Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-12-2012, 14:12   #31
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Kilka gestów, kilka słów i wszystko się zmieniło, świat był inny. Był Bliską Umbrą, był... obcy.
Mimo pewnych... uzdolnień jeśli chodzi sferę ducha, Ryozo nigdy nie czuł się dobrze przy obcowaniu z eterycznymi nadnaturalami. I rzadko zerkał przez Rękawicę na drugą stronę.
Teraz jednak czuł się w obowiązku do uczynić. I widział jak klub się zmienił, widział aury emocji utrwalone niczym na kliszy, powoli ulatniające się czerwone mgiełki gniewu, delikatne rozpływające się różowe smugi pożądania. Nic dziwnego w miejscu, w którym ludzie się spotykają i w którym pojawiają się silne emocje. Trwałe były jedynie śladu miłości Yoshi Kobu do tego miejsca... Otulały je.
Ale nie było żadnych duchów, ani wilka, ani kałamarnicy, ani... żadnego innego. Cisza.
Jednakże Ryozo nie czuł się rozczarowany zbytnio. Dopełnił obowiązku. I nie miał żadnego innego puntku zaczepienia. Także jeśli chodzi o księgi rachunkowe właściciela pubu.
Ale te przejrzał jedynie pobieżnie, postanawiając zabrać je ze sobą do domu.
Po czym zamknął drzwi i sam pub wychodząc. “Japoński Miecz” będzie musiał poczekać z reaktywacją do powrotu Yoshiego do zdrowia.

A w domu w ogóle nie chciał się zajmować ni pracą, ni księgami rachunkowymi, ni duchami, ni magyią. Niestety ta ostatnia go dopadła w postaci cienia z przeszłości.
Choć oficjalnie się uśmiechał na widok dawno nie widzianego Sonny’ego i zaprosił go domu stosując wszelkie formułki grzecznościowe, to w środku czuł buzujący gniew.
Nigdy nie pozwalał, by magya wtargnęła w jego życie rodzinne. A teraz naruszono spokój jego domu. Ryozo przedstawił Kasumi Hokorii’ego jako dawno nie widzianego eks-kolegę z pracy.

Jego żona bardzo się ucieszyła z tych odwiedzin, mimo że przejrzała grę męża. Potrafiła już bowiem rozpoznać te mimowolne pęknięcia w masce uprzejmości Ryozo. Wiedziała, że ta wizyta jest niespodziewana i niechciana. Dlatego też przejęła na siebie prowadzenie rozmowy, po przyniesieniu


sake i ryżowych ciasteczek.
A i sama rozmowa była dość neutralna w tematyce. Kasumi widząc ukrytą niechęć Ryozo do gościa nie zagłębiała się za bardzo w ten temat.
A i wkrótce po dopełnieniu obowiązkowej gości Ryozo przeprosił swą żonę, mówiąc iż musi Hokorii-san pokazać ważne dokumenty w pracy i przy okazji zabrać go na nudny biznes-lunch. I opuścił wraz z gościem swój dom, odczuwając ulgę z tego powodu.
Nie czuł bowiem do Sonny’ego jakiejś wielkiej wrogości, ale naruszenie spokoju swego domu przez jego wizytę, bardzo drażniło wyczulonego na ten fakt Japończyka.

Dopiero odwożąc Sonny’ego, z dala od domu i Kasumi, Ryozo poczuł się na tyle swobodnie, by porozmawiać z Hokoriim na temat jego pojawienia się u niego z wizytą. Nie znali się bowiem na tyle dobrze, by miała ona kurtuazyjne podłoże.
-Więc. Co cię sprowadza do Honolulu Hokorii-san?- spytał beznamiętnym tonem głosu Ryozo, próbując zacząć rozmowę i wybadać czemu ten cień przeszłości powrócił do jego życia.
- Sakamoto-san. - Sonny Hokorii wyciągnął białą kopertę z kieszeni marynarki. - Czy mógłbyś dostarczyć to pewnej osobie?
-Osobie?- zdziwiło to Ryozo i to bardzo. Czemu Hokorii traktował go jak posłańca? I czemu Sonny nie chciał dać tej koperty sam, lub przez pocztę, lub przez wynajętego kuriera.
Na kopercie, przepięknie wykaligrafowany widniał napis, Leilani. Ktoś kto o pisał musiał wiele serca w to włożyć. Samo imię...
- Zrobiłbym to sam. - Zaczął. Mięśnie wokół nosa i oczu nieznacznie mu drgały. - Tu jest adres. - Wręczył swojemu rozmówcy wizytówkę klubu “Hualani”.
-Mogę... spytać o to, co jest w środku?- spytał ostrożnie Ryozo zdając sobie, że przekracza normy grzecznościowe, ale sytuacja była podejrzana. Choć pewnie kryła się za tym jakaś dramatyczna historia, to jednak Sakamoto musiał być ostrożny. Jego czyny w Honolulu rzutowały wszak nie tylko na jego honor, ale i na honor Fundacji oraz firmy którą reprezentował.
- List. - Odparł bez namysłu Hokorii. Sięgnął jeszcze raz do kieszeni wyciągnął zdjęcie.



Z tyłu było podpisane. Leilani Kamano.
- Jej. I tylko jej. - Wyraźnie położył nacisk na to co powiedział.
-Czyżbyś miał kłopoty z prawem, lub inne o których powinienem wiedzieć. Jakichś osób mam się wystrzegać?- spytał ostrożnie Ryozo. Plotki w Fundacji jakie krążyły po zniknięciu Sonny’ego były różne. Niektóre naprawdę ponure.
Eutanatos uśmiechnął się tylko ponuro.
- Nic co mogłoby zaszkodzić tobie, Sakamoto-san, o ile nie przyznasz się do znajomości ze mną. Amerykanie bywają dziwni. Widzą rzeczy, których tak naprawdę nie ma.
-Hai, hai...- mruknął w odpowiedzi Ryozo nieco niemrawo potwierdzając jego słowa z czystej grzeczności. W końcu wczoraj widział rzeczy, których nie ma.- Potrzebujesz potwierdzenia przekazania listu?
- Nie, jesteś wszak człowiekiem honoru. - Powiedział to bardzo poważnie.
- Dobrze wiesz, że będę musiał... że powinienem powiadomić Fundację o naszym spotkaniu.- poinformował spokojnym tonem Ryozo.- Prawda?
- Wiem, że nie zrobisz nic co oznaczałoby splamienie honoru. - Odparł równie spokojnie.
Zabrzmiało to jednak jak groźba... w uszach Sakamoto.
-Podwieźć cię gdzieś Hokorii-san?- spytał Ryozo chowając kopertę i zdjęcie.
- Nie, dziękuję. - Uśmiechnął się nawet miło. - Uważaj na wilki. - Rzucił Sonny wysiadając z samochodu.
Ryozo potarł podstawę nosa czując się zmęczony i zirytowany jednocześnie. Teoretycznie wszak miał urlop... Powinien się zajmować poobijaną żoną, a nie ganiać po klinikach i klubach załatwiając sprawy innych. I jeszcze klub i ta wizja u Mirandy.
Ryozo zaparkował przy najbliższym Starbuck’u. Potrzebował chwili spokoju i oderwania się od całej tej “rzeczywistości”.


Mrożona kawa z dodatkami wszelkiego rodzaju, jeden z subtelniejszych sposób Technokracji na zdominowanie rzeczywistości własną wizją. Ale od czasu do czasu nawet Tradycjonalista musiał jej ulec. Ryozo popijając samotnie kawę powoli układał sobie plan dnia. Punkt pierwszy - zakupy do i ich przewiezienie, punkt drugi - sprawy firmowe, punkt trzeci - przekazanie listu od Hokorii’ego i definitywne zamknięcie tej sprawy, punkt trzeci … Miki. A nuż ten Wirtualny Adept da się namówić na pogrzebanie w Sieci i wyciągnięcie z niej paru informacji. Poza tym należało poinformować Fundację o pojawieniu się Sonny’ego.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 20-12-2012 o 14:14.
abishai jest offline  
Stary 29-12-2012, 10:35   #32
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Są przyjemniejsze rzeczy, gdy człowiek ma chwilę wolnego, niż telefon, nakazujący zjawienie się w gabinecie szefa. W końcu nigdy nie wiadomo, czy nie zwalą mu na barki nowych obowiązków, albo nie sypną mu się na głowy gromy, na które niczym nie zasłużył.
- Oczywiście, zaraz się zjawię - odparł, z entuzjazmem którego wcale nie odczuwał.

Z twarzy sekretarki nie można było nic wyczytać. Zapewne Melody sama nie wiedziała, jaka jest przyczyna tego nagłego wezwania.
- Dzięki - odszepnął, do podziękowań dołączając uśmiech. Miał wrażenie, że trochę powodzenia mu się przyda. Nie sądził, by chodziło o awans czy podwyżkę.

Słowo “sponsor” brzmi bardzo mile w uszach każdego członka zespołu badawczego. Nic więc dziwnego, że nie tylko szef zespołu okazał radość. John również. Ten ostatni miał tylko nadzieję, że Snyder nie zauważył zaskoczenia na twarzy swego rozmówcy. Zaskoczenia niewiele mającego wspólnego z radością. I nic nie mającego z faktem, że ktoś wybrał akurat jego.
- Żona samego Borysa Wiedernikowa? - upewnił się. - A oni wybrali akurat nas? To miłe z ich strony - dodał, robiąc dobrą minę do złej gry i marząc o nagłej chorobie, dzięki której znalazłby się w szpitalu. Już pewnie wolałby załatwiać interesy z samym Kanaloa. - Niespodziewany zaszczyt.
- No właśnie - podchwycił Snyder. - Trzeba o nich zadbać, bo taki sponsor, to skarb.
Tego akurat kierownik zespołu nie musiał mówić. Nawet mniej zasobny sponsor był na wagę złota, a Fundacja Wiedernikowów... To jak złapać Pana Boga za nogi. O ile oczywiście się nie zniechęcą.
- Oczywiście odwołałem twoje jutrzejsze zajęcia - dodał, uprzedzając ewentualne protesty Johna.
- Weź od Melody wszystkie materiały, jakie mogą być ci potrzebne. A gdybyś coś jeszcze potrzebował, to dzwoń.


- I co? - Melody nie ograniczyła się do bacznego spojrzenia, jakim obrzuciła wychodzącego z gabinetu szefa Johna.
- Na razie obyło się bez rózgi - uśmiechnął się zapytany. Przysiadł na skraju biurka. - To oczywiście wielki sekret, ale i tak jutro wszyscy będą wiedzieć, a ty przynajmniej będziesz należeć do grona dobrze poinformowanych. Mamy szanse na sponsora. Zresztą szef sam ci wszystko powie. A ja mam wziąć od ciebie trochę naszych reklamowych drobiazgów.

Obładowany różnymi katalogami i obdarowany zapewnieniem o przysłaniu wszelakich potrzebnych danych John wrócił do swojego gabinetu.

***

- Przyniosłeś do domu sprawdziany? - zdumiała się Kiana, widząc stosy makulatury zajmujące ładny kawałek biurka Johna. - Zmieniłeś pracę?
Uśmiech Johna był ciut krzywy.
- Odwiedzi nas jutro potencjalny sponsor - powiedział - więc muszę się przygotować.
- Akurat ty? - zdumiała się Kiana. - Nie znaleźli nikogo bardziej... reprezentatywnego? - dodała ze złośliwym uśmieszkiem.
- Nawet się nie uśmiechniesz? - spytała po chwili. - Chyba wszyscy się cieszycie ze sponsora? Co jest grane?
- Bo nie wiesz, kto jest owym sponsorem - odparł John.
Kiana spojrzała na niego pytająco.
- Fundacja Wiedernikowów - wyjaśnił. - A sama Anna Wiedernikowa poprosiła, żebym został jej przewodnikiem po naszym instytucie.
- Bezczelna krowa - mruknęła Kiana. - Jeśli chcesz się wykręcić, to mogę cię, przypadkiem oczywiście, przejechać jutro rano - zaproponowała uprzejmie.
- Nie, dziękuję - równie uprzejmie odmówił John. - Życie nie może się składać z samych przyjemności.
- A powinno - stwierdziła Kiana, pakując mu się na kolana.

***

John musiał przyznać, że media nie kłamały - Anna Wiedernikowa nic nie straciła ze swej urody. Ciekawe tylko, czemu ubrana była niczym maskująca się ofiara przemocy domowej. To jednak, prawdę mówiąc, nie była jego sprawa.
- Dzień dobry! - powiedział. - Miło mi państwa powitać.
Na razie do tego się ograniczył. W końcu gospodarzem był profesor Snyder i to do niego należały przynajmniej pierwsze chwile oprowadzania gości.

Goście profesora odpowiedzieli na przywitanie, Anna uśmiechnęła się przy tym delikatnie, jej towarzysz zachował twarz bez wyrazu, zimną, jak by odlaną z mosiądzu.

