Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-11-2013, 12:53   #141
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Doktorek miał moc uzdrawiania, która zadziwiała nawet żołnierz, który swoimi czasy miał do czynienia z wojskowymi urządzeniami leczniczo-regenerującymi. Trochę chemii, kilkanaście szwów i Ford mogła zbierać się z resztą na co by się wcześniej nie zapowiadało. Ortega zastanawiał się czy to jedynie zasługa doświadczonego lekarza czy też samego organizmu kobiety - wbrew pozorom nadal silnego jak koń pociągowy. Rick po otrzymaniu witamin czekał z ciekawością na zadziałanie na nim tutejszych pobudzaczy. Może to się opóźniało z powodu poważnego stadium choroby?

Gdy medyk poszedł po ich przewodnika Ortega przejrzał swój plecak. Po kieszeniach rozlokował nie mieszczące się w magazynku naboje, na dnie plecaka leżały stare rzeczy, a na wierzchu witaminy, żarcie i medpak. Zanim wyruszą mężczyzna skorzystał z zestawu higienicznego. Nie był może pedantem, ale w czystości choroba mogła rozwijać się wolniej. A może po prostu chciał się czymś zająć?

Przewodnik mający ich zaprowadzić do Irminy wyglądał z pyska jak kryminał do kwadratu. Bardzo krótkie odrosty ciemnych włosów, szare oczy lustrujące żywo otoczenie, liczne tatuaże i zadbany zarost. Znaki na ryju gościa oznaczały, że jest jednym z Ultramaxów dlatego Rick zdecydował się porzucić swoje przybrane imię i pochodzenie. W końcu Tremonna bez problemu wykrył by obcego podającego się za jednego ze swoich...

Gdy gość się przedstawiał głos miał pewny. Wiedział co, do kogo mówi i był pewien, że dotarcie z tą zgrają do A-0647 może nie być tak proste jak czmychnięcie samemu. Wiedział to doskonale. Miara jaką traktował każdego z nich nie była dla żołnierza łaskawa. Nie był już tak wypoczęty jak na początku, a i upchane do nosa tampony nie dodawały mu animuszu. Aby dotrzeć do Przystani będą musieli zejść trzy poziomy w dół. Trasa nie była prostsza od tej, którą już pokonali - tracąc przy tym wiele osób. Poza Irminą mieli szukać Franka Steina.

- Mi do szczęścia trzeba tylko jeść, spać i pieprzyć się. A wszystko to jest w moim zasięgu – odezwała się Carla puściła oczko do Ortegi – więc w sumie nic mi nie trzeba. Możemy iść z marszu.

Żołnierz uśmiechnął się co w jego wykonaniu wyglądało dość nienaturalnie. Nie wiedział czy bardziej cieszy go pozytywne nastawienie Ford czy też skręcony ich wymianą uprzejmości Torch. Pewnie sam miał na nią chrapkę...

- Mów mi Rick. - powiedział mściciel patrząc na ich nowego przewodnika. - Żarcia zostało mi na jakieś dwa dni więc jak wystarczy mogę ruszać. Sprzedałbym medpaka, ale w razie niespodzianek może się przydać…

- Się zgadzam, jak na moje, możemy ruszać. - odezwał się rześko Oleg, zerkając wyczekująco na Jonasza.

Nie miał zamiaru ani przedstawiać się ich przewodnikowi, ani zostawać tu dłużej niż potrzeba. Blady podłapał spojrzenie, skinął głową.

- Możemy. - potwierdził prosto blady, dopinając ostatnie sprzączki plecaka.

- Gotowy. - powiedział Bass. - I tak nie zostawiłbym Irminy.
 
Lechu jest offline  
Stary 30-11-2013, 22:03   #142
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY


MUZYKA DLA KLIMATU



Nie tracili czasu, bo nie mieli go wiele. Szczególnie ci, którym zaraza już dobrała się do tyłków. Może jeszcze nie dosłownie, ale niedługo stanie się to faktem.

Zebrali swój sprzęt i wraz z Luigim Tremonną skierowali się do wyjścia z sektora. Tą samą drogą, którą przyszedł tutaj Ortega ze świętej pamięci Otisem. Tym razem obyło się bez wymiany haseł. Strażnikom przy bramie wystarczyła obecność Tremonny i Bassa. Po wymianie kilku ploteczek i wypaleniu szluga z ich przewodnikiem, wartownicy uruchomili panel sterowania i po chwili cała ich gromadka znalazła się w łączniku pomiędzy sektorami.

Z przejściem do A-0675 nie mieli najmniejszych problemów, chociaż musieli zapłacić po dwie fajki od łebka na bramie. Znów ruszyli przez ten mroczny, zaciemniony sektor, gdzie skryci w cieniach więźniowie łypali na nich bladymi oczami, jak wygłodniałe drapieżniki.

Tym razem jednak było ich więcej o trzy osoby. Szóstka uzbrojonych skazańców stanowiła już zbyt łakomy kąsek dla kryjących się w mrokach bandytów. Nikt nie ryzykowałby konfrontacji. Nie zmieniało to jednak faktu, że szli przez pogrążony w ciemnościach sektor niezwykle ostrożnie, gotowi w każdej chwili użyć broni, którą trzymali pod ręką.

Obyło się jednak bez incydentów.

Kiedy docierali na miejsce, Ortega rozkaszlał się gwałtownie. Musieli zatrzymać się na moment, a żołnierz potrzebował chwili dla siebie, podczas której kasłał oparty plecami o ścianę, zasłaniając twarz zwiniętą pięścią. Kiedy atak duszności minął, na ręce Ortega wypatrzył czerwień krwi. To był wyraźny sygnał, że choroba powoli przechodziła z fazy pierwszej do drugiej. Za dwie, góra trzy godziny Ortega zacznie mieć biegunkę, a po niej będzie już tylko gorzej.

Czy to widok kaszlącego kumpla, czy też może zmęczenie podziałało również na Torcha. To, ze krwawi z nosa, zauważył dopiero wtedy, kiedy poczuł krew na ustach.

Mieli odrobinę szczęścia w tym nieszczęściu, że sektor był tak ciemnym miejscem i nikt, poza ich wtajemniczoną gromadką, niczego nie zważył.

- Musimy się pośpieszyć – powiedział Ortega, kiedy już odzyskał oddech.

Nikt nie skomentował. Nie było powodu, by to robić.


* * *


Berni prowadził lombard lub też kantor. Można było to nazywać, jak się chciało. Był ważną szychą w tym sektorze, człowiekiem, który potrafił załatwić wiele unikatowych towarów, za niewielką opłatą. Rezydował w części bocznego korytarza adaptując na potrzeby swojego interesu kilkanaście cel. Część służyła jego i kilku jego zaufanym ludziom jako miejsce do snu i odpoczynku, lecz większość stanowiła magazyny i zaplecze dla jego działalności.

Berni był ciemnoskóry, żylasty i nieustępliwy w swoich decyzjach. Ludzie go lubili, bo zawsze postępował uczciwie z klientami i miał przyzwoite ceny. Poza tym opłacał się szefom La Piovry i kilku innym większym gangom, co czyniło go praktycznie nietykalnym w tym sektorze. A poza sektor Berni w zasadzie nie wyściubiał nosa. Zresztą poza swoje małe królestwo na końcu korytarza też nie.

Aby załatwić interes z właścicielem lombardu trzeba było podejść do wstawionych w korytarz krat stanowiących granicę lombardu. Mało kto miał okazję przejść przez drzwi, na drugą stronę. Zazwyczaj po porostu przekazywał umówioną cenę Berniemu lub jednemu z jego ludzi i dostawał to, co stanowiło przedmioty barteru. Zawsze dobrej jakości.

Widać było, że Tremona zna się dość dobrze z paserem, bo nie mieli najmniejszych problemów, aby spotkać się z Bernim. Za kraty wpuszczeni zostali jedynie Bass i Luigi – pozostali, jeśli chcieli, mogli załatwić interesy przez drzwi.

