to, żeby wejść do następnego.
Dość cholernych jałowych rozważań. Potrzebował planu.
Wyczekanie całego zamieszania nie wchodziło w grę. Jilek wiedział o tym aż nazbyt dobrze, że każda dodatkowa chwila, którą miałby spędzić tutaj działała na jego niekorzyść – nie wiedział, co prawda, czy wiedziano już o tym, że do bunkra zakradał się intruz, jednak wolał tego nie sprawdzać. Poza tym, stalowe drzwi otworzyły się tylko na tą chwilę i nie mógł przewidzieć, kiedy w przyszłości będzie na to lepsza okazja.
Zaklął. A może był powinien zostać i pomóc żołdakom? Może znali sposób na sforsowanie tych wielkich, stalowych drzwi? Ale za późno było już na takie decyzje. Jeśli miał się wślizgnąć do bazy, musiał to zrobić sam.
Najgorsze jednak było to, że im szybciej myślał, tym lepiej rozumiał desperację swojego położenia. Czegokolwiek by teraz nie zrobił, wiązało by się to z ryzykiem. Zostanie oznaczało pewną śmierć. Iść dalej mogło skończyć się śmiercią. Skradanie mogło skończyć się śmiercią. Czuł się jak cholerny linoskoczek bez trapezu zabezpieczającego.
Na szczęście, las i korony drzew były gęste. Sadzono je specjalnie dlatego, by maskować, nie wiedząc, że może z nich ktoś skorzystać. Na przykład Jilek.
Jeżeli jest tu tyle kamer, to zapewne jest też interkom. Jeżeli kamery naprawdę są czymś więcej niż straszakiem i atrapą, to uszkodzenie jednej z nich musi ściągnąć uwagę przynajmniej jednego ze strażników. O przekradnięciu się w pobliże stalowych drzwi mógł zapomnieć: był to rejon najbardziej strzeżony przez tych dwóch z bronią i jedyne, na co mógł liczyć, to odwrócenie uwagi strażników na tyle, by ich zabić. Nie wierzył, że mógł się przekraść niepostrzeżenie poza stalowe drzwi – było tutaj tyle kamer, że tak czy inaczej zostałoby to zarejestrowane, przez te oczy czy inne. Mógł liczyć, że akurat wtedy wzrok operującego w pokoju zabezpieczeń mógł być odwrócony w inną stronę, ale wiedział, że było to naiwne. Dlaczego miałby nie obserwować załadunku czegoś, co jest potencjalnie ważne?
Jedyne, czego teraz naprawdę potrzebował, to odwrócenie uwagi.
Spojrzał do plecaka. Na szczęście, garoty miał dużo. Bardzo dużo, zresztą, składowanie parunastu metrów zabójczej żyłki zajmowało niewiele miejsca.
Wyciągnął nóż i zaczął uwijać się w ukropie. Wiedział, że czasu ma coraz mniej i że może nawet ten pomysł – bądź co bądź nieco na wyrost i absurdalny w swojej typowości – może nie wypalić.
Wyciągnął pistolet i unieruchomił go między gałęziami krzaka znajdującego się najbliżej jednej z kamer. Zarzucił linę na drzewo. Zarośla były tak gęste, że wspinaczka pozostała i tak niezauważona. Wcześniej jednak przywiązał do cyngla kawałek garoty. Musiał się wspinać ostrożnie, inaczej cały plan miał trafić szlag.
Miał szczerą nadzieję, że nie będzie musiał w ogóle pociągać za cyngiel i że nagły śnieg na jednym z ekranów będzie wystarczającym bodźcem, by kazać jednemu z nich sprawdzić pobliskie krzaki. Wyciągnął nóż i cicho wbił go w soczewkę kamery. Czekał, wyciągnąwszy noże do rzucania.
Plan był prosty: poczekać, aż jeden z nich przyjdzie zobaczyć, co stało się z kamerą, a potem go zarżnąć, a później następnego. Nie zamierzał jednak czekać wiecznie, tylko pierwsze pięć minut. Potem zamierzał zagrać o wiele ostrzej. Wystarczyło pociągnąć cyngiel, który odwróciłby uwagę tych dwóch. Liczył na to, że jeden z nich przyjdzie, by zobaczyć zwłoki, kiedy strzały ustaną. A jeśli nawet nie przyjdzie, mógł skończyć wszystko wtedy, kiedy strzelali w inną stronę.
Bo przecież był ekspertem w skracaniu życia ludzi, którzy nawet o tym nie wiedzieli.
Odwrócić uwagę, odwrócić uwagę. Powtarzał to jak mantrę. Wspinaczka na drzewo służyła tylko temu, żeby przenieść się do punktu, w którym nie będą podejrzewali, że będzie tam ktoś, kto może im wyrządzić krzywdę. Noże do rzucania powinny załatwić całą resztę. Ha, pomyślał, jeśli będą na tyle głupi, to wytnę ich wszystkich w tych krzakach.
Albo wyjdę na klauna okutanego w śmierdzące szmaty, który sili się na oryginalność, pomyślał z przekąsem.
A potem? Tylko ta dwójka miała karabiny, nie miał nic przeciwko zaliczeniu kolejnych ofiar, tym bardziej, że pracowali dla Umbrelli. Ilość kamer była zbyt absurdalna, żeby wierzyć, że były one naprawdę do obserwacji. Jeśli jednak miał później wejść za drzwi, wolał to zrobić szybko i czysto.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 12-01-2012, 15:30   #87
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Widząc samochód Swena i Gorana Green zerknął na młodego Cartera i doktor Patton.