- Tak, jak mówiłem, teraz zajmie się państwem doktor Kaewe - zaczął Snyder. - Oprowadzi państwa po naszych laboratoriach, opowie o prowadzonych projektach. Mnie niestety wzywają sprawy uczelni, dołączę do państwa pod koniec wycieczki.

Starszy mężczyzna wstał zza swego biurka, przedstawiciele Fundacji również wstali. Po opuszczeniu gabinetu, profesor towarzyszył im jeszcze przez chwilę, podczas krótkiego pochodu kilkoma pierwszymi korytarzami, potem oddalił się, skłoniwszy się uprzednio.

- Skoro przypadła mi przyjemność oprowadzenia państwa po naszym małym królestwie - powiedział John - proponowałbym zacząć od pracowni robotyki. Jak zapewne państwo wiecie, naukowa działalność naszego instytutu - mówił dalej - koncentruje się na paru dziedzinach - sztucznej inteligencji, metodologii projektowania systemów informatycznych, robotyki tak teoretycznej, jak i praktycznej.

- Tak, czytaliśmy broszury informacyjne - jako pierwszy odezwał się Nikolas Sumarokov.

- W takim razie nie będę musiał państwa zanudzać tymi informacjami - uśmiechnął się John. - Pokazanie niektórych naszych osiągnięć, oraz zapoznanie z naszymi planami będzie z pewnością ciekawsze. Proszę bardzo. - Otworzył drzwi. - Zapraszam.


Niedaleko wejścia stała maszyna, nieco niższa od człowieka. Ledwo goście znaleźli się w środku, skierowała na nich soczewki dwóch obiektywów, a następnie skinęła lekko czymś, co od biedy można by nazwać głową.
- Oto AN13 - powiedział John. - W przyszłości planujemy zrobić z niego przewodnika. W zasadzie już teraz wie o instytucie więcej, niż ja - dodał. - Ma bez wątpienia lepszą pamięć.
- A ile trwał proces jego... tworzenia? - tym razem odezwała się Anna. Przed dokończeniem pytania zawahała się jednak, jakby szukała najwłaściwszego słowa.
- W tym przypadku należałoby udzielić dwóch odpowiedzi - odparł John - jako że AN składa się z dwóch konstrukcji, które mogłyby działać niezależnie od siebie. Zaprogramowanie umysłu zajęło jakieś dziewięć miesięcy, przy czym, muszę przyznać, większość z tego pochłonęło zgromadzenie wszystkich danych.
- Brał pan udział przy tworzeniu tej części AN13? - kontynuowała kobieta.
- W pewnym stopniu - odparł John. - Zarówno przy systematyzowaniu danych, jak i tworzeniu niektórych fragmentów oprogramowania. Ale nie mogę sobie przypisać lwiej części sukcesu. Byli tacy, którzy zrobili więcej i, w zasadzie, zebrali wszystko w dobrze działającą całość. Mam też pewien wkład w sprawdzanie
- Ile ogółem osób brało udział udział w realizacji tego projektu? - tym razem pytanie padło z ust mężczyzny.
- Nad zasadniczym oprogramowaniem pracowały na stałe trzy osoby - odparł John. - Oprócz tego, dorywczo - zastanowił się - dwanaście, które można by nazwać podwykonawcami - dodał z uśmiechem. Tych, którzy dostarczali dane, było dużo więcej, bowiem materiały napływały ze wszystkich działów.
- A byli to tylko pracownicy uczelni, czy również studenci?
- Studenci stanowią zbyt cenny zasób intelektualny, by nie korzystać z ich pomocy i wiedzy - odparł John. - Niezwykle pomocni byli przy weryfikowaniu poprawności danych i prawidłowości działania AN13. Niestety, studenci mają również inne zajęcia i nie zawsze można w pełni wykorzystać ich potencjał. Nie można dopuścić do tego, by zawalili jakieś zaliczenia czy egzaminy.


Oprowadzanie trwało. Wędrowali od pracowni do pracowni, rozmawiali tak z pracownikami naukowymi, jak i ze studentami. O ile Sumarokow w zasadzie ograniczał się słuchania i patrzenia, o tyle Anna zadawała dużo pytań, i to nad wyraz sensownych, jak na laika. Widać było, że nie tylko John się przygotował do tego spotkania.

- Mogę zaproponować chwilę przerwy i zaprosić państwa do naszej kawiarni? - spytał John. - Mamy świetną kawę, bardzo dobrą herbatę. Są słodycze, a i coś z konkretów też się znajdzie dla strudzonego ciała.

- Dobrze, chodźmy - zgodziła się Anna - A następnie opowie pan nam o projekcie, który mamy sfinansować.

Do podziemi, bowiem tam znajdowała się kawiarenka, zjechali windą.
Dawny magazyn, od dwóch ponad lat funkcjonujący jako lokal, w którym można było się pokrzepić na ciele (a i na duchu, jeśli kto potrafił docenić jakość podawanych tu potraw), sprawiał bardzo miłe wrażenie. O tej porze, jak to zwykle bywało, świecił pustkami.
- Zapraszam najpierw do bufetu. Można sobie wybrać coś do jedzenia i picia - powiedział. - Osobiście preferuję ciasto z galaretką i owocami.
- Kawa, herbata? - zwrócił się z pytaniem do swoich gości.
- Kawę poproszę - odparł Sumarokov.
- Ja również poproszę kawę - powiedziała spokojnie Anna. - Z odrobiną syropu karmelowego - dodała tonem, który mógł sugerować, że John powinien to dobrze wiedzieć.
Jak widać, gust Anny nie zmienił się od ostatniego ich spotkania.
- Jakieś słodycze? - spytał John, wskazując na oszkloną witrynkę, za którą pyszniły się różnobarwne (i z pewnością różnosmakowe) wyroby sztuki kulinarnej.
- Nie, dziękujemy - rzucił mężczyzna z Fundacji.
- Dla mnie to co zawsze, Ke’ohi - John zwrócił się do dziewczyny stojącej za ladą.
- Oczywiście, panie Johnie - odpowiedziała dziewczyna. Obdarzyła uśmiechem całą trójkę. - Zaraz państwu wszystko przyniosę.

- Zapraszam państwa. - John wskazał stolik stojący w samym rogu sali.
Przez moment siedzieli w milczeniu, do chwili, gdy Ke’ohi przyniosła im napoje.
- Proszę bardzo. Życzę smacznego. - Po raz kolejny obdarzyła ich uśmiechem, po czym odeszła.

- Wracając do projektu - zaczął John, gdy już wszyscy poczęstowali się napojami. - W poprzednim roku musieliśmy zrezygnować z realizacji trzech projektów. Z przyczyn, nie czarujmy się, tylko i wyłącznie finansowych. Nie możemy sobie pozwolić na zatrudnienie tych wszystkich, którzy by byli potrzebni do wykonania wszystkich zadań. Nie możemy sobie pozwolić na zakup potrzebnego sprzętu, materiałów. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, musielibyśmy albo zająć się wszystkim i rozciągnąć realizację w czasie, nie dotrzymując terminów, albo też z czegoś zrezygnować. Wybraliśmy mniejsze zło. - Uśmiechnął się ciut krzywo.
- A czego te projekty dotyczą? - zapytała pani Wiedernikow - Te niezrealizowane.
- Jeden z projektów związany był z algorytmami geneycznymi. Słyszeliście państwo o projekcie Golem?
Brak odpowiedzi miał chyba znaczyć, że nie.
- To system, który sam produkuje roboty, poddaje ocenie fizycznego środowiska, optymalizuje pod kątem jak najlepszego poruszania się w tym środowisku. Teoretycznie taki system można by wysłać, na przykład, na Wenus, i stworzyć tam grupę robotów zdolnych do świetnego funkcjonowania w tamtych warunkach. Gdyby iść dalej... Można by taką bazę stworzyć na planecie, o której nic nie wiem. To, oczywiście, już czysta teoria.
- Prawdę powiedziawszy brzmi to trochę jak opis Wielkiej Machiny z filmu “9” - na twarzy Anny pojawił się delikatny uśmiech, który jednak zniknął szybko, gdy pochwyciła poważne spojrzenie Sumarokova.
- Pierwsze prawo robotyki głosi, że robot nie może zrobić krzywdy człowiekowi - uśmiechnął się John. - Co automatycznie stawia barierę nie do przebycia dla twórców sztucznej inteligencji. Ale do tego jest bardzo, bardzo daleko.
- Drugi projekt związany był z podejmowaniem decyzji - mówił dalej. - A dokładnie, z podejmowaniem decyzji w tak zwanym “braku wszystkich danych”. Innymi słowy - co zrobić w sytuacji, z jaką komputer nigdy się jeszcze nie zetknął. Jak nauczyć maszynę, żeby uczyła się sama i wyciągała wnioski. To, prawdę mówiąc, jest dość skomplikowane zadanie i, nie będę oszukiwać, nie ma gwarancji osiągnięcia pełnego sukcesu.
- Gdyby wrócić do poznanego już AN13. Jest pełen danych. Odpowie na każde pytanie związane z instytutem, z historią, nawet z plotkami. Ale nie wymyśli odpowiedzi nie istniejącej, nie skłamie.
- A projekt zakłada stworzenie robota, który potrafi kłamać? - zdziwiła się kobieta.
- Nie do końca - zaprzeczył John. - To by się do niczego nie przydało. Poza tym można by tak zaprojektować AN13, żeby losowo udzielał nieprawidłowych odpowiedzi, na przykład raz na dwadzieścia. Tylko, powtarzam, po co? Chodzi o to, że żaden komputer nie zareaguje w sytuacji, której nie poznał wcześniej. Możemy przewidzieć milion różnych sytuacji i wprowadzić do pamięci systemu milion rozwiązań. I wszystko na nic, gdy komputerowy umysł spotka się z sytuacją milion pierwszą, nie przewidzianą przez nas. Z miliona istniejących rozwiązań powinien stworzyć, sam z siebie, rozwiązanie. Tak jakby był człowiekiem.
- Ale mówi pan, że nie ma gwarancji sukcesu. - zauważył Sumarokov. - Jaka jest szansa, ze uda wam się cokolwiek osiągnąć?
- Nie ma gwarancji, że akurat nam się to uda - odparł John. - Ale jeśli nie będziemy próbować, to nie osiągniemy nic. Żeby znaleźć lekarstwo na śpiączkę, przeprowadzono kilka milionów prób, aż wreszcie uzyskano sukces. Podobnie jest z pracą nad logiką rozmytą, bo tak ogólnie nazywa się ta dziedzina badań. Prędzej czy później komuś się to uda. Gdybyśmy to byli my - wypowiedział to w sposób oznaczający, że pod tym słowem obejmuje i instytut, i Fundację - byłby to prawdziwy sukces. I sława. O pieniądzach nie wspomnę. Jako efekt finałowy pieniądze się nie liczą. Sukces i sława, prawdę mówiąc, też nie są najważniejsze. To byłby prawdziwy postęp w nauce.
- No a trzeci projekt? - wtrąciła kobieta. - Mówił pan, że Instytut musiał zrezygnować z trzech projektów.
- Chcieliśmy się zmierzyć z programem, który mógłby zastąpić człowieka w sterowaniu samochodem - wyjaśnił John. - Co prawda pewne osiągnięcia tego typu już są - powiedział - ale kierowcy w zatłoczonym mieście nie są w stanie zastąpić. Nie mówiąc już o rajdach czy formule pierwszej. A przecież refleks komputera - uśmiechnął się lekko - bije na głowę zdolności człowieka.
- Ale, jak rozumiem, to drugi projekt uważacie za najważniejszy i to na jego realizacje chcecie pozyskać nasze dofinansowanie? - zapytał Sumarokov.
- Zgadza się - odparł John. - Oczywiście przy odpowiednim zastrzyku finansowym moglibyśmy realizować wszystkie projekty, ale ten drugi jest najważniejszy dla rozwoju nauki. To ogromny krok w przyszłość.
- Oczywiście - skwitowała Anna.
John cierpliwie czekał na ciąg dalszy wypowiedzi. Ten jednak nie nastał.
- Czy mogę państwu służyć czymś jeszcze? - spytał John. Prawdę mówiąc miał już dosyć gości. Wolałby się użerać ze studentami, niż zastępować szanownego dyrektora instytutu, który w zdobywaniu sponsorów miał lepsze osiągnięcia, niż on.
- Chyba dość już widzieliśmy - powiedziała Anna. - Bardzo panu dziękujemy za poświęcony nam czas.
- Tak, dość już widzieliśmy - przyznał jej rację Sumarokov.
- To była prawdziwa przyjemność, móc państwa gościć - powiedział John skinąwszy głową. Miał nadzieję, że dostanie co najmniej “A” z dyplomacji

Niezręcznej chwili milczenia zapobiegło zjawienie się profesora Snydera. Wszedł do bufetu z uśmiechem na twarzy, a gdy dostrzegł swego pracownika i gości siedzących przy jednym ze stoliku, odezwał się

- No i znalazłem państwa. Mam nadzieję, że doktor Kaewe dobrze się państwem zaopiekował i, że nie zanudził zbyt mocno naukowymi szczegółami.
John podniósł się na widok swego szefa i zaprosił go do stolika. Profesor zajął miejsce, nie zamówił jednak nic. Najwyraźniej czekał, aż reszta dopije swoje napoje. Gdy to się stało, nie odezwał się jednak jako pierwszy. Głos zabrał Nickolas Sumarokov:
- Myślę, że dość widzieliśmy. Proponuję przejść do pańskiego gabinetu i omówić szczegóły.