Bass tymczasem i ich przewodnik udali się z Bernim do skrytki, gdzie czekał plecak od Irminy. Bass zajrzał do środka i z zainteresowaniem przejrzał zawartość. Delikatnie mówiąc wrócił do reszty zadowolony.


* * *


Pół godziny później szli już ostrożnie przez opuszczony sektor, w którym Carla walczyła o życie pod drzwiami.

Po ciałach Hien nie pozostał najmniejszy ślad i tylko smugi krwi w miejscach, gdzie stoczyła walkę z napastnikami, świadczyły, że niedawno korytarz był milczącym świadkiem dramatycznych i brutalnych wydarzeń.

Szybko jednak przeszli tą sekcję i znaleźli się w kolejnej, bliźniaczo podobnej do poprzedniej.



Szli w milczeniu oświetlając sobie ostrożnie trasę latarkami. Powoli, gotowi walczyć, uciekać lub chować się, gdyby zaistniała taka konieczność.
Prowadził Luigi. Przewodnik wybierał drogę pewnie, ale zachowywał się profesjonalnie ostrzegając przed pułapkami i potykaczami zastawionymi przez Hieny.

Gdy byli blisko wyjścia z pokonywanego sektora Ortega znów poczuł nadchodzącą falę kaszlu. Falę, z którą nie dało się walczyć. Można tylko było przeczekać, zasłaniając usta dłonią, jak wcześniej.

Kiedy żołnierz próbował wykasłać z siebie wnętrzności Luigi odszedł kawałek w bok i przycupnął. Zgasił latarkę i najwyraźniej nasłuchiwał.

Gdy Ortega skończył, Tremonna spojrzał na Bassa.

- Jesteś w stanie coś z tym zrobić, doktorku? – zapytał przewodnik medyka. – Jeśli te suchoty złapią go w samym środku terenów Hien, będzie po nas.

Bass miał na to kilka sposobów. Mógł ustawić medpak, zaprogramować tak, by wspomóc pracę płuc chorego. Środek, który mógł zastosować miał jednak skutki uboczne. Osłabiał motorykę ciała. Powodował lekkie drżenie mięśni, pogarszał koordynację. A stosowany zbyt często mógł doprowadzić do paraliżu lub śmierci. Nie mieli chyba jednak innego wyboru, jeśli Ortega i jego umiejętności miały im się na coś przydać.

Nim jednak Bass zdążył odpowiedzieć Luigi uciszył ich głośnym sykiem.

- Coś słyszałem – wyjaśnił przygotowując do strzału swoją pneumatyczną broń.

Teraz i oni usłyszeli. Metaliczny odgłos. Uderzenia metalu o metal. Przez chwilę Carli, Torchowi, Jonaszowi oraz Ortedze przypomniało się pierwsze spotkanie z Hienami w Kiblu. Ale ten dźwięk był nieco inny. Bardziej regularny.

Zbliżał się.

Wykrywacz elektroniki niesiony przez Jonasza zasygnalizował nagłe zwiększenie pola elektromagnetycznego. Anomalia albo …

I wtedy go zobaczyli.

Robota.

Maszynę STRAŻNIKA wynurzającą się z bocznego korytarza na najbliższym skrzyżowaniu, z którego przed chwilą przyszli!

To był PACYFIKATOR. Znali tą maszynę dość dobrze.

Wielkości człowieka, stabilny, uzbrojony w broń energetyczną uderzającą wiązkami mikrofal gotowymi ugotować wnętrzności człowieka jednym strzałem!

- Spierdalamy! – Luigi pierwszy podjął decyzję.

Rozsądną. Na taką maszynę więzienna broń owszem i była skuteczna, ale trzeba by było albo podejść bardzo blisko, albo trafić precyzyjne w sensory czy też – najskuteczniej – w dyszę broni w momencie, kiedy robot będzie strzelał. Jednak wymagało to nie lada umiejętności, szczęścia i precyzji, ponieważ strzał musiałby paść dokładnie w tym samym ułamku sekundy, co strzał maszyny.

- Za mną! Wprowadzimy go na tereny Hien! Uwaga pod nogi na pułapki!
 
Armiel jest offline  
Stary 06-12-2013, 00:26   #143
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Luigi miał bardzo dobre układy w przyległych sektorach, aż dziw, że Torch o nim nie słyszał. A mógłby, szczególnie przez jego zażyłość z Bernim, znanym handlarzem. Niby nie wyściubiał nosa ze swojego apartamentu, ale wiedzieli o nim i w 677, i dalej. Luigi miał takie chody, że to aż podejrzane. Może sprowadzał mu jeleni do wycinania nerek? Albo po prostu, dla fantów. W końcu oni byli jak każda inna grupka, a przecież aż tak biedą nie walili; a to karabin, a to WKP, a to medpak czy dwa... Ale nic się nie wydarzyło, straganiarz dał im nawet dyskontowe ceny, taka się milusia atmosfera zrobiła. Oczywiście Gehenna swą wręcz monotonną brutalnością wymuszała takie myślenie, wypatrywanie zasadzki, łapanie za słówka, by tylko wykryć kłamstewko w porę, brak zaufania nawet wobec tych, którym się tyłek uratowało, albo którzy ciebie wspomogli. Tutaj zawsze drugie dno, zawsze nóż w rękawie, zawsze sztuczny uśmieszek. To nawet nie czujność, to już paranoja. Jest ona tu normą, a jej brak karany jest śmiercią, prędzej niż później.

Torch nic nie kupował i nic nie sprzedawał, nie chciał łazić po sektorach goły. Nie zabawili tam długo, głównie chodziło o jakieś zabawki, które rzekomo Irmina zostawiła ich lekarzowi dyżurnemu. Oleg nie miał pojęcia, co tam było, ale wolał nie pytać. Do tej pory facjata doktorka niewiele mówiła - otępienie, niepewność, otępienie, lęk, otępienie... - więc zarysy uśmiechu można było interpretować różnie. Starzec założył, że Bass przed momentem doszedł. Tak, tak, głupie gadanie, głodnemu chleba i igrzysk, i tak dalej, ale lepiej, żeby nie zaglądał tam zbyt często podczas marszu. Nie, serio, pewnie jest tam jakiś ultramedpak, uniwersalny jak nieśmiertelne szwajcarskie scyzoryki, z funkcją badania prostaty i nasienia... Co się do cholery dzieje, dlaczego myśli o seksie?! Zerknął z ukosa na Carlę, suka rozpyla wokół siebie feromony, nawet na nią nie patrzy a już wszystkie myśli prowadzą do Rzymu i tamtejszych orgii... Dawno nie był z kobietą, jakieś kilka miesięcy, i już powoli przestaje mu zależeć, ale nie, ona przychodzi i samą tylko obecnością przypomina mu o dawnych latach, jeszcze na wolności, o fankach i ledwo legalnych plażowiczkach, oraz o fantazyjnej przyszłości, ile jeszcze może się zdarzyć... Stop.
Jest jeszcze bardziej negatywnie nastawiony do niej. Po kiego w ogóle przeżyła?

Poruszali się wolno, ostrożnie, wręcz spacerowym tempem, jednak to nie znaczy, że przez to unikali zmęczenia. Ciągła czujność też potrafi wycieńczyć i osłabić umysł, najgroźniejszą broń Torcha. Przez dłuższy czas walczył ze sobą, czy nie spytać Bassa o dokładkę witaminek, wygrała jednak ta honorowa część jego, bardziej męska, rozbudzona przez tę pieprzoną Carlę. Świadomie, nieświadomie, nieistotne. Niech się wali. Niech się suka pieprzy z... Stop, kurwa, stop!