- Nie ruszajcie się stąd - polecił.

Sam stanął przed samochodem i zaczął szaleńczo machać rękami w stronę wozu motocyklistów. Szybko złapała go zadyszka, więc ruchy początkowo energiczne zastąpiła niemrawa flegma. Nie krzyczał. Nie chciał robić więcej hałasu, niż to było potrzebne. Nie tracił też czujności obserwując okolicę. Diabli wiedzieli ile takich mutantów jeszcze polowało w okolicy. Liczył na to, że Swen lub Goran zobaczy go i jakoś zareaguje. Nie było, co się oszukiwać. Potrzebowali pomocy do rannego Cartera. Patton i on w ostateczności mogli go przenieść, lecz bardziej sprawdziłby się w tej roli ktoś silniejszy i sprawniejszy, no i młodszy. Energia rozpierająca Greena domagała się ujścia, lecz czarnoskóry mężczyzna wolał pozostawić ją na lepszą okazję. Obawiał się, że może się ona trafić szybciej, niżby tego sobie życzył. Poza tym skoro Green już nałożył na siebie miotacz płomieni, to wolał go jeszcze nie ściągać, do czasu, aż poczuje się bezpieczny. Czyli - jakby się nad tym zastanowić – do jakiegoś „nigdy”.

Samochód zatrzymał się w deszczu i Green zobaczył Swena. Motocyklista wysiadł przyglądając się z ponurą miną robiącemu pajacyki murzynowi. Goran również wygramolił się z tego, co zostało z pojazdu. Dopiero teraz Green zorientował się, jak pokieraszowny jest samochód. Najwyraźniej starciu z mutantami przebiegło gwałtowniej, niż sądził. Co więcej, Swen miał rękę na prowizorycznym temblaku i krzywiąc się bólu z granatnikiem w ręku spoglądał w stronę, z której przyjechali. Green obawiał się, że mogło to oznaczać, iż nie rozwalili wszystkich „minetek”. Przełknął ślinę.
Obaj gangsterzy ruszyli w stronę wraku schodząc ze zbocza. Zza przewróconego samochodu wybiegła ku nim dr. Patton z przejęciem oglądając obrażenia pokrytych krwią ludzi. Green trzymał się na dystans obserwując, jak deszcz zmywa z dwóch przyjaciół ciemno-czerwoną posokę. Więc ubabrali się posoką „minetek”. Cudnie. Próbował sobie przypomnieć, czy Bowen mówiła coś na temat zarażania się przez krew, ale miał pustkę w głowie.

- Nie wiem, kurwa, co dalej. - Swen usiadł na kamieniu odkładając karabin schował twarz w rękach. – Nie dotykaj mnie kobieto! - krzyknął odtrącając pochylającą się nad nim Patton. – Nie widzisz, że to nie tylko moja krew?! Wychodzi na to, że teraz mam to chujstwo co te mutanty... - wycedził wbijając wzrok w wyrwane kępy trawy, w miejscu w którym przetoczyła się dachująca terenówka.

Grren zauważył, że poraniona dłoń gangstera drżała lekko, a z szerokiej rany krew kapała na ziemię. Myśląc nad czymś intensywnie Swen lewą ręką włożył do ust papierosa a potem niezdarnie odpalił go sobie. Najpewniej był praworęczny i obrażenia sprawiały mu z tego powodu jeszcze większą trudność.