Snyder skinął głową na zgodę.
John poczekał, aż Anna wstanie, potem sam się podniósł.
- Czy będę jeszcze panu potrzebny, profesorze? - spytał.
- Nie, John, na razie nie. Świetnie się spisałeś.
To się jeszcze okaże, pomyślał John.
- Pozwolicie państwo, że się pożegnam? - zwrócił się do gości.

Po wymianie pożegnań, gdy Snyder i jego goście wyszli, John podszedł do baru.
- Zapłacę za napoje, Ke’ohi - powiedział. - I wezmę jeszcze jeden sok. Na wynos. Zaschło mi w gardle.


Gdy wysiadł z windy i skierował się do swego gabinety, w kubku została jeszcze połowa zawartości. Szklanka w połowie pełna, czy pusta?
Czy jego wysiłki przyniosły jakiś efekt? Czy w ogóle były potrzebne? I po co, na wszystkie demony, Anna chciała, by to właśnie on był jej przewodnikiem?
Wypił sok do końca.
Najchętniej w tym momencie znalazłby się na plaży, obok Kiany.
 
Kerm jest offline  
Stary 08-01-2013, 19:46   #33
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Aoatea Mathews

Luna oświetlała swym blaskiem ruiny. Wadera rozejrzała się dookoła. Znała tę okolicę. Mieszkała tu... kiedyś?... To było Honolulu, tego była pewna. Blada, księżycowa poświata dawała wystarczająco dużo światła, by mogła rozpoznać znajome szczyt Daimond Head. Swąd śmierci unosił się nad okolicą. Swąd rozkładu. To Gaia umierała. A wokoło nie było ni żywego ducha. Była zupełnie sama w tej martwej okolicy. Wiedziała, że jej krewni i bliscy odeszli, ale nie pamiętała kiedy. Nie pamiętała jak.

Zawyła do księżyca, ale odpowiedziała jej cisza. Gorzej nawet, Luna jakby obrażona na nią, zaczęła zakrywać swą twarz całunem z chmur. Zawyła raz jeszcze prosząc nauczycielkę Garou, by się od niej nie odwracała, prosząc o pomoc. Błagając wręcz.
Luna jest łaskawa dla dzieci swej siostry. Przez gęstą warstwę trujących oparów przebił się pojedyczy, słaby promień poświaty i wilczyca już wiedziała, że to nie Luna się od niej odwróciła, tylko coś chciało usilnie zasłonić twarz przewodniczki przed jej wzrokiem. Poświata nie stała jednak w miejscu tylko poruszała się. Wadera ruszyła co sił w łapach za tym jasnym ramieniem. Nie zważając na raniące łapy pręty żebletonowych, powalonych konstrukcji. Na śmierdzącą ciecz, która kleiła się do jasnego futra i boleśnie wgryzała w rany na poduszkach łap. Mijała kolejne zniszczone budynki, a wszędzie czuła śmierć.

W pewnym momencie gęste, czarne opary całkowicie zasłoniły twarz księżyca. Garou została sama. Usiadła na masce wraku jakiegoś samochodu i rozpoczęła żałosną pieśń.
Wtem dołączył się do niej drugi głos. Równie smutny co jej. Aotea umilkła, ale ten drugi wył dalej. Nie widziała go, nie czuła. Jedyne zapachy, jakiej dochodziły do jej nozdrzy, to żrące wyziewy trucizn sączących się z ruin. Ale słyszała wilka wyraźnie. On też wzywał Lunę na pomoc.
Zobaczyła go po chwili. Siedział tuż obok niej. Na cokole zwalonego pomnika Kamehameha. Teraz widziała go i słyszała, ale nie czuła.
Jego białe futro lśniło niczym poświata księżyca. On, w przeciwieństwie do niej, nie był ubrudzony, chociaż stąpał po tej samej nawierzchni, co ona. Zszedł z cokołu. Odszedł kilka kroków, a zobaczywszy, że Aotea siedzi dalej, zawył. Tym razem była to pieśń zagrzewająca do boju. Sławiąca czyny przodków. Biały basior ruszył przed siebie zachęcając ją, by poszła za nim. Przemykał sprytnie wśród ruin. Z początku iść za nim nie chciała. Ale do jej uszu dotarły odgłosy nagonki. Ujadanie psów. Ktoś rozpoczął polowanie.

Oba wilki ruszyły. Ten widmowy prowadził. Kluczył między zwalonymi pomnikami ludzkiej próżności.

Gdzieś w oddali dał się słyszeć jeszcze jeden skowyt. I oba wilki zdały sobie sprawę, że łowcy ruszyli w tamtą stronę. Skowyt stał się słabszy, a ujadanie psów myśliwskich głośniejsze. Nie było bohaterskiej śmierci, tylko kwik zarzynanego zwierzęcia. Nie padł ani jeden strzał, ale Aotea wiedziała, że myśliwi dopadli i zabili swą zdobycz. Padł jeden z wojowników, obrońców Gai. Jej towarzysz ponaglił ją. Ruszyli dalej. W końcu dotarli do jednego z wielkich caernów, Wzgórza wulkanicznego Daimond Head. Było martwe. Było skażone. A jednak jej towarzysz parł na przód w jego kierunku. Po chwili zrozumiała, dlaczego. Gdzieś tam, wśród tych ruin było szczenię. Wyło i wzywało matkę. Czuła je. Czuła jego strach. Ale zniekszałcone zawodzenie malucha nie dawało szansy na szybie znalezienie jego. Biały basior stał i nasłuchiwał, nawoływał, węszył. Ale był bezradny. Nie mógł namierzyć malucha.
- Pomóż mi. - Zawył w końcu. - Znajdź go. Uratuj szczenię.
Odgłosy nagonki znów przybrały na sile. Myśliwi nie zadowolili się swą zdobyczą. Szukali następnej.

Chmury przysłaniające bladą twarz Luny nagle zaczęły spływać w jedno miejsce. Były czarne i gęste jak smoła. Zaczęły formować się w jeden kształt. Wielka macka powstała z oparów oplotła wilczycę i zaczęła dusić. Żrące opary dostawały się płuc i paliły. Aotea zaczęła się wić i walczyć. Starała się wyrwać z duszącego uścisku macki kałamarnicy. Ale była za słaba. Brakowało jej powietrza.
- NIEEEEEEE.... - Krzyknęła ostaniem siły.

- Aotea, córkeczko? - Gdzieś z oddali dobiegł ją ciepły, znajomy głos. - To tylko sen. To zły sen. - Czyjeś chłodne dłonie spoczęły na jej czole.
Aotea otworzyła oczy. Była w swoim łóżku. A nad nią pochylała się Kaitlin.
- To był tylko zły sen. Krzyczałaś. Ale jest już dobrze. - Starała się uspokoić swoją synową.
Serce Garou waliło jak szalone.


Aidan Ives

Po ośmiu godzinach pracy Ives miał dość duszącego go krawatu. Co chwila starła sobie poluźnić kołnierzyk, gdyż miał wrażenie, że pętla zaciska mu się coraz bardziej na szyi. Nie mógł zdjąć go wcześniej. Doskonale wiedział, że pracując na recepcji jest stale obserwowany, a jego wygląd jest wizytówką tego miejsca. Ale krawat dusił go niemiłosiernie. Dlatego, gdy tylko zegar wybił odpowiednią godzinę, mag niemal pognał do toalety. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, zerwał duszącą go rzecz i rzucił na podłogę. Zdjął marynarkę, odwiesił na haczyk ku temu przeznaczony. Rozpiął szybko dwa guziki od koszuli. Brakowało mu zwyczajnie powietrza. Dusił się tutaj.

Wziął kilka głębszych oddechów. Ale to nie pomogło. Nadal się dusił. Dysząc ciężko padł na kolana. Czuł jak wielkiego wysiłku wymaga złapanie każdego oddechu. Czuł kropelki potu spływające mu po nosie. Przymknął na chwilę oczy.

A gdy je otworzył nie był już w toalecie. Jakieś jaskrawe palmy przewijały się nad nim. I zdał sobie sprawę, że leży. Usiłował się podnieść, ale coś uniemożliwiało mu to. Spróbował zatem ruszyć ręką. Nie mógł. Nie mógł poruszyć żadną kończyną. Coś je krępowało. Spróbował poruszyć głową, ale też nie mógł. Coś przytrzymywało go.
- Budzi się. - Doszło do jego uszu.
- Niemożliwe.
- Zaczyna się ruszać.
- Zwiększ dawkę, zatem.
- To go zabije.
- Przejmujesz się? - Lekceważenie w tej wypowiedzi było aż nadto wyczuwalne.
Cisza. Druga osoba nic nie odpowiedziała.
- Zwiększ dawkę. - Poleciła osoba, która mówiła wcześniej.
- Ale..., ale... - Tym razem odezwał się ktoś.
- Co ale? Co ale? Rób co ci każę. Myślisz, że ktoś się przejmie losem tych ćpunów? Że ktoś będzie po nich płakał? Ich śmierć to będzie wybawienie dla ich rodzin.

Ives poczuł, jak coś zimnego rozchodzi się po jego ręku. Obraz stał się jeszcze bardziej zamazany. Zaczęło mu się kręcić w głowie. Ale przytomności nie stracił.
Ktoś poświecił mu ostrym światłem w prawe oko. A potem w lewe. Czuł, jak podłączają do niego kolejne urządzenia. Słyszał też podniesione głosy, zdawał sobie sprawę, że ktoś się kłóci, ale nic nie rozumiał.

Zaczął się szarpać, ale więzy krępujące jego ręce i nogi były mocniejsze. Chciał krzyczeć, ale nie mógł z siebie wydać żadnego dźwięku. Czuł jak zaczyna mu brakować powietrza. Jego płuca nie były w stanie dostarczyć odpowiedniej ilości tlenu dla organizmu. Dusił się. Ale tym razem nie mógł zrobić nic. Leżał przywiązany i nie mógł się uwolnić.

Życie powoli z niego ulatywało, a obecne w pomieszczeniu osoby nawet o tym nie wiedziały. Kłóciły się tylko. A kiedy usłyszał przeciągłe brzęczenie sygnalizujące ustanie pracy serca, przestał już czuć ucisk na piersiach. Podążył spokojnie za białą linią na monitorze aparatury. Odpłynął w nicość.

Chwilę tak trwał w tej ciemności, nim znowu otworzył oczy. Stał ponownie w toalecie dla personelu. Z rękoma opartymi o umywalkę wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. Nagle zdał sobie sprawę, że ktoś jeszcze jest z nim tutaj. Widział obitą w lustrze jakąś sylwetkę. Odwrócił się gwałtownie. Nie było nikogo. Ponownie spojrzał na lustro nad umywalką. Na zaparowanej tafli ktoś wypisał drukowanymi literami

POMÓŻ MI!!

John Kaewe

John siedział ze znajomymi w “Hualani” i sączył powoli drinka. Jakoś niespecjalnie mu smakował, pomimo że był to jego ulubiony. Siedział razem z innymi, ale nie specjalnie przysłuchiwał się rozmowie jaka, się koło niego toczyła. Być może spowodowane było to niespodziewanym spotkaniem z Anną? Chociaż z drugiej strony, już dawno postawił na niej krzyżyk i raczej szerokim łukiem starał się omijać wszystko, co było z nią związane.
Jedyne, co na dłuższą chwilę przykuło uwagę Kaewey to wtargnięcie, jak dosłownie można było nazwać wejście Lennego Kyiosakiego do knajpy.

Ten spokojny i stateczny pan z impetem otworzył drzwi i od razu skierował swoje kroki do baru, za którym stał Trevor Kincaid. Lenn mruknął coś do Kultysty i obaj panowie zniknęli na zapleczu wcześniej obdarzając Johna niezbyt miłym spojrzeniem. A może jemu tylko się zdawało?
- Ziemia do Johna. - Kiana szturchnęła go w bok.
- Cco? - Zająknął się przenosząc na nią wzrok.
- Czy ty w ogóle mnie słuchasz?
- Nie,..., tak,... to znaczy... - Zaczął się szybko tłumaczyć, a w zasadzie plątać w zeznaniach.
- Ty przestań tyle myśleć o tych swoich wynalazkach. - Rzucił Aukai stawiając przed siedzącymi kolejne drinki.

John Kaewe przestał ponownie słuchać swoich towarzyszy, gdyż na horyzoncie pojawił się Ryozo Sakamoto. Eteryta coś za często ostatnio wpadał na tego Japończyka.

Ryozo Sakamoto

Znalezienie knajpki “Hualani” nie było znowu takie trudne. Położona w pobliżu słynnej Waikiki z zewnątrz wyglądała naprawdę obiecująco. Może mógłby tu zabrać żonę? Zastanawiał się wchodząc do środka.

Najpierw jednak czekało go pewne zadanie. Zdawał sobie sprawę, że dziwnie będzie wyglądał rozglądając się po knajpie stojąc na jej środku. Dlatego wybrał jakieś miejsce na uboczu skąd, jego zdaniem miał dobry widok na całą salę. Jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu dostarczonemu przez Sonnyego. Rozejrzał się w miarę dyskretnie szukając kobiety ze zdjęcia. Nie było jej nigdzie.

~Nie dobrze.~ Pomyślał stukając kartonikiem o stół.
- Co podać? - Japończyk niemalże podskoczył na dźwięk kobiecego głosu.
Podniósł wzrok do góry i oto stała przed nim poszukiwana kobieta.
Teraz tylko należało jej wręczyć przesyłkę.
- Czy potrzebuje pan jeszcze chwili do namysłu?
Ryozo wziął głęboki oddech.
- Wodę poproszę. - Udało mu się z siebie wydobyć.
- Dobrze. Czy coś jeszcze? - Spytała notując coś sobie.
- Tak.
Leilani Kamano czekała spokojnie, aż klient wyrazi swojej życzenie.
- To znaczy. - Sytuacja była bardzo niezręczna dla Sakamoto. - Poproszono mnie...
- Słucham? - Spytała grzecznie kelnerka.
Akashic zdał sobie sprawę z tego, że mówi bardzo cicho.
- Poproszono mnie o przekazanie pani tego. - Położył na stole starannie podpisany list.
- To jakieś głupie żarty. - Kobieta spojrzała na leżącą kopertę.
- Nie. Pan Hokorii prosił mnie, abym przekazał to pani.
I stała się najgorsza rzecz jaką Japończyk mógł sobie wyobrazić. Kelnerka zemdlała.

John Kaewe i Ryozo Sakamoto

John obserwował jak Japończyk szuka sobie miejsca i rozgląda się po sali. Był pewien, że tamten go nie zauważył. Widział jak Leilani podchodzi do nowego klienta, by przyjąć zamówienie. Krótka wymiana zdań i kobieta osunęła się na ziemię. Goście oderwali się od swoich drinków. Wszystkich oczy skupiły się na samotnie siedzącym Japończyku. Z zaplecza wybiegł też Trevor a za nim Lenn.

Ryozo czuł wzrok niemal wszystkich obecnych na sobie. A on patrzył na leżącą na podłodze kobietę. Chwilę później pojawiło się koło niej dwóch magów. Sakamoto znał ich z widzenia.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 14-01-2013, 20:35   #34
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Na powierzchni.... Ryozo wyglądał żałośnie, jego twarz wyrażała tylko zakłopotanie i nieporadność. Zupełnie jak zagubione dziecko. Spoglądał na leżącą przed nim kobietę, nie bardzo wiedząc jak jej pomóc. Nie bardzo wiedząc jak zebrać się do tej pomocy.
Ale pod maską bezradności i strapienia, buzował gniew i furia. Ta kobieta postawiła Ryozo w niezręcznej sytuacji. Ta kobieta zrobiła przedstawienie z siebie i niego mdlejąc bez powodu.
Że też nie mogła z takim zachowaniem zaczekać na później. Co miał teraz robić?
Odejść? Zostawić sytuację jak jest?
Ostatnio Sakamoto miał zbyt wiele na głowie i żadnej okazji do wyładowania frustracji. Zaciskając dłonie w pięści to rozluźniając je... próbował zapanować na narastającymi w sercu negatywnymi emocjami. Wpierw... należało ją ocucić.
To ważne. Wręczyć kopertę, zakończyć tą sprawę. Zapomnieć.
Ryozo nie znał się na omdleniach. Niemniej “doświadczenia z różnych filmów” mówiły że oblanie twarzy chłodną wodą pomaga. Albo jakimkolwiek chłodnym płynem.
John tylko przez moment był biernym uczestnikiem tego widowiska. Jakby nie było, nie należało pozwolić na to, żeby jakaś kobieta leżała na podłodze jego ulubionego lokalu.
- Kiana? - spytał, zrywając się z krzesła, na którym siedział. Kto jak kto ale właśnie Kiana miała najwięcej wprawy w pomaganiu ludziom, którzy stracili przytomność.
Kątem oka zauważył, jak kilka osób sięga po komórki i aparaty. Na szczęście nie wszyscy wykorzystywali je do robienia zdjęć.
Przy leżącej znaleźli się nie pierwsi. Lenn i Trevor byli szybsi.
Nie czekając na niczyje opinie czy uwagi Kiana przyklęknęła przy Leilani.
- Odsuńcie się na bok! - poleciła. - I niech ktoś zadzwoni po pogotowie!
John, w tym momencie bezrobotny, spojrzał na Ryozo z niemym pytaniem. “Cóżeś jej zrobił?”
Kiyosaki klęczał koło Leilani. Trzymał ją za rękę.
- Nie ma potrzeby wzywać pogotowia. - Powiedział poprawiając swoje różowe okulary na nosie. - To tylko przemęczenie.
Zarówno Akashic jak i Eteryta wyczuwali, że ten przemiły jegomość właśnie majstrował przy wzorcu życia kobiety.
- Zaraz będzie lepiej, naprawdę. - Życzliwie uśmiechnął się do ratowniczki. - Ale świeże powietrze przydałoby się jej rzeczywiście.
Następnie przeniósł wzrok na młodego Japończyka i cały czas trzymał kelnerkę za rękę.
Leilani Kamano zamrugała oczami. Jęknęła i nieznacznie poruszyła się.
- Spokojnie dziecko. - Lenn ponownie przeniósł wzrok na leżącą i uśmiechnął się do niej.
- Trevor, weź przynieś coś do picia. Najlepiej wodę. - Zwrócił się do właściciela baru.
Kincaid kiwnął głową i poszedł po wodę.
Kelnerka poruszyła ustami.
- Co mówiłaś? - Eutanatos pochylił się nad leżącą. - Nie, nie. Nie wstawaj. - Delikatnie przytrzymał ją, aby nie mogła się podnieść.
- Sonny... - Wyszeptała. - List...- Wyciągnęła rękę w stronę Ryozo Sakamoto.
Ryozo sięgnął po kopertę i podał list kobiecie. Nieme pytanie Johna zignorował. Jak i jego obecność. Japończyk nie dał po sobie poznać swych uczuć, jego twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu poza zakłopotaniem.
Kelnerka chwyciła maga za rękaw.
- Widział go pan?
Gapie stracili zainteresowanie, w czym swój udział miała obsługa, która kulturalnie poprosiła gości o powrót do swoich stolików.
-Iye... To znaczy... Nie. List został mi podrzucony. Jednak z tego co wiem, żyje.- Ryozo skłamał starając się ukryć niechęć związaną z tym, że go chwyciła za rękaw. Planował bowiem wycofać się w cień i zniknąć wraz tłumem. Teraz jednak był zmuszony do pozostania na miejscu.

Kiana, nie zważając na zaprzeczania mężczyzny zajmującego się Leilani zaczęła sprawdzać, czy kelnerka nie odniosła żadnych obrażeń. John natomiast z zainteresowaniem wsłuchiwał się w rozmowę między Leilani a Ryozo. Cóż... na razie nie wypadało pytać, o kogo chodzi. A to, co usłyszał, było bardzo interesujące.
Widocznych urazów nie było, może po za niewielkim guzem powstałym podczas upadku.
- Boli cię głowa? - Przez Kianę przemawiało wieloletnie doświadczenie. - Ile widzisz palców?
Omdlenie i upadek... To się mogło źle skończyć.
- Nie, nic mnie nie boli. - Z wyraźnym smutkiem przeniosła spojrzenie na Kianę, ale nadal nie puszczała rękawa Japończyka. - Naprawdę niepotrzebnie zadali sobie państwo trud. - W drugiej ręce natomiast kurczowo ściskała kopertę.
- Czy możemy jakoś pomóc? - spytał John. Kiana energicznie skinęła głową.
- Dziękuję. - Leilani ponownie spróbowała się podnieść. Co zakończyło się tym iż Ryozo został gwałtownie pociągnięty ku ziemi, gdyż to głownie na nim się wsparła. A że zrobiła to niespodziewanie i Japończyk nie utrzymał jej ciężaru, ponownie znalazła się na ziemi.
Sakamoto zdecydowanie nie uważał tego dnia za udany, mimo lądowania na dość ładnej kobiecie. Wstał z podłogi dość szybko i dość nerwowo. Potarł czoło starając w sobie zdusić tą irytację. Sięgnął po najbliższe krzesło i przysunął je blisko Leilani, po czym dopiero wtedy pomógł jej wstać mówiąc przy okazji.- Może lepiej niech pani usiądzie. Emocje trochę panią... poniosły.
- Ja... przepraszam... - Usiadła na krześle. Poprawiła kosmyk włosów, który opadł jej na oczy. Trevor podał jej szklankę wody. Przyjęła ją z wdzięcznością. Trzęsącą się ręką podniosła do ust. - Ale... czy pan... - Kelnerka jakby zapomniała o całym bożym świecie i wpatrując się w Japończyka wyrzucała z siebie nieskładne zdania. - On żyje...? A kiedy...? Bo ja... ja muszę... się...
-Dzisiaj otrzymałem kopertę, więc zapewne żyje.- stwiedził krótko Ryozo uznając, że lepiej nie robić kobiecie fałszywej nadziei.
- Koperta? - Zaczęła gorączkowo rozglądać się wokół siebie. - Gdzie jest tak koperta? Z listem... od Sonnyego.
- Wzięła ją pani - rzekł Ryozo rozglądając się po podłodze za nią.
- A tak, rzeczywiście. - Spojrzała na to co trzymała w ręku. Wyprostowała pomiętą kopertę. Drżącymi rękoma otworzyła ją i zaczęła czytać. Trzej magowie zapuścili dyskretnie żurawia. Nawet nie musieli się zbytnio wysilać. Wystarczyło tylko odrobinę odwrócić głowę i nieco wytężyć wzrok. Nie zaprzątali sobie głowy głowy tym co jest w liście. Interesował ich nadawca.
- Sonny Hokorii? - Można było wyczytać z ruchu ust Lenna Kiyosaki. Trevor Kincaid zrobił zdziwiona minę.
- Wiesz Leilani. - Kultysta wyciągnął rękę do swojej pracownicy i chwycił ją pod ramię. - Może przejdziemy na zaplecze?
Po czym spojrzał pytająco na drugiego maga. Eutanatos nic nie odpowiedział.
- Chodź. - Dźwignął delikatnie oszołomioną kobietę, która nie stawiała oporu. - Tam będziesz miała spokój. Trevor coś jeszcze szepnął Lennemu i zabrał dziewczynę. Starszy mag pokiwał mu głową tylko.
Ryozo natomiast nie był aż tak ciekawy wieści od Sonny’ego. Przypuszczał, że oznaczały one kłopoty. A tych ostatnio Sakamoto miał w nadmiarze. Poprawił okulary i w poczuciu spełnionego obowiązku ruszył w kierunku wyjścia.
A przynajmniej tak planował...

- Nie tak prędko młody człowieku. - Lenn Kiyosaki ruszył za Sakamoto. - Musimy porozmawiać.
-Nie widzę powodu do rozmowy ni tematu Kiyosaki-san.- Ryozo odparł zatrzymując się i lekko skłaniając.-O czym niby mielibyśmy rozmawiać?
- O Sonnym. - Starszy mężczyzna, pomimo iż musiał mieć japońskich przodków nie potrafił tak dobrze ukrywać swoich uczuć jak przedstawiciele tej kultury. Wręcz wysyczał to imię. - To bardzo... - Ściszył głos. - … niebezpieczny osobnik. Pan wie, że on też...? Że tak jak my...? Ale podążył ścieżką upadku.
-Nie.-Ryozo słysząc te słowa przestał udawać zakłopotanego. Naprawdę był zakłopotany.- Nie wiedziałem. Ani nikt w Fundacji. Sonny... Był jedynie spokrewnionym z jednym z naszych magów. I ma niewiele wspólnego z Fundacją.
- Myślę, że powinien pan poinformować o tym jego krewnego. Ostrzec.
-Nie zajmuję się nekromancją. A jego krewny już nie żyje.- odparł Ryozo, tym przejawem czarnego humoru próbując rozładować frustrację.
- A wie pan co łączy tę młodą damę z Sonnym? - Lenn głową wskazał na zaplecze, na którym znajdował się już Trevor i Leilani.
-O to proszę pytać ją. Moje kontakty z paniczem Hokorii zawsze były przelotne i okazjonalne.-stwierdził Ryozo wzruszając jedynie ramionami.
- Widzę, że nie jest pan skory do rozmowy. Trudno.
-Przykro mi to stwierdzić, ale naprawdę nie jestem w bliskich kontaktach z tą osobą. I niestety nie mogę w tej sprawie udzielić informacji, których nie posiadam.- odparł Ryozo kłaniając się głęboko w geście przeprosin.
- Rozumiem. - Odparł spokojnie Lenn. - Niemniej jednak jeszcze raz przestrzegam pana przed kontaktami z Sonnym Hokorii.
-Nie jest moją intencją nawiązywać takie kontakty.- odrzekł szczerze Ryozo.
- Wyjdzie to tylko panu na zdrowie. - Odparł jakby nieco smutnie. - Nie będę zatem dłużej zawracał panu głowy. Życzę miłego wieczoru.
-Nawzajem.- odpowiedział Ryozo żegnając się i ruszając w kierunku wyjścia.
Nie niepokojony już przez nikogo Ryozo Sakamoto wyszedł z klubu.
Wmieszał się w tłum, wtopił stając jednym z wielu niepozornych nie rzucających się w oczy przechodniów.
Aż dotarł do swego samochodu. Zamykając się w toyocie, mógł wreszcie ochłonąć i odpocząć. To był jego azyl.
Spoglądał na fotkę kobiety, której przekazał ów list. Nawet trochę jej współczuł. Ale nie mógł nic dla niej zrobić. Mieszanie się w sprawy o których nie miał pojęcia nie przyniosło by nikomu nic dobrego. Ani jemu, ani jej... Za to mogło by zaszkodzić zarówno kobiecie, jak i Ryozo, jak i dobremu imieniu Fundacji.
Poza tym, Lenn Kioysaki wyraźnie zasugerował, że Sonny jest Nephandi.
Tym lepiej więc, że Ryozo nie powiadomił kobiety o bliskim spotkaniu z Upadłym. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
Sakamoto uruchomił silnik i ruszył. Tym razem pojechał do swego biura w siedzibie firmy.

Swoim pojawieniem wywołał poruszenie wśród pracowników. Nikt bowiem nie spodziewał się tak szybkiego pojawienia go w firmie. Niemniej Sakamoto wyjaśnił iż zapomniał przesłać kilka ważnych dokumentów.
Znalazłszy się w biurze, wpisał hasło i z firmowej skrzynki nadał wiadomość do Mikiego.

Kod:
Na Hawajach spotkałem Sonny’ego Hokorii, syna Saburou. 
Chcę poznać jego status względem Fundacji, jego kontakty
 z Fundacją od śmierci Saburou-sama do chwili obecnej. Wedle 
informacji jakie udało mi się uzyskać na miejscu, 
Sonny prawdopodobnie stał się Nephandi. I najwyraźniej narobił sobie 
wrogów w tutejszej Kabale. Potrzebuję wytycznych Fundacji
na tą okazję. Zalecam daleko posuniętą ostrożność w kontaktach
Fundacji z Sonny’m. Może to nam zaszkodzić w kontaktach 
z miejscową Kabałą, albo i gorzej.

Poza tym. Miki prześlij mi wszystkie informacje dotyczące wilków
i psów na Hawajach powiązanych z miejscową mitologią. 
Wszystko co da się wygrzebać.
Ryozo Sakamoto.
Potrójnie zaszyfrowana wiadomość została wysłana i już miał wychodzić... gdy do biura wtargnęła panna Fredriksen.
-Przepraszam, że przeszkadzam szefie, ale przyszło zaproszenie z Fundacji Wiederników na ich bal charytatywny.-rzekła sekretarka na wstępie.
Po czym dodała konspiracyjnym tonem.-Przyszło też polecenie z centrali,
żeby się na tym balu zjawić.
Ryozo nie pałał entuzjazmem z tego powodu, ale znowu nie miał wyboru.-Dobrze, potwierdź moją obecność na tej imprezie..
-Z żoną?- spytała Talula.
-Z żoną?- zdziwił się Ryozo. Z żoną był w separacji przecież... był, do niedawna.
-Tak pisze na zaproszeniu.- stwierdziła sekretarka.
Ryozo czasami żałował, że język japoński jest tak ubogi w przekleństwa. Odetchnął głęboko uspokajając nerwy i rzekł.- Tak. Potwierdź.
Po czym wziął zaproszenie i spojrzał na nie zastanawiając się
ile jeszcze ma czasu do tego balu. Dość by zająć się innymi. Na razie zamierzał wrócić do domu, powiadomić żonę o balu. Przespać się, bo rankiem miał wizytę w klinice odwykowej. Potem zamierzał...
Ryozo schował zaproszenia, zastanawiając się czy może nie odwiedzić Kiyosaki’ego na uczelni. I wypytać o Sony’ego z dala od ciekawskich uszu.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 22-01-2013 o 12:29.
abishai jest offline  
Stary 16-01-2013, 11:04   #35
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Sonny Hokorii... John wiedział, o kogo chodzi. Trudno było sądzić by był ktoś, kto nie słyszał tego imienia i nazwiska. Przynajmniej w środowisku magów.
To było bardziej niż ciekawe. To było niepokojące. Ale nie można było zostawić Kiany i iść za Ryozo by dowiedzieć się, co wie w tej sprawie.
- Trevor z pewnością się zajmie Leilani - powiedział do Kiany. - Chodźmy do stolika.
Kiana odprowadziła wzrokiem Trevora i Leilani, po czym skinęła głową.
- Skoro tak mówisz...
Wrócili do swego stolika.
- Rozumiesz coś z tego? - spytała Kiana.
- Z pewnością nie wszystko. - John wypił kilka łyków swego drinka. - To nazwisko jest mi znane, ale mogłaś o nim nie słyszeć. To się działo dawno temu. Jeszcze się bawiłaś w piaskownicy - dodał z uśmiechem.
Kiana żartobliwie klepnęła go po ręce.
- Pewnego dnia Sonny zniknął bez wieści - mówił dalej John. - Nie wiadomo, co się z nim stało.
- Sądzisz, że ona - spojrzał w stronę wejścia na zaplecze - miała z nim coś wspólnego?
- Może, kto wie...
Prawdę mówiąc najchętniej porozmawiałby teraz z Leilani i Trevorem, ale to musiało poczekać. Poza tym był pewien, że Trevor zdoła się dowiedzieć najważniejszych rzeczy. Nie da się ukryć, że każda informacja o Sonnym była na wagę złota.
- Twoje zdrowie, Kiano - powiedział, unosząc wysoką szklankę.
- Chcesz zmienić temat? - uśmiechnęła się Kiana.
- Jak ty mnie dobrze znasz, moja droga - odparł John z takim samym uśmiechem.


Lenn Kiyosaki udał się na zaplecze. Wzbudziło to pewne zainteresowanie obsługi, ale nie na tyle duże, by mu przeszkodzić. Przez parę chwil spokój znowu wrócił do baru "Hualani" niedaleko Waikiki. Ale tylko przez parę. W pewnym moment. Gdyż w pewnym momencie z zaplecza zaczęły dochodzić podniesione głosy. Drzwi gwałtownie się otworzyły i wyszedł przez nie wzburzony Lenn.
- I nie mów, że cię nie ostrzegałem. - Krzyknął do Trevora, który chwilę później pojawił się w owych drzwiach.
- Lenn, nie urządzaj scen. - Kultysta też mówił odniesionym głodem, ale w porę się zreflektował i go ściszył. - Powiedziałem, że to załatwię. Podchodzisz do tego zbyt emocjonalnie.
- Zbyt emocjonalnie? - Ewidentnie emocje brały górę nad zdrowym rozsądkiem u starego Eutanatosa. - Zbyt emocjonalnie? Sonny...
- Lenn, zostaw to. - Kultysta położył rękę na ramieniu Azjaty. - Idź lepiej do domu. Prześpij się z tym.
Rada podstarzałego mistrza surfingu była nie w smak profesorowi etyki, ale widząc jakie zainteresowanie wzbudziła ich rozmowa zamilkł. Krytycznie rozejrzał się po sali zmuszając tym samym ciekawskich do zaglądnięcia w swoje kieliszki i również opuścił lokal.

- To się robi coraz ciekawsze - mruknęła Kiana, udając całkowity brak zainteresowania. - Czyżby obaj również znali owego Sonny? Musiał nieźle narozrabiać, skoro się tak nim przejęli.- Może zostawił parę dzieci tu i tam i rozpłynął się w powietrzu, za nic mając rodzinne obowiązki? - zasugerował John.
- Przez tyle lat to już mogliby ochłonąć - stwierdziła Kiana. - Z drugiej strony...
- Negatywne emocje mogły się nagromadzić. - John pokiwał głową z miną znawcy. - A jeśli wybuchną, niczym wulkan, to wióry polecą.
- Czyżbyś coś o tym wiedział, mój drogi? - Kiana z uwagą wpatrzyła się w oczy swego rozmówcy.
- Gdybyś przeżyła tyle lat, co ja - John zaczął mówić tonem doświadczonego przez życie starca - to byś już wszystko poznała, moje dziecko.
- Ale jeśli chcesz, to możemy iść i spytać - zmienił ton na żartobliwy.
Kiana pokazała mu język.

Rzeczą było oczywistą, że nie mógł iść i wypytać Trevora. Przynajmniej nie teraz. Ale co się odwlecze...
- Co być powiedziała na mały romantyczny spacer nad brzegiem morza? - spytał.
- Czy to podchwytliwe pytanie? - Spojrzała na niego z uśmiechem.
Chwilę później opuścili gościnne progi "Hualani".
 
Kerm jest offline  
Stary 22-01-2013, 01:51   #36
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
Sny. Mają je ludzie, mają zwierzęta, czasem śnią nawet Duchy i inne istoty jakich nie widuje się po tej stronie rzeczywistości którą zwykliśmy uważać za naszą. Jednak wszyscy wspomniani, gdyby można było ich zapytać, a oni zechcieli odpowiedzieć, powiedzą, że czasem trafiają się inne sny, takie które nie są snami. Wyglądają jak sny, smakują i pachną jak sny, ale jest w nich coś co sprawia, że po prostu nie pasują do szuflady z napisem „sny”. To co tej nocy trafiło się Aoatei nie było tak zwanym „proroczym snem”, nie pasowało nawet do szuflady z napisem „koszmar”. O, było przerażające, i nierzeczywiste jak trzeba by nazwać to koszmarem, ale wiedziała, i ta świadomość siedziała gdzieś głęboko w jej trzewiach, że to nie był sen. Stało się coś złego i ktoś potrzebował jej pomocy, nie jako prawnika tylko jako Garou.
- Kaitlin… -wydyszała siadając na łóżku, zmęczona i spocona jak po ostrym biegu. – To… nie był sen… - powiedziała kaszląc, spojrzenie jej teściowej spochmurniało.
- Potrzeba ci czegoś? Kogoś? – spytała spokojnie, choć w jej spojrzeniu widać było niepokój.
- Nie… albo tak, ale to za chwilkę, mogłabyś zerknąć czy nie obudziłam dzieciaków? – próbowała oddychać wolniej ale nadal czuła jakby brakowało jej powietrza. - Wskoczę szybko pod prysznic bo cała jestem mokra a potem wyjaśnię ci wszystko w kuchni dobrze?
- Żaden problem skarbie. – Odpowiedziała z uśmiechem Kaitlin.

Prysznic nie zdołał wygnać z niej uczucia strachu jakie towarzyszyło jej we śnie, nie była w stanie zapomnieć ani jednej rzeczy ani jednej sceny, czuła nadal ból w stopach i dłoniach mimo, że widziała iż były nietknięte. Żebra bolały ją jakby nie zablokowała kopnięcia na treningu samoobrony i nadal czuła w płucach te palące wyziewy. Wyszła, wysuszyła się i przebrała.

Zeszła powoli do kuchni, Kaitlin już miała dla niej kubek ciepłej herbaty, zapach jaśminu dokonał tego co nie udało się ciepłemu prysznicowi, wzięła filiżankę rozkoszując się ciepłem i aromatem, upiła łyk. Niemal jęknęła z rozkoszy gdy otuliła ją symfonia smaku, jaśmin, jabłka, dzika róża, hibiskus, skórki z pomarańczy, ananas, papaja i… nagietki? Już dawno odkryła, że ma absolutnego hyzia na punkcie dobrej herbaty, było to zasługą jej męża Christophera który talent do tworzenia własnych mieszanek najwyraźniej odziedziczył po matce. Kaitlin dobrze znała swoją synową, to było właśnie to czego było trzeba roztrzęsionej Garou. Powoli opowiedziała teściowej co się stało, ze wszystkimi szczegółami jakie tylko mogła sobie przypomnieć, dla pewności nagrywając wszystko na swoją komórkę. Wiedziała z doświadczenia, że czas potrafi zatrzeć wiele z tego co dana osoba pamiętała, dlatego lepiej było powierzyć je pamięci elektronicznej, na wszelki wypadek. Dużą pomocą okazały się celne pytania i komentarze Kaitlin, pozwalające jej dokładniej opisać co się stało. Gdy dotarła do ostatniej części swego snu znowu wrócił do niej strach i ból. Zakazała sobie skupiać się na tym co było i zmusiła swój umysł do pracy. Tak jakby przygotowywała się do następnej sprawy zaczęła układać w głowie plan działań. Nie umiała czytać snów, była prostą dziewczyną, znała na pamięć setki spraw i precedensów, masę kodeksów i innych książek. To co potrafi każdy zwykły prawnik jakich setki chodzą po tym świecie, no dobra była naprawdę dobra w tym co robiła - czasem trzeba umieć się przyznać do bycia wspaniałą. Ale sny? To było dla niej tak zrozumiałe, jak fizyka kwantowa dla przeciętnego jaskiniowca. Jedyne co mogła wykorzystać to logika, ale sny nie zawsze z niej korzystały a często wręcz reagowały na nią alergicznie. Było to jednak lepsze niż nic i może pozwoli jej skierować swe kroki we właściwą stronę. Co wiedziała? Ktoś/coś chciał/o/a dać jej znać o jakimś zdarzeniu, możliwe, że dotyczy to jakiegoś młodego Garou przed Przemianą albo dopiero po. Możliwe, że wspomnianemu Garou (mu lub jej) coś grozi i nie jest to groźba całkowicie materialna. Przynajmniej na to wskazywałoby to co spotkała we śnie. I co miał oznaczać spotkany we śnie Garou? Nagle uderzyła ją inna myśl, możliwe że są dwa rodzaje zagrożeń, to które reprezentowała ośmiornica i to które reprezentowali myśliwi? Tu zaczęła się zastanawiać czy otoczenie w jakim się znalazła we śnie też coś znaczyło czy było tylko odbiciem tego jak większość Garou, nawet członkowie jej plemienia, odbierała miasta? Znowu dała sobie mentalnie po łapach za zbaczanie z tematu. Co mogła zrobić? Skontaktować się z Rodziną, na pewno mieli jakieś wtyki w Policji, może były jakieś doniesienia o demolce pasującej do możliwości Garou w czasie pierwszej Przemiany? Powinna także dać znać o samym fakcie tego, że miała „sen” i złapać kogoś rozmawiającego z Duchami aby pomógł jej wyjaśnić co się stało. Aoatea notowała sobie wszystko skrótami, po raz tysięczny ciesząc się, że dorabiała na studiach stenografią, dzięki temu nie dość, że nasłuchała się rozpraw i zdobywała wiedzę to jeszcze nauczyła się robić notatki z wykładów dokładniejsze niż wszystko co mieli do dyspozycji jej koledzy z roku. Przydawało jej się to także na burzach mózgów jakie urządzali w kancelarii, i w momentach takich jak ten, gdy nie chciała tracić wątku przy zapisywaniu pomysłów.
- Muszę przyznać, że nie wydajesz się zbytnio poruszona tym co się stało mamo, jesteś niemal upiornie spokojna i skoncentrowana. – stwierdziła Aoatea wgryzając się w owsiane ciasteczko których talerzyk wyczarowała skądś jej teściowa.
- Kochanie, opowiadałam ci kim z zawodu był Harold, ojciec Christophera? –Odpowiedziała kobieta uśmiechając się znad swojej filiżanki.
- Był bankierem… - zmarszczyła czoło młoda kobieta, nie pojmując do czego zmierzała jej teściowa.
- Oh tak, ale poza tym był jednym z lepszych theurgów w Massachusets. Rzeczy jakie mi opowiadał i jakie przy nim widziałam, troszkę mnie uodporniły na zdarzenia „z nie tej ziemi” jak zwykliśmy je nazywać. A tak nawiasem mówiąc, uważam, że troszkę zaniedbujesz swoje obowiązki wobec drugiej części swej natury skarbie. Może to co się stało ma z tym jakiś związek?
- Taki strzał ostrzegawczy? Kto wie… Cóż i tak powinnam pogadać z którymś z theurgów ze względu na święto Pele. Zajmę się tym dziś po zakupach, tylko najpierw popytam kto ma chwilkę.
- Chcesz się pytać czy któryś z theurgów będzie miał dla ciebie czas?? - Zdziwiła się teściowa. - Z mojego doświadczenia wiem, że z takim sprawami nie należy czekać. Zadzwoń z rana do Nohea Kahalewai. Theurg jest by pomagać w takich sprawach.
- Racja. - Przyznała zmęczonym głosem Garou. - To, cokolwiek to jest, czekało już chyba zbyt długo, trzeba zająć się tym natychmiast. - wybrała numer z pamięci telefonu i poczekała aż po drugiej stronie rozległ się nieco zaspany głos.
- Nohea? - upewniła się. - Tu Aoatea Mathews, muszę z tobą koniecznie porozmawiać.
- Witam cię. - Odpowiedział trochę zaspany. - Słucham zatem.
- To nie na telefon, i raczej zajmie chwilkę, kiedy mogę do ciebie przyjechać? To naprawdę poważna sprawa.
- Rano, koło dziewiątej mam czas. - Odparł po krótkiej chwili. - U mnie. Masz adres??
- Tak, dziękuję, przepraszam za kłopot, naprawdę. – powiedziała kończąc połączenie.
- To co, idziesz jeszcze spać czy mam zabierać się za śniadanie? – Spytała Kaitlin wesoło.
- Uhm, chyba pójdę spać… - zaczęła Aoatea ale przerwał jej głośny sprzeciw jej żołądka subtelnie zwracającego uwagę na brak kolacji poprzedniego wieczoru i sugerującego aby była tak miła rozważyć propozycję teściowej raz jeszcze.
- Wiesz po namyśle stwierdzam, że jakieś śniadanie to całkiem dobry pomysł. Ciasteczka chyba rozbudziły mój apetyt. – Stwierdziła rumieniąc się pani prawnik.
- To wyciągnij mi ten niebieski dzbanek z Tupperware`a, zrobimy pare naleśników, akurat będzie dla brzdąców jak wstaną.
Gmerając w lodówce Aoatea zerknęła na zegarek, 5:48... chyba jednak powinna była nieco poczekać z tym telefonem do Nohea…
 

Ostatnio edytowane przez Rudzielec : 24-01-2013 o 08:37.
Rudzielec jest offline  
Stary 24-01-2013, 13:44   #37
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Aoatea Mathews


Tak wczesna pobudka nie była tym co tygryski lubią najbardziej. Ale przekonać się o tym miała dopiero za kilka godzin.

Dobudzenie Tamatiego było prawdziwym wyzwaniem. Zresztą jak co dzień.
- Jeszcze pięć minut, mamo. - Mówił ziewając i naciągając na siebie kołdrę.
Po owych pięciu poprosił o jeszcze pięć, a później o trzy i tylko stanowczy wzrok matki zmusił go do podniesienia się z łóżka. Ze zbolałą miną powędrował do łazienki. Ale dzieci w tym wieku tak mają.

Zupełnym przeciwieństwem brata była mała Airini. Dziewczynka szybko wyskakiwała z łóżka, lub też sama budziła domowników, gdyż ona właśnie zapragnęła się pobawić, a że była dopiero szósta rano, to już jej zupełnie nie obchodziło.

Nakładając naleśniki na talerze Aotea odnotowała zmiany w ubiorze córki. Garou była pewna, że zakładała córce czerwoną bluzeczkę i różowa spódniczkę. A teraz przy stole siedziała odziana w błękitną kreację księżniczka. To też było typowe zachowanie dla dziewczynek w tym wieku.
Dzieci rzuciły się na swoje naleśniki jakby prze tydzień nie jadły. Pałaszowały aż im się uszy trzęsły, podlewając je obficie syropem klonowy. Zresztą nie tylko jedzenie miało styczność z tym słodkim i klejącym produktem, skutkiem czego piękną kreację Airini trzeba było zmienić. Co było w to mi graj małej. Zaraz poczęła przebierać w szafie i oglądać kolejne sukienki i spódniczki.
Tamati, z racji swojego wieku, sam się sobą zajął. On musiał tylko umyć buzię i ręce i za żadne skarny nie chciał pomocy mamy.
Kaitlin tymczasem zajęła się przygotowaniem drugiego śniadania dla dzieci.

- Tamati wskakuj do samochodu. - Pani Mathews ponagliła syna zapinając jednocześni pasy w foteliku córki. Jeszcze raz sprawdziła ich napięcie.
Chłopiec ociągając się otworzył drzwi i wsiadł.
- Zaraz przyjdę do ciebie. - Powiedziała jego mama.
- Sam to zrobię. - Odparł siedmiolatek i zaczął mocować się z zapięciem. Aotea spokojnie patrzyła na jego zmagania. Po kilku chwilach zadowolony z siebie chłopiec siedział już wyprostowany w swoim foteliku i czekał aż matka odpali silnik.
- Mówiłem ci, że sobie poradzę. - Rzucił dumnie.

Aotea chwilę jeszcze posiedziała w aucie, po tym jak jej dzieci zniknęły za drzwiami budynku szkoły. Wzięła kilka głębszych oddechów. Niby spotkanie z tym starym Garou nie było niczym nadzwyczajnym, ale serce waliło jej jak oszalałe. Krew buzowała w żyłach i czuła dziwne podniecenie. Przekręciła kluczyk. Silnik zaskoczył błyskawicznie.

Po chwili była już na jednej z głównych ulic miasta, jak zwykle panował dość spory ruch. Ale zelżał, gdy zjechała z Lunalilo Fwy, by praktycznie zaniknąć na Diamond Head Roud..
Mathews zgasiła silnik. Przyjrzała się sobie krytycznie w lusterku samochodowym. Zabrała swoje rzeczy i udała się do domu Teurga. Nohea Kahalewai już na nią czekał.


Fabien Dante


Sama klinika zrobiła na Fabianie pozytywne wrażenie. Położona w malowniczej okolicy, czysta i schludna, miły personel. Panujące tu warunki były o niebo lepsze niż w nie jednym szpitalu. Fundacja Państwa Wiedernikowów musiała przekazać sporo pieniędzy na działanie tej instytucji. Dante naprawdę był pod wrażeniem.

Chociaż nie obyło się bez małego zgrzytu. Teurg umówiony był z panią Anną Wiedernikow, tymczasem po przybyciu na miejsce okazało się, że oprowadzi go Nickolas Sumarokov, członek Rady Fundacji.



Sumarokov wyjaśnił, że pani Wiedernikow poczuła się źle. Oczywiście bardzo za to przepraszał, zarówno on sam i jak w imieniu swojej szefowej.

Kolejnym zgrzytem był widok zapłakanej kobiety. Ze strzępków słów, jakie udało się wyłowić Garou, wynikało, że to matka jednego z pacjentów, która dowiedziała się, że niestety jej dziecko zmarło podczas pobytu w klinice.

Zapytany o to zdarzenie Sumarokov począł coś kręcić i jak najszybciej chciał odciągnąć od całego tego nie miłego zdarzenia swojego gościa. A zauważywszy, że ten jednak się ociąga i zadaje niewygodne pytania, członek rady uciekł się do najprymitywniejszego podstępu jakim było zagranie na uczuciach swojego gościa słowami, że przecież biednej matce należy się chyba chwila spokoju i on nie ma zamiaru zachowywać się jak sęp krążący nad padliną. Dalsza część wizyty przebiegła już spokojnie. A na sam koniec Dantemu została pokazana ściana z całą masą fotografii. Były na niej uśmiechnięte twarze, całe rodziny lub pojedynczy ludzie. To byli wszyscy ci pacjenci, którzy pozytywnie zakończyli kurację odwykową. Co by nie mówić, klinika miała się czym chwalić.

Opuszczając mury tego przybytku Fabien miał jednak mieszane uczucia. Pozytywny obraz tego miejsca kłócił się z negatywną energią, jaką Teurg wyczuwał tutaj. Nie był jednak w stanie określić, co to takiego. Może to było spowodowane postawą jego przewodnika, który starał się ukryć tę niewygodną prawdę o zgonie jednego z pacjentów? A może było to coś zupełnie innego?

Jeszcze nim Fabien Dante opuścił jakże gościnne progi kliniki odwykowej, Nickolas Sumarokov wręczył mu pewną kopertę.
- To zaproszenie na bal charytatywny organizowany przez naszą fundację. Wiem, że mało czasu zostało, gdyż odbędzie się on w najbliższą sobotę, ale pani Wiedernikow, jak i cała rada, liczy na pańską obecność.
Kulturalnie się pożegnali.

Fabien miał cały dzień na zwiedzanie Honolulu. A było co oglądać. Hawaje wszak były słynnym kurortem, który nastawiony był na turystów. Niemal na każdym rogu kupić można było pamiątki, gadżety i inne rękodzieła sztuki ludowej. Szkoda tylko, że na większości z nich widniał napis “Made in China”.

***

Tej nocy Fabien spał źle. Bardzo źle. Nie mógł długo zasnąć. Kręcił się z boku na bok. W końcu upragniony sen przyszedł, jednak nie było mu dane wypocząć. Młody Teurg obudził się cały zlany potem, ale nie był w stanie sobie przypomnieć, co mu się tak naprawdę śniło. Pamiętał tylko urywki. Zniszczone miasto, ale nie wiedział jakie. Pamiętał też wołanie o pomoc. Rozpaczliwe wołanie o pomoc. Tych dwóch rzeczy był pewien. Reszta snu zatarła się w jego pamięci, niczym najdawniejsze wspomnienie.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 24-01-2013, 22:02   #38
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
John Kaewe


Brzęczenie komórki w kieszeni marynarki oderwało go od wcześniejszych zajęć. Na wyświetlaczu widniało tylko jedno słowo - “mama”. Telefon ten nieco zaskoczył mężczyznę, jego rodzicielka raczej nie należała do kobiet, które dzwonią do swych pociech co kilka dni, by za każdym razem usłyszeć magiczną formułę “u mnie wszystko w porządku, jak zawsze”. Jeśli już dzwoniła, to w jakiejś konkretnej sprawie, tak musiało być i tym razem. Odebrał.

- Cześć synku, co tam u ciebie? - w jej głosie słychać było matczyną czułość i troskę.
- Wszystko w porządku, jak zawsze - odparł mag i parsknął cicho wspominając swe rozważania sprzed chwili.
- A u Kiany? - mama najwyraźniej nie usłyszała tego parsknięcia, może to i lepiej.
- Też. Mamo, czy coś się stało? - zapytał spokojnie John, wolał bowiem przejść do konkretów.
- A czy musi się coś stać, żeby matka miała prawo zadzwonić do swego syna? - głos jej się zmienił. Choć dalej brzmiał spokojnie, słychać było dziwne nuty, których mistyk nie potrafił jednoznacznie zinterpretować.
- Oczywiście, że nie i bardzo się cieszę, że zadzwoniłaś, ale mam wrażenie, że nie robisz tego tylko po to, by się zapytać, co u nas. A może się mylę?
- No dobrze, no, niech ci będzie. Pamiętasz panią Billey?
- No tak - zawiesił głos. To była przyjaciółka matki, jeszcze z czasów studiów. Wpadały do siebie czasem na kawę. Jakże mógłby jej nie kojarzyć? - I co z nią?
- Dzwonił do mnie jej mąż. Judy nie żyje - ostatnie zdanie wypowiedziała z pozoru spokojnym głosem. Odchrząknęła jednak, a jej syn doskonale wiedział, że zrobiła to tylko po to, by nie zaczął jej się łamać głos. Przeżyła to bardzo, zresztą trudno się dziwić.
- Tak mi przykro - tym prostym zdaniem próbował dodać jej otuchy. - Jak to się stało?
- Wypadek samochodowy. Nie chciałam za bardzo wypytywać
- A czy wiadomo już, kiedy pogrzeb?
- Jeszcze nie, ale właśnie w tej sprawie dzwonię. Wiesz, jaki jest ojciec, na pewno będzie miał wtedy operację, poza tym nie lubi styp. Mówi, że na co dzień widuje zbyt dużo śmierci, by po godzinach pracy jeszcze ją celebrować. Chciałam cię prosić, byś mi towarzyszył na pogrzebie.
- Oczywiście, nie ma problemu - odparł mag. - Daj mi tylko znać, co do terminu, żebym mógł uprzedzić uczelnię.
- Dobrze synku, nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy.

Jeszcze chwilę rozmawiali o domowych sprawach, a potem się pożegnali i rozłączyli. Naukowiec mógł wrócić do swoich obowiązków.

***

Gdy telefon zadzwonił ponownie, Eteryta nie spodziewał się niczego dobrego. Gdy okazało się, że dzwoni Melody - sekretarka Snydera, doszedł do wniosku, że intuicja go nie myliła.

- Cześć John, przepraszam, że przeszkadzam, ale profesor wzywa cię do siebie - zabrzmiał aksamitny głos w słuchawce.
- Witaj Melody. A zdradzisz mi chociaż, o co chodzi? - odparł mężczyzna spokojnie.
- O to spotkanie z ludźmi z Fundacji. Ale nie masz się co martwić. Szef był po tym spotkaniu bardzo zadowolony. Podejrzewam więc, że tym razem raczej chodzi o coś miłego.

Mag nie podzielał entuzjazmu swej koleżanki. Nie mniej jednak obiecał, że za chwilę zjawi się w gabinecie szefa, a jak obiecał, tak też zrobił.

Profesor Snyder przywitał go od progu bardzo serdecznie. Bez przesady, nie był wylewny, jak stary dobry kumpel, nie mniej jednak w tonie jego głosu i pogodnej minie znać było, że ma bardzo dobry humor. Rozmowa z Anną i Sumarokovem faktycznie musiała pójść po jego myśli.

- A więc John, po pierwsze myślę, że należy ci się pochwała. Pani Wiedernikow była zachwycona naszym wydziałem. Myślę, że - między innymi dzięki tobie - uda nam się pozyskać całkiem niezły zastrzyk gotówki.
- Miło mi to słyszeć - odparł zdawkowo doktor Kaewe. - Cieszę się, że mogłem pomóc.
- Ponieważ tak dobrze wywiązałeś się z powierzonej ci misji, myślę, że jesteś odpowiednią osobą, by sprostać kolejnej.

No i pojawił się ów haczyk, którego istnienia Syn Eteru był pewien, od kiedy tylko przestąpił próg gabinetu.

- W sobotę Fundacja Wiedernikowów organizuje bal charytatywny. Dostaliśmy zaproszenie, miałem się tam zjawić, ale muszę wyjechać na konferencję do Waszyngtonu. W związku z tym ktoś musi iść w moim zastępstwie. Myślę, że skoro zrobiłeś takie dobre wrażenie na przedstawicielach Fundacji, będziesz do tego najlepszy.


Ryozo Sakamoto


Ryozo zjawił się w klinice odwykowej punktualnie. Na recepcji znów siedział Aidan Ives. Tym razem jednak młodzieniec był w stanie bardziej pomóc panu Sakamoto, bowiem ten chciał wiedzieć, jak trafić do gabinetu Muama Mirimanoffa, gdzie miał odbyć spotkanie.

Droga wskazana przez recepcjonistę okazała się prostsza, niż można by się spodziewać. Już niebawem Japończyk stanął przed drzwiami, na których wisiała stosowna tabliczka. Mężczyzna zapukał grzecznie, po czym wszedł.

Przywitała go młoda kobieta. Poznał po głosie, że była to ta sama, z którą rozmawiał poprzedniego dnia. Wisząca na jej piersi plakietka podpowiedziała mu imię, które zatarło się w pamięci - Gabriele Yuan.

- Dzień dobry, nazywam się Ryozo Sakamoto, byłem umówiony na spotkanie z panem Mirimanoffem - mag przedstawił się mając jednocześnie nadzieję, że nie będzie zmuszony zbyt długo czekać.
- Tak, pan dyrektor już na pana czeka - odparła sekretarka serdecznym głosem, wstała zza swego biurka, po czym dodała wskazując gestem na drzwi prowadzące bezpośrednio do gabinetu - Tędy proszę.


Gabinet Muama Mirimanoffa wyglądał podobnie do gabinetów niemal wszystkich ludzi na podobnym do jego stanowisku. Urządzony ze smakiem, czysty, czy wręcz sterylny, pozbawiony osobistych akcentów, z całą pewnością nie sprawiał wrażenie miejsca przytulnego. Ale taki musiał być, wszak reprezentował całą instytucję.

Po krótkim przywitaniu, Ryozo został poproszony o zajęcie fotela naprzeciw biurka dyrektora.

- Napije się pan czegoś? Kawy, herbaty? - zagadnął Mirimanoff, a uzyskawszy odpowiedź, odezwał się do swej sekretarki. - Gabriele, bądź tak miła i przynieś nam coś do picia.

Sekretarka wyszła, po chwili wróciła niosą zamówione napoje. Postawiwszy filiżanki na stole, ponownie wyszła. Tym razem, z pewnością, zostawiając ich samym sobie.

- A zatem, panie Sakamoto, w czym mogę pomóc?


Aidan Ives

Nathan obiecał, że ten wieczór spędzą razem. Co prawda dalej nie chciał wyjawić, cóż to za bombowy temat dorwał, ale Aidan miał chytry plan wyciągnięcia tych informacji, który nie był bez szans. Póki co jednak nie mógł zacząć go wprowadzać w życie, bowiem Amerykanin, mimo obietnicy, nie wyszedł wcześniej z pracy, lub raczej, nie dotarł wcześniej do domu. A mieli razem zrobić i zjeść kolację. A potem zaczął oglądać jakiś film. Zacząć, bo nie ulegało wątpliwości, że tego wieczoru go nie skończą. Jak zawsze zresztą.

Samotne chwile w mieszkaniu wlokły się niemiłosiernie. Wreszcie zgłodniały Kanadyjczyk zamówił pizzę i zjadł ją, choć nie była zbyt smaczna. Nie wykluczone, że przez kiepski humor, którego nie poprawiła nawet chwila oglądania czegoś w telewizji. Sytuacja nie uległa polepszeniu również wtedy, gdy kilkakrotne próby dodzwonienia się do spóźnionego kochanka spełzły na niczym. Zasięg był, problem polegał na tym, że nikt nie raczył odebrać.

Wreszcie Aidan zasiadł przy stole na wprost wejścia do mieszkania, ze zniecierpliwienia bębniąc zawzięcie palcami w blat. Ale i to nie przyniosło ulgi, a jedynie większą złość. W myślach już układał kazanie, jakie wyprawi chłopakowi, gdy ten tylko się zjawi. Mag był w stanie wiele zrozumieć, ale jednak ludzka cierpliwość miała jakieś rozsądne granice.

Godziny mijały, telefon Nathana nie odpowiadał. Z czasem, zamiast zwyczajnego sygnału oczekiwania zaczęła się odzywać przemiła pani informująca, że abonent jest poza zasięgiem. To również nie uspokoiło młodego Akashic.

Wreszcie Ives usłyszał długo oczekiwany dźwięk. Kroki zbliżające się do jego drzwi. Poznał od razu, że to Nathan, choć rytm był nieco zmieniony. Po chwili klucz zazgrzytał w zamku. Aidan odetchnął głęboko nie chcą zacząć tej rozmowy od przekleństw.

Drzwi się otworzyły. Zanim jednak Jones zdążył na dobre przestąpić prób ich mieszkania, rozległo się histeryczne:

- Chryste panie! Co ci się stało?!

Dopiero po chwili Aidan zdał sobie sprawę z tego, że to jego własne usta wypowiedziały te słowa. Dopiero, gdy Nathan zamknął za sobą drzwi i ponownie odwrócił się w jego stronę, dotarło do niego, cóż wywołało taką, a nie inną reakcję.

Amerykanin wyglądał bowiem jak skwaszone jabłko i to takie, które miało bliskie spotkanie trzeciego stopnia z walcem drogowym. Z rozciętego łuku brwiowego wciąż jeszcze sączyła się krew, choć znaczna jej część już zakrzepła na policzku. Do tego śliwa zdobiąca prawe oko, napuchła szczęka tuż obok krwawiącej wargi, a także poszarpane ciuchy i przygarbiona postawa świadczące o obolałych trzewiach. Wszystko wskazywało na to, że walec drogowy był wielki i silny, i niesamowicie wkurzony.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 25-01-2013 o 14:10.
echidna jest offline  
Stary 27-01-2013, 12:12   #39
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Fabien nie lubił lotów samolotem. Nie lubił tych nowoczesnych wynalazków napędzanych duchami Tkaczki, rzucających wyzwanie prawom Matki Gai i unoszących się w przestworzach. Ludzie zwali to tryumfem rozumu nad światem. Dante wiedział swoje. To były tak samo złe wynalazki, jak bomby atomowe, jak broń maszynowa, jak broń chemiczna.

Jednak nie był w stanie inaczej dostać się na wyspę, na której miał porozmawiać z zarządem Fundacji Wiedernikowów.

Cel warty był długiej podróży i potu Fabiena, obawiającego się samolotów. Wiedernikowie mogli stać się dobrymi partnerami dla Fundacji Dantego. To, jak zajmowali się tymi wszystkimi młodymi, zagubionymi ludźmi, w pewien sposób imponowało młodemu Fabienowi. Budziło w nim pozytywne myśli, że są jeszcze szanse dla tego pędzącego coraz bardziej ku zagładzie świata.

Kiedy koła samolotu zatrzymały się na nawierzchni tutejszego lotniska, Fabien Dante westchnął z ulgą. Aż do momentu, kiedy wstąpił w progi Fundacji Wiedernikowów.

Po spotkaniu w Fundacji zwiedzanie miasta nie sprawiło mu przyjemności. Honolulu było ciekawe, ale umysł Fabiena zaprzątała teraz inna sprawa. Inne myśli kłębiły się pod długimi, jasnymi włosami wilkołaka. Poudawał więc chwilę turystę i zmęczony, tym razem naprawdę, udał się do wynajętego dla niego pokoju w hotelu. Pobyt w nim zaczął od dokładnego spłukaniem ciała z brudu pod prysznicem.

* * *


Siedząc w pozycji lotosu, wpatrzony w widok z tarasu hotelu i wsłuchany w oddech oceanu Fabien raz jeszcze przypominał sobie wydarzenia z Fundacji. Układał to w swojej głowie, niczym skomplikowane puzzle. Układankę wydarzeń, emocji, odczuć.

Oprowadzał go ktoś inny, niż założycielka Fundacji – Anna Wiedernikowa. Pierwszy element układanki. Ktoś nie chciał, by się z nim widziała? Ona? Ktoś inny? Kto? Ta zagadka niosła w sobie przeczucie niepokoju? Ćma za uchem Fabiena szeptała o posmakach strachu, o lękach i smutku.

Nickolas Sumarokov. Kolejny element układanki. Było w nim coś niepokojącego. Poruszał strunę niepokoju w wilkołackiej duszy teurga. A Dante nauczył się ufać tego rodzaju przeczuciom. Ton głosu, zapach ciała, posmak skrywanej pogardy? Chociaż to ostatnie mógł sobie konfabulować. Tak. Układance brakowało wielu elementów. Ale to czyniło ją tylko bardziej atrakcyjną.

Płacz kobiety. Jej łzy były łzami matki. A każda kobieta troszcząca się o swoje dziecko – zagubione czy też nie – była w pewien sposób szczątkiem woli Gai. Wszak Matka Stworzenia była matką ich wszystkich: garou, ludzi, duchów. Wydała na światy niezliczoną mnogość potomstwa o formach i kształtach tak różnych, że musiał w tym również brać udział Wyld – Dzikun. Zatem łzy matki musiały być wizją. Wizją daną Fabienowi przez samą Gaję. Tak. Tego był pewien.

Śmierć dziecka zawsze boli. Zawsze powoduje smutek i ranę na duszy teurga. Czuł się umniejszany w swej wizji, w swej misji. Ale to bezimienne dziecko zagubione na skomplikowanych ścieżkach życia, ta bezimienna ofiara, była przeznaczona dla młodego teurga. Była wołaniem – „my tutaj umieramy. zrób coś, bo umrze nas więcej”. Tak. Tutaj Matka Życia dawała mu czytelne sygnały.

Sumarkov nie chciał, aby Fabien zadawał pytania. Kolejny sygnał, że Zarząd lub tylko ten jeden jego członek mają coś do ukrycia. I o ile jednak łatwo im było ukryć sekrety przed człowiekiem, to jednak troszkę trudniej było im skryć swoje zamiary przed garou.

Kolejny element wielopoziomowej enigmy. Echa z Umbry. Duchy smutku i bólu – to normalne w klinice dla uzależnionych. Uśmiechnięte twarze za zdjęć w kontraście z aurą kliniki. Fabien nie wiedział. Nie chciał osądzać. Nie był zrodzonym w księżycu sędziego. Nie to było jego celem. Chciał poznać tajemnicę tego miejsca. Rozwiązać tą zagadkę, skoro już uświadomił sobie jej istnienie. To było w zgodzie z charakterem Fabienia, w zgodzie z księżycem, pod jakim przyszedł na świat oraz w zgodzie z plemieniem, którego mistyczne znaki miał wypisane w swym sercu.

Budziła się noc. Niebo upstrzyły pierwsze gwiazdy. Fabien zadarł głowę w górę i przyjrzał się tym iskierkom na płaszczu nocy. Tym kawałeczkom potężnych duchów, niepojętych dla większości teurgów z jego rodzaju, w tym również i dla samego Dantego.

Powitał gwiazdy, drobnym rytuałem harmonii i położył się spać.

* * *

Przebudził się w spoconej pościeli. Koszmar pozostawił posmak żółci w jego gardle. Dobrze znany wilkołakowi smak strachu.

Od razu wiedział, że powodem złych snów nie jest zmęczenie podróżą, zmiana klimatu, diety czy inne czynniki tego typu.

To była wizja. Senna wizja przesłana mu przez duchy. Pytanie, które duchy? Te wierne Matce, których rolą było szeptanie do mistycznych uszu księżycowych szamanów, czy też tych złośliwych, zatruwających myśli ludzi i innych istot. Zmór. Kalusów. Małych paskudztw, których niezliczone mrowie kłębiło się zawsze nad większymi skupiskami ludzi. Szczególnie w takich miastach, jak to. Gdzie seks, przemoc i luźne obyczaje królowały na ulicach i w ścianach nocnych klubów. Tak.

Fabien wstał i w samych bokserkach wyszedł na taras. Pozwolił, aby pocałunki nocnego wiatru wygnały z jego myśli resztki emocji. Ale nie wizje. Wizje chciał zapamiętać. Każdy szczegół. Każdy jego fragment.

- Czas na małą wycieczkę. przyjacielu – powiedział spokojnie niby sam do siebie.

Najpierw wyszedł cicho na korytarz, blokując wcześniej krzesłem drzwi przed zamknięcie. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, schował klucz do swojego pokoju w piasku wielkiej donicy z kwiatami ozdabiającej korytarz. Potem wrócił do swojego pokoju, wyjął krzesło spomiędzy drzwi i poczekał, aż się zatrzasną od środka. Następnie wszedł do łazienki, spojrzał w lustro i przebił Barierę. Po dłuższej chwili, bo Bariera w miastach była zawsze dość twarda i wymagała od dokonujących skoku w bok uwagi i koncentracji.

Znalazł się w Umbrze.

* * *

Fabien przyjął formę glabro. W Świecie Duchów było to łatwe, jak sama myśl o tym.

Z ciekawością przyjrzał się Umbralnej okolicy, w jakiej się znalazł.

Hotel musiał być nowy, bo w Cieniu był jedynie półprzeźroczystą plątaniną świateł, rur i pajęczyny. Po jego splotach biegały pająki Tkaczki nadając mu nową strukturę. Scalając rzeczywistość miasta z jego Umbralnym odbiciem.

Fabien nie chciał ryzykować spotkania z duchami Tkaczki. Nucąc uspokajającą duchy melodię w ich mowie wyszedł z plątaniny rodzącego się w Umbrze konstruktu. Wyszedł na plażę – bardziej przypominającą tą, jaką zapamiętał ze świata Poza Barierą. Idąc po miękkim, lekko wilgotnym piasku rozkoszował się tym miejscem. Miejscem, gdzie duchy oceanu toczyły podjazdową wojnę z duchami ziemi i pisaku.

- Gdzie jesteś, przyjacielu?

Ze splatanych włosów Fabiena wynurzył się mały, jasny, skrzydlaty kształt i wylądował na palcu garou.


- Witaj, moja piękno ćmo marzeń – wilkołak przywitał ducha, przelewając na niego swoje ciepłe, przyjazne emocje.

- Znajdź dla mnie airt. Do miejsca, w którym byliśmy dzisiaj. Tym, gdzie duchy smutku, bólu walczyły z duchami nadziei i nowego. Do Fundacji Wiedernikowów.

Ostatnie zdanie nie było niczym więcej, niż falę emocji, jaka towarzyszyła Fabienowi podczas wizytacji tego miejsca.

- Nie wejdziemy do środka. Rozejrzymy się tylko wokół, mój mały, duchowy przyjacielu. Bardzo ostrożnie. Poznamy prawdziwą aurę tego miejsca. A potem wrócimy do hotelu. Wyjdziemy przez plażę, jakbyśmy zażywali nocnej kąpieli w oceanie. Wrócimy do hotelu, zabierzmy klucz do mojego pokoju z kryjówki i pomyślimy co dalej.

Wilkołak ruszył za trzepocącym skrzydłami duchem ścieżkami świata, który bardziej rozumiał i w którym wolał przebywać.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-01-2013 o 18:46. Powód: pisaku zmieniłem na piasku :)
Armiel jest offline  
Stary 04-02-2013, 13:05   #40
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Duch odnalazł drogę i poprowadził ich tam, gdzie Fabien chciał. Ćma leciała szybko i zwinnie, ale Garou nie miał problemu z dotrzymaniem jej kroku.
Z początku Teurg nie zauważył tych subtelnych zmian w otoczeniu. Aż stały się tak nagłe, że aż zadziwiające to było. Konstrukty Tkaczki stawały się coraz bardziej upiorne. Zniszczone, przeżarte przez rdzę i korozję. By w końcu stać się tylko ruinami. Teraz Dante biegł za skrzydlatym przodownikiem wśród martwego miasta. Wszystko było tu zniszczone, unoszący się wokół odór śmierci aż dławił.
Ćma nagle zatrzymała się. Chociaż to było złe określenie. Zamiast lecieć do przodu poruszał się tylko w dwóch wymiarach. Zupełnie jakby coś stanęło jej na drodze.
Wilk ostrożnie podszedł do tego miejsca. Zaczął węszyć. Ale nic nie wyczuł po za okropnym smrodem chemikaliów. Coś jakby niewidzialna bariera, przekonał się o tym gdy boleśnie uderzył się o nią w nos. Coś za nią było,a le nie mógł tego dojrzeć. Jego przewodnik nadal starał się znaleźć przejście, ale bezskutecznie.
Fabien ostrożnie zaczął iść wzdłuż niewidzialnego muru. Węszył. Nasłuchiwał. Nic. Pustka. A przecież żyjące istoty powinny mieć również swoje odbicia w świecie duchów. Tym czasem tutaj był tylko on i jego przyjaciel. To było bardzo dziwne. Nawet na bardzo skażonych terenach można było coś spotkać. Tym czasem tutaj nawet zauważone wcześniej pająki Tkaczki nie występowały.
Tem dobiegł do jego uszu jakiś dźwięk. Jakby miarowe stukanie. Podążył za nim,a le ostrożnie. Kilkaset metrów dalej, jeżeli można mówić o odległościach w Umrze, zobaczył to.
Przed tę bariera stał jakiś pokraczny, dwunożny stwór i walił czymś w zaporę. Rozchodzący się dźwięk przypominał jakby brzęczenie szkła. To było nawet dobre porównanie dla bariery. Była niewidzialna jak tafla szkła. zimna jako ona. Ale nie była przeźroczysta, nie miała jednak barwy. . Nie odbijała też niczego niczym lustro.
Stworzenie to waliło w niewidzialny mur głownią miecza, co Fabian dostrzegł dopiero gdy zbliżył się bardziej. I od razu uderzyło go, że to samuraj. W zasadzie zbroja samuraja. Czarna, ze złotymi elementami. Ta istota tez usiłowała się dostać za ten mur.

Wtedy na drodze pojawił się wilk. Biały wilk. Lepiej powiedzieć przeźroczysty, biały wilk. Zawył ostrzegawczo i obnażył kły. To było dziwne, bo ten nieznajomy nie miał zapachu. Jakby go tu nie było. ale przecież Fabien widział go dokładnie przed sobą.
sierść na grzbiecie białego zjeżyła się. Był gotów do ataku. I Teurg wiedział, że widomy wilk chce go stąd przepędzić.
W pewnym momencie samuraj przestał uderzać w barierę. Biały postawił uszy i zaczął nasłuchiwać. Fabien zrobił to samo.
I usłyszał. Usłyszał słabe zawodzenie szczenięcia. Było gdzieś niedaleko, ale jednocześnie bardzo daleko. Jego płaczliwy głos odbijał się echem wśród ruin i nie można było ustalić skąd tak naprawdę dochodzi.
Humanoidalne stworzenie w samurajskiej zbroi podeszło do białego wilka. Jego twarz kryła maska, a na głowie miał rogaty hełm.



Puste oczodoły coś jednak skrywały. Był jednak za daleko by to zobaczyć. Ale na tyle blisko by do nozdrzy wilka doszła jego woń. Pachniał człowiekiem i śmiercią jednocześnie. Była to jednak inna woń niż ta roznosząca się wokoło.

Biały wilk nie spuszczał Fabiena z oczu, jednocześnie rozpoczął rozmowę z samurajem, w języku którego Teurg jednak nie znał.

Szczenię zawyło ponownie. Biały rzucił tylko:
~Wynoś się stad. Nie chcemy tu obcych.~
Było w tym tyle gniewu. Tyle pogardy. Tyle nienawiści.
Samuraj ruszył już w stronę z której przyszedł. Szybko jednak znikł z pola widzenia Dantego. Biały wilk ruszył za swoim towarzyszem.
Fabien Dante został sam. Jego ćmi przyjaciel wylądował na jego głowie.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172