06-09-2012, 14:07 | #11 |
Reputacja: 1 | Iga Michalczewska, Gustaw Santorski Szybkimi krokami Michalczewska i Santorski przeszli przez dziedziniec, niemalże wpadając na uwijających się jak w ukropie robotników. Wiatr wzbijał coraz więcej drobin kurzu i piasku, zaczęły padać pierwsze, ciężkie krople deszczu. Grzmot za grzmotem rozlegał się coraz bliżej, a powietrze, przesycone dławiącą, gorącą wilgocią, pozostawiało w ustach słonawy zapach morza. Uczestnicy ekspedycji nie poświęcili większej uwagi towarom tak histerycznie zabezpieczanym przez pracowników Masłowa. A podłużne kształty owiniętych w płótno przedmiotów i rozsypane przez nieuwagę naboje mówiły same za siebie. Jednego przeznaczenia mogły być także olbrzymich rozmiarów wnyki, a mocne i wysokiej jakości paki brezentu mogły służyć zabezpieczeniu w skrzyniach tylko jednego towaru. Spiesząc za Hodolewskim, niewiele uwagi poświęcili także krajowcom, a to, że mieli w rękach amulety przypominające prymitywne różańce, niemalże im umknęło. W końcu byli w Afryce, a rodzime wierzenia pełne były niezrozumiałej ezoteryki. Nieprzychylne, na wpół zwierzęce spojrzenia przede wszystkim kierowały się na Michalczewską, a tylko niecodzienność sytuacji w której znaleźli się krajowcy spowodowała brak jakiejkolwiek eskalacji. Santorski wchodząc do pawilonu doktora Morgena zamknął za sobą drzwi. Larwy, które trzymał w słoiku medyk wyprawy, nie miały w sobie nic specjalnie nadzwyczajnego. Tutaj wszystko roiło się i lęgło dosłownie wszędzie, a podobnej scenki można było być świadkiem, jeśli zbyt szybko po zapaleniu światła spojrzało się na wierzch moskitiery... Chociaż nie. Żywotność tych larw przewyższała to, co można było zaobserwować w zwykłym życiu Afryki. Nie wiły się one z bezmyślnością istoty niedawno wyklutej, otoczenie, gdzie się znalazły, nie wprawiło ich w rodzaj paniki, gdzie próbują skryć się jak najdalej przed prześladowcą. Choć wydało się to nieprawdopodobne, małe, obrzydliwe stworzenia w skoordynowany sposób pełzły po ściankach słoika, a stwierdziwszy, że było ono szczelnie zamknięte, zaczęły wolno pełznąć wzdłuż ścianki, jakby przyglądając się twarzom nowoprzybyłych ludzi. Rój mniejszych od ziaren maku oczu wpatrywał się hipnotyczne w twarze Hodolewskiego, Santorskiego i Michalczewskiej, zupełnie ignorując za to Morgena... No, tak, dotarło do nich: ONE przyjrzały mu się wcześniej... Mechanicznie: test Niepoczytalności. Santorski: 4, Michalczewska: 3. +1 do Niepoczytalności. |
10-09-2012, 23:20 | #12 |
Reputacja: 1 | Szła szybko przez dziedziniec, podmuchy porywistego powietrza szarpały jej ubranie, na zmianę przyklejając je i odrywając od ciała. Chwilami miała wrażenie, ze wiatr próbuje je zerwać, żeby odsłonić jej nagość zgromadzonym na dziedzińcu tubylcom. Przyciskała ręką kapelusz – potrzebowała czegoś, żeby ocienić twarz. Nie przed słońcem – do niego była przyzwyczajona. Ale spojrzenia tubylców były.. niepokojące, inne od tych, do których przywykła. Jakby patrzyły na nią zwierzęta, nie ludzie. Walcząc z wiatrem targającym jej osobą wpadła do pawilonu. - Iga Michalczewska – przedstawiła się, wyciągając rękę do jedynego białego w pomieszczeniu. Zamarła jednak w połowie gestu, kiedy jej spojrzenie zjechało z pooranej zmarszczkami i bliznami twarzy mężczyzny i zatrzymało się na słoiku, wypełnionym insektami. Technicznie rzecz biorąc, były to larwy. Wyglądały jak zwykłe larwy much, widok niezbyt miły, ale Iga zdążyła się przyzwyczaić do widoku wszelkiego robactwa. Tu było jednak coś innego… larwy nie wiły się, w zwykły dla siebie, chaotyczny