- Co z Boven? Czemu mnie nie posłuchaliście? - powiedział przenosząc zmęczony wzrok na szczątki starego Indianina, a potem z spode łba popatrzył na Greena.

Goran, z kolbą granatnika na biodrze, rozglądał się niespokojnie na boki, z miną, która aż nadto wyraźnie mówiła [i] “zbierajcie wszyscy dupy w troki i spierdalajmy stad jak najszybciej” [i].

- Pakujmy się do samochodu, tylko trzeba młodego przenieść - Green nadal miał roziskrzone oczy kiedy spojrzał na Swena ćmiącego papierosa – Z Bowen? Widzieliśmy ich kolumnę. Utknęli na zawalonym samochodami moście pełnym zarażonych. – Wyjaśniał terkocząc, jak karabin. – Szły na nich te mutki z długimi jęzorami. Ja je nazywam “minetki”, za przeproszeniem pani doktor. Więc ostrzegłem ich i zawróciłem. Chciałem odciągnąć mutanty od Bowen no i ochronić doktor Patton. To ona jest w tym najważniejsza, no nie.
Specjalnie nie doprecyzował o której kobiecie myśli.

- Miałem plan, by ściągnąć je do miasteczka, do jakiegoś domu i usmażyć miotaczem. Ale się, kurwa mać, pomyliłem. – przez chwilę milczał patrząc z poczuciem winy w stronę zmasakrowanego ciała starego Cartera. – Były szybsze niż samochody. I przez to zginął stary Carter. Jeśli się pośpieszymy, możemy nadal ich dogonić. Znaczy Bowen. Ale roi się tam od zainfekowanych – ostrzegł.

Green skończył. Patrzył na Swena. Rozumiał, co czuje motocyklista. Sam miał tak od doby, kiedy w jego krwi wykryto wirusa. Niepewność, zwątpienie.

- Bowen może cię przebadać. I pewnie okaże się, że jesteś ujemny

John pocieszył Swena jak umiał. Z jednej strony kierowała nim czysta, ludzka życzliwość dla tego szorstkiego, ale zarazem dającego się lubić bandziora. Z drugiej jednak, pocieszenie było wyrachowane. Swen był przywódcą ich grupy. Najtwardszym skurczykotem w całej okolicy. I Green wolał, by nie zrobiła się z niego teraz miękka fujara. Bo, jak już zrozumiał przez ten czas od wybuchu epidemii, świat miał tylko jedno rozwiązanie dla miękkich fujar.

- Odsuńcie się, proszę – powiedział, kiedy już zabierali się do odejścia, a kiedy reszta ładowała się już do podniszczonego samochodu Green otworzył na chwilę dyszę i poczęstował płomieniem z miotacza ciało starego Indianina. Był mu to winny. Nie miał pewności, czy zabity przez „minetki” nie wstanie. Potem szybko zapakował zabezpieczoną broń do bagażnika i zajął miejsce z tyłu, koło Patton.

Wiedział, że mają kilka minut, nim płomienie trawiące ciało Cartera dotrą do baku samochodu. Liczył na to, że poza stworzeniem pogrzebowego stosu dla pechowego staruszka, auto wybuchnie i hałas ściągnie w stronę pogorzeliska zarażonych odciągając ich od miejsca, w które mieli zamiar się udać. A gdzie mieli się udać, zdecyduje Swen.
 
Armiel jest offline  
Stary 12-01-2012, 20:03   #88
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Ból był dobry. Wciąż przypominał mu o tym, że ciągle żyli, a on jeszcze miał coś do zrobienia na tym ziemskim padole. Mimo, że rwało go jak jasna cholera, wolał to zdecydowanie od jednego chociaż zadrapania od tych martwych skurwysynów. Jak coś, co było martwe, ciągle się ruszało?! Pieprzone nowe technologie. Lepiej żeby to cholerstwo nie ewoluowało, jak nie przymierzając wirus grypy, bo inaczej szanse na przeżycie mieli nawet mniejsze niż zero.
Przyjrzał się pozostałym, nie wyglądającym wcale lepiej. Dzieciakom nic nie było, ale kobiety i Nathan były przemoczone. Mróz natomiast był bezlitosny i należało coś zmienić, bo ogrzewanie w wozach to było za mało. Zapatrzył się w drugi, ledwo stąd widoczny, most.
- Marie, dasz radę? Odciągniemy trupy i powinniśmy dać radę także z tymi wozami blokującymi przejazd. To bydle przeciągnie nawet ciągnik.
Łyknął jeszcze kilka tabletek przeciwbólowych. Jeszcze trochę i uzależni się od tego świństwa, swoją drogą "made by Umbrella Co.". Potem zapalił fajkę. Zarażeni byli jeszcze trochę od nich.