Ortega zaczął kaszleć, chyba skrzepłą krwią, niedobrze. Miał być ich podstawową jednostką bojową, jednak jego przydatność drastycznie maleje. Kurwa, myślę jak Jonasz, co się ze mną dzieje? Nawet słowa, nawet myśli ode mnie odchodzą? Oddychał głęboko, zbyt głęboko, trochę, jak atak serca, ale nie atak serca, nie, zbyt delikatne, ulotne wręcz uczucie, ale coś jest zdecydowanie nie tak. Panika, nie, to nie w jego stylu. "Jaja ze stali nawet jak się pali", to jego motto, i tego się trzyma, nie pęknie psychicznie, nie może, nie może, nie może, nie pęknie. Organizm, to co innego. Tremonna syczy, wijąc się pod ścianą, wyciąga kieł, wyciąga pistolet, wyciąga broń, mówi, że coś czuje, nie, słyszy, węże nie mają uszu, Torch przykuca, nie wie, czego się spodziewać, w tej jednej chwili nie wie nic, całkowita niewiedza, błogosławiony stan, którego żadne psychotropy nie są w stanie symulować, coś, co następuje przed olśnieniem, ale tym razem nie jest to jego olśnienie, nigdy nie było, maszynka Jonasza daje znak, ostrzega, za późno, dlaczego tak późno? Wszystko wraca, w jednej chwili, natłok myśli, intensywność aż bolesna, nie do wytrzymania, lecz trwająca tak krótko, że Oleg nawet nie zdążył zareagować.

Luigi woła, biegnie pierwszy, Petrenko błyskawicznie rzuca się w ślad za nim. Nie wie, ile sił mu zostało, wie jednak, że nie może zostać w tyle. Jak zaczną go mijać, będzie źle, jak go miną, będzie po nim. Dlaczego, tego nie wie, to jak pozostałość po oświeceniu, którego nie było, i które uprzątnięto, z wyjątkiem tego małego skrawka informacji. Biegnie, stara się stąpać za przewodnikiem, odwzorowywać każdy jego ruch. Oczy biegają szybko, z odbicia światła w zaśniedziałej rurze do subtelnego błysku żyłki. Skupia się na pokonywaniu przeszkód, na utrzymaniu na nogach. Nawet nie wie kiedy go dogoniła, ale dogoniła, biegnie obok Carli. Robot jest za nimi, słyszy to, wie to, nie strzela jednak do nich, zupełnie jakby miał ich tylko gdzieś zapędzić, pieprzony cowboy zaganiający stadko do zagrody. Carla zaczyna go wyprzedzać, chce się sprzeciwić, ale nie ma siły, z ledwością utrzymuje narzucone sobie tempo, tak mu się przynajmniej zdaje. jednak cień tej suki nadal wlecze się za nim, rozciągnięty, z ruchami powolnymi jak bagienny potwór kroczący śladem "panny" Ford. Niewygodnie biega się z głową przekręcona w bok, jednak Torch nie może się oprzeć temu zjawisku, oświetlenie zmienia się, jednak cień zdaje sobie nic z tego nie robić, a to wchodzi na ścianę i odrywa jedną nogę od jednej nogi, a to wyciąga dłoń (a może to głowa? gdzie jest jego głowa, to ręka czy głowa, czy to w ogóle ręka lub głowa? może noga? czy on musi biec? nie musi, może stać na głowie, albo na ręce, ambo nie ma rąk, ani nóg, ani głowy). Dyszał, mięśnie piekły, zaczynały zadawać niewygodne pytania, w stylu: a co, jak nie pobiegniemy? Bo tak naprawdę, to co? Jakaś wielka strata? Czy umrze tutaj, czy kilka kroków dalej? Opada z sił, flaczeje, wydycha dwa razy więcej powietrza, niż pobiera, co jest niemożliwe, ale jednak, organizmowi brakuje tlenu, brakuje tłuszczy, brakuje cukru, wody, pocić się będzie niedługo kryształkami soli.

Zatrzymali się. Luigi kręci korbą, mechanizm skrzypi, zaczyna ulegać sile mięśni. Oleg pada na posadzkę, górna część pleców trafia na zimną stalową ścianę, potylica uderza mocniej, ale to nie ważne, ważne, że nie biegnie. Każda sekunda, każdy oddech zaczerpnięty podczas niebiegu, to niepojęte szczęście starca. Nie ważne, że zaraz będą musieli biec dalej, może nie będą? Może po zatrzaśnięciu grodzi uznają, że to wystarczy i że są bezpieczni, i teraz mogą odpocząć, zrobić piknik z kofeiną i witaminkami doktorka Bassa z jego plecaczka szczęścia. Albo chociaż będzie miał czas tknąć jedną z racji żywieniowych jakie, jak mu się teraz zdawało, miał w torbie. Musiał mieć, bo przecież miał. Ale po chwili i to straciło na znaczeniu. Swędzenie pod nosem zmalało, ale na ustach poczuł słodko-metaliczny posmak. Obruszył się, przejechał dłonią po wąsie, na wierzchu rękawiczki została blada, czerwona smuga. Spojrzał na resztę, nie było wątpliwości, że widzieli. Oderwał kawałek płaszcza, w końcu i tak wyglądał jak terrański bezdomny, i zatkał sobie nos - teraz jucha leciała z obu dziurek. Nieco oprzytomniał, chociaż nadal oddychał głęboko, świszcząc jak harmonijka, inny dźwięk na wdechu, inny na wydechu. Spojrzał na cień Carli, na cienie pozostałych. Wszystko zdawało się być w normie, nawet widział jakby lepiej, wyraźniej, świat już się nie rozlewa. Myślał, że to przez prędkość, przez sam fakt biegnięcia, jednak nigdy czegoś takiego nie uświadczył, musiał więc zrzucić to na karb zmęczenia i choroby. Niby doktorek już go powiadomił, że jest zarażony, jednak dopiero ta krew, to ona rozpoczyna ostateczne odliczanie. I ona je kończy.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 06-12-2013, 13:45   #144
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/v/DoIkUDliN2c[/MEDIA]

Na widok Pacyfikatora Carla poczuła znajome ciepło w podbrzuszu. O tak, teraz będzie się działo…

Chwilę stała zafascynowana metalowymi ramionami mechanicznego potwora. Gdyby tak udało się go przeprogramować… Zrobić z niego zabawkę w jej małym loszku rozpusty i bólu… A potem zaprosić do niego Jonasza. O tak!

Na samą myśl uśmiechnęła się szelmowsko, a blizny na jej twarzy nabrzmiały od przypływu krwi.

Widząc reakcje pozostałych na nowe zagrożenie, Carla opamiętała się jednak nieco. Bez paniki, ale i bez ociągania zaczęła wycofywać się, kryjąc w cieniu zimnych ścian. Poczuła na sobie gorący wzrok Torcha – nienawidził jej i pożądał. Uwielbiała taką mieszankę. Mrugnęła do niego zalotnie. O tak, zapowiadała się wspaniała zabawa.
Gdyby tak wziął ją teraz w korytarzu, przyciskając do ściany… Oleq, Rick, Bass… było jej obojętne kto. Najlepiej wszyscy naraz. Z trudem opanowała się, by nie zacząć dotykać swoich piersi. Tak bardzo miała ochotę się zabawić…

[MEDIA]http://25.media.tumblr.com/da12e6c5f838281b2fedf62c35b94cac/tumblr_mfgyn4CqsK1qhc9d1o1_r1_500.gif[/MEDIA]

Resztki zdrowego rozsądku nakazywały jednak przedłożyć bezpieczeństwo nad rozrywkę.

Uciekali przed Pacyfikatorem, który, choć nie otworzył ognia, cały czas podążał za nimi. Czuła go… i słyszała szczęk jego odnóży, niosący się echem wśród zimnych korytarzy Gehenny. Wciąż biegnąc naprzód, Ford bezwiednie zaczęła ocierać się pośladkami o ścianę korytarza. Poruszała się teraz bokiem, wypatrując blaszanej bestii.

Wreszcie dotarli do końca korytarza, czy raczej do umieszczonego tutaj włazu z mechaniczną korbą do otwierania. Jeśli dość szybko przez niego przejdą, uciekną Pacyfikatorowi bez konieczności konfrontacji z nim. Coś się działo z Torchem, ale mało ją to obchodziło.