sposób. Wydawały się przemieszczać, w sposób świadomy, jak stado, a raczej ławica. Iga pochyliła się nieco nad naczyniem i wtenczas dostrzegła setki małych oczek, przyglądających się jej, Hodolowskiemu i Santorskiemu. Wzięła to w pierwszej chwili za złudzenie, prosty miraż spowodowany zmianą światła, ale po sekundzie uświadomiła sobie, że oczka wodzą za nowo przybyłymi ignorując zupełnie lekarza. Cofnęła się gwałtownie przestraszona i nieświadomym ruchem zacisnęła palce na ramieniu stojącego obok mężczyzny. Potrząsnęła głową, jakby odganiając od siebie omam, którego właśnie doświadczyła. - Za dużo słońca… przepraszam - spróbowała wyjaśnić swoją nadwymiarową rekację, ale zauważyła, że mężczyźni tez przypatrują się larwom, z dziwnym natężeniem wypisanym na twarzach. - One poruszają się w sposób zorganizowany, prawda? – zapytała, starając się elokwencją zamaskować napięcie w głosie i ciele – Czy to jakiś nowy gatunek? Czy może mamy tutaj do czynienia z czymś na kształt zbiorowej świadomości, jak u pszczół, lub latających gromadą ptaków? Czy może reagują na zmiany światła? Niewątpliwie, to bardzo interesujące… - cofnęła się o kolejne dwa kroki i dotknęła plecami drzwi.
__________________ A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić. |
16-09-2012, 01:56 | #13 |
Reputacja: 1 | Do jego pawilonu wkroczył kierownik ekspedycji, jakiś mężczyzna, którego Morgen kojarzył z widzenia i młoda ładna dziewczyna. Przywitał się ze wszystkimi tak jak tylko pozwalała mu jego znajomość języka polskiego. Mieszkał jakiś czas w Polsce, jednak czasami brakowało mu kilku słówek. - Dzień dobry. Tomas Morgen, będę panistwa doktorem - Arzt. - powiedział. - Czegoś się państwo napiją? Mam dobrą kawę. Chociaż... już wieczór jest to może coś inne? - starał się być na tyle uprzejmy jak tylko mógł. Życie jednak nie pozwoliło mu spędzić wielu lat w towarzystwie innym niż wojskowy szpital, gdzie najczęściej mówił : "Zamknij się, bo utnę ci drugą nogę!". Morgen zauważył, że pozostali członkowie ekspedycji patrzą się na słoiczek z larwami. Zmarszczył czoło i poszedł do pojemnika, gdzie zamknięte były te małe diabliki. - A... proszę się nie martwić. Państwa mina nie wygląda dobrze. One po prostu reagują na ruch. Na mnie też chwilę się patrzały i przestały. Z czasem przestaniecie na nie zwracać uwaga. - powiedział lekarz starając się stłumić dziwny grymas twarzy jego gości. |
18-09-2012, 19:10 | #14 |
Reputacja: 1 | Dla odpowiedzi, której sformułować się nie da, nie da się także sformułować pytania. Zagadka nie istnieje. Jeżeli da się w ogóle postawić pytanie, to można również na nie odpowiedzieć. Kątem oka zerknął na Hodolewskiego i pannę Michalczewską – też to zauważyli, ten nerwowy krok tył Michalczewskiej, to spojrzenie Hodolewskiego, krzyk zamarły w ustach, utulony ciszą. Nie to jednak przyniosło zesztywniałemu Santorskiemu tchnienie ulgi, ale myśl następna: że żadne z nich nie przyzna się głośno, że to zauważyło, nikt nie odezwie się słowem, nikt nie będzie tak szalony, żeby przekroczyć rubikon racjonalności. Ta numinotyczność larw, ich wzrok, pod którym czuł się jakby to on właśnie był zamknięty za szkłem, tyle że w zewnętrzu słoika, ich sardonicznych chichot – to myśli zbyt absurdalne, niezdolne opuścić głowy racjonalnego inteligenta, zamykające usta, więdnące na języku, ergo: ajęzykowe, ergo: nie-istniejące. Toż to najczystszy nonsens. - Obawiam się, że nie mamy czasu, doktorze. Mamy w planie złożenie wizyty u francuskiego konsula. To niestosowne kazać mu czekać – spojrzał to na drzwi wejściowe, to nagląco na Hodolewskiego. |