Wydawałoby się, że niespiesznie, podszedł do Land Rovera.
- Dobra robota, Montrose. Jedźcie do tego gospodarstwa na południu, odciągniemy razem z Marie te trupy. Zmieńcie ubrania, ale jeśli nie trzeba to nie wchodźcie do środka. Nie wiadomo, czy jakieś ścierwo się tam nie kryje. Spróbujemy wydostać pickupa, jeśli uda się bez zbytniego ryzyka.
Nawet jeśli kilku tam zostało, to wciąż miał M-16 i pistolet, w Humvee walało się chyba nawet jeszcze jakieś dodatkowe uzbrojenie. Z kilkoma na otwartej przestrzeni powinno być łatwo, zwłaszcza w opancerzonym wozie. Teraz zresztą czekał jeszcze aż martwi podejdą. Ból utrudniał mu poruszanie się, dlatego ponownie schował się w wozie, podając Boven pistolet.
- Jak będą blisko, strzel do nich kilka razy. Odciągniemy ich z powrotem do tamtego mostu.
Było mu zimno, rana chyba się otworzyła, a kurtka przemakała. Było coraz, kurwa, lepiej. Nie wierzył też, że uda im się dotrzeć do celu bez dalszych problemów. Posiadanie szczepionki mogło mieć duże znaczenie, ale zdecydowanie potrzebowali do niej lepszego samochodu.

Gdy czarna gablota oddaliła się od nich, Boven wreszcie wystrzeliła, chociaż tamci i tak szli prosto w ich kierunku. Jakimi zmysłami te bydlaki wyczuwali świeże i ciepłe mięsko, to Thomson nie wiedział, ale najwyraźniej miały ograniczony zasięg, a przynajmniej potrzebowały więcej czasu im większa była odległość od ofiar. Będąc w polu ich widzenia miało się cholerną pewność, że ruszą bezbłędnie.
Z drugiej strony to całkiem dobrze. Szły za wojskową terenówką jak owieczki trzymane na sznurku. A gdy kobieta dodała gazu, zostały daleko z tyłu. Miał nadzieję, że nie będzie więcej tak dużych ich grup w okolicy. Jedyna poważna broń na ich wyposażeniu była już pozbawiona amunicji, a pickupem nie przebiją się prze znich nigdy.
A plan miał prosty. Dotrzeć do drugiego mostu, odjechać lub odciągnąć jedną z policyjnych bryk i staranować delikatnie ciągnik. Powinno się udać, Humvee był cały z solidnej stali.
- Uważaj na jakiś zabłąkanych. Jak jakiegoś zobaczysz w pobliżu to daj znać. Nie strzelaj jeśli nie będzie trzeba, być może hałas także to dziadostwo przyciąga. I nie wysiadaj z wozu. W drodze powrotnej... mam nadzieję, że uda się ich wyminąć. Jeśli nie, będziesz mi musiała zrobić przejazd. Humvee powinno wytrzymać zderzenie z ciałami.
To ostatnie oznaczało, że wszystkim na zewnątrz będzie musiał zająć się on. Pocieszało go tylko to, że prawdopodobnie któraś z kobiet zastąpi go w pickupie, jeśli uda się dojechać ponownie do drugiego z mostów.
 
Widz jest offline  
Stary 13-01-2012, 01:11   #89
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Starcie z mutantami było, krótkie ale jakże krwawe. Wnętrze auta było zbryzgane krwią jakby malarz spryskał je sprayem farby. Przez wyrwaną przednią szybę do środka wdzierał się chłód zimnego wiatru i zacinającego, marznącego deszczu. Goran z wojskowego pasa zrobił sobie prowizoryczny temblak. Powiesił bezwładną rękę, która pękła podczas starcia z mutantem, który oplótł przedramię macką mięsistego jęzora. Siła odśrodkowa obracającego się auta zrzuciła wraz z gadem kul demoniczną pokrakę przy okazji łamiąc łapę Markovicha. Swen starał się nie patrzeć na poranioną pazurami rękę, którą zrobiły teraz dziury i głęboka szrama ociekająca krwią. Brzydził się konsekwencji, które podpowiadała mu wyobraźnia, kiedy pamięcią sięgną do górskiego domu i wyjaśnień pieprzonej Boven o sposobach na złapanie tego chujostwa. Oprócz swojej ubabrany był w jusze zmutowanych zarażonych - maszyn do zabijania.

Siedział w milczeniu na zboczu przez mgiełkę siwych tytoniowych smug bezmyślnie patrząc na kłęby czarnego dymu, który kopcił się z węglącego się na jego oczach ciała Cartera. Ciało Indianina zalane strumieniem czerwono-żółtego ognia z miotacza Greena skwierczało roztaczając wokół słodkawy, mdlący smród. Pamiętał ten odór z wojny. Przez chwilę zdawało mu się, że słyszy trajkotanie karabinu maszynowego, eksplozje i niewyraźne głosy w obcym języku, które sączyły zajadłą nienawiść.

- Zawracamy? – zapytał Jugol kiedy skończył kląć po Serbsku, słysząc, że więcej mutantów jest przed nimi na drodze.
W karambolu utkniętych aut, ryzyko przegrania kolejnego starcia była faktycznie jeszcze większa. Za nimi zaś była baza Umbrelii, gdzie przy odrobinie szczęście mogli liczyć na opiekę medyczną i nowy transport.
– Na chuj nam kolejny balast! – zaprotestował Markovich odwracając uwagę od Swena, widząc, że Green zabiera się do wzięcia ze sobą nieprzytomnego ciała młodego czerwonoskórego.

Jorgesten uniósł rękę nieznacznie przerywając protest przyjaciela i na pytające spojrzenie odpowiedział wymownym spojrzeniem, kręcąc nieznacznie głową. Jugol, w kilku mruknięciach pochylonemu nad nim Serbowi, powiedział kilka słów i Markovich zawieszając granatnik na plecach ostatecznie pomógł murzynowi przytaszczyć ciało młodego mężczyzny. Carter Junior bezwładnie oparł się głową o szybę, a miejsce obok niego zajął Jugol, zapraszającym ruchem głowy pokazując Dr. Patton wolne obok siebie miejsce.

Jorg z ponurą miną przyglądał się ciału leżącego bezwładnie mutanta, który oberwał w łeb granatem. Temu co z niego zostało. Miał okazję przyjrzeć się bestii z bliska, wzrokiem studiując wroga. Potem rzucił kipa na miazgę strzępów miejsca gdzie kiedyś była głowa zarażonego i obcasem wojskowego buta rozsmarował w tej krwawej kaszanie niedopałek. Nożem obciął mały palec mutanta, starannie wyciarając ostrze o spodnie i schował obrzydlistwo w pustym pudełku po papierosach odpalając ostatniego.

Nikomu nie dał dotknąć się do swojej poranionej ręki, opatrując ją najlepiej jak mógł samodzielnie. Kłuło go trochę obcesowe potraktowanie psycholog, ale nigdy nie był dobry w czułych powitaniach, a okoliczności nie były ani romantyczne, ani sielskie. Splunął na ziemię z pogardą na los. Cały ten wirus nie był niczym innym jak pierdoloną wojną wyścigu zbrojeń. Uniwersalny w pizdu jego mać żołnierz, pomyślał, kiedy odchodził od szczątków mutanta wspinając się po zboczu na szosę.

- Będziesz jechał z tą zabawką obok mnie. – powiedział Swen do Greena mając na myśli miotacz ognia, kiedy już sprzęt z wraku został upchany do bagażnika. – Będziesz miał otwarte okno do barbecue - omiótł wzrokiem miejsce gdzie kiedyś była kuloodporna szyba.

Stał na biegu wciskając hamulec przez jakiś czas zasłuchany w pracę silnika. Auto prócz pokiereszowanej karoserii i braku przedniej szyby zdawało się nie mieć problemów mechanicznych. Opierając pulsującą rękę na kolanie pociągnął solidny łyk Whisky. Musiał być twardy przed sobą i innymi, inaczej rozsypie się wszystko. Niezdarne i mało przekonujące słowa murzyna z jednej strony pokrzpiły go a z drugiej zawstydziły, czego pokazywac po sobie nie miał zamiaru. Jednak faktycznie tylko Boven mogła fachowo nastawić złamanie Jugola. Tylko ona też mogła stwierdzić czy już po nich kaplica. Tak na dalszą metę, jakby przebili się przez to, co było przed nimi.

Uzupełniwszy magazynki w pistoletach, zdjął nogę z hamulca i auto zaczęło toczyć się powoli naprzód. Kiedy dodał gazu skrzynia płynnie zmieniając biegi rozpędzała samochód. Teraz już chciał dorwać Boven dla siebie.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 13-01-2012 o 01:16. Powód: literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 13-01-2012, 23:02   #90
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Najwyraźniej jeszcze nieco piekielnego szczęścia zostało im na podorędzi, albo po prostu wola przeżycia była o wiele silniejsza niż mogło się wydawać psychologom. Z pomocą Nathana i Humvee udało się w końcu wydostać Land Rovera z rzeki. Niestety okupili to zupełnie przemoczonymi ubraniami, co przy listopadowej pogodzie w stanie Waszyngton mogło być równie niebezpieczne jak bezustannie posuwające się w ich kierunku żywe trupy.
Po słowach detektywa skinęła więc tylko głowa i ruszyła w kierunku budynków. Potrzebowali nieco zwiększyć dystans od pościgu by zyskać cenne sekundy na zmianę garderoby.
Po raz kolejny zastanowiła się nad sensem takiego życia. Ciągłej ucieczki i walki o przetrwanie. Czy była jakaś szansa na to, że jeszcze będzie normalnie? Czy Umbrella, która rozpętała to piekło miała w zanadrzu cudowny lek, który przywracał zamienionych w umarlaków ludzi do pierwotnego stanu? Czy była na to jakaś szansa?
I w ogóle dlaczego do tego wszystkiego doszło? Co korporacyjni bosowie pragnęli osiągnąć wypuszczając w eter zabójczy wirus?
Przecież to co się działo nie mogło być spowodowane prze jakieś niedopatrzenie. Wszystko działo się na zbyt dużą skalę, a polowania na ludzi pokroju Marie Bowen świadczyły, że mają w tym jakiś głęboko ukryty cel.
Ach gdyby mogła dopaść kilku, albo chociaż jednego z tych durniów, którzy rozpętali piekło! W prawdziwą satysfakcja przekazała by ich w ręce tych martwych biedaków posuwających się za żerem tylko mocą instynktu, albo mutantów z długimi ozorami będących z cała pewnością efektem ich chorych eksperymentów.

Przepełnione złością myśli pozwalały przynajmniej zapomnieć o skostniałym ciele i szczękających zębach. W tym momencie oddała by wszystko za gorącą herbatę doprawioną solidną porcją szkockiej. Z nostalgia pobiegła myślami do suto zaopatrzonego barku w swoim domku.
Westchnęła i zatrzymała samochód. Byli już wystarczająco daleko od zombie by się przebrać. Nathan pierwszy dopadł otwartego bagażnika i wyciągnął swój plecak:
- Przebież wszystko włącznie z bielizną – Powiedziała do niego Dorothy. Mimo że tak jak wszyscy szczekała zębami niczym kastanietami i w tym momencie wyglądała jak zmokła kura, nie straciła swojego matczynego instynktu.
Liberty poczuła, że chyba nigdy nie kochała jej tak mocno jak w tym momencie. Wyjęła ciepły dres przeznaczony do spania. To był najlepszy przyodziewek by zagrzać zmarznięte ciało. Rozbieranie się na zimnie, kiedy nagie, przemoczone ciało szarpał lodowaty deszcz, należało do koszmarnych doświadczeń. Jeśli jednak chcieli przetrwać, musieli się na to zdobyć. Zdjęcie przemoczonych Jeansów nie należało do łatwych wyzwań. Potem było już tylko lepiej. Liby chyba nigdy wcześniej nie ubierała się tak szybko. Gdyby urządzano konkursy na czas z pewnością osiągnęłaby jedną z czołowych pozycji.
Reszta także nie marnowała czasu. Dorothy zebrała mokre ubrania i ułożyła je z dala od rzeczy, które mogłyby zamoknąć:
- Jak znajdziemy miejsce na nocleg trzeba je będzie wysuszyć. - Powiedziała – Nie zostało nam już wiele rzeczy na zmianę.
Była taka spokojna, opanowana i praktyczna, ale nie mogła zmylić siostry. Liberty widziała że Dothy trzyma się tej maski spokoju niczym tonący brzytwy. Gdyby pozwoliła sobie na rozpacz, przepadliby wszyscy.
Uścisnęła czule jej dłoń.
- Chodź kochanie. Wracajmy do pana Thomsona i Marie. Musimy odjechać stąd jak najdalej zanim pomyślimy o odpoczynku.
Znowu ta głupia nadzieja, że gdzieś dalej znajda takie miejsce.
 
Eleanor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172