Carla wyjęła kuszę i wymierzyła w kierunku, z którego miał nadejść mechaniczny strażnik. Przylgnęła plecami do jednego z metalowych filarów, które stanowiły szkielet statku. Lugi kręcił mechanicznym ramieniem korby. To jeszcze bardziej działało jej na wyobraźnię. Wzrost adrenaliny skutkował również podniesieniem jej libido. Oblizała lubieżnie wargi.

Czuła w sobie ogień, którego nie mógł zgasić żaden człowiek. Poczuła… lekkie, ale jednak… ukłucie tęsknoty za Czernią.
 
__________________
Konto zawieszone.

Ostatnio edytowane przez Mira : 06-12-2013 o 14:22. Powód: kosmetyka
Mira jest offline  
Stary 07-12-2013, 20:05   #145
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Zmierzając ku wyjściu z sektora Ortega wspominał Otisa. Pamiętał dokładnie ich ostatnie spotkania w rodzimej okolicy. Trening, wymianę poglądów, wspólne mordobicia. Może żołnierz nie był dla ziomka kimś niezwykle bliskim, ale czy można powiedzieć tak o kimkolwiek na tym pierdolonym statku? Bynajmniej mściciel nie zamierzał zabijać Otisa. Ba. Chciał mu pomóc. Chciał oddać medpaka, a jakby Otis to odpowiednio rozegrał to nawet więcej aby tylko trafić do Irminy. Aby tylko odetchnąć... Jednak świętej pamięci kompan wszystko zjebał. Nie był to błąd, nie była to poważna pomyłka, a pierdolona katastrofa. Rick wiedział, że postąpił dobrze... Postąpił lepiej i bardziej humanitarnie niż co drugi skurwiel na tej dryfującej krypie. Nie miał litości. Działał szybko i sprawnie. Zabijał z szacunkiem dla towarzysza i przeciwnika w jednym. Zrobił to zdając sobie sprawę, że na tym froncie każdy w ułamku sekundy może zmienić stronę. A gdy to zrobi jego byli towarzysze staną przeciwko niemu. Z zimną stalą, z karabinami i gołymi pięściami gotowymi aby pokazać jak wielki popełnił błąd.

Plotki Bassa ze strażnikami, palenie fajka przez przewodnika, pierdolenie się z panelem sterowania były poza nim. Słuchał jedynie brzegami uszu, widział jedynie kątami oczu - oszczędzał siły. Lata doświadczeń sprawiły, że jego umysł był wyczulony jedynie na broń, jedynie na nienaturalnie szybkie ruchy, na spięcia mięśni, na zagrożenie...

Po zapłaceniu za przejście i skoku w mroki kolejnego sektora Ortega nie robił nic poza obserwacją i... pozostaniem czujnym. Zimny wzrok więźniów zbywał skupiając się na tych którzy mogliby stanowić zagrożenie. Skupiając się na tych istotnych.

Przed dotarciem na miejsce Rick poczuł się okropnie. Dyskomfort - o ile można tak to cholerstwo nazwać - odczuwał o wiele wcześniej. Teraz jednak było... bardzo chujowo. Granicznie niemal chujowo. Jego gwałtowny kaszel, szkarłat posoki oznaczały, że choroba za około dwie godziny wejdzie w kolejne stadium. Żołnierz nie chciał tak skończyć. Nie miał zamiaru zdychać we własnym gównie i krwi. Nie mógł. Chciał umrzeć w walce - jak jego przyjaciel z czasów wojska, jak jego największy przeciwnik i jak Praha, którego darzył szacunkiem co nie było częste. Wiedział, że zanim to się zacznie musi zdążyć. Po prostu musi...

***

Po odwiedzinach u Berniego grupa ruszyła przez kolejny sektor. Ortega nie obawiał się płynącym czasem. Czuł spokój. Nie był typem tępego osiłka, któremu łatwo gotowała się krew. Był zimny, opanowany. Droga mijała mścicielowi w milczeniu. Przewodnik ostrzegał grupę o pułapkach Hien. Bez problemu szło poznać po nim pełen profesjonalizm...

U wyjścia z sektora Ortega znowu poczuł falę słabości. Kaszel był tak silny, że nie dało się z nim walczyć. Nigdy nie przegrał w boju, nigdy się nie poddał, a miał zginąć przez słabość organizmu. Nie chciał tego, ale nie miał również złudzeń. Chciał byś skuteczny aż do ostatecznego końca. Gdy atak ustał zapadła cisza, a Rick poznał odgłos przygotowywanej do akcji broni. Bezpiecznik kliknął niemal bezgłośnie.

Metaliczne uderzenia były zbyt regularne jak na kolejny atak Hien. Albo truchłojady zmieniły taktykę albo to było coś innego. Odgłos się zbliżał, a Ortega przygotowywał. Jego karabin był odbezpieczony, a optyka dostosowana do długości korytarza. Przez te lata na statku strzelec wyśmienicie poznał swoją broń i wszystkie jej elementy. Zabijanie za pomocą tego narzędzia przychodziło mu łatwo jak oddychanie. Jak stawianie kroków. Tego jednak się nie spodziewał...

Pacyfikator był śmiertelnie groźnym przeciwnikiem. Wysoki, z potężną hydrauliką i najlepszą elektroniką bojową. Jego broń energetyczna mogła usmażyć przeciwnika w ułamku sekundy. Dlatego też decyzja o odwrocie nie zdziwiła Ortegi nic a nic. Pierwszy ruszył Luigi, za nim cała reszta.

Carla, Torch, Jonasz, Bass... Żołnierz nie tracił zimnej krwi i zamiast stawiać na pośpiech postawił na opanowanie i odpowiednią taktykę. Mógł zostać na końcu jednak jego umiejętności sprawiały, że nie był mniej bezpieczny od reszty. A bezpieczny w tym momencie nie był nikt. Szybki krok, bieg, przeplatany rzutami oczu za siebie, przepełnionymi czujnością i determinacją. Ortega wiedział, że mimo iż Pacyfikator nie był niezniszczalny to był cholernie groźnym przeciwnikiem. Mniej skuteczni strzelcy musieli podejść naprawdę blisko, a tacy jak on... musieli strzelać precyzyjnie w odpowiednie miejsce, w odpowiedniej chwili. Wymagało to nie tylko umiejętności, ale i szczęścia. Tego samego szczęścia, którego Ortedze ostatnio brakowało. Wyprowadzą go na tereny Hien...

Ortega czuł, że wysiłek sprawia mu większy niż zwykle trud. Że przyśpiesza postęp choroby. Że jego serce płonie, a kichy skręcają się jak nigdy. Wiedział, że za kwadrans musi iść na stronę, bo się zwyczajnie zesra. Mimo iż jego umysł był niecodziennie speszony to odruchy wojskowego zadziałały. Rick wiedział, że robot coś planuje. Że jego nowoczesny program ma coś na kształt planu. Pacyfikator nie strzelał, ale nie oddalał się poza zasięg wzroku i słuchu. Szedł cały czas za nimi zupełnie jakby zaganiał ich w pułapkę. Jakby trasa, którą obrali całkiem mu odpowiadała. Robot działał taktycznie i tylko taktyczną zagrywką można było go zatrzymać. Jednak czy Rick w tym stanie mógł tego dokonać?

Ucieczka za przewodnikiem doprowadziła grupę do włazu z dziwnie wyglądającą mechaniczną korbą. Tremonna zaczął kręcić, a Rick bez namysłu zajął pozycję. Widział, że Carla robi podobnie. Żołnierz celował w stronę, z której miał nadejść robot. Jakby ten był za blisko, coś planował Rick musiał działać. Musiał strzelić w dyszę broni w chwili, gdy maszyna weźmie na cel kogoś z grupy. Doświadczony zbrojny zajął pozycję niewygodną dla robota czyli najsłabiej widoczną po wyjściu zza rogu. To była ostateczność, ale gdyby coś poszło nie tak to on spróbuje zniszczyć robota. Jak się uda wyrwie za właz i będzie musiał oddać to co w nim zalega. Musiał albo zafajda skafander.
 
Lechu jest offline  
Stary 07-12-2013, 22:10   #146
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Zawartość plecaka sprawiła, że na krótki moment poczuł radość, wypełniła go nadzieja, uczucie prawie zupełnie przez niego zapomniane. Czuł jakby Irmina była teraz przy nim. Po chwili uśmiech zniknął, opadł entuzjazm, wciąż byli w szambie. Na szczęście Luigi sprawiał dobre wrażenie, musiał przyznać, że jego mentorka wybrała do zadania właściwego człowieka.

Seward nie często zapuszczał się poza swój sektor, najodpowiedniejszym miejscem dla niego było laboratorium. Wędrówki po Gehennie ograniczał do minimum, wyściubiał nos z bezpieczniej kryjówki tylko na wyraźne polecenie przełożonego i to z ochroną. Zawsze ktoś krył jego plecy. Teraz również, choć nie czuł się wcale pewnie. Wysłana z zarażonego sektora ekipa ledwie się trzymała na nogach, część z nich była już na skraju, nie musiał robić kolejnych badań by wiedzieć, że ich koniec jest coraz bliższy. Luigi też nie był ślepy.

Myśl Bass, myśl. Kombinuj.

Jeśli chciał przeżyć, jeśli miał pomóc reszcie, musiał być skoncentrowany. W gruncie rzeczy sytuacja nie wyglądała aż tak źle, w końcu jedynie co musieli zrobić to dostać się do Steina, a wedle tego co mówił Luigi, to było w ich zasięgu. Mogli jeszcze przeżyć, wszyscy bez wyjątków. Powtarzał to sobie w myślach jeszcze wielokrotnie. Zupełnie skołowany miotał się między optymizmem i pesymizmem, raz po raz układając sobie w głowie kolejne możliwe zakończenia tej sytuacji.

Chwilę później biegł już z innymi, a każda poprzednia myśl nie miała najmniejszego znaczenia, liczyło się tylko tu i teraz. Luigi nie musiał go zachęcać do ucieczki, nawet jeśli nie bywał na więziennym froncie i nie musiał nigdy mierzyć się z pacyfikatorem, doskonale wiedział jak zabójcza potrafi to być maszyna. Starał się uważnie stawiać kroki, nie zostawać w tyle. Bywały momenty, gdy przez kilka sekund zdawało mu się, że zagrożenie ustało. Tak jednak nie było. Pacyfikator nie ustępował, podążał za nimi niczym tropiciel, który doskonale wie co robi. Jakby kontrolował nie tylko każdy swój ruch, ale także ich, jakby plan miał opracowany przez swoje szalone trybiki w najmniejszym stopniu. Nic nie mogło być dziełem przypadku. Nie ważne gdzie się znajdowali pacyfikator wciąż pozostawał za nimi. Czasem jedynie go słyszał, przerażający odgłos jego ciężkich kroków rozchodzący się po korytarzach Gehenny. Momentami zdawał się niebezpiecznie zmniejszać dystans, gdy Bass odwracał głowę, widział jak kończyny tego mechanicznego potwora wyłaniają się zza rogu. Potem znowu zostawał w tyle. Serce biło Bassowi mocniej, a horror trwał w najlepsze. Pacyfikator zaganiał ich niczym pies pasterski bydło, tylko gdzie ich prowadził i z jakim zamiarem? Czy zupełnie stracił rozum? Zabije ich od razu czy znajdzie jeszcze inny sposób na zaszczucie swoich ofiar?

Dotarli do włazu, teraz mogli jedynie czekać aż Luigi przestanie kręcić korbą i otworzy go. Bass przylgnął do ściany jakby chciał się w nią zapaść, teraz dopiero byli w potrzasku. Wolał uciekać, oddalać się od zagrożenia, niż stać bezczynnie. To jednak było jedyne rozwiązanie. Czekać na śmierć. Czekać na ratunek.

Sięgnął do plecaka i wymacał znajomy kształt. Wyciągnąć z kieszeni więzienny pistolet, wcześniej dobrze ukryty przed oczami towarzyszy. Dotyk zimnego metalu dodał mu odwagi, nawet jeśli zdawał sobie dobrze sprawę jak naiwny jest sądząc, że ta marna broń może pomóc w ewentualnej walce.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 08-12-2013, 12:07   #147
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Czuje się jakby prochy Bassa rozcięły go na dwoje.
Kalozotomia umysłu.
Samoistna agenezja spoidła.
Pieprzenie.

Mutyzm grupowy.

Chichocze. Dziwny dźwięk w wyciemnionych korytarzach. Ostry, szklany. Jego lewa strona odmierza decybele, przysłuchuje się z oddali, analizuje objawy. Jego prawa strona śmieje się głośniej.

Ale to lewa wie lepiej.
Koktajl neoamfetaminy, neurostymulantów i Gehenna wie czego jeszcze.

Strzykawka ciśnieniowa w palcach Bassa. Jak można nazwać zaufanie okazywane komuś w sytuacji kryzysowej? Brakiem alternatywy. Cała ich podróż przez kolejne sektory to żenująco kategoryczny imperatyw determinizmu. Także ich pierwsze, inicjujące wszystko decyzje nie należały do nich.

Karl był przyczyną, Jonasz był skutkiem.
Karl, któremu się nie odmawia i Jonasz, który odmówić nie może.

A potem wybór trasy warunkowany największą szansą sukcesu. To jedyna zmienna. Splot sukcesu i przeżywalności. Czyste zezwierzęcenie pod maską racjonalnej kalkulacji.

I teraz, teraz to wciąż ten sam tor i tylko choroba zdziera kolejne warstwy.


* * *


Umocowany do pasa z narzędziami wykrywacz elektroniki niemal wyje, niemal dławi się częstotliwością wydawanego dźwięku. Przerzeźbieniec wycisza go, reguluje, wprowadza wartości pomiaru, przesyła do zapisania. Nie musi nawet patrzeć na niewielki panel kontrolny - zna swoje zabawki.

Nie może patrzeć, bo wzrok ma utkwiony maszynie.

Co on ma w środku? Lewa strona pomocnie podsuwa kolejne elementy układanki, jaką jest insektoidalny robot. Sensor podczerwieni, bierna noktowizja, pole widzenia obejmujące przynajmniej sto osiemdziesiąt stopni, broń energetyczna oparta na mikrofalach, prawdopodobnie wciąż otwarte łącze z siecią macierzystą. Pacyfikator, którego oczywiście inżynierowie statku nazwali Defenderem. Prosta manipulacja lingwistyczna.

- Spierdalamy! - krzyczy Tremonna i jest to kolejna decyzja zrodzona z braku wyboru.

Jonasz odruchowo trzyma się środka grupy. Jak od początku. Jak od pierwszego przejścia korytarzami pełnymi pułapek zastawionych przez Hieny. Lewa strona kieruje rękę, każe optymalizować ustawienia, by bez oglądania się za siebie wykrywacz podpowiadał mu dystans pomiędzy nim a maszyną. Lewa strona oblicza prawdopobieństwo, że pierwsza emisja mikrofal dotrze jedynie do pleców jego towarzyszy. Lewa strona jest chłodna, racjonalna i świadoma. Jest czujna i ostrożna. Ale prawa… prawa wpędza lewą w osłupienie.

Empatia? Naprawdę?
Czy to przedziwne uczucie można nazwać empatią?

Bo wyczuwa tą maszynę. Wyczuwa jej brak protokołu proceduralnego, brak jakiegoś algorytmu, brak odpowiedniego priorytetu. Jak mogliby nazwać to biolo-ludzie? Wyczuwa jej zagubienie.

Prawie zatrzymuje się, zwalnia, waha. Marszczy białe brwi, mruży pozbawione kolorowych tęczówek oczy. Próbuje skategoryzować, ubrać w definicję to co czuje.

Lewa strona natychmiast wydaje kategoryczny wyrok: neoamfetamina, stymulanty i Gehenna wie co jeszcze.
Odprysk niechcianych skutków ubocznych.

Jak to zweryfikować? Nie da się. Nie może. Nie potrafi. Nie bez niego. Patrzy na Bassa, ogląda się przez ramię. Urojenie czy fakt? Przewidzenie czy nowe możliwości uwolnione chemią?

Torch: adenozyna rozszerzająca naczynia krwionośne. Ford: amfetamina zwiększająca libido. Ortega: czysta adrenalina przeciwko przyśpieszającej chorobie.

Możliwe.

Zaciska zęby. Sterowniki maszyny wydają się sprawne, systemy operacyjne też. A jednak nie strzela. Nie walczy. Nie pacyfikuje. Podąża jedynie za nimi. I jest w tym jakaś inercja, jakaś bezradność. Jakieś skojarzenie odsyłające do bezdomnego, zagubionego kundla.

Lewa strona mówi: to wyrachowanie post-maszyny, która oszczędza energię wiedząc, że nie stanowimy dla niej realnego zagrożenia.
Lewa strona mówi: to wyrachowanie post-maszyny i kategorycznego imperatywu deterministycznego.
Lewa strona mówi: istnieje prawdopodobieństwo, że nie ma połączenia pomiędzy maszyną a siecią macierzystą. Z równym prawdopodobieństwem istnieje więc szansa, by wprogramować jej nowe priorytety i algorytmy.
Lewa strona mówi: powyższe prawdopodobieństwo jest zbyt niskie, by podejmować takie ryzyko.
Lewa strona krzyczy: Dostałeś już wiadomość! Macierz! Praha! To pułapka. Assemblery, sztuczne feromony, neopsychotropy. Znasz to przecież. Przewidziałeś.

Ale prawa strona czuje, czuje, CZUJE i stawia instynkt ponad rozumem.
Palce same sięgają do WKPa. Jak namiastka syndromu obcej ręki. Prawa strona czuje i wierzy. I lewa strona nic nie jest w stanie teraz na to poradzić.

- Bass - syczy, kucając obok medyka. Skrzypienie korby niemal całkiem zagłusza jego cichy, gładki głos. - Co oprócz amfy było w koktajlu?
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 08-12-2013 o 12:52.
obce jest offline  
Stary 09-12-2013, 21:28   #148
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Wszyscy

- Bass? Co oprócz amfy było w tym koktajlu – pyta Jonasz.

Ale odpowiedź nie pada. Może dlatego, że medyk wpatruje się, podobnie jak cała reszta ekipy, w korytarz, z którego przybiegli tutaj w takim pospiechu.
Sekundy dzieliły ich od konfrontacji z maszyną STRAŻNIKA.

Wiedzieli to. Przeczuwali. Zdawali sobie sprawę z tego, że jest to nieuniknione. Ten stalowy konstrukt dawnego władcy GEHENNY nie zrezygnuje, nie odpuści. Maszyny STRAŻNIKA miały tylko jeden cel – uwięzić na powrót skazańców w ich celach lub pozbyć się zagrożenia.

Konfrontacja była nieunikniona. To było pewne.

Luigi kręcił korbą w dzikim, wręcz szaleńczym zapamiętaniu zrodzonym ze strachu. Kręcił najszybciej, jak potrafił, przełamując opór skorodowanego mechanizmu. Prostego mechanizmu.

W końcu trzymadła puściły, ukryte wewnątrz przeciwwagi zrobiły swoje i Tremonna z przeraźliwym piskiem klapa zaczęła unosić się w górę. Zbyt wolno. Zbyt niechętnie.

PACYFIKATOR wyłonił się zza zakrętu. Jakieś dwadzieścia kroków od nich. Kanciasty „łeb” maszyny obrócił się na łożysku korpusu w ich stronę. Dyszę wypełnił poblask odpalanego działka.

W tej samej chwili Ortega nacisnął spust swojej strzelby. W tym samym ułamku sekundy. Odruch wyszkolonego ex- żołnierza z sił specjalnych.

Precyzyjny strzał. Tylko jeden, bo więcej szansy by nie mieli. Działko PACYFIKATORA ugotowałoby większą cześć korytarza zamieniając wrażliwe, ludzkie ciała w poparzone truchła. Jeśli nawet nie zabijając, to zadając takie rany, że poraniony człowiek modliłby się o koniec.

Huk strzału Ortegi zlał się w jeden dźwięk z dziwnym pogłosem, jaki wydało działko robota. SSSST.

A potem, prawie w tym samym ułamku sekundy, robot eksplodował. Precyzyjne trafienie Ortegi w tworzący się łuk wystrzału przeniosło energię do wnętrza maszyny i w mgnieniu oka, rozerwało ją na drobne kawałki.
Szansa jedna na sto. Tylko najlepsi strzelcy mogli pochwalić się takim osiągnięciem. Tylko dosłownie jeden krótki moment, kilka cennych ułamków sekund, umożliwiały taką destrukcję.

I udało się ją osiągnąć właśnie jemu, Ortedze.

Jednak nie bez konsekwencji ubocznych.

Przez korytarz przetoczyła się fala uderzeniowa, niosąc ze sobą grad ułamków i szczątków maszyny.

Z metalicznym łoskotem odbijały się one od kratownic i stalowych ścian kosmicznego więzienia. Groźne szrapnele zasypały teren na kilkanaście kroków od miejsca, w którym stał przed chwilą zniszczony robot.

Nadal jednak sprzyjało im szczęście i oprócz kilku niegroźnych zadrapań oraz ogólnego szumu w uszach, nikomu, nic złego się nie stało.

Po chwili byli już na dole, poziom niżej, nadal zaskoczeni takim obrotem wydarzeń.


* * *


Poziom niżej, do którego dostali się przez właz, po drabinie, przywitał ich ciszą i mrokiem. Było tutaj zimno, co poczuli od razu, a ściany i podłogę pokrywała cienka warstewka lodu. Zdradliwa w momencie, kiedy zmuszeni byliby szybko uciekać przed nieznanym zagrożeniem.

Sektor, jak szeptem poinformował ich Luigi, był terenem łowieckim Hien, jednak nie zapuszczali się do niego zbyt często. Degeneraci woleli trzymać się zewnętrznych rejonów swoich włości, gdzie łatwiej było natknąć się na potencjalne ofiary – kurierów, handlarzy, szukających azylu więźniów lub też innych bandytów szukających zarobku w korytarzach pomiędzy sekcjami.
Musieli zachować czujność i ciszę. Szczególnie to drugie zwiększało ich szansę na przejście niezważonymi przez sektor. Światła palili oszczędnie, kiedy się dało idąc w ciemnościach. W uszach nadal czuli lekki ucisk i pogłos po tak bliskiej eksplozji.

Tremonna prowadził pewnie, jakby już nie raz korzystał z tej drogi.

- Wyniuchały nas – poinformował niespodziewanie, przy kolejnym zakręcie. – Hieny. Idą za nami od jakiegoś czasu.

Byli zdziwieni, bo nie zauważyli nic takiego. No, może poza Torchem, któremu wydawało się, ze raz czy dwa zauważył jakiś cień za nimi. Ale zrzucił to na brak oświetlenia.

- Chyba jest ich zbyt mało, by nam podskoczyć, ale nie można być tego pewnym. Ostatnio Gildia z Punisherami i Psycholami troszkę oczyściła korytarze. Wiecie. Uzbrojone grupy zastawiają pułapki, wystawiają kogoś na wabika i zabijają tyle Hien, ile się uda. Nauczyły się ostrożności. I strachu. Może odpuszczą. A może nie. Wszystko zależy od tego, ile skurwysynów jest w pobliżu.

Przykucnął przy ziemi sprawdzając kałużę przed sobą. Po chwili szarpnął jakąś linkę ukrytą pod oleistą cieczą i zwolnił prymitywną pułapkę w postaci ciężaru spadającego spod sufitu.

- Jeśli by się odważyły zaatakować, nie ma co się pierdolić. Ważny jest pierwszy efekt zastraszania. Wywalcie z wszystkiego, co macie. Nie oszczędzajcie kul. Jeśli oberwą w dupy od razu ostro, jest szansa, że atak załamie się i spierdolą. Tylko Takie argumenty docierają do tych ich zezwierzęconych móżdżków.

Ruszył dalej, nadal ostrożny, ale nie kończący swojego nagłego wykładu.

- Przez terytoria Hien czy Dzikusów ma się największą szansę przejść albo w jedną, dwie osoby, naprawdę dobre w przekradaniu się i znających rozkład tuneli, albo właśnie liczną, uzbrojoną po zęby grupą. To drugie czasami nawet jest proste. No i szybsze.

Skręcił w lewo, upewniając się wcześniej, że nikt ani nic nie czyha za zakrętem.

- Zaraz będziemy przy szybie technicznym. To w zasadzie rozpruta rura, ale mam tam linkę i można się nią spuścić poziom niżej. Tam już są zakazane sektory. Nic fajnego. Ale tylko trzy sektory i będziemy prawie u celu.
Korytarz, na którym się znaleźli, był niezbyt szeroki i zalany wodą po kostki. Woda ściekała z kabli zawieszonych pod sufitem.

- Przewody chłodnicze – powiedział Tremonna z przekonaniem. – Na szczęście silniki GEHENNY już nie działają. Inaczej wszyscy zmienilibyśmy się za jakiś czas w supernową, o ile wcześniej nie ugotowalibyśmy się jak krewetki.

Zaśmiał się z tego, co powiedział.

- Dobra – spoważniał. – Za zakrętem jest rura, o której wam mówiłem. Zamaskowałem ją kawałkiem stalowego złomu. Wystarczy dowiązać …
Nie dokończył.

Nagle, spomiędzy rur pod sufitem, wynurzyła się ręka uzbrojona w stalowy bagnet, który z impetem zagłębił się w oczodół zaskoczonego przewodnika.
Siła ciosu była naprawdę potężna, bo ostrze wynurzyło się z tyłu czaszki w fontannie krwi i innych płynów.

Zabójcą okazał się być paskudnie zdeformowany człowiek, bez wątpienia Hiena, który znalazł się na ziemi i poderwał znad ciała zabitego Luigiego z drugim ostrzem w dłoni.

Huknął strzał. To znów był Ortega.

Tym razem celował dość nisko i pocisk trafił Hienę w pierś.

Napastnik zachwiał się, zrobił krok w tył i padł, bez życia, na ziemię. Podobnie jak Luigi.
 
Armiel jest offline  
Stary 13-12-2013, 19:05   #149
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Słowa Jonasza słyszał gdzieś w tle. Były niczym jeden, niewzruszający go powiew wiatru za czasów Terry i milsimów w jednostkach specjalnych. Nie czekał na odpowiedź. Czekał na swój cel. Na dogodny do strzału moment. Rick Ortega wiedział, że będzie jedynie jedna szansa. Jedna chwila, jeden punkt i jeden pocisk, który po ryku machiny śmierci żołnierza zrzuci swój płaszcz i uderzy z pełną siłą. Na tak krótkim dystansie obrażenia będą zatrważające, ale dość skuteczne tylko wtedy, gdy snajper trafi idealnie w wybrany punkt.


Cichy, jednostajny pisk korby i złączonego z nią mechanizmu nie ułatwiał snajperowi skupienia się nad celem. Zwykle mierzyło się kilka minut, czasem dłużej, ale teraz... miał zaledwie pojedyncze sekundy. Zajął dogodną pozycję i czekał. Walczył z nerwami tak samo silnie jak mięście ich przewodnika z zardzewiałym kluczem do ich uwolnienia. Do ocalenia.

Pacyfikator był bez wątpienia jednym z bardziej przerażających konstruktów STRAŻNIKA. Jego kanciasty niczym cięty brzytwą łeb, potężna hydraulika, pancerny korpus i dysza, na której blask czekał żołnierz. W odpowiednim momencie Rick nacisnął spust. Nie szarpał, nie pozwolił karabinowi unieść się nawet o milimetr. Wiedział, że szans na poprawienie nie będzie. Wiedział też, że tym razem nie mógł liczyć na nikogo innego. Czy reszta z tym się zgadzała czy nie jego broń i precyzja strzelca były dla nich jedynym ratunkiem. Jedyną szansą.

Eksplozja robota nie wywołała u niego żadnego efektu. Nie uśmiechnął się, nie opuścił oka znad przyrządów celowniczych. Czekał. Jak głaz w wypełnionym nimi kanionie. Deszcz szczątków maszyny uderzył w niego z dużą siłą, ale zdecydowanie było warto. Każdy wybierając pomiędzy spaleniem do cna, a zadrapaniami i siniakami wybrałby to drugie. Każdy kto miał funkcjonalny mózg rzecz jasna...

Przed zejściem na dół Rick musiał odejść na stronę. Od dobrych dziesięciu minut przed zniszczeniem robota go cisnęło i bez wątpienia zafajdałby skafander gdyby szybko sobie nie ulżył. Poza tym mało co tak ograniczało czujność jak chęć na oddanie przetrawionego, płynnego żarcia. Dobrze, że jego zestaw higieniczny nadal był spory, bo chyba coraz częściej będzie musiał z niego korzystać.

***

Niższy poziom był cholernie zimny. Żołnierz odczuł to już po otwarciu włazu, przez który się do niego dostali. Lśniący w mroku lód pokrywał podłogę, sufit i ściany. Ortega musiał uważać podczas poruszania się. Szkolenia sił specjalnych i akcje przechodził w butach przyczepnych jak jasna cholera, a teraz miał zwykłe więzienne obuwie. Musiał na to uważać.

Według ich przewodnika sektor był terenem łowieckim Hien. Od czasu, gdy to usłyszał żołnierz nasilił czujność do granic co większość więźniów nazwałaby przesadą. Przesada jednak nie raz, nie dwa razy ratowała mu i jego kompanom życie. Wszyscy musieli zrozumieć, że w obecnej sytuacji ich najbliższymi przyjaciółmi byli mrok i cisza. Od czasów trafienia do tego więzienia Rick wiele się nauczył. Poruszał się cicho niczym puma cały czas zachowując czujność i uważając na lód pokrywający powierzchnię, po której stąpał.

W pewnym momencie Tremonna powiedział, że za grupą idą Hieny. Niczym myśliwi na polowaniu zaganiając swoją ofiarę w głąb dogodnego dla nich terytorium. Pozostawiając ją w niepewności przeskakują z cienia do cienia. Na granicy widoczności, na końcu możliwości postrzegania ludzkiego słuchu. Rick jednak się nie bał. Z tego typu wiadomościami potrafił się oswajać szybko jak nikt inny. Zawsze był gotowy do starcia.

Wiadomość, które przekazywał więźniom przewodnik mogły okazać się cenne w ich dalszej wędrówce. Mimo iż uwolnienie pułapki nie podobało się Rickowi to wiedział, że to nie jego sektor i nie jego para kaloszy. On był tu jedynie od strzelania i napierdalania po ryjach. Tylko i aż tyle. Nie wiedział tylko, że będzie na to aż taki popyt.

Wywód przewodnika mimo iż bogaty w cenne informacje zakończył się niezbyt dobrze. Nóż w czaszce zapewniał nagłą śmierć, ale... Nie wiadomo czy przeciwnik był tylko jeden. Ortega stanął przed wyborem: Albo strzelić alarmując wszystko wokół i nie narażając kompanów dzielących go od paskudnej Hieny albo... podejść go z nożem licząc głupio, że wróg nie zdąży nikogo pokroić. Nie mógł ryzykować. Za wielu już stracili. Huknął strzał.

- Czemu wszystko się pierdoli. - warknął Torch padając na kolana przy ciele Luigiego.

Kaskader upewnił się, że przewodnik nie ma pulsu, po czym zaczął zbierać jego fanty.

- Przeszukajcie tę Hienę i idziemy do rury zanim zleci się ich tu więcej. - przerwał i spojrzał na Ricka. - Ortega, dobry strzał. Znowu.

Żołnierz jedynie skinął głową cały czas pozostając czujnym.

- Osłaniam. - powiedział obserwując korytarz bacznym okiem snajpera. Drgnął, gdy Carla przeszła obok niego, niby to przypadkiem przejeżdżając palcami po umięśnionym ramieniu.
 
Lechu jest offline  
Stary 15-12-2013, 19:42   #150
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Chwila oddechu, względnego spokoju. Każdy na swojej pozycji, jedni z bronią w dłoniach, czekający na niebezpieczeństwo, walczący do końca; Torch siedzący na posadzce, walczący o oddech. Pacyfikator się zbliżał, jednak co mu do tego? W chili obecnej nie Ortega był najbliżej końca, tylko właśnie on. nie dosyć, że zawodzi go ciało, to jeszcze umysł zaczyna płatać figle... Już widzi przed oczami siebie, zostawionego w tyle, błąkającego się po pustych sektorach, widzi jak wali pięściami w zamknięte wrota agrodomów, nikt nie odpowiada, pozostawiony sam sobie, nagle widzi maszynę. To już nie paranoiczne jasnowidztwo, to jawa, dogonił ich i ma wystawionych jak na tacy. Oleg nawet nie wstał, nie poruszył się, "Wszelki opór jest daremny" zabrzmiał w jego głowie mechaniczny, chropowaty głos, może z jakiegoś starego filmu. Ale Ortega nie był tak bierny.
Jeden pojedynczy strzał, tyle wystarczy, żeby spowodować wewnętrzną eksplozję i wysadzić to cholerstwo w diabły. Oczywiście, trzeba strzelić w odpowiednie miejsce, w odpowiednim czasie, chociaż i tak mało kto przeżył to w praktyce, była to raczej swojska legenda, żeby podnieść na duchu tych, którzy z maszynami strażnika będą mieli do czynienia. Podobno gdzieś tam komuś się udało, co jakiś czas wypływały nazwiska bohaterów z mniej lub bardziej odległych sektorów, jednak nigdy nic pewnego, zwykłe przechwałki, czy prawda. A tu proszę, osłabiony Ortega daje radę. Dobrze, że Petrenko nie spisał go na straty, bo bez dwóch zdań byliby martwi, gdyby nie on. Sama eksplozja pokiereszowała nieco Olega, niemniej niż resztę, ale nie było to nic poważnego, zaś samo zwycięstwo nad Pacyfikatorem podniosło jego morale i dało motywacji, żeby wstać i iść dalej. Bo ze sprawnym Punisherem, kto mógł ich zatrzymać?

Weszli na tereny Hien, musieli więc zwolnić, co Torch przywitał z zadowoleniem. Psychicznie doszedł do siebie, skoro Ortega, który zaczął krwawić dużo wcześniej, był w stanie pokonać słabość organizmu w chwili zagrożenia, to i jemu uda się zachować czujność i trzeźwość umysłu.
I udało się, to co wziął za objawy wciąż jeszcze niespokojnego umysłu i pospolitego tańca cieni, Luigi zweryfikował jako obserwujące Hieny. Z jednej strony, źle, że on pierwszy sobie tego nie uświadomił, z drugiej, nic by to nie dało. Jak trafnie zauważył ich przewodnik, skoro kundle nie zaatakowały, to znaczy, że nie czują się na siłach. Boją się. Odprowadzają ich, mając nadzieję, że zbierze się ich więcej i wtedy może, może zaatakują. Póki co drużyna szczepionki mogła tylko robić swoje, czyli iść przed siebie.

Luigi, zupełnie jakby przewidział swoja rychłą śmierć, wytłumaczył im jak dojść do celu. Na pewno pominął pewne szczegóły, jednak ogólnie wiedzieli, którędy iść i przez to nóż w jego głowie nie był zbyt dużym ciosem dla całej drużyny. Wiadomo, szkoda chłopa, był dobry w tym, co robił, i pomagał im, ale nadal mogli tam trafić, i jedynie to się liczyło.

Oleg stał nieruchomo przez ten moment, w którym huk wystrzału pokonywał kolejne korytarze sektora, czekając na nagłe poruszenie, na wycie Hien, na stukot rur o metalowe ściany. Nic.

Patrząc na zwiotczałe ciało, na głowę zadartą lekko przez nóż wystający z czaszki, Torch poczuł dziwne ukłucie. Nie w sercu, nie w żołądku, w ogóle nigdzie. Po prostu poczuł. Ilu już zginęło podczas tej wyprawy, spośród nich jak i ofiar pobocznych, jak dziwnie układają się niektóre wydarzenia, toż to nawet na Gehennie się często nie zdarza. A najgorsze jest to, że nad większością tych rzeczy nie ma najmniejszej kontroli.
Otrząsnął się, klęknął, by pozbierać fanty.

***

- Osłaniam - zakomunikował Ortega.
- No i poczułam się osłonięta. - Kobieta mrugnęła porozumiewawczo do Ricka, po czym zaczęła uważnie rozglądać się wokół. Bezrefleksyjnie przesuwała wzrokiem po martwym ciele Lugiego, jakby było ono elementem wystroju, a nie - jeszcze przed chwilą - żywym człowiekiem.

Torch prędko dokonał selekcji przedmiotów i je cenniejsze rozdzielił, nie pytając nikogo o zdanie. Latarkę i maskę tlenową wrzucił do swojej torby, “mamy dodatkową latarkę, jakby co” powiedział do reszty, nie podnosząc zbytnio głosu. Niemalże natychmiast zareagował Jonasz. Nie gwałtownie, lecz płynnie i stanowczo, niemalże mechanicznie zrobił krok w jego stronę i wyciągnął rękę. "Daj, podładuję" powiedział bez jakichkolwiek emocji. Petrenko spojrzał na niego, no tak, zabrał mu jego zabawkę po śmierci Prahy. Podał mu nadal trzymaną w dłoni latarkę i potaknął głową. Drugą ręką sięgał już po strzykawkę nieboszczyka, podał ją Bassowi, “Co to, doktorku? Masz pojęcie?”, nóż podał Carli, ostrzem do przodu, za mało jej ufał, “Tylko się nie skalecz, za mocno”, kartę bez słowa wręczył Blademu, który jakby przeczuwając to, nadal sał obok niego, zaraz potem dodał mu jeszcze pas z narzędziami, “Dasz radę? Dasz...”. Sobie zostawił linę, przewieszoną przez jedno ramię, i karabin.
- Dobra, idziemy, nic się nie zmienia. Zachowujemy się cicho, jesteśmy czujni, i tak dalej. Wiem, gdzie iść. I musimy uważać na Bassa, jak nie dojdzie na miejsce z nami, mogą nas nie wpuścić. Tylko jego znają - mówił to głównie do Ricka i Carli, to im w niemy sposób powierzył ochronę łapiducha.

Carla oddała mu nóż, miło sobie przy tym pogawędzili, ona nazwała do Gentlemanem, on nie nazwał jej głupią suką, sielanka. Nie skomentował nawet tego, że poziom niżej oczekiwała Hien. W zakazanych sektorach trzeba się spodziewać rzeczy znacznie gorszych niż degeneraci.

Bass oświecił ich, że ma stymulanty bojowe, oraz że przy wejściu do agrodomów czekają na nich fanty od pani doktor, jednak czy bez Luigiego zdołają je odnaleźć? Ciężka sprawa.

Oleg zejdzie pierwszy. Dlaczego w ogóle się na to zgodził? To proste. Jeśli zachowa odpowiednią ciszę, po zejściu będzie miał czas się schować, na wypadek, gdyby reszta zaczęła hałasować i zwabiła tym... coś. Cokolwiek. Schowany i z karabinem Liugiego w dłoniach będzie się czuł o niebo bezpieczniej. Fakt, nie był zbyt dobrym strzelcem, jednak z bardzo bliskiej odległości nie da się nie trafić, jeśli się nie spanikuje, a i podczepiony pod lufę bagnet dodawał otuchy. Teraz tylko wystarczy cichutko zejść...
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:43